Pobierz PDF

Transkrypt

Pobierz PDF
Szczególnie polecamy:
● M. Michalska-Suchanek o Dostojewskim
● Proza M. Ławrynowicz, D. Bitner
● R. Warszewski o Castro
● ks. Jan Sochoń o Twardowskim
● K. Śmiechowicz o Achmatowej
● Poezja A. Rybałko
● Poezja kapłańska
● Nowe przekłady W. Blake’a
● C. Sikorski o pożytkach z monadologii
nam świeci.
Wieczorami ekran cia
Gwiazdy się z zy dlawydzniiecosłyi..
Telewizja jest jak
Życie jest dla dorosłych.
(Alicja Rybałko, Telewizja)
N r 2 ( 47) 2015 kw art al ni k
cena 15 złotych ( w tym VAT 8 %)
Karol Graczyk
Granice miasta
Ciało jest miastem, miasto jest ciałem.
Kto pomieszkiwał w naszych dzielnicach,
dawno zapomniał nazw pobliskich ulic,
lecz nie dlatego, że ich nie pamięta.
Pod mostem płynie sucha ciemna rzeka.
Z ula na brzegu wypełza stara pszczoła,
na chwilę przed śmiercią, by jej nie dzielić
z towarzyszami, lecz nie dlatego, że lubi
samotność. Trudno jest żyć, trudno jest umierać.
Pobliski dworzec wyciska z wagonów
ostatnie krople tłumu. Ta trasa była nasza.
Dokąd idzie miłość, kiedy stąd odchodzi?
W numerze maluje Monika Ślósarczyk
Gazeta literacka ISSN 2083-2494 Fundacja Światło Literatury Gdańsk 2015
edług niektórych opinii angażowanie poezji w bieżący
dyskurs społeczno-polityczny stanowi przejaw kształtowania się nowej formacji poetyckiej i pokoleniowej zmiany warty.
Przebicie się tzw. poezji zaangażowanej do szerszej świadomości
następuje dopiero wówczas, gdy powoduje zauważalną zmianę
postaw społecznych i politycznych obywateli (czytelników). Tymczasem inicjowany od czasu do czasu ze strony różnych środowisk poetyckich „chocholi taniec” polityki i poezji przypomina jak
dotąd zabawne, ale i trochę żenujące lapsusy, które przydarzały
się w przeszłości rodzimym politykom. Osobom z gruntu rzeczy
niezainteresowanym poezją w ogóle, ale intencjonalnie pragnącym ją wykorzystać do bieżącego lukrowania własnych postaw:
„żegnamy dziś poetkę Czymborską”, „naszą drogą panią Wisłocką”,
„której wiersze były dla nas taką dawką pozytywizmu”.
Niejako na przeciwległym biegunie językowych „figlów”, które „mężom stanu” spłatał język, znalazł się swego czasu głośny
wiersz Güntera Grassa, sugerujący wbrew większości geopolitycznych analiz, że to Izrael – jako mocarstwo atomowe – zagraża
pokojowi na świecie. Głos ten, pragnąc wpłynąć na obowiązujący światopogląd, wydawał się przejawem reakcji wręcz odwrotnej od zamierzonej; to zaangażowany politycznie utwór usiłował
(nazbyt relatywizując przekaz) nadążyć za bezwzględną polityką.
Wiersz Do Jarosława Kaczyńskiego prof. Jarosława Marka Rymkiewicza to niemal deklaracja polityczna; akces do wyznawania i głoszenia idei, za którą stoi polityczna racja określonej formacji politycznej. Gdyby nie towarzyszyły mu szczere emocje poetyckiego
uniesienia, byłby postrzegany wyłącznie jako element bieżącego
Sprawy polityczne?
dyskursu politycznego. Zaangażowanie poety w założenia ideowe określonego środowiska partyjnego to zarazem wyraz jego
społecznej wrażliwości w zróżnicowanym kontekście patriotycznym. Biorąc jednak pod uwagę, że każda bez wyjątku idea niesie ze sobą balast w postaci partykularnych interesów głoszącej
ją grupy, której ostatecznym celem jest zdobycie realnej władzy,
wszyscy dzisiaj kontestujący zastaną rzeczywistość jutro być może
będą wprowadzać w życie własną wizję świata za pomocą ustaw
i rozporządzeń, a więc przy wykorzystaniu języka znajdującego
się w absolutnej kontrze do poetyckich metafor. Jeśli wyznacznikiem formułującym różnice pokoleniowe i programowe ma
być zaangażowanie polityczne wobec całkowitej apolityczności,
powinno mu towarzyszyć słowo „dewaluacja”. Dewaluacja poezji
w służbie polityki, ale także i anarchii, która jest w końcu jedną
z wielu form jej uprawiania.
„Polityka to nie jest marzycielska rzecz”. Tym cytatem
z Wyspiańskiego można przecież podjąć próbę opisania wzajemnych relacji poezji i polityki, jeśli za przywoływaną już w tym
tekście Wisławą Szymborską powtórzy się na głos, że „wszystkie
twoje, nasze, wasze dzienne sprawy, nocne sprawy to są sprawy polityczne”. Nie pamiętam już (to zarazem wada, jak i dobrodziejstwo pamięci), skąd znam inny jeszcze passus, odnoszący
się do przewidywanych losów naszej cywilizacji: „syf i wysoka
technologia”. Czy powinienem go przypisywać Stanisławowi
Lemowi, gdyż usłyszałem go onegdaj przypadkiem w jednym
z telewizyjnych wywiadów, czy raczej tekstowi Daniela Wyszogrodzkiego o „konikach” spod Carnegie Hall w Nowym Jorku,
opublikowanemu mniej więcej dwadzieścia lat temu w czasopiśmie „Tylko Rock”? Technologią już dysponujemy i by to udowodnić, nie trzeba odwoływać się do porównań z Age of Steam.
Marek Wawrzkiewicz
Dedykacje (3)
K
oń maści muzycznej. Wpis na stronie tytułowej: „Drogi Marku, jeśli myślisz, że ten incydent zaważy na naszej przyjaźni, to się mylisz. Tadek.”.
Tak. Pokłóciliśmy się ze Śliwiakiem, nie pamiętam gdzie i nie pamiętam o co. Ale pamiętam, że w czasie następnego spotkania przywitaliśmy się zdawkowo. Potem już było normalnie, tak jak we wszystkich minionych i następnych latach. Choć tych minionych było więcej
niż następnych. Niestety. Już przeszło dwadzieścia lat minęło od tragicznej śmierci świetnego poety Tadeusz Śliwiaka.
Braliśmy to za objawy pięknie się rozwijającej sklerozy i mocno sobie z Tadka pokpiwaliśmy, a to były początki innej, poważniejszej choroby. Nad ranem nie wiedząc dokąd idzie
wyszedł w szlafroku na zimową, krakowską ulicę i wpadł pod tramwaj.
Po długim pobycie w Stanach, a potem w Kanadzie przyjechał do kraju Andrzej Brycht,
w swoim czasie pisarz sławny, czołowe pióro „Współczesno ści”, chuligan, bokser, skandalista. Trochę wcześniej wyszła jego nowa książka gęsto pokreślona przez cenzurę (wtedy już
ingerencje były ujawniane), a złożona z trzech małych powieści. Napisałem o niej w „Kulturze” entuzjastyczną recenzję „Powrót Brychta”, a potem w Muzeum Historii Łodzi prowadziłem
jego wieczór autorski. Pojawił się na nim Tadeusz i wytłumaczył, że też ma spotkanie autorskie, ale daty mu się pomyliły i przyjechał o dzień za wcześnie. Poszliśmy nazajutrz z Andrzejem na jego wieczór w Empiku. Było upalnie i publiczność wybrała inne rozrywki. W ciągu
czterdziestu minut Tadek trzy razy przeczytał ten sam wiersz.
Nie pamiętam kiedy się zaczęła i ile trwała nasza przyjaźń. Teraz mam w ręku wydany
w PIWie tomik Widnokres, a w nim dedykację: „Drogiemu Markowi Poecie i Przyjacielowi Nawiedzonemu książeczkę tę na ogrzanie serca składa Tad Śliwiak. Łódź 3 luty 1972”.. Zamierzchłe czasy, niemal prehistoria.
Był namiętnym, romantycznym adoratorem kobiet. Z wielkopolskiego Leszna wiozłem do
Łodzi jego miłosny list do pewnej damy. List był napisany na dużej brzozowej desce, więc
poczta by go nie przyjęła.
Z czułością i wzruszeniem opowiadał o Halinie Poświatowskiej. Trochę nie wierzyłem
w te opowieści, ale potem przekonałem się, że mówił prawdę: ukazały się listy Poświatowskiej
pisane ze Stanów Zjednoczonych, gdzie bezskutecznie leczyła serce, a w nich kilka zatytułowanych: Kochany Śliwiaku. Mówił o swoich miłościach ciepło i dyskretnie, unikał nazwisk
i konkretów. A potem przeszedł na inne opowieści.
Na którymś z Poznańskich Listopadów Poetyckich Tadek poruszał się już tylko pod kierownictwem Wojtka Kawińskiego – myliły mu się dni, godziny i adresy. Zapisywał wszystko na
maleńkich karteczkach, które natychmiast gubił. Pierwszego dnia siedzieliśmy w kilka osób
w moim pokoju hotelowym i czerpaliśmy radość ze spotkania niewielkimi kieliszkami. Tadeusz gęsto wspominał zmarłych przyjaciół i kolegów – poetów, aktorów (był z wykształcenia
aktorem), muzyków. Rozsnuł przed nami opowieść o tym, jak to w czasie Warszawskiej Jesieni Poezji ściągnął do mojego domu Staszka Grochowiaka. To pamiętałem: było nas kilkanaście osób w małym mieszkaniu. Staszek siedział, nie zakąszał i hipnotyzował wzrokiem pewną
poznańską poetkę. Potem potłukł się w łazience. To było ostatnie moje i Tadeusza spotkanie
z Grochowiakiem, który też umarł o wiele za wcześnie.
Uciekaliśmy od cmentarzy jak najdalej, gadaliśmy na inne tematy, aż wreszcie zdenerwowany Tadek wykrzyknął: No, porozmawiajmy o czyjeś śmierci!...
Całkiem niedawno uzmysłowiłem sobie, że hymn Piwnicy pod Baranami „Przychodzimy,
odchodzimy” napisał Tadeusz Śliwiak.
Który przyszedł i odszedł.
Marek Wawrzkiewicz
2
Migotania 47
Listy do redakcji Listy do redakcji Listy do redakcji Listy do redakcji
W
FELIETON
FELIETON
Piotr Gajda
A syf? Umownie nazwijmy go językowym naddatkiem. Wystarczy wejść na dowolne forum internetowe, żeby przekonać się,
jak gruba jest jego warstwa. Gdyby ktoś nagle wpadł na to,
w jaki sposób z wyrażanej werbalnie nienawiści i agresji czerpać
energię, stałby się multimiliarderem, a jego wynalazek napędzałby międzygalaktyczne statki. „Cywilizacja śmierci”, „polityczna
poprawność” czy „narodowy patriotyzm” – każde z tych pojęć,
opisując po swojemu rzeczywistość, tworzy zarazem określony
produkt i polityczny koncept, wytwarza własne odpadki. Świat
to dziś jedno wysypisko, na którym prędzej czy później osadzi
się jeszcze jedna, najgrubsza otulina – konglomerat wszystkich
tych niekiedy zupełnie przereklamowanych pojęć.
Co się stanie z poezją? Gdzie jest jej miejsce na mapie tego
cywilizacyjnego rumowiska? Czyżby rozpościerała się gdzieś
pomiędzy rzeczywistością i metafizyką; jej przeznaczeniem było
głoszenie ukrytej prawdy o upadku ducha i uwięzieniu go we
współczesnym świecie, a więc przybieranie gnostyckiego charakteru? Czy poeta jest jednostką z góry już skazaną na dwa
antagonizujące się wobec siebie paradygmaty, co Michał Paweł
Markowski nazywa „sporem o niewyrażalne” („Pierwszy z nich
dowodził będzie niemożliwości wysłowienia tego, co skądinąd
poznawalne. Drugi – niemożliwości poznania tego, co skądinąd
niewysławiane”)? Jedna z ról poezji sprowadza się do skazanych
na porażkę prób dotarcia do jakiegoś sedna, daremnych głównie przez to, że zawsze pomiędzy poetą a „światem” znajduje
się zapora w postaci języka, który czasem zawodzi przy próbie
opisania tego, „co jest”, stając się oderwanym od życia metajęzykiem, a innym jeszcze razem polityczną mową.
Piotr Gajda
List w sprawie powstańców i starości
Panie Redaktorze,
zbliża się rocznica Powstania Warszawskiego. Myślę napisać o Szpitalu Maltańskim. Jego wojenna historia mogłaby posłużyć za kanwę świetnego filmu, pełnego bohaterstwa graniczącego z głupotą, ryzyka, farta... Niech Pan sobie wyobrazi delegację Niemców na pierwszym piętrze budynku szpitala oprowadzanych przez lekarza naczelnego, a na parterze w tym samym
czasie oficjele ruchu oporu AK odwiedzający rannych z jego zastępcą. Pomiędzy piętrami siostry maltańskie przesyłające znaki i kierujące ruchem tak, aby nie doszło do spotkania... W czasie powstania Szpital Maltański nie odmawiał pomocy żadnej
z walczących stron.
Albo wyprowadzenie szpitala ulicami Warszawy...
Czy determinacja personelu spowodowała to, że zamilkły strzały po obu stronach walczącej ulicy? Szedł pochód prowadzony przez komendanta niosącego flagę z maltańskim krzyżem. Ostatkiem sił niesiono łóżka z rannymi niezdolnymi do marszu.
Kiedy jedna z sanitariuszek szarpiąca łóżko zemdlała, niemiecki żołnierz rzucił karabin podbiegł i niósł dalej... O tym się nie
mówi. Niemiec przecież był zły...
Zastanawiają mnie czynniki, które wpłynęły na to, że ta historia potoczyła się tak, a nie inaczej? Czy autorytet i reputacja
poszczególnych osób, lekarzy? Zachowanie pełne tupetu i ryzyka? Inne szpitale były likwidowane. Personel i pacjenci zabijani...
Jak to możliwe, że przy rozległej pracy konspiracyjnej (źródła donoszą, że każdy pracownik szpitala był związany z jakąś formacją
ruchu oporu) nigdy nie było w nim „kotła”, nikt nie zadenuncjował nie doniósł? Układanie wniosków nadal trwa w mojej głowie...
Zajmowanie się tematem drugiej wojny światowej po siedemdziesięciu latach może wydawać się bezcelowe. Zastanawiać się
można, dla kogo wiedza o czasie, który dawno przeminął? Żyją nieliczni uczestnicy powstania. Oglądam czasami obchody i staruszków przebranych w mundury wojskowe lub harcerskie. Stoją jak lalki, ostatkiem sił trwają na apelu. Pokazywani przez telewizję, kamery. „Look” na pomnik, potem ich pomarszczone twarze, jakiś wieniec i znicz... Zastanawiam się czy oni tego potrzebują, aby zaznaczyć swoją ważność. Ważność i wartość życia, które przemija, czy my tego potrzebujemy, aby coś udowodnić.
Pokazywanie publiczne ciekawostek istniało zawsze – miss taka a taka przy otwarciu drogi, przodownik pracy wyrabiający
dwieście procent normy, czworaczki na spotkaniu z prezydentem w kampanii politycznej...
Wleczemy, czasami mało świadomych starców przy okazji jakiegoś święta do pierwszych rzędów obok Bardzo Ważnego
Kogoś, aby ich postaciami potwierdzić, że to wszystko, o czym czytamy tego dnia na tabloidach działo się naprawdę. Chwieją
się na starych nogach podtrzymywani przez bliskich lub dla lepszego efektu – przez teraźniejszych harcerzy... Dlaczego ten widok
mnie niesmaczy. Drażni mnie widok starych ludzi, których czas nieubłaganie się kończy? Czy dlatego, że nadali swojemu późniejszemu życiu sens właśnie przez tamte chwile, a ja nie potrafię wyzbyć się ambiwalentnej oceny wydarzenia historycznego.
Zastanawiam się, co się dzieje z nimi później. Po obchodach. Kiedy już zwiną kable niezbędne do medialnego przekazu i posprzątają ulice, a organizacja ruchu drogowego wróci na swoje miejsce. Czy to ich twarze uwięzione wysoko w oknach widzę czasami?
Poderwali dziecinną pięść na czołgi, wykazali się odwagą, a potem za tą odwagę płacili – utratą zdrowia, restrykcjami
władz, ale bezsprzecznie całe życie opowiadali wszystkim po kolei o swojej martyrologii. Ich dzieci wychowały wspomnienia
z powstania opowiadane zamiast bajki. Dla współczesnych zawieszonych między światami prawdy i nieprawdy, booka i fejsbooka trudny to widok. Staruszkowie przebrani w pasiaki, mundury, ledwo żywi, o co im „kamann”? Po co tam stoją, nie lepiej
posiedzieć? Popkultura to dziwne zjawisko. Sztuka to dziwne zjawisko. Piję z kubka kupionego w Muzeum Powstania Warszawskiego „na pamiątkę”. Czarny, z hełmem powstańca przewiązanym biało czerwoną opaską. Kubek jest po to, żeby z niego pić.
Nie ukrywam, że robię z niego użytek tylko wtedy, kiedy nie mam wyboru innego. W moim mózgu galopują skojarzenia – czarny, hełm, opaska, groby, gruzy, smród palonych ciał... Żadna przyjemność picia herbaty, kiedy przed oczami groby na gruzach...
A gdyby móc wyłączyć prąd. Odłączyć młodych od wszystkich urządzeń ukazujących im świat według zaleceń konsorcjów
płacących za reklamy. A gdyby, choć na kilka dni, zarządzić odwyk od Internetu i wszelkich elektronicznych zabawek zastępujących rozmowę. Może zaczęliby się przyglądać starości, czerpać z niej siłę i wiedzę bez pogardy i lekceważenia.
Może wtedy nie przeszkadzałaby im trzęsąca ręka ani ośliniony kącik ust. Przekaz trwałby w czasie koniecznym do zebrania
myśli i spowodowałby refleksję, która nigdy nie zaistnieje w wirtualnym portalu o powstaniu, gdzie relacje ścięto-przycięto-podkręcono, aby akcja szła wartko.
A może ten świat, w którym żywy starzec był do czegokolwiek potrzebny już nie istnieje? Przecież teraz wszystko można
w domu – kliknąć, otworzyć, obejrzeć. Szybko i bezzapachowo. Dla młodych najdziwniejszym i obcym stał się obecnie naturalny
ludzki zapach. Starzy ludzie przecież brzydko pachną. Mają swój specyficzny zapach będący wykładową samotności, trudności
wejścia do wanny, niechęci do zmiany ubrań, demencji większej lub mniejszej. A może wraz ze śmiercią ostatniego Powstańca pokazywanego przez wszystkie media i stacje telewizyjne w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego zacznie się nowy
czas? Kiedy można będzie usłyszeć od młodych, którzy czytają komiks o powstaniu, grają w gierkę komputerową o powstaniu
w swoich bezzapachowych światach – stary przecież to się nie dzieje (działo) naprawdę.
Pozdrawiam Pana bardzo serdecznie.
Renata Paliga
SPIS TREŚCI
Piotr Gajda – Sprawy polityczne? / FELIETON ................... 2
Marek Wawrzkiewicz – Dedykacje (3) / FELIETON ................. 2
Listy do redakcji ............................................................................ 2
Mirosława Michalska-Suchanek – Rosja Dostojewskiego
a zagadnienie samobójstwa / ESEJ ............................................. 3
Katarzyna Boruń-Jagodzińska – POEZJA ............................. 7
Anna Łozowska-Patynowska – Historia
wobec człowieka z krwi i kości / ESEJ ................................. 8
Leszek Szaruga – POEZJA ............................................................... 9
Roman Warszewski – Okulary / ESEJ ............................................... 11
Wiliam Blake – POEZJA ........................................................... 13
Marek Ławrynowicz – Przygody plutonu E / PROZA .......... 14
Edward Zyman – Poezja ................................................................ 16
ks. Jan Sochoń – Ksiądz Jan Twardowski
Rys. Monika Ślósarczyk
– poeta nowoczesny? / ESEJ ........................................................ 18
Cezary Sikorski – Bach i Hegel. O pożytkach
Krystyna Śmiechowicz – Krótkie radości
Królowej Srebrnego Wieku / ESEJ ....................................... 23
ks. Jan Sochoń – POEZJA .............................................................. 28
ks. Janusz Kobierski – POEZJA ............................................... 29
Hanna Brakoniecka – Prozy wysłuchane / PROZA ................. 30
Leszek Żuliński – Pamięć, sumienie, nadzieja / ESEJ ................. 33
Karol Graczyk – POEZJA .......................................................... 35
Katarzyna Korczak – U Ciechanowiczów mama
opowiadała najwięcej / REPORTAŻ ............................................. 36
Bekir Czobanzade – POEZJA ........................................................ 38
Grzegorz Musiał – Z cyklu: Dziennik włoski.
Sycylia (20) / DZIENNIKI - PODRÓŻE ....................................... 39
Zbyszek Ikona-Kresowaty – Od wieczności
do współczesności / ESEJ ............................................................... 40
Józef Baran – POEZJA ........................................................... 41
Dariusz Bitner – Rok z bebokiem / PROZA ............................... 42
YVON Le Men – POEZJA ......................................................... 43
Monika Tomassi – Łączność zerwana, Sygnalizacja,
Ukojenie / PROZA ............................................................................ 44
Adrian Tujek / POEZJA ................................................................... 45
Sławomir Majewski – Dziewczyna
na huśtawce / KOBIETY ICH ŻYCIA ............................................ 46
Maciej Melecki – POEZJA / STRONA
Z MANUSKRYPTEM ......................................................................... 49
Karol Maliszewski – Czytane z ekranu (2) / SZTUKA
INTERPRETACJI ................................................................................. 50
Leszek Szaruga – Wyprasowanie (15) / FELIETON ............... 56
Jacek Geisler – Poszczekadła Czwarte (1) .................................. 56
RECENZJE:
Piotr Gajda – Ptasiek 51, Grzegorz Kociuba – „Procedura mortis” i inne przypadłości 51, Janusz Taranienko – Wiersze, które powinny zostać napisane. Część planu Doroty Ryst 52, Piotr
Goszczycki – Wiersze o księdzu Jerzym Popiełuszce 53, Jerzy
Cyngot – Więcej niż ekonomia. Kapitał w XXI wieku Piketty’ego
53, Karol Samsel – W kapsule „późnego debiutu”. Leszek Sobeczko i Nieautoryzowane 54.
Rosja Dostojewskiego
a zagadnienie samobójstwa
W
iek dwudziesty przyniósł próby stworzenia świata bez
Boga, a religijna dezintegracja stanowiła jeden z najważniejszych powodów wzrostu liczby samobójstw. Na narastający w ówczesnej Rosji kryzys wiary Fiodor Dostojewski reagował
twórczością, w której występował z pozycji demaskatora i przeciwnika ateizmu. Ateizm jako ideę sprawdzał w coraz to innych
kontekstach – metafizycznych, psychologicznych oraz moralnych, formułując konkluzje, które choć jednoznaczne w swojej
ostatecznej wymowie, opalizują wielością znaczeń i otwierają
różne możliwości interpretacji.
Istota ateizmu, który rozpowszechniał się w czasach współczesnych Dostojewskiemu, paradoksalnie tkwiła – tu pozwólmy sobie na uproszczenie – poza samym Bogiem. Już od Kanta
postrzeganie siebie-w-świecie człowiek stopniowo podporządkowywał imperatywowi uszczelniania granic własnej intymności, myśl zaczęła być przekierowywana z przedmiotu na podmiot,
z zewnętrznego oglądu rzeczywistości na życie wewnętrzne jednostki, a w konsekwencji z transcendencji na immanencję. W drugiej połowie dziewiętnastego wieku rola Absolutu zogniskowała
się wokół dwóch punktów widzenia. Z jednej strony Boga pojmowano jako byt, który narusza egzystencjalną niezależność jednostki, wnika bowiem w najskrytsze zakamarki jej duszy. Z drugiej zaś został On ustawiony w jednym szeregu z bogami antyku
i był postrzegany jako źródło wszelkich rygorów, nakazów oraz
zakazów, a także sposób (instrument) egzekwowania ludzkiego
życia zgodnie z wyznaczonymi regułami, pod groźbą srogiej kary
w przypadku ich niezachowania. Rzeczywistość powoli, acz konsekwentnie, impregnowała się na mitologiczno-sakralną wrażliwość, domagając się empirycznej weryfikacji.
Dziewiętnaste stulecie cechował gwałtowny rozwój wielu
dziedzin nauki – w rezultacie tego człowiek został obdarowany narzędziami, za pomocą których odsłaniał tajemnice swojej
natury, otoczenia i świata w ogóle. Prawa rozumu, uwiarygodniane własną wymiernością, stały się podstawowymi i zarazem
autorytatywnymi oraz autorytarnymi interpretatorami zjawisk
i rzeczy. Sposób rozumienia świata determinowały mechanizmy
wypracowane przez psychologię, zwłaszcza psychoanalizę, a także intensywny rozwój techniki. Ludzka potrzeba odwoływania
się do Boga była skutecznie niwelowana, jako że w pragmatycznej postawie wobec rzeczywistości, w której rozum zastąpił wiarę, ta ostatnia wydawała się nieprzydatna. W zdesakralizowanej
ludzkiej egzystencji świętość przestała być zrozumiałym aksjologicznym kryterium oceny świata. Sugestywnie ujął to Paul
Evdokimov: „Chleb i wino eucharystyczne, woda chrzcielna, olej
namaszczenia, żywa ziemia, matka karmicielka, czas sakralny
i przestrzeń sakralna, świątynia i liturgiczny Wschód, dziewictwo
Rys. Monika Ślósarczyk
Maria Jentys-Borelowska – Listy z arki Noego / ESEJ ............. 26
lub kapłańska natura człowieka, nie mogą nic powiedzieć tym, którzy żyją synkopowym rytmem, chemiczną materią, ilością i szybkością”1.
Winą za eksplozję bluźnierczo-buntowniczych nastrojów w Rosji Dostojewski obarczał między innymi Michaiła
Bakunina, którego zresztą uczynił jednym z prototypów
Mikołaja Stawrogina – literackiego wcielenia ateistycznego zła absolutnego. Ten ojciec rosyjskiego anarchi-
ESEJ
Mirosława
Michalska-Suchanek
z monadologii / ESEJ ...................................................................... 20
zmu wzywał do walki o stworzenie na ziemi królestwa Bożego,
w którym człowiek-bóg zastąpi Boga-Człowieka. O „niecnych”
intencjach Stwórcy oraz o Szatanie-wyzwolicielu ludzkości Bakunin pisał: „Stworzywszy Adama i Ewę, nie wiadomo dla jakiej
zachcianki, być może, by rozproszyć nudę, która musiała mu
straszliwie dokuczać w tej jego odwiecznej egoistycznej samotności, czy też by dostarczyć sobie nowych niewolników – wspaniałomyślnie oddał w ich władanie całą ziemię, […] pozwalając
w pełni używać jej darów z jednym tylko ograniczeniem: kategorycznie zabronił im spożywać owoce z drzewa poznania. Chciał
więc, aby człowiek pozbawiony świadomości samego siebie,
pozostał po wieczne czasy zwierzęciem […]. Lecz oto zjawia się
Szatan […]. On ukazuje pierwszym ludziom, jak wielką hańbą
jest ich zwierzęca ignorancja i posłuszeństwo; wyzwala człowieka, na jego czole wyciska pieczęć wolności i człowieczeństwa,
skłaniając go do nieposłuszeństwa i spożycia owocu poznania”2.
Bakunin głosił chwałę racjonalizmu, odrzucającego teologiczne
dogmaty i bezwarunkowo podporządkowującego świat prawom
logiki. Odwołując się do myśli Ludwiga Feuerbacha, która rozum
wynosiła do rangi boskiego pierwiastka, rodzącego nadzieję deifikacji, konstatował istnienie dwóch, bodaj najcenniejszych, intencjonalnie spójnych ludzkich cech – zdolności logicznego rozumowania i potrzeby buntu. Obie jego zdaniem winny prowadzić do
osiągnięcia wspólnego celu – uśmiercenia Boga, a właściwie do
Jego samouśmiercenia, gdyż, jak powiada Bakunin w innym miejscu cytowanej rozprawy: Bóg, jeśli istnieje, „mógłby przysłużyć się
wolności ludzkiej tylko w jeden sposób: przestać istnieć”3. Samobójstwo Boga – dowodził – zrodziłoby nowy świat, przyjazny dla
rozwoju myśli uwolnionej od iluzji wiary. Powstałaby wówczas,
przytoczmy słowa Stefana Chwina: „promienna przestrzeń ateistycznego heroizmu zbuntowanych”4, skoncentrowana wokół
człowieka-boga, przewodzącego budowie przyszłego „królestwa
sprawiedliwości”. Połączenie szatańskich rojeń o człowieku-bogu
i racjonalistycznej wizji antropologicznej Dostojewski oceniał jako
przekleństwo epoki. W fuzji tej dostrzegał bowiem jednocześnie
źródło oraz stymulator radykalnych ruchów nihilistycznych opanowujących Rosję. Wychodząc z założenia, że można wierzyć
w Szatana, nie wierząc w Boga, ateizm ówczesnej myśli o wyzwoleniu człowieka pisarz rozpoznawał jako „sataniczny naturalizm”5.
Ateizm w Rosji Dostojewskiego – jak już powiedziano – rozwijał się niezależnie od „idei” samego Boga, niemniej jednak
u jego źródeł legł „problem” Stwórcy, polegający na zastąpieniu prawd aksjomatycznych licznymi wątpliwościami, finalnie
skutkującymi zachwianiem poczucia sensu życia bądź jego utratą6. Punkt odniesienia absolutnie w s z y s t k i e g o znajduje się
w transcendencji, w s z y s t k i e drogi ludzkiego ducha prowadzą cd. str. 4
Gazeta literacka
3
od niej i ku niej. Cele i idee, którymi żyje człowiek – nauczał
cd. ze str. 3 autor Biesów – są następstwem wiary w Boga i nieśmiertelność
duszy. Naruszenie tej solidnej podstawy rozbija harmonię świata, w miejsce której pojawia się wszechchaos, prowadzący do
pełnej destrukcji (samodestrukcji). Ludzie tracą jedyny pewny
punkt odniesienia, a wraz z nim poczucie sensu wszystkich po
kolei wartości, które dotąd traktowali jako fundament własnego życia. Wszystko jest dozwolone, wobec czego w s z y s t k o
staje się n i c z y m . W tym nowym świecie każdy może zaproponować własną prawdę, lecz jej żywot jest ulotny, nie istnieje bowiem kryterium nadrzędne, które pozwoliłoby oszacować
jej wagę. Jakie więc prawda ta może mieć znaczenie? Dewaluują się również wartości etyczne. Dlaczego bowiem należy być
dobrym, a nie wolno być złym, jeśli nie istnieje ktoś (lub coś),
kto za dobro nagradza, a za zło karze? Jeśli Boga nie ma, tworzenie dobra przestaje być zasadne. W liście do jednego ze swoich czytelników, w lutym 1878 roku, Dostojewski pisał: „Proszę
sobie wyobrazić, że nie ma Boga i nieśmiertelności duszy […],
po co mam wtedy żyć pięknie, czynić dobro, jeśli umrę na ziemi
na zawsze? Bez nieśmiertelności przecież rzecz tylko w tym, aby
dotrwać do swojego końca, a potem niech się świat wali. A jeśli
jest właśnie tak, to dlaczegóżby (jeśli tylko mogę liczyć na swój
spryt i mądrość, żeby nie podpaść prawu) i nie zarżnąć kogoś,
nie ograbić, nie okraść lub dlaczego by, jeśli już nie zarzynać,
po prostu nie pożyć na koszt innych? Przecież umrę, i wszystko umrze, nic nie pozostanie!”7. Negacja nieśmiertelności duszy
zakłada jej unicestwienie wraz ze śmiercią grzesznego człowieka,
a zatem wraz z duszą zniknie wszelki ślad czynionego zła. Dlaczego więc ludziom nie miałoby być jak we frazie powtarzanej
przez Aleksego Kiryłłowa, Hipolita Terentiewa czy „śmiesznego
człowieka”: „wszystko jedno”?
Alternatywa: wierzyć albo grzeszyć – to wysublimowana istota
aktu wiary. Bytowi (Życiu) przeciwstawiona jest Nicość (Pustka),
Chrystusowi – Antychryst. Odrzucając Stwórcę, człowiek jednoznacznie wyznacza swoją przyszłość – przestając być emanacją Najwyższego, staje się odbiciem Szatana. Jednostka ulega
degeneracji, nurza się w bestialstwie, poddaje się zmysłowym i
materialnym pokusom, próbując (co brzmi tu jak paradoks) uczynić z siebie boga. Dalej jest już tylko wszechogarniająca pustka, a dramatyczna próba jej wypełnienia, bliska rozwiązaniom
ostatecznym, wyznacza losy bohaterów dzieł Dostojewskiego.
Posłużmy się słowami Władimira Sołowiowa: „Człowiek pozostawiony samemu sobie w swej bezbożności, sam oskarża swoją
wewnętrzną nieprawdę i dochodzi […] do zabójstwa i samobójstwa”8. W innym miejscu zaś dodaje: „Oddzielenie od pełni
Dobra jest złem i działając w oparciu o to zło, można popełniać
jedynie same błędy. Ostatnim czynem bezbożnego człowieka
jest zabójstwo lub samobójstwo”9.
Idea nieśmiertelności stanowi – naucza Dostojewski – kwintesencję żywego życia, to ostateczna formuła i zarazem źródło
prawdy określające świadomość ludzkości. Jeśli człowiek odrzuci ideę nieśmiertelności, znajdzie się na skraju nicości. Ludzkie
życie czyni możliwym ufność, że śmierć nie jest definitywnym
końcem, że istnieje jakieś p o t e m , znajdujące wyraz w wiecznym życiu po śmierci. Dzięki wierze w nieśmiertelność duszy
człowiek odczuwa sens swojej egzystencji na ziemi, ufa, że żyje
w imię wyższego celu. Nieistotne, że często ów cel do końca
pozostaje nieodkrytą tajemnicą, ważne, że j e s t , i gdy nadchodzi zły czas, sam fakt jego istnienia bywa pociechą. Świadomość
nicości jutra niszczy – wieścił Dostojewski – związek człowieka z życiem ziemskim (doczesnym), czyni ów związek wątłym i
zdeformowanym. Jednostka odczuwa – zapożyczmy termin od
Alberta Camusa – absurd życia10, w którym poza owym absurdem nie ma nic. Wpada w marazm, nudę i egzystencjalny letarg,
a u kresu takiej egzystencji czeka śmierć, która stanowi po prostu k o n i e c – zwyczajny i ostateczny. Istnienie zatraca jakikolwiek sens, gdyż człowiek nie ma n a c o czekać, świadom, że
nic się już zmienić nie może. Konkluzja jest tu równie prosta, jak
samo rozumowanie – człowiekowi pozostaje wtedy tylko jedno
wyjście – zabić się, jak bowiem głosi Dostojewski: „Samobójstwo
przy utracie idei nieśmiertelności jest doskonałą i nieuniknioną
koniecznością dla każdego człowieka, który w swoim rozwoju
choć trochę wzniósł się ponad bydlę”11.
Ateizm przyjmuje różne oblicza, wszystkie postaci Dostojewskiego wyznające niewiarę łączy jednak cecha stanowiąca kwintesencję natury rosyjskiej. Halyna Kryshtal nazywa ją „rosyjską żarliwością”12. Rosjanie, których jako naród cechuje pewien rodzaj
patetyzmu, przyjmując jakąkolwiek ideę, oddają się jej całkowicie i wynoszą ją do poziomu n o w e g o w y z n a n i a . Nie znają złotego środka, natychmiast pogrążają się w ideologicznych
ekstremach, zwłaszcza gdy sprzyja temu – jak działo się w dziewiętnatowiecznej Rosji – nieokreślona, acz intensywna tęsknotaza wzniosłością. Rosjanin – suponuje Dominique Arban – „jeśli
przejdzie na katolicyzm, to zaraz musi stać się jezuitą, i to najzajadlejszym; a gdy się stanie ateistą, to zaraz zacznie domagać się wytępienia wiary w Boga przemocą […]. Ateistą bardzo
łatwo jest zostać Rosjaninowi, łatwiej niż komukolwiek innemu
w świecie! I Rosjanie nie stają się zwyczajnie ateistami, ale muszą
koniecznie uwierzyć w ateizm, stwarzając sobie jakby nową wiarę i nie wiedząc wcale, że uwierzyli w nicość”13. Cecha ta znalazła odbicie w twórczości Dostojewskiego. Jego postaci opętane
są ideą. Ich myśli, postawy i działania przybierają wyraz skrajny,
ostateczny, przekraczający wszelkie miary i granice, nie wyłączając granicy życia. Nie istnieje bodaj bardziej intensywny wyraz
oddania się idei niż posłużenie się samobójstwem jako narzędziem potwierdzającym jej słuszność.
Zło – według Dostojewskiego – nadchodziło z Zachodu,
zyskując wymiar egzystencjalno-apokaliptyczny14. Rosja powoli
4
Migotania 47
stawała się kłębowiskiem fałszywych idei, miraży oraz przesądów. Wciąż pojawiały się nowe teorie, tylko z pozoru wzniosłe
i szlachetne. Przywódcy postępowej myśli europejskiej głosili poglądy przepojone umiłowaniem ludzkości, wszystkie one
jednak zakładały burzenie starego ładu społecznego i tworzenie go od podstaw, zgodnie z nową koncepcją świata. Wizji było
wiele, znacznie się też od siebie różniły. Dostojewski w Dzienniku pisarza odnotował: „gdyby ci wszyscy współcześni supernauczyciele uzyskali możliwość zburzenia starego społeczeństwa i
zbudowania go na nowo – wyszedłby z tego taki chaos, coś tak
chamskiego, mrocznego i nieludzkiego, że cały gmach runąłby
od przekleństw ludzkości, zanim by się go dźwignęło”15. Zagrożenie ze strony twórców wszelkich mnożących się w Rosji Dostojewskiego jak grzyby po deszczu wielkich ideologii i mniejszych
idejek stawało się ogromne i realne. I bynajmniej nie dotyczyło
tylko „młodzieży próżnującej, debilowatej i w ogóle niestudiującej”16. Zacytowany passus jest przytoczonym w Dzienniku pisarza wyimkiem z pewnego artykułu poświęconego Biesom, który ukazał się w czasopiśmie „Russkij Mir”. Dostojewski wyraźnie
wykpiwa tu pogląd prezentowany przez autora owego tekstu,
sprowadzający się do myśli, że jeżeli w rosyjskiej rzeczywistości
od czasu do czasu pojawiają się niejacy Nieczajewowie, to niewątpliwie są to sami „idioci i fanatycy”, a ich wpływowi poddają
się tylko osoby niespecjalnie rozgarnięte. Nic bardziej mylnego.
Podatna na wszczepianie nowych idei była przede wszystkim
ciekawa świata młodzież studiująca, a także pragnąca zamanifestować swoją indywidualność warstwa inteligencka. Zresztą,
jak sam Dostojewski zauważył, wraz z dyplomem nie zdobywa
się niezawodnego talizmanu, niosącego jego właścicielom dar
poznawania prawdy oraz unikania pokus, namiętności i przywar17. Siła głosicieli wszelkich ideologii była duża i równa chłonności społeczeństwa na ich przyjmowanie. „Oni wszyscy bzika
dostali z dumy i pychy” (I, s. 356) – diagnozował ówczesne młode pokolenie jeden z bohaterów Idioty. Zachowanie młodych
ludzi wyznaczał, oprócz silnego imperatywu burzenia starych
struktur, całkowity brak pokory wobec świata, co ujawniało się
w próbie konfrontacji nawet z porządkiem wyznaczanym przez
naturę.
Rosją drugiej połowy dziewiętnastego wieku targały przeciwieństwa. Pisarz w swoich Notatnikach podkreślał brak spójności
ideologicznej nowego pokolenia. Kwitły wszystkie możliwe formy nihilizmu – od religijnego sekciarstwa i wszelkich przejawów
herezji, poprzez marksizm, znajdujący wyraz w destrukcyjnych
ruchach rewolucyjnych, po przejawy egzystencjalizmu. Ludzie,
tracąc oparcie w starym świecie, wpadali w pułapkę nowych, fałszywych idei, odtrącając stare wzorce, nie potrafili odnaleźć się
w świecie nowych, zdecydowanie obcych im wartości. Przedstawiciele poszczególnych ruchów gubili się w chaosie. Mówiąc
o tych samych zjawiskach, posługiwali się różnymi językami,
nie pojmowali więc programów swoich współideowców (jeśli
takie istniały). Nie udawało się wypracować wspólnych stanowisk, jednolitego widzenia świata, ale też nie odczuwano takiej
potrzeby. Dostojewski zastanawiał się nad przyczynami i skutkami pojawienia się w Rosji fali anarchizmu, a także nad fenomenem przywódców, którzy potrafili skupić wokół siebie rzesze
ślepo oddanych zwolenników. Notował: „Całą tę galaretowatą
masę ogarnął cynizm – młodzież miota się […]. Jak to możliwe, że taki Nieczajew mógł się cieszyć powodzeniem. A w tym
wszystkim kilka odgórnie przyjętych pojęć, poczucie honoru –
fałszywe pojęcie humanizmu. Najbardziej nędzna ambicja”18.
Niemało pojawiło się wówczas fałszywych przywódców. Młody Wierchowieński mówił o sobie w Biesach, że nie jest socjalistą, tylko oszustem. Tacy „sklonowani” Nieczajewowie potrafili skutecznie wpływać na ludzkie uczucia oraz umysły, sprytnie
wciągając w swoją brudną grę osoby porządne i uczciwe, których jedyną „przewiną” było pragnienie wzniosłych idei. „U nas
można popełnić najohydniejszy, najbardziej obmierzły czyn,
wcale nie będąc szubrawcem!”19 – konstatował Dostojewski, w
innym miejscu zaś zauważał: „Nie tylko u nas zresztą, na całej
ziemi tak jest, odkąd świat światem, w epokach przejściowych,
w okresach wstrząsów w życiu ludzi, wątpienia i negacji, sceptycyzmu i chwiejności podstawowych przekonań społecznych.
Ale u nas jest to możliwe bardziej niż gdziekolwiek, właśnie w
naszych czasach, i jest to najsmutniejsza, najbardziej chorobliwa cecha tych właśnie czasów. To, że możemy nie uważać siebie za szubrawców, a nawet czasem niemal w istocie nimi nie
być, popełniając jawne i bezsporne łajdactwo – oto w czym tkwi
nasze współczesne nieszczęście!”20.
„Samobójstwo nasączyło europejską kulturę niczym nieusuwalny barwnik”21 – to słowa Ala Alvareza. Epidemie czynów suicydalnych już wcześniej przetoczyły się przez Europę, przede
wszystkim Francję i Niemcy – głównie jako efekt romantycznych namiętności i egzaltacji. Nie ucichły jednak wraz z odejściem epoki romantyzmu, przeciwnie – zakorzeniły się na długie lata. Śmierć dobrowolna powoli stawała się czymś zwykłym i
powszednim, zamieniając wcześniejszy, oparty na tomistycznym
światopoglądzie, restrykcyjny stosunek do samobójstwa ogólnoeuropejską tolerancją. Systematyczny wzrost liczby samobójstw
nie ominął Rosji, a w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych
dziewiętnastego stulecia zjawisko to eskalowało do wymiaru epidemii22. Sam Dostojewski wspominał o „epidemicznej samozagładzie, rozwijającej się wśród inteligencji”23.
Wyróżnić można cztery wzajemnie przenikające się grupy
przyczyn wzmożonej suicydalnej aktywności w Rosji: społeczne, etyczne, psychologiczne i determinowane kryzysem wiary.
Zacznijmy od grupy pierwszej. Źródeł samobójstw należy upatrywać w przeprowadzanych wówczas liberalnych reformach.
Życie Rosji zmieniało się, gwałtowny rozwój myśli technicznej,
industrializacja, urbanizacja zburzyły stabilny i nienaruszalny
przez stulecia patriarchalny ład. Zmieniało się prawodawstwo,
inteligencja jako klasa społeczna po raz pierwszy zaczęła odgrywać wiodącą rolę. Nowy styl życia, odmienny także pod względem formalno-organizacyjnym, mentalnościowym i intelektualnym, sprawił, że człowiek utracił kontrolę nad otaczającą go,
dotychczas mocno ustabilizowaną życiową przestrzenią. Wszystko okazywało się nowe, inne – ludzie, życie, normy, wyzwania,
cele. „Samobójcy – to szczapy, którymi gęsto usiana jest ziemia,
gdy w społecznym lesie rąbią polany i dukty”24 – pisze Boris Akunin. Wszelkie zmiany, o czym szeroko rozwodził się Émile Durkheim, nasilają suicydalny imperatyw. Śmierć dobrowolna zawsze
uintensywnia się tam, gdzie przeobraża się społeczna pozycja
jednostki tak gwałtownie, że nie jest w stanie sprostać nowym
okolicznościom. „Niespodziewane wielkie bogactwo lub nieoczekiwana nędza […] potrafią cisnąć człowieka w świat, gdzie jego
dawne przyzwyczajenia już nie pasują, a dawnych potrzeb nie
da się zaspokoić”25 – pisze Alvarez, uchwytując sens Durkheimowskiego samobójstwa anomicznego. W Rosji drugiej połowy dziewieętnastego wieku ucierpiały przede wszystkim dwie
grupy społeczne – ziemianie, którzy na skutek zmian, zwłaszcza zniesienia prawa pańszczyźnianego, utracili swój majątek
oraz dotychczasową pozycję, a także chłopi i mieszczanie, którzy na zmianach formalnie winni byli zyskać. Oczekiwania ziemian, wyznaczone przez ich dotychczasowy styl życia, kompletnie nie odpowiadały nowym realiom, co rodziło silne poczucie
życiowej tragedii. Druga grupa, obejmująca przede wszystkim
mieszczan i dzieci uwłaszczonych chłopów, otrzymała w wyniku reform pełny dostęp do wszystkich niematerialnych dóbr –
w tym edukacji. Niestety, w praktyce wszystkie one okazały się
nieosiągalne z przyczyn finansowych. Niemożność odnalezienia
się w nowej rzeczywistości przy braku perspektyw jakiejkolwiek
zmiany sytuacji popychała do samobójstwa, gdyż – mówiąc słowami Alvareza – „człowiek zabija się, bo jakkolwiek dobrze to,
czy źle, świat, do którego przywykł, uległ zniszczeniu, a on sam
czuje się zagubiony”26.
Rosję czasów Dostojewskiego cechował zamęt i chaos, niezmiennie towarzyszące radykalnym zmianom. Upadek moralności, u którego podstaw leżała samowola, znajdował skrajny
wyraz w szerokiej skali przestępstw, morderstw i samobójstw.
Pojawiały się wciąż nowe destrukcyjne idee, a tych, którzy się
nimi zarażali, cechował entuzjazm, ale też radykalizm (niejednokrotnie skrajny) oraz bezwzględność i agresywność poglądów.
„Zupełnie nie ma kogo darzyć szacunkiem (oto plaga dzisiejszych czasów) […]. Ludzie bez charakteru”27 – pisał Dostojewski. W atmosferze społecznego i moralnego rozkładu kwitły
funkcjonowanie w ustalonym i respektowanym systemie wartości oraz podporządkowywanie się dogmatom zastąpił dyktat
rozumu z nieustannie towarzyszącym mu pytaniem o sens istnienia i logikę jego przejawów. Dynamiczny rozwój nauki i gwałtowny wzrost poziomu świadomości naruszyły fundament wiary
w porządek świata natury, którym włada wszechmocny Stwórca, zburzyły rzeczywistość uporządkowaną, prostą i czytelną,
świat, w którym każdy wierny był uczestnikiem jasno określonego życia religijnego. Naturalną konsekwencją stały się duchowe rozterki, rozczarowania, poczucie zagubienia etc., nierzadko
znajdujące definitywne rozstrzygnięcia w aktach samobójstwa.
Prasa rozpisywała się o epidemii samobójstw wśród rosyjskiej
inteligencji. Często były to śmierci zagadkowe, akty samounicestwienia dokonane na pozór bez żadnej widocznej przyczyny, bo
ani z nędzy, ani z powodu nieudanej miłości czy choroby, ani też
w wyniku szaleństwa. Dostojewski był przekonany, że większość
tych samobójstw pozornie bez wyraźnego powodu stanowiła
rezultat zawsze tej samej choroby duchowej, która dręczyła bohatera Wyroku, a sprowadzała się do braku wyższej idei istnienia,
to jest absolutnej wiary w nieśmiertelność duszy. Pisarz mówił
zresztą o stanie powszechnego indyferentyzmu jako o współczesnej chorobie rosyjskiej, która „przeżarła wszystkie dusze”29.
Konstatował: „Jest bardzo wielu chętnych do życia bez jakichkolwiek idei i bez jakiegokolwiek wyższego sensu istnienia – życia
po prostu zwierzęcym życiem w sensie niższego rodzaju; ale są
również – i to nawet niemało takich – na pozór może niezwykle
brutalne i występne istoty, a tymczasem ich natura, może bez
ich wiedzy, dawno już tęskni za wyższym celem i sensem życia.
Ci już nie poprzestaną na umiłowaniu jedzenia, pasztetów, pięknych kłusaków, rozpusty, rang, kariery urzędniczej, pokory podwładnych, portierów przed bramą swych domów. Taki zastrzeli
się właśnie na pozór bez powodu, a w istocie na pewno z tęsknoty, nieświadomej wprawdzie, za wyższym sensem życia, którego nigdzie nie znalazł”30. Życie bez wiary w nieśmiertelność
duszy traci uzasadnienie.
