„Cogito ergo sum”, autor: Martyna Puc z Ornontowic
Transkrypt
„Cogito ergo sum”, autor: Martyna Puc z Ornontowic
Cogito ergo sum Za ateizmem przemawia wiele argumentów. Więcej niż za religią. W gruncie rzeczy to logiczne, żeby być ateistą. Tak jak logiczne i rozumne jest to, żeby się nie zakochać... A przecież ludzie nie są w tym wypadku logiczni. Na szczęście. Józef Stanisław Tischner No tak, byłem świadom tego, że tak będzie. Stoją nade mną niczym małe stadko bydląt, sprawdzając, czy jeszcze aby oddycham. Zawsze wiedziałem, że umieranie nie jest przyjemną rzeczą, ale pielgrzymki do szpitala, bliscy czyhający na podział majątku i kumple klepiący mnie po ramieniu, mówiący: „Spoko wyjdziesz z tego” – to już trochę za dużo, nawet jak na umierającego. No więc leżę i w ciszy przyglądam się tym oślinionym ryjom, udając, że nic nie kontaktuję. Ckliwe sceny niczym z serialu brazylijskiego, słowo daję. Szczerze mówiąc, chciałbym już odejść, by w spokoju móc napawać się słodką nicością końca swego istnienia. Wsłuchiwać się w bezgraniczną ciszę dookoła siebie, a później rozpłynąć w mały obłoczek pary... Rozmarzony przymknąłem powieki, i co słyszę? Ryk, płacz i histerię stojących obok. W końcu przychodzi lekarz, sprawdza puls, po czym oznajmia, że tylko zasnąłem. Szkoda, że nie mogłem się roześmiać. Co za barany. Kiedy ponownie otworzyłem oczy, obok mnie na szczęście nikogo nie było. Około południa zajrzała do mnie pielęgniarka, gruba szatynka o bardzo wyraźnych (żeby nie powiedzieć: męskich) rysach twarzy. Zlała szczyny z mojego cewnika do wielkiego niebieskiego wiadra i z kwaśną miną zatrzasnęła za sobą drzwi. „Super, teraz względnie mam jakieś dwie godziny odpoczynku. Później znowu będą nadciągać domowe pielgrzymki z zupami w słoikach” – pomyślałem. – Dzisiaj nikt nie przyjdzie – powiedział cichy, aczkolwiek gruby głos dobiegający z kąta pokoju. 1 Przekrzywiłem głowę, by zobaczyć go dokładniej. Siedział na odrapanym krześle w kącie sali i nerwowo obgryzał paznokcie, patrząc co chwila na zegarek. Był dosyć niski. Ubrany w czarny, staromodny garnitur, siedział i majtał bezradnie krótkimi nogami niczym nudzące się dziecko. Na łysej głowie miał podziurawiony melonik, który teraz zdjął i wyciągnął z niego białą chustkę. Przecierając spocone czoło, odezwał się ponownie: – Ależ gorąco, też sobie wybrałeś porę na umieranie. Koniec lata, a ciepło jak w ostatnim kręgu piekła. Luckowi by się tu spodobało – mruczał chyba bardziej do siebie niż do mnie. „Kim on jest?” – pomyślałem. Dziwny osobnik prawdopodobnie był wyposażony w niezwykłą umiejętność czytania w myślach, bo bez zastanowienia rzekł: – Nazywam się Paripassu. Jestem wysłannikiem innego wymiaru. Jak wy to mówicie... pochodzę z tej drugiej strony – powiedział z nutką ironii w głosie. – Przychodzę, bo prawdopodobnie za jakieś siedem minut umrzesz i przydzielono mnie tutaj, bym ci powiedział, co i jak. Później sobie pójdę. „Czubek jakiś. Ja jestem przecież ateistą. Kurwa, dajcie mi spokój. Czy to aż tak dużo? Ciekaw jestem, ile mu zapłaciła moja rodzinka za odstawienie tej całej szopki. Kto następny przyjdzie? Jezus?”. Byłem zły, a że od jakiegoś roku nie potrafiłem mówić, kląłem w myślach, ile się dało, by mały grubas zrozumiał i sobie poszedł. Ten jednak popatrzył na mnie, komediowo unosząc jedną brew. – Nie obchodzi mnie, kim jesteś – ateistą, wierzącym, wypakowanym aktorem porno czy rudą wiewiórką. Ja dostaję robotę, mówię, co mam mówić, i spadam. Kumasz? Czy to ci się podoba, czy nie, będę patrzył, zdechlaku, aż wyzioniesz ducha, a później sam zobaczysz. – Mówiąc to, wypluł na podłogę kawałek obgryzionego paznokcia. Jedyne, co pamiętam z tamtej chwili, to cisza. Niczym nieprzerwana cisza i palący ścisk w płucach. Chciałem odkaszlnąć, ale nie zdążyłem. Promieniujący ból klatki piersiowej rozszedł się zimnem po całym ciele. Usłyszałem przeciągły dźwięk kardiografu i nastała ciemność. Nie na długo jednak, bo już po chwili stałem obok swego łóżka, patrząc na żałosne zwłoki bladego chudzielca. Dopiero gdy grubasek w kącie zaczął się śmiać, zrozumiałem, że to przecież moje ciało. 