Dolny Wrzeszcz to dzielnica, którą od wielkomiejskiego
Transkrypt
Dolny Wrzeszcz to dzielnica, którą od wielkomiejskiego
Wideo Dolny Wrzeszcz to dzielnica, którą od wielkomiejskiego Wrzeszcza dzieli jedynie kilka pasm torowisk, stary wiadukt, opluty dworzec, a łączy podziemne przejście, w którym można kupić całkiem zgrabny chiński biustonosz za dyszkę. Dolny Wrzeszcz to stuletnie, zaniedbane kamienice z powyrywanymi ze ścian domofonami, to dziurawe, niemożliwie upaćkane i niedbale zalane asfaltem chodniki. Dolny Wrzeszcz to koty. Cała masa nieśmiertelnych, mnożących się niczym gremliny bezpańskich kotów. Mniejszych, większych, czarnych, białych, czarno białych, w prążki, w łatki, rudych, rudych w prążki, rudych w łatki, w ciapki, melanż, jednolitych. Wiecznie głodnych, choć wcale nie zagłodzonych, nurkujących w śmietnikach, zapchlonych, zarobaczonych, figlarnych i leniwych kotów. Dolny Wrzeszcz to cała masa kotów. I psów. Psów zamieszkujących niemal każde mieszkanie każdej dolnowrzeszczańskiej kamienicy. Gładkich, silnych i umięśnionych jak byki. Agresywnych, wszędobylskich, głośnych, rozpieszczonych. Dolny Wrzeszcz to cała masa psów. I ich gówien. Nigdy nie sprzątanych, zewsząd się wyłaniających, wykwitających bezwstydną wonią strawionej suchej karmy, suchego chleba, starej kiełbasy, kaszanki i sterydów. Gówien tak oczywistych, a przecież wciąż zaskakujących przechodniów, którzy – o, cholera, znów i znów, każdego dnia w nie wpadają, wciskając je w szpary bieżnika błyszczących, śnieżnobiałych adidasów. Dolny Wrzeszcz to cała masa gówien. I salonów odzieży używanej „wszystko po pięć złotych”, sklepów wyłaniających się każdego ranka zza kolejnego rogu dolnowrzeszczańskiej ulicy, jedynych dobrze prosperujących w tej umierającej handlowej dziczy. Nikt już nie sprzedaje w Dolnym Wrzeszczu perfum, kosmetyków, ani nowych ciuchów. Skąd! Po takie rzeczy chodzi się do Galerii za tory, a tu jest królestwo szmat, starych, stęchłych pantalonów, zmechaconych swetrów, zdeformowanych butów. Sklepów monopolowych i zoologicznych. Obskurnych salonów piękności, w których dziewczęta przyklejają do paznokci brokatowy akryl. Zaplutych klatek schodowych, pod którymi całymi dniami stoją chłopcy w kapturach. Gdy ich mijasz, możesz usłyszeć urywki rozmów, fantazji o przyszłości, czasem całkiem niedalekiej: „Jak będzie syn, to Kacper. Albo Brajan. A jak będzie drugi syn, to Kacper. Albo Brajan. Nie ma, kurwa, opcji”. Dolny Wrzeszcz to wreszcie park z fontanną, przy której siedzi nieruchomo mały chłopiec z bębenkiem. Ale nikt, naprawdę nikt nie wie, po jakiego diabła on tam siedzi, więc na wszelki wypadek zakapturzeni chłopcy, raniąc palce, systematycznie urywają dzieciakowi odlane z brązu pałeczki. *** Po pierwszym włamaniu najbardziej szkoda mi było przenośnego telefonu i perfum Kenzo, które Marcin przywiózł mi z Włoch. I oczywiście tego, że ktoś mi splądrował szufladę z bielizną. Gdy zginął rowerek Kuby, zadzwoniłam na policję. Przyjechał jeden mundurowy, popukał się w głowę i stwierdził, że ludzie są głupi. Wniosek ten wysnuł na podstawie obserwacji lekkomyślności mieszkańców dzielnicy. Czemu tak beztrosko zostawiają rzeczy w mieszkaniach, piwnicach, niezabezpieczone, niemalże na wierzchu? Zawstydziłam się strasznie, zwłaszcza, gdy perorował o pozbawionych wyobraźni kierowcach, którzy parkują samochody w Dolnym Wrzeszczu. Wobec złodziei użył tajemniczego określenia „ONI”. Oni – nigdy niezidentyfikowane stwory o tajemniczych kształtach. Obdarzone niezwykłą inteligencją istoty. Ludzie powinni ich zaakceptować, nauczyć się z nimi żyć, a nie podkładać się jak barany, by potem wszczynać larum. Ludzie, według policjanta, są mniej inteligentni niż Oni. Chociażby z tego względu, że wciąż nie wpadli na to, by parkować gdzie indziej. Przykładowo, na Zaspie. Hm... na Zaspie też kradną, to może w kierunku Śródmieścia? Eee... Tu się podrapał, skrzywił i poddał. Cóż, w końcu też jest tylko człowiekiem. Nie kończąc więc sentencji, bez zapału spisał protokół i zapewniając, że to i tak nic nie da, znużony się pożegnał. Postanowiliśmy kupić sejf. Wprawdzie nie mogliśmy zmieścić do niego dziecięcego rowerka, ale spędzał mi z powiek koszmar o utracie ledwo uciułanego komputera z procesorem Pentium. Chociaż to. I tak, sejf wielkości małego fiata zajął nam pół dużego pokoju. Postawiony na swoim miejscu, czyli przy ścianie nośnej, natychmiast połknął komputer, po czym zatrzasnął się na cztery spusty. Swoim wyglądem nieustannie przypominał o