W religijnej historii Rosji samobójstwa były obecne od dawna. W czasie Raskołu, gdy Awwakum grzmiał, że Bóg świat opuścił, a „Biesów jeno całe zastępy!”31, autoeksterminacje w ogniu
– zyskujące wymiar wręcz apokaliptyczny – stały się wyrazem
protestu. Wasylij Wołosatyj, uznany za głównego ideologa masowych samobójstw, nawoływał do porzucenia cesarstwa Antychrysta i gloryfikacji Bożego królestwa poprzez całkowity post
(aż do śmierci) lub samospalenie. Fanatyczny Awwakum błogosławił równie fanatycznych samobójców, którzy ginęli w cierpieniu jako męczennicy, przekonani, że swoją śmiercią dają świadectwo prawdziwej wiary. W drugiej połowie siedemnastego
wieku liczba samospaleń zgodnie z szacunkami zbliżyła się do
trzydziestu tysięcy, przy czym akty dobrowolnej śmierci w ogniu
w imię zbawienia własnej duszy dokumentowane są również w
dwóch kolejnych stuleciach32. Niezależnie od zdarzających się na
przestrzeni wieków masowych przypadków samounicestwienia
w imię chwały Boga Cerkiew prawosławna kategorycznie odrzucała (i odrzuca) samobójstwo, traktując je jako otwarte wystąpienie przeciwko Stwórcy, a więc ciężki grzech33. Prawo kanoniczne
rozmijało się jednak ze stanem faktycznym. Jewgienij Golubinskij, historyk rosyjskiej Cerkwi, w roku 1880 odnotował: „Nikt nie
neguje obowiązującej mocy cerkiewnych praw, lecz w praktyce nie działają one bezpośrednio, a poprzez stworzony na ich
podstawie (a częściowo obok nich, albo wbrew nim) zwyczaj; w
życiu potrzebna jest znajomość i przestrzeganie tego ostatniego, a w żadnym wypadku nie tych pierwszych, o których wiedza wydaje się zbędna oraz niepotrzebna i jest zwykłym uczonym zbytkiem”34. Nadrzędność tworzonego przez wieki zwyczaju
nad prawem pisanym potwierdzał również znawca prawa cerkiewnego, autor popularnego na początku dwudziestego wieku
podręcznika prawa kanonicznego, Nikołaj Suworow35. Kierując
się nie tyle literą prawa, ile mocą tradycji, Cerkiew pozostawiała duchownym pewną swobodę w podejmowaniu decyzji dotyczących konkretnych przypadków samobójstw. W sytuacjach
niejasnych odwoływano się do autorytetu władz cerkiewnych,
a przyjęte rozwiązania służyły jako precedensy w dalszej praktyce36. Ponadto wraz ze wzrostem liczby samobójstw tolerancja wobec nich ze strony duchowieństwa znacząco rosła. O ile
Cerkiew jedynie nieoficjalnie okazywała wstrzemięźliwość w
potępianiu samobójstw, o tyle w społecznej świadomości były
one powszechnie akceptowane. Niezależnie od zapisów prawa
kanonicznego społeczeństwo, pojmowane szeroko jako system
kulturowy, który w jakimś sensie pełni funkcję moralnie wartościującą, dawało pełne przyzwolenie na samobójstwa, przyznając im status społecznego faktu. Śmierć dobrowolna wpisała się
w schemat ludzkiego istnienia, zaczęto ją więc postrzegać jako
zwyczajową alternatywę dla życia, gdy z jakichś przyczyn staje
się ono nie do zniesienia.
Dobrowolnie przyjąć śmierć nie znaczy uważać ją za pożądaną. Poszukiwanie zrozumienia dla samobójstwa, nie jest
równoznaczne z jego usprawiedliwianiem. „Nie dokonuje się
samobójstwa, by nie istnieć, lecz aby istnieć w inny sposób”37
– odnotowuje psychiatra, Pierre-B. Schneider. Gabriel Matzneff
zaś oświadcza: „Samobójstwo jest złudzeniem, błędem, nigdy
nie jest bezbożnością”38. Bohaterka opowiadania Dostojewskiego pod tytułem Potulna śmiertelnego skoku z okna dokonała
z przyciśniętą do piersi ikoną Matki Boskiej. Zapewne ufała, że
wstawi się Ona za samobójczynią, gdy przyjdzie jej – grzesznicy
– stanąć przed obliczem Boga. Kobieta nigdy nie utraciła wiary, szczerze wierzyła w nieśmiertelność duszy, pojmowaną jako
kontynuacja życia w nowej formie. Mimo to, a może właśnie dlatego, zdecydowała się na ciężki grzech odebrania sobie życia,
jak wielu jej podobnych miała bowiem rozpaczliwą nadzieję, że
po drugiej stronie istnieje Inny Świat, lepszy, gdzie czeka na nią
Ktoś, prawdziwy Pan życia i śmierci. Ufnie podda się Jego sądowi, a On nie tylko wybaczy jej grzech samobójstwa, lecz także
przyjmie grzesznicę z miłością. O ile człowiek wierzący poprzez
akt samobójstwa (wbrew nauczaniu Cerkwi) dąży do przeobrażenia, do ponownych narodzin, do jakiegoś nowego początku,
o tyle dla ateisty śmierć dobrowolna stanowi skok w nicość, w
bezkresną czarną otchłań.
Samobójstwo miało jednak w Rosji zażartych przeciwników.
Wśród nich znalazło się dwóch wielkich przedstawicieli myśli prawosławnej – Władimir Sołowiow i Nikołaj Bierdiajew. Obaj, choć
w różny sposób, związani byli z Dostojewskim. W obszernej programowej pracy Оправдание добра. Нравственная философия
(1894–1897) Sołowiow snuje rozważania o podstawowej – w
jego przekonaniu – przyczynie samobójczych śmierci. Jednostka formułuje cele, dla których warto i należy żyć, niestety, czasem okazuje się, że to, co uznała za sens życia, stanowi zaledwie
projekcję złudnych marzeń bądź efekt błędnej oceny rzeczywistości. Wyjścia pozostają wtedy dwa: pierwsze – przyjąć świadomie lub nie (Sołowiow mówi o przyjęciu bezwolnym i nieświadomym) inny, najczęściej cudzy sens życia, i drugie – uznać, że
w takim przypadku żyć nie warto, po czym dobrowolnie odejść
w śmierć. Filozof rozróżnia dwa typy samobójców – tych, którzy
w sposób egoistyczny kierują się wyłącznie osobistymi namiętnościami (jak Romeo czy Werter), oraz tych, którzy wiążą, co
prawda, sens własnego życia z tak zwanym dobrem ogółu (jak
na przykład Kleopatra), lecz jednocześnie oddzielają go, podobnie zresztą jak pierwsza grupa, od najwyższego sensu wszelkiego istnienia, pojmowanego jako dążenie do osiągnięcia Dobra
Absolutnego, którym jest Bóg. Konkluzja jest tu prosta i filozof
równie prosto ją formułuje: każda jednostka winna traktować
Dobro jako jedyną właściwą (prawdziwą) drogę życia, istnienie
człowieka bez Boga pozbawione jest bowiem jakiegokolwiek
sensu i niechybnie prowadzi ku samounicestwieniu39. Żyć jest
znacznie trudniej, niż umrzeć, ale należy – jak ujmie to potem
Camus – przeżyć życie (choć jest ono absurdem) w pełni i właściwie, aby w ten sposób ów absurd zwyciężyć40.
Również w duchu filozofii chrześcijańskiej przeciwstawił się
czynom suicydalnym Nikołaj Bierdiajew. Zagadnieniu temu w
całości poświęcił szkic zatytułowany O samobójstwie. Jak stwierdza w nim, kluczowym słowem w psychologii samobójstwa jest
„nadzieja”, rozumiana jako stan ducha i umysłu, który pozwala
człowiekowi przetrwać najtrudniejsze próby. Decyzja o śmierci
dobrowolnej zostaje podjęta, gdy jednostka ową nadzieję traci
i zasklepia się w ciasnej, mrocznej przestrzeni własnego „ja”, nie
potrafiąc przedrzeć się ku światu i światłu. Rodzi się wówczas
poczucie beznadziejności egzystencji, postrzeganej jako niekończący się ciąg męki i cierpienia, który przerwać można jedynie
poprzez samounicestwienie. Samobójstwo stanowi dla Bierdiajewa przejaw tchórzostwa i słabości ducha, jest zwykłą ucieczką przed życiowymi zawirowaniami. Badacz mówi o psychologii obrażania się – na życie, na świat, na Boga. Jego poglądy na
czyn samobójczy przenika duch tomizmu. Akt suicydalny – głosi
za św. Tomaszem – stanowi negację trzech największych chrześcijańskich wartości: wiary, miłości oraz wspomnianej wcześniej
nadziei41. Jest to gwałt zadany zarówno na życiu, jak i na śmierci.
Samobójca czuje się pełnym panem własnego losu, zapomina
jednak, że prawo decydowania o śmierci należy tylko do tego,
kto daje życie. Unicestwiając siebie, powoduje zachwianie immanentnej równowagi świata, którego jest niezbywalnym ogniwem,
i tym samym narusza misterną konstrukcję królestwa Bożego.
Bierdiajew wierzy, że człowiek istnieje tylko dlatego, że może
podążać ku Bogu, samobójstwo więc neguje kwintesencję jego
życia. Filozof przekonuje, że przeciwstawianie się śmierci dobrowolnej jest tożsame z walką o zachowanie sensu istnienia, z pragnieniem zachowania w sobie ikony Boga42. Samobójca odwraca się od Stwórcy, traci wiarę i tym samym nadzieję, egoizm zaś
pozbawia go wyzwalającego uczucia miłości, czyniąc niewolnikiem zacieśniającego się wokół niego mroku. Gubi wolność, a
wraz z nią możliwość dokonywania wyborów. Odebranie sobie
życia – twierdzi uczony – nie stanowi przejawu siły ludzkiej osobowości, to akt sterowany z zewnątrz jakąś nieludzką siłą, zrodzoną w szatańskiej metafizyce samobójstwa43. Samobójcę Bierdiajew postrzega jako egocentryka i egoistę, który odwrócił się od
Boga (a właściwie Go zdradził), odciął się od prawdziwej rzeczywistości (Bożego świata) i skoncentrowany wyłącznie na sobie,
pogrążył w martwej ciemności. Samotność i izolację – twierdzi
– pokonać można tylko z Bogiem w sercu. Gdy zabraknie wiary, pozostaje jedynie bezdenna pustka, nicość, mrok, wreszcie
śmierć44. Dla samobójcy, który nie wierzy w życie wieczne, jedynym istniejącym światem jest otaczająca go doczesna rzeczywistość. Samobójca stanowi część tylko t e g o świata, pozostając w niewolniczej od niego zależności. I t e n świat go zabija
– rozczarowuje, nie spełniając pokładanych w nim oczekiwań,
tworzy przeszkody na drodze ku planowanym celom i mnoży
cierpienia. Jednostka niepodporządkowana władzy doczesności, która wierzy, że prawdziwe szczęście i wewnętrzną doskonałość osiągnąć można jedynie poprzez rozwój duchowy, bliskość
Boga i powolne stapianie się z Wiecznością, nigdy nie doświadczy
uczucia beznadziejności oraz rezygnacji i nie zapragnie śmierci
wcześniej, niż jest jej ona przeznaczona.
Akunin, komentując stosunek Dostojewskiego do samobójstwa, zauważył, że przypomina on złożone, trudne do zwerbalizowania odczucia człowieka współczesnego – wierzącego, jak to ujął, nie ślepo, bezrefleksyjnie, ale w sposób dojrzały
– wobec czynu bezsprzecznie niezgodnego z chrześcijańskim
światopoglądem45. Alvarez natomiast jest autorem sądu dość cd. str. 6
ESEJ
hazard i prostytucja, szerzyły się bezdomność oraz nędza, upadała instytucja rodziny. Znieprawienie dotknęło również dotąd
stabilnej pod tym względem arystokracji. Często, nawet zbyt często, jedynym wyjściem z sytuacji okazywało się samobójstwo.
W Młodziku Dostojewski gorzko ocenił współczesną mu Rosję:
„Idei moralnych dzisiaj nie ma wcale; wszystkie nagle zniknęły
i, co najważniejsze, to tak jakoś wygląda, jak gdyby w ogóle ich
nie było”. I dalej: „Czasy obecne to okres złotego środka i zaniku
uczuć, okres namiętnego zamiłowania do nieuctwa i lenistwa,
niezdolności do czynu i potrzeby wszystkiego gotowego. […]
Wszyscy żyją jak w zajeździe i jakby gotowali się jutro porzucić
Rosję; wszyscy tak tylko żyją, byleby im starczyło…” (M, s. 71–72).
I jeszcze jeden wyimek, tym razem ze Zbrodni i kary: „Do diaska!
Ludzie się upijają, wykształcona młodzież w skutek bezczynności spala się w nieziszczalnych snach i marzeniach, paczy się w
teoriach; skądś pozjeżdżały Żydy, nabijają sobie kabzy, cała zaś
reszta oddaje się wyuzdaniu” (Zik, s. 494). Rozpadały się kultura i
społeczeństwo, rozpadowi ulegał człowiek jako spójny i harmonijny byt. Znów przywołajmy słowa Dostojewskiego: „Po prostu
zepsucie. Niczym nie osłonięte rozpasanie egoizmu, który nie
wstydzi się swojej obrzydliwej nagości i boi się tylko kija, zresztą i jego już się nie boi. […] panuje wyłącznie cynizm, rozebrali
się do naga, wcale jednak nie dla rozpustnej przyjemności […]
– uczynili to bez żadnej myśli, po prostu niczym dzikusy, niczym
bydlaki. Pies gryzie kość, drugi warczy. Oto godło: ukraść kość i
zjeść ją samemu. Dzikusy! Dzikusy!”28.
Gdzieniegdzie zachowane strzępy kulturowych i obyczajowych
wzorców tworzyły zasłonę etyczno-estetyczną skrywającą negatywne zjawiska kulturowe, społeczne oraz mentalnościowe. Fasadowe, fałszywe w swojej istocie, harmonia i obyczajność myśli
oraz postaw ludzkich skrywały chaos i deformację intencji oraz
zachowań. Dostojewski odsłaniał, nierzadko usankcjonowane kilkusetletnią tradycją, uchybienia w moralności społecznej. Jego
twórczość dokumentuje zderzenie dwóch porządków – wyabstrahowanego kanonu norm tworzącego filar etosu rosyjskiego
dziewieętnastowiecznego społeczeństwa (klas wyższych i średnich) oraz niepohamowanego żywiołu prawdziwej ludzkiej egzystencji. Rezultatem zetknięcia tych dwóch sił okazały się świadomość całkowitej nieprzystawalności do realiów i przyzwolenie na
fałsz, postrzegany jako stan mający status powszechnie narzuconej tradycją i obyczajem fikcyjności.
Wreszcie mamy ostatnią przyczynę nasilania się suicydalnej
aktywności. W Rosji Dostojewskiego gwałtownie malała świadomość religijna. Kryzys wiary stanowił element spajający wszelkie przejawy istnienia w nowym świecie, będąc jednocześnie
przyczyną i skutkiem powszechnej destabilizacji. Wiarę w Boga,
Rys. Monika Ślósarczyk
Gazeta literacka
5
Rys. Monika Ślósarczyk
bezpardonowego. Mówi mianowicie nie tylko o „dwuznacznym
cd. ze str. 5 chrześcijaństwie” Dostojewskiego, lecz deklarowanej wierze pisarza próbuje także przypisać rolę narzędzia manipulacji. Oddajmy
głos brytyjskiemu pisarzowi: „Ten straszliwy niepokój, odzwierciedlony w […] niezgodzie logicznego samobójcy na poniżającą
go bezsensowność świata, jest miarą napięcia i wysiłku, z jakim
on sam próbował wymyślić Boga, niemal na przekór własnym
artystycznym intuicjom”46. I w innym miejscu: „Chrześcijaństwo
było uzasadnieniem jego pisania […]. Zarazem stanowiło jednak
miarę jego desperacji. Dlatego im potężniejsza w jego powieściach chrześcijańska miłość i miłosierdzie, tym silniejsze poczucie winy i fałszu. Kiedy umiera świątobliwy starzec Zosima, jego
ciało natychmiast zaczyna cuchnąć – jak gdyby gdzieś i samemu
Dostojewskiemu cuchnęły własne chrześcijańskie tęsknoty”47.
Osąd to dla Dostojewskiego mocno krzywdzący. Autor Biesów,
wspominając po latach grudzień 1849 roku, gdy jako zesłaniec
i katorżnik opuszczał Petersburg, podkreślał, że był to dla niego
czas przełomowy. I to nie tylko ze względu na wstrząs będący
naturalną reakcją na izolację w ostrogu Omskim, pierwszy kontakt z przestępcami, nieprzyjazny klimat etc. Dziesięcioletnie
wygnanie syberyjskie stało się dla pisarza czasem powrotu do
duchowej harmonii, do ziemi (gleby). Tam, wśród przestępców,
w miejscu, gdzie koncentrowały się grzech i zło, na dnie piekła,
otworzył się na prawdę Chrystusa. Stało się coś, co wspomniany
Alvarez za Kierkegaardem nazywa „skokiem wiary” w ortodoksyjną religijność48, znajdującą odbicie w formie refleksji Dostojewskiego nad problemem wiary i ateizmu w twórczości po powrocie z zesłania.
U podstaw poglądu Dostojewskiego na samobójstwo legł fundamentalny w swoim charakterze podział wolności na tak zwaną
naturalną i chrześcijańską. Pierwsza uprawnia do pełnego wyboru między wartościami: nade wszystko dobrem i złem, ale też
życiem i śmiercią, natomiast wolność chrześcijańska, traktowana
przez teologów jako jej wyższa forma, pełne prawo decydowania
za człowieka oddaje Bogu. Słowami modlitwy: „Bądź wola Twoja
jako w niebie, tak i na ziemi” jednostka pokornie powierza swoją
wolność naturalną Stwórcy, przyjmując Jego prawdy. Dostojewski połączył obie formy wolności. Prawosławie to – w jego przekonaniu – wyznanie, które jako jedyne w chrześcijaństwie zachowało i kultywowało ideę wyższej wolności. Lud rosyjski odstąpił
swoją naturalną wolność Bogu Najwyższemu, wykazując pełne
posłuszeństwo wobec Jego woli49. Jednocześnie postaci Dostojewskiego uosabiały ścieranie się przeciwstawnych sił: dobra
i zła, świętości i zbrodni, buntu i pokory, szlachetności i niegodziwości. Nie tylko nie przyjmowały bezwolnie boskich praw,
lecz także w pełni korzystały z przywileju wolności naturalnej,
swobodnie wybierając między życiem i śmiercią.
Postaci Dostojewskiego, a przede wszystkim jego wielcy samobójcy, odzwierciedlały stan umysłowości dziewiętnastowiecznej wiecznej Rosji – jeszcze feudalnej, choć już skierowanej ku
socjalizmowi, pełnej sprzeczności, jednocześnie w jakimś stopniu kapitalistycznej i prawosławnej, naznaczonej różnymi systemami wartości i ideowo niespójnej. Pisarz nie ulegał wpływom
nowych idei, które determinowały charakter społecznych i mentalnościowych przemian, ale przewidywał kierunek ich rozwoju
oraz stosując kryterium wiary, osądzał. Podjął się jednak nie tylko
roli diagnosty rosyjskiej rzeczywistości, lecz także dawał nadzieję na ocalenie. Dostojewskiego nie mogła zadowolić perspektywa unicestwienia zła społecznego poprzez przeprowadzenie
6
Migotania 47
reform w sferze gospodarczej, a to stanowiło istotę aktywności
socjalistów i liberałów. Żadne zmiany porządku ekonomicznego
ani politycznego, nawet jeśli niosły perspektywę likwidacji biedy,
nie mogły usunąć nabrzmiałych problemów. Pisarz nie wierzył
również w żadną sterowaną odgórnie moralną odnowę. Jedynym środkiem naprawczym – postulował autor Zbrodni i kary –
powinny być działania ukierunkowane na wewnętrzną przemianę człowieka, uwieńczoną objawieniem się w nim ikony Boga.
Życie w Prawdzie i Miłości otworzy przed ludzkością drogę do
wspólnego raju – królestwa Bożego na ziemi. Ideą ponadczasową
i ponadprzestrzenną, jednoczącą świat i pozwalającą na odbudowę jego harmonii jawi się – jak wieścił Dostojewski – Chrystus.
On jest „mesjaszem prawosławnym”, „Chrystusem gleby”, który
na rosyjskiej ziemi zbuduje „ziemski Antybabilon”50. W swoich
Notatnikach Dostojewski pisał: „Wierzę w pełny triumf królestwa
Jezusowego. Jak ono zostanie osiągnięte, trudno przewidzieć,
lecz owo królestwo Jezusowe nastanie. Wierzę, że tak będzie
[…]. I nastanie ono u nas w Rosji, być może wcześniej niż gdzie
indziej”51. Pisarz marzył o wielkim przełomie etycznym, o dokonaniu się dynamicznych i radykalnych przemian świadomości
ludzi swojej epoki, które zweryfikują hierarchię obowiązujących
wartości i – ogólnie – sposób bycia-w-świecie. Pragnął uzdrowić chorą XIX-wieczną cywilizację. Stąd poczynając od Notatek
z podziemia, Dostojewski nie tylko rejestrował zmiany światopoglądowe zachodzące w Rosji, lecz także stał się aktywnym
kreatorem przełomu w postrzeganiu i wartościowaniu świata.
Halina Brzoza za Aleksandrem Wiesiełowskim przytacza apokryficzną historię. Według niej śmiertelnie choremu Adamowi
archanioł podarował fragment drzewa z raju, z którego pochodził zakazany owoc. Adam splótł sobie z niego wieniec i w nim
złożono go do grobu. Z wieńca spoczywającego na głowie martwego praojca wyrosło nowe drzewo, z którego po wielu latach
zrobiono krzyż Chrystusowy. W ten sposób historia grzechu stała
się jednocześnie opowieścią o odkupieniu. Drzewo, za przyczyną którego dokonał się grzech pierworodny, okazało się jednocześnie narzędziem ludzkiego zbawienia52. Takie właśnie obrazy
dramatycznej jedności Edenu z Golgotą wypełniają karty dzieł
Dostojewskiego. Pisarz odkrył jedność człowieka z transcendencją, którą osiąga on, przedzierając się trudną drogą duchowej immanencji. Aby ludzkość odrodziła się, musi najpierw stoczyć się na samo dno, nurzać w grzechu i upodleniu, bowiem
poprzez „zejście do piekieł”, poprzez bunt i negację, poprzez
zbrodnie i wyrzeczenie się uczuć wiedzie droga do duchowego
oczyszczenia, i dalej – do odrodzenia. Pokora, skrucha, cierpienie, pokuta oraz przebaczenie, jako akty zrodzone z miłości do
Boga, są kolejnymi krokami ku ocaleniu człowieka. Jednostka,
która w akcie wolnego wyboru przyjmuje pełną odpowiedzialność za swoje czyny, w pokorze żałuje za
grzechy, odczuwa skruchę, otwierającą
drogę ku łasce Bożej. Człowiek, osiągając
taki stan, jest w pełni gotów do przyjęcia cierpienia. Przy tym takiego, które nie
rodzi bólu i rozpaczy, lecz z jednej strony
stanowi zadośćuczynienie za popełnione
zło i odkupienie grzechów, z drugiej zaś –
jest czymś w rodzaju katharsis, które znajduje finał w tak zwanym przebóstwieniu.
Opisywane stany prowadzą do doświadczenia w sobie Boga-Człowieka, pojmowanego jako wszechogarniająca Miłość.
Ludzkie „ja” poddaje się wszechmocnemu
Boskiemu działaniu, Bóg zaś uwalnia je
od uczucia wewnętrznego rozdarcia między siłami dobra i zła, wskazując drogę
ku pełnej duchowej transformacji. Człowiek osiąga stan przebóstwienia, przyjmuje rolę ikony Boga na ziemi. Rodzi
się wówczas ktoś nowy, kto zagłębia się
w Prawdę – śmierć zastępuje życiem, ciemność – światłem. Dostojewski podkreślał
antynomiczny charakter ludzkiego życia.
Jak pisze Evdokimov: „Doświadczenie zła,
kiedy zło zostało wyjawione jako nicość
aż do końca, przechodzi w doświadczenie życia w Bogu”53. Bies przemienia się
w Człowieka poprzez moc zawartą w słowie
„Jezus”, istota zbawienia bowiem zawarta
jest w myśli: „I słowo stało się ciałem”.
Ludzie wzgardzili Bogiem, ale On nie
odwrócił się od nich. Bohaterowie Dostojewskiego, ci najbardziej źli, podążając za
diabłem, w skrytości serca, często sobie
tego nie uświadamiając, tęsknili do Boga.
Każdy, nawet największy grzesznik, może
jednak zostać odrodzony, największe zło
bowiem nie kryje się w występkach, które
zwyczajowo postrzega się jako grzechy. Otchłań prawdziwego
zła otwiera się w momencie, gdy człowiek odrzuca Boga. Grzech
odwraca intencjonalny kierunek drogi, którą podąża dusza,
w czego następstwie widzi ona absolut w rzeczach materialnych i nie mogąc wznieść się do Boga Prawdziwego, zaspokaja
wyższe potrzeby duchowe za pomocą substytutów, które nie są
niczym innym, jak złudzeniami54.
W finale swojej ostatniej wielkiej powieści, Bracia Karamazow,
Dostojewski przedstawia taki oto dialog między dziećmi i Aloszą:
„Panie Karamazow, czy słusznie religia twierdzi, że wszyscy zmartwychwstaniemy i zobaczymy się wszyscy?”, na co Alosza odpowiada: „Na pewno zmartwychwstaniemy, na pewno zobaczymy
się i wesoło, radośnie opowiemy sobie nawzajem, co było” (BK,
s. 893). Zacytujmy Camusa: „jedna powieść wystarczyła, aby przekształcić w radosną pewność cierpienie całego życia”55. Obecny
w twórczości Dostojewskiego problem istnienia Boga został definitywnie rozstrzygnięty: Bóg j e s t , nieśmiertelność i s t n i e j e
i ludzkość zmartwychwstanie. Fałszywa boskość człowieka na
ziemi, szaleństwo, samobójstwa straciły swoją zasadność. Kiryłłow, Stawrogin, Smierdiakow, Swidrygajłow zostali pokonani
przez Prawdę. I to jest odpowiedź Dostojewskiego.
Mirosława Michalska-Suchanek
P. EVDOKIMOV: Gogol i Dostojewski, czyli zstąpienie do otchłani. Przeł. z jęz.
franc. A. KUNKA. Bydgoszcz 2002, s. 262.
2
M. BAKUNIN: Imperium knuto-germańskie a rewolucja społeczna. Przeł.
Z. KRZYŻANOWSKA. W: IDEM: Pisma wybrane. Wyb. H. TEMKINOWA. T. 2. Warszawa 1965, s. 54–55.
3
Ibidem, s. 78.
4
S. CHWIN: Stawrogin i dziecko. W: „Transgresje”. T. 5. Dzieci. Red. M. JANION,
S. CHWIN. Gdańsk 1988, s. 46.
5
Ibidem, s. 47.
6
Zob. B. URBANKOWSKI: Dostojewski – dramat humanizmów. Warszawa 1977,
s. 166.
7
Н. НАСЕДКИН: Самоубийство Достоевского. Тема суицида в жизни
и творчестве писателя. Москва 2002, s. 301 [przeł. M.M.S.]. http://
www.e-reading.me/bookreader.php/40936/Nasedkin_-_Samoubiiistvo_
Dostoevskogo_(Tema_suicida_v_zhizni_i_tvorchestve).html [data dostępu: 3.01.2014].
8
Okrutny talent. Dostojewski we wspomnieniach, krytyce i dokumentach.
Wyb. Z. PODGÓRZEC. Kraków 1984, s. 354.
9
Ibidem, s. 355.
10
A. CAMUS: Mit Syzyfa i inne eseje. Przeł. J. GUZE. Warszawa 1999, s. 59–104
(szkic Rozumowanie absurdalne).
11
Cyt. za: M. BIERDIAJEW: Światopogląd Dostojewskiego. Przeł. H. Paprocki. Kęty 2004, s. 57.
12
H. KRYSHTAL: Problem zła w twórczości F. Dostojewskiego. Studium teologiczno-moralne. Lublin 2004, s. 111.
13
D. ARBAN: Dostoievski par lui-meme. Paris 1963, s.161. Cyt. za: H. KRYSHTAL: Problem zła w twórczości F. Dostojewskiego..., s. 111.
14
Cenne uwagi dotyczące postawy Dostojewskiego wobec nadchodzących z zachodniej Europy koncepcji sławiących człowieka, ze szczególnym uwzględnieniem stosunku pisarza do katolicyzmu zawiera artykuł
Jacka Uglika. Zob. J. UGLIK: Prawosławie i katolicyzm oczyma Fiodora Dostojewskiego. „Nowa Krytyka. Czasopismo Filozoficzne”. http://www.nowakrytyka.pl/spip.php?article389 [data dostępu: 3.01.2014].
15
F. DOSTOJEWSKI: Dziennik pisarza 1847–1874. T. 1. Przeł. M. LEŚNIEWSKA. Warszawa 1982, s. 408.
16
Ibidem, s. 401–402.
17
Ibidem, s. 404.
18
F. DOSTOJEWSKI: Z notatników. Przeł. Z. PODGÓRZEC. Warszawa 1979, s. 54.
19
F. DOSTOJEWSKI: Dziennik pisarza 1847–1874... t. 1, s. 407.
20
Ibidem, s. 407.
21
A. ALVAREZ: Bóg Bestia. Studium samobójstwa. Przeł. Ł. SOMMER. Warszawa 2011, s. 247.
22
Zob. А. ЛАВРИН: Хроники Харона. Энциклопедия смерти. 4-е издание,
доп. и перераб. Новосибирск 2009, s. 44 (главa Демон самоубийства).
http://charonchronicles.ru/book/best/demon/ [data dostępu: 10.02.2014].
23
F. DOSTOJEWSKI: Dziennik pisarza 1876. T. 2. Przeł. M. LEŚNIEWSKA. Warszawa 1982, s. 351.
24
Г. ЧХАРТИШВИЛИ: Писатель и самоубийство. Москва 2008, s. 35 [przeł.
M.M.S.].
25
AL ALVAREZ: Bóg Bestia…, s. 113–114.
26
Ibidem, s. 114.
27
Zob. F. DOSTOJEWSKI: Z notatników…, s. 54.
28
Ibidem, s. 273.
29
F. DOSTOJEWSKI: Dziennik pisarza 1876… t. 2, s. 347.
30
Ibidem.
31
Cyt. za: C. WODZIŃSKI: Trans, Dostojewski, Rosja, czyli o filozofowaniu siekierą. Gdańsk 2005, s. 29.
32
Ibidem, s. 30–31.
33
O historii prawa cerkiewnego regulującego stanowisko Rosyjskiej Cerkwi wobec samobójców szczegółowo pisze Irina Paperno. Zob. И. ПАПЕРНО: Самоубийство как культурный институт. Москва 1999, s. 67–71.
34
Cyt. za: ibidem, s. 68 [przeł. M.M.S.].
35
Ibidem, s. 68; http://azbyka.ru/library/suvorov_uchebnik_tserkovnogo_prava-all.shtml [data dostępu: 29.03.2014].
36
И. ПАПЕРНО: Самоубийство как культурный институт..., s. 69.
37
Cyt. za: N. TETAZ: Warto żyć. Przeł. R. TYBUSZ. Warszawa 1976, s. 63.
38
G. MATZNEFF: Śmierć dobrowolna. Przeł. A.D. TUASZYŃSKA. Warszawa 1987,
s. 182.
39
Zob. Г. ЧХАРТИШВИЛИ: Писатель и самоубийство..., s. 124–125.
40
A. CAMUS: Mit Syzyfa i inne eseje..., s. 137.
41
Н. БЕРДЯЕВ: O самоубийстве. Мocква 1992, s. 10.
42
Ibidem, s. 24.
43
Ibidem, s. 10.
44
Ibidem, s. 8–9.
45
Г. ЧХАРТИШВИЛИ: Писатель и самоубийство…, s. 130.
46
AL ALVAREZ: Bóg Bestia..., s. 254.
47
Ibidem, s. 255–256.
48
Ibidem, s. 257.
49
Zob. R. PRZYBYLSKI: Wtajemniczenie w los. Szkice o dramatach. Warszawa 1985, s. 171–172.
50
T. POŹNIAK: Orient biblijny u Dostojewskiego (Babilon i Jeruzalem) W: Dzieło
chrystianizacji Rusi Kijowskiej i jego konsekwencje w kulturze Europy. Red.
R. ŁUŻNY. Lublin 1988, s. 280–281.
51
F. DOSTOJEWSKI: Z notatników…, s. 267.
52
H. BRZOZA: Dostojewski. Między mitem, tragedią i apokalipsą. Toruń 1995,
s. 338–339.
53
P. EVDOKIMOV: Gogol i Dostojewski, czyli zstąpienie do otchłani..., s. 259.
54
Zob. P. EVDOKIMOV: Prawosławie. Cz. 1. Przeł. J. KLINGER. Warszawa 1964,
s. 102–103.
55
A. CAMUS: Mit Syzyfa i inne eseje..., s. 140.
1
Artykuł jest fragmentem książki Mirosławy Michalskiej-Suchanek pod tytułem Samobójcy Fiodora Dostojewskiego (Katowice: Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego 2015).
POEZJA
Katarzyna
Boruń-Jagodzińska
Piosenka artystyczna długa rozwichrzona
Poeta zleciał z nieba.
Jak Ikar na głowę.
I zabił się na miejscu,
-Biedne chłopaczysko!
Została kropla wosku,
ptasie piórko płowe,
parę tekstów w archiwum ZAiKSu ,
- to wszystko.
Zniknął.
Falę całuje jeszcze promień złoty,
kręgi , kręgi na wodzie …
Ot, historia cała.
Bo biedak miewał pewnie
zbyt wysokie loty,
a góra jak to góra,
widać, nie sprzyjała.
Spadamy, to nam wolno,
nikt nas nie powstrzyma.
Spadamy, żadna ręka za kołnierz nie chwyci.
Spadamy, bośmy wleźli widać za wysoko.
Rozchybotani, drgamy na pajęczej nici.
Spadamy, upadamy,
nikt nam nie zabroni.
I nie uroni łezki
żadne chłodne oko.
Malarz wchodził niebacznie
na chwiejną drabinę
żeby kawał błękitu
urwać do obrazu.
Pierwsza prędkość kosmiczna
kusi ostrą jazdą.
I dotknął absolutu
i zniknął od razu,
ale miał tę przewagę,
że sięgał ku gwiazdom.
Spadamy, to nam wolno,
nikt nam nie zabroni.
Spadamy, bo lubimy,
nikt nas nie powstrzyma.
Spadamy, bo nie warto
być na tej imprezie
gdzie celebryci
brodzą w czerwonym dywanie.
Spadamy!
Jak spadniemy
to nic się nie stanie.
Jak ktoś skacze
to wie, że nie ma miękkich poduch.
Podskakuje aż skoczy
uroczy lekkoduch.
A po tych co wypadli
szybko ginie słuch.
Pewien grajek chciał tony brać ze sfer harmonii.
I była to harmonia, ale pedałowa
burczybasem po ziemi toczył się i gonił
raz z nosem w piasku,
to znowu na wietrze jak ogar
niuch - myślał, że pył gwiezdny
i myślał, że drogi już za nim połowa
tak posuwał się wyżej po trochu, po szczypcie,
by złapać chwytem pewnym
anioły za skrzydła , a za nogi Boga,
uwierzył, że demona zamknął w swoje skrzypce,
w mgławicy ledwie diablik
zalągł się pod smyczkiem.
I walcem się po ziemi potoczyła głowa.
Spadamy i skaczemy,
nikt nam nie zabroni
na niewidzialnym bungie, bez asekuracji
Spadamy, to nam wolno, nikt nas nie pogoni
„Nie sięgaj po ten owoc naiwnie jak Adam”.
A Ziemia
jak jarmarczna piłeczka na gumce,
zerwie się czy nie zerwie?
Zwisa mi,
zwisa mi.
Spadam.
Złotnik łyżką zaczerpnąć chciał
księżyca srebra
żeby wykuć koronę dla pana stworzenia,
ale potknął się głupio
na progu promienia
i bardzo długo spadał
i połamał żebra.
Dobrze, że nie kręgosłup
- mówili mu potem,
lecz on po ziemi stąpa
jak w twardym gorsecie,
każdy swój krok wylicza
a pewnie nie wiecie,
że mijacie go co dzień,
szarego człowieka.
Kiedy z laseczką w dłoni
chadza po deptaku,
nie patrzy już na księżyc,
nie chce widzieć ptaków.
Spadamy, bo nam wolno,
nikt nas nie powstrzyma.
Spadamy, upadamy,
nikt nam nie zabroni.
I nie uroni łezki
kamer chłodne oko.
Gęby gazet otwarte
przez chwilę gdy spadasz,
rozkładówka-rozwałka,
dla nich raz się nada,
oto życie, co warte,
oczy gazet żarłoczne już leżysz w kawałkach.
Spadamy i spadamy.
I zawsze możesz twierdzić,
że to z własnej woli,
i zawsze możesz mówić,
że to nic nie boli,
że trajektorię lotu
wciąż masz pod kontrolą,
i że pośladki mile pieką,
lecz nie bolą.
Spadamy, nie krzyczymy,
rozbici i niemi
gdy lądujemy twardo
na odpornej ziemi.
Spadamy i skaczemy,
nikt nam nie zabroni.
Na niewidzialnym bungie
bez asekuracji.
Spadamy, to nam wolno, bo nikt się nie gniewa
gdy sięgasz po ten owoc,
jak ciekawska Ewa.
Gdy sięgasz gdzie nie musisz
naiwny jak Adam.
A Ziemia?
Jak jarmarczna piłeczka na gumce,
zerwie się czy nie zerwie?
Zwisa mi,
zwisa mi.
Spadam.
Gazeta literacka
7
Anna
Łozowska-Patynowska
J
ako czytelnik literatury Szaruga nie jest typowym
badaczem-teoretykiem. Ten wytrawny literaturoznawca nie decyduje się na powierzchowną lekturę,
ponieważ uważa, że jest ona wtedy pseudo-czytaniem
tekstu literackiego. Jego książki np. Ludzki język muz1,
Dochodzenie do siebie2 czy Wyzwanie (o poezji z przypisami i bez)3 to bardzo wrażliwe i głębokie interpretowanie świata i związanej z nim mocno liryki dwudziestego
oraz dwudziestego pierwszego wieku. Szaruga preferuje czytanie personalistyczne, tzn. najpierw poszukuje w
poezji tego, co ludzkie, by mówić o wszystkich problemach dotykających człowieka, potem dopiero tworzy
poezję. Twórcy udało się odnaleźć odpowiedni język,
by wypowiedzieć ważne problemy w sposób niezwykle
precyzyjny. Jako krytyk literacki i doskonały interpretator poezji Szaruga czyta m. in. Różewicza. Jego lektury
są bardzo dojrzałe a czytelnik, który ma do czynienia
z jego tekstem „Pytanie”, dotyczącym zbioru wierszy
Matka odchodzi, powinien docenić tak ciekawą interpretację, odczytywanie tomu jako „apokryfu rodzinnego”4. Strategie lektury podejmowane przez Szarugę są
wyjątkowe. Co więcej, Szaruga nie posługuje się hermetycznym językiem, choć przecież podaje niezwykle
zajmującą interpretację przywoływanych przez siebie
utworów. Jest to rzadka umiejętność prowadzenia opowieści o literaturze.
Ogromne wrażenie na czytelniku może wywrzeć książka Szkoła polska. Wydana została w tzw. „drugim obiegu”, czyli obiegu
nieoficjalnym, przez wydawnictwo Przedświt5. Ta lektura zasługuje na szczególne traktowanie nie tylko dlatego, że w sposób
ciekawy przedstawia interpretację wybranych tekstów kultury, ale przede wszystkim dlatego, że odsłania dialektyczny oraz
polemiczny wymiar literatury ocalającej w jakimś stopniu człowieczeństwo. Szaruga jest świadomy tego, jak bardzo literatura
zakorzeniona jest w przeszłości, chwilami bardzo dramatycznej.
Szaruga wielokrotnie zadaje pytanie o interpretację literatury
w oparciu o dyktat rzeczywistości, w której ludziom kazano żyć.
Przypomnijmy, jest czas komunizmu, a właściwie socjalizmu.
Literatura musi pełnić rolę kodyfikatora ideologicznego, ma być
soczewką, przez którą ludzie obserwują świat, dlatego pisze:
„I jak to było możliwe, że powtarzalność odwiecznych prawd
natury uznano za zdobycz komunizmu?”6 czy „wszelka rozmowa o literaturze staje się grą pozorów”7. Szaruga chce odnowić oblicze literatury, odsunąć ją od polityki, uczynić ją po
prostu literaturą, uwikłaną, co prawda, w kontekst kulturowy,
ale wolnej od cenzury. Ta literatura ma być pewnego rodzaju
przekonaniem człowieka o tym, że nie zwątpił w samego siebie. Jednocześnie w sposób bardzo krytyczny podchodzi do
literatury socrealizmu, mówiąc o tym, że „teksty powstające
mają jedno podstawowe zadanie: stworzyć barierę izolacyjną
między czytelnikiem a rzeczywistością, w której żyje”8. Literatura tego typu na odcinać człowieka od jego człowieczeństwa, usuwać z niego pozostałości uczuć, co więcej, pustoszyć
moralnie, unicestwiać tym samym jego prawdziwość, czyniąc
go człowiekiem fikcyjnym.
W rozdziale „Lekcja historii” Szaruga zastanawia się nad istotą
rekonstruowania historii i jej poznawania. Autor tekstu ma tu na
myśli, jak sam to nazywa, „nienaukową” koncepcję rozumienia
historii przez J. M. Rymkiewicza, która nie postępuje w sposób
linearny, ale jest ośrodkiem poznania wprawianym w nieskończony ruch. Kwestia historii oddziałującej na człowieka pojawia
się w książce Szarugi Dochodzenie do siebie9. Swój stosunek do
przeszłości, a dokładniej historii rodzinnej, opisał krytyk także we
wstępie do nowowydanych Listów z oflagów10 Szaruga wykazuje
szczególną predylekcję do dokonywania deskrypcji przeszłości
w tekstach przez siebie tworzonych w ostatnim czasie. Mówi
zatem krytyk: „Mieszkamy w historii”11. Zagadnienie historii pojawia się nie przypadkiem, ponieważ historia przenosi nas w „sferę wartości”12. Autor tekstu, odwołując się do wierszy romantyków, stwierdza, że tylko taka rzeczywistość jest źródłem ocalenia
człowieka, przyczyną swobody intelektualnej i wolności duchowej. W rozdziale „Lekcja śmierci” Szaruga idzie dalej, podając
8
Migotania 47
LESZEK SZARUGA
fenomenalną interpretację wierszy J. M. Rymkiewicza, opierając swoje rozważania na dialektyce jawy i snu. Okazuje się, że te
pojęcia zamieniły się miejscami. Teraz koszmar jest jedyną rzeczywistością, a w prawdziwym świecie bytujemy tylko w sferze snu.
W tym świecie tylko słowo poetyckie jest adwersarzem prawdy
i tylko ono może się przeciwstawić „Nicości”, która zabiera nam
rzeczywistość, zmieniając ją w przestrzeń oniryczną.
Metodą czytania świata jest człowiek, który w tym centrum
się znajduje, ustala granice swojego poznania. W taki sam sposób traktuje Szaruga swoje życie w książce Podróż mojego życia.
Wspomniana książka to właściwie literacka autobiografia Leszka Szarugi. To próba odbudowania jego tożsamości na bazie
przywoływanych oddechów przeszłości. Tło jego biografii stanowią wydarzenia historyczne, a więc przełomowy rok 1956 i
lata kolejne. W Podróży mego życia Szaruga buduje wielopoziomową, globalną perspektywę własnego świata, który zawieszony został w przygniatającej go chwilami rzeczywistości, w przestrzeni tak dosadnie realnej, że aż przerażającej.
Podróż mego życia odsłania przed czytelnikiem swój cel, ocenianie poszczególnych etapów życia, które nawarstwiały się w
czasie, tworząc historię jednego człowieka. Oznacza to, że próbuje on dogrzebać się do prawdy o świecie i o sobie samym,
czyli tych aksjomatów, które są już niepodważalne. Dlatego nie
boi się Szaruga cytować Octavio Paza, który stawia znak równości między sobą i przestrzenią, twierdząc, że świat istnieje o tyle,
o ile istnieje w człowieku i to do niego właśnie mamy dotrzeć. To
jest jego wędrówka inicjalna opierająca się na dążeniu do opisania pojęcia „IstnieNie”13. Dramat istnienia-nieistnienia odgrywa
się na naszych oczach. To Leszek Szaruga w momencie narodzin został ujrzany przez świat, nie odwrotnie („Świat ujrzał
mnie w Krakowie…”14). Szaruga jest świadomy, że jego książka
autobiograficzna ma na celu przywrócenie świadomości siebie
w sobie. Prześledzenie własnej drogi życia uświadamia mu, że
każda istota jest wobec drugiej współkomponentem doświadczeń. Wszystko ma swoją przyczynę, niekoniecznie motywowaną
w sposób chronologiczny, będącą ogniwem związanym z upływem konkretnego czasu. Szaruga zrozumiał, że czas nie ma tu
żadnego znaczenia, ponieważ w różnych momentach swojego
życia jesteśmy w stanie dojrzeć do rzeczy przeszłych, do stanowienia o ich wyjątkowości, której sukcesywnie nie zauważaliśmy.
Fot. Jerzy Suchanek
ESEJ
LESZEK SZARUGA jest autorem wielu prac krytycznoliterackich, poetą, prozaikiem, tłumaczem poezji
niemieckiej i rosyjskiej a także wykładowcą akademickim. Według Szarugi pomiędzy literaturą, literaturoznawstwem oraz krytyką literacką przebiega cienka
granica, dlatego trudni się tymi wszystkimi zajęciami
równocześnie.
HISTORIA
WOBEC CZŁOWIEKA
Z KRWI I KOŚCI
POEZJA
Swoje dzieciństwo scharakteryzował Szaruga jako „przedwojenną prehistorię”15, był wtopiony w rzeczywistość lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku, której nie rozumiał.
Przeszłość istnieje we fragmentach („Życie jest fragmentem we
fragmentach, lecz jest zarazem jak kalejdoskop, który owe fragmenty fragmentu pozwala na nowo mieszać, przestawiać, jedne
ukrywać, inne wydobywać na powierzchnię”16). Jest także świadomy tego, że „(Auto)biografia jest zawsze wykrojona z Całości”17. Dlatego ten czytelnik samego siebie zadaje pytanie, na ile
jest sobą, a na ile obcym w sobie: „wciąż się do siebie zbliżając,
jednocześnie się od siebie oddalam” i dalej „gdy się ze swego
życia zdaje sobie samemu sprawę, przestaje się żyć”18. Stwierdzając, „I znów nie wiem czy pisać”19, Szaruga boi się, że pisanie go odsłoni do reszty. Ukaże jego niespójne oblicze. „Podróż
mego życia” pomaga mu w współtworzeniu samego siebie,
pisał bowiem: „w trakcie pisania uzupełnia się nagle wiedza
o tym, co napisane”20. Człowiek kształtuje świat dzięki własnemu
światopoglądowi. Ponadto, odczytując znaczenia świata, dokonuje konkretyzacji poprzez tekst. Szaruga przywołuje w sposób
naturalny także utwór Seweryna Goszczyńskiego. W ten sposób
podkreśla charakter swojego autobiograficznego tekstu, który
jest w dużym stopniu fragmentaryczny, pełen dygresji i wstawek autotematycznych.
Szaruga, autor tekstu pochodzący z pokolenia powojennego
(ur. 1946), odnajduje podobną formułę opowiadania o przeszłości, jaką znaleźli J. Kosiński, M. Głowiński czy R. Ligocka,
nie mówiąc jednak o czasach masowej zagłady, ale o czasach
upadku moralnego, przegranych wartości, o przeszłości heterogenicznej, niespójnej. Dlatego mówi: „Moja opowieść nie jest
moją opowieścią, jest wymuszona przez język, (…) który został
we mnie wmówiony bez mojej zgody”21. Szaruga jest niepewny skończoności i adekwatności swojej wypowiedzi do otaczającej go rzeczywistości. W pewnym sensie czuje się także osaczony przez rzeczywistość, owładnięty przez jej powszechność.
Krytyk, odwołuje się do tekstu Miłosza „Świat. Poema naiwne”,
dąży do zrekonstruowania i oddania charakteru samego siebie.
W Podroży mojego życia Szaruga przedstawia bardzo szeroki
kontekst historyczny oraz kulturowy. Bardzo precyzyjnie analizuje charakter władzy w perspektywie upływających lat, przywołując zdania znanych mu w przeszłości osób. Ukazuje kilka sfer
swojego istnienia, trwania w przestrzeni obywatelskiej i równocześnie w sferze literatury. Uświadamia nam nie tylko kolosalne znaczenie literatury dla naszego życia, ale przede wszystkim
to, że literatura nie umiera nigdy, że teksty narastają na nowo,
a my, ich czytelnicy, jesteśmy przez nie „przysypywani”. Ale prawdziwy literaturoznawca, jakim jest niewątpliwie Leszek Szaruga,
nie powinien poprzestać na czytaniu interpretacji tekstów literackich, ale powoływać do życia nowe w kolejnych aktach lektury
(„Śmierci nie ma. Jest wieczne koło życia”)22. Twórczość Szarugi
opiera się na dialektyce śmierci i życia. Śmierć każe „zanurzyć
się w przeszłość”, życie natomiast zbliża nas ku teraźniejszości.
Autor tekst prowadzi także rozważania egzystencjalne, próbuje
określić granice swojego życia, które „rozchodzi” mu się w palcach, dominuje go, zabiera mu własne istnienie. I stwierdza Szaruga, życie właśnie takie powinno być, powinno ocalać człowieka
poprzez akcentowanie świadomości utraty tego życia, zatracania siebie w świecie.
Szaruga w swoich zbiorach poetyckich zamyka mikropowieści o człowieku, który czegoś nieustannie poszukuje, upada i
podnosi się, jest świadkiem destabilizacji świata i jego restytucji
a także tropicielem samego siebie. Szaruga poszukuje człowieka, który w tym świecie ruin nie porzucił nadziei, pozostał w pełni człowiekiem. Bo ten świat jest przestrzenią niby-ludzi, tych,
co nie wierzą, bo zwątpili w swoje człowieczeństwo. Z pewną
wątpliwością wypowiada sąd: „podobno/ jesteśmy nieludzcy”23,
bo przecież nie wszytko stracone. W wierszu „Podobno” poeta
pragnie przywrócenia wiary w człowieka. Poprzez odniesienia
intertekstualne, Szaruga pragnie załatać lukę w postaci przetartych wspomnień. Uważa, że przenikliwe spojrzenie w przeszłość
uratuje człowieczeństwo.