2 – I co cię tak bawi?! – rozzłoszczony, miałem ochotę potrząsnąć małym ludzikiem. – Mnie? Nic, panie Ateisto – powiedział, parskając śmiechem. – Przestań, bo cię wyrzucę przez okno, ty mały karakanie! – A wyrzucaj, co mi tam. Ale pamiętaj, że tylko ja mogę ci wskazać dobrą drogę. Ciekaw jestem, co tu poczniesz sam, niewidoczny dla nikogo, ty niematerialna wydzielino człowiecza. Nieważne, jak zawziętym byłem ateistą, musiałem małemu przyznać rację. Co ja zrobię? Będę snuł się po starych domach, hałasując łańcuchami? Albo nakryję się prześcieradłem i będę łaził po cmentarzach, strasząc grabarzy? Bez sensu. Chcąc nie chcąc, musiałem iść z tym Passi coś tam. To było jedyne wyjście, o ile mogłem to tak nazwać. – Dobra, mały, prowadź – powiedziałem od niechcenia, opuszczając niematerialne ręce wzdłuż tułowia. – Noooo, od razu wiedziałem, że kumaty z ciebie zdechlak. Tylko nie „mały”, jeśli łaska. To, że przybrałem taką postać, nie znaczy, że taki jestem w rzeczywistości – mrugnął do mnie porozumiewawczo. No i poszliśmy. *** Spodziewałem się raczej jakichś iskier, dymu, klaskania rękami i teleportacji. Natomiast mały Paripassu wyszedł normalnie przez drzwi, a na korytarzu wcisnął guzik windy. Popatrzył na moją zmieszaną minę i uśmiechnął się szeroko, prezentując rząd białych jak śnieg kłów. – Spodziewałeś się, że wyfruniemy przez okno? – zapytał drwiąco. – Szczerze mówiąc... – uciąłem, nie wiedząc, co powiedzieć, bo czego ja właściwie się spodziewałem? – Spokojnie, jeszcze będzie i dym, i iskry – odpowiedział obojętnie. Zapewne ciągle czytał to, co mi się walało po przezroczystej głowie. Zjechaliśmy windą na sam dół, a stamtąd wyszliśmy na zatłoczoną ulicę Gliwic. Ludzie szturchali mnie i popychali, nieświadomi mojej obecności. Czułem się jak frajer. Swoją drogą, dziwne uczucie: nikt cię nie potrafi zobaczyć, ale szturchnąć czy przewrócić – owszem. W psią kupę też mogłem wejść. Spojrzałem z wyrzutem na Paripassu, ale on nie patrzył na mnie. Uśmiechał się pod nosem, maszerując między spieszącymi się 3 przechodniami. W końcu dotarliśmy na przystanek. Grubasek stanął na placach i próbował odczytać rozkład jazdy autobusów. Zastawiałem się, który z nich może prowadzić do raju: 8? 47? 636? Bo tutaj przecież tylko te kursowały. Jednak ku mojemu zaskoczeniu Paripassu wyciągnął swą białą chustkę, przetarł nią zniszczoną tabliczkę, a naszym oczom ukazała się całkiem inna rozpiska... Nieistniejące włosy zjeżyły mi się na rękach, bowiem owy rozkład, jak nie trudno się domyślić, miał tylko trzy kursy: Gliwice Raj, Gliwice Czyściec (Limbo), Gliwice Piekło. – Dokąd my pojedziemy? – nie udało mi się ukryć drżenia głosu. – Panie Ateisto, a jak pan myśli? – odpowiedział drwiąco. W tym momencie przestałem go lubić. A już miałem powiedzieć, że nawet sympatyczny z niego gość. Serio. Po chwili milczenia jednak dodał: – Pojedziemy do Limbo, mamy jeszcze jakieś 10 minut. Chcesz hamburgera? Nie chciałem, nie wiem nawet, czy mi wolno jeść, czy potrafię, przecież pół godziny temu, kurwa, umarłem. Chodziłem tam i z powrotem, coraz bardziej się denerwując. Mój towarzysz, nie przejmując się tym zbytnio, siedział na brudnym plastikowym stołku i wcinał kotlet z kota. Sos spływał mu po brodzie, kapał na i tak już poplamione spodnie. Wyglądał raczej na życiowego nieudacznika niż wysłannika piekieł czy czegoś tam. – Dobra, idziemy – powiedział, ścierając sos papierową serwetką. Autobus niczym nie różnił się od innych. Był równie paskudny i brudny jak wszystkie pozostałe. Za kierownicą siedział garbaty, nawet sympatyczny staruszek. Zmieniłem zdanie, kiedy odwrócił do nas twarz, a raczej to, gdzie normalnie powinna być twarz. Wyglądał jak manekin, któremu zapomniano narysować facjatę. Nie powinno mnie to przecież dziwić, nie po tym, co już (o ironio) przeżyłem. Paripassu kupił bilety i usiedliśmy tuż za kierowcą. Prócz nas nikogo nie było. – Co tak mało zgonów? – powiedziałem pół żartem, pół serio. – Nie, reszta pojechała tamtym – pokazał palcem obiekt zza brudnej szyby. A tam z zawrotną szybkością pędził na oślep stary, rozpadający się autobus, cały osmalony, jakby ktoś chciał go przypiec na grillu. Ludzie w nim tłoczyli się, wydrapując sobie nawzajem oczy i łamiąc kończyny. Skowyt, jaki z siebie wydobywali, niósł się echem po mojej głowie przez dobre kilka minut. Zanim autobus 4 zniknął za zakrętem, zdążyłem zobaczyć, jak zostawia za sobą ciemne ślady krwi na jezdni niczym zwykłe plamy oleju. Przełknąłem głośno ślinę. Nie było ani dymu, ani iskier. Autobus jechał przepisowo, zatrzymując się nawet na przejściach dla pieszych. Patrzyłem tępo przez okno, wypatrując ludzi, diabłów czy jakichś innych dziwacznych stworzeń. Zawiodłem się srogo. Nagle autobus zwolnił i zatrzymał się na przystanku. Drzwi otworzyły się z sykiem, a po schodkach weszła młoda, dosyć ładna dziewczyna o rudych włosach i z mnóstwem piegów na policzkach. Po minie widać było, że ta sytuacja więcej niż ją przytłacza. Za nią wszedł dziwny czarnoskóry jegomość, ubrany w podobny garnitur, który miał na sobie Paripassu. Dał bym sobie głowę uciąć, że nawet plamy po hamburgerze były tam, gdzie u mojego – nazwijmy go – „opiekuna”. Osobnik wszedł i w milczeniu nakazał małolacie usiąść za nami. Kupił bilety, grzecznie skinął głową w naszą stronę i usiadł obok dziewczyny. Do końca trasy nie wydarzyło się już nic wartego uwagi – nikt więcej nie wsiadał. „Widać piekło ma większe wzięcie na obecną chwilę” – wzdrygnąłem się. Paripassu wyczuł moje myśli, bo spojrzał na mnie z ukosa. – Wyluzuj się, chłopcze, dość stresów jeszcze cię czeka, więc lepiej nie zajmuj się nieistotnymi dla ciebie rzeczami – powiedział spokojnie. W końcu autobus się zatrzymał. Podekscytowany zerwałem się z miejsca, ciekaw, gdzie jesteśmy, chociaż świat za oknem niewiele różnił się od tego ludzkiego. Właściwie niczym. Paripassu jednak chwycił mnie za rękę i nakazał by usiąść. – My jedziemy dalej – powiedział niedosłyszalnie. Podróż dłużyła mi się niemiłosiernie. Ziewałem, chociaż nie jestem pewien, czy to zgodne z normą. Czy duchy śpią? W końcu autobus zatrzymał się na naszym przystanku. Powoli wysiedliśmy. Z pewnością nie byliśmy już w Gliwicach… Moją uwagę przyciągnęło nienaturalnie czerwone niebo, na którym iskrzyły się tysiące ognistych kul wielkości pięści. Świeciły niebieskim światłem, przez co tak wyraźnie kontrastowały z czerwonym sklepieniem. Paripassu widząc moje zainteresowanie, uśmiechnął się i rzekł: – Witaj w naszym świecie, panie Ateisto. Poza dziwnym niebem wszystko tu było niemal normalne. Chociaż momentami czułem się, jakbym był wkomponowany w obraz. Bowiem w tym świecie nic nie istniało. Nie było innych ludzi czy metafizycznych stworzeń. Ba! Nie było nawet bezdomnych kotów czy wróbli na dachu. Paripassu szedł wolnym krokiem, patrząc na 5 czubki swych butów. Zastanawiałem się, o czym może teraz myśleć… Nagle stanęliśmy przed ogromną żelazną bramą, podtrzymywaną z jednej strony przez marmurowego anioła, a z drugiej przez ołowianego diabła. Domyśliłem się, że to tutaj będę musiał wejść. Grubasek popatrzył na mnie, pociągnął nosem i zaczął mówić: – No, chłopcze, tutaj cię zostawię. Tam już musisz wgramolić się sam i zmierzyć z własnym przeznaczeniem. – Co znajdę za tą bramą? – zapytałem, nieco przerażony wizją samotnego wejścia w obcy wymiar. – Nie wiem – wzruszył ramionami. – Dla każdego człowieka obraz staje się indywidualny. Moim zadaniem jest dać ci tylko wskazówkę. Nie jest pewne, co ci się ukaże po wejściu, pewne natomiast jest to, że będziesz miał do wyboru dwoje drzwi. Wtedy zamknij oczy i zakręć się w kółko trzy razy – w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. A kiedy otworzysz oczy, sam będziesz wiedział, dokąd iść. Milczałem. Bałem się jak cholera. Paripassu nie próbował mnie uspokajać. Podał mi grzecznie rękę, odwrócił się na pięcie i odszedł parę kroków dalej. Dopiero teraz zauważyłem, że ciągnie za sobą duży, szczurzy ogon. Uśmiechnąłem się do swoich myśli. Mały jegomość w meloniku odwrócił się do mnie ostatni raz, klasnął w ręce i zniknął w obłoczku dymu i iskier. Tak jak obiecał. Wolno podszedłem do bramy. Miałem wrażenie, że ołowiany diabeł patrzył na mnie swymi nieistniejącymi źrenicami. Dotknąłem delikatnie klamki, nie wiedząc, czego się spodziewać. W momencie, w którym moja ręka dotknęła zimnego żelaza, diabeł wstał i plując mi pod nogi, rzekł w niezrozumiałym języku: – Il servitore! Na co anioł, kłaniając się w moją stronę, odpowiedział: – Di due padroni. Brama otworzyła się ze zgrzytem. Wszedłem niepewnie w ciemną czeluść nieznanego wnętrza. Odwróciłem się i z przerażeniem stwierdziłem, że za mną znajduje się tylko lita skała. Wszystko zniknęło. Przede mną natomiast rozciągał się ogromny, ciemny korytarz, na którego końcu tliło się malutkie światełko. No tak, ale banał. Długi tunel, a na końcu światło i drzwi. Mogliby się bardziej wysilić. Ruszyłem hardo do przodu, rozglądając się z zaciekawieniem. Mało co mogłem dostrzec w panującym mroku. Jednak gdy oczy przyzwyczaiły się już do otaczającej ciemności, mogłem zobaczyć na ścianach zakurzone obrazy, niektóre nawet pokryte grubą warstwą pleśni. Jeden z nich wyjątkowo przykuł moją uwagę, przystanąłem 6 więc na chwilę i ze zgrozą stwierdziłem, że obraz przedstawia… mnie. Miałem wtedy może z piętnaście lat? Założyliśmy się z chłopakami, kto więcej wypali zielska. Matko, cóż to była za jazda, dwa dni dochodziłem do siebie, taki byłem spalony! Mimowolnie się uśmiechnąłem. Obraz przedstawiał chłopca z lufką w ręku, z lekko zmrużonymi oczyma… Każda następna fotografia przedstawiała kolejne etapy mojego życia. Nawet się nie spostrzegłem, kiedy dotarłem do światła. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zorientowałem się, że światło pochodzi z niewielkiego kinkietu wiszącego na ścianie kończącej korytarz. Pod nim błyszczał złoty wyłącznik. Przypomniało mi się, co mówił Paripassu. Mam okręcić się trzy razy wokół własnej osi… ale w którą stronę? Prawo? Lewo? A, jeden kit. Zacząłem kręcić się jak bączek, wypowiadając jak mantrę „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. Stanąłem twardo na ziemi, żeby nie przewrócić się od zawrotów głowy. Rozejrzałem się dookoła, żadnych drzwi nie było. Odruchowo odwróciłem się, ale korytarz za mną też już zniknął. Co robić, co robić? Stałem tam jak kretyn, próbując okręcać się to w prawo, to w lewo. Później przyszło mi do głowy już tylko turlanie. Co robić, co robić? Nagle w oczy rzucił mi się złoty wyłącznik. No, po coś tu chyba jest. Skoro ktoś go stworzył, to po to, by go użyć. Dobrze rozumiałem? Dotknąłem złotego guzika, a światło natychmiast zgasło, pogrążając mnie w ciemności. Podobnie jak korytarz, wszystko zniknęło. Dobra, to co teraz? 7