zbliżającym się kolejnym włamaniu, więc aby go oswoić, pomalowaliśmy go farbą olejną na niebiesko. W sumie nawet ładnie się prezentował. Marcin wpadł na ponury pomysł przykręcenia sejfu do ściany, bo – jak wyjaśniał – Oni przyjdą, zobaczą taki ładny sejf, wezmą pod pachę (w końcu są to istoty niezwykłe) i zabiorą z zawartością. Tak pojawił się w naszym życiu nowy lokator, milczący i niedostępny jak sfinks, melanż dziesięciomilimetrowej stali z rewolucją cyfrową. Niebieską farbę nosił z godnością jak mundur i w gotowości bojowej czekał na odparcie ofensywy lokalnych złodziei. W międzyczasie komputer się zepsuł. Wzięliśmy paragon gwarancyjny i zawieźliśmy truchło do serwisu. Po czym wyjechaliśmy na Mazury, bo weekend. Wracamy, Armagedon. Chałupa do góry nogami, demolka. Fruwają ciuchy, zdjęcia, gacie, talerze w kawałkach. Włamanie, nie włamanie? Nie wiem. Grunt, że furia. Wściekłość jakaś z niewyjaśnionych przyczyn przeszła tajfunem przez nasze wrzeszczańskie mieszkanie. Rozglądamy się w tym bałaganie: nic nie zniknęło. Jedynie alkohol z barku. Rozrzucone gniewnie butelki kulają się po podłodze. Z jednej, w akcie wściekłości rozbitej o ścianę, sączą się smętnie resztki chianti. Czyżby Oni? Z roztętnionym sercem, na bezdechu wchodzę do jaskini stalowego giganta. Mój Boże! Dziesięciomilimetrowa stal rozłupana wielogodzinnym szarpaniem, niebieska farba zdarta bezlitosnymi ciosami łomu, ze ściany sterczą śruby, tynk zerwany. Wszystko, co tylko leżało na wierzchu, zostało zlekceważone, ocalało. Stalowy gigant skupił uwagę napastników. Widać poświęcili cały planowy i nadprogramowy czas na złamanie oporu pustego sejfu, a kiedy odkryli już, że ich wysiłki były daremne, musieli być zbyt rozżaleni, by zająć się penetracją reszty mieszkania. Nawet się nie dziwię, że wpadli w furię. Kto jest w furii, musi się napić, podlać swoją frustrację, zamienić łzy bezsilności w obłęd, bo z obłędem każdy czuje się bezpieczniej niż ze łzami. To nic, że lecą krzesła i talerze, to nic, że ogólna demolka i straty. Z jakiegoś powodu ludzie wolą zniszczyć meble niż się popłakać. Ktoś ich tak wychował, ktoś im wpoił, że łzy to już taki wstyd, taki upadek, więc pies trącał fotele z osiemnastego wieku i chińską porcelanę. My na szczęście nie mieliśmy porcelany, nie mieliśmy żadnych bogactw. Zniszczenie dotknęło przedmiotów niedrogich, chociaż dla nas te przedmioty jednak stanowiły wartość. Kubek z ryneczku wrzeszczańskiego, zakupiony z puli dwustu sześćdziesięciu złotych pierwszej, dość upokarzającej, pensji z mojej pierwszej pracy w radio. Dwa krzesła przemycone z zakładu pracy ojca, który cichaczem wywiózł je w swoim kombi, przyczyniając się walnie do umeblowania naszego małżeńskiego gniazdka (myśmy kiedyś na serio się lubili!). Parę talerzy, kilka szklanek, szyba w oknie. No i sejf. Sejf też był zniszczony i wrócił problem zabezpieczenia naszych ewentualnych precjozów, przynajmniej podczas krótkiej nieobecności. Marcin słusznie zauważył, że złodzieje – przynajmniej ci z Dolnego Wrzeszcza – nigdy nie zaglądają w pewne miejsca. Zazwyczaj nie interesuje ich kuchnia, pralnia ani wiatrołap. Wystarczy zatem tuż przed wyjazdem ukryć cenny przedmiot w odpowiednim miejscu, a złodzieje będą dalej walić głową w stal. Ale jakoś nie doczekaliśmy się kolejnego włamania. Może nasi łupieżcy skapitulowali? Nie wiem. Na wszelki wypadek byliśmy ostrożni. Bardzo ostrożni. Najbardziej przezorny był Marcin, który wciąż obmyślał strategię wywiedzenia złodziei w pole. Gdy więc zrobiliśmy drugi po komputerze drogocenny zakup małżeński – wideo (za siedemset złotych!), Marcin natychmiast zaczął knuć, gdzie można to wideo schować. I schował. Bardzo dobrze schował. Tylko że mi nic o tym nie powiedział. I gdy wpadłam na cudowny pomysł, że po powrocie z kolejnego weekendu na Mazurach, upiekę w domu piernik kętrzyński, też mi nic nie powiedział. Do piernika kętrzyńskiego nie można się wszak przyczepić. Każdy go lubi, każdy ma na niego ochotę. Marcin też. Jest to przecież wspaniałe ciasto, jedyne zresztą, które umiem samodzielnie wykonać. Podaję przepis: opakowanie piernika kętrzyńskiego szklanka wody. Wszystko razem zmieszać i wstawić do piekarnika o temperaturze 180 stopni, piec 45 minut. Po czterdziestu pięciu minutach należy wyjąć piernik razem z roztopionym wideo Philipsa, w którym już na zawsze utkwi nagranie wesela kuzynki z Nowej Wilejki. Ten incydent rozpętał jedną z pierwszych wojen światowych naszego małżeństwa. Tym straszliwszą, że Marcin się ciągle śmiał.