Zbiór wierszy „Życiowy wybór” z lat 1968-1998 to wydany, po
gruntownej obserwacji, osąd o świecie. W początkowych wierszach zbioru podmiot liryczny nie potrafi poradzić sobie z niewolą rzeczywistości, bo go przeraża, jak w wierszu „Kolonia karna”. Według niego najgorsze jest to, że zło „rozrasta się w nas”24,
przyjmujemy je zatem jako własne, dajemy mu schronienie, bo
jest wygodne. To zło nas spłyca, uniemożliwia funkcjonowanie
daimoniona, stopniowo redukując człowieka do biernego obserwatora. Utwór „Droga” mówi o człowieku w potrzasku, którego
zaufanie do świata i odnalezienie okruchów aksjologii jest możliwe, ale tylko wtedy, gdy człowiek pojmie istotę tego poszukiwania. Podobnie podmiot liryczny wiersza „Chłopcy” świadomy jest
iluzoryczności tego świata (idź,/ w prześwietlony bólem ogród
zapomnienia”25). Przestrzeń w wierszu jest chorobliwa, przypomina stan majaczenia. Zatem to przestrzeń nas zamyka na obcowanie z samym sobą.
Szaruga jest egzegetą tajemniczym i wieloznacznym. Jego
poezja daje nam mocno do myślenia. Przynosi nie tylko obserwację rodzącego się w świecie bólu, ale i dzięki takim wizjom
broni nas przed odczuwaniem lęku niewiadomego pochodzenia. Dzięki temu wiemy, jaka jest jego przyczyna. W „Nauce czytania” szybko zdaje sobie sprawę, że nowy świat zbudowany na
gruzach starego nie jest żadną alternatywą. Przeobrażeniu uległa jego szata, jego istota pozostała niezmienna.
W wierszu „Widzenie” motyl jest symbolem cierpienia, jakie
mamy przeżyć, mierząc się z dyktaturą przeszłości i chorobą
systemu czasów aktualnych. „Krwawiący motyl”, którego „krew
była prawdziwa”26 odnosi nas do kryzysu wyobraźni, śmierci
Leszek Szaruga
ŚWIATŁO W SOBIE
* * *
niewolnik czasu
poszukuje siebie
w ciemni
egzystencji
nie
narodzony
nie
śmiertelny
tyś
jest
światłem
a
świat
tłem
narodziny ku śmierci
oto jego droga
błysk
niewolnik
patrzy na wskroś
przez siebie
jest tam gdzie go
nie ma nie ma go
gdzie jest
nicość
roztapia się
w powietrzu
którym oddycha
już nie ma
czasu
jest
ma
światło w sobie
BAŚŃ
165 dolców tyle
to kosztuje tyle
płaci bojownik
Proroka za ciało
pojmanej w jasyr
niewiernej trzyletniej
dziewicy to tak
niewielka cena
za tą nową baśń
z 1001 nocy
dochodzi do siebie
wartości. Zatem tylko śmierć jest źródłem prawdy, jak w wierszu „Et in arkadia ego”. Tam w spokoju zostajemy wystawieni na
wieczność. Aktualna rzeczywistość zaciera naszą pamięć, śnieg
w utworze „Śnieg, słowo” zalepia dawne znaczenia, zasypuje
twarze znanych nam ludzi. Przykryci śniegiem tracimy związek
z własną tożsamością.
Wiersz otwierający zbiór Klucz od przepaści Szarugi pt. „Pierwsze
słowo” potwierdza założenie przyjęte w pierwszym zbiorze, które
zakłada, że naczelną ideą poezji jest tworzenie i podtrzymywanie
„dialogu między żywymi, umarłymi i jeszcze nienarodzonymi”,
czyli otwieranie przestrzeni poza czasem”27. We wspomnianym
wierszu poeta zajmuje się wypowiadaniem słowa, które staje się
aktem założycielskim nowej rzeczywistości. To słowo tłumione
jest przez ustalone odgórnie „reguły gry”. Autor omawianych
utworów twierdzi przecież, że „Polska była więzieniem”28. Szaruga sprzeciwia się wszystkiemu, co nałożone na człowieka niczym
przyciasny gorset krępujący ruchy. Jest jednocześnie zwolennikiem poetyckiej kreacji, która daje o wiele więcej możliwości niż
realistyczne potraktowanie świata. Wiersz o tym samym tytule,
co zbiór poetycki, „Klucz od przepaści” mówi o upadku człowieka, o kryzysie wartości, o degradacji sumienia. To przecież „Klucz
narodzin. Klucz śmierci”29, czyli całe nasze życie, w które zostaliśmy wrzuceni. W to istnienie po prostu zapadamy się, w nim
dogorywamy, czyli trwamy. Bo życie jest światem najlepszym z
możliwych, ale jedynym takim światem.
Szaruga jest poetą Nowej Fali. Jego wiersze są nie tylko manifestacją dążeń do wolności słowa, wiary, ale także precyzyjnym
opisem ludzkich reakcji na otaczający człowieka świat, który
może być groźny, jak w wierszu „bezsenność”, eliminujący wszelkie przejawy inności (wiersz „Pierwsze słowo”) czy też otwierający i jednocześnie zamykający człowieka na świat duchowy.
Najlepszym tego dowodem jest wiersz „Wyobraźnia”, w którym
poeta dokonuje konfrontacji wyobraźni z realnością. Ten świat,
w którym istniejemy przerasta wyobrażenie o nim. Jest brutalny, działa destrukcyjnie na człowieka, nie tylko dlatego, że zabija
„codziennie (…) czterdzieści tysięcy dzieci”30, ale również dlatego, że śmierć, której jest powodem dotyka mnie samego, moją
świadomość, że jest blisko. A skoro śmierć zabrała także niewinne dzieci, to co stanie się ze mną? Wiersz jest także rozciągniętą w czasie swojego trwania refleksją o sprawiedliwość tego
odchodzenia. Dlaczego dzieci muszą umrzeć, a ja muszę żyć?
Interpretując ten utwór w odniesieniu do całości jego twórczości poetyckiej, można odnieść wrażenie, że świat uznaje Szaruga za najwyższą wartość etyczną. Ale rzeczywistość stworzona
przez człowieka jest krzywdząca. To świat, który nie tylko pustoszy fizycznie, ale i duchowo. Oczywiście, Szaruga wysuwa te
wnioski po dokładnej obserwacji otoczenia. Widzi jednak mały
przebłysk nadziei na wydobycie człowieka z tej „przepaści”, z
więzienia bez wyjścia, które obserwuje jedynie w czasie długotrwale trwającej „Bezsenności”. Szaruga stawia człowieka na urwisku i testuje jego skłonności do dokonywania wyboru między
dobrem i złem. Ta rozpadlina, o której pisze, to miejsce symbolicznej bezczynności, wyrażania zgody na aktualny stan rzeczy,
sprzeczny z własnymi wartościami. Bohater liryczny „Wyobraźni”, mimo wewnętrznej niezgody na świat, bezradnie rozkłada
ręce. Toczenie walki z liczbami nie ma sensu. Dlatego poszukuje
on wyjścia ze „szczeliny istnienia”, gdzieś poza, tylko poza co, czy
może poza samo istnienie? Bohater liryczny utworu „Ciemność”
kroczy przez świat, w którym jedynym punktem orientacyjnym
są ślady jego pamięci („świecące szkielety”31). Jego dążenie do
odzyskania stanu pierwotnej czystości, czyli prawdy, radości i
wiary w świat ulega dezaktualizacji. Jego droga zostaje pozbawiona celu („Nigdzie/ jest moja/ ojczyzna”32). Okazuje się, że najgorszym więzieniem nie jest sam świat i jego wartości pozostawione bezwładnie pod rygorem nieważności, lecz jego własna
świadomość wykorzenienia ze świata, który niegdyś był jego
domem. Ta rzeczywistość traci znamiona mitycznej, a tym samym
redukcji podlegają jej znaczenia. Podmiot liryczny ma świadomość regresu świata, powolnego obumierania jego elementów
przedstawionych aż do ukazania całkowitej pustki. Tym samym
odczytuje tożsamość współczesnego człowieka, który zawsze
będzie miał świadomość swojej inności wobec społeczeństwa.
Taki efekt uzyskuje Szaruga w wierszu „Żydzi wracają”, w którym
pisze: „Żydzi (…) w nas samych ocaleli z zagłady”33. Człowiek w
ujęciu Szarugi to odmieniec, któremu drążenie prawdy nie daje
spokoju. Ale to również człowiek, który odkrywając siebie, stwierdza, że sam nie jest w stanie zaakceptować swojej ułomności.
Natomiast wyłania się z tego jeszcze jeden wniosek, ten świat,
w którym żyjemy jest kłamstwem. O umarłym już świecie czasu socjalizmu w Polsce mówi Szaruga w wierszu „Nie wracajcie”,
budując wiersz będący przeciwieństwem „Stepów Akermańskich”
A. Mickiewicza. To nie jest miejsce sacrum. To przestrzeń uwikłania w „zgiełk”, spowicia w głuszę, która otępia zmysły. W tym
świecie śmierci zatrzymuje człowieka jedynie złudzenie autentyczności jego istnienia. Bo tak naprawdę jest on nieistnieniem,
fikcją bytu, tak naprawdę w ogóle go nie ma.
Doskonały obraz człowieka, który nie śpi, przedstawił poeta w
utworze „Bezsenność”. Człowiek skazany na sen, człowiek, który,
paradoksalnie, nie może zasnąć, pogrążyć się w głębokim śnie,
obracający okiem, podczas gdy jego ciało jest nieruchome. Szaruga mówi tu o wrogości systemu, który w nocy każe spać, a w
dzień brać się do pracy. Sen unicestwia wolność, dlatego bohater liryczny nie chce mu ulec. Nie tylko sen niewoli. Źródłem
zamknięcia okazuje się także narzucony język. W kilku wersach
pochodzących z utworu „Pierwsze słowo”, Szaruga ukazał istotę
cenzury: „a takie słowa nie istnieją/ takich słów się nie mówi (…)/ cd. str. 9
Fot. Wojsław Brydak
Gazeta literacka
9
tego się nie mówi”34, ale nie tylko. Przedstawił także kulturowe
cd. ze str. 9 granice akceptacji możliwości ludzkiej wyobraźni. Leszek Szaruga w utworze „Zdarzenie na Römerstrasse” przywołuje Dostojewskiego i jego koncepcję świata, który oparty jest na sprzężonych
ze sobą wartościach wiary i rozumu, wolności i jej braku. Poeta
odwołuje się do utworów Dostojewskiego nie przypadkiem. W
tekstach Dostojewskiego, m.in. w „Zbrodni i karze” autor kreuje
bohatera, Rodiona Raskolnikowa, którego świat – Petersburg –
to cmentarz a jego ciasne wynajmowane mieszkanie przypomina trumnę. Historia Raskolnika to opowieść o człowieku, który
dojrzewa do złożenia dramatycznego wyznania, że jest mordercą, przechodzi ewolucję, by znaleźć odpowiednie słowo i wyrazić swoją tragedię, słowo, które go ocali. Szaruga mówi nam o
podobnej przepaści, świecie-nekropolii umarłych, przestrzeni,
na której został zrzucony cień, czyli zapowiedź rozkładu wartości. Jednocześnie twierdzi on, że jest to świat jedynego wybawienia, że musimy umrzeć, by narodzić się na nowo.
Poeta zauważa bardzo ważną rolę poetów w wierszach pt.
„Otwarcie” oraz „Czuwanie”. Poeci są kodyfikatorami ludzkiego
losu, deskryptorami prawdy, świadkami dziejącej się na naszych
oczach apokalipsy („mówią nam o wszystkim”35). Gdyby nie istniała poezja, nie byłoby także pamięci o człowieku, oglądania
odcisków jego stóp, nie istniałby także „język wnętrza”, który złożony został z miliona przekonań. Poeci snują wielogłosową opowieść o świecie, który jest nie tylko przyjemny i majestatyczny,
ale i powierzchowny oraz odrażający. Poeta nie tylko przybliża
nam obraz tego świata. Liryka rodzi w nas poczucie istnienia jego
sensu przy założeniu, że nie jest przecież idealną sferą istnienia.
Poeta dokonuje wskrzeszenia czasu pokoleń minionych, które
mówią przez niego różnymi głosami. W dawnej historii widzi
bowiem Szaruga ocalenie teraźniejszości. Przywołanie tradycji ratuje przed nicością: „Pusta jest nasza pamięć, prześwietlona bólem”36. Spowiedź teraźniejszości, która właśnie jest pustoszona przez nicość rozpoczyna się poprzez śmierć, bo tylko ona,
według Szarugi, jest „wybawieniem”, pod warunkiem, że w chwili
jej nadejścia uobecni się nasz własny strach. Bez strachu nie ma
empatii. Nie ma też wytchnienia. To co nas współtworzy, musi
nas współniszczyć, i my wiemy co to jest, trwoga przed jedną
z części swojej jaźni. Rozległe rozważania Szarugi sprowadzają
nas ku refleksji o samym człowieku, który jest bliski swego kresu. Dzięki wyimkom z przeszłości buduje sobie tratwę ocalenia,
na której dryfuje niczym rozbitek („Fragment jednej nocy [7]”).
Wiersze Szarugi są bardzo dramatyczne. Choć łatwiej powiedzieć, że te wiersze po prostu bolą do głębi, są tkliwe jak rana,
ale i palą ludzkie sumienie, doskwierają wątpiącym w świat. To
właśnie dlatego, że są szczere, że swoją mową nie zagłuszają
człowieka, lecz „żłobią” w nim „tunel pamiętania” (jak w wierszu
„Szansa” z tego zbioru). Tylko nieprzeparta, niepohamowana w
swym działaniu liryka może nas ocalić, bo porządkuje chaos, który nas otacza, sprawiając, że świat staje się, bardziej zrozumiały.
Anna Łozowska-Patynowska
L. Szaruga, Ludzki język muz. Czytanie Różewicza, Wrocław 2008.
L. Szaruga, Dochodzenie do siebie. Wybrane wątki literatury po roku
1989, Sejny 1997.
3
L. Szaruga, Wyzwanie (o poezji z przypisami i bez), Toruń 2004.
4
L. Szaruga, Ludzki język muz. Czytanie Różewicza…., s. 37.
5
L. Szaruga, Szkoła polska, Warszawa 1984.
1
2
Ibidem, s. 17.
Ibidem, s. 19.
8
Ibidem.
9
L. Szaruga, Dochodzenie do siebie. Wybrane wątki literatury po roku 1989…
10
L. Szaruga, Późne dziedzictwo, [w:] W. Wirpsza, Listy z oflagu, Szczecin 2015.
11
Ibidem, s. 30.
12
Ibidem, s. 31.
13
L. Szaruga, Podróż mego życia, Szczecin, Bezrzecze 2010, s. 8.
14
Ibidem, s. 9.
15
Ibidem, s. 49.
16
Ibidem, s. 135.
17
Ibidem, s. 190.
18
Ibidem, s. 124.
19
Ibidem, s. 77.
20
Ibidem, s. 46.
21
Ibidem, s. 51.
22
Ibidem, s. 53.
23
L. Szaruga, Życiowy wybór (1968-1998), Warszawa 2006, s. 5.
24
Ibidem, s. 13.
25
Ibidem, s. 30.
26
Ibidem, s. 54.
27
L. Szaruga, Klucz od przepaści, Kraków 1994.
28
L. Szaruga, Szkoła polska…, s. 129.
29
L. Szaruga, Klucz od przepaści, s. 31.
30
Ibidem, s. 59.
31
Ibidem, s. 61.
32
Ibidem.
33
Ibidem, s. 67.
34
L. Szaruga, Klucz od przepaści…, s. 13.
35
L. Szaruga, Po wszystkim, Kraków 1991, s. 5.
36
Ibidem, s. 11.
6
7
Rys. Monika Ślósarczyk
10
Migotania 47
W
szystko przez to, że Fidel zgubił okulary.
26 lipca 1953 roku, w niedzielę, około piątej nad ranem,
kolumna szesnastu zdezelowanych samochodów przejechała
przez chrapiące jeszcze w najlepsze centrum Santiago de Cuba i
pospiesznie skierowała się w kierunku obsadzonych z górą czterystuosobową załogą koszar Moncada. Powodów do pośpiechu
było co najmniej kilka. Dookoła już szarzało, a stu dwudziestu
trzech pasażerów owych kilkunastu samochodów liczyło na to,
że żołnierzy z Moncada uda im się zaskoczyć. Po drugie – samochodową kolumnę popychała do przodu obawa i niecierpliwość.
Z przekonaniem, że w wreszcie należy coś uczynić, żeby sytuację
polityczną na Kubie zmienić i w końcu od władzy oderwać Fulgencia Batistę chodzili (a często przenosząc ulotki
i tajne meldunki) biegali już bowiem od bardzo dawna. Poza tym wreszcie – bez względu na wynik właśnie podejmowanej akcji
– chcieli się przekonać, czy mieli rację. Czy
rzeczywiście, tak jak uważali, reżim z Hawany już dożywał swych dni i wystarczało jedno
co mocniejsze dmuchnięcie, by rozpadł się
jak przysłowiowy domek z kart. Także – czy
zgromadzone przez nich siły i środki są na
to wystarczające. Bo było ich przecież zaledwie stu dwudziestu trzech, a nie stu pięćdziesięciu, tak jak pierwotnie planowali. Ale
tak jak zwykle przy tego rodzaju okazjach, w
ostatniej chwili pod co niektórymi ze strachu
zaczęły uginać się nogi, inni mieli akurat coś
znacznie ważniejszego do zrobienia, a niektórzy – życie! – po prostu zaspali.
Był jeszcze jeden niebagatelny powód
pośpiechu: Nie tak dawno, w końcu maja,
w Kanadzie, w dalekim Montrealu, a więc na
neutralnym, bezpiecznym terenie, spotkali
się przywódcy kubańskiej Partii Ortodoksyjnej i Partii Autentycznej i doszli do wniosku, że powinni połączyć swe siły i zdwoić
swoje wysiłki mające doprowadzić do obalenia Batisty. A byli to ludzie o nieporównanie większych politycznych możliwościach
niż bojownicy Ruchu, na którego czele stał
Fidel Castro. Na dodatek ci, którzy zebrali
się w Kanadzie doskonale znali Fidela. Znali i nie zamierzali z nim współpracować. Dlaczego? Bo z pamięci
mogliby wyliczyć jego wszystkie szaleństwa. Znali jego fanfaronady i wybujałe ego. Jego wypracowany przez lata i znaczony
politycznymi zabójstwami(1) „brak zdolności koalicyjnej” i niepoprawną chęć stawiania zawsze siebie na pierwszym miejscu i
planie. Bez względu na wszystko, a nade wszystko bez względu
na to, co w danej chwili dyktował zdrowy rozsądek.
Tak więc Ruch na pewno nie mógł liczyć, że „Kanadyjczycy”
zechcą go włączyć do swojej antybatistowkiej koalicji. To natomiast groziło tym, że pasażerowie kolumny szesnastu samochodów z Santiago de Cuba w najlepszym razie znajdą się na marginesie historycznych zdarzeń, które już wkrótce miały (musiały?)
zacząć rozgrywać się na Kubie. A do tego w żadnym razie nie
chcieli dopuścić. Nie chcieli na to pozwolić. Kto jak kto, ale oni?
Tacy młodzi? Tak szaleni? Tak rewolucyjni i wspaniali? Nigdy w
życiu! Przenigdy! Nie po to przecież konspirowali od lat – od
pierwszych lat studiów, tych sformalizowanych, uniwersyteckich,
i tych całkowicie nieformalnych, podziemnych, sprowadzających się do drukowania i rozrzucania ulotek oraz do zgłębiania
przemycanej z zagranicy wywrotowej marksistowskiej „bibuły”.
Właśnie dlatego teraz jechali i było im tak spieszno. Właśnie dlatego w większości byli przebrani w mundury żołnierzy
armii kubańskiej. Niepokój, w myślach, mieszał się im zapewne
z radością. Być może, chcąc dodać sobie odwagi, w duchu nucili
nawet „Guantanamerę” – kubańską ludową odę do radości lub
inny hawański przebój w stylu „son”. Najpierw mieli zaatakować
posterunek numer 3. Zdaniem ośmiu ludzi z mercury’ego – pierwszego samochodu w kolumnie – było rozbrojenie dwóch strażników stojących na niedzielno-nocno-porannej warcie u wejścia do koszar i otwarcie dostępu do nich reszcie samochodów.
Zgodnie z planem miano tego dokonać możliwie jak najciszej, jak najszybciej i jak najdyskretniej – zanim ktokolwiek się
zorientuje. W koszarach stacjonowały bowiem bez mała cztery
setki żołnierzy. Ich przewaga liczebna była przygniatająca. Jedyną szansą zmachowców był więc czynnik zaskoczenia.Ten miał
być natomiast podbudowanym faktem, że była niedziela i że
większość żołnierzy o tej porze jeszcze bardzo głęboko spała. I
że był to sen niespokojny, niezdrowy. Sen po tradycyjnej piątkowej nocnej alkoholowej libacji, tak charakterystycznej dla kubańskiej armii w początku lat 50.-tych, w epoce Fulgencia Batisty.
Cicho, szybko, dyskretnie. I najpierw wydaje się, że rzeczywiście tak będzie. Ramiro Valdes i Renato Guitard – zamachowcy
z pierwszego samochodu – bezbłędnie wywiązują się ze swego
zadania. Strażnicy zmyleni umundurowaniem przybyłych i przyczepionymi do ich pagonów wysokimi dystynkcjami, zamiast się
bronić, prężą się i salutują. Jednak zanim zdążą opuścić rękę od
daszka czapki, już zostają powaleni na ziemię i są zakneblowani.
u przypadkowego optyka, w którego zakładzie zatrzymał się po
drodze w Santa Clara, były okularami całkowicie przypadkowymi
i źle dopasowanymi. Takimi, które do niczego się nie nadawały.
Dlatego gdy do akcji przy wjeździe do koszar miał wkroczyć
drugi z samochodów – buick prowadzony przez Fidela, doszło
do katastrofy. Dostrzegłszy nieprzewidziany dwuosobowy patrol
zbliżający się do bramy koszar, Castro postanowił go staranować,
w tej chwili stracił jednak kontrolę nad samochodem i z całym
impetem wpadł na chodnik. Żołnierze z patrolu, którym udało się
uskoczyć w bok, w buicka wymierzają broń. Serge Raffy: „Castro
próbuje ruszyć, ale motor gaśnie. Unieruchomiony buick blokuje wejście do koszar. Jakby tego było Podczas tych manewrów
Gustawo Arcos, jeden z ludzi jadących w samochodzie prowadzonym przez Fidela, zostaje wyrzucony na ulicę. Jeden z żołnierzy celuje do niego, wówczas ktoś z trzeciego auta strzela,
aby ocalić Arcosowi życie.”(4)
Rozlega się wystrzał, krótka sucha seria. Już nie jest cicho,
już nie jest dyskretnie. Nie jest już też pięknie, a tym bardziej
przepięknie. Choć wszystko to trwa ledwie sekundy, katastrofa
w jednej chwili przeradza się w dramat. Słynny atak na koszary
Moncada, z którym młodzi konspiratorzy wiązali takie nadzieje, a o którym wiele lat później nastoletni, kubańscy pionierzy
będą śpiewać patriotyczne piosenki, kończy się zanim zdążył
się zacząć. Ktoś z załogi włącza syrenę alarmową. Całe Santiago zostaje poderwane na nogi. Nie, to nie mogą być ćwiczenia, jakieś wojskowe wygibasy, manewry! Nikt czegoś takiego
nie urządzałby przecież tak wcześnie w niedzielę! Dla wszystkich od razu jest jasne, że musi dziać się coś ważnego. Że nikt
tak rozpaczliwie zawodzącej syreny nie włączałby bez jakiegoś
naprawdę dramatycznego powodu.
W ślad za syreną, rozlega się przeciągłe tra-ta-ta-ta-ta-ta. To
przebudzili się żołnierze śpiący na dachu koszar, w dwóch gniazdach karabinów maszynowych. Ogień kierowany jest najpierw
na oślep, ale już po chwili, gdy zaspani strzelcy zaczynają rozróżniać napastników, staje się coraz bardziej precyzyjny i celny.
Do długiej kolumny samochodów, która utknęła przed wjazdem
do koszar, można strzelać jak do kaczek! Castro, zanim eksploduje wściekłością, wpada w panikę. Mimo że stara się wydawać
jakieś rozkazy, mające zaprowadzić porządek w szeregach zamachowców, jego ludzie, wśród których jest coraz więcej rannych,
momentalnie idą w rozsypkę. W końcu sam rzuca się do ucieczki.
Nie czeka nawet na grupę Guitarda i Valdesa, uwięzioną na dziedzińcu koszar i nie mającą pojęcia, po począć z co najmniej setką wyrwanych ze snu żołnierzy, przypuszczających najpewniej,
że to tylko jakiś koszmarny, bardzo realistyczny sen, bezwiednie
pchających się im pod muszki karabinów. Fidel ,w jednej chwili zapomina o koszarach i o tym, do czego miało doprowadzić
ich zdobycie. Za wszelką cenę chce się teraz dostać do Siboney,
małej miejscowości oddalonej od Santiago o dwadzieścia kilometrów, gdzie, na wypadek niepowodzenia akcji (myśli: „jaki też
byłem przewidujący”), wynajął Granjillę, niewielki domek letniskowym, w który teraz chce znaleźć schronienie.
Proszę, ile nieszczęść może się zdarzyć przez jedne zgubione okulary!
(Notabene istnieje jeszcze jedna wersja zdarzeń – w niej jednak okulary także odgrywają ważną rolę. Zgodnie z nią, Fidel
okularów wcale nie zgubił, lecz po prostu, z kokieterii i z typowej
dla siebie próżności, celowo zdjął je i nie chciał w nich dowodzić
akcją, bo – spodziewając się sukcesu i zdjęć, do których będzie
musiał pozować po jej zakończeniu, bez okularów chciał po prostu wyglądać bardziej „macho”.) Choć zdaniem Enrique Oltuskiego, kubańskiego rewolucjonisty o polsko-żydowskich korzeniach,
było jeszcze inaczej. W roku 1991, w Hawanie, w czasie blisko
dwugodzinnej rozmowy rozbawiony Oltuski mi powiedział:
– Według tego, co wiem, klęska ataku na Moncada to wcale
nie była sprawa okularów. Kluczowe było to, że Arcos wyleciał z
samochodu. A stało się to dlatego. że Fidel był na niego wściekły za to, że ten, jeszcze w przededniu ataku
na Moncada, poddawał w wątpliwość szanse powodzenia tej akcji. On po prostu specjalnie przyhamował zbyt ostro, gdy Gustawo otwierał drzwi buicka. Chciał wszystkim
pokazać, że ten, który śmiał go publicznie
krytykować i w wątpliwość poddawać jego
plany, to niezguła i niezdara.
Co dzieje się dalej?
Choć atak trwa dopiero kilka minut, na
samym wstępie pada w nim ośmiu zamachowców. Pięćdziesięciu sześciu innych, w
ciągu kilku następnych godzin, wpada w ręce
(Fidel: „w łapy”) ludzi Batisty i bez sądu ginie
albo od kul, albo od ciosów zadanych im kolbami karbinów. („Zostają po prostu zatłuczeni”.) Jednak o ile to tylko możliwe, uciekinierzy odpowiadają ogniem . Niektóre strzały są
bardzo celne. W sumie zabijają dwudziestu
dwóch żołnierzy. Ale to tylko pogarsza sytuację tych, którym udaje się umknąć i przeżyć.
Gdy wycieńczeni upałem i umorusani błotem
w końcu trafiają w ręce policji, do więzienia,
tym wyższe grożą im wyroki w procesach, na
myśl o których Batista już zaciera ręce. Bo...
paradoksalnie ten atak – tym bardziej że tak
niegroźny, tak nieudany! – był mu bardzo na
rękę. Od co najmniej kilku miesięcy dyktator
szukał pretekstu, by opozycji bardziej skoczyć
do gardła, a prasie założyć kaganiec – wprowadzić cenzurę. Teraz Fidel dostarczył mu
argumentów, których mu brakowało. Takiej okazji nie zamierzał
zmarnować. „Kochany ten Fidel” – myśli potem Batista w chwili
rozrzewnienia. Castrę zna osobiście; Kuba to w sumie niewielka
wyspa. Był przecież nawet na jego weselu, a młodym podarował
srebrną paterę. Mirta, żona „El Caballo”, to jego daleka krewna.
– Jest jeszcze inne wytłumaczenie niepowodzenia ataku na
Moncada – mówił dalej Enrique Oltuski. W swej biografii Fidela Castro wspomina o nim zresztą także Serge Raffy: „Podobno
– pisze – pierwszy strzał oddany przez stojącego blisko Fidela
Israela Tapanesa, [go po prostu] ogłuszył (...)”.(6) – Ogłuszył? –
zaśmiał się Oltuski. – Raczej przestraszył, bo Fidel miał zajęcze
serce! Ale niezależnie od tego, która z tych wersji jest prawdziwa, żadna z nich jej bohaterowi nie przydaje splendoru!
Podczas gdy w Santiago trwa wielogodzinna obława na Raula
Castro, który w momencie szturmu na koszary, z innym oddziałem miał zaatakować znajdujący się w centrum miasta gmach
sądu, Fidelowi jakoś udaje się dotrzeć do Siboney. Nie zabawia
tam jednak długo. Po tym jak do Granjilli przybywa jeszcze kilku innych jego przerażonych towarzyszy, czym prędzej ucieka
w pobliskie góry – w stronę dobrze mu znanego masywu Gran
Piedra. Ku zdumieniu innych uciekinierów, doznana klęska zdaje
się go wcale nie przerażać Przeciwnie. „El Caballo” najwyraźniej
jest zadowolony. Uważa, że tak naprawdę konspiratorzy odnieśli sukces. O zamachu napisały wszystkie kubańskie gazety, cały
czas mówi się o nim w radiu. Ludzie wreszcie dowiedzieli się, że
na Kubie istnieje opozycja, która nie tylko jest skłonna spierać
się i gadać, ale jest w stanie chwycić za broń i realnie zagrozić
dyktatorowi. Swych dziewiętnastu towarzyszy niedoli stara się
podnieść na duchu. Mówi, że nawet jeśli wpadną w ręce wojska,
Batista nie odważy się ich uśmiercić. Że co najwyżej wytoczy im
pokazowy proces i skaże na kilka lat więzienia, skąd – na pewno – uda im się wyjść przed terminem na mocy jakiejś amnestii.
Ten optymizm – choć podszyty charakterystyczną dla Fidela
fanfaronadą – nie do końca był pozbawiony podstaw. Bo przerażona zdjęciami zamordowanych pierwszego dnia po zamachu konspiratorów rodzina Castry postanawia pomóc zbiegom
i w te pędy szuka dojścia do Batisty. Na Kubie, w latach 50.-tych,
nie jest to w zasadzie trudne. Bo tu w zasadzie wszyscy się znają. Zwłaszcza wąskie elity. A w tym wypadku dochodziło jeszcze to, co w Ameryce Łacińskiej najważniejsze – choć dalekie to
jednak rodzinne koligacje.
Oltuski ujął to następująco:
– Tak naprawdę Kuba w czasach rządów Batisty była jednym
niezbyt dużym grajdołem. Ludzi wykształconych było stosunkowo niewielu (choć na pewno więcej niż w innych krajach latynoskich). Ludzi, którzy chcieli coś osiągnąć było jeszcze mniej.
Więc ci, którzy byli czynni, niezależnie czy po prawej, czy po lewej
Gazeta literacka
11
PROZA
Roman Warszewski
Pięknie, przepięknie. Co się dzieje? Nie musiał paść ani
jeden strzał! Otwarcie bram koszar dokonuje się w ciszy
– skrzypią tylko od dawna nieoliwione zawiasy olbrzymich wrót. Pierwszy samochód bez przeszkód wjeżdża
na dziedziniec. Wysypują się z niego dalsi zamachowcy.
Zgodnie z planem przygotowują się do jednoczesnego
sforsowania drzwi wiodących do żołnierskich sypialni.
Ale do tego już nie dochodzi. Na tym bowiem 26 lipca 1953 roku w Santiago de Cuba skończyły się sukcesy atakujących. A wszystko przez „El Caballo”(2), Fidela najważniejszego
i najwspanialszego z nich wszystkich. A raczej przez to, że – jak
już wspominałem – Fidel Castro w bardzo ważnym momencie
swego życia (i historii w ogóle), zgubił okulary.
Rzecz w tym, że – jak pisze Serge Raffy, jeden z biografów
Castry – akurat „tego niedzielnego ranka koło godziny piątej Fidel
nie był (...) w najlepszej formie”.(3) Cały poprzedni dzień spędził
za kółkiem, tocząc się złą, wyboistą kubańską drogą z Hawany
do Santiago de Cuba i gdy tam dotarł był do cna wyczerpany.
Na domiar złego, w stolicy, w domu Melby Hernandez, zostawił
swoje okulary, natomiast te, które kazał sobie naprędce sprawić
Fot. Sybilka Storie
cd. ze str. 11
stronie sceny politycznej, stale stykali się ze sobą, rozmawiali, a
często do siebie się nawet uśmiechali. Można powiedzieć, że
czuli dla siebie pewien szacunek i respekt. Doskonale wiedzieli, że gdy jednego dnia jedni są na górze, a drudzy na dole, to
już następnego ranka wszystko może się zmienić. Ten trudny do
uchwycenia element, który niełatwo odnaleźć na kartach suchych
dokumentów, na Kubie był niezwykle istotny. Natomiast analitycy sytuacji na wyspie przed i w trakcie rewolucji bardzo często o
nim zapominają i w ogóle nie biorą go pod uwagę. Tymczasem
bez jego uwzględnienia kubańska rewolucja w wielu momentach (...) może przywodzić na myśl trudną do pojęcia farsę, stworzoną ręką niezbyt utalentowanego dramaturga.
Tak więc Mirta, żona Fidela, udaje się się do swego brata Rafaela, który jest doradcą Batisty. Błaga go, by spowodował, aby dyktator nie chciał się mścić na jej mężu. – Fidel, to fakt, jest bardzo
porywczy – przekonuje Mirta. – Ale w gruncie to bardzo dobry
chłopak i ma gołębie serce. – Kłamie w żywe oczy, bo ma świadomość, że co jak co, ale to to akurat nieprawda. Ale wie co robi.
Liczy na sukces. Chce w ten sposób zdobyć nowe zasługi u Fidela, który od dłuższego czasu nie chce mieć z nią nic wspólnego
i zdradza ją z nową, młodą kochanką, Natą Revueltą.
Ta jednak – równie przerażona – także nie zamierza zasypiać
gruszek w popiele. Nie próbuje sobie nawet wyobrazić, co może
spotkać jej ukochanego (czasopimo „Bohemia” opublikowało
właśnie kolejne zdjęcia zmasakrowanych ciał zamachowców
spod Moncada) i koniecznie chce mu pomóc. Tym bardziej, że
nie ma wątpliwości, iż jej konkurentka, Mirta, dołoży wszelkich
starań, by w tej krytycznej sytuacji okazać się przydatna Fidelowi. Wie, że jeśli w tej konkurencji chce być gór, a jednocześnie
ocalić Fidela, nie może przebierać w środkach. Musi IŚĆ na całość.
I Idzie. Najpierw pędzi do politycznej opozycji. Zwraca się z
prośbą o interwencję w intencji Fidela do Pelayo Cuervo z Partii Ortodoksyjnej. Ten jednak szybko wyprowadza ją z błędu i
pozbawia złudzeń. Fidel – ów znarowiony „Koń” – wszystkim
legalnie działającym opozycjonistom zanadto zaszedł za skórę,
by ci teraz chcieli nadstawiać za niego karku. Próbując szturmować Moncadę, popełnił niebotyczną głupotę. Obawiając się tego
co mogło wyniknąć z porozumienia zawartego przez opozycję
w Montrealu, porwał się z motyką na słońca. Chciał ich wszystkich ubiec – znów zapragnął być pierwszy i lepszy. Więc teraz
za to zapłaci. A że głową? Cóż, trudno...
– Ale może nie będzie aż tak źle... – widząc rozpacz w oczach
Naty, Cuervo stara się ją nieco pocieszyć na odchodnym.
– Jak pan sądzi, kto ewentualnie mógłby mi jeszcze pomóć?
– Nata pyta szlochając.
Cuervo kręci głową:
– Nie mam pojęcia – odpowiada.
Po czym, wiedząc kim jest dla Fidela i chcąc jej jeszcze dokuczyć, woła za nią przez okno:
– Może biskup?
Ona, choć doskonale rozumie kpinę zawartą w tym zawołaniu, rzeczywiście udaje się do biskupa.
Enrique Perez Serantes, zwierzchnik kościoła w Hawanie, ku
12
Migotania 47
jej wielkiemu zdumieniu, przyjmuje ją bez zwłoki.
– Ekscelencjo – Naty woła od progu – proszę i błagam: niech
ekscelencja ratuje Fidela!
– To pani brat, siostro? – pyta biskup, który nie do końca orientuje się w koligacjach hawańskiej socjety.
– Nie, ekscelencjo, to mój... kochanek.
– Kochanek? O, to interesujące! – biskup zamyśla się. Na chwilę wychodzi z pokoju i przez ścianę słychać, że gdzieś telefonuje.
Gdy wraca, razem z Natą zmawia „Ojcze nasz”, po czym mówi:
– Postaram się ci pomóc, siostro.
I następnego dnia, skoro świt, biskup udaje się do Santiago
de Cuba. Gdy na miejscu dowiadeje się, że Fidel wraz z garstką uciekinierów ukrywa się gdzieś w masywie Piedra Grande,
jedzie jeszcze dalej. Ma szczęście. Dogania oddział żołnierzy,
którzy poszukują konspiratorów. Nie musi się przedstawiać, jego
twarz na Kubie jest wszystkim doskonale znana. Poza tym ma
na sobie sutannę (w wielu miejscach już solidnie umazaną błotem). Mówi im, że nie wie, jakie mają rozkazy, ale w jego przekonaniu uciekinierów nie powinno się zabijać. Powinno się ich
pojmać, traktować humanitarnie i postawić przed sądem. A o
reszcie winni zadecydować sędziowie...
Tak, to była jedna z najbardziej niesamowitych (i wciąż czekających na wyjaśnienie) misji kiedykolwiek podjętych przez pojedynczego duchownego.
Co kierowało biskupem Hawany?
Co skłoniło go do niespodziewanej, a tak brzemiennej w skutki wyprawy do Santiago de Cuba i w pobliskie góry?
Czysty przypadek?
Sympatia, jaką w ciągu kilku chwil potrafiła wzbudzić w nim
zapłakana Naty Revuelta?
Czy może zaważyło tu coś całkiem innego?
Tego już nigdy się nie dowiemy, bo Enrique Perez Serantes od
wielu lat już nie żyje, a w jego wielokrotnie pośmiertnie przeszukiwanym w intencji tych wydarzeń biurku, na żadne zapiski
na ten temat nie natrafiono. Podobnie, niestety, już nigdy najpewniej nie będziemy wiedzieć, z kim biskup rozmawiał przez
telefon, gdy w drugim pokoju na jego powrót czekała przerażona Naty Revuelta. Z kimś bardzo ważnym? Czy z kimś całkowicie
nieistotnym i przypadkowym? Czy chciał się może dowiedzieć,
kto stoi na czele oddziału tropiącego uciekinierów z Santiago? A
może łączył się z samym Batistą? Wszak w tym czasie, to właśnie
on na Kubie był władzą najwyższą – był panem życia i śmierci.
Bo gdy 1 sierpnia 1953 roku w górach okalających Santiago
wojskowi w końcu osaczyli oddział uciekinierów dowodzony
przez Fidela Castro, wbrew obawom, wcale nie doszło do rzezi i masakry. Wypowiedziane dwa dni wcześniej słowa biskupa Serantesa zdawały się działać cuda. Mimo że w momencie
pochwycenia zbiegów, żołnierze natychmiast chcą rozstrzelać
Fidela, dowodzący nimi czarnoskóry porucznik Pedro Manuel
Sarria własnym ciałem zasłania lufę wymierzoną w „Konia” i w
ostatniej chwili zapobiega samosądowi. (Wiele lat później – co
sporo tłumaczy – historycy dojdą do wniosku, że Sarria zasiadał
w tej samej loży masońskiej, do której należał... biskup Serantes!)
Niesamowity ciąg wydarzeń, wyzwolonych jednym przypadkowym zgubienie okularów (dając kolejny asumpt do rozważań nad
rolą przypadku i pojedynczego detalu w historii), zaczynał biec
coraz szybciej i co raz to głębiej i bardziej nieomylnie wyżłobionym torem. Bo gdyby nie te zapodziane (czy z próżności schowane do kieszeni) okulary, wydarzenia u wrót koszar Moncada
na pewno potoczyłyby się całkiem inaczej (co wcale nie oznacza że zakończyłyby się sukcesem zamachowców).
Fidel Castro nie trafiłby do więzienia w Boniato nieopodal
Santiago.
Nie przygotowałby tam swojej słynnej mowy obrończej „Historia mnie uniewinni”.
We wrześniu 1953 roku nie zostałby skazany na wieloletnie
więzienie i nie zostałby osadzony w betonowej izolatce na odległej, malarycznej wyspie Pinos.
Nie skorzystałby (tak jak przewidywał) z amnestii, którą –
będąc przekonanym, że jego dyktatura jest niczym nie zagrożona – wkrótce potem ogłosił Batista.
Nie wyjechałby do Meksyku
W 1955 roku nie poznałby tam przybywającego z ogarniętej rewolucyjnym wrzeniem Gwatemali argentyńskiego lekarza Ernesto Guevary.
Gdyby nie te okulary, rok później, wraz z nim i 81 kubańskimi
emigrantami w meksykańskim porcie Tuxpan nie wsiadłby na
motorowy jacht „Granma” i – chcąc wzniecić rewolucję – nie wylądowałby na Kubie w okolicach Niquero, na plaży Las Coloradas.
Inaczej niż pod Gran Piedra, nie umknąłby stamtąd cudem wojskom Batisty i nie zaszyłby się w położonych daleko na wschodzie górach Sierra Maestra.
Nie zacząłby stamtąd powolnego, acz upartego i systematycznego wyzwalania Kuby, co trzy lata później, w końcu grudnia
1959 roku, swą kulminację znalazło w tym, że z Hawany, w kierunku centralnie na wyspie położonego miasta Santa Clara wyruszył pociąg, który dla jego pasażerów miał być Pociągiem Zwycięstwa, a stał się Pociągiem Śmierci, natomiast dla tych, którzy
nań na południu czekali, okazał się Pociągiem Wielkiego Triumfu.
Roman Warszewski
Fragment większej całości. Pochodzi z książki Romana Warszewskiego pt. Kuba 1958/1959, która wkrótce
ma się ukazać nakładem wydawnictwa Bellona w serii
Historyczne Bitwy
(1) O patologicznej skłonności Fidela Castro do rozwiązywania swych
jawnych i utajonych politycznych porachunków przy pomocy dymiącegp pistoletu obszerniej piszę w książce Kongo 1965 .
(2) „El Caballo” (hiszp.) – koń. Jedno z najpopularniejszych przezwisk
Fidela Castro, wiążące się z jego wysokim wzrostem i... szaleńczym
galopem przez życie, nie uwzględniającym tego, co myślą i robią inni.
(3) Raffy, Serge, „Fidel Castro. Czy reżim przerwa dyktatora?”, Warszawa 2006, s. 72.
(4) Jak wyżej.
(5) Op. cit. s. 73 .
POEZJA
Wiliam Blake
(1757-1827)
Jerusalem
Jeruzalem
The Tyger
And did those feet in ancient time
Walk upon England’s mountain green?
And was the holy Lamb of God
On England’s pleasant pastures seen?
A czy te stopy w dawnych czasach
Znaczyły Anglii górskie drogi?
I czy Baranek Boży hasał
Po naszej Anglii łąkach błogich?
Tyger! Tyger! burning bright
In the forests of the night,
What immortal hand or eye
Could frame thy fearful symmetry?
And did the Countenance Divine
Shine forth upon our clouded hills?
And was Jerusalem builded here
Among these dark Satanic mills?
Czy Pańskie Lico rozjaśniało
Nasze spowite mgłą wyżyny?
A Jeruzalem, czy tu stało,
Gdzie Szatan sklecił swoje młyny?
In what distant deeps or skies,
Burnt the fire of thine eyes?
On what wings dare he aspire?
What the hand dare seize the fire?
Bring me my bow of burning gold:
Bring me my arrows of desire:
Bring me my spear: O clouds unfold!
Bring me my chariot of fire.
Mój łuk złocisty niech przyniosą:
I moje strzały pożądania:
I moją włócznię: O niebiosa!
Mój rydwan ognia niech tu stanie.
And what shoulder, & what art,
Could twist the sinews of thy heart?
And when thy heart began to beat,
What dread hand? & what dread feet?
I will not cease from mental fight,
Nor shall my sword sleep in my hand
Till we have built Jerusalem
In England’s green and pleasant land.
W bitewnym niech nie padnę szale
I niech w mym ręku miecz nie zaśnie,
Aż zbudujemy Jeruzalem
Tu, na angielskiej ziemi właśnie.
What the hammer? what the chain?
In what furnace was thy brain?
What the anvil? what dread grasp
Dare its deadly terrors clasp?
When the stars threw down their spears,
And water’d heaven with their tears,
Did he smile his work to see?
Did he who made the Lamb make thee?
Tyger! Tyger! burning bright
In the forests of the night,
What immortal hand or eye
Dare frame thy fearful symmetry?
Tygrys
O, Tygrysie! Jasno płoniesz
W lasach nocy! W jakich dłoniach,
W nieśmiertelnych jakich oczach
Kształt twój straszny mógł się począć?
W jakich niebach to odległych
Ócz twych ognie się zażegły?
Kto na skrzydłach się tam wzbijał?
Ogień wzięła ręką czyja?
How sweet I roam’d from field to field…
Krążyłem pośród pól beztrosko…
How sweet I roam’d from field to field,
And tasted all the summer’s pride
‘Til the prince of love beheld
Who in the sunny beams did glide!
Krążyłem pośród pól beztrosko
Smakując całą chwałę świata,
Póki miłości książę dostrzegł,
Kto w promienistym blasku lata!
He shew’d me lilies for my hair
And blushing roses for my brow;
He led me through his garden fair,
Where all his golden pleasures grow.
Liliami pióra mi ozdobił,
A róż pąsowych wieńcem – czoło,
Przez swoje powiódł mnie ogrody,
Gdzie przyjemności tyle wkoło.
With sweet May dews my wings were wet,
And Phoebus fir’d my vocal rage
He caught me in his silken net,
And shut me in his golden cage.
Rosa na skrzydłach mi osiadła,
Mój szał zawdzięczał moc Febowi…
Książę mnie złowił w sieć jedwabną
I w złotej klatce usadowił.
He loves to sit and hear me sing,
Then, laughing, sports and plays with me;
Then stretches out my golden wing,
And mocks my loss of liberty.
Bawimy się, gdy ma ochotę,
Lubi też słuchać moich treli;
Rozkłada moje skrzydła złote
I z mej niewoli się weseli.
Jaką siłą i sposobem
Twego serca zwarto obieg,
Aby w piersi bić zaczęło?
Jakich strasznych rąk to dzieło?
Jaki łańcuch? Jakie młoty
Twego mózgu kuły sploty?
Jaki kowal, w jakiej kuźni
Śmiał nań cęgów zewrzeć uścisk?
Gdy się gwiazdy zbyły broni
I łzy jęły z nieba ronić,
Radość z pracy odczuł może?
Jak Baranka – ciebie stworzył?
O, Tygrysie! Jasno płoniesz
W lasach nocy! W jakich dłoniach,
W nieśmiertelnych jakich oczach
Kształt twój straszny śmiał się począć?
Przekład z języka angielskiego
Maciej Froński
Gazeta literacka
13
PROZA
Fot. Włodzimierz Wasyluk
Marek Ławrynowicz
Przygody plutonu E
Dobosz to też jest ktoś.
– Rzecz się dzieje podczas odwrotu spod Moskwy – kontynuował Dwilli. – Całą armię szlag trafił,
został tylko pluton egzekucyjny, który miał rozstrzeliwać dezerterów, ale
wszyscy okazali się dezerterami. Honor uratowali
polegli.
– Trochę smutne jak na
kabaret.
– Bo to będzie kabaret
awangardowy. Napoleon
opowiada, że zmarnował
swoje życie. Ciągle włóczył się po świecie i zabijał
a to Włochów, a to Hiszpanów, a to Austriaków, a to
Rosjan. W końcu zaczęło
go to nudzić, ale sprawy
Marek Ławrynowicz
zaszły tak daleko, że już
nie mógł przestać. A przeIt rozgościła się w moim życiu
na całego. Pisała do mnie dłu- cież jest na świecie wiele rzeczy sprawiających o wiele większą
gie, poetyckie listy, a ja regularnie wysyłałem do niej płomienne przyjemność i satysfakcję.
– A dobosz? Mówi coś?
epistoły, pełne niedwuznacznych aluzji. Dwilli początkowo śmiał
– Oczywiście. Nie zgadza się z Napoleonem. Mówi, że był
się ze mnie, a potem nie wytrzymał i zaczął uczestniczyć w mojej
epistolarnej erupcji uczuć, pisał listy razem ze mną i niejeden szczęśliwy, gdy stał u boku cesarza i bębniąc wzywał żołniefragment, który wzruszył siedzącą w swoim pokoiku w Świnouj- rzy do boju. Nie wyobraża sobie nic piękniejszego na świecie.
– No, to ciężki kretyn z niego.
ściu It do łez, pochodził od mego przyjaciela. Dwilli umiał pięk– To kwestia punktu widzenia. W każdym razie teraz, gdy zmienie pisać do kobiet, nawet jeśli nie był nimi osobiście zainteresowany. Te listy sprawiły, że coraz bardziej tęskniłem za It, a ona za rzają obaj do kresu, dobosz czuje się spełniony i dziękuje Bogu,
mną. Niestety nie było jak się spotkać. Ciążył na mnie nieustanny że obdarzył go tak wspaniałym życiem, w którym niósł wysoko
Zakaz Opuszczania Koszar, a w dodatku podporucznik Żuraw zna- ich wspólny sztandar. O cholera, o tym zapomniałem!
– O czym?
lazł sobie w naszym plutonie kilku kapusiów, którzy śledzili każdy
– O sztandarze. Dobosz z przodu ma bęben, a z tyłu do pleców
krok wszystkich pozostałych, a mój i Dwillego w szczególności. Byli
to ludzie wykształceni, magistrzy, oczytani w najszlachetniejszej przywiązano mu drzewce sztandaru. Musimy zrobić sztandar.
– A ileż to roboty, weźmiemy trzy paski kolorowego płótna.
literaturze, a prymitywny trep bez trudu owinął ich sobie dooko– To nie może być francuski sztandar.
ła palca. Służyli mu, łasili się, podlizywali, kapowali, a gdyby tego
– Dlaczego?
zażądał, codziennie o świcie całowaliby go w dupę. Obrzydliwość.
– Bo wtedy spektakl nie będzie miał charakteru uniwersalSytuacja wydawał się beznadziejna, ale pojawiło się światełko
w tunelu. Pewnego dnia wlokąc się przez koszary zobaczyliśmy nego. Pluton E musi mieć swój sztandar. Niepodobny do żadnapisany ręcznie plakat. Nieznany nam trep w randze kapitana nego innego.
Zaczęliśmy się zastanawiać, jaki to ma być sztandar. Tym razem
zawiadamiał, że odbędzie się przegląd artystycznych zespołów
żołnierskich: teatrów, kabaretów, grup muzycznych itp. Żołnierze, ja doznałem błysku geniuszu.
– Słuchaj, Dwilli – powiedziałem. – W zeszłym roku na Famie
którzy zorganizują te zespoły, zostaną nagrodzeni pięciodniowym urlopem. Przeczytaliśmy dwa razy ogłoszenie, a potem pole- w Świnoujściu mój przyjaciel, awangardowy rzeźbiarz Paweł Frecieliśmy do Żurawia i oznajmiliśmy mu, że chcemy zrobić kaba- isler, chodził po mieście ze swoim osobistym sztandarem: biaret. Podporucznik był mocno sceptyczny wobec tego pomysłu łym w czarne kropki.
– Piękny! – zachwycił się Dwilli. – Pasuje do naszego plutonu
i powiedział, że inni też mają prawo się zgłosić, a wtedy on zdecyduje, komu powierzy to odpowiedzialne zadanie. Wróciliśmy jak ulał. Jak myślisz, zgodzi się, żeby ten sztandar znów załopotał?
Tego nie byłem do końca pewien.
do czyszczenia kibla, a Żuraw zaczął szukać kogoś, kto mu zrobi
– To świetny artysta, ale dziwny facet – powiedziałem. – Może
kabaret, ewentualnie teatr. Nikt się nie zgłaszał. Nawet kapusie
nie chcieli robić kabaretu, bo po co się wychylać. Pozostaliśmy mieć różne pomysły. Na przykład, że udostępni sztandar, ale to
Dwilli i ja. Obaj mieliśmy pustkę w głowie i czekaliśmy na błysk on osobiście będzie go niósł. Albo żeby z prośbą o udostępniegeniuszu. I istotnie następnego dnia Dwilli takiego błysku doznał. nie sztandaru zwrócił się do niego w stosownym piśmie Mini– Posłuchaj – powiedział. – Wystąpi cały pluton, ale tylko my ster Obrony Narodowej, a on wywiesi to pismo w jakiejś galerii,
a potem w innych galeriach w kraju i za granicą.
będziemy mieli role.
– To niedobrze – zmartwił się Dwilli. – Lepiej wymyślmy inny
– Chyba się nie zgodzą.
– Nie będą mieli nic do roboty. Będą maszerować w kółko i sztandar.
Myśleliśmy dzień, drugi, trzeci, obejrzeliśmy w bibliotece atlas
śpiewać piosenki wojskowe. Te same, które śpiewają idąc na
plac apelowy, „Zosieńkę” i inne tam. Maszerować przecież umie- z flagami różnych krajów, potem książkę z herbami i nic. Żaden
inny sztandar nie pasował do plutonu E.
ją. Śpiewać jako tako też.
– Słuchaj – powiedział Dwilli. – Czy to będzie bardzo przykre
– A dokąd oni będą tak szli?
– Muszę ci opowiedzieć od początku. To będzie się nazywa- dla twojego sumienia, jeśli użyjemy białego sztandaru w czarne kropki, a temu Freislerowi nic nie powiemy?
ło „Przygody plutonu E”
– Będzie przykre. Ale ostatecznie...
– E? – nigdy o czymś takim nie słyszałem.
– Przecież on się nigdy o tym nie dowie – kusił Dwilli. – A
– Egzekucyjnego – wyjaśnił Dwilli. – Ten pluton idzie przez
świat szukając kogoś, na kim mógłby dokonać egzekucji, ale gdyby się nawet dowiedział, powinien się ucieszyć. Na plakajest po wojnie i nikogo nie znajduje. W końcu pluton dochodzi cie napiszemy wielkimi literami: projekt sztandaru PAWEŁ FREdo końca świata. Dzieli się na dwa pododdziały, które wzajem- ISLER. To jak?
– Niech będzie – zgodziłem się, choć nie miałem czystego
nie dokonują na sobie egzekucji.
sumienia.
– Wątpię, żeby trepom się to spodobało.
Napisałem długi list do It, która widziała na Famie sztandar
– Artysty nie obchodzi, co sobie pomyśli odbiorca – rzekł DwilFreislera. Prosiłem, żeby wykonała jak najdokładniejszą kopię
li. – Przekazuje swoją wizję, czy odbiorca jej pragnie, czy nie.
i przysłała albo, dla większego bezpieczeństwa, przywiozła mi
– Ale tu chodzi o urlop.
– Urlop ma być przyznany za zrobienie spektaklu. O jego prze- go do Wrocławia. Przy okazji opisałem jej cały spektakl, tak jak
go Dwilli wymyślił. It zjawiła się po tygodniu, przywiozła sztansłaniu ideowym nic na plakacie nie było.
Nie wydawało mi się, żeby miał rację. Z drugiej strony jego dar starannie zwinięty i schowany w dużym blaszanym pudełku
po ciastkach oraz płytę zespołu The Doors. Na płycie był utwór
wizja bardzo mi się podobała.
– Zorientują się w czasie prób i w ogóle nie dopuszczą do „Unknown soldier”, w środku którego słychać było marsz plutonu egzekucyjnego, wydawane po angielsku komendy, a na końspektaklu.
– Gówno się zorientują. Próby będą polegać na tym, że pluton cu salwę. Dwilli był zachwycony. Oczywiście ani sztandaru, ani
chodzi i śpiewa. Nasze role przygotujemy sobie tu, w kiblu. Na płyty, ani scenariusza nikomu nie pokazaliśmy, tylko przystąpiliczele plutonu E idą Napoleon i jego wierny dobosz. Ja zagram śmy do oficjalnych prób. Nadzór nad naszą działalnością powierzono sierżantowi Miarce, który generalnie działalność teatralNapoleona, a ty dobosza.
no-kabaretową miał w dupie, a życzenie tylko jedno: „żeby nie
– A ja nie mógłbym Napoleona?
było z tego jakiegoś burdlu”. Było to całkiem spójne z życiową
– Nie, bo ja jestem niższy.
Po to mu był potrzebny Napoleon. Ale niech mu będzie. filozofią sierżanta, który od kiedy znalazł się w koszarach, tropił
14
M i g o t a n i a 4 67
burdle, wykrywał burdle i likwidował burdle, a przede wszystkim starał się burdli unikać i zachowywać spokój. Oficjalne próby były okropnie nudne. W rogu placu apelowego Dwilli narysował kredą na asfalcie niezbyt duży prostokąt i nasz pluton
łaził po nim w kółko, rycząc ogólnowojskowe pieśni marszowe.
Nie wykazywał przy tym żadnego entuzjazmu, ale to Dwillemu
nie przeszkadzało, bo entuzjazmu sce-nariusz nie przewidywał.
Po jakimś czasie oddaliśmy kolegów śpiewaków w ręce Kwiatkowskiego, a sami udaliśmy się do kibla, gdzie pracowicie ćwiczy-liśmy nasze dialogi. Oprócz narzekania na zmarnowane na
polach bitew życie Napoleon wspominał różne kobiety, z którymi miał do czynienia, i dochodził do wniosku, że wszystkie
były do siebie podobne, chciały od niego władzy i pieniędzy,
z wyjątkiem jednej, która spędzając perwersyjne noce z cesarzem poświęcała się dla swojej ojczyzny, Polski. W odpowiedzi
dobosz wspominał jedyną markietankę, z którą miał przez te
lata do czynienia, była to istna diablica, tyle że zaraziła go francą,
podobnie jak kilkuset innych żołnierzy. W drugiej części cesarz
wspominał swoich generałów, który byli skończonymi idiotami.
Dobosz, przeciwnie, wychwalał swojego dowódcę, który zawsze
kazał mu bębnić, kiedy należało. Krótko mówiąc, Cesarz uważał,
że bitwy wygrywa się sprytem i inteligencją, a dobosz, że dzięki stanowczemu, miarowemu i przymuszającemu do poświęcenia się za Cesarza bębnieniu. W międzyczasie It latała po Wrocławiu, starając się wypożyczyć dla nas stroje cesarza i dobosza,
co się ostatecznie udało.
Nadszedł dzień konkursu. Nasz spektakl miał się odbyć po
obiedzie. Gdy inne pododdziały ze spokojem oddawały się konsumpcji, ustawialiśmy na scenie piętrowe ogólnowojskowe łóżka,
między którymi miał maszerować pluton E. Potem zaczął się spektakl. Pierwsza piosenka wykonana przez naszych masze-rujących
kolegów (witaj nam, Polsko, myśmy są wojsko białoczerwone)
przeszła bez efektu. Pół sali ziewało i starało się znaleźć wygodną pozycję, by zdrzemnąć się godzinkę. Ale pojawienie się Dwillego w stroju Napoleona i mnie z wielkim bębnem przed sobą i
drzewcem od białego sztandaru w czarne kropki przywiązanym
do pleców zrobiło na widowni wrażenie. Dalej napięcie nie-ustannie rosło, a gdy pluton podzielił się na dwa pododdziały, które
wycelowały do siebie (nie było to ćwiczone, ale koledzy stanęli
na wysokości zadania), a następnie rozległ się fragment utworu
zespołu The Doors, na widowni zapadła martwa cisza. Rozległa
się salwa i równocześnie zgasło światło. Staliśmy w ciemności i
po chwili z głębi rozległy się narastające, spazmatyczne oklaski.
Zapaliło się światło i oświetliło Komendanta Szkoły, który próbując ogarnąć wzrokiem widownię wrzeszczał:
– Który tu, kurwa, klaszcze?!
Oklaski umilkły. Kłanialiśmy się z Dwillim znieruchomiałej
widowni, za naszymi plecami stali koledzy, którzy nie wiedzieli,
czy im się wolno kłaniać, czy nie, więc mimo woli przyjęli postawę zasadniczą. Potem zeszliśmy ze sceny i od razu zostaliśmy
aresztowani. Wyprowadzano nas z sali. W scenicznych strojach
Cesarza i Dobosza szliśmy przez plac apelowy w stronę stojącego na uboczu budynku aresztu. Powiał wiatr i przymocowany do
moich pleców biały sztandar w czarne kropki załopotał radośnie
w samym środku koszar. Wracający do swoich kompanii żołnierze unosili kciuki w górę, uśmiechali się do nas serdecznie, dając
do zrozumienia, że było cudownie, fantastycznie, że nigdy nie
było w Zmechu takiego awangardowego kabaretu i już nigdy
nie będzie, a ja myślałem, że to jest mój najszczęśliwszy dzień
w życiu. Wepchnięto nas do celi. Z ulgą zdjąłem z siebie ciężki jak jasna cholera bęben, a Dwilli uwolnił mnie od sztandaru.
Położyliśmy się na pryczach i w milczeniu przeżywaliśmy sukces.
Następny dzień spędziliśmy w celi, nikt nas o niczym nie informował, ale jeść dawali. Leżeliśmy na pryczach, było ciepło i przyjemnie. Zza okna dobie-gało tupanie pododdziałów, które gdzieś
tam maszerowały, a nas to ani trochę nie obchodziło. Kolejny
dzień upłynął podobnie i doszliśmy do wniosku, że areszt jest
najlepszym z możliwych miejsc w koszarach i byliśmy idiotami,
że do tej pory nie postaraliśmy się tu trafić. Trzeciego dnia wparował do naszej celi sierżant Miarka. Miał ponurą minę i podbite
oczy. Zapewne ostatniej nocy pił długo, wytrwale i bez nadziei,
że to cokolwiek zmieni.
– Jesteście oskarżeni o pacyfizm – rzekł od progu.
– To idiotyczne, obywatelu sierżancie – powiedział Dwilli.
– Nikt się was, Dwilli, o zdanie nie pyta – rzekł Miarka. – Dowódca kompanii mówi, że to jest sprawa dla prokuratury wojskowej.
Milczeliśmy, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Teraz staniecie przed komisją – kontynuował sierżant. – Tylko żebyście się, kurwa, zachowywali przyzwoicie.
– Tylko jest jeden problem, obywatelu sierżancie – powiedziałem. – Nie jesteśmy umundurowani.
Miarka zamyślił się.
– Mam was doprowadzić bezzwłocznie – powiedział. – Komisja już się zbiera. Pójdziecie w tym, co macie na sobie. Może to
nawet lepiej. To będzie, jak to mówią, ten... no... kampus delekti.
– No a to? – Dwilli wskazał stojący w kącie sztandar i leżący
pod nim bęben.
– To też jest kampus delekti – rzekł Miarka. – Idziemy.
Wymaszerowaliśmy z aresztu. Dwilli niósł wysoko nad głową
biały sztandar w czarne kropki, a ja dźwigałem bęben. Sierżant
– Musieli – rzekł Dwilli – bo koledzy tak szybko nie nauczyliby
się innych, a po drugie, to by nie było dobrze, gdyby żołnierze w
polskich mundurach śpiewali piosenki marszowe Bundeswehry.
To było trochę karkołomne rozumowanie, ale stary frontowiec zamilkł.
– Ostatnia scena nawiązuje do znanego i bardzo celnego
powiedzenia: imperialiści sami nam sprzedadzą sznur, na którym ich powiesimy. W naszym spektaklu imperialistyczna swołocz zrozumiawszy, że nic i nikt nie jest w stanie pokonać Związku
Socjalistycznych Republik Radzieckich, unicestwia sama siebie,
co równocześnie jest karą za ich wredne dążenia.
Dwilli skończył. Zapadła cisza, w której stary frontowiec wydobył z pudełka kolejną zapałkę i zaczął nią dłubać w innym zębie.
Pułkownik patrzył na Dwil-lego i szukał w jego przemówieniu
luki ideologicznej. Ale chyba nie znalazł, bo rzekł:
– Dwa tygodnie ścisłego aresztu. Odmaszerować!
Wzięliśmy nasz sztandar i prowadzeni przez sierżanta Miarkę ruszyliśmy z powrotem. Słońce wyszło zza chmur, kroczyliśmy dumnie i godnie, ciesząc się na te dwa tygodnie siedzenia
w pace. Bo czego może chcieć Szwej? Żeby go gdzieś zamknęli
i dali mu święty spokój. Nic więcej.
Dwa tygodnie minęły szybko i przyjemnie, a gdy opuściliśmy
areszt, wszystko wyglądało inaczej. Wprawdzie dalej czyściliśmy
kibel kompanijny, dźwigaliśmy Diegtiariewa i skrzynki z amunicją, ale opowieść o „Przygodach plutonu E” rozeszła się szeroko po koszarach. Gadano o tym tu i ówdzie na mieście, a nawet
można było przypuszczać, że dotarła do Ministerstwa Obrony
Narodowej. Dwilli stał się dla wielu bohaterem.
Była jednak pewna okoliczność, która odbierała nam radość z
sukcesu. Szkolenie w Zmechu dobiegało końca, miały się odbyć
egzaminy, a ci, którzy je szczęśliwie zdadzą, mieli awansować na
trepów i rozjechać się po różnych jednostkach, by zmuszać tamtejszych szeregowców do szorowania kibli, dźwigania Diegtiariewa i szarpania się ze skrzynkami z amunicją. My z Dwillim
oczywiście nie mieliśmy zdać tego egzaminu, co zresztą było
słuszne i sprawiedliwe, bo na trepów w najmniejszym stopniu
się nie nadawaliśmy i powierzenie nam tak ważnych stanowisk
wojskowych groziło katastrofą. Wiedzieliśmy, że nas rozdzielą i
wyślą do zapomnianych przez Boga i ludzi jednostek bojowych
usytuowanych przy granicy z Niemiecką Republiką Demokratyczną. Powiedziałem o tym It, która znów przyjechał do Wrocławia
i próbowała mnie wyciągnąć choć na chwilę z koszar, tłumacząc każdemu, kto chciał jej słuchać, że jest w ciąży i potrzebuje
mnie natychmiast w ważnych sprawach rodzinnych. Trepy słuchały It jak monotonnie padającego deszczu, a potem oznajmiły
jej, że nie jest pierwszą idiotką, która zaszła w ciążę ze Szwejem
i niech nie liczy, że cokolwiek jej się z tego powodu należy. W
końcu It nawymyślała sierżantowi w biurze przepustek, ale i to
nie pomogło. Na wieść, że zapewne wkrótce trafię do Żar albo
Żagania, It nieco się zbulwersowała, bo ze Świnoujścia to było
wprawdzie bliżej, ale połączenie gorsze. Poza tym nasz związek
mimo mojego Zakazu Opuszczania Koszar rozwijał się burzliwie
i It coraz częściej przesiadywała w Warszawie, gdzie usiłowała
uwić dla nas gniazdko, a w wolnych chwilach zaprzyjaźniała się
z moją mamusią. Mamusia na wieść o tym, że mają mnie wysłać
do Żagania, wpadła w histerię. Rzuciła się na książkę telefoniczną
i wyszukała w niej jakąś niezmiernie ważną instytucję wojskową. Następnego dnia pojechała do owej instytucji, wdarła się do
gabinetu jakiegoś generała, padła przed nim na kolana i zalała
się łzami. Generał, który zgłupiał od tego wszystkiego, podniósł
mamusię, usadził w fotelu i zaczął wypytywać, o co konkretnie
chodzi. Mamusia poinformowała, że jeśli zostanę wysłany do
Żagania, to ona umrze, ja umrę, a przy okazji umrze It, która jest
taka młoda i śliczna, a także dziecko, które nosi w łonie (wcale
nie nosiła), i to on, generał będzie winien temu, że dokona się
matkobójstwo i dzieciobójstwo zarazem. Generał, który nic nie
zrozumiał, ale bardzo pragnął pozbyć się mamusi, obiecał jej,
że zrobi, co w ludzkiej mocy, na co mamusia najpierw usiłowała namolnie całować go po rękach, a następnie oświadczyła, że
ona tu jeszcze wróci, co wprawiło generała w takie przerażenie,
że kazał natychmiast sprowadzić drogą służbową moje papiery.
W tym czasie zdawaliśmy z Dwillim egzaminy, których mieliśmy nie zdać. To było w sumie przyjemne, bezstresowe i relaksujące. Gdy nas zawiadomiono, że nie otrzymaliśmy z egzaminów
ocen zadawalających, uśmiechaliśmy się pogodnie i poszliśmy
czyścić nasz zacny kibel, w którym odbyliśmy tyle dyskusji filozoficznych, literackich i światopoglądowych. Potem okazało się,
że Dwilli jedzie do Żagania, a ja do Opola, i zrobiło mi się przykro, bo do tej pory zawsze byliśmy razem i nasz los był taki sam,
ale czy moja histeryczna mamusia mogła to zrozumieć? Rozliczyliśmy się z tego, co nam dała armia, i znów znalazłem się na
dworcu Wrocław Główny. Pociąg Dwillego odjeżdżał wcześniej.
Poszliśmy na trzeci peron i stanęliśmy obok budki z dropsami
i gaze-tami. Milczeliśmy, no bo co tu powiedzieć. Dopiero gdy
zapowiedziano pociąg, powiedziałem:
– Dwilli, daj mi jakiś namiar na siebie.
– Mój kolega Szwej popatrzył na mnie ze smutkiem.
– Będę chciał o tym zapomnieć – powiedział. – A ty byś mi
przypominał.
Pociąg wjechał na tor, tuż obok nas i zatrzymał się. Dwilli klepnął mnie w ramię.
– Cześć, stary, może nas jeszcze kiedyś powołają do plutonu E. I wskoczył na stopień wagonu.
– Odjazd! – wrzasnął konduktor.
Pociąg ruszył. Wolno wyjeżdżał spod kopuły wrocławskiego dworca. Dwilli, który wciąż stał na stopniu, stawał się coraz
mniejszy i mniejszy, aż znikł zupełnie.
PROZA
szedł kilka kroków przed nami z miną równocześnie zbolałą i
marsową.
– No i co teraz? – szepnąłem do Dwillego.
– Człowieku, zostałeś w koszarach oskarżony o pacyfizm. Przecież to zaszczyt. Ciesz się.
Nie rozważałem sprawy z tej strony. Chyba rzeczywiście był
to powód do dumy.
Weszliśmy do budynku, w którym rezydował Komendant Szkoły, wdrapa-liśmy się po schodach na pierwsze piętro i wprowadzono nas do dużej sali gdzie głównym meblem był stół prezydialny. Komisja już czekała. Na środku siedział nieznany nam
pułkownik, a obok niego inni wysocy oficerowie, wśród których
rozpoznaliśmy kilku naszych wykładowców, miedzy innymi starego frontowca, które siedział skromnie z boku i dłubał zapałką
w zębie. Pułkownik przez dłuższą chwilę przyglądał nam się z
nieopisaną pogardą, a potem rzekł:
– Zhańbiliście mundur żołnierza Ludowego Wojska Polskiego.
Był to oczywisty absurd, bo podczas hańbienia akurat nie mieliśmy na sobie mundurów.
– Obraziliście honor żołnierzy, którzy bohatersko przeszli szlak
bojowy od Lenino do Berlina.
Pułkownik wpadł w rodzaj egzaltacji i zaczął szczegółowo
wyliczać, jak to myśmy narazili na szwank bohaterską tradycję oręża polskiego, rozpoczętą bitwą pod Grunwaldem, kontynuowaną przez Emilię Plater i Piotra Wysoc-kiego, jak ośmieszyliśmy Romualda Traugutta i Andrzeja Potebnię, a zwłaszcza
jak zdradziecko napluliśmy na grób generała Świerczewskiego,
który padł w Bieszczadach ścięty kulą takich jak my. Pułkownik
wyliczył o wiele więcej nazwisk, których nie zdołałem zapamiętać, aż w końcu opadł z sił oraz ogólno-wojskowego uniesienia
i zamilkł, a tę chwilę ciszy wykorzystał stary fronto-wiec, który
już wydłubał z zęba to, co mu tam przeszkadzało, i spytał śpiewnie, a zarazem dobrotliwie.
– Wstydzici sień żołnierzi, a?
– Wstydzimy się – rzekł Dwilli. – Ale, obywatelu pułkowniku,
obawiam się, że zaszło nieporozumienie.
Siedzący za stołem prezydialnym zmechowscy dostojnicy
zagapili się w Dwillego jak sroka w gnat.
– Ostrze naszej satyry – kontynuował Dwilli – było wymierzone w burżuazyjną Francję, a mówiąc szerzej, w NATO, które jest,
jak wiadomo, naszym wrogiem. Postać Napoleona symbolizuje
tych, którzy chcieliby napaść na Związek Radziecki i całą wspólnotę socjalistyczną, by utrudnić nieunikniony marsz postępowej
ludzkości. Postać dobosza symbolizuje tych, którzy imperia-listom
podbijają bębenka, czyli Radio Wolna Europa i Głos Ameryki.
W oczach prezydium pojawiły się przebłyski zrozumienia.
– Te nikczemne tendencje, jak pokazuje nasz spektakl, prowadzą siły impe-rialistyczne i towarzyszących im propagandowych
ujadaczy na manowce.
– Ta, kochanieńcy – wtrącił stary frontowiec – ta może i oni
imperialisty, ali naszi piosenki śpiewawszy.
Marek Ławrynowicz
Fragment nowej powieści pt. Mundur.
Rys. Monika Ślósarczyk
Gazeta literacka
15
POEZJA
Edward Zyman
BUDOWANIE
Fot. Piotr Zyman
Wśród wielu zajęć
bardzo pilnych
zapomniałem o tym
że również trzeba
umierać
Tadeusz Różewicz
Nie mogłem
nie byłem w stanie
o tym
zapomnieć
od pierwszej chwili
pobytu
nad Jeziorem Ontario
jak każdy emigrant
budowałem
na ruchomych piaskach
co zbudowałem
zawaliło się
choć
na pierwszy rzut oka
było budowlą
solidną
i nie budziło
wątpliwości
inni
nawet chwalili
ale ja
szóstym zmysłem
wyczuwałem
zdradliwe
tąpnięcia
wiedziałem nieomylnie
że nadchodzi
piękna
katastrofa
umierałem więc
codziennie
zgodnie z instrukcją
Mistrza
starannie
mądrze
i optymistycznie
bez
straty
czasu
DIALOG Z OJCZYZNĄ
TORONTO, PSALM O MIEŚCIE
CZŁOWIEK
Zostawmy patetyczne gesty
słowa, które mogą ranić
zbyt boleśnie
Nie przypuszczał
że kiedykolwiek
pojawi się
na jego drodze
Jest doskonały
dlatego popełnia błędy
porozmawiajmy
jak dobrzy znajomi
to nic że od lat
w separacji
nieważne kto był winien
jeśli o winie
może tu
być mowa
powiedzmy: siła wyższa
choć jak najbardziej
z tego świata
nie ma związków
bez kryzysu
ale nasz był
labiryntem
bez wyjścia
marzyliśmy
o wzajemnej
wolności
na liście swojskich nazw
nie przewidział
dla niego miejsca
miał ułatwić kontakt
z innymi zwierzętami
nie było dlań
ziemią obiecaną
precyzyjniej niż dym
miny i gesty
nie wybierał
tego miasta
wyrażać myśli
uczucia
i intencje
to ono
wybrało jego
przez wieki
poddawał go
troskliwej
obróbce
teraz
łączy ich
(na śmierć
i życie)
pisał nim
wiersze miłosne
obustronne
zdziwienie
ody do
bogów
których miał
bez liku
2008
przede wszystkim
od siebie
i zwięzłe
rozkazy
ty by mieć święty
spokój
jego uniwersalność
pozwalała wyrazić
zawsze sprawiedliwe
wyroki
ja by odetchnąć
pełna piersią
Język
języczek u wagi
współczesnych
inżynierów dusz
złudzeń
2014
jako zwierzę społeczne
wymyślił język
2010
architektów
porządku
i ładu
warunek
sine qua non
dobrobytu
i szczęścia
wypełniających
szczelnie
gabinety
sprytnych
językoznawców
Luty, 2014
Rys. Monika Ślósarczyk
16
Migotania 47
ŚMIECI
pożerają nas
trawią
wydalają
śmieci
coraz więcej
śmieci
są wszędzie
napierają na nas
z coraz większą
siłą
otaczają
zewsząd
z rana
w środku dnia
wieczorem
i w nocy
gdy powinny
spać
ale one
nie znają snu
pracują
nieustannie
obmyślają nowe
strategie
ekspansji
pochłaniają
coraz większe
obszary
są
nienasycone
w każdej chwili
gotowe
skoczyć
nam do gardeł
nic nie jest
w stanie
powstrzymać ich
potężniejącej
inwazji
pławią się
w kulturze
niskiej
i wysokiej
charakterystyczny
fetor
rozkładu
który dotychczas
dobywał się
z wychodków
kanałów
i oczyszczalni
ścieków
wydziela się dziś
zewsząd
już nie zadawalają
się światem
rzeczy
z fabryk
supermarketów
wieżowców
i domków
jednorodzinnych
sięgają
drapieżnie
po nasze
myśli
idee
uczucia
powszechną infekcją
grożą
sterylne dotąd
świątynie sztuki
muzea
i wydawnictwa
CIĘŻKO JEST ŻYĆ
Pamięci Tadeusza Różewicza
ciężko jest wracać
do ziemi
po takim
długim życiu
ale ciężko jest także żyć
gdy widzi się tak wiele
a wie jeszcze więcej
gdy umierają bliscy
ciało coraz zacieklej walczy
o pełną suwerenność
a każdy dzień przynosi
bezmyślną eksterminację
ludzi
zwierząt
wody
i drzew
gdy jest nas coraz więcej
a mimo
gigantycznej biblioteki
w cyberprzestrzeni
wiemy o sobie
coraz mniej
gdy słowa
przymierzają znaczenia
papierowe
i elektroniczne
fetor
napływa
ze wschodu
zachodu
północy
i południa
jeszcze do niedawna
w centrum uwagi
człowieka
znajdowały się
Metropolitan Opera
La Scala
Théâtre des Champs Élysées
Deutsches Theater
Musée du Louvre
British Museum
czy Ermitaż
obecnie
zajmują nas
przede wszystkim
śmieci
są
wszędzie
w mieście
i na wsi
w lesie
w górach
i nad morzem
na ziemi
i w kosmosie
który
w błyskawicznym tempie
staje się
gigantycznym
ludzkim
szambem
2014
jak sukienki
mizdrzą się
gonią za modą,
pudrują rzeczywistość
jak nastolatki
dokuczliwy trądzik
poszczególne egzemplarze
tego
pysznego nad miarę gatunku
budzą grozę
i łagodzą bezwzględne
prawa przyrody
gdy kultura
kiedyś obiekt
miłosnych westchnień
staje się
cuchnącym
wysypiskiem śmieci
na przykład śmierć
której jako dziecko
nie potrafimy sobie wyobrazić,
z czasem staje się
przyjaznym towarzyszem
zabaw
zwanych życiem
gdy wbrew kłamliwym
deklaracjom
o pokoju
człowiek który
jest błędem natury
toczy
nieustannie wojny
ciężko jest nie kochać ludzi
i ciężko kochać
kiedy się zna
ich tak dobrze
najlepiej kochać ludzkość
byt absolutny
i niewyobrażalny
gorzej wygląda sprawa
z pojedynczym człowiekiem
z krwi i kości
żyjąc
wśród innych
błędów natury
pragniemy
jak najszybciej
umrzeć
niestety
nie jest to
idealne rozwiązanie
nie ma bowiem
żadnej gwarancji
że w innym
lepszym
świecie
człowiek
przestaje być
człowiekiem
2014
Gazeta literacka
17
Poeto! Kocham cię!
Ch. Baudelaire1
Prorocy nowoczesności
Czym jest liryka nowoczesna, kim jest poeta nowoczesny i
co go zasadniczo wyróżnia spośród światowego grona pisarzy?
Wielu badaczy przede mną stawiało już te pytania, ale żaden z
nich nie zaryzykował żadnej definicji, ani jednej pewnej diagnozy. Cóż wobec tego mam uczynić, skoro nazwałem księdza Jana
Twardowskiego poetą nowoczesnym? Powinienem wspomnianą
tezę po prostu należycie uzasadnić. Nie będzie to jednak proste,
głównie z tej racji, że kategoria „nowoczesności” jest niesłychanie pojemna i ruchoma, a każda epoka literacka zdaje się dysponować swoim własnym, by tak nazwać, szczytem nowoczesności. W tym sensie nowoczesnymi poetami byli
zarówno Jan Kochanowski, Adam Mickiewicz,
jak i chociażby Miron Białoszewski.
A ponadto, nawet największa pomysłowość w dziedzinie teorii nie jest wiele warta, jeśli nie powstała na gruncie bezpośredniego doznania dobrej poezji, ale też owo
naoczne przeżycie poezji pociąga za sobą
znaczny obszar uogólnień2. W każdym razie
jedno nie ulega wątpliwości, ksiądz Twardowski należy do wybitnych twórców, bez których krajobrazy poezji dwudziestego wieku byłyby zdecydowanie uboższe, a może nawet pozbawione
specyficznej, przynależnej tylko temu poecie, głębi i artystycznej niepowtarzalności.
Zgódźmy się przeto z oczywistym spostrzeżeniem. Za inicjatorów nowoczesnego ducha poezji koniecznie trzeba uznać
Baudelaire’a, Rimbauda, Mallarmégo i Apollinaire’a (ze strony
francuskiej), Rilkego i Celana (ze strony niemieckiej), pochodzącego z Irlandii Yeatsa oraz Eliota (ze strony anglosaskiej). Natomiast my, Polacy za ojców nowoczesności mamy prawo uznać:
C. K. Norwida, Leśmiana, Schulza, Witkacego, twórców Awangardy Krakowskiej, Miłosza, Różewicza. Bez nich – i naturalnie
bez wielu innych – nie ukształtowałaby się współczesna wrażliwość literacka i nasz smak estetyczny. Ale co się właściwie stało? Jakie czynniki sprawiły, że europejska poezja zyskała nowoczesny wymiar? I w gruncie rzeczy, czy pojęcie „nowoczesności”
może być kryterium wyróżniającym literaturę, w węższym sensie, poezję z całokształtu dokonań ludzkiej kultury?
Dysonanse liryki XX wieku
Okazało się jednak, że w wielu obszarach liryka XX wieki zaczęła przemawiać językiem wyjątkowo ciemnym i pełnym zagadek.
Jej słowna magia i tajemniczość działają zniewalająco, jakkolwiek
zdolność rozumienia uległa rozchwianiu. Spotkanie niezrozumiałości i fascynacji Friedrich nazwał dysonansem, przypuszczając, że dysonansowe napięcie jest celem całej sztuki nowoczesnej7. Dzięki takiej procedurze poezja umacniała skłonność, by
pozostawać możliwie jak najdalej od przekazywania treści jednoznacznych, co skutkowało wymieszaniem tego, co archaiczne, mistyczne, okultystyczne z ostrym intelektualizmem; prosty
sposób wypowiedzi kontrastował ze skomplikowaniem wypo-
lecznicze barwy życia, zmurszała szczerość, wreszcie ograniczanie
doświadczanych przeżyć do kapłańskiego wymiaru, nie pozwalają – zdaniem pewnej części krytyki literackiej – uznać autora
Znaków ufności za twórcę godnego XX wieku.
Piotr Śliwiński notował: „Chociaż nowatorstwo przestało być
fetyszem (...), pisanie takie, jakby w ostatnich dziesięcioleciach
nic się nie stało i literatura mogła nadal (...) pełnić rolę przewodniczki po jałowej ziemi, a ponadto jakby komunikatywność nie
wiązała się z żadnymi intelektualnymi stratami i nie narażała na
uszczerbek prawdy, budzi i będzie budzić zrozumiały sprzeciw.
(…) W rezultacie, choć bardzo popularny, był Twardowski postacią osobną. Paradoksalnie – rozbijając niszowość poezji współczesnej, sam był niszą, bardzo gościnną, trzeba przyznać. Przeważnie traktowano go z niewymuszonym respektem, nawet jeśli
zdawał się bardziej zjawiskiem socjologicznym niż artystycznym.
Jednak głosy postulujące, by współczesność literacka poszła śladem jego poetyki, zdarzały się wyjątkowo”13.
Z tym ostatnim zdaniem warto się zgodzić. Bo rzeczywiście,
trudno naśladować poetycki styl księdza Twardowskiego. Ci, którzy (świadomie bądź nieświadomie) tak uczynili, wpadli w fatalną
pułapkę, z której nie ma artystycznie honorowego wyjścia. Lecz
wskazana powyżej nadzwyczajność poetyckiej osobowości warszawskiego kapłana skutkuje, chcąc nie chcąc, swoistymi cechami realizowanej przez niego poetyki. Niektóre z nich wywodzą
się bezpośrednio z rewolucji, dokonanej przez
Baudelaire’a i jego kontynuatorów, niemniej
jednak nowoczesność poezji księdza Twardowskiego wiąże się z czymś zgoła innym.
Nie odnajdujemy w niej bowiem tych dysonansów mowy poetyckiej, kiedy to chociażby
magiczne siły języka służą do wypowiadania
pojęciowych wyobrażeń, precyzji formalnej
towarzyszą dowolnie sugerowane treści, a niepełne zmysłowe obrazy współtworzą wizerunek rzeczywistości, której nigdy nie zdołamy
realnie ujrzeć.
Księdzu Twardowskiemu nie chodziło o to, żeby z języka montować jakby klawiaturę, z której wydobywają się niełatwe do przewidzenia dźwięki i sensy14. Raczej starał się czynić ze słowa poetyckiego właściwe narzędzie przekazu tego, co wypływa z głębi
ludzkiego, często podświadomego, doświadczenia, jak też zjawia
się na styku tego, co dotykalne, spostrzeżone, ujęte za pomocą
poznania zmysłowego. To poznanie jest bezwarunkowo ograniczone, aspektowe, wieloznaczne. Nie dysponujemy bowiem słowami, które mogłyby ogarniać całość różnorodnej rzeczywistości.
Jesteśmy w stanie widzieć tylko połowę, jej część. Dlatego prawda zawsze się nam ostatecznie wymyka, pozostając w dalekim tle.
Ale to właśnie pozostaje fascynujące, że ona najzwyczajniej jest,
niezależna od ludzkich możliwości poznawczych i że odnajdujemy w sobie samych siłę (łaskę), by jej poszukiwać. Prawda kryje
się zatem za tą „drugą połową słów”, czyli sferą norwidowskiej,
niedopowiedzianej bieli. Warto ją nazwać mądrością poezji jako
swego rodzaju wiedzy o świecie, czynnikiem, który przedmiotem
tej wiedzy czyni całość, pełnię15:
ESEJ
ks. Jan Sochoń
skonkludował, że współcześnie nic już nie zostało z definicji poezji jako sztuki naśladowania w mowie wiązanej.
Zapanował wszechwładnie wiersz wolny, pozbawiony
rytmu i rymu (niekiedy tylko podrymowany), co oczywiście nie oznacza, że klasyczne miary w ogóle ugrzęzły w mrokach przeszłości. Eliot przecież uczynił znane
powszechnie zastrzeżenie, że „nie ma podziału na wiersz
wolny i wiersz tradycyjny, ponieważ istnieją tylko wiersze dobre, wiersze złe i chaos”5. Jakkolwiek by nie było, pozostały, i to wydaje się istotne: sztuka słowa i poetycki stan umysłu6.
Ksiądz Jan Twardowski
– poeta nowoczesny?
Dwa wymiary poezji
W tej sprawie podążam za ustaleniami Hugo Friedricha, zawartymi w jego wpływowej książce Struktura nowoczesnej liryki. Od
połowy XIX do połowy XX wieku3. Pada w niej wiele słów-kluczy,
które weszły na stałe do języka rozważań teoretycznoliterackich.
Zarysowują one horyzont oddziaływania poezji XX wieku, jej
siłę nieustępującą w niczym doniosłości filozofii, powieści, teatru, malarstwa i muzyki. Ale zanim przywołam te, kształtujące
rysy nowoczesnej twórczości, czynniki, przypomnę, że w nazwie
„poezja” kryje się podwójne uwikłanie. Żyje ona i rozwija się, z
jednej strony dzięki językowi, stanowiącemu jej fizyczny nośnik
i źródło, z drugiej zaś dzięki specyficznemu stanowi umysłu, czemuś, co nie sposób jednoznacznie uchwycić, ale co jest konieczne, by poezja mogła zajaśnieć pełnym blaskiem. Połączenie w
jednym akcie umiejętności poetyckiego wyboru z przebogatych
możliwości języka oraz stanu umysłu, jakiegoś szału, natchnienia, tajemnego skupienia, prowadzi zatem do ukonstytuowania
się poezji, która przynosi wiele nieoczekiwanego, sugeruje co
rusz treści, o których piszący nawet nie śnił, ani nie marzył, w
znaczeniu, jakie wyznaczył temu określeniu Gaston Bachelard
w swej Poetyce marzenia4.
Zauważmy przy tym, że o ile język, którym posługujemy się
w potocznie informuje o czymś, coś wyraża, o tyle język poetycki idzie znacznie dalej. Poeta budując określoną strukturę znaczeniową, posługuje się nią, aby w ten sposób mogło zajaśnieć
doświadczone bogactwo znaczeń. Dba więc o to, by w wierszu
wszystko było na swoim miejscu; waży każdą linijkę, rozumiejąc, jak wielkie znaczenie ma wzajemny stosunek jednego wyrazu do drugiego; liczy się bowiem każde słowo, każdy znak, nie
wyłączając światła pomiędzy wersami. Bo przecież nie nagromadzenie znaczeń czyni poezję, ale uporządkowana struktura, swoista forma zespolenia tego, co niesie stan umysłu i język.
Owa forma nie narzuca jednoznacznej tematyki, lecz podsuwa
nie do końca określone zakresy semantyczne. Rzeczą odbiorcy
jest ich twórcze uzupełnianie.
W jaki sposób? Poprzez odwołanie się do osobistych doświadczeń, wspomnień, wrażeń. Jeżeli to następuje w trakcie lektury,
wówczas poezja staje się przeżyciem osobistym; połączeniem
tego, co daje poezja, i czym dysponuje sam odbiorca. Słucha on
lub czyta coś, co go przerasta, choć częściowo z niego samego pochodzi: stąd oczarowanie i wzruszenie. Władysław Tatarkiewicz, który poezji poświęcił ważny esej zatytułowany Dwa
pojęcia poezji, zadedykowany zresztą księdzu Twardowskiemu,
18
Migotania 47
wiadanego, językowa gładkość ze skrępowaniem w sferze treści, precyzja z absurdalnością, ubóstwo motywów z najbardziej
gwałtownym poruszeniem stylu.
Ponownie do łask powróciła wyobraźnia, zgodnie z wyznaniem Jeana Jacques’a Rousseau: Lubiłem błądzić wyobraźnią
w przestrzeni8. Dlatego realna rzeczywistość przestała być miejscem osadzenia dla słowa poetyckiego, które teraz raczej ją
deformuje aniżeli przedstawia. Chodziło bowiem o to, żeby tworzyć z mocy podmiotu to, co nieistniejące, a następnie stawiać
je ponad tym, co istnieje. Najstarsze środki poetyckie, porównanie i metaforę, zaczęto stosować w nowy sposób, z pominięciem członu porównania, próbując łączyć ze sobą to, co jest nie
do pogodzenia, ani przedmiotowo, ani logicznie. Treść wiersza
nie dawała się przeto wywieść z planu świata przedstawionego, lecz wynikała z dramatyzmu zewnętrznych i wewnętrznych
sił formalnych. Zaskoczenie, a nawet szok – oto środki, które
nowoczesna liryka podniosła do najwyższych zasad, wabiąc w
ten sposób i zarazem dezorientując odbiorcę.
Natomiast pojęcie transcendencji – trwały wyznacznik nowoczesności – ujęto jako „pusta idealność”, niepowiązana na trwałe ze światem znaczeń9. To, co konfesyjne, wywiedzione z treści
ukrytych pod symbolicznym rdzeniem języka biblijnego, straciło
na znaczeniu. Nowoczesny poeta, akceptując konieczność deformacji i uproszczenia składni (w odczytywaniu wiersza podział na
wersy był bowiem ważniejszy od składni), odrzucenia spójników
logicznych, zniesienia przestankowania, mieszania wiersza wolnego z regularnym, posługiwania się zestawieniem jako sposobem odczytywania ontologicznego bogactwa świata, stosowania odległej metafory, preferowania estetyki brzydoty, groteski i
paradoksu, chaosu onirycznych wizji, ujawniał znaki swojej zrujnowanej nadziei, stając przed granicą, jaką jest to, co niewyrażalne. Główne symptomy nowoczesności10 należy więc sprowadzić do następujących:
– poezja zerwała swe więzy z retoryką, deklamacją, z ozdobnym stylem mowy praktycznej, oddaliła się od opisowości i epiki, skupiając się na przeżywaniu piękna w mrocznym przeczuciu;
– wśród rodzajów poetyckich pozycję główną zdobyła liryka; –
rozrósł się i usamodzielnił żywioł wyobraźni, pojmowanej jako
osobna władza intelektualna;
– doszło do znaczącego zainteresowania językiem, który nie
przedstawia rzeczywistości (jak postulowano w klasycznej tradycji), lecz ją w praktyce współtworzy;
– nieczytelność, zamazywanie sensów stało się odpowiedzią na
nieczytelność świata, który przestał być powszechnie zrozumiały;
– człowiek nie jest już pojmowany jako istota gotowa, raz na
zawsze ukształtowana, o zdefiniowanej tożsamości, lecz zyskała
własności bytu dynamicznego, poddawanego działaniu potęg,
na które nie ma wpływu, musi więc ciągle budować albo przynajmniej wynajdywać własną tożsamość, co nie pozostawało
bez wpływu na stosowane przez poetów techniki językowe oraz
konstrukcję tzw. podmiotu lirycznego.
Słowo milczącej Ciszy
Czy w świetle poczynionych uogólnień, dokonania księdza
Jana Twardowskiego, sytuujące się przecież poza błyszczącym
nowatorstwem, retoryką, dydaktyką, patosem, „polowaniem na
piękne słowa”11, „zamykaniem się w budce poezji”12, jak to sam
określał, należy uznać za nowoczesne? Potocznie przyjęło się
dosyć stereotypowe przekonanie o tradycyjności, konserwatywności, wręcz naiwności jego wizji świata, religii i człowieka.
Staroświeckość, zgrzebna prostota, ufność we franciszkańskie,
(…)
I tylko w szczerym polu
w oddechu zioła
na klęczkach podziwiając zaspy nieba
można jeszcze znaleźć Ciszę16
Wskazana pełnia to w istocie chrześcijański Bóg-Osoba, któremu zależy na szczęściu swoich stworzeń, który jednakowoż
wywołuje w człowieku poczucie wzniosłości, wewnętrznego
drżenia, a nawet świętej bojaźni. Do Boga idziemy przecież przez
tę ziemię, poszukując na niej śladów i gestów stwórczej bliskości.
Co prawda, ksiądz Twardowski był świadom, że Boga nie sposób w żaden sposób poznawczo odsłonić w Jego boskiej istocie
(ogarnąć sercem, jak pisał17), niemniej jednak nie mógł poprzestać na granicach wyznaczonych przez teologię apofatyczną. Dar
poezji, jej niesamowite możliwości sugerowania treści tworzących Bożą „ogromną ciemność” przynosi mocną nadzieję. Sprawia mianowicie, że niekiedy zarówno sam akt pisania, jak i czytelniczego odbioru stają się znakiem niecodziennego przeżycia.
Wypada je nazwać chwilą mistyczną, czyli dogłębnie tajemniczą, semantycznie nieprzeniknioną i nieprzekazywalną innym
ludziom chwilą zestrojenia osobistego i pokornego stanu ducha,
z samym Bogiem. Nie chodzi naturalnie o to, że wówczas wnikamy w najgłębsze sekrety istnienia i Transcendencji. Ksiądz Twardowski miał tu na myśli doświadczenie zwykłego, codziennego
życia chrześcijańskiego, ale w jego najwyższym punkcie spełnienia, będącym owocem tajemnicy wyrażonej w miłości. W
tym sensie każde spotkanie z najdrobniejszym pyłkiem, słowikiem, skowronkiem czy biedronką, przysłowiowymi już bohaterami poezji księdza Twardowskiego, zyskuje wymiar mistyczny,
dogłębnie wiążący ze Stwórcą.
Ale wskazane przeżycie charakteryzuje pewien wyczuwalny
rys. To wspomniane już przeze mnie odczucie bojaźni, niepokoju, wręcz lęku. W tego rodzaju duchowym napięciu mieszczą
się zapewne i obawa, nagłe przerażenie, cześć, pokora, adoracja, wzruszenie, egzaltacja18. Stając przed Bogiem, cóż bowiem
innego wypada powiedzieć:
Nie boję się dętej orkiestry przy końcu świata
biblijnego tupania
(…)
boję się Twojej miłości
tej najprawdziwszej i innej19
cd. str. 20
18
W ten oto sposób przybliżyliśmy się do jednej z najważniejszych kategorii poetyckiego światopoglądu księdza Jana Twardowskiego. Brzmi ona następująco: Bóg musi pozostawać w
ukryciu, żebyśmy mogli żyć prawdziwie ludzkim, odkupionym przez Chrystusa, życiem. Wiem, że poeta nie lubił, kiedy
w interpretacjach jego poezji badacze wskazywali na odwołania do filozoficznych formuł w rodzaju: dialektyka, antynomia
czy sprzeczność. Mimo to odważam się wskazać na powiązania jego myśli z tezami Pascala i Kierkegaarda, skupionymi na
obrazie Boga ukrytego, Izajaszowym Deus absconditus. Ksiądz
Twardowski wyraźnie potwierdzał ich zapatrywania o potrzebie akceptacji ontycznej różnicy między Bogiem a stworzoną
przez Niego rzeczywistością. Gdyby Bóg w jakikolwiek sposób,
dostępny ludzkim władzom poznawczym, ujawnił swoją istotę, wówczas świat musiałby stracić swą ziemską przygodność i
bogactwo mnogich stworzeń. Bóg jednak tak nie uczynił i dlatego uzyskaliśmy możliwość uczestnictwa w obficie pięknym,
choć przenicowanym cierpieniem, światem, światem tajemniczym, nieskończenie poznawalnym.
Tę interpretacyjną sugestię osobiście potwierdził ksiądz Twardowski, kiedy w tomiku Poezje wybrane, zamieszczając dedykację
(„Jankowi Sochoniowi nieśmiało ale bardzo serdecznie”) przekreślił tytuł wiersza „Świat” i napisał „Bóg”, chcąc niejako naprowadzić czytelników na właściwe tropy interpretacyjne:
Ukrył się najdokładniej by świat było widać
gdyby się ukazał to sam byłby tylko
to by śmiał przy nim zauważyć mrówkę
piękną złą osę zabieganą w kółko
(…)
miłość której nie widać
nie zasłania sobą20
*
*
*
Nie osiągnąłem chyba zbyt wiele, patrząc na twórczość księdza Twardowskiego w nowoczesnej opcji. Nastroiłem być może
tylko hermeneutyczny ton (ufam, że nie tylko swój), że jego prostolinijnie religijna, szczerze kapłańska, zakorzeniona w harmonii i ładzie Chrystusowego stylu życia, poezja, wyzwalająca w
ludziach otuchę i czułość miłowania, zapewne nigdy nie przestanie intrygować. Widzę ją bowiem jako Boży dzban pełen darów,
pobudzający do wiary, modlitwy oraz ekumenicznej otwartości.
A skoro obecny świat coraz wyraźniej zagłębia się w odmęty
religijnej obojętności, widok owego dzbana bez przerwy będzie
zachętą do odnawiania – zawsze możliwych do zerwania – więzi
z Bogiem. Dopóty, dopóki nasz świat całkowicie nie straci wyczucia na święte znaki dobiegające z transcendentnej dali. W tym
również znaczeniu liryka księdza Jana Twardowskiego wznosi
się na poziom najnowocześniejszej z nowoczesnych.
ks. Jan Sochoń
Warszawa-Bielany, 1 czerwca 2015 r.,
w 100 rocznicę urodzin poety
Ch. Baudelaire, Sztuka romantyczna, przekł. E. Burska, S. Cichowicz,
A. Kijowski, M. Sawiczewska, T. Swoboda, Gdańsk 2003, s. 123.
2
Por. T. S. Eliot, Zadania poezji i zadania krytyki, w: Szkice krytyczne. Wybrała, przełożyła i wstępem opatrzyła M. Niemojewska, Warszawa 1972,
s. 307.
3
Tę pracę znakomicie przełożyła i opatrzyła wstępem niedawno zmarła prof. Elżbieta Feliksiak, a opublikował w 1978 roku Państwowy Instytut Wydawniczy.
4
Tłum. L. Brogowski, Gdańsk1998.
5
T. S. Eliot, Rozważania nad wierszem wolnym, w: Szkice krytyczne, dz.
cyt., s. 154.
6
W. Tatarkiewicz, Parerga, Warszawa 1978, s. 20-38; zob. też: ks. J. Sochoń,
Solilokwium poetyckie, „Migotania. Gazeta Literacka” 2013 nr 4, s. 8-9.
7
H. Friedrich, Struktura nowoczesnej liryki, dz. cyt., s. 31.
8
Cyt. wg: G. Poulet, Rousseau, tłum. M. Siemek, w: Metamorfozy czasu.
Szkice krytyczne, Warszawa 1977, s. 146.
9
H. Friedrich, Struktura nowoczesnej liryki, dz. cyt., s. 34-35, 44.
10
Zdaniem sporej części interpretatorów tego rodzaju formalne „nowości” wywodzą się wprost od Apollinaire’a. Zob. G. Apollinaire, Wybór pism.
Wybrał, wstępem i notami opatrzył A. Ważyk, Warszawa 1980; Z. Jarosiński, Postacie poezji, Warszawa 1985, s. 10-13; M. P. Markowski, Polska literatura nowoczesna. Leśmian, Schulz, Witkacy, Kraków 2007, s. 54-55; E. Feliksiak, Antropologia literatury. Interpretacje i studia, Kraków 2014, s. 36-47.
11
Wiersz o samego siebie, w: J. Twardowski, Nie przyszedłem pana nawracać. Wiersze 1945-1985. Wybór i opracowanie: J. Giebułtowicz, A. Iwanowska, Warszawa 1998, s. 88.
12
Tamże.
13
Opinie P. Śliwińskiego dostępne są w Internecie. Zob. nadto: Tegoż,
Za co (nie) kochamy księdza Twardowskiego, „Polonistyka” 2003 nr 3,
s. 137-140.
14
Por. H. Friedrich, Struktura nowoczesnej liryki, dz. cyt., s. 291.
15
P. Matywiecki, Myśli o poezji Jana Twardowskiego (Liryka współczesna
i świat), „Znak” 1984 nr 1, s. 105.
16
[Dogmatycy hałasują po łacinie], w: J. Twardowski, Nie przyszedłem
pana nawracać, dz. cyt., s. 69.
17
[Dziękuję Ci po prostu za to, że jesteś], Tamże, s. 75.
18
G. van der Leeuw, Fenomenologia religii, tłum. J. Prokopiuk, Warszawa 1978, s. 84.
19
Boję się Twojej miłości, w: J. Twardowski, Nie przyszedłem pana nawracać, dz., cyt., s. 117.
20
Bóg, w: J. Twardowski, Poezje wybrane, dz. cyt., s. 80. W późniejszych
wydaniach wiersz ten ponownie uzyskał tytuł „Świat”, ale przy niezbędnej
zmianie pierwszego wersu: „Bóg się ukrył dlatego by świat było widać”.
Zob. J. Twardowski, Nie przyszedłem pana nawracać, dz. cyt., s. 216. Nużące są już konwencjonalne sugestie, że jakoby ksiądz Twardowski dystansował się wobec roszczeń teologii, że jego Bóg nie jest Bogiem filozofów,
tylko Bogiem wiary. Tymczasem „poeta od wizytek” – zgodnie z chrześcijańską tradycją – zachęcał do harmonii wiary i wiedzy; podkreślał też
istotny fakt, że wiara ma racjonalne podstawy; nikt bowiem nie chciałby
wierzyć na ślepo. Wiara i wiedza są przeciwieństwem błędu, godzą się
zatem ze sobą w prawdzie, aforystycznie powtarzał. Dlatego jego wrażliwości odpowiadała, jak nazywał, nie mała, ale wielka teologia. zob. szerzej: ks. J. Sochoń, Poszukiwanie literatury, Warszawa 2012, s. 178-179.
21
Por. ks. J. Sochoń, Poszukiwanie literatury, dz. cyt., s. 107-109.
22
Dokonałem parafrazy zdania K. Rahnera. Zob. tegoż: Chrześcijanin
i poezja, tłum. K. Wójtowicz CR, w: Inspiracje religijne w literaturze, red.
s. A. Merdas RSCJ, Warszawa 1983, s. 35.
23
Od autora, w: J. Twardowski, Poezje wybrane, Warszawa 1979, s. 9.
1
Fot. Sybilka Storie
Dyscyplina językowa, antyparnasizm, antyretoryczność, unikanie estetyzacji, wykorzystywanie potocznych związków syntaktycznych i frazeologicznych, dialogiczność, pokora wobec
rzeczywistości, a także odkrycie wewnętrznego uroku zdania –
oto ważne odcienie nowoczesności poetyki księdza Twardowskiego21. Wspomniany urok wewnętrzny zdania to w założeniu
czar świata przechowany w języku. Wszystko, co żywe, dotykalne, jest zawsze pierwsze. Oczarowanie światem, zadziwienie jego
bezpośrednio odczuwalną tajemnicą przejawia się w nadziei, że
sztuka poetycka nie może zawierzyć samemu tylko językowi. On
powinien być transparentną przesłoną, nie może zniekształcać
doświadczenia życiowego, które najczęściej jest bolesne, niekiedy tragiczne, oddalające błogi spokój. Źródła sztuki poetyckiej
tkwią nie w sile umysłu, w samym języku czy wyobraźni, choć
do nich nawiązują. Raczej wywodzą się z zafascynowania światem, jego wewnętrzną kompozycją i pięknem. Ksiądz Twardowski reagował na to, co ujawnia rzeczywistość domagająca się
zrozumienia i podziwu, jako stwórcze dzieło, powstałe z suwerennej miłości samego Boga i tą miłością obdarzającego każdego człowieka. Poezja, nieustannie podkreślał, ma reagować na
konkret, a nie zadowalać się tańcem abstrakcyjnych pryncypiów.
Szybko jednakowoż dodawał: konkret i szczegół jest tajemnicą,
którą wyjawi dopiero Sąd, czyli sam Bóg. Ale moją sprawą jest,
by owa tajemnica wciąż istniała22.
Osobiście nie śledził z jakąś zapalczywością kierunków, nurtów i tendencji przejawiających się w poezji. Sięgał zasadniczo
po tradycyjne wzorce. Zdawał się na przebłyski, kiedy odczuwał
ten specyficzny stan umysłu, sprawiający, że myśl mogła oblec
się w szatę słowną i zajaśnieć poetyckimi sensami23. W jego więc
ujęciu, poezja zyskiwała na odkrywczości nie z racji nietypowych
odkryć formalnych, ale z powodu bogactwa niesionych treści, z
ujawniania tego, co ukryte głębiej pod powierzchnią codziennych zdarzeń czy znaków religijnej obyczajowości.
W takim razie, skąd moja predylekcja, by nazywać księdza Twardowskiego poetą nowoczesnym? Po pierwsze, z tej racji, iż rzeczywiście jego pisarstwo wyrosło na gruncie dwudziestowiecznych przemian w literaturze europejskiej i trudno temu się dziwić.
Po drugie jednak, nowoczesność poetyki księdza Twardowskiego jest nowoczesnością w kontrze, to znaczy, że poeta wciąż
poddawał ją świadomemu zagłuszaniu. Po co? Żeby wyostrzyć
autentyzm przeżycia religijnego, niekłamane zdumienie tym, co
istnieje, prostotę, humor, afirmatywną więź z realnym światem,
zwłaszcza porządkiem przyrody, proklamowanie nadziei (nie:
optymizmu), jako sposobu bycia wobec Boga i wobec ludzi,
mimo ciążenia nowoczesnego nihilizmu i rozpaczy. By ukazać
niechęć wobec tego, co w danym czasie modne, pobudzające
tzw. literacką giełdę, oraz uczynić z poezji duchową przestrzeń,
w głębi której najbardziej osobiste doznania czytelników łączą
się z uniwersalną perspektywą egzystencjalną. Jest to nowoczesność nienowoczesna, jak sam mógłby powiedzieć, wrażliwa na
podszepty tradycji i zarazem otwarta na wszelkie nowe aspekty
błyskawicznie zmieniającej się rzeczywistości.
Gazeta literacka
19
ESEJ
Cezary Sikorski
A
trakcyjność analizy porównawczej muzyki i filozofii wynika z właściwego im przenikania abstrakcji i konkretu. U obu przekraczanie granic dokonuje się
równie naturalnie i bezboleśnie, bowiem w obu przypadkach siła abstrakcji stanowi o specyfice uzyskiwanej samowiedzy. Ponadto owo przekraczanie samego
siebie, owo nieustanne poszukiwanie własnego zaprzeczenia, upodabnia do siebie transcendentalizm filozofii
i muzyki. I jeszcze jedna ważna okoliczność. W jakimś
sensie wszyscy muzycy są pitagorejczykami, albowiem
– świadomie, czy nie – wytwarzają nie tylko struktury
współbrzmiących dźwięków, lecz również abstrakcyjne
analogony wszechświatowego porządku.
N
a wzajemne zależności między Leibnizem i muzyką Bacha,
bodajże jako pierwszy – jeszcze w ciemnych latach pięćdziesiątych dwudziestego stulecia – zwrócił uwagę niemiecki muzykolog i filozof Hans Eggebrecht. W literaturze polskiej
najciekawszą analizę porównawczą muzyki polifonicznej Bacha
i filozofii Leibniza przeprowadził Bohdan Pociej. Na metody komponowania J. S. Bacha oddziaływała – zdaniem Pocieja – wiara
w powszechnie obowiązującą, uniwersalną harmonię przedustawną, determinującą w sposób teleologiczny wszystkie elementy całości, jak również przekonanie, że ów porządek jest
odgórnie zracjonalizowany, niczym mechanizm dobrze skonstruowanej maszyny.
Lecz tego typu analogie zakładają wtórność myślenia muzycznego Bacha w stosunku do wyznaczających standardy koncepcji filozoficznych. Tymczasem konstrukcje muzyczne Bacha były
awangardowe. Powstając w połowie osiemnastego stulecia
daleko wykraczały poza ówczesną metafizykę; antycypowały
rewolucje intelektualne rozpowszechniane na bagnetach kultury mieszczańskiej w wieku dziewiętnastym. Lecz antycypacja
to nie wpływ, ani nie przepływ pomiędzy formami świadomości społecznej. Chodzi tu raczej o monadyczny analogizm, który
rozwija się od wewnątrz i całkiem niezależnie prowadzić może
w tym samym kierunku. Tylko takie związki pomiędzy konstrukcjami muzycznymi Bacha i metodami myślenia abstrakcyjnego
powinno się traktować poważnie. A co to oznacza „traktować
poważnie”? Najpoważniejszym osiągnięciem kultury mieszczańskiej pozostaje Nauka logiki Hegla. Czy dzieło to mogłoby podlegać wewnętrznej strukturze, która odpowiadałaby intelektualnemu imaginarium Sztuki fugi Bacha? Czy ta druga – w całym
swoim kosmologicznym majestacie – mogłaby być eksplikowana za pomocą kategorii heglowskiej dialektyki?
By dostrzec te – zazwyczaj głęboko ukryte – zazębienia,
dotrzeć należy do ich podglebia. Studia nad Nauką logiki pozwalają dostrzec, że ten wykład posiada specyficzną osnowę. Jest nią
pochód wzajemnie zależnych od siebie kategorii, które porządkują pojęciowy rozwój naszego myślenia. Jest to osnowa myślenia,
ponieważ należąc do myślenia stanowi jego przesłankę: poprzedza siebie w porządku logicznym; wyznacza sobie samemu własne perspektywy i granice; sprawia, iż konieczne i nieuchronne
stają się wszystkie myślowe koincydencje; ponadto nici osnowy są punktami węzłowymi prehistorii i historii myślenia. Osnowa Nauki logiki Hegla nie zmierza do żadnego celu, lecz nie jest
pozbawiona sensu. Dowodzi bowiem tego, że niezależnie od
pozorów i zbłądzeń, które nieobce są naszemu myśleniu, ruch
pojęć, sposób w jaki dokonuje się przekształcanie jednych pojęć
w drugie, jest nieuchronny i obiektywny niczym prawa przyrody.
Podobnie wielowarstwowa jest Sztuka fugi. Można jej wysłuchać, można ją nawet zagrać, lecz dopiero intencjonalny, głęboki
namysł nad tym dziełem pozwala wydobyć wewnętrzną dynamikę prowadzonego przez Bacha wykładu. Jego przedmiotem
jest topologia dźwięku. Innymi słowy analiza wszelkich możliwych transformacji dźwięków, które – poddawane nieustannie
rozmaitym modyfikacjom w muzycznej czasoprzestrzeni – nadal
pozostają ze sobą tożsame głównie po to, by reprodukować
logiczną strukturę dopuszczalnych interwałów. Przyspieszenia
i spowolnienia, zagęszczenia tempa, lustrzane odwzorowania,
i te proste, i te deformujące, antycypacje przekształceń i modulacji, ponadto owe raki, które ruchem z pozoru wstecznym rozwijają temat ku wspólnej kodzie, otóż wszystkie te przekształcenia, jakim poddawane są dźwięki zastane w temacie służą jego
ubogaceniu poprzez rozwój samoświadomości dźwięku. Tożsamość oznacza tu przede wszystkim zdolność wysłuchania siebie
poza samym sobą: we własnym zaprzeczeniu, poprzez ucieczkę
w inność, w dialektycznym ruchu przekraczania własnych granic.
Tym, co niezależne i wspólne dla Hegla i Bacha jest ich pojmowanie początku. Myślenie rozpoczyna się zdaniem Hegla od
tego, co najprostsze i zarazem najbardziej podstawowe. To, co
można pomyśleć, myśli się dzięki poczuciu tożsamości podmiotu i orzeczenia. To, co jest, jest, bo jest. Lecz w pewności, jaką
zawiera zasada identyczności tkwi zarazem jej słabość. To, co
pierwsze w myśleniu jest bez przyczyny i bez celu, jest bez dlaczego. Puste więc byłoby i pozbawione jakichkolwiek określeń,
gdyby nie było zdolne przeciwstawić się swemu zaprzeczeniu
i wytworzyć w opozycji do tej negacji swoje pierwotne określenia. Zatem to nie jakiś samoistny Byt, nie abstrakcyjne To, lecz
20
Migotania 47
Bach i Hegel.
O pożytkach z monadologii
raczej Byt w opozycji do swego zaprzeczenia: Nie-Bytu, Niczego,
Nicości, stanowi początek myślenia. Ta opozycja ma charakter
dialektyczny, albowiem strony sprzeczności wzajemnie określają siebie, znoszą swoją odrębność i stając się jednością, ukazują
swoją prawdę. Dialektyką (…) – pisał Hegel – nazywamy wyższy
proces rozumowy, w którym takie na pozór bezwzględnie odrębne momenty przechodzą w siebie wzajemnie dzięki samym sobie
(…). Stanowi to dialektyczną, immanentną naturę samego bytu
i Niczego, że swą jednię – stawanie się – ukazują jako swoją prawdę [Nauka logiki w tł. A Landmana, T.I/130].
Istotą fugi jest kontrapunkt. Pisząc Sztukę fugi Bach świadomie
redukował fugę do jej istoty. To dlatego – poza czterema canonami, które w ściśle określonym celu (ukazania własnej prehistorii) wskrzeszały w Sztuce fugi archaiczne formy polifoniczne
– pozostałe jej części nazywał kontrapunktami. Bach nie opatrzył Sztuki fugi żadnym komentarzem. Jednak poprzez samą
surową strukturę owego wykładu zdawał się mówić, że polifonia
stanowi podglebie oraz prehistorię muzyki. Z kolei kontrapunkt
to osnowa muzyki, w której dźwięk odzyskuje swą elementarność. Albowiem właśnie w nim dwa przeciwstawne dźwięki są
zarazem dźwiękami współzależnymi i współbrzmiącymi: współgrają mimo, że stanowią odrębne opowieści, melodie, frazy…
Opowiadają o sobie i mówią wbrew sobie, przez dysonansowe
przeciwieństwo oraz w zgodzie ze sobą, gdy na moment kreują
migotliwy konsonans. To wszystko wydaje się zresztą oczywiste
i namacalne dla każdego uważnego słuchacza.
Lecz w kontrapunkcie jest coś poza tym, coś całkiem nieoczywistego, co ukrywa tajemnicę w samym wypowiedzeniu.
Contra punctus czyli „przeciwko nucie”. W polifonii renesansowej powiadano o nim dosadniej: punctus contra punctum – czyli „nuta przeciw nucie”. Cóż wnosi do sprawy to dookreślenie?
Powiada, że dźwięk lub jego rozwinięcie w formie tematu, czyli uformowane w dux, jest samoistne, lecz będąc samo w sobie
puste i nieokreślone domaga się swego spełnienia, które znajduje we własnym zaprzeczeniu. Odpowiedź, czyli comes, powtarza zawsze ten sam schemat: dźwięk staje się istnieniem dzięki
swemu przeciwieństwu. Albowiem istnienie, – powiadał Hegel
– z punktu widzenia swego stawania się, jest w ogóle bytem wraz
z jakimś niebytem, tak że niebyt zostaje włączony do prostej jedni z bytem. [T.I/137]
Jedność bytu i niebytu, identyczności i negacji, jest pierwszym
krokiem samowiedzy. Albowiem byt dowiaduje się o sobie, że
jest czymś, gdy oddziela się od Nicości, która jest najprostszym
zmysłowym wskazaniem na to wszystko, co jest Inne niż jego
początkowa nieokreśloność.Lecz nie można zapominać o tym,
że dla Hegla owa jedność pierwotnych określeń świadomości
jest zarazem zalążkową formą jakości. Zalążkową, bo w refleksji pojawia się w zasadzie później, gdy zwraca się ku sobie, przekształca prosty byt w bycie dla siebie, a dokładniej w istnienie.
Dialektyka prostej negacji przeniesiona zostaje wówczas na wyższy poziom, na którym negacja refleksyjnie oświetla to, co negowane. Istnienie (…) – pisał Hegel – jest (…) bytem wraz z jakimś
niebytem (…). Niebyt, o ile został włączony do bytu (…) stanowi
określoność jako taką. [T.I/137].
Odpowiednikiem tej transgresji w bachowskiej topologii
dźwięku jest usamodzielnienie kontrapunktu. Przestaje być wtórny, bowiem nie jest już wyłącznie prostym spotkaniem dźwięku
i jego zaprzeczenia. Ta pierwotna, kanoniczna para przekształca się w odrębną jakość. Nie niszcząc tożsamości własnej prehistorii, autonomii owych punktów wyjściowych, zaczyna tworzyć
własną historię, znajduje coraz to nowe jakościowe określenia w logicznym rozwoju wyjściowej sprzeczności. Z pary prostych określeń wyłania się cała skomplikowana czasoprzestrzeń
muzyczna wypełniana przez muzyczne egzystencje. Ich istnienie – dodałby Hegel – jest bytem określonym, czymś konkretnym
i dlatego ujawniają się w nim od razu liczne określenia, różnorodne stosunki między jego momentami [T.I/139].
Przemiana dotyczy nie tylko samego kontrapunktu. Także
polifonicznych form transformacji dźwięku. Techniki imitacyjne
przestają być formami zewnętrznej manipulacji, stają się składowymi wyższej struktury, elementami skomplikowanej gry
pomiędzy tematem i odpowiedzią. Fuga ujawnia swe zasady,
obliguje twórcę do przestrzegania obiektywnych reguł. Jedną
z nich jest swoista zasada muzycznej tożsamości. Powiada ona,
że każdy temat pierwotny, jak również kolejne na niego odpowiedzi – nie na przekór, ale w zgodzie z dynamiką tych przemian – pozostają nadal tożsame ze sobą, i to niezależnie od
imitacji i transformacji, jakim zostały poddane. Dzieje się tak
w polifonii zawsze równocześnie, wraz z coraz to głębszym nasycaniem czasoprzestrzeni muzycznej dialektyką współoddziaływań pomiędzy powielającymi się wariacjami tematu. Imitacje
i transformacje tylko pozornie oddalają narrację od początkowej negacji, w której temat po raz pierwszy wsłuchuje się
w odpowiedź. Ich prawda jest procesem – który wypełnia się tak,
iż początkowa identyczność staje się płynna, czyli coraz bardziej
nieoczywista i skomplikowana – więc ich tożsamość nigdy nie
ulega zagubieniu. W tym przypadku praca twórcy, zajmującego
się topologią muzyki, przypomina tworzenie skomplikowanych
funkcji matematycznych wyznaczających płynne transformacje
obiektów przestrzennych pozornie zupełnie do siebie niepodobnych. Jak choćby te, które pozwalają tak przekształcić ów symboliczny obwarzanek, by topolog mógł obwieścić, że w istocie
nic go nie odróżnia od kubka. To, co słyszymy w kolejnych stadiach rozwoju tematu pozostaje tym, co słyszeliśmy, choć z trudem – nawet czytając partyturę – zdołamy odkryć jego tożsamość z sobą samym.
*
*
*
*
*
*
Lecz nie zawsze i nie na każdym etapie rozwoju narracji
muzycznej tożsamość eksponowana jest na pierwszym planie.
Co za tym idzie, nie zawsze to ona jest najistotniejsza. Wraz z rozwojem narracji ważniejsza staje się rozmaitość i wielopostaciowość formy, przez którą przemawia sens opowieści. Pierwszym
poziomem tego rozmnożenia jest wielopostaciowość tematu
przewodniego całego cyklu. W jego wersji podstawowej jest
to osiem dźwięków o zamierzonym, niewielkim ambitusie. Najpierw oparte na doskonałych konsonansach czystej kwinty oraz
czystej kwarty: d – a – f – d. Następnie ruch ku górze zbudowany na dysonansach małej sekundy: cis – d – e – f. Temat surowy,
wręcz majestatyczny. Wyrafinowany, lecz zarazem pełen zamierzonej prostoty, która sprzyja jego przetworzeniom.
Prostota szybko zresztą okazuje się złudna, bo to ona zachęca
wręcz do ujawniania potencjalnych komplikacji. Już samo zróżnicowanie rytmiczne kontrapunktu nadaje ukrytej w temacie
różnorodności wręcz kosmiczny wymiar. Cantus firmus – czyli
dowolna nuta przewodnia w temacie – może przecież znajdować odpowiedź nie tylko w jednej, lecz także w dwóch, trzech,
czterech lub jeszcze większej liczbie nut kontrapunktu. Ten
z kolei, już zwielokrotniony, oddala się od tematu utrzymując jego rytm; lub prowadzony jest w rytmie swobodnym (contrapunctus floridus); czy też niekiedy wręcz przeciwstawnym,
a nawet antypodycznym do tematu. Choćby przez nowatorskie
– niemalże jazzowe – stosowanie synkopy.
Na tej zasadzie rozwija się temat Sztuki fugi pomiędzy kontrapunktem pierwszym i drugim. Majestatyczne wartości nut przyjęte w kontrapunkcie pierwszym prowadzą logicznie do monumentalnej kody, która jest nie tylko podsumowaniem tego, co
dopiero się zaczęło, lecz także zapowiedzią wszelkich przyszłych
transformacji i modulacji. Oczekujemy więc kontynuacji, jakiegoś logicznego ciągu. Lecz wielkość Bacha tkwi w jego nieprzewidywalności. W labiryncie muzyki zawsze wybierał rozwiązania
najtrudniejsze i nieoczywiste. To dlatego cały misterny porządek zafundowany w początkowym stadium wykładu, zostaje niespodziewanie zburzony przez synkopowany rytm kontrapunktu
drugiego. Z pozoru niewiele się zmieniło, bo ta część Sztuki fugi
powtarza dosłownie temat pierwotny. Lecz przecież słychać, że
podważony tu został cały przedustawny porządek: temat pędzi
teraz bez celu, zmierza donikąd niczym pociąg bez maszynisty, co
tak sugestywnie uchwycił był Glenn Gould w swojej interpretacji
zarejestrowanej w studio CBS w Toronto na wiosnę roku 1981.
W tym wykonaniu koda kontrapunktu drugiego – niczym ostatni
wagon w pociągu szalonego maszynisty – wpada z całym składem na stację końcową i rozbija się na końcu toru.
Lecz to nie koniec. Raczej dopiero początek. Nieoczekiwanym transformacjom rytmicznym obecnym w cyklu towarzyszy
w całej tej opowieści adekwatne do potrzeb narracji stopniowe
przetwarzanie tematu i odpowiedzi. Stosunkowo proste wydają
się zmiany melodyczne w fugach początkowych, których metody imitacyjne polegają na spowolnieniu lub zagęszczeniu tematu, jego lustrzanym odbiciu lub odwróceniu kolejności. W tych
kontrapunktach nawet niewyszkolone ucho odnajduje źródło
zapożyczeń. Lecz począwszy od kontrapunktu piątego wykład
wkracza na nowy poziom komplikacji. Wartości odpowiednich
nut zmieniają się, często ich analogony wypełnia w całości lub
w części muzyczna pauza, akcent przesuwa się pomiędzy taktami. Melodyka tematu zachowuje wprawdzie swoją strukturę,
lecz strukturalnemu podobieństwu towarzyszy – znane choćby
z Wariacji goldbergowskich – wrażenie radykalnej odmienności
melodycznej. Każdy kolejny krok jest splotem coraz to bardziej
przetworzonego tematu pierwotnego oraz narastających –
a więc komplikujących jego imitacje – zaprzeczeń, które – każde
na swój sposób – poddają temat wyjściowy gruntownej analizie.
Na ile silne jest występujące w nim powiązanie kilku podstawowych dźwięków? Jak szeroki jest diapazon jego przekształceń?
Jak bliskie jego prawdzie są coraz to bardziej odległe od niego
negacje? Odpowiadając na te pytania, Bach wykłada swoistą
dialektykę istoty i zjawiska, ujawnia różnorodność form, w jakich
przejawia się logika muzycznej świadomości.
To wówczas związek między procesem i jego akcydensami
zagęszcza się i przemawia w języku nowo rozpoznanych antynomii. Trzy kontrapunkty, które umieszczone są w cyklu tuż po
czterech pierwszych – zwanych nieprzypadkowo „prostymi” –
skupiają się na nieoczywistości powiązań istoty ze zjawiskiem.
W kontrapunkcie piątym temat zostaje odwrócony oraz przekształcony pod względem wartości nut tak, by maksymalnie
wykorzystać efekt stretto. Rozpoczynająca się przed zakończeniem jego ekspozycji imitacja tematu, służy tu jednak nie tylko wytworzeniu wrażenia narastającego tempa, w jakim opowiadana jest melodia i jej przekształcenia. Głównym zamiarem­
Bacha było bowiem ukazanie rozległej gry pozorów, przez którą meandruje podstawowy temat Sztuki fugi. Tym samym Bach
przeniósł muzykę na ten poziom, na którym samowiedza tematu, więc również jego istoty, migocze różnorodnie i wykształca
sieć wewnętrznych niedopowiedzeń i fatamorgan. Nie ma już
prostej identyfikacji zjawiska i jego istoty. Zawsze pomiędzy znajduje się komplikująca i zaciemniająca relacje sfera złudnej błyskotliwości. Wprawdzie zjawisko wciąż odnajduje swoją prawdę
w istocie, lecz warstwy zapośredniczeń i zniekształceń są coraz
liczniejsze, a droga powrotna, jedyna na której poznać można
samego siebie, coraz dalsza. Wiedzie już nie tylko wskroś, przez
nakładające się na siebie osady. Warstwy osadów już dawno
bowiem przemieściły się, tworząc chaos geologicznych uskoków,
strukturę fałszywych zaułków i ślepych interpretacji. Nie widać
tu żadnej nici Ariadny. Albowiem droga powracająca do źródła
zapomniała całkiem, do jakiego zmierzała celu.
Wiedza uzyskiwana poprzez pozór jest zawsze fragmentaryczna i tak ściśle posplatana z sąsiednimi – jakże często przeciwstawnymi – namysłami, iż traci więź ze swoim własnym pomysłem wyjściowym. Hegel powiedziałby: pozór świeci zawsze,
często światłem obcym. Lecz i to wtórne światło jest przecież
wytworem całości. Znajdujący się w tym samym rozdziale fug
stretto kontrapunkt szósty zawiera w temacie odwrócony temat
kontrapunktu piątego. Pomyślmy! Odwrócony piąty w ekspozycji tematu szóstego mógłby być powrotem do tematu wyjściowego, który pojawia się w ekspozycji klasycznej w fudze pierwszej i drugiej. Lecz nic z tego. Cały ten powrót oparty jest na
grze pozorów. Formy, które przekształcały temat piąty, niemalże tuż obok, uległy wielokrotnej przemianie w kontrapunkcie
szóstym. Stosowane konsekwentnie stretto wzmocniło jeszcze
efekt ucieczki od istoty, oddaliło temat od swej praprzyczyny
oraz od zdolności samoobjaśniania. W całym cyklu tylko jeden
kontrapunkt posiada – nadane przez samego Bacha – jakościowe określenie. To właśnie kontrapunkt szósty. To w nim wszystko
wymyka się spod obowiązujących wcześniej reguł. Siła pozoru
zmusza Bacha do nominalistycznej redukcji przemyślnej predestynacji. Bach ulega tej grze i nazywa go tak, jakby pochodził
z zupełnie odmiennej opowieści: in Stylo Francese.
*
*
*
się tymczasowa i relatywna. Bo czym bliżej końca, tym bardziej
oczywiste staje się to, że temat wiodący, ów podmiot Sztuki fugi,
uzyskuje od pozornie obcych, a w istocie nieodlegle wtórnych,
tematów to, czego nigdy by nie odkrył, gdyby sam nie przestudiował całego obrazu ich dynamicznej sprzeczności. Tuż przed kodą
wszystkie trzy tematy stają się równoważne. Grają bez kompleksów, bo już potrafią – jako egzystencje samoistne – grać nie tylko
dla innych, lecz przede wszystkim dla siebie. Dialektyka całości
i części wkracza na poziom, na którym całość nie jest już równa
częściom, a suma części nie jest równa całości. W całości pojawiają się części, których suma nie wynika z mechanicznej agregacji, albowiem całość nie jest [już!, CS] abstrakcyjną jednią, lecz
jednią jako jedność pewnej rozmaitej różnorodności. [T.II/231].
*
*
*
Lecz cóż to znaczy: grać dla innych, grając zarazem wyłącznie
dla siebie? Jak trwałe może być podporządkowanie, które realizuje się poprzez eksponowanie odrębności? Czy można być
cząstką całości, gdy gra się tylko dla siebie i gdy w relacjach z
całością nagradzana jest jedynie samoistność cząstki? I jeszcze
jedno istotne pytanie: jak zachować tożsamość, tracąc ją z chwili
na chwilę na rzecz tego, co inne oraz w imię tego, co odgrywać
zaczyna rolę wiodącą w obrazie całości? To o tym właśnie opowiada kolejny, dziewiąty kontrapunkt. Mówi z pomocą dwóch
tylko tematów. Wśród nich jest ten najpierwszy: d – a – f – d,
dwuwymiarowy pra-temat, spłaszczony wzorzec muzyki, kilka
dźwięków, które rozpoczynają i przemieniają opowieść w całość.
Lecz to nie on tu dominuje i nie on wskazuje na to, co ważne.
Kontrapunkt rozpoczyna bowiem temat przeciwstawny: rozległy, o pokaźnym ambitusie, żywiołowy i radosny. Odsłuchiwany
po wielokroć wciąż wywołuje zaskoczenie. Bo to melodia witalna i radosna, absolutne przeciwieństwo tematu głównego. Ich
konfrontacja musi więc być zaskoczeniem. Jest równie spektakularna, jak słynne dialogi muzyczne o nieco przerysowanej binarnej seksualności. Ella Fitzgerald i Louis Armstrong? Nie. Postaci z
dramma giocoso Mozarta? Także nie. Tu nie ma typowej dla miłosnych stereotypów równowagi. Nowo odkryty temat, zagrany w
alcie, znajduje swój comes najpierw w sopranie, później w basie,
rozwija swoje potencje w kolejnych imitacjach. Czuje się niezagrożony, bo jego siła nie podlega kontestacji. Więc gdy w takcie
45 na chwilę ucicha i gdy w sposób namacalny może wreszcie
pojawić się temat pierwotny, nie łatwo go dosłyszeć. Nie rozwija
się. Wyciszony, oddala się szybko. Jego klęska wypełnia teatr
muzyczny od orkiestronu aż po jaskółkę. Teza wyjściowa, dźwięk
pierwotny, nie odzyskują już pozycji dominującej. Dialektyczne
salto polega tu na tym, że nagle w swoim samoistnym rozwoju
zjawisko przesłania istotę. Siła powierzchowności nie pozwala
dotknąć podglebia, gdzie w głębi ukrywa się ponoć prawda.
Niewykluczona jest jeszcze bardziej radykalna interpretacja tej
roszady: w głębi niczego nie było, więc nic się tam nie skrywa.
Być może cały błysk i drobiazg, które świecą na powierzchni –
choć często sądzimy, że są tylko niczym – są jednak Wszystkim?
Więc być może niczego Innego nie ma… Muzyka prowokuje, lecz nie wyjaśnia tych wątpliwości. Dzięki jej naturze pytania pozostają w zawieszeniu. To o nich między innymi opowiada ten szczególny, miłosny dialog w kontrapunkcie dziewiątym.
*
*
*
Rys. Monika Ślósarczyk
Na pewnym etapie wykładu Bach wykracza poza rozważania nad związkami pomiędzy tematem i multiplifikowanymi
w fudze odpowiedziami. W wykładzie Sztuki fugi przychodzi czas
na wielowątkowość oraz symultaniczność wielu tematów. Wyjście poza temat podstawowy stanowi przełom, prosta reprodukcja negacji wyczerpuje się, zastępuje ją ekspozycja jakościowej
odrębności bytów odmiennych, które – na coraz to wyższym
poziomie dialektycznych określeń – stanowią całkiem nowe,
wyrafinowane zaprzeczenia oraz ucieczki od tematu podstawowego. Uwikłanie fugi w wielotematyczność nie jest zatem przypadkiem, stanowi nieuchronny etap jej wewnętrznego rozwoju, jest dalszym ciągiem drogi, na której dźwięk zdobywa swoją
samoświadomość. W ten sposób dźwięk/temat, poprzez jakościowe zaprzeczenia, poprzez konfrontację z odmiennymi monadami, może powrócić do siebie po raz kolejny. Tym razem jako
refleksja, która przekształca się w podmiot. Czyli w osobę zdolną świadomie manipulować własną zewnętrznością.
Owa przebiegłość podmiotu ujawnia się dosadnie już w kontrapunkcie ósmym. Z pozoru on i tożsamy z nim temat wiodący całej Sztuki fugi – owe rozdzielone czystą kwintą i nie mniej
czystą kwartą dźwięki: d – a – f – d, usuwają się w cień; temat
podstawowy, wcześniej dominujący, nie pojawia się w ogóle;
albo zostaje zepchnięty na dalszy plan. Fugę rozpoczyna temat
pozornie obcy – pozornie, bo przecież przez skalę użytych interwałów jednak bliski – który powoli odkrywa swoje zaprzeczenie
w temacie trzecim. Ten z kolei jest już po dwakroć nowy, a więc
i po dwakroć obcy, lecz zarazem niedaleki, bo przez podobieństwo strukturalne zadziwiająco prastary i podskórnie bliski. Narracja prowadzona jest wolno, jak gdyby od tempa zależał wynik
negocjacji, które toczą się między tymi dwoma tematami. Żaden
z nich nie przejmuje jednak inicjatywy. Są równoważne. Żaden
nie może zaistnieć bez drugiego. Istnieją obok siebie.
Lecz niespodziewanie, jako trzeci wychodzi z cienia – poddany zwyczajowo głębokiej imitacji – główny temat Sztuki fugi.
Niemal natychmiast narzuca opowieści nową dynamikę. Muzyka eksploduje nowymi pomysłami, temat główny zmusza te
podwójnie nowe i obce tematy do niezwykłego wysiłku, któremu nie potrafią sprostać. Poddają się, bo były nowe na niby.
Ulegają mu, bo miały wspólne podglebie. On zaś tryumfuje. Już
nie jak melodia, lecz raczej jak osoba – daje im coś, czego nigdy
nie posiadłyby w dialogu samoistnym, prowadzonym pomiędzy
sobą. Treść tej konfrontacji po raz kolejny konkretyzuje istotę.
Jej zaprzeczenia przestają być akcydentalne, stają się – użyjmy
określenia Hegla – zjawiskami istotnymi, bowiem ich prawdą jest
powiązany namacalną więzią podmiotowości stosunek istotny.
W tej wyjątkowej relacji zjawisko uzyskuje samoistność, choć
nadal pozostaje zdominowane przez istotę. Ta ostatnia nie może
już istnieć odrębnie, ponieważ jej zjawiska stają się bytami samoistnymi: istota – pisał Hegel o tej przełomowej sytuacji w rozwoju
samowiedzy – jest w stosunku istotnym w ten sposób zrealizowana, że jej trwałym istnieniem są egzystencje samoistne [T.II/225].
Lecz na tym nie koniec niespodzianek. Zwycięstwo jest pozorne, a zwycięzca coraz słabszy. Już nie daje sobie rady sam ze
sobą, potrzebuje zewnętrznego wsparcia, jego dominacja staje
Sztukę fugi zdaje się kończyć monumentalny kontrapunkt
jedenasty. Jest to opowieść niezwykła. Już sama jej konstrukcja
przenosi narrację na teren, na który logika z reguły nie zapuszczała się. To sfera czasu oraz rozwoju pojęć w czasie. Tradycyjnie
pojmowane kategorie (u Platona czy Arystotelesa, Leibniza czy
Kanta) miały sobie właściwe fraktalne głębie, miały nieskończoną ilość sposobów, w jaki mogły łączyć się ze sobą lub przenikać poprzez siebie, lecz nie posiadały historii. Były niezmienne,
bo musiały być niezmienne. Tylko przez swą niezmienność zbliżyć się mogły do prawdy tak blisko, by jej dotknąć. Tym, który
pierwszy wprawił je w ruch, który zapytał o relacje między nimi
a czasem, był właśnie Hegel. Co więcej, Hegel starał się dowieść
nie tylko tego, że pojęcia zmieniają się. Dowodził równocześnie,
że tylko w historii, że tylko w ruchu ulokowanym w czasie, kategorie mogą odnaleźć swoje zapośredniczenie w istocie rzeczy i
dotknąć swojej prawdy…
Czysto monadologiczne związki łączą pomysły Hegla ze sposobem, w jaki Bach – w kontrapunkcie jedenastym – zestawił
ze sobą różne poziomy egzystencji trzech kolejnych tematów.
Historia to dzianie się, to zmiana poprzez sprzeczność i kontynuację. Ma niestanne odniesienia do tego, co ją racjonalnie poprzedza: do swej prehistorii. Jak również do tego, co jeszcze starsze
i co nie ma żadnej rozumnej artykulacji – do własnej mitologii.
Ruch pojęć w czasie, tak jak tematy muzyczne, spełnia się więc
na przynajmniej kilku poziomach.
cd. str. 22
Gazeta literacka
21
ESEJ
Wszystkie tematy kontrapunktu jedenastego mają wspólną
mitologię.
Mit sformułowany jest na samym początku, w pracd. ze str. 21
temacie kontrapunktu pierwszego. Dociera do wszystkich fragmentów Sztuki fugi jako znak nie pełni czytelny, raczej zasłyszany niżeli słuchany, cytowany niedokładnie, więc zniekształcony,
poddany trawestacjom i fałszywym echom. Praźródłem tego mitu
jest canon i ricercar: dualne formy polifonicznej organizacji dźwięków, które swą podświadomość lokują w przestrzeni podstawowych interwałów pierwotnego kontrapunktu Sztuki fugi. Mają
je w sobie i choć czynią wszystko, by o nich zapomnieć, wciąż
się nimi posługują, by cokolwiek istotnego powiedzieć o sobie.
Prehistorią tematów kontrapunktu jedenastego są trzy tematy
kontrapunktu ósmego. Pojawiają się w nim w komplecie – włącznie z tym, który bezpośrednio nawiązuje do tematu przewodniego Sztuki fugi. Lecz nie wprost i nie bezpośrednio. Każdy z osobna i wszystkie razem podlegają poważnym przekształceniom. Po
pierwsze, każdy z nich występuje w kontrapunkcie jedenastym
w swoim lustrzanym odbiciu. Ponadto Bach poddaje tematy permutacyjnej transpozycji. Temat pierwszy z kontrapunktu ósmego staje się drugim tematem kontrapunktu jedenastego. Drugi
z ósmego staje się trzecim, zaś ten ostatni z kontrapunktu ósmego przemienia się w temat pierwszy kontrapunktu jedenastego.
Słyszymy jak cała skomplikowana struktura zmienia się w czasie,
gdy transformacji ulegają jej podstawowe elementy. Lecz równocześnie słyszymy jaką siłą dysponują, gdy rozwija się ich ekspozycja. Dynamika tej prezentacji pokazuje, w jaki sposób formy minione odżywają w czasie teraźniejszym i jak prehistoria
kształtuje historię tej opowieści.
Teraźniejszość rozpoczyna się od taktu 89 kontrapunktu jedenastego. To od tego miejsca Bach zaczyna prowadzić trzy tematy równolegle. Robi to po mistrzowsku, fraza muzyczna, którą operuje posiada głębię, którą wiele lat później spotkamy
w Wielkiej fudze Beethovena. Lecz wykład Bacha podlega w pewnym momencie nieprawdopodobnej komplikacji. W ustępie 145
wprowadza dodatkowo tematy kontrapunktu ósmego w postaci
pierwotnej i aż do końca fugi posługuje się już nie trzema, lecz
aż sześcioma tematami, które przenikają się wzajemnie tak, jak
tendencje rozwojowe kategorii i pojęć ulegają swoim zaszłościom i formom minionym. Żaden etap rozwoju myśli nie wynika sam z siebie. Jest wypełnieniem rozwoju pojęcia, w którym
wirują w pozornym postępie jego przesłanki. Złudzenie kolistości
czasu nie jest jednak zabawą. Służy konfrontacji teraźniejszości
z przeszłością. W tym sporze samoświadomość odnajduje swoje przemilczane i zamilkłe założenia.
*
*
*
Być może jest to najpełniejsze przybliżenie dialektyki Bachowskiego wykładu. Sztukę fugi mógłby zatem kończyć kontrapunkt
jedenasty. Lecz możliwe, że Bach nosił w sobie odmienny zamysł.
Od dawna sądzi się, że planował inne zakończenie. Miała nim
być fuga, którą dziś nazywa się kontrapunktem czternastym
i w oparciu o consensus dołącza się do cyklu. Bach szczególnie
usubtelnił w niej swojej rozważania, zbliżył się do wyrafinowanej
krytyki muzycznej metafizyki. Tylko dzięki temu mógłby to być
właściwy finał Sztuki fugi. Lecz to nie wszystko. Ta wyjątkowa
fuga zbliża bowiem Bacha do granic muzyki. Pora na wyjaśnienie.
Fugi o wielu tematach zawierają w sobie specyficzny poziom
refleksyjności. Dotyczą poziomu samowiedzy, na którym wiedza
22
Migotania 47
próbuje postrzec proces w całej jego strukturze lub – mówiąc
dosadniej – ogarnąć świat jak całość z pozycji jego części. Muzyka polifoniczna spotyka się w tym miejscu z tym samym problemem, z jakim boryka się dialektyka Hegla. Jesteśmy fragmentem świata, którego logika wykracza poza nasze myślenie.
W jaki sposób uzyskać możemy samowiedzę całości, w jaki sposób dowiedzieć się możemy o naszym miejscu w świecie, skoro tylko niewielki i niewyróżniony jego fragment stanowimy? W
zasadzie wszystkie Bachowskie fugi wielotematyczne są próbą
odpowiedzi na to pytanie. Lecz tylko kontrapunkt czternasty ze
Sztuki fugi ukazuje z wielkim namysłem to, że te pytania – wykraczając poza ludzkie horyzonty – są obarczone antynomiami i
często prowadzą do nieoczekiwanych wniosków.
By zrozumieć powstałe tu zapętlenie niezbędna jest kolejna
dygresja. Dominuje oto przekonanie, że fugi posługujące się wieloma tematami powinny być komponowane od tyłu. Niejako z lotu
owego ptaka, którego za Heglem zwykło się nazywać Sową Minerwy. Postulat ten obowiązuje zresztą tak w sztuce kompozycji, jak
i w teorii muzyki. Bach scalał ze sobą te dwa poziomy wiedzy. Najdonioślejszym tego przykładem jest właśnie ów czternasty kontrapunkt Sztuki fugi, zwany też często niedokończonym, bądź też fugą
potrójną, na trzy tematy: a 3 Soggetti. Zaskakujące jest to, że wielu współczesnych badaczy sądzi, że fuga ta została zaplanowana
nie na trzy, lecz na cztery tematy. Matematyczną analizę kontrapunktu czternastego, opartą o zasady permutacji. która – przyporządkowując prezentację poszczególnych tematów konkretnym
rejestrom (sopranu, altu, tenoru i basu) – dowodzi konieczności
wprowadzenia w tej fudze tematu czwartego, przeprowadził pod
koniec ubiegłego tysiąclecia węgierski kompozytor Zoltán Göncz.
Efekty jego pracy ilustruje następująca tabela, która w trzech pierwszych matrycach pokazuje ekspozycje trzech tematów, w czwartym sumuje ekspozycje wskazując na możliwość (lub konieczność?)
pojawienia się tematu czwartego w konkretnych, wolnych polach. Był to zresztą tylko wstępny krok tej analizy. Göncz odtworzył
bowiem również szablon nakładania się na siebie trzech tematów
w każdym ich rozwinięciu. W kolejnym kroku rozwinięcia tematów
zapisał również za pomocą permutacyjnych matryc. W efekcie zrekonstruował nie tylko temat czwarty, lecz także jego rozwinięcie,
następnie sposób w jaki komunikują się ze sobą wszystkie cztery
tematy oraz kodę. Czy zgodnie z intencjami Bacha?
Niełatwo o odpowiedź. Po pierwsze, cała ta konstrukcja pozostaje w sferze prawdopodobieństwa. Ponadto hipotezy, które ingerują w materię muzyki z pomocą matematyki, zakładają pełną – choć przecież wcale nie tak oczywistą – tożsamość
tych dwóch porządków. I jeszcze jedno: być może teoretycznie możliwe wprowadzenie tematu czwartego miało dla Bacha
raczej ideowe – wręcz religijne – niżeli muzyczne przesłanie?
Przyjmijmy jednak na chwilę, że ta fuga posiada tylko trzy
tematy. Niewiele to wyjaśnia, albowiem ten trzeci (który stanowił w istocie autograf Bacha, składający się z połączenia czterech
– pełnych diachronicznej dynamiki – rzeczywistych nut b – a –
c – h) nie został przez niego w pełni wyeksponowany. Prawdopodobnie – znów tylko „prawdopodobnie”! – albowiem to właśnie w trakcie pisania tej części traktatu kompozytor zmarł. Lecz
są tacy, którzy sugerują, że to nie śmierć przerwała tę narrację.
Przeciwnie, był to zamierzony przez Bacha efekt, wzmacniający tezy tej części muzycznej narracji, która traktuje o dialektycznym powiązaniu naszych ograniczonych wysiłków z wielowymiarową nieskończonością. Tak czy inaczej temat trzeci
– nie wspominając na razie o czwartym – pozostaje w zawieszeniu, nie rozwija się, nie powraca do tematów wcześniejszych
poprzez podwojone zaprzeczenie. Nie jest więc w pełni powiązany z tematami poprzednimi.
Czy to oznacza, że Bach nie zdążył wysłuchać i poznać tej fugi
w całości? A może – co sugerują niektórzy – zadanie to przerosło jego nadwątlone chorobą siły? Także i w to uwierzyć. Nie
można bowiem zbudować struktury zależności pomiędzy wieloma tematami, jeżeli nie pozna się uprzednio wszelkich możliwych oddziaływań ostatniego na wcześniej wprowadzone tematy. Eksponując temat pierwszy i drugi, wiążąc w części trzeciej
temat b – a – c – h z tematem pierwszym oraz drugim, Bach
musiał mieć całościową koncepcję tej wielkiej fugi, transformacji i imitacji tematów w ich wzajemnym splocie, wizję łączników, jak również kody, która sumowała doświadczenia muzyczne wszystkich części.
Wiedząc o tym, postawmy ponownie pytanie o temat czwarty. Czy jego fizyczna nieobecność wyklucza jego wpływ na sposób uporządkowania wcześniejszych partii? W specyficznym
fragmencie wykładu jakim jest Contrapunctus XIV każdy temat
jest ważny, lecz szczególną moc eksplanacyjną posiada albo
ten, który pojawia się realnie na końcu (ów częściowo obecny temat trzeci), albo ten całkiem hipotetyczny, więc nieobecny temat czwarty, którego istnienie zakłada się, o którym wciąż
myśli się, że jest, choć go nie słychać.
Ten albo ten… Albo – albo: alternatywa rozłączna…
Wybór jednego z nich ma doniosłe znaczenie ontologiczne. Każdy z
nich nadaje ton i rytm wcześniejszym.
Wyznacza kierunki modulacji i porządkuje proces imitacyjny. W wersji pierwszej sygnatura zawarta w temacie zdradza intencje. Jest on personifikacją siły sprawczej kompozytora. W drugiej wersji (w tej,
w której tematem ostatnim jest „nieosiągalny” temat czwarty)
sprawstwo jest ukryte, symbolizuje porządek transcendentny,
który wobec materii muzycznej pełni rolę przyczyny teleologicznej. W takiej interpretacji muzyczna opowieść kontrapunktu czternastego przekształca się w traktat teologiczny. I to jest ta
wersja, w której – nie popadając w sprzeczności – kontrapunktu
nigdy skończyć nie można…
Cezary Sikorski
Esej ten jest ostatnim fragmentem
książki C. Sikorskiego
pt. Szkice przeciwko oraz w obronie pojęć,
która wydana zostanie w roku 2017
przez Fundację Światło Literatury.
Rys. Monika Ślósarczyk
Krystyna Śmiechowicz
Krótkie radości
Królowej Srebrnego Wieku
A nazajutrz przywlecze się sława,
Potrząsając grzechotką nade mną.
*
*
*
„Królowej Srebrnego Wieku” pozwolono przyjąć międzynarodową nagrodę poetycką „Etna –Taormina” i zezwolono na
wyjazd do Italii, co nie oznaczało, że może liczyć na przychylność. Dokumenty przy każdym wyjeździe (Taormina, Oksford)
wydawano kilka miesięcy, do ostatniej chwili zwlekając z wizą,
trasa przejazdu była ściśle określona, dni pobytu także (na Sycylii w sumie dziesięć). Wracając z Italii bardzo chciała zatrzymać
się w Paryżu, ale Aleksiej Surkow2, którego w Taorminie poprosiła o pozwolenie, odpowiedział: „Proszę wracać tak, jak pani
przyjechała”, także do Oksfordu trasa przejazdu została podana i nie pozwolono jej jechać przez Paryż. Ponieważ źle znosiła lot samolotem, na Sycylię jechała pociągiem. Już w wagonie
powiedziała do odprowadzającego ją Lwa Kopielewa: „No cóż,
jadę by reprezentować komunistyczną Rosję”, a gdy zaoponował,
dobitnie podkreśliła: „Już ja wiem, dlaczego tam jadę”. Podróż
Który rosę opuszczasz na trawy,
Daj mej duszy pokarm wiadomości
Nie dla żądzy, ani zabawy,
A dla wielkiej ludzkiej miłości.
Katania, Castello Ursino
do Rzymu była męcząca, pociąg, jej zdaniem, jechał zbyt szybko
– „z prędkością samolotu”. Za Mińskiem szalały zamiecie śnieżne, w Warszawie na dworcu powitali ją: Seweryn Pollak i Anatol Stern, w Rzymie witało ją słońce i kwiaty, a w Taorminie szaleństwo kolorów. Z podróży i pobytu w Italii pisała do swojego
sekretarza, Anatolija Najmana listy i kartki pocztowe, informując
o wydarzeniach i dzieląc się wrażeniami. Ze wspomnień podróży wybrałam fragment z 11 grudnia, z Sycylii, gdy obudziwszy
się rano w przedziale wagonu sypialnego podeszła do okna: „
..i widzę przyklejoną do szyby ogromną, na całą długość okna
widokówkę z Wezuwiuszem – okazało się, był to prawdziwy
Wezuwiusz”3. Z Taorminy pisze do Najmana: „Jestem – prawie
w Afryce! Wszystko dookoła kwitnie, jaśnieje, pachnie. Morze –
świetliste. Jutro wieczór poezji. Będę mówić wiersze z Prologu.
Wszyscy tutaj mówią w swoich własnych językach”.
Hotel .San-Domenico w Taorminie to były klasztor, zbudowany w piętnastym wieku przez jednego z książąt Katanii. Na siedem dni hotel przemienił się w rezydencję dla Europejskiego
Stowarzyszenia Pisarzy. Ogromny klasztorny budynek z kolumnami, galerią, wewnętrznym dziedzińcem ocienionym pomarańczowymi drzewami i kaplicami, które przerobiono na hole, dysponował, także wielką ilością cel klasztornych, które zamieniono
w pokoje hotelowe. Nad każdymi drzwiami obrazek świętego, to
zamiast numerów pokoi, świętych wystarczyło dla wszystkich.
Pod świętym Franciszkiem Surkow z żoną, Anna Achmatowa
w dwupokojowym numerze pod świętym Dominikiem, patronem hotelu. Wszyscy czekali na Achmatową, od lat chorowała na
serce, w Rzymie źle się poczuła i z niecierpliwością oczekiwano,
by lekarz wyraził zgodę na dalszą podróż. Jak wspomina Mikola Bazan4: „winowajczyni tego całego zamieszania… zjazdu znakomitości, pojawić miała się nieco później”, a na razie, w hotelu było mnóstwo gości, przede wszystkim literatów i artystów,
którzy przyjechali na uroczystość. Przybyli przyjaciele z Polski
i Czechosłowacji, Francji, Italii, Bułgarii, Rumunii, Anglii, Niemiec,
Irlandii i Stanów Zjednoczonych. Wśród znakomitości świata literackiego, Ingeborga Bachmann, Pier Paolo Pasolini, Giuseppe
W imieniu poetów mówiła Ingeborga Bachmann., po niej Pier
Paolo Pasolini. Achmatowa podziękowała w języku rosyjskim,
wspominając swój pierwszy pobyt w Italii, mówiła o pracy nad
tłumaczeniem Dantego i Leopardiego, cytaty z ich utworów
przytaczając po włosku.
Po ceremonii, wymawiając się od ogólnego przyjęcia zmęczeniem, szeptem, w trakcie powitań, zapraszała swoich rosyjskich przyjaciół do pokoju hotelowego. W hotelu Excelsior,
w którym zamieszkała na czas pobytu w Katanii, Achmatowa,
już w stroju roboczym (w fartuchu), szykowała „rosyjski stół”,
zastawiając go tym, co w tamtym czasie było ogólnie dostępne w ojczyźnie; czarny chleb, butelka „stolicznej”, kawior, puszki konserw i słodycze. W spotkaniu uczestniczyło sześciu literatów, w tym jeden ukraiński.
O tamtej sycylijskiej uroczystości Jarosław Iwaszkiewicz8
napisał:
Anna Andriejewna była tutaj
przed samym końcem
…
na Sycylii było ciepło
kwitły róże
co oni wiedzieli o ojczyźnie Anny…
o chłodach Carskiego Sioła
o panichidach za samobójców,
o więzieniach, o kołach polarnych.
Anna Achmatowa w trakcie pobytu zachowywała się tak, jak
powinna zachowywać się „Achmatowa”, nieco wyniosła, oszczędna w słowach, wiedziała jaką rolę ma do odegrania. Natomiast
o samej uroczystości opowiadała z autoironią: „ …duży stół, dużo
ludzi, na dalszym planie popiersie z ożywioną i śmiejącą się twarzą… Proszę popatrzeć mówi rzeźba; Euterpe – znam, Safonę –
znam, a – Achmatowa – pierwszy raz słyszę…”. Konstantin Simonow wspominał, że czuła zażenowanie i rozczarowanie, zdawała
sobie sprawę, że poza Rosjanami niewiele osób znało jej twórczość, większość zachowywała się jedynie stosownie do sytuacji, a pochwalny wiersz Pasoliniego bardziej ją zawstydził, niż
ucieszył, być może niesłusznie czuła
w nim ironię. Uważała, że potraktował
ją, jak „carskosielską poetkę”, specjalistkę od miłosnych uniesień, która nie
dostrzega tego, co dzieje się wokół…
i ten wyjazd, w jej odczuciu, stawał się
prawie turystycznym.
*
*
*
27 grudnia 1964 roku Anna Achmatowa otrzymała oficjalne zawiadomienie o nadaniu jej honorowego
tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu Oksfordzkiego.
Jest koniec maja 1965 rok, poetka
Anna Achmatowa, 1950 r.
dostaje zgodę na wyjazd służbowy
na podstawie charakterystyki wydanej przez oddział Leningradzki Związku Pisarzy ZSRR, w której
wiersze Achmatowej określone są jako utwory pisane w tradycji
liryki rewolucyjnej. Podobnie jak przy wyjeździe na Sycylię bilet
na pociąg do Londynu otrzymała w przeddzień wyjazdu, wizę w
dniu wyjazdu. Dzień wcześniej kwitowała to komentarzem: „nie
dają paszportu – bo myślą, że nie wrócę… Czy dlatego zostałam, gdy inni wyjeżdżali, dlatego wszystko na tej ziemi przeżyłam, by teraz wszystko to zmieniać?”. Wiosną 1965 roku Korniej
Czukowski przed wyjazdem Achmatowej do Oksfordu rozmawiał
z nią wielokrotnie, interesując się wszystkim co związane było z
podróżą (w roku 1962 Korniejowi Czukowskiemu nadano tytuł
doktora honoris causa Uniwersytetu Oksfordzkiego). Mówił jej
także o Isaiahu Berlinie, wykładowcy filozofii w All Sous College,
na Uniwersytecie Oksfordzkim, przedstawiając go jako bardzo
kulturalnego, interesującego i sympatycznego, dopiero Lidia Czukowska wyjaśniła ojcu, że Anna Andriejewna zna Berlina znacznie lepiej i znacznie dłużej niż on, a wiele wierszy poświęconych
jest właśnie jemu, i że jej zdaniem Isaiah Berlin zorganizuje Achmatowej wspaniałe powitanie. Przygotowania do wyjazdu Lidia
Czukowska opisała w 3 tomie książki Zapiski ob Annie Achmatowoj. Jeszcze przed odjazdem Amanda Haight (pierwszy biograf poetki) zaproponowała, że będzie czekać na Achmatową
w Dover, by pomóc przy przeprawie statkiem i dopiero widząc
radość, Czukowska zdała sobie sprawę, jak bardzo Achmatowa
bała się tej podróży. Amanda Haight przez cały czas pobytu w
Londynie, a później w Paryżu, towarzyszyła Achmatowej (a w
Dover niewątpliwie pomocna była jej obecność, ponieważ Achmatowa nie posiadała oficjalnego zaproszenia, co nie spodobało się urzędnikowi imigracyjnemu).
Do Londynu wyjechała 31 maja, od kilku dni czekając
w moskiewskim mieszkaniu Ardowych na „Ordynce”, na wizę,
otrzymała ją praktycznie w ostatniej chwili. Odjeżdżała z Moskwy pociągiem, w towarzystwie przyszywanej wnuczki, córki Iriny Puninej, Anny Kamińskiej. W dzienniku Czukowskiego odnotowane są kolejne dni oczekiwania na wiadomości, a pod datą
8 czerwca czytamy: „O Achmatowej w gazetach ani słowa”. Natomiast 17 czerwca Czukowski pisze w dzienniku, że wiadomości
są, przywiózł je S. A. Konowałow: „Zatrzymała się u Berlina, śniadanie jadła w Vice Chancellor’a, jej zdjęcie i wywiad umieszczone
zostały w Times’ie. Konwałow przywiózł do Czukowskiego, także
fragment wywiadu, w którym Achmatowa mówi, że w ZSSR narodziła się nieustraszona, odważna młodzież, ale dobrzy poeci (na
ESEJ
Gdy z Uniwersytetu w Oksfordzie zostanie pani przysłany płaszcz gronostajowy, proszę wspomnieć mnie
w swoich modlitwach1. Tak żartował Władimir Szylejko,
specjalista od języków starożytnych, drugi mąż Anny
Achmatowej. Ten jego żart (żart – nie –żart), to taka żartobliwa, samospełniająca się przepowiednia, tego żadne z nich nie mogło przewidzieć, był przecież 1926 rok.
Anna Andriejewna Achmatowa, żyła długo i doczekała się uznania. Rok 1964 – nagrodzona prestiżową
nagrodą literacką Europejskiego Stowarzyszenia Pisarzy „Etna-Taormina”, rok później (na rok przed śmiercią),
tytuł doktora honoris causa przyznany przez Uniwersytet w Oksfordzie.
Ungaretti, Giancarlo Vigorelli, Rafael Alberti, Henrik Lundqvist,
Salvatore Quasimodo. Z Rosji Aleksandr Twardowski, sekretarz
Związku Pisarzy Radzieckich Aleksiej Surkow i Konstantin Simonow – to oficjalna delegacja, poza tym rosyjscy przyjaciele, to
dla nich później przygotuje w swoim pokoju prywatną kolację.
Z Ingeborgą Bachmann Anna Andriejewna już wcześniej spotkała
się w Rzymie i razem odbyły podróż do Taorminy. W dzień przyjazdu Pier Paolo Pasolini zaprosił wszystkich na wieczorne oglądanie swojego najnowszego filmu, „Ewangelia według świętego
Mateusza”. Wracamy do dnia przyjazdu: to relacja Hansa Richtera5, można ją uznać za obiektywną, gdyż absolutnie nie miał
ochoty jechać do Taorminy, nie wiedział kim jest Achmatowa,
początkowo mylił ją nawet z Bellą Achmaduliną. „Piątego dnia
gdy po spacerze wróciłem do hotelu – pisze Richter – wszyscy
szeptali, że przyjechała. Siedziała w ogrodzie, w fotelu ogrodowym, na tle potężnych kolumn, a przed nią stali poeci wszystkich europejskich narodowości, ze wschodu i z zachodu, poeci
wielcy i mali, starzy i młodzi, stali wzdłuż galerii, tworząc długą
kolejkę, by pocałować rękę Achmatowej”. Rosjanie „stali w kolejce
przed swoją carycą, stanąłem również”6. Wśród witających byli
także ci, którzy do kraju powrócić nie mogli, rosyjscy emigranci,
przywoziła im ze sobą kawałek utraconego świata. Wieczorem
w jednej z klasztornych sal Achmatowa czytała swoje wiersze.
W sali było około dwustu osób, wszyscy w uroczystych strojach,
ubrani jak na premierę. Przy prezydialnym stole: Giuseppe Ungaretti Rafael Alberti, Giancarlo Vigorellii, Salvatore Quasimodo.
„Czytała po rosyjsku głosem, który przypominał grzmoty,
przy czym trudno się było zorientować, czy burza ta oddala się,
czy przybliża…”7.
Następnego dnia (12 grudnia), w średniowiecznym Castello
Ursino, w stolicy Sycylii, Katanii, odbyła się główna uroczystość.
Anna Achmatowa weszła do sali w otoczeniu kilku dostojników,
szła spokojnie, dostojnie. Doskonale maskowała to, że przed
chwilą musiała pokonać wysokie stopnie kamiennych schodów:
„Wielkie zewnętrzne schody wydawały się przeszkodą nie do
pokonania. Myślałam – nie doję!”. Zgromadzona publiczność
wstała i powitała ją brawami. W pierwszym rzędzie stał blady
Aleksandr Twardowski, miał w imieniu wszystkich powitać Achmatową. Chciał w swoim krótkim wystąpieniu zawrzeć wszystko to, co podpowiadał mu wielki szacunek dla poetki. Z ogromnym wzruszeniem i świadomy odpowiedzialności przedstawiał
tę, która przez całe lata nie była drukowana we własnym kraju
– był to przecież, jak sama określiła, niegutenbergowski okres
literatury rosyjskiej. Większość obecnych na sali znała ją jedynie
z krótkich informacji zamieszczonych w gazetach. Swoje przemówienie A. Twardowski zakończył cytując wiersz Achmatowej:
Londyn, President Hotel
przykład Maria Pietrowych) w dalszym ciągu nie są drukowani.
Opowiadała o tym jak głodowała i że zupełnie nie można zrozumieć w jaki sposób Stalin dobierał swoje ofiary, dlaczego wybierał właśnie te, a nie inne. „Ja byłem tym wywiadem przerażony,
Lidii bardzo się spodobał – Achmatowa zawsze była odważna
– powiedziała”9. Gazety Europejskie poświęciły dużo uwagi jej
wizycie w Anglii. Jeszcze przed przyjazdem, gdy tylko zostało
oficjalnie ogłoszone przyznanie honorowego tytułu, informacja
o tym znalazła się czasopiśmie Guardian z zamieszczonym na
pierwszej stronie fragmentem „Requiem”10. Później, już po uroczystości, w licznych czasopismach ukazały się zdjęcia Achmatowej, a także dokładny opis ceremonii. W grupie witających ją na
Gazeta literacka
23
cd. ze str. 24
ESEJ
Londyńskiej stacji Victoria Station przedstawicieli Wielkiej Brytacd. ze str. 23 nii i Ambasady Rosyjskiej w Londynie, był młody slawista, profesor Uniwersytetu Londyńskiego Peter Norman. Jesienią 1988
roku w wywiadzie dla gazety Russkaja Mysl opowiadał, z jaką
czcią witano Annę Achmatową. Na jej prośbę (poetka znała go
już wcześniej), Peter Norman został na czas wizyty tłumaczem,
a także osobistym ochroniarzem poetki. Przez jakiś czas nawet
mieszkał w tym samym hotelu „President”, na Russell Square.
Hotel, być może to nie przypadek, znajduje się dwie przecznice od miejsca gdzie spotykali się artyści Bloomsbury Group
(jak wiemy należał do nich także Boris Anrep, związany przez
jakiś czas z przyjaciółką Viginii Woolf, pisarką Ottoline Morrell).
W czasie jednego ze spotkań, Achmatowa przeczytała Normanowi swój wspaniały i znany już na całym świecie, a w jej kra-
National Gallery, fragment mozaiki
ju objęty cenzurą, poemat „Requiem’, który został zapisany na
taśmie magnetofonowej. Norman dobrze wiedział, że Achmatowa nie miała zamiaru dać się wplątać w publikowanie za granicą swoich wierszy. W wydaniu, które ukazało się w Zachodnich
Niemczech została zamieszczona informacja, że tekst ten dostarczono do wydawnictwa i wydano bez wiedzy i zgody autora,
podobnie było z publikacjami w Stanach Zjednoczonych, gdzie
w Wydawnictwie Czechowa wydano jej wiersze. Szanując wolę
autora Peter Norman, aż do 1987 roku, nie zdecydował się na
publikację zapisu czytanego tekstu. W radio angielskim usłyszano „Requiem” (z komentarzem Petera Normana), dopiero wtedy
gdy była pewność, że w ojczyźnie poetki zaczęto ją drukować. I
rzeczywiście, z czasopisma Russkaja Mysl dowiadujemy się, że w
1987 roku wiersze były opublikowane w 3 czasopismach (część
pochodzącą z zapisu na taśmie magnetofonowej, zrobionego
w Komarowie – 3 maja 1965 roku, przez Lwa Szyłowa – opublikowała gazeta Krugozor). Publikację „Requiem” w Rosji prasa
angielska podała jako sensację i był to jednocześnie dowód, że
w ZSSR zachodzą poważne zmiany. W Guardian można było o
tym przeczytać 21 marca 1987 roku, pod znaczącym tytułem,
„Poemat o stalinowskich represjach został opublikowany”, natomiast artykuł moskiewskiego korespondenta tej gazety, Martina
Walera rozpoczynał się słowami: „Największe poetyckie świadectwo stalinowskiego terroru, zostało w końcu opublikowane w
Związku Radzieckim”.
Ponieważ w planach organizatorów nie przewidywano wieczorów autorskich, swój pobyt Achmatowa mogła wykorzystać
na spotkania z dawnymi znajomymi i przyjaciółmi młodości.
Gościła u siebie i baronową Benckendorff-Budberg11 i Salomeę Halpern, dawne znajome, które młodość spędziły w Rosji,
a dojrzałe życie, wędrując po krajach Europy. Obie należały do
tego samego kręgu intelektualnej Moskwy i Petersburga , do
którego należała Achmatowa i gdyby wyjechała razem z nimi,
gdyby podążyła za tym, który ją wzywał (Borisem Anrepem), to
teraz miałaby zupełnie inny krąg przyjaciół, a piwnice „Bezpański Pies” i „Popas Komediantów” zastąpiłby adres (Bloomsbury)
na Gordon Square. W następnych dniach była gościem Salomei,
w jej londyńskim mieszkaniu, przy małej, cichej uliczce Chelsea
Oksford, hotel Randolf
24
Migotania 47
Park Garden, podarowała gospodyni autograf swego wiersza
„Cień”, napisanego jeszcze w 1940 roku. Salomea Andronikowa
– Halpern (gruzińska księżniczka, bohaterka słynnego wiersza O.
Mandelsztama, „Słomka”), w czasie tego spotkania dała przyjaciółce swój koronkowy czarny szal. (Gdy w Nikolskim Soborze,
otwarto trumnę, na głowie Achmatowej był czarny szal ze starych koronek – prezent od Salomei). Wspominając tamto londyńskie spotkanie Hallpern mówiła później, że obie miały takie
wrażenie jakby rozstały się zupełnie niedawno, szczegółów rozmowy żadna jednak nie ujawniła. Być może jedynie odpowiedź
wspólnego przyjaciela, na list Salomei, daje obraz tamtej rozmowy; Artur Lurie – do Salomei Andronikowej –Halpern: „Twój list
z opisem spotkania z Anną otrzymałem, … to zupełnie jasne,
że nie mogła być szczera, ani w postępowaniu, ani w słowach.
Nie mogła zatrzymać się u ciebie, musiała pozostać w hotelu,
pisać także nie mogła”12. Ponieważ Achmatowa nie życzyła sobie
kontaktów z oficjalnymi rosyjskimi władzami w Londynie, nękano Annę Kamińską, by zdawała sprawozdania, z kim, gdzie i kiedy, spotyka się poetka. Przed wizytą w ambasadzie, wspólnie z
P. Normanem ustalali, co ma znaleźć się w sprawozdaniu. Achmatowa spotkała się także z Andriejem Gorienko, synem swojego nie żyjącego już brata Andrieja. To matka opowiadała mu
o sławnej ciotce. Ze Szwajcarii przysłał telegram do Oksfordu,
prosząc o spotkanie. Spotkali się w Londynie, okazało się, że są
bardzo do siebie podobni, rozmowa odbywała się w języku francuskim, ponieważ Andriej nie mówił po rosyjsku. W trakcie spotkań ze znajomymi Achmatowa ciągle powracała do sprawy druku rosyjskich poetów za granicą. Była zadowolona, że w ogóle
pojawiają się przekłady, że nie znikają ze świadomości czytelników, natomiast niepokoiła ją jakość publikacji i komentarzy, na
które nie mieli żadnego wpływu pozostali w kraju poeci: „Bóg
raczy wiedzieć, co o nas piszą” – mówiła.
Czwartego czerwca Achmatowa przyjechała do Oksfordu i
zamieszała w hotelu Randolf, przy Beaumont Street, z widokiem
na piękny budynek Ashmolean Museum. Uroczystość odbyła się 5
czerwca w Sheldonian Theatre. Laureatów przedstawiono w języku łacińskim. O Achmatowej powiedziano, że jest kobietą wyjątkową, że można ją porównać jedynie do Safony. Teatr był przepełniony, wszędzie słychać było rosyjską mowę. Wśród zaproszonych
gości w Oksfordzie pojawił się Arkadij Rajkin13, postać niezwykła
dla uniwersyteckich murów. Teatr w którym Rajkin pracował, miał
akurat wtedy w Londynie występy. Achmatowa wspominała, że
gdy Rajkin podszedł do niej z gratulacjami, miał ogromne (narysowała to na swojej twarzy), wielkości jajka, łzy w
oczach. Przyjechały siostry Borisa Pasternaka: Lidia
i Josephine (Lidia Pasternak-Slater była tłumaczem
wierszy Achmatowej), ze Stanów Zjednoczonych
przyjechał Gleb Struve, przybyli: książę Dmitrij
Oboleński i sir Isaiah Berlin, w którego okazałym
domu (podobno był duży, bogaty i zupełnie pozbawiony smaku) gościła później i na widok którego
powiedziała, że w jego holu – zmieścić by można
całą komarowską „zieloną budkę”14 i jeszcze pozostało by sporo wolnego miejsca. Isaiah Berlin („Gość
z Przyszłości”), był bohaterem jej wielu lirycznych
wierszy i ważnym prywatnie. Pierwszy raz spotkali
się w Petersburgu w 1945 roku. Był, jak sam przyznał, jej pierwszym zagranicznym gościem. Spędzili wtedy na rozmowie całą noc w jej mieszaniu w
„Domu na Fontance”, chociaż o grożącym niebezpieczeństwie nie dali zapomnieć „stukacze” krążący
pod oknem. (Niebezpieczeństwa i tak nie dało się
uniknąć, gdyż świadkiem pierwszej – popołudniowej – rozmowy była Sofia Ostrowska15, którą Achmatowa poprosiła o pomoc, nie dowierzając swojej
znajomości potocznego angielskiego. Sofia Ostrowska, tajny współpracownik NKWD, bardzo szybko napisała odpowiednią notatkę.) Berlin nie miał świadomości z kim mu przyszło
rozmawiać, nie zdawał sobie sprawy, że ma przed sobą jednego z
największych poetów rosyjskich. Chyba nawet nie zdawał sobie
sprawy z tego, że kontakty obywateli rosyjskich z obcokrajowcami, z reguły dla tych pierwszych kończyły się fatalnie. Do następnego, w 1956 roku nie doszło, poetka nie odważyła się spotkać z
Berlinem, w obawie o najbliższych (za aresztowanie syna i męża,
obwiniała tamto spotkanie w „Domu na Fontance”). Po latach; ona,
wspominając go, zachowała się jak wielka dama, on gdy opisywał
całe wydarzenie, wyraźnie je zbagatelizował. Nic nie zrozumiał!
Pierwszym oczekującym, po zakończeniu oficjalnych uroczystości, w hotelu Randolf, na spotkanie z wielką damą rosyjskiej
poezji był Jurij Annienkow, autor jednego z najlepszych i najbardziej znanych jej portretów. Podobnie jak kilku innych przyjaciół, przyjechał na tę uroczystość specjalnie z Paryża. Wspominał, że pokój zastawiony był bukietami kwiatów; była ich
ogromna ilość – stały wszędzie. (Achmatowa uwielbiała kwiaty,
w Komarowie od wiosny do późnej jesieni było ich mnóstwo: na
stole, biurku, oknie). Rosję Annienkow opuścił w 1924 roku i nie
widzieli się, aż do tej pory. Przez trzy dni spotykali się codziennie. Z młodzieńczą radością wspominając beztroski Paryż 1911
roku, triumfy Diagilewa, wystawy, koncerty, wieczorne spacery po Montmartrze, nocne kafejki Montparnasse”u. Poważne
rozmowy dotyczyły oczywiście; literatury, muzyki i malarstwa.
Przyjęcie na cześć A. Achmatowej odbyło się 10 czerwca, w Londynie, w pałacu Apsley Mouse. W Londynie Achmatową odwiedził
przedstawiciel BBC, w trakcie tego spotkania przeczytała (po francusku) wstęp i długi fragment poematu „Requiem”, a także wiersz
„Londyńczykom”. Dokładna relacja ze spotkania i wywiad z Anną
Achmatową ukazały się w Times’ie, 11 czerwca 1965 roku. Podczas
Sheldonian Theatre
pobytu zdążyła jeszcze odwiedzić Stratford-upon-Avon, a w nim
miejsca związane z Szekspirem, którego utwory ceniła wysoko
i dla którego (tak żartowała) nauczyła się języka angielskiego.
Czytała po angielsku bez słownika, natomiast mówiła z trudem.
*
*
*
Pozostało jeszcze brawurowe wyrwanie się na wolność –
Paryż! Przez Paryż wracała z Londynu. (We wczesnej młodości
była w nim dwukrotnie, miesiąc w podróży poślubnej z Gumilowem i rok później, dwa miesiące, gdy do Paryża pojechała
z Gieorgijem Czułkowym, o tym romansie szeptał cały Petersburg, ale u kresu podróży czekała na niego prawowita małżonka, a na Achmatową Amadeo Modigliani.) Początkowo, podobnie jak w Taorminie nie uzyskała zezwolenia, ale ambasada
w Londynie była mniej restrykcyjna, dali się uprosić, pozwolono jej zatrzymać się w Paryżu na dwa dni, a trzeci dzień, to
był prezent „od losu”. Trzeci dzień – to była niedziela i brak biletów na pociąg Paryż-Moskwa, pozwolono jej więc – wyrażając jednak zdecydowanie swoją dezaprobatę – pozostać jeszcze dzień. W Paryżu nie było oficjalnych powitań. Korzystając
z zaproszenia, zatrzymała się w hotelu „Napoleon”, na 40 avenue
de Friedland, tuż obok Łuku Triumfalnego. Właścicielem hotelu był syn Siergieja Makowskiego (to z Siergiejem Makowskim,
Oksford
znanym wydawcą, poetą i krytykiem, wracała w jednym wagonie, ze swojej pierwszej podróży do Paryża w 1910 roku i to
w jego piśmie Apołłon były drukowane jej młodzieńcze wiersze). Znowu hotel rozbrzmiewał rosyjską mową, i znowu witała starych przyjaciół. Jak wspomina Amanda Haight, stawili się
wszyscy, zmienieni nie do poznania: starzy, słabi, schorowani,
z trudem poruszający się, głusi. Była Olga Oboleńska, Boris Anrep,
M. N. Struve, Annienkow, Gieorgij Adamowicz, Józef Czapski, ze
Stanów Zjednoczonych przyleciała Nina Berberowa. Achmatowa zawiadomiła Adamowicza, że będzie przejazdem w Paryżu. Początkowo radość, bo w tamtym – jeszcze petersburskim
życiu bardzo się lubili, ale później wątpliwości: nie widzieli się
wiele lat, nie wiedział na ile się zmieniła, jaki jest jej stosunek do
emigracji, doskonale pamiętał jej wiersz, w którym z gniewem
zwracała się do wszystkich opuszczających ojczyznę: „Nie z tymi,
co ocalą głowę/Wydając kraj we wrogów ręce/Nie dbam o ich
pochlebczą mowę,/Pieśni im swoich nie poświecę”, nie wiedział
na ile będzie mogła swobodnie się poruszać po mieście, a później czekał na telefon, który miał być sygnałem, że „może przyjść”.
Pierwsze wrażenie: stara, „duża”, siwa, ale już chwilę później siedziała przed nim dawna Achmatowa – petersburska piękność
„gdzie by nie była, zawsze jest królową”, tylko bardziej rozmowna. Gieorgij Adamowicz spotykał się z Achmatową codziennie,
a podczas pierwszego spotkania zaproponował przejażdżkę
po Paryżu. Przystała na to z radością i od razu zaczęła wspominać Modiglianiego i tamte czasy, jak określił to Ilja Erenburg:
„ …gdy Achmatowa jeszcze nie była Achmatową, a Modigliani
jeszcze nie był Modiglianim”. Był ciepły i słoneczny dzień, gdy
w Paryżu wszystko lśni od słońca. Rozpoczęli od Rue Bonaparte,
mieszkała tam i za pierwszym, i drugim razem ( Rue Bonaparte10, i Rue Bonaparte 62), byli w Lasku Bulońskin i odpoczywali
Paryż, Rue Bonaparte 62
wencję w wydawnictwie, gdyż określanie jej, jako „męczennicy”,
mogło bardzo zaszkodzić nie tylko jej, lecz i bliskim, i nawet, jak
stwierdziła, mogło także być powodem nie wydania przygotowywanego dużego zbioru wierszy.
W Paryżu miało miejsce jeszcze jedno, chyba najważniejsze
spotkanie tamtej podróży, spotkanie z Borisem Anrepem. .
Ona – poświęciła mu 17 wierszy w cyklu „Białe ptaki”, 14
w „Dmuchawcu”, a znawcy, w sumie doliczyli się czterdziestu. On
– znany mozaista, uwiecznił ją na posadzce londyńskiej National Gallery i w katedrze małego irlandzkiego miasteczka Mullingar. Wszyscy, którzy odwiedzają National Gallery, przechodząc
do sal wystawowych muszą pokonać schody i szeroki podest,
na którym na zamówienie galerii, Boris Anrep wykonał mozaikę
„Współczucie” (1952 rok), jedną z postaci tam umieszczonych jest
Anna Achmatowa, przedstawiona jako „Muza Rozpaczy”, sposób
przedstawienia nawiązuje i do wiersza Gumilowa (akrostychu –
Anna Achmatowa)16 i do tragicznych dni blokady Leningradu.
Dwa lata później, w katedrze w Mullingar, rysy i postać Achmatowej nadał św. Annie (obok twarzy świętej wyraźne duże litery – S.ANNA. Nie wiemy na pewno, czy zdanie: „W ciągu całego
swojego życia kochałam tylko raz. Ale za to jak! <…>Kochałam
mocno, rozpaczliwie, ostro…”, dotyczy Anrepa, ale po czterdziestu ośmiu latach bardzo zapragnęła go zobaczyć, a on: najpierw uciekł ze swojego londyńskiego domu do Paryża (tłumacząc się we „Wspomnieniach”, że nie chciał w Oksfordzie stać
w kolejce wśród innych wielbicieli),
a później, gdy zadzwoniła do niego, osiemdziesięciodwuletni starzec
wieczorem odnalazł ją na drugim
piętrze hotelu Napoleon. Przyznał,
że nigdy by jej nie poznał, oboje
bardzo się zmienili. Natomiast, kiedyś w Petersburgu, Pawieł Łuknicki wspominając Anrepa, zapytał:
„On pani nie kochał?, Achmatowa
odpowiedziała.. „On, oczywiście, nie
kochał mnie. To nie była miłość, ale
mógł dla mnie zrobić wszystko… ot
– tak… zwyczajne i po prostu!!” Tak
wyglądała rozmowa z Łuknickim, ale
Halpern i Czukowska; osoby blisko
związane z Achmatową twierdzą co
innego. Więc zakładamy, że Anna
Achmatowa kochała Borisa Anrepa,
a co bardzo prawdopodobne (tak
wynika z jego wspomnień) oboje
byli w sobie zakochani i potwierdzenie znajdziemy i u Halpern i u Czukowskiej. Możemy sobie wyobrazić
jak bolesne i trudne było dla nich to
spotkanie po latach. Ona, potężna,
władcza – pomyślał: „wygląda jak Katarzyna Wielka”, on, stary,
niedosłyszący, także otyły: „…podobny do drewnianej kukły” –
pomyślała ona. Rozmowa się nie kleiła, bo cóż można powiedzieć
o swoim życiu po pięćdziesięciu latach, jak je zamknąć w dziesięciu minutach. Więc rozmawiali o sztuce i ona mówiła swoje
wiersze. Wspominając tamto spotkanie, Achmatowa powiedziała: „Czuliśmy się oboje jak mordercy, siedzieliśmy nie patrząc na
siebie.”. U Anrepa we wspomnieniach jest podobne zdanie: „Czułem jakby przygniatał mnie nagrobny kamień. Leżał na mnie
i na całej przeszłości, i nie było takiej siły by go zepchnąć.” Więc
jak to się stało i co spowodowało, że wyjechał bez niej, przecież
nie odjeżdża się od ukochanej. Wyjechał, ale nie zapomniał. Pisał
słabe wiersze; tworzył wspaniałe mozaiki.
Przy pożegnaniu w Piotrogrodzie, Anna podarowała mu czarny
pierścień, który otrzymała od babki, miał być talizmanem. Obiecał go chronić i obietnicy nie dotrzymał. Podczas bombardowania Londynu bomba trafiła w jego dom, Anrep stracił przytomność, a w tym czasie szabrownicy, okradali dom, zabrali także ze
szkatułki pierścień. Podczas paryskiego spotkania obawiał się, że
zapyta o pierścień: „Serce waliło, gardło było suche – i tylko jedna
powtarzająca się myśl – oto teraz zapyta”. Było mu wstyd. Spotkanie trudno uznać za udane, na koniec podziękowała mu, odprowadzając do wyjścia. Długo,
bez celu wędrował po Polach Elizejskich powtarzając: „Wszystkie moje noce bezsenne/ W jedno
ciche włożyłam to słowo/ I wyrzekłam je, widać
daremno./ Zostawiłeś mnie samą. I znowu / Było
w duszy mej pusto i ciemno”17, do późnej nocy
przesiedział w kawiarni. Winił siebie za to, że
zamiast ciepłego, serdecznego spotkania, było
sztucznie i z frazesami. Nigdy już się nie spotkali. W dniu śmierci Achmatowej Anrep zapisuje w
pamiętniku: „Jest mi niewymownie smutno, jest
mi wstyd.” Umiera trzy lata później, w posiadłości swojej żony pod Londynem.
W Paryżu Achmatową odwiedził także Czapski. Podobnie, jak przy spotkaniu z Anrepem, to
Achmatowa zadzwoniła do Józefa Czapskiego.
Był to ostatni dzień pobytu – niedziela. Po tym
telefonie Czapski natychmiast z podparyskiego
Maisons-Laffitte wyrusza na spotkanie. Zobaczywszy ją zareagował podobnie, jak Anrep:
„Mimo woli przypominają mi się osiemnastowieczne portrety wyidealizowanych caryc rosyjskich”18. Rozmawiali o poezji, ale gdy próbował
dowiedzieć się czegoś o Siniawskim lub Danielu, stawała się ostrożna, mówiąc, że nie przypuszcza by mogli być
w Rosji drukowani, o sobie także mówiła bardzo niewiele. W trakcie rozmowy jego uwagę zwróciły otwarte drzwi, za którymi niewątpliwie ktoś był. Czapski nie wiedział, czy osoba w sąsiednim
pokoju, to któryś z gości, czy też „gość niezbyt chętnie widziany”,
ale konieczny. Zrozumiał więc lakoniczność odpowiedzi Achmatowej: „patrzyłem na tę kobietę w fotelu hotelowym nie na tę tragiczną i jeszcze piękną poetkę, spotkaną w Taszkencie, ale kobietę
wiekową, jakby uspokojoną, która już z daleka i z wysoka patrzyła
na swoją przeszłość i dzieło swojego życia. Wielką poetkę w aurze
swojej wówczas już światowej sławy”19. Gdy przez chwilę pozostali
sami, zapytał o syna, o którym opowiadała mu podczas pierwszego spotkania. O tamtym wieczorze u Aleksieja Tołstoja w upalnym
Taszkencie (w 1942 roku) i o nocnym spacerze, autor w książce „Na
nieludzkiej ziemi” mówi nie wprost, pilnując, by nie znalazło się
w niej nic, co mogłoby zaszkodzić poetce. Opowiada, że wieczór
przeciągnął się prawie do rana, długo jeszcze stali rozmawiając
przed domem Tołstoja. W trakcie rozmowy Czapski zaprosił tych,
którzy chcieliby posłuchać wierszy polskich poetów na następny wieczór do swojego hotelu, jednak w ciągu dnia Achmatowa zawiadomiła, że zachorowała i nie przyjdzie, wkrótce okazało
się, że żadna z zaproszonych osób przyjść nie może: „Te parawany kłamstw, które dzielą nas od Rosjan, z którymi pragniemy dialogu, <…> któż może uwierzyć w wykręty i na gorąco sklecone
bajki – zna je każdy, kto odwiedził Związek”20. Dopiero po latach,
W Ogrdzie Luksemburskim
już po śmierci Anny Achmatowej, w 1967 roku w paryskiej Kulturze znajdzie się wspomnienie tamtego spaceru przez nocny Taszkent. Czapski wspomina, jak bezceremonialnie pozbyła się kogoś,
kto także chciał ją odprowadzić. Obiecała tłumaczenie wiersza St.
Balińskiego „Kolęda warszawska 1939 ”,
O! Święta Mario, módl się za nami,
Lecz nie chodź tu.
A jeśli chcesz już narodzić w cieniu
Warszawskich zgliszcz,
To lepiej zaraz po narodzeniu,
Rzuć Go na krzyż
którego ze wzruszeniem słuchała: „Widzę jeszcze łzy w wielkich
oczach Achmatowej”. Teraz już mógł to wszystko napisać – już
nikomu nie mógł zaszkodzić. Przytacza fragment niezwykłego
tłumaczenia „Requiem”, które wykonał Józef Łobodowski, dla
paryskiej Kultury:
... Chcę tutaj, gdziem tyle męczyła się czasu
A rozbić nie mogłam ni krat ani zasuw,
Bo nawet przez śmierci mej spokój i ciszę
Zgrzyt wozów więziennych chcę znowu usłyszeć.
Bo nie chcę zapomnieć jak łoskot brzmi głuchy
I wycie zwierzęce nieszczęsnej staruchy.
*
*
*
21 czerwca, na Gare du Nord, przyjaciele spotkali się po raz
ostatni: była Nina Berberowa – chwilę o czymś bez świadków
rozmawiały w wagonie, był Dmitrij Bouchene, S. Ernst, J. Annienkow. Zapytana o wrażenia, powiedziała, że nie spodziewała się
takiego serdecznego przyjęcia, że zrobiło to na niej duże wrażenie i że nigdy tego nie zapomni.
Krótkie radości… to te dowody uznania, wyjazdy, których
mogła doświadczyć po pięćdziesięciu latach. Przez wiele lat – jak
określiła to Irina Punina – Anna Achmatowa była „niewyjezdnoj”,
gdy zapraszano ją na międzynarodowe kongresy, Związek Literatów nie raczył jej nawet poinformować o zaproszeniu, nawet nie
wiedziała, że odmawia. Zachłysnęła się tymi wyjazdami, planowała jeszcze na następny rok podróż do Stanów Zjednoczonych.
Czy była w poezji światowej Wielką Nieobecną? Pewnie i tak,
i nie. Oficjalnie nie drukowana, nieoficjalnie znana w całej
Rosji, od Leningradu, po Syberię. Jak anegdotę Lidia Czukowska umieszcza to, co przydarzyło się Surkowowi, gdy chciał ją
odwiedzić w Komarowie, bo wtedy bardzo się złościł nie mogąc
odnaleźć podanego adresu. Opowiadał, że trzeba było pójść do
urzędu i tam pytać. – „A K. Braun bez przeszkód trafił – odpowiedziała Achmatowa – gdy zapytałam jak to zrobił, odpowiedział, że w New Jorku narysowano mu plan” .
Dbała o swoją biografię, Józef Czapski napisał, że była: „strażą przednią, która pilnuje dobrego imienia, czy może prędzej
ścisłych danych biografii”... Miała jednak dystans do nagród
i pochlebstw. Z nie mniejszą dumą pokazywała stworzony
w jednym egzemplarzu tomik jej wierszy, wykonany na brzozowej korze przez ludzi pracujących przy wyrębie lasu, gdzieś
na dalekiej północy, jak i sycylijską marionetkę rycerza w lśniącej zbroi, wykonaną w lalkarskiej szkole w Katanii, czy zdjęcia
z uroczystości w Oksfordzie. O nagrodzie Etna-Taormina, mówiąc
jak o jakiejś „bolszewickiej kombinacji”.
…Dla mnie wszystko zabawa –
Muza ulgę przyniesie w noc ciemną,
A nazajutrz przywlecze się sława,
Potrząsając grzechotką nade mną.21
Tekst & foto: Krystyna Śmiechowicz
Владимир Шилейко, Последняя Любовь (Переписка сАнной Ахматовой и Верой Андреевой), Москва 2003 г.
2
A .A. Surkow, poeta, stał na czele Związku Pisarzy Radzieckich, redagował czasopisma „Ogoniok” i „Litieraturnaja gazieta”. Był w oficjalnej delegacji na uroczystości w Katanii.
3
Анатолий Найман Рассказы о Анне Ахматовой Москва 1999.
4
Дружба народов. – 1979. – № 8. – С. 261-268.
5
Hans Werner Richter (1908-1993) niemiecki romanista i eseista, napisał
wspomnienia z tamtego pobytu Euterpe znad brzegów Newy.
6
Hans Werner Richter.
7
Mikola (Mykoła) Bazan, ukraiński poeta, tłumacz, eseista.
8
Wiersz, „Premio Taormina”. Achmatowa studiowała w Kijowie prawo na
kursach dla kobiet. Na wydziale prawa Kijowskiego Uniwersytetu Św. Włodzimierza studiował Jarosław Iwaszkiewicz, a Anna Achmatowa wymieniana jest pośród młodzieńczych fascynacji pisarza.
9
Корней Чуковский Дневник (1901-1969), T.2. Москва 2003.
10
Informacje podaję za Голос России „Английский триумф Ахматовой”, 2011.
11
Maria Ignatiewna Zakriewskaja-Benckendorff-Budberg.
12
Z В. А. Черных, Летопись жизни и творчества Анны Ахматовой,
с. 120.
13
Arkadij Rajkin, wybitny rosyjski aktor, humorysta i reżyser.
14
Tak z powodu „okazałości” Achmatowa nazywała swój maleńki domek
w Komarowie.
15
Zofia Ostrowska; tłumacz, pracownik uniwersytetu w Leningradzie,
Polka z pochodzenia.
16
Николай Гумилев, Ангел лег у края небосклона.
17
Z tomu Różaniec, „Jak zwyczajna uprzejmość wymaga…” tłumaczenie, Podhorski-Okołów-53.
18
Paryska „Kultura” 1965 r.
19
Ibidem.
20
Ibidem.
21
Anna Achmatowa, z wiersza Rozstać się mimo wszystko udało, tłumaczenie Zbigniew Dmitroca.
1
Gazeta literacka
25
ESEJ
w słońcu, na tarasie kawiarni, potem pojechali na Montparnasse, w La Coupole pili kawę, a dokąd jeszcze jeździli Adamowicz
nie zdradził, ale wiadomo, że Achmatowa za drugim pobytem
zmieniała kilkakrotnie mieszkanie, a Modigliani przychodził i na
Rue Bonaparte, i na Rue des Fleurus. Była w Ogrodzie Luksemburskim, gdzie często z Modiglianim siadali przy fontannie, tuż
obok pałacu. W sobotę (19 czerwca), odwiedziła Annienkowa:
„w porze obiadu” przyjechała z A. Kamińską i Amandą Haight.
W bibliotece i gabinecie malarza, na ścianach wisiały portrety:
Pilniaka, Babla, Malewicza, Al. Tołstoja. L. Andriejewa, Siergieja
Eisensteina: „czuję się tak, jakby wróciła moja młodość”- szepnęła. Po raz pierwszy zobaczyła także swój portret wykonany gwaszem. Annienkow zaczął go malować w 1921 roku, robiąc jednocześnie dwie wersje tego portretu, dokończył go już w Paryżu.
Adamowicz zauważył, że w rozmowach poetka uciekała od
tematów współczesnych, nie chciała rozmawiać o niczym poza
sztuką. Podczas spotkania, słuchających (Adamowicz, Bouchene
i Czapski) zadziwiło to, że przeczytawszy wiersze, poetka niszczyła notatki, zniszczyła nawet notes z londyńskimi adresami,
a następnego dnia, gdy zobaczyła artykuł zamieszczony w gazecie „Nowoje Russkoje Słowo”, poprosiła Adamowicza o inter-
ESEJ
Maria
Jentys-Borelowska
Alicja Rybałko
O Alicji Rybałko,
królowej polskich poetów
na Litwie
S
zukanie zbiorów wierszy Alicji Rybałko w księgarniach Warszawy czy Krakowa –
miast, które przyczyniły się do jej poetyckiego zaistnienia – na nic się nie zda,
bo tych, które ukazały się w latach dziewięćdziesiątych, od dawna już nie ma, a nowych
nikt nie wydaje. Nie oznacza to wszakże, że pisząca przepiękną polszczyzną poetka z
Litwy jest w Polsce nieznana. Wileńskiej Eurydyki – jeśli posłużyć się kunsztownym
określeniem Krzysztofa Lisowskiego1 – nie przeoczył Internet, sporo tam tych jej „cichych
– jak chce litewski krytyk Algis Kalèda2 – dialogów”.
C
LISTY
Z ARKI NOEGO
óż jednak mają począć miłośnicy poezji, wedle których ten doskonały skądinąd nośnik informacji nie nadaje się do czynności tak intymnej i tak „odświętnej”, jak kontemplowanie – przeważnie mocno zawoalowanego – piękna (smutku, bólu) czyjejś duszy. Oni m u s z ą mieć możność wzięcia do ręki książki (lub czasopisma) z wierszami, przeczytania od początku do końca, z nawrotami do
wybranych utworów, nierzadko na dłuższą chwilę zamyślenia… Dlatego p o e z j ę chcą mieć n a p a
p i e r z e, w specjalnie wydzielonym miejscu, pod warunkiem wszakże, że jest tego warta.
Poezja Alicji Rybałko bez wątpienia zasługuje na to, aby znaleźć się w każdej prywatnej kolekcji
pereł i perełek polskiej liryki. Jest bowiem wyjątkowa. Choć cały dotychczasowy dorobek Wileńskiej
Eurydyki liczy trochę ponad cztery setki wierszy i zawiera się w sześciu zbiorach, to przecież uprawnia do nazwania jej królową polskiej poezji na Litwie.
A poezji tej jest tam wielka obfitość, bo – jak się zdaje – Polacy, mieszkający za wschodnią granicą,
w tej akurat formie ekspresji dostrzegli skuteczny lek na nostalgię i bardzo dobry sposób na t o ż s
a m o ś c i o w e określenie się w skomplikowanej polsko-litewskiej rzeczywistości. Twórca i redaktor Oficyny Literatów i Dziennikarzy „Pod Wiatr”, Romuald Karaś, pisarz, dziennikarz i działacz Związku Literatów Polskich, zainicjował w roku 1990 wydawanie BIBLIOTECZKI WILEŃSKIEJ po to właśnie,
aby wszystkim polskim poetom z Litwy, od mistrzów po nieporadnych adeptów sztuki wierszowania, dać szansę publicznego wyartykułowania bolesnej, sierocej polskości. Pod firmą Biblioteczki
więc w przeciągu kilku lat ukazało się nakładem Oficyny „Pod Wiatr” około pięćdziesięciu pozycji, z
tomikami Henryka Mażula (Iliady 1991), Sławomira Worotyńskiego (Podróż 1991), Romualda Mieczkowskiego (Powrócę 1992) i Alicji Rybałko w pierwszej dziesiątce. I już wtedy okazało się, że uczona
pani genetyk przewyższa talentem poetyckim wszystkich pozostałych.
Urodziła się autorka Listów z Arki Noego 4 lipca 1960 roku w Wilnie. Jako absolwentka wydziału biologii Uniwersytetu Wileńskiego, ze stopniem doktora nauk biogenetycznych, do roku 1999 pracowała naukowo w Centrum Genetyki Człowieka w Wilnie, następnie wraz z mężem, doktorem Brunsmannem, przeniosła się do Monastyru (Műnster) w Północnej Nadrenii-Westfalii i podjęła, u boku
męża, jako jego asystentka, pracę w klinice uniwersyteckiej Charité w Berlinie. Wydała na świat dwoje dzieci. Choć swój własny, nowy dom ma już w Niemczech, często przyjeżdża do Wilna, bo tam jest
jej DOM PIERWSZY, w którym wciąż żyje jej matka. A wraz z matką żyje jej JĘZYK PIERWSZY, polski-i-litewski, w dwóch – jeden… Jak w wierszu bez tytułu z tomiku Moim wierszem niech będzie milczenie:
Język polski jest pełen szelestów,
litewski zaś – pełen syków.
Jak żmija na suchych liściach
dwie hostie na moim języku.
Jako poetka debiutowała w wileńskim „Czerwonym Sztandarze” w roku 1979. Jej wierszopisarski
dorobek zawiera się w sześciu zbiorach: Wilno, ojczyzno moja… (Warszawa, Oficyna Związku Literatów „Libraria” 1990), Listy z Arki Noego (Wilno 1991), Opuszczam ten czas (Warszawa, „Interlibro” 1991),
Będę musiała być prześliczna (Warszawa, Oficyna Literatów i Dziennikarzy „Pod Wiatr” 1992; Biblioteczka Wileńska 5), Moim wierszem niech będzie milczenie (Kraków, Oficyna Cracovia 1995), dwujęzyczny wybór Eilėraščiai/ Wiersze, z przekładami na język litewski Vladasa Braziūnasa, ze wstępem
Algisa Kalèdy (Wydawnictwo Związku Pisarzy Litwy, Vilnius 2003). Jest laureatką kilku prestiżowych
nagród, m.in. nagrody im. Juliusza Słowackiego przyznanej przez Związek Literatów Polskich oraz
nagrody im. Barbary Sadowskiej. Prócz poezji uprawia sztukę translatorską (przekłady na język polski poezji wybitnych Litwinów, m.in. Marcelijusa Martinaitisa czy Vytautasa Bložė, także tłumaczenia
powieści) oraz eseistykę, krytykę literacką, felietonistykę, znaną w Polsce głównie z łamów wychodzącego w Wilnie, pod redakcją Romualda Mieczkowskiego, kwartalnika „Znad Wilii”. Opracowała
antologię literatury litewskiej lat dziewięćdziesiątych pt. Sen Mendoga, która ukazała się nakładem
Książki i Wiedzy w Warszawie w roku 2001.
Liryki Alicji Rybałko urzekają świeżością, subtelną prostotą i naturalną mądrością. Bywa, że zachwycają błyskotliwym konceptem lub celnym paradoksem, wprawiają w podziw kunsztowną konstrukcją
lub skrzydlatą metaforą. Nieskażone patosem, który jakże często kazi szlachetne skądinąd wiersze
Rodaków z Obczyzny, nietknięte sentymentalizmem, który nierzadko obniża emocjonalną i intelektualną wartość „duchowych wyrobów” licznych tam poetów-patriotów, wolne od zabójczych dla
poezji (i wszelkiej wolnej myśli) stereotypów, są te liryki jak zwyczajne, małe i „biedne” przestrzenie,
pośród których człowiek czuje się szczęśliwy, jak ciche rozmowy ze sobą, przekorne apostrofy do
ukochanego, pokorne, lecz pełne godności i ufności modlitwy i „modlitewki” do Boga o…
O co, powie najlepiej sama poetka.
Maria Jentys-Borelowska
Zob. recenzję tomiku Moim wierszem niech będzie milczenie w „Rzeczypospolitej” 1996 nr 220.
Wstęp pt. Wiersze – jak ciche dialogi do obszernego, dwujęzycznego wyboru utworów poetyckich Alicji Rybałko pt. Eilėraščiai/ Wiersze, Vilnius 2003.
1
2
26
Migotania 47
Z tomu: Opuszczam ten czas
Curriculum vitae
Nie grać w tragedii tej, a żyć,
mieszkać i kroić chleb co rano.
Nie płatki śniegu nocą śnić,
a kaszę,
mannę lub owsianą.
Sponad kojąco jasnych ramp
na widzów patrzeć okiem kosym,
a ku pomocy śpieszyć tam,
gdzie czajnik kipi wniebogłosy.
Żyć w tej tragedii bez uniesień,
aż dnia któregoś znad przepierki
dusza ku niebu się uniesie –
czysta jak zapach mokrej ścierki.
Telewizja
Wieczorami ekran nam świeci.
Gwiazdy się z życia wyniosły.
Telewizja jest jak dla dzieci.
Życie jest dla dorosłych.
Z tomu: Listy z Arki Noego
Modlitewka
Mej kruchej łódki w morzu słów
Aniele Stróżu strzeż:
dziś znów kołyszesz mnie do snu
nie ty,
a jakiś nudny wiersz.
Pomóż przez jawę jak przez las
zwietrzały nieść dynamit…
Przeczyste Słowo,
wybaw nas
i zmiłuj się nad nami.
Poety psalm pokorny
Ujmij mi, Panie, z duszy ptaka,
z oczu mi odbierz błyskawicę
i naucz mnie zwyczajnie płakać,
zwyczajnie spać, zwyczajnie milczeć.
Ktoś mnie wymyślił. Mnie, prawdziwej,
daj czynić, jako czynią drudzy.
Tchnij i wyprostuj to co krzywe,
niech Ci się modlę wierszem cudzym.
Zabij mnie, Panie. Ciężko dyszę.
Lecz nim ktokolwiek zgon mój stwierdzi,
Ty, litościwy, każesz słyszeć
wiersz – odroczony wyrok śmierci.
* * *
Na dworcu w Dűsseldorfie
Moim wierszem niech będzie milczenie.
Schodami w górę z tobą, Orfeuszu.
Żeby policzyć gwiazdy, żadnych słów nie starczy.
Jakbyśmy ciągle uciekali do Egiptu:
dziecko, Józef i ja.
Zawsze w drodze, zawsze wśród reklam Coca Coli
i ostatniej posezonowej wyprzedaży.
Jakby ścigało nas nienawistne spojrzenie Heroda.
Nie płacz, dziecko, ten pan tylko sprzedaje żyletki.
W Egipcie zapowiadają upały.
A ty i tak wiesz wszystko,
więc po co ci więcej.
Nie musisz tyle gadać, Eurydyko.
Twoim wierszem nich będzie milczenie.
Muszę ci to powtarzać,
bym nie zapomniała.
Fot. www.pol-cafe.de
Z tomu: Przyzwyczajać się do odlotu
* * *
Dotykam twego ciała jak szczęścia,
które jest śmiertelne.
Innego szczęścia nie ma, tylko takie.
Idąca
Idziesz przez pola, Ojczyzno, na przełaj ku Miastu,
krwawych sztandarów nie dźwigasz i wzrok Ci nie pała.
Mówisz coś biednie, prosto,
przedzierasz się pośród chwastów,
teraz dopiero widać, jaka Ty jesteś mała.
Idziesz zgarbiona od Święcian z Niedzielą Palmową w dłoni,
suniesz wolnieńko z Bieniakoń, Niemieża, Połuknia, Naroczy…
Idziesz - i pachniesz mocno jak ziemia i kwiat jabłoni,
a niebo się staje wyższe o Twoje błękitne oczy.
Poetyckie popołudnie pod pomnikiem Adama Mickiewicza
ON w dal spogląda. Myśmy tacy mali.
Nasze usta są całkiem malutkie.
Wilno patrzy na nas z tej dali
i coś mówi bramami na kłódkę.
W radiu śpiewa syrena.
Ona też to wie.
I liście wiedzą, i bzy, i narcyzy.
Tylko kurz szarzeje niedowierzająco.
* * *
Myślę o tobie zawsze,
ilekroć idę przez ciemność,
ilekroć grają skrzydła
anielskie na nieboskłonie.
I ta jasność jest ze mną,
i ta ciemność jest ze mną,
z niej wychodzę
i wracam do niej.
* * *
Ręka w ręce i słowo przy słowie.
Niech rozdzieli nas jeno trumna.
Coś dziwnego chodzi po głowie.
Wilno patrzy. Pęknięta kolumna.
Tutaj jest środek świata.
Stąd już tylko do nieba.
Wilno soczystokremowe,
swym głodomorom przebacz.
O nas
Zstąp z zamarłych obrazów
i z amatorskich migawek,
we wszystkich miastach świata
zawalcz o naszą sprawę.
To nie Syzyfa czeka syzyfowa praca:
na okna oświetlone patrzeć po kryjomu,
odchodzić, tłuc się w piersi i znowu powracać,
by obcy próg całować w swoim własnym domu.
Z tomu: Moim wierszem niech będzie milczenie
Nauka języków obcych
Wypływaliśmy na obce morza.
Od ich słów
kołowaciały języki,
a serca osiadały na dno.
Ach, gdyby nie ta dal,
co wzdychała jak mewa z dalekiego mola.
Wyplunąć by tę gorycz,
słodka ślina napłynie sama.
Jakie skarby na język przyniesie.
Ach, gdyby nie ta dal.
Niech zaglądają nam w dusze
madonny po obcych kościołach.
To tylko siostry tej naszej.
Odejdą, gdy Ona zawoła.
Miłość lingwistyczna
kocham każdą sylabę
którą wymawiasz
mówisz
i już jesteś tak niedaleko poezji
od której dzielą cię zazwyczaj
połacie błogiego
nierozumienia
nie każdą sylabę kocham
którą wymawiasz
myślę
nie cały język
zbyt często warkotał
jak karabin maszynowy
zamiast gruchać jak gołębica
nie cały język kocham
chociaż jest niewinny
Rys. Monika Ślósarczyk
Gazeta literacka
27
POEZJA
P o e z j a
ks. Jan Sochoń
Plon
Razy
Zrazu czytam, później już tylko
przerzucam, zdanie po zdaniu,
Kronos Gombrowicza,
Mogę zmilczeć Boga,
zamknąć oczy, zapłakać,
nie domagać się nagród,
może tylko przebaczenia.
jakbym zbyt długo trzymał w dłoniach
ostre kamienie, które nie goją ran.
Zapisywać powinno się wszystko,
od A do Z, jak przystało na pisarza
z dalekiego kraju.
Nie wiadomo przecież, co może
wywołać burzę, a co miłosny dreszcz,
co każe składać, a co rozkładać ręce.
Nie wiadomo, jak z nami obejdzie się
czas.
Fot. Paweł Sobczyk
Na wszelki wypadek nie wstydzimy się
ludzkiego życia, skoro musiało być takie,
a nie inne,
Przestrzegasz mnie: nie myśl
więcej o ciele, nie ciesz się
z jego uroków, z tego, że mieści
w sobie cały wszechświat,
że z miłością tworzy zgrabny duet.
Zajmij się czymś piękniejszym,
na wskroś godnym pobożnego
urzędu; nie patrz na wiotkie ramiona
i łagodne zakola brzucha;
nie dotykaj stóp, które łatwo
splatają się w jedno gniazdo.
Psalm w środku lata
Zagadka
Kłosy żyta błogosławią lato
rozciągnięte nad wąskim pasmem
rzeki.
Co znaczy ta zamieć w głowie,
prószenie suchych iskierek, imion czasu?
Szczupaki, płocie, a nawet
pstrągi przebijają taflę wody
w czystym blasku.
Piję z tego olśnienia
samą istotę, samą esencję.
Nie mam powodów,
aby jej nie ufać, nie przyjąć snu,
w którym dzieją się rzeczy
nie z tego świata,
nie z tej miłości, którą odczuwam
teraz, trzymając ciebie za rękę,
Jezu, moja dziewczyno,
u progu dzieciństwa, na początku
szczęścia, które nie może minąć.
28
Migotania 47
Co znaczy, że tak mało pojąłem,
z tej zagadki, szczurołapki?
Jakbyś po raz pierwszy widział
samego siebie, swoją własną
tajemnicę,
Jakby na to nie spojrzeć,
bez zasług z mojej strony.
Dzisiaj będzie pochmurno,
ale z przejaśnieniami, słyszę,
i wiem, że to wróżenie z chmur.
Noc, jak co noc,
wzywa mnie do siebie,
naturalnie, spontanicznie.
Jak mam
cię kochać, moje życie,
dane raz na zawsze, na szczęście?
Wiersz na koniec roku
Czterowiersz
Dziewczyna
Gdzie wiodą mnie słowa, skryte prośby,
przeżyte, a żywe wciąż dni?
Wiem, że mogę – jak one –
cieszyć świat i Ciebie,
któryś uradowany i uspokojony
tym wszystkim.
swoją własną ofiarę
Początku.
kiedy życie jest puste,
bez celu.
Mogę zmilczeć Boga,
mogę Go zranić w każdej chwili,
by zaprzestał iść w moją stronę,
by zrezygnował z dalszych starań.
skoro wydało – właśnie dlatego –
obfity plon.
Wyróżniaj to, co zawsze dobre
i sprawiedliwe, niepodatne na zachwyt
–
by pisać pewną ręką.
Boga nie ma:
rzeczywiście, nie ma,
Mogę zmilczeć Boga,
tak, jak powinno się to robić,
spokojnie, bez emocji,
we śnie narkotycznym, zbolałym.
Mogę zmilczeć Boga,
wpierw jednak dam się obłaskawić,
przyjmę razy na gołe ciało,
na publicznej scenie życia.
Siano ułożone w kopce,
przysposobione do życia.
Pewna ręka
Mogę zmilczeć Boga,
który mnie zrodził,
który jak ogień zabija,
oczyszcza z łatwych lęków.
Prognoza pogody
Podobnie jest ze mną.
Patrzę na siebie. Ktoś z góry
też patrzy. On wie, ja nie wiem.
To już kolejny koniec,
61 w moim podarowanym życiu.
Bez zbytniego cierpienia,
z grzechem, z jego dostojnością.
Czy ktoś, kogo spotkałem
poczuł się uradowany?
Podniesiony na duchu,
wyjęty z ram konwencji?
Czy zyskał poczucie dumy,
która wciąż się gubi?
Chcę to wiedzieć, kiedy nad miastem,
nad bielańskim lasem strzelają ognie.
Jego i moja wolność.
Mój strach, że chociażby jutro
w proch się roziskrzę,
w miejscach, gdzie pustka
traci kształty, traci swą nicość.
Sztuczny świat sprawia wrażenie,
że niesie szczęście wszem i wobec.
Śmierć czyha, jest bezwzględna,
nieczuła na prośby i miłość.
Może tylko bądźmy łagodni,
cierpliwi, kiedy Bóg milczy.
On ma nad nią przewagę,
niczego jednak nie czyni,
byśmy dowiedzieli się o tym.
Kiedy bezradnie pomnaża swą łaskę.
Podtrzymuje tylko tlący się żar.
Ale nie łudźmy się, nie oczekujmy
nadzwyczajnych podniet, zdarzeń.
31 grudnia 2014 r.
kapłańska
POEZJA
ks. Janusz A. Kobierski
Ostatni wiersz
ks. Jana Twardowskiego
Nawet w godzinie umierania
układał krótki liryk.
W oczach proroka
widać gwiazdę zaranną.
I czasy… i światy… różne.
Bo jest ich więcej niż jeden.
W umyśle proroka
jawią się obrazy,
spływają słowa z góry.
Układają się w klucz
do tajemnicy.
W sercu proroka
miłość gości stale,
niepokój nader często,
światło tylko z rzadka.
Życie proroków
trudniejsze niż innych.
Przeważnie są zabijani.
To cena za Prawdę.
Tak było
i jest
do dziś.
Pytania
Zliczono w Ewangeliach,
że zadano Panu Jezusowi
sto osiemdziesiąt trzy pytania.
ufając,
że otrzyma w zamian
uśmiech Pana Boga,
którego często
rozweselał
niewinnymi
wierszami.
V 2014
Recenzja o poecie
Rozmyślam,
jakie krajobrazy
zamieszkują tego poetę?
Czy słonce często gości
w jego świecie?
Po wierszach wnioskuję,
że zna wszystkie pogody.
Moce złe i dobre
toczą w nim ciągłą walkę.
A różne języki
próbują wprowadzać styl chaosu
i omamiać umysł,
który powinien być czysty
jak dusza po spowiedzi,
jak wykąpane ciało,
Zbawiciel odpowiedział wprost
tylko na trzy.
jak panna przed ślubem.
Dlaczego tak mało?
Chociaż pośrednio na więcej.
X 2014
Większość pytań jawi się
jako podstępne
i nachalne,
ażeby zaszkodzić.
Poeci odchodzą
Wiadomo, kto je stawiał
oraz w jakim celu.
Zestaw ich był bowiem
aż nadto oczywisty,
by myśleć inaczej
i snuć inne domysły.
Niech wystarczy więc tyle,
cośmy usłyszeli.
Większość odpowiedzi znają
ludzie dobrej woli.
A najtrudniejsze
zostawmy na przyszłość.
W sprawach bożych
na ziemi,
aby wiarę wzmocnić,
powinna być przecież zawsze
podniebna tajemnica.
XII 2013
Fot. www.januszkobierski.pl/galeria/w-drodze-do-dzis/w-drodze-do-dzis-48
Prorocy wszystkich czasów
Ostatnie słowa
upamiętnił
w modlitewnej metaforze,
Labirynt
Mamy go wokół siebie
w każdym miejscu i czasie.
Nie należy więc czynić wypraw
za góry i rzeki odległe.
Nie uciekniemy daleko,
bo jest przecież wszędzie
i łasi się urokliwie,
kusząc przygodą życia,
która skończy się szybko
inaczej niż w marzeniach.
Ale o tym niewielu
wie albo chce wiedzieć.
A nawet ci, co wiedzą,
traktują jak dzieci
ostrzeżenia z pamięci
i blizny na ciele.
Wchodzą na ścieżki niepewne,
co wiodą donikąd.
Przemysławowi Dakowiczowi
Jak z szeregu
ostatnio najwięksi odeszli.
Kolejni zasobni w lata
i w talent bogato strojni
już ustawiani w kolejce.
Co będzie, gdy oni także
pożegnają nas?
Na nowo w nie wierzą jak w bajkę
z pięknego dzieciństwa.
Tylko, że bajka jak zwykle
kończy się bardzo dobrze.
Szukanie zaś w labiryncie
tak zwanych drzwi awaryjnych
rzadko kiedy pomoże
wrócić do punktu wyjścia.
30 XI 2012
Jakie głosy po nich
wypełnią ciszę głuchą?
Oby poezja wciąż lśniła,
gdy nawet bardzo się ściemni.
I miał kto przy niej stanąć
trawiony świętym ogniem,
pieśni nowe układać,
śpiewać
jak ptaki w przestworzach.
Tkać kronikę prawdy
na osnowie dziejów.
IV 2014
Gazeta literacka
29
PROZA
Hanna Brakoniecka
KABEL
Ciekawa pani, co tam niosę? Proszę zajrzeć do reklamóweczki.
Piękny, nowy kabel. Długi, co? Nie, nie będę niczego z niczym
tym łączył. Chyba że niebo z ziemią, nogami i głową. O tutaj,
widzi, pani spuszczę ten kabelek z elegancką pętelką na końcu,
a do niej włożę swoją nieszczęsną głowę i zeskoczę. Tak że jak
pani wyjdzie ze swojego zakładu, to zobaczy, że coś tu dynda
i to będą moje nogi. Nie, takie nożyczki fryzjerskie nie odetną
mnie, nie dadzą rady. Ale włosy to może mi pani podciąć. Bardzo dziękuję, to się rozsiądę, a pani niech podcina.
Jeszcze dziś tego nie zrobię, ale myślę o tym codziennie. Zupełnie nie widzę sensu w życiu. Zakończę tylko moje sprawy. Mam
jeszcze pięć zleceń. Postaram się nie brać więcej, to jakieś pół
roku i koniec. Kabel mam, resztę pokończę. Zonę muszę jakoś
zabezpieczyć. Chociaż myślę, że dawno mnie już nie kocha. Gdy
próbuję o tym rozmawiać, mówi, że już ma dość mojego ględzenia. A ja tak bardzo potrzebuję kogoś, kto by mnie zrozumiał, kto by chciał przegadać to ze mną, wspólnie poubolewać.
Bo niech pani popatrzy, co się dzieje z tym światem. Komercja i
konsumpcja wszystkim zawładnęła. Nie ma już żadnych wartości. Jakby Boga nie było, zapomnieli ludzie o Nim.
Jak była, wie pani, konsekracja tego nowego kościoła w zeszłym
roku rozpoznaliśmy się z księdzem biskupem z dawnych lat. Miałem zaszczyt poznać go kiedyś i zbliżył się do mnie, przeszliśmy
się, rozmawialiśmy o sztuce, o muzyce. Nie mieszaliśmy do tego
spraw religijnych, czy kościelnych. Nie poruszaliśmy spraw aborcji,
pedofilii księży. Z tym to już naprawdę przesada. Ta nagonka na kościół jest nie do wytrzymania. Taki Polański to może dziewczynki na
prawo i lewo gwałcić, i chodzi w glorii i chwale, ale księży to zaraz
by się kamienowało. Świat jest pełen niesprawiedliwości i bzdur.
Choruję, wie pani, serce ledwo się trzyma, dwa zawały, chociaż
dopiero po pięćdziesiątce jestem. Dziewięć tabletek codziennie
brać muszę, inaczej kaput. Kiedyś krew mi się puściła z nosa i ust,
doczłapałem się do przychodni. Czy muszę długo czekać, pytam
rejestratorki, bo kolejka, widzę, wielka. Jest kolejka, trzeba czekać, ona na to. Ale boję się, że wam zarzygam krwią posadzkę
piękną, szepczę zbolałym głosem, a ona do mnie, niech pan nie
będzie taki chamski! Wyobraża pani sobie, jak znieczulica nieludzka zapanowała teraz w służbie zdrowia. A ja nic, cichutkie
przepraszam, w chusteczkę pluję, do domu idę. Prywatnie się
potem udałem do znajomego kardiologa.
Albo kiedyś przechodzę powoli przez pasy na ulicy, a tu łysy
osiłek wychyla się z okna i wrzeszczy jak opętany, szybciej dziadu się ruszaj. To ja cichutkie przepraszam i próbuję przyspieszyć
krok, a niełatwo mi z tym sercem. I myśl po chwili, żebym był
dziesięć lat młodszy, ty gnojku, to bym ci ten łysy łeb wyciągnął z tego okna na ulicę, popamiętałbyś do końca życia. Serca
ludzie nie mają. I jak tu żyć w tym podłym świecie.
Zupełnie w ludziach już wrażliwości na innego. Ja, proszę pani,
ultra prawica jestem, co tłumaczyć można jako prawdziwie prawy człowiek. Chciałbym ten świat widzieć w dobroci i pięknie.
A tu na Eurowizji pojawia się takie monstrum– kobieta z brodą.
Co pani na to? Świat oszalał, stacza się na dno. Moralnie przede
wszystkim. Żadnych już wartości. Żadnych.
Dlatego codziennie myślę o samobójstwie. Czy dobry Bóg mi
wybaczy? Patrzy na moją mękę, więc chyba się nie sprzeciwi. Ile
płacę? Dwadzieścia pięć? Niech pani nie przesadza. Przecież to
nie żadna koafiura, tylko drobne podstrzyżenie włosów. Dam
dwadzieścia i będziemy kwita. Prawda?
Biorę mój kabel nowiutki i do pracy. Do widzenia pani,
z Bogiem.
29.03.2015 r.
GDYBY NIE TO
Bo to wszystko, mój Drogi, wynika z naszych skomplikowanych relacji.
Oczywiście, że wiem, jaki jesteś i jakie masz potrzeby. Jednak, gdy dochodzą u mnie do głosu emocje, gubię się w rozpoznawaniu Twoich.
Wiem też, że my z mężem jesteśmy w jakiś sposób wobec Was
parą równoległą. Wiem na przykład, że coraz bardziej wszyscy
czworo cenimy sobie nasze małżeństwa, że coraz bardziej się
o siebie wzajemnie boimy, że to, co mamy, jest coraz ważniejsze. Że obawiamy się samotności bez tej drugiej osoby i żeby
się jej nic nie stało.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, co na mnie spadło.
Ciągle staram się tak zachowywać, tak mówić, żeby zyskać Twoją przyjaźń i chwila, w której powiedziałeś: Czuję, że jesteś moją
przyjaciółką, tak często otwiera się w moim sercu. A jednak ciągle jest coś nie tak. Zalewają mnie uczucia, które nie pozwalają na spokój i dystans.
Zaczęłam czytać książkę o sile woli. Myślałam, że sobie pomogę. I czego się dowiedziałam? Że postanowienia doskonale działają, gdy mamy siłę, energię, gdy ona słabnie, napięcie rośnie i
popełniamy szaleństwa. Dlatego te moje nagłe, niespokojne listy.
Wbrew rozsądkowi, logice i dobrym obyczajom. Ciągle tęsknię
30
Migotania 47
Prozy wysłuchane
za Tobą i choć nie jest już to szaleństwo sprzed lat, zdarzają mi
się, również ku mojemu przerażeniu, te niekontrolowane wyznania, gwałtowne maile.
Moja miłość do męża nie zmalała. Jest dobra, spokojna, łączy
nas wielka przyjaźń. Nauczyłam się żyć w tej podwójności. Jakoś
uporałam się z wyrzutami sumienia, widząc, że to niezależne
ode mnie. Czy to w psychologii leży przyczyna, czy w metafizyce? Wiem, że ta bolesna, trudna miłość była mi przeznaczona.
Znam Twoje wady i cudowne cechy, znam Twoją zwyczajność i niezwykłość. Nie w szczegółach, nie z codziennego życia,
ale odczuwania Ciebie, słuchania. Również Twojej Energii. którą
odczytuję z przestrzeni.
Mówisz, że postrzegam Cię w jakiejś czerni. To nie tak. Gdy
wysyłam list, a Ty nie odpowiadasz, pojawia się żal, że mnie
lekceważysz, nie pamiętasz. Potem złość na siebie, że tak Ci się
narzucam. A potem wszystko mija i znów tęsknota, pragnienie
choćby najmniejszego kontaktu. Ale to prawda, że gdy piszemy do siebie, często nie odczytujemy prawidłowo intencji. Nie
znamy siebie naprawdę i to napięcie między nami... Koloratka
miała Cię rozbawić, a odczytałeś to jako ironię. Ja płakałam przy
Czasie apokalipsy i landszafcie, a przy codziennie czegoś chcesz...
rozpacz po prostu. Jedyne miłe słowa zniweczyłeś tym nie ściemniam. Stały się swoim przeciwieństwem.(Porównaj: Fajny jesteś,
nie ściemniam.) A zresztą, może chcieliśmy się dotknąć, jeśli nie
świadomie, to podświadomie. Ja Ciebie, bo tak mnie odrzucasz,
Ty mnie, bo tak napieram. Nasz pieprzony węzeł gordyjski.
Odczytujesz mnie jako jakiś wulkan energii, a to guzik prawda.
Jestem bardziej flegmatyczna niż energiczna. Tylko to uczucie
wyzwoliło ze mnie wszystkie możliwości, z których nie zdawałam sobie sprawy. A teraz je realizuję. W tym także leży przyczyna mojego ciągłego wołania do Ciebie, to nie tylko uczucie,
ale cała zmiana życia. Istniejesz we wszystkim, co robię. I Ty tam
jesteś, tam Cię widzę, czuję. Nie umiem Ci o tym nie mówić. Bez
Ciebie nic takiego by się nie wydarzyło.
Wiem, że musisz uwierzyć, że już nigdy nie będę chciała od
Ciebie, czego nie mogę dostać. Że nie będę już zakłócała Twojego spokoju. Ja też tak chcę. Te chwile rozmowy z Tobą tyle dla
mnie znaczyły. Zmarnowałam to. Nie byłam w stanie opanować
uczuć. Nie wiedziałam, nie czułam, że znów przekraczam granicę. Bardzo mi z tym ciężko.
Bardzo chciałabym zapewnić Cię, że nie naruszę już Twojej
prywatności. Siebie też chciałabym zapewnić.
Tak często czułam się przez Ciebie lekceważona, źle traktowana. Chciałeś, żebym Ciebie od siebie uwolniła. Przysięgałam,
że nigdy się nie odezwę. Ale miłość jest okrutna. Gdy kogoś tak
opęta, nie pozwala odejść, zapomnieć. Przynosi tak wielkie cierpienie. Pisanie do Ciebie dawało mi ukojenie, dlatego ciągle do
tego wracałam.
Teraz chcę spokoju, chcę ciszy. Spokojnej rozmowy. Już bez krzyku, natarczywości, nadmiaru. Powiedz, że jest szansa. Daj nam ją.
NAJPIERW
Powiedz mi, siostro, co mam zrobić. Jak mam do niego mówić?
Daj herbaty, tak zmarzłam. Jak to dobrze, że mój pokój jest wolny. Wybacz, że poprzesuwam twoje rzeczy. Znów tu zamieszkam.
Dziękuję ci, naprawdę.
No dobrze, już mówię. Widzisz, wyprowadzam się z domu. Przynajmniej na razie, zanim się nie rozwiodę i nie ustalimy podziału
majątku. Jestem zdesperowana, nie chcę już tego dłużej z nim
być. Patrzysz zdziwiona, że aż tak. Bo przystojny, wykształcony, nieźle zarabia. To prawda. Z daleka wygląda fantastycznie.
Pamiętasz jak za nim szalałam? Wydawał mi się księciem z bajki. Taki czarujący, piękny, szarmancki. Kiwasz głową, zazdrościłaś mi nawet. Wiem. Żałowałyśmy, że nie ma brata bliźniaka. A
teraz patrz, siedzę tu i beczę, marząc, żeby to się jak najszybciej
skończyło. I nie radzę ci go po mnie dziedziczyć. On jest potworem. Bestią w białych rękawiczkach.
Dzięki za tę herbatę. Lepiej mi już, trochę się rozgrzałam. Gdzie
masz chusteczki, bo moje się skończyły. Dzięki. Nie, nigdy mnie
nie uderzył. Ale uświadomiłam sobie niedawno, że ja żyję w ciągłym lęku. Jak słyszę domofon, to wpadam w panikę, ganiam
jak oszalała po mieszkaniu, bo wiadomo, że zaraz do czegoś się
przyczepi i na dzień dobry dostanę, ty oczywiście, nigdy nie
widzisz bałaganu, który robisz, leżysz całymi dniami przed telewizorem i żresz. Bo dla niego jestem ciągle za gruba, chociaż
widzisz, jak wyglądam. A jak schudłam wtedy po poronieniu,
to mi powiedział: Nie ciesz się tak, dwa miesiące i znów gruba
landara się z ciebie zrobi.
To że pracuję jako fryzjerka, to dla niego zabawa lalkami. Gardzi
tym zawodem, a mój licencjat, to żadne studia, tylko żałosna szkoła zawodowa. Owszem, jak straciłam dziecko i jak nasz brat zginął,
wspierał mnie, pozwalał płakać. Wygłaszał mądre komunały. Nie
czułam się wtedy samotna. Byłam niesamowicie wdzięczna, wstydziłam się, że mogłam mieć do niego kiedykolwiek pretensje. Bo
on jest idealny. I ta jego idealność przeraża mnie. Jest nieludzka.
Śmierć tak. To jest zrozumiałe, można rozpaczać, ale jak powiem
mu niebacznie, że Wieśka z mojej pracy jest głupia i docina mi
na każdym kroku, to słyszę tylko, wybrałaś sobie głupią pracę, to
ponoś konsekwencje. Nigdy nie jest po mojej stronie. Boję się go,
wiesz? Nie jestem przy nim rozluźniona, ani swobodna. Cały czas
pogarda, wzruszanie ramion, wyniosłe miny. Nie przyszedł kiedyś
na noc do domu. Wariowałam ze strachu do rana. Obdzwoniłam
pogotowia, szpitale, policję. Gdy wrócił nad ranem podchmielony,
to nie ja robiłam awanturę, to on mnie wyzwał od skretyniałych
idiotek, histeryczek, które mają chyba za dużo czasu. Mogłabym
nie ganiać od okna do okna do okna, tylko je po prostu umyć. Ale
on nie jest pijakiem. Takie coś zdarzyło mu się jedyny raz. Zresztą
nie powiedział, gdzie był. To nie moja sprawa przecież.
I wiesz co? Kiedy uciekłam do swojego pokoju, taka umęczona i upokorzona, pomyślałam, że może szkoda, że jednak nic mu
się nie stało. Gdyby był na przykład sparaliżowany, byłby całkowicie zależny ode mnie. Ale przecież mógłby mówić. Jezu, on w
domu cały czas i mówi. Przecież nie okazałby mi wdzięczności,
tylko miałby bez przerwy pretensje. Pamiętam, jak zachorował na
grypę. Zwykle sam zajmuje się sobą, ale wtedy miał tak wysoką
gorączkę, że nie wychodził z łóżka. To był koszmar. Ciągły, totalny
ochrzan. Nie tak mu poprawiam poduszkę, potknęłam się niosąc lekarstwa, herbata za gorąca i nie tak słodka. Gdzie ja łażę,
przecież mnie wołał już dwa razy. Mówię ci, koszmar.
Wiesz dlaczego nigdy nie zapraszam cię do domu? No, wiesz.
Domyśliłaś się. Kiedyś wpadła Basia, miała kłopoty ze swoim.
Okazało się , że Grzesiek ją zdradza, przyszła się wypłakać i głupio mi było wyrzucić ja w środku tego płaczu. No i przyszedł.
Żadnego dzień dobry, tylko ostry głos z przedpokoju: Czyżbyś
zapomniała, że nie życzę sobie nikogo obcego w moim domu?!
Skończcie już te babskie fochy i podaj mi obiad. A przecież Baśkę znał, zawsze mówił jej eleganckie dzień dobry, a ona mi go
tak zazdrościła. Teraz pogodziła się z Grześkiem, wszystko mu
wybaczyła, śmieją się z tamtego epizodu. On twierdzi, że dzięki temu jeszcze bardziej ją kocha, a ona, ze niech ją nawet czasem zdradzi, bo i tak jest cudowny. A mnie zaczęła współczuć.
Wiesz co? Ja go już nie kocham, ja się go tylko boję. Wczoraj
moja klientka, która była na warsztatach dotyczących przemocy
domowej, powiedziała, że kobiety często nie zdają sobie sprawy,
że przemoc to nie tylko bicie, znacznie gorsza może być przemoc
psychiczna. I wtedy zrozumiałam, w czym ja byłam przez ostatnie dwa lata. Pomyślałam, że dwa lata wystarczy i ani dnia dłużej.
Nie wzięłam ani grosza za super fryzurę od tej kobiety. Wzięłam
tylko numer telefonu, żeby móc się z nią konsultować. Powiedziała, że pomoże.
Słyszysz, dzwoni? Co mam mu powiedzieć? Dobrze.
-Nie, nie wyszłam na chwilę, wyszłam na zawsze. Właśnie odeszłam od ciebie. Porozmawiamy w sądzie.
Nie będę więcej z nim rozmawiać, ani go słuchać. Uwalniam
się. Tylko najpierw się wypłaczę, dobrze siostrzyczko?
28.03.2015 r.
Powiedziałam jej, gdy się spytała, że jestem biseksualna.
A ona wtedy, jesteś pewna? To powiedz, kiedy miałaś z nim ostatni orgazm? A w ogóle, kiedy z nim ostatnio współżyłaś? Pół roku
temu? A z kim w tym czasie się spotykałaś? Z Natką, Kornelią,
teraz marzysz o Danieli. Czy to na pewno biseks? A może jednak
jesteś jednoznaczna.
To prawda. Gardzę mężczyznami. Są brutalni, agresywni, pozbawieni empatii. Na dodatek śmierdzą. To czego najbardziej żałuję, to to, że do niego wróciłam. Bo mnie kocha, bo beze mnie żyć
nie może. No i ja też go kocham. Nikt tak nie dba o mnie jak on.
Ale przecież nie będę siedziała z nim przed telewizorem. To dla
niego rozrywka jest. Ja muszę lecieć do pubu, śmiać się, tańczyć,
całować, trochę napić. Jestem młoda, chcę żyć. Czasem myślę, kurczę, a jak rozwalę ten związek i nagle zostanę sama, taka zupełnie sama stara panna z dziewięćdziesięcioma kotami. Ja przecież nie lubię kotów.
No więc ciągam go po pubach, żeby trochę go rozruszać i wtedy ta melodia się we mnie pojawia, bo przy barze Kamila siedzi.
Potem mówi coś głupiego i wtedy zaczynam jej nienawidzić, jest
taka prostacka. Tylko że gdy podchodzimy bliżej, nagle czuję jej
zapach i ogarnia mnie mgła namiętności, i jedynie o jej ustach
myślę, a on już zagadany z jakąś Anielą. Nie muszę na nich patrzeć,
niech znikają, niepotrzebny mi teraz. Kamila się odwraca do mnie
i zapadam się w jej oczach. Tylko tego chcę, być z nią, nic więcej.
A potem, śmieję się, gdy już nacałowane wypijamy kolejnego drinka, ona opowiada mi, że właśnie zaczyna chodzić z tamtym Tomkiem, który był chłopakiem Danieli, z którą ja byłam
dwa miesiące, gdy rozstaliśmy się z Maćkiem. A więc coś łączy
mnie z tym chłopakiem. Fascynują nas te same dziewczyny i gdy
następnym razem znów zaciągam Maćka do pubu, on wpada w
ramiona zakochanej w nim Zośki, ja spokojnie tańczę z Tomkiem,
bo trzeba przecież omówić tę zbieżność gustów.
Więc sama już nie wiem, czy jednoznaczna jestem, czy bi.
Bo Maćka kocham, ale mój wilk warczy i szczerzy zęby, gdy z nim
jestem, potrafi wściec się o byle talerzyk postawiony nie w tym miejscu. A śpi i łagodnie mruczy, kiedy jestem z dziewczyną. Kamila nie
chce się teraz angażować. Mówi, że pobędzie trochę z Krzyśkiem,
który za nią szaleje, ma sesję, więc nie będzie się rozpraszać. A ja się
na to godzę i chociaż spała u mnie, bo było późno i bez sensu, żeby
szła do domu, to jej prawie nie tknęłam. Rozebrałam ją, taką zmęczoną, ale majtek jej nie zdjęłam. Płakała przez sen, głaskałam ją i
nuciłam kołysankę. Mój wilk czule mruczał, był spokój. We mnie też.
I myślę sobie, że nie chcę być sama, to wiem na pewno, ale
czego pragnę, ciągle nie wiem.
1.04.2015 r.
W SŁUCHAWKACH NA USZACH
Popatrz na niego, schodzi teraz po schodach z tymi wielkim
słuchawkami na uszach. Zawsze zbiega, teraz schodzi. Ciężko mu.
Śliczny chłopak prawda? Wygląda na piętnaście lat. Taki drobny, szczupły. A ma dwadzieścia, wiesz? Tak schudł ostatnio. Chce
zagłuszyć się muzyką, ale się nie udaje. Ta gonitwa myśli, zgubiony wzrok. Znów łzy w oczach, nic nie widzi wokół. Słyszysz,
co myśli? O niej, jak zawsze, bez przerwy od czterech lat, o niej.
Teraz postanowił, że nie będzie już tak często do niej dzwonił, ani esemesował. Bo nie odpowiada, milczy, albo wrzeszczy
na niego, żeby się odczepił. On płacze, albo też krzyczy, wyzywa ją. Serce mu pęka. Wiesz, jak boli takie popękane z miłości
serce? Ja wiem, okropnie mu współczuję. Jej zresztą też. Taka
wspaniała para dzieciaków, piękni, inteligentni, zdolni, pasują
do siebie, a ciągle się ranią. Nie mogą się określić w tym życiu.
Wiesz, jak to jest. Jak się jest dzieckiem i rodzice nie mają czasu lub ochoty, albo umiejętności, żeby cię kochać tak, żebyś wiedziała, że miłość do ciebie jest czymś naturalnym, to będziesz
wchodzić w złe relacje, albo rozwalać dobre, żeby ciągle czuć
lęk, że jesteś niekochana. Bo tylko ten lęk jest czymś naturalnym.
Przyglądam się ich miłości od początku. Tacy piękni, młodziutcy, wpadali w euforię ze szczęścia, że są razem, a potem zdradzali siebie, ranili, żeby czuć tę tęsknotę, przerażenie i rozpacz.
A gdy już się jakoś uporządkowali, to znów dobre, czułe rozmowy, plany na przyszłość. Ty wiesz, jak on o tym pięknie opowiada. O ich szeptaniach, zrozumieniu, bliskości. Że nikt nigdy z
nim tak nie rozmawiał, nie czuł go tak mocno. Jest taki samotny
bez niej. Ojciec opuścił ich, jak był mały, mama umarła. I tylko ta
niezwykłą dziewczyna, która taka mądra, dobra, kochająca, ale
czasem zła, okrutna, prowokująca.
Teraz sprawdza smartfon. Już cztery godziny minęło od ich
ostatnich smsów. Postanowił, że nie będzie pierwszy wołał.
Poczeka. Każda minuta dla niego bez kontaktu ciąży bezgranicznie. Muzyka ma ogłuszać myśli, ale się nie udaje. Nadal gonitwa
w głowie. Jak tydzień temu upiła się w tamtym pubie i poczuła, że facet przy niej ma niecne zamiary. Schowała się w toalecie
i zadzwoniła, żeby ją zabrał. Zerwał się z łóżka, wziął taksówkę
i natychmiast przyjechał. Nic nie mówił, nie ględził, naprawdę.
Po prostu ją ratował. Była półprzytomna. Możliwe, że była w niej
ta słynna pigułka gwałtu, który jakiś kutas, jej wrzucił do kieliszka. Ale cóż, na drugi dzień była słodka i wdzięczna, a na trzeci
powiedziała, kocham cię, ale już nie będziemy razem. Bo tylko
Justyna mnie fascynuje. Cholera, co te dziewczyny wyrabiają. Ale
on nie ma nic przeciwko. Niech eksperymentuje, niech sprawdza. Zniesie to. Byleby nie odchodziła.
Zobacz, naprzeciwko idzie śliczna dziewczyna, aż przystanęła na jego widok. Kocha się w nim od pół roku. On nie reaguje
na jej adorację. Owszem, czasem porozmawiają, on dość obojętnie, ona w tym różowym napięciu. Potem umiera ze szczęścia przez tydzień, a on nie pamięta, że ona istnieje. Teraz stanęła przed nim i patrzy rozkochanym wzrokiem. Zobaczył to
spojrzenie. Myśli, co ona się tak wgapia głupio. Widzisz, dociera
do niego, zarumienił się. Uświadomił sobie, że on tak patrzy na
swoją dziewczynę. Zrozumiał, dlaczego przed nim ucieka. Zdejmuje słuchawki, pogada z tą zakochaną. Nie będzie jej robił żadnych nadziei, ale teraz odpręży się, może nawet pośmieje. Nie,
to za dużo powiedziane. Porozmawiają, może zajdą do kawiarni albo do kina. A tamta się zdziwi, że cisza w telefonie i wtedy
sama zadzwoni.
Tak będzie, wiesz. Ile takich na świecie. Teraz, w tej chwili.
Pomyśl, ktoś kocha, ktoś ucieka, szuka gdzie indziej. A jednak
tęsknimy za miłością, nawet jak przynosi cierpienie.
25.04.2015 r.
DAMSKIE SPODNIE
Przejrzała się sobie w wystawie. Tak, ładnie wygląda. Długie
blond włosy, biała, lśniąca kurteczka. Srebrna torebeczka. Spodnie, damskie oczywiście. Nie włożyłaby do tej kurtki męskich.
Pantofelki na płaskim, bo, kurczę, jest za wysoka. Metr osiemdziesiąt pięć. E tam, dzisiaj czuje się świetnie, idzie i przyciąga
wzrok. Przyglądają się jej wszyscy. Babcie, chłopaki z podstawówki, niech się śmieją. Nawet to dziecko w wózku pokazuje ją
matce. Facet z pizzą wywalił gały. Uśmiechnęła się do niego. To
prawda, makijaż ma mocno wyzywający. W końcu jest prostytutką. Miała nadzieję, że nikt na ulicy nie będzie miał wątpliwości co do jej profesji. Marzyła, żeby tak się stało i jest.
Pomyślała o wczorajszym wieczorze. Telefon: Moniko, chcę
dzisiaj do ciebie przyjść o dziesiątej. Dobrze, czekam. Ubiera się,
maluje. Wkłada tę nową czarną bieliznę, różową haleczkę. Uwielbia tę różową, chyba bardziej nawet od czerwonej. Potem przychodzi klient. Nie ma ulubionych, nie podchodzi do tego uczuciowo. To jest jej praca. Więc przychodzi ten klient mówi, czego
potrzebuje. Monika lubi eksperymenty i oczywiście się zgadza
na wszystko. Wczoraj też było fajnie.
Jakaś kobieta splunęła jej pod nogi. Dobrze, tak powinna,
trzeba wyrażać swoje uczucia. W końcu normalni, moralni, religijni ludzie powinni ją potępiać. Uśmiechnęła się. A może, coś
jej przyszło do głowy, może to zrobi. Tak, tylko trzeba znaleźć
odpowiednie miejsce. Tutaj będzie dobrze. Małe schodki prowadzące do sklepu z używanymi ciuchami. Nikogo na razie nie ma.
Zeszła i powoli, jak ją ktoś zobaczy, to nie szkodzi, mogą patrzeć,
zaczęła zdejmować spodnie. Dobre miejsce, żeby je tu zostawić. Złożyła je starannie i położyła w kącie. Westchnęła głęboko,
pogładziła się po nogach. Dobrze, że ma te różowe, błyszczące
rajstopy. Ładnie grają z kurteczką. Teraz wyjdzie, niech patrzą.
Patrzą rzeczywiście. Tamten w samochodzie zatrąbił. Bo na
pewno wygląda, jakby wyszła z domu zapominając się do końca
ubrać. Gapią się już wszyscy. Ten chłopak aż przystanął z otwartą buzią. To był dobry pomysł z tym zdjęciem spodni. Będzie tak
sobie szła aż do mieszkania.
Otworzyła drzwi i już teraz pośpieszniej rozebrała się. Zmywała makijaż, zdejmowała perukę, zamieniała się w Krzyśka. Teraz
do pracy, którą wybrał sobie, żeby być niezależnym i mieć co
jeść. Bo pieniądze z prostytucji ledwo starczają na kosmetyki i
bieliznę. Tu nie ma ekscytacji. Zwykłe, ponure życie. Najważniejsze, że niezależne. Zbieranie złomu nie jest podniecające. Ale cóż
trzeba z czegoś żyć, westchnął.
2.02.2015 r.
KOLANO
Iwona powąchała swoje kolano. Cuchnęło. Piekielnie cuchnęło. Przyjrzała się mu uważnie. Było rozkopane, w środku jakieś
palenisko. W palenisku robaki. Cuchnęło. Obrzydliwe. Chciała odejść stamtąd. Może odlecieć. Smród ciągnął się jednak za
nią. To było obrzydliwe. Nie chciała więcej tego czuć. Spojrzała
na swój łokieć. Tam też był jakiś dół i też śmierdział. Dosyć tego
krzyknęła i obudziła się.
Sen, dobrze. Nie, niedobrze! Nadal cuchnie. Co tak cholernie
śmierdzi? Chciała wypchnąć męża z łóżka, żeby poszedł sprawdzić, ale przypomniała sobie, że ten pracoholik siedział wczoraj z
tym swoim katarem przy pisaniu referatu na konferencję w Kopenhadze prawie do północy. No to mu odpuści i nie będzie wysyłać
na nocną wyprawę po mieszkaniu. Wstała. Kapcie jak zwykle rozlazły się po pokoju. Jak tylko spuści je z oczu, natychmiast zaczynają szaleć. Pieprzone kapcie na dodatek włażą jej nie na te stopy,
jakby ich nie miała już dwóch lat z okładem i nie mogły, kurde, się
nauczyć, która lewa, a która prawa. Idzie. Człapie do kuchni, bo
stamtąd chyba leci ten zapaszek. Zapaszek? Zapaszydło! Światło. O nie, o nie, jej ukochany czajnik, który wzbudzał w kumpelach tę przyjemną dla niej zazdrość, spalony na czerwonobordowy guzik. Szlag! Teraz będą miały satysfakcję. Ciągle ględziły, żeby
sobie kupiła elektryczny, albo chociaż z gwizdkiem. Mogła wtedy
robić wyniosłą minę i mówić, że dla niej estetyka ważniejsza. Bo
był taki śliczny. Czerwony w białe kropeczki. Miała sześćdziesiąt lat
temu taką sukieneczkę, wie, bo zostało zdjęcie. Stała taka urocza,
trzyletnia dziewczynka na krześle przy ścianie, na której wisiało
prześcieradło. Nie widać wprawdzie kolorów, ale się domyśla, że
tak musiało być. A teraz jakiś guzik został z czajnika.
Poślizgnęła się otwierając okno. Co to jest, co tu leży?! No tak,
kiełbasa w tych ohydnych plastikowych opakowaniach. Wczoraj
sobie kupiła krakowską na kolację, co ona tu robi na podłodze?
Wściekła na głupią kiełbasę otworzyła lodówkę. Aha, to dlatego
dziwiła się, że właśnie przy poprzednim siusianiu wyjęty papier
toaletowy nagle zniknął. Leżał tutaj, w lodówce. Włożyła kiełbasę,
wyjęła papier. Popatrzyła na zegar. Czwarta piętnaście. Zamknęła
kuchnię, Niech się wietrzy. Otworzyła drzwi ponownie. Obrzuciła uważnym wzrokiem całą przestrzeń. No, zmarszczyła groźnie
brwi. Nie ruszać mi się, powiedziała do mebli, naczyń, żywności
i innych przedmiotów, i zgasiła tym razem światło.
Położyła się do łóżka napominając kapcie, żeby się nie ważyły przestawiać. Zasnęła. Powąchała kolano. Było gładkie i miłe
w dotyku. Nic nie czuła. Sprawdziła łokieć, na nim rosła maleńka stokrotka. Delikatnie pachniała.
PROZA
CZY JEDNOZNACZNA?
6.02.2015 r.
KTO I DLACZEGO?
Oktawia zamknęła drzwi i wyszła na ulicę. Czuła się zdenerwowana i rozżalona. Tak nie miało być, powinna tym razem czegoś się dowiedzieć. Znów nie wyszło. Jakie to głupie. Jakby ktoś
splątywał ich nici porozumienia. Tak się nie powinno dziać. Miała zawsze doskonałe porozumienie z panią Władzią. Jakby była
jej piątą córką. Bo tych synów i córek pani Władysława miała
co niemiara. Chociaż teraz o jedną mniej. Znów wróciło wspomnienie tamtego dnia. Też świeciło tak mocno słońce, chociaż
to był marzec, a teraz październik i szła tak szybko, spieszyła się
do pracy, jak dziś. Nie mogła tego przewidzieć. Czy teraz, jakby
ktoś ją zaczepił, tak jak wtedy Beata, to poszłaby z nim na kawę?
No gdzie, za dziesięć minut powinna już być w zakładzie. Też by
powiedziała, że nie może i że następnym razem.
Och, nie, oby nigdy się to nie stało. Tak powiedziała Beacie, a
ona na drugi dzień, poczuła, jak łzy cisną się jej do oczu, ona na
drugi dzień popełniła samobójstwo. Połknęła te piekielne tabletki. Boże, dlaczego?! Przecież nie dlatego, że z nią nie porozmawiała. Ale jakby… Jakby wtedy się zatrzymała i zadzwoniła
do szefowej, że się spóźni? Na pewno dostałaby ochrzan, nie ma
mowy, ale może by przegadała problem? I ona by jej opowiedziała i nie zrobiła tego. O czym by opowiedziała? Nagle zrobiła
się blada jak ściana. Przecież mogłaby ją zapytać. Nie, w życiu.
To jest przerażające, nie, nie odważy się nigdy.
Po raz pierwszy zobaczyła Beatę, kiedy wróciła z pogrzebu.
Położyła się, żeby odetchnąć po tym pogrzebowym płaczu, gdy
nagle poczuła obok czyjąś obecność. Myślała, że mama weszła
do pokoju, a to Beata siedziała na krześle. Zaczęła tak krzyczeć,
że wszyscy się zbiegli, otoczyli ją, dopytywali, co się stało. Beata
się rozpłynęła, a Oktawia po kropelkach babci uspokoiła i zasnęła. Ale to był dopiero początek. Nie dało się tego wytrzymać,
pojawiała się w najmniej spodziewanych momentach, w różnych miejscach mieszkania. Pamięta, jak kiedyś przed wyjściem
wpadła do dużego pokoju po torebkę, która wisiała na krześle, a
ona siedziała na nim. W końcu dostała jakiejś nerwicy. Mamo, ja
dłużej tego nie zniosę. Koleżankom w pracy powiedziała kiedyś,
że Beata ma do niej taki straszny żal za tę nieodbytą rozmowę.
I na drugi dzień, gdy oglądała telewizję jej zmarła przyjaciółka
weszła z balkonu do pokoju i powiedziała: No coś ty, Oktawio,
ja nie mam do ciebie żalu, to nie przez ciebie się zabiłam. Wtedy ona: Jak ty tam się dostaniesz, jak stąd odejdziesz? A Beata:
Tak jak przyszłam, przez balkon.
cd. str. 32
Rys. Monika Ślósarczyk
Gazeta literacka
31
Ale to jej nie uspokoiło. Ta rozmowa jeszcze bardziej ją rozdygotała.
Jeszcze bardziej bała się, że znów się zobaczą i nadal
cd. ze str. 31
ją dręczyła przyczyna samobójstwa Beaty. Dlatego zachodziła
co pewien do pani Władzi, jej matki, żeby wreszcie zrozumieć i
dowiedzieć się, o co w tym wszystkim. Ale tak jak dzisiaj ktoś
splątywał wątki, zaburzał porozumienie.
Kto i dlaczego? Czy kiedyś się dowie?
5.02.2014 r.
poczekalni do upadłego dostałam się wreszcie do pani doktor,
która strasznie ucieszyła się z mojej dolegliwości. Powiedziała,
że też to miała, ale przeszło, jak brała te leki. Cały czas opowiadała o sobie, a mnie było coraz gorzej.
Było gorzej i w następne dni, chociaż połykałam te tablety systematycznie. Wreszcie kolejna koleżanka załatwiła mi wizytę poza
kolejką u znajomej laryngolog. Okazało się, że to poza było jednak po wszystkich pacjentach. Siedziałam więc kilka godzin bez
ruchu w poczekalni, bo wiesz, co u mnie z ruchem się wiązało,
Wreszcie wpuszczono do gabinetu. Zaczęły mnie panie laryngolog i jej asystentka badać na wszystkie strony, aż zakrzyknęły, ho,
ho, ho, pani jest naprawdę chora! Odetchnęłam z ulgą, ktoś to
wreszcie zauważył. Dostałam kolejne leki i powiem ci, moja kochana paniusiu, że zaczęło mi się co nie co poprawiać. A nawet zastanawiam się, czy nie utrzymać tego stanu, bo wiesz, okazało się, że
mam całą masę różnych znajomych. I to nie tylko takich, co mieli,
to co ja i w związku z tym anegdotę, za anegdotą mi przytaczają,
od których jeszcze bardziej mi niedobrze, ale i takich, co obiadki mi przynoszą, kolacyjki, książki i płyty. Byleby nie przychodzili
wszyscy razem, bo jednak muszę czasem odpocząć.
24.01.2015 r.
Rys. Monika Ślósarczyk
SAMA POSZŁAŚ
NIE WSZYSCY RAZEM
Żebyś ty wiedziała, paniusiu kochana, co ja tutaj przeżyłam.
Patrzysz ty na mnie i nie możesz się nadziwić, jak ja tutaj półprzytomna leżę w mojej ślicznej czarnej koszulce. Ale ja tylko pozornie
taka piękna jestem, jakbyś się lepiej przypatrzyła, to byś zobaczyła,
co tu się ze mną dzieje. Wszystko się zaczęło ponad tydzień temu.
Wstaję ci ja z łóżka chcąc do toalety się udać, a tu nagle cały świat
kręćka dostaje i lata mi jak na karuzeli jakiejś przed oczami. To ja
się oczywiście wyfrancoliłam, paniusiu kochana ty moja, i leżę jak
długa w kuchni uwalona, nie mogąc ani ręką ani nogą ruszyć. Niedobrze, myślę sobie, coś się z tym światem stało, oszalał. Poleżałam
ci ja deczko na tej podłodze, aż wreszcie powolusieńku podnoszę
się i przytrzymując jedną ręką świat, drugą wstaję, żeby tę toaletę wreszcie odwiedzić, bo powódź by tu była zaraz niechybnie.
W końcu zaczęłam dzwonić po przyjaciołach i znajomych, żeby
mnie ktoś podrzucił do lekarza. Wszyscy, ale to wszyscy, mieli w
swoim życiu zawroty głowy i każdy natychmiast opowiadał, jakie
to fajne i jak szybko mija. Mnie tam nie mijało i jakoś, moja paniusiu nic a nic nie śmieszyło. Jedna kumpela przyszła, pogadała,
popatrzyła, ponarzekała na służbę zdrowia, w której pracowała,
poradziła jechać na pogotowie i poszła. Ale jak tu jechać, kiedy
dojść do drzwi nie mogę. Sprawdziłam wszystkie źródła mojej
choroby w internecie. Było ich sporo całkiem. Tylko że ja nie wiedziałam, które to jest.
Następnym dniem była niedziela. Znalazłam adekwatnego
lekarza od głowy w googlach i wydzwaniałam do niego co i raz,
między jednym odlotem świata, a drugim. Na szczęście nie udało się dodzwonić, co stwierdziłam potem, gdy uświadomiłam
sobie, że byłam u niego dwa lata temu, a on na moje dolegliwości popatrzył z pogardą i powiedział, żebym to ja miał takie
problemy, a potem nie dał zwolnienia, ani lekarstw i cierpiałam
łażąc do pracy przez następny tydzień, co w końcu skończyło
się i tak zwolnieniem, tylko że przez innego lekarza wydanym.
Wreszcie świat nawet na leżąco wirował coraz bardziej i obudziwszy się rano w poniedziałek, wiedziałam, że dalej nie zdzierżę. Na pogotowie więc jednak zadzwoniłam i zabrało mnie ono w
postaci trzech na czerwono ubranych przystojniaczków, co mnie
na noszach znieśli, przewieźli, posadzili na krześle inwalidzkim i
poszli. Jestem kobietą z temperamentem, tutaj jednak w świecie, w którym ściany mieszały się z sufitem, nie byłam w stanie
o nic pytać, ani prosić. Wreszcie położono mnie na łóżku, podłączono do aparatur i opuszczono. Ale sama nie byłam, w jednej
strony rzęził umierający staruszek, z drugiej bełkotał poniedzielny pijak, a środku ja, w bezruchu, bo każde odwrócenie głowy
zwalało mi na nią cały budynek tego ogromnego szpitala. Zrobiło się zimno. Obok leżała mała kołderka. Czy mogłaby mnie
pani przykryć, poprosiłam drżącym głosem starą, grubą babę,
która właśnie weszła w fartuchu pielęgniarskim. A sama co, chyba nie sparaliżowania, nich siądzie rozłoży i się okryje. Boję się,
że porozrywam te przewody, które do mnie poprzyczepiano,
wyszeptałam. Sapała, stękała i narzekała, gdy zdecydowała się
wreszcie mnie okryć. Widać było, że dodałam jej wiele cierpienia.
My tu pani nie pomożemy, powiedział doktor zatopiony w
komputerze, musi pani iść do rodzinnego, wziąć zwolnienie i
leki. Zadzwoniłam po koleżankę, mogła przyjechać. Szłam przy
ścianie chyba wieczność całą, żeby znaleźć się przy wyjściu. A
potem była jeszcze ta ogromna przestrzeń bez żadnych poręczy,
którą musiałam przemierzyć do samochodu. Oj, paniusiu kochana, ty nie myśl sobie, że to koniec mojej udręki. Inna przyjaciółka mnie zawiozła na drugi dzień do przychodni. Wyczekana w
32
Migotania 47
Pani Bożenka pocałowała psa w nos. Mój piesiulku kochany,
co ja bym bez ciebie zrobiła! Pogłaskała słodki pyszczek rozkosznego pekińczyka. Nikt takiego na osiedlu nie ma, ty jeden,
mój skarbulku. Zaraz pójdziemy na spacerek, tylko zrobię siusiu,
dobrze? Sapnęła. Niełatwo siedemdziesięcioletniej, korpulentnej
pani tak szybko się poruszać. Spacerki z psem dodają wigoru,
zapewniają stosunki towarzyskie. A słoneczko dziś świeci. Będzie
miło. Zarzuciła na ramię smycz, nie musi maluszka przywiązywać. Zawsze się jej trzyma, nie ucieka, dlatego daje mu swobodę.
Zamknęła drzwi i dziarskim krokiem zeszła trzy stopnie w dół.
Parter jest bardzo przyjazny starszym paniom. Pan Sławeczek z
laseczką elegancko się ukłonił, lubi takich szarmanckich. O pogodzie się miło pogawędziło, że wiosna późna, ale jaka ładna i że
forsycje już kwitną. Pan Sławek o swoich z młodości pogawędził,
ona napomknęła o lesie z konwaliami, na które się już nie może
doczekać i rozeszli się. Troszkę zarumieniona pomyślała, że szkoda, że nie znali się pięćdziesiąt lat temu, bo może by z tego coś
wynikło. A nawet dziesięć. Gdy odszedł w Bogu jej Józio, ponętną
jeszcze była kobietką. Teraz już za późno, zarumieniła się poprawiając leciutko włosy.
Jakie słodkie to maleństwo, pani Sabinko, zawołała na widok
młodej sąsiadki z wózkiem i już paplaninka przemiła o rozkosznościach macierzyństwa i jeszcze większych babciowania. Bo przecież wnuki też ma, wprawdzie za granicą, ale przecież są skajpy.
A tu sąsiadka z naprzeciwka z zakupami idzie, co tam pani
Kreczmarowa dzisiaj dobrego na obiadek robi? A to i to, a ja to i
to, i już rozwija się rozmowa jak najbardziej przyjazna i serdeczna.
Dobry jest świat myśli radośnie pani Bożenka, tyle miłych ludzi,
i na co tu narzekać? Narzeka się, jak się spotka pana Wacława. On
ma tyle argumentów na to, że jest źle, że naszej bohaterce tylko
kiwanie głowy zostaje, wzdychanie i podnoszenie oczu do nieba
ze zgrozą. Dobrze spotkać tak światłego mężczyznę, myśli, otwiera człowiekowi oczy.
A co tak sąsiadka sama dzisiaj wędruje, pieska gdzieś oddała,
woła wesoły emeryt z trzeciego bloku dalej. Jak to sama? Z moim
Pikusiem przecież. A gdzie on jest? Gdzie on jest? Pikusiu, gdzie
jesteś? Uśmiech zamiera na twarzy Bożenki, Pikusiu. Serce zaczyna
łomotać, nogi coraz szybciej biegną, to tu, to tam. Pikusiu, woła głośniej i głośniej, Pikusiu. Boże, samochód go rozjechał, nie to gołąb,
chwała Bogu. Biegnie, łzy w oczach. Co to będzie, zginął, porwali go, udusili, zabili. Wrócę, do domu, myśli gorączkowo, przejdę
całą trasę od początku. Może gdzieś pod krzaczkiem się zasiedział.
Podbiega do domu, podnosi głowę do okna, a tam rozżalony
Pikuś wyszczekuje swoje pretensje. Miałaś mnie zabrać na spacer, a sama poszłaś.
8.09.2013 r.
WIZYTA
Tęskniłam za nimi od dłuższego czasu. Ale jednocześnie obawiałam się, że gdy przyjdę, natknę się na ich ból, odchodzenie.
Więc ciągle coś mi przeszkadzało wybrać się do nich. Ale teraz
byłam blisko i zaszłam.
Trzy miesiące niewidzenia, a tacy zmienieni. Ona słabiutka,
z sińcami pod oczami, drżąca. On blady. Starzec. Co zostało z ich
niedawnego jeszcze piękna? Uśmiechy, życzliwość.
Ciasto na stole. Ona go po rękach uderza.
− Jak ty lejesz tę herbatę, nie widzisz, że ci się ręce trzęsą. Nie
bierz się za to, czego nie umiesz.
Nigdy nie widziałam jej takiej złej, agresywnej. On spokojny, nie
reaguje. Patrzy łakomie na ciasto, które kupił, gdy zadzwoniłam,
że zaraz przyjdę. Na szczęście prawie nie słyszy. Nawet w aparacie.
Ona zamyśla się, patrzy gdzieś w głąb siebie:
− Po tym ostatnim zawale, jeszcze mniej śpię. Ale nie martwię
się tym. Przypominają i się obrazy z dzieciństwa. Tak wyraźnie, jakbym oglądała fotografie. Albo film. Nawet zapachy. Zapach piwnicy u mojej babci. Słoiki na półkach. Każdy osobno. Wyraźnie.
Ustawienie, kolory. Nie wiedziałam, że tak można pamiętać. Otwierają się szufladki, przez lata, dziesięciolecia pozamykane. Szkoda,
że tak daleko jesteśmy od dzieci I wnuków. Oni nic nie wiedzą
o naszym życiu. Chciałabym im to opowiedzieć. O dzieciństwie,
o tej strasznej wojnie.
− A teraz to dziwne rzeczy porobiły się z tym Kościołem.
Nagła zmiana tematu. To on zatopiony we własnych myślach.
− Kiedyś się nie zastanawiałem, jest Bóg, nie ma. Po prostu wypełniałem rytuały, chodziłem do kościoła. A teraz moja
noga już tam nie stanie. Jak to zrobić, żeby ominąć to wszystko, jak się umrze? Żeby żadnego księdza broń Boże nie było na
moim pogrzebie.
− Na moim też− ona szybciutko dodaje.
− A pamię
tacie− jego nagły wybuch śmiechu− jak w tym filmie „Poznaj
moich rodziców” ten zięć potracił niechcący stojącą na kominku urnę i konsternacja: Babcia się rozsypała!
Teraz ona:
− Nie trzeba się martwić. W takim popiele nie ma bakterii, nie
ma już ciała człowieka. Popiół jest czysty przecież. Powinni nas
spalić i wysłać do synów, do Kanady.
I zaraz on:
− Wsypią nas do oceanu i z głowy. Tak byłoby najlepiej.
Potem jeszcze o Bogu pogadaliśmy. Trochę się uśmiechałam
w duchu. Moja mama, ich przyjaciółka z młodości, pod koniec
życia zrobiła się taka religijna, gdy mnie wychowywała daleko
od kościoła, oni do kościoła chodzili, a teraz ateiści jak się patrzy.
Żegnamy się czule, ja już z tęsknotą i wyrzutami sumienia,
bo wiem, że nie będę tu zbyt często. Oni ze zrozumieniem, że
nie mam tyle czasu dla nich.
Moi kochani, bądźcie jak najdłużej.
5.12.2013 r.
KREW MATKI
Czuła, że zaraz weźmie garnek z zupą, w którym miesza łyżką
i trzaśnie nim o podłogę. Kiedyś to się stanie. Soliła zupę łzami,
słuchając, jak matka czuliła się do słuchawki:
– Moja ty Moniczko kochana, kocham cię córeczko, całuję
twoje oczka i buzię. Jesteś taka słodka i piękna. Gdzie tam stara. Pięćdziesiąt pięć lat to jeszcze naprawdę malutko, jeszcze
będziesz tańcować i zachwycać mężczyzn. Chociaż twój Zdzisio
to ciągle przystojniaczek. Żeby nie wy, to ja bym już nie żyła. Ta
Kryśka to mówię ci, myśli tylko o tym, żeby mnie otruć. O, teraz
gotuje zupę, a ja zastanawiam się, jaką to truciznę mi wsypuje.
Krystyna mieszkała z matką już piętnaście lat. Z góry było
wiadomo, że to ona się nią zajmie w odpowiednim momencie.
Pięć lat młodsza Monika była zawsze chorowita i nerwowa,
więc nie miała do tego głowy i czasu. Natomiast zagarnęła całą
miłość matki. Teraz Krystyna gotuję tę zupę, której matka prawdopodobnie nie tknie, żeby się nie zatruć i ociera ukradkiem łzy.
– A co ty tak stoisz, jak kołek– wrzeszczy staruszka– truciznę
mi wsypujesz! Rusz się wreszcie, ty tępa łazęgo! Ruszasz się jak
mucha w smole. Zawsze z ciebie była niedorajda. Ani pracować nie umiałaś, ani dorobić się czegoś porządnego. Męża też
sobie wzięłaś, który wiecznie się gdzieś szlajał po delegacjach–
powtarzała po raz setny stare zarzuty– dzieci takie urodziłaś,
żeby ci teraz uciekły do jakichś Szkocji i Irlandii, języka swojego
zapomną, Polakami już nie są. A ja tu muszę się męczyć z tobą
narażona na kradzież. Że też dałam ci upoważnienie do moich
środków płatniczych!
Krystyna wzięła do siebie matkę, bo ta codziennie wydzwaniała roztaczając zatrważające obrazy swego cierpienia, choroby i umierania. Przerażona jeździła więc niemal codziennie na
drugi koniec miasta, żeby zastać ją rozweseloną i w doskonałym zdrowiu. Tylko na jej widok bladła, słabła i mówiła o swoim
opuszczeniu. Monika nie miała czasu i była zbyt wrażliwa, żeby
wspomóc Krystynę w obowiązkach, więc ta, jak całe życie, chodziła wokół matki słuchając jej i wypełniając wszystkie zlecenia.
Nawet nie śmiała powiedzieć, że marzy o historii, bo córka miała
być inżynierem. Skończyła więc budownictwo i spędziła życie w
biurze projektów przy desce kreślarskiej, nie mając wiele satysfakcji. A teraz już ma ją piętnasty rok u siebie. Wprawdzie zawsze
we wszystko się wtrącała, ale nigdy nie była aż tak agresywna.
– Długo będziesz tą truciznę mi tam wsypywać?! – usłyszała wrzask zza ściany– i tak nie będę jadła. Chodź tu i obetnij mi
paznokcie! Rusz się wreszcie.
Krystyna westchnęła i poszła po nożyczki i pilnik. Ręce jej drżały, gdy zabierała się za ten matczyny manicure.
– A co ci się tak ręce trzęsą, piłaś, czy co? Może jesteś
alkoholiczką?!
Nie mogło się inaczej wydarzyć. Stara, słaba skóra przy paznokciu osiemdziesiąciopięcioletniej kobiety musiała pęknąć i zalać się
krwią. Leki, które brała na rozrzedzenie ze względu na zastawki
w sercu działały bardzo dobrze. Z rany ciekło obficie.
– Nie udało się otrucie, to wzięłaś się za zarżnięcie tej, która
cię w mękach rodziła– zawyła staruszka. Podniosła zakrwawiony palec w rozpaczliwym geście męczennicy:
– Ale zanim się wykrwawię opryskam ci to twoje mieszkanko.
Wszędzie będziesz miała krew matki, pamiątkę po mojej śmierci!
Wyczłapała się z pokoju, machając ręką, rozpryskując krwawe plamy po ścianach.
– Mamo, niech mama przestanie– odezwała się z udręką Krystyna– niech mama da wreszcie spokój!
– Spokoju ci się zachciało! Po moim trupie! Zostawię ci pamiątkę, ty matkobójczynio!– i bluznęła czerwoną posoką w twarz
Krystyny.
Łzy na policzkach córki mieszały się z krwią matki. Matki krwią.
11.11.2014 r.
Hanna Brakoniecka
A
neta Kolańczyk vel Teresa Rudowicz… Aneta to pierwsze
imię poetki, a jej nazwisko „po mężu”, Teresa to jej drugie
imię, a Rudowicz – nazwisko panieńskie. Taki „dualizm”, może
i sensowny, by oddzielić rzeczywistość od sztuki. Choć w tym przypadku tego się zrobić nie da. Życie i literatura tańczą tu poloneza
w jednej, nierozerwalnej i skazanej na siebie parze. Ale umówmy
się, że w tym tekście będziemy mówić o Teresie Rudowicz.
Oto skrótowy biogram poetki: …kaliszanka od pokoleń, autorka książek, artykułów, audycji radiowych, wystaw dotyczących literatury i literatów Wielkopolski. Wielokrotnie wyróżniona Nagrodą
O poezji Teresy Rudowicz
Pamięć,
sumienie,
nadzieja
Prezydenta Miasta Kalisza w dziedzinie twórczości artystycznej,
upowszechniania kultury i dziedzictwa narodowego. Wydała trzy
tomiki wierszy. Współtworzy, jako autorka tekstów, zespół Rozmark
Cafe. Członkini zarządu Stowarzyszenia Promocji Sztuki Łyżka Mleka. Strona autorska: http://rudowicz.poezja-art.eu/ Ponadto poetka ma w sobie pasję społeczną. Sprowadzała się ona nie tylko do
wymyślania i organizowania rozmaitych wydarzeń literackich;
dość powiedzieć, że np. ósmy rok z rzędu współtworzyła kaliską
aukcję dla WOŚP Jurka Owsiaka. Najciekawsze jest jednak to,
że wraz ze swą przyjaciółką, Izabelą Fietkiewicz-Paszek, reanimowała Kalisz jako „miasto literackie”. Zaczęło się to na dobre
w roku 2011 od Ogólnopolskiej Konferencji o Ekfrazie w podkaliskim zamku w Gołuchowie. A w roku 2012 ruszył Ogólnopolski Festiwal Poetycki im. Wandy Karczewskiej – impreza po
prostu wspaniała, robiona z pomysłem i rozmachem. Poza tym
na spotkania autorskie zaczęli przyjeżdżać nad Prosnę autorzy
z różnych stron, w tym takiej klasy, jak np. Hanna Krall czy Wiesław Myśliwski. Kalisz literacki dziś jest jednym z najciekawszych
eventów kulturalnych, jakie ostatnio się pojawiły.
Ten biogram budował się od lat. Jak widać, Teresa Rudowicz
w życiu kulturalnym była aktywna jeszcze zanim pokazała nam
swoje wiersze. A te zaczęła pisać w wieku szkolnym. Jej pierwszy tomik, a w zasadzie arkusz poetycki, ukazał się w roku 2011.
Była to jedna z pierwszych publikacji Zaułka Poetyckiego „Pomyłka” – oficyny szczecińskiej, której zawdzięczamy nie tylko solidny poziom, ale i nowy image książki poetyckiej.
A zaczęło się wszystko w roku 2003 od książki Wieczna narzeczona. Literackie wędrówki po Wielkopolsce. Książka ta była poniekąd plonem audycji radiowych Teresy, wykraczała poza granice
ESEJ
Leszek Żuliński
jej miasta i okazała się kompetentnym materiałem ważnego literackiego regionu, jego tradycji i dorobku. W niej
sylwetki od Stanisława Staszica, poprzez m.in. Niemcewicza, Mickiewicza, Krasińskiego, Norwida, Lechonia,
Iwaszkiewicza – aż po Grochowiaka. No, kto wiedział,
że ci pisarze mają cząstkę Wielkopolski w swojej twórczej biografii?
Tak to się właśnie na dobre zaczęło…
A co było wcześniej? Codzienna, do dziś kontynuowana praca nauczycielki-polonistki w szkole i rozwijająca się „pasja regionalna”. Rudowicz od wielu pokoleń jest związana z Kaliszem,
a Kalisz – jeśli ktoś nie wie, to informuję – ma swoją arcyciekawą
historię, także literacką. Nazwiska Adama Asnyka, Marii Dąbrowskiej, Marii Konopnickiej, Stefana Otwinowskiego są związane
z tym miastem. Są i inne (np. Wojciecha Bąka) – jeśli na ten region
Wielkopolski spojrzeć szerzej.
Rudowicz sama o sobie napisała: Mieszkam w Kaliszu, mieście moich przodków, które przez lata kształtowali Żydzi i Rosjanie. Może z tego powodu stoję między światami i z takim samym
zachwytem chłonę judaizm i prawosławie. Może z tego powodu
również mentalnie czuję się dziewiętnastowieczna. Nie pasuję do
dzisiaj, więc chętniej patrzę za siebie i tam szukam swojego miejsca. Poezja zaskoczyła mnie po czterdziestce. Przyszła niespodziewanie i została.
Ano właśnie… Bohaterka tego szkicu mogła pozostać „regionalistką” i historykiem literatury (kim jest zresztą do dzisiaj), ale
obudziła ją muza Euterpe. Pierwszą prezentacją był arkusz poetycki Oni. Wiersze z pamięci – jedna z pierwszych publikacji Zaułka Wydawniczego „Pomyłka”.
Ten arkusz zawiera piętnaście wierszy i – rzekłbym – piętnaście ton wzruszenia. Otwiera go wiersz pt. kompozycja 84/28.
Wiersz jest dedykowany innej Teresie Rudowicz – plastyczce
krakowskiej, a ten „cyfrowy” tytuł odnosi się do tytułu jednego
z kolaży artystki. Cytuję w całości: zaczęłam się niedawno / z liczby podobno szczęśliwej / będę jak matka pomyślałam najpierw /
o tobie nie wiedziałam nic // czym jest sumienie i co światu po nim
/ kiedy rdza jak ciepły koc okrywa naboje / blizny, sprzączkę przy
pasku do pończoch // może nosiła go Hilla może biegła na spotkanie / może zdążyła zanim bomby spadły na Warszawę / mały
chłopiec dorósł do epizodu powstańca // pamięć – Tereso – pamięć
jest towarzyszem / z którego zlepiłam nas od nowa / taki prywatny
asamblaż // myślisz że przypadkiem / na użytek wierszy / ubrałam
się w twoją tożsamość.
Ten wiersz jest dla mnie symptomatycznym zwiastunem. Jest
w nim piołunowy opar Historii, z którego Rudowicz ani nie może ani
nie chce się otrząsnąć. Jest w nim szczególnie mocno przeżywany
los Żydów. Jest inwokacja do sumienia i pamięci. Jest Teresa-Niobe, która opłakuje świat zagłady. Jest współprzeżywanie nieludzkich dramatów ludzi. Te przesłania pojawiają się w wielu wierszach
Teresy. Etyka i historiozofia mają osobny rozdział w jej pisaniu.
Bogdan Zdanowicz pisał, że autorka: Kreując postać „poetki Teresy Rudowicz” tworzy także siebie, z tego, co było, co zostało przeżyte; patrząc w trochę niedzisiejszy sposób, pyta o funkcję
sumienia w świecie, nie tylko tym ze wspomnień, ale też dzisiejszym. Wydawać by się mogło, że trauma wojenna, często objawiająca się w snach, odejdzie wraz z pokoleniem, które ten dramat bezpośrednio dotknął. Jednak okazuje się to złudą. „Poetka wcielona”
w postać historyczną, wędrująca po prywatnych historiach ludzi,
których czyni bohaterami swoich wierszy, doświadcza tego stanu.
Takie wejście do poezji było nietypowe – od razu problematyka ogromnej wagi, sygnalizująca ten rodzaj refleksji i empatii,
o jakich „wsobni” debiutanci zazwyczaj nie mają pojęcia. Piętnaście wierszy przerastało dorobek poetycki całego życia niejednego autora.
Ale za właściwy debiut Teresy Rudowicz zapewne uznawany
będzie tom, który wyszedł w czerwcu 2012 roku (znowu w Zaułku, jak wszystkie dotychczasowe książki poetyckie tej autorki)
i nosi tytuł Podobno jest taka rzeka.
Teresa Rudowicz
Już w jednym z pierwszych wierszy tego zbioru pada motto
z Anny Świrszczyńskiej: siebie samych stworzyć musimy po raz drugi, / z inną duszą i innym ciałem, które – moim zdaniem – jest ważnym kluczem do tej książki. W wiersze wprowadza nas mała dziewczynka, ta sprzed lat, obecna teraz w swoim starszym wcieleniu.
Powidoki minionego czasu i to zdziwienie, to ogromne zdziwienie,
że kiedyś było się w innej skórze. I alienacja, poszukiwanie tożsamości, znalezienia niepojętej identyfikacji między sobą „kiedyś”,
a sobą „teraz”. Sądziłem, że wiersze pójdą w „stronę freudowską”,
że będą wiwisekcją tego stanu ducha, kiedy już nie dowierzamy
samemu sobie, że mogliśmy kiedykolwiek być dzieckiem, a dzieciństwo jest tylko snem i niezbornym złudzeniem. Ale Rudowicz
wybrała inną wersję tego snu, bardziej „reistyczną”. Majaki domu
z dawnych lat, miasteczka, nieistniejących uliczek, zapamiętanych,
lecz powyrywanych z całości fragmentów różnych zdarzeń i pejzaży, ludzi pokaleczonych przez los, dziwacznych, tragicznych,
których zawsze pamiętamy, choć nie wiemy, kim byli i dlaczego właśnie tacy. Gdzieś, kiedyś przeczytałem takie zdanie Teresy:
Kocham wszelką inność, najbliżej mi do tych wszystkich Karuś, Kłosek,
Kryst spod płota. Oni to wiedzą, czują. Bardzo lgną do mnie wszyscy
odmieńcy. I dobrze mi z nimi. Tak!, to tutaj widać.
A potem coraz mocniej w ten tomik znowu wdziera się historia.
Rudowicz we wszystkim, co do tej pory napisała, bardzo –
przypominam – pielęgnuje swoje poruszenie losem Żydów.
Holocaust stał się niemal jej osobistą tragedią, choć przecież
urodziła się wiele lat po wojnie. Tutaj znowu wraca do tamtej gehenny i do swojego bólu, śpiewa requiem nad martwym
morzem zagłady. Ale to nie są wiersze „zideologizowane”, raczej
nostalgiczne, roniące spleen nad minionym światem i jego cierpieniami. To próba udźwignięcia schedy historycznej z całym
jej dramatem; współprzeżywanie dramatu, o którym przecież
tu, w Polsce, wielu z nas zapomniało.
I jeszcze jedno zdanie ze Świrszczyńskiej: nieistnienie tak bardzo przypomina nieśmiertelność. Zdanie przewrotne i mądre,
jakby u Teresy przyświecające owej nieśmiertelności, którą ona
sama stwarza tamtym biednym ludziom swoją pamięcią, swoim pisaniem i swoją czułością.
cd. str. 34
Rys. Monika Ślósarczyk
Gazeta literacka
33
Rys. Monika Ślósarczyk
ESEJ
I tak, wiersz po wierszu, płynie tu czas, odkładają się góry ludzkich
kości, wznoszą ruiny wszystkiego, co było ich światem, płycd. ze str. 33
nie rzeka lat, w sen przewracają się dawne powidoki i klimaty.
Rudowicz pisze: nie wiem co będzie pierwsze / ziemia przed nami
czy człowiek za burtą. I ta burta, choć pojawia się tylko raz, jest
ważnym słowem w całym cyklu. Bo to jest tomik o wpisanym
w los przemijaniu, o zatopionych wyspach i nieustannym gubieniu wszystkiego, czym żyliśmy. Jak małe Atlantydy wyłaniają się z tych wierszy relikty utraconego czasu i Proustowska za
nim pogoń.
W dalszej części mała dziewczynka coraz bardziej gdzieś nam
przepada. Ale starzejąca się kobieta w jednym z wierszy mówi, że
jest jak szmaciana lalka uszyta z resztek. I kolejne zdanie kluczowe:
nieustannie próbuję znaleźć miejsce, z którego wzięłam początek...
– tak, myślę, że tu jest sedno i poezji, i ważkiej postawy życiowej
tej autorki. Dla niej źródło jest czymś fundamentalnym i wszelka podróż w odwrotną stronę komponuje egzystencjalną filozofię, jaką na co dzień Rudowicz wyznaje. Ona całą sobą przypomina zastygłą Niobe, choć hedonizm dobija się swoich praw.
Toteż wiersze o miłości, bo i takie tu znajdziemy, choć czasami
pobrzmiewają chandrą kolejnej nieziszczalności – są gorące,
namiętne, z tą cudowną, typową dla Teresy mgiełką fatalizmu.
To bardzo wyrazisty „tomik”, utrzymany w spójnym klimacie,
rozwijający się konsekwentnie ze strony na stronę, dorzucający
raz po raz nowe nutki. Poetka znalazła też swój język. Nie należy on do żadnej tradycji, nie skłania się ku żadnej ze znanych
mi awangard; jego siła bije z dwóch wartości: bardzo poruszającego imaginarium świata i losu oraz ze wspaniałej obrazowości przekazu. Ale gdybym miał tu dwa razy dłuższy tekst napisać o tej książce, to i tak w poincie powiedziałbym, że dałbym
wszystko za nastrojowość tych wierszy. Ich powściągliwy liryzm,
pod którego skórą aż kipi od czułości. Ten walor jest u Rudowicz
wyzbyty taniego emocjonalizmu, on raczej ma korzenie zapuszczone w mądrości życiowej, a siła tak szytego „światopoglądu”
potrafi mocno poruszyć.
Chyba najbardziej wnikliwą recenzję z tego tomiku napisała
Anna Łozowska-Patynowska. M.in. znajdziemy w niej takie słowa: Tomik poetycki Teresy Rudowicz jest typową wędrówką tożsamościową. Bohaterka utworów poszukuje zaginionej, uwikłanej
w przeciwności, zacienionej i osłoniętej przeszkodami drogi personalnej. Wypatruje jej wszędzie. Centrum prywatnego wszechświata wyodrębnia się w postaci rzeki, strumienia przepływającego przez sam środek duszy podmiotu lirycznego. Podmiot wierszy
T. Rudowicz nieustannie podąża w górę rzeki. Czym jest jednak ta
rzeka? Czy jest to rzeka efemeryczna, ulotna czy też stała? Ile posiada dopływów, w którym miejscu przebiega linia nurtu, co stanowi jej koryto a co jest już jej brzegiem? Tak, konteksty są tu rozległe. Wcielanie się Teresy w czas przeszły i jej rozgarnianie mgieł
teraźniejszych to splot tak wielu doznań i pytań, że uważny czytelnik w tym wszystkim znajduje i swój galimatias. Poruszający
siłą rozterek choćby nie było na nie odpowiedzi.
Kolejnym tomikiem był Korzeń werbeny (2013). Nie publikowałem z niego recenzji, ponieważ jestem co nieco w ten tomik
wpisany, więc było niezręcznie… W tej próbie „całokształtu” nie
mogę go jednak pominąć.
Jolanta Szwarc wyłapała to w swojej recenzji, pisząc: Niewątpliwie Korzeń werbeny zaistniał dzięki książce „Ja, Faust” Leszka
Żulińskiego. To ona zainspirowała Teresę Rudowicz do spojrzenia na świat oczami Małgorzat – zarówno tej Goethego, jak i tej
34
Migotania 47
Bułhakowa. Zatem mamy do czynienia z młódką jeszcze z warkoczami i dojrzałą kobietą, która zawarła pakt z diabłem, by odzyskać
Mistrza. Ja sam nie wiem, dlaczego moje wiersze mogły być inspirujące tę akurat autorkę, faktem jednak jest, że pierwszy rozdział
tomiku, zatytułowany Godziny, zwiera 23 utwory nawiązujące do
moich „faustów. Jest to jednak cykl całkowicie samodzielny i o
osobnej dykcji. Ach, jakiż on rozgrzany, jaki ezoteryczny! Cykl
o potrzebie miłości, o marzeniu, o korelacji uczuć, o intuicji, o
oczekiwaniu, o zwątpieniu, o niepokoju, o przeczuciach, o tym,
co ma być, skoro nadchodzi… Psychologiczny i „estetyczny” majstersztyk namiętności, która oczekuje na spełnienie. Rudowicz
po mistrzowsku kreśli „psychologię duszy” oczekującej odzewu
ciała. Subtelność jest tak tutaj wymuskana, że zachwyca i pozostawia znaki zapytania o spełnienie. Moje, Twoje, każdego z nas.
Wielki Goethe uświadomił nam to wszystko, a Rudowicz pokazała we własnej wiwisekcji poetyckiej.
Potem mamy rozdział pt. Miesiące. Dwanaście wierszy, ale nie
dajcie się zwieść ich kalendarzowym tytułom. To znowu wiersze o potrzebie miłości i różnych jej barwach – od wiosennej
do zimowej. I znowu pojawiają się Małgorzata oraz Faust, pory
roku malują klimaty uczuć i oczekiwań, drobne szczególiki i
aury niosą piękny spleen oczekiwania na miłość, która w końcu najważniejsza…
Ostatni rozdział to Kamienie. Chryzopas, turkus, jadeit, fluoryt
i inne. Posłuchajcie, jaki piękny jest wiersz pt. diament: mogę cię
kochać wielokrotnie wielorako / dodawać nowe wątki do istniejącej już nas osnowy / tak powstaje pamięć o wierszach Meli o Icku
z ulicy Widok / sklepie kolonialnym Szmula // tylko w ten sposób
możemy ocalić nasz zachwyt sobą / jeszcze świeży choć za kulisami gaśnie światło / a widownia ustępuje miejsca pustce // jutro
opowiesz mi o Kolumbach z gwiazdą Dawida / ja tobie o getcie
w Witebsku i „podniebnych ludziach” // poszybujemy – „dmuchawce latawce wiatr”.
Rudowicz jest mistrzynią aury. Nie znam jej wiersza, który nie
miałby „klimatu”. Jest też, być może, dobrą wiedźmą – ezoteryczność jej obrazów niesie opar pięknej tajemnicy, do której wrót
wiecznie, nieustannie pukamy. Tom Korzeń werbeny sadza swoje
wiersze okrakiem między marzeniem a tajemnicą, między jawą
a snem. W tym jego siła i uroda.
Werbena, jak wiadomo, jest byliną raczej pospolitą. Ale w Internecie czytam: Werbena jest rośliną stosowaną już w starożytności.
Celtowie na jej bazie przyrządzali magiczne mikstury i odprawiali
obrzędy. W Egipcie nazywana była „łzami Isis”, w chrześcijaństwie
„świętym ziołem”, to ponoć jej zielem tamowano rany Chrystusa.
W Chinach nazywana „zębem smoka”, ze względu na silne właściwości lecznicze. Moim zdaniem tytuł tego tomiku demaskuje Teresę
Rudowicz: ona jest czarownicą. Tancerką ezoterycznych przestrzeni. Właścicielką fluidów podświadomych. I na dodatek zakochaną, tylko – do cholery! – w kim? Może przede wszystkim w urodzie
świata i życia, choćby były nie wiem jak paskudne?
Ostatnim zbiorem wierszy tej poetki są Błędne ognie (2014). Na
początek cytat z noty wieńczącej książkę: Książka „Błędne ognie”
to wynik wieloletniej fascynacji literaturą, sztuką i podróżami do
miejsc ważnych, bo tylko takie dają się zapisać. Tak jak poprzednie tomiki, i ten spaja rozległa kulturowość, historyzm i alegoryczność wierszy Teresy Rudowicz z temperaturą emocjonalną i refleksją
egzystencjalną. To wiersze, w których „wymiar osobisty” wtapia się
w ogrom czasu i rozległość miejsc – w wieloraką przestrzeń, przez
którą wędrowały pokolenia i wędrujemy my wszyscy.
Wszystko to prawda! No więc wpłynąłem na suchego przestwór oceanu; nurzałem się w zieloność, jak
łódka brodziłem... Dlaczego ta parafraza z Sonetów
krymskich? Z prostej przyczyny: pierwsza część tomu
tonie we wschodnich rubieżach – od Wołynia po
Krym i Syberię. Oto tytuły (nie wszystkie, lecz tylko
kilka wybranych dla przykładu) tych wierszy: Kamieniec Podolski, Krzemieniec, Drohobycz, Duszanbe,
Erywań, Odessa, Samarkanda, Perm...). Są i rubieże
wschodnio-północne: Ryga, Sankt Petersburg, Wilno... I są dukty transsyberyjskie (gdzie mniej mitów,
a więcej gułagów). Ta „geografia” pławi się w czasie
minionym. W świecie, jakiego już nie ma. Te wiersze są podróżą po Atlantydzie. Widzę oczyma duszy
ten korab, na którym płynie Teresa i sam chciałbym
teraz zamienić się w Adama, który, ze skały Ajudahu patrzy na jej podróż. Opowiem Wam, co widzę...
Widzę dramat minionego świata. Wielkie pobojowisko Czasu i Historii. Gruzy przeszłości. Dagerotypy istnień, które blakną z każdym pokoleniem
i wtapiają się w nieistnienie. Widzę tamte kolory,
czuję tamte zapachy. Przenika mnie bladość patyny, prześladuje skarga rozpadu. Szczególnie pochylam się – za Poetką – nad bezgranicznym cmentarzyskiem Żydów, których cienie mówią do nas z tych
wierszy. Biorę – jak nigdy dotąd – tę winę także na
siebie, bowiem w jakiejś mierze dziedziczę aryjską
historię białej rasy, do której wolałbym się nie przyznawać na tym akurat cmentarzysku…
Zostały głuche echa... W wierszu Odessa ulica Grecka jest bez Greków, a Niemiecka bez Niemców.
Rudowicz ma dar widzenia cieni i zmysł archeologa, który odgarnia kurz czasu. Rudowicz jest strażniczką pamięci. Opowiadaczką błędnych ogników
dusz i zdarzeń, które wciąż tłuką się między nami,
ale już nami ślepymi, już głuchymi, już nie czującymi
tej wielkiej góry kości, po której stąpamy. To przesiąknięcie Historią, także historiozofią, także rozpaczą śmierci zadawanej nie przez Śmierć, lecz przez
ludzkie piekło, ta nieskończoność mogiły, po jakiej stąpamy, te
wądoły losu, czyhające na nas z niekończącym się arsenałem
wnyków... – te tonacje tych wierszy najbardziej mnie poruszyły.
Teresa Rudowicz ma fenomenalne ucho do wmyśliwania się,
wtapiania w „rosyjskość”. Ona czuje tamten step i tamtą tundrę,
tamte sioła i miasta. Ach, a ile tu wyraźnych tropów kultury rosyjskiej – Czechowa, Dostojewskiego, Pasternaka, Puszkina, Tołstoja... I m.in. wiersz pt. Pustelnia Optyńska: odkąd zrozumiałam, że
jest możliwa / chciałam odbyć tę podróż wzorem Dostojewskiego
/ ujawnić swoje logismos // odnaleźć Zosimę, rozmawiać o moralności bez Boga, / historii, pamięci, miejscach tuż obok / (ale też
o Babim Jarze, Ponarach), / nie pytać o narodowość. // jeśli jest
prawdą: „żeby być zbawionym, trzeba brać / na siebie odpowiedzialność za grzechy wszystkich”, / zbawiam się co dzień od nowa
i co dzień od nowa upadam. // w moim eremie cisza. wieczna kobiecość. las. / miałeś rację, Fiodorze, „ziemia, tylko ona, / ma w sobie
coś sakramentalnego.
Proszę zauważyć, jak pięknie i mądrze Autorka przechodzi od
owego „historycznego funeralizmu” ku uniwersaliom. Przecież
ten wiersz wyraża jakąś pan-etyczną nadzieję w ład własnego
ego z całą ludzkością i przeszłością. Oto kaliber tej poezji, oto
rozmiar jej „sakramentalnej” aksjologii. Podróże Teresy Rudowicz
na Wschód są co najmniej troską o ład etyczny w naszych rozrachunkach z przeszłością. Są głosem marzenia o humanizacji
zdehumanizowanej Historii.
Ta pierwsza część tomu nosi nazwę Wędruję. Druga część opatrzona jest tytułem Wracam. Tu będziemy przebywać pośród m.in.
Caravaggia, da Vinci, Fini, Goi, Muncha, Picassa, Tintoretta, Veronese... Kolejne wiersze niekoniecznie są ekfrazami dosłownymi,
raczej inspiracjami, ale – rzekłbym – bardzo kobiecymi. Wędrówka po znanych galeriach, stawanie twarzą w twarz ze słynnymi
obrazami... Hm, rzemiosła można się nauczyć, ale artyzm wymaga
szaleństwa – pisze w jednym z wierszy Rudowicz. A potem „ukobieca się” z obrazu na obraz, nieustannie konfrontuje się z portretami Mistrzów, wyśpiewuje miłość, młodość, jędrność, cielesność i oskomę ciała, aż w końcu dochodzi do tego, co dostrzegła
na obrazie Fridy Kahlo: powoli obumiera we mnie / dziewczynka
o smutnych oczach. / zakryj mi twarz, kiedy urodzę martwą. Ten
cykl jest niezwykle „rozestetyzowany” i hedonistyczny, aż w końcu
dochodzi do cytatu z Sępa-Szarzyńskiego o wojnie, którą toczymy z szatanem, światem i ciałem.
I część trzecia tomu – Odchodzę. W niej „tylko” czterostronicowy poemat pod takim samym tytułem. Poemat o oddalaniu się,
o odchodzeniu miłości. Poemat gęsty, rozgrzany, zrozpaczony,
wykrzykujący potrzebę miłości i rezygnację z miłości. Poemat
boleśnie erotyczny. Gdzieś tu się „plączą” cytaty z de Sade’a, łącznie z tym: Całe szczęście człowieka polega na wyobraźni. U Rudowicz
dochodzi jednak do zderzenia wyobraźni z behaviorem i artefaktem – to tworzy kontekst i kompleks doskonały. Na marginesie:
w ogóle w całym tomiku przewija się też jakiś wątek intymny, ale
zbyt wiele można mieć domysłów, by próbować go skonkretyzować.
Zmierzam do końca... Chcę jeszcze jednak podkreślić tę triadę: Wędruję – Wracam – Odchodzę. Jest to droga od wspomnianej Historii do wspomnianego Ego. Koło zaczynające się „przed”
i znikające w „po”. Wędrówka od Czasu do siebie, od zbiorowości do samotności, od buntu do rezygnacji...
Już dalej nie będę wnikał w szczegóły – sam się nimi rozkoszuj, Drogi Czytelniku – w każdym razie muszę jeszcze podkreślić walor fundamentalny tego zbioru: to jego wspomniana kulturowość. Ona jest tutaj na każdej stronie obecna. Ona tu się
panoszy. Teresa Rudowicz swój drugi świat ma w Bibliotekach
i w Galeriach. Jej podróże są podróżami w głąb siebie. W literaturze umie znajdować rudymenty, symbiozy i kwintesencje,
w malarstwie – obrazy samej siebie. W ten sposób język jej EGO
lokuje się w doświadczeniu Historii i doznawaniu Sztuki. Ta poetycka opowieść, tyleż ponura, co hedonistyczna, uniwersalizuje
się, wykracza z narracji osobistej w narrację poniekąd zbiorową.
Jest to opowiadanie życia czułego, rozedrganego, wrażliwego
i wielce mądrego. Co nie znaczy, że bezproblemowego. Fatalizm
Teresy czułem tu w każdym utworze. Tylko, że smucić się lub płakać też trzeba umieć mądrze. I to jest siła tych wierszy! Wierszy
niepokonanych Historią i przepełnionych Miłością.
A język? Boże mój, jaki on piękny, bogaty a zarazem prosty,
obrazowy, choć przecież wymagający od odbiorcy sporego
oczytania i wiedzy.
To jeden z najlepszych zbiorów, jaki czytałem w ostatnich
latach.
Anna Maria Musz pisała po lekturze Błędnych ogni: Teresa Rudowicz doskonale odnajduje się w pisaniu historii od nowa. Do każdej
odległej przeszłości, mitów, obrazów i dzieł literackich dopisuje własną kontynuację. To twórcze śledzenie śladów połączone z bardzo
osobistym ożywianiem dorobku ludzkości – na własny, prywatny
użytek. Czy dla podmiotu lirycznego jest to sposób, by ocalić własną historię – właśnie dzięki wplataniu jej w to, co przetrwa, bo wiele
znaczy dla ludzkości? A może jest to raczej czysto osobista potrzeba utożsamienia z tym, co zachwyca, porusza i zapada w pamięć.
*
*
*
Urodziła nam się niedawno Poetka, która zasługuje na większy rozgłos krytycznoliteracki oraz uwagę czytelniczą. Niestety,
ostatnimi czasy odgraża się, że wierszy już pisać nie będzie. Dwie
książki prozatorskie (jedna napisana w tandemie z Magdaleną
Krytkowską) czekają już dłuższy czas w szufladzie na posłanie
ich do wydawców. I ten „bunt publikacyjny” to największe głupstwo, jakie ze strony Teresy Rudowicz nam grozi. Najlepsze, czego jej i nam życzyć: żeby nie dotrzymała słowa!
Leszek Żuliński
POEZJA
Karol Graczyk
Dekapitacja
Karl Grupler powstał z prochu, ale wyszedł
z głębin, kiedy pozwolono mu zostać katem
w czasie międzywojnia. Lecz prawo było słabe,
a państwo zbyt silne, żeby się nie bać
rabować i gwałcić, więc Karl klepał biedę
Fot. Instytut Mikołowski
(płacono od głowy). Nasze drogi pozwalają nam
chodzić osobno, rzucił jeden z nielicznych,
tuż przed ścięciem głowy. W takie dni jak ten
kiedy z nieba leje się woda, tęsknię za tobą tak,
jakby koniec świata już dawno się wydarzył
(pomyślał Karl o ostatnim ściętym). Jego duże dłonie
dotykały wierzchołków drzew odbitych w wodzie,
kiedy schylał się po półzgniłe owoce. W tej pozie
znaleźli go alianci, dali swoim katom, Karl umarł,
jak żył. Kat katowi katem.
21 gramów
Jedyne zastosowanie czasu polega na tym,
że nie wszystko wydarza się naraz.
***
Lot trzmiela jest niepewny, jeśli tuż przed zimą
wypełznie z doniczki leżącej na szafie. Zwiastuje
nieszczęście. To pewne, jak śmierć dwudniowych
Kto niedługo umrze, wstaje wcześnie rano
(i spać chodzi wcześnie). Chodzi po omacku
i dostrzega światło, kiedy wolfram pęka
jak serce stęsknionego psa. Za oknem,
piskląt, dziobanych przez srokę, po ucieczce starych,
zwłaszcza, gdy z litości wyrzucisz z piętra ich dygoczące
ciała (następnym nie pozwolimy się wykluć, to pewne).
z upału, leje się asfalt. Kto niedługo umrze,
przechodzi na balkon, żeby podsumować,
piszę się na brudno, bo nic, co teraz skończę,
nie będzie już miało wpływu na mnie,
lecz na ciebie. Reguły są proste, jak ruch
figur w szachach, możliwości zbyt dużo,
żeby przewidzieć każdą sytuację. Kto niedługo umrze
nie otworzy drzwi tym, którzy przyjdą podpalić dom.
Bezpowrotnie utracone ziemie
Tej nocy, u podnóża gór, wyrósł las na utraconych ziemiach.
W centrum, na rynku, ludzie rozkładali używany towar,
kojarzony z dzieciństwem, który do niczego już się im nie przyda.
Nie myśleli, jak we śnie, że tylko dla nich ma wartość.
Turyści z wielkiego świata zaczęli kłębić się w okolicy,
jakby myśleli, że ten świat jest właśnie tutaj, że muszą
obejrzeć cerkiew i wschód słońca ze szczytami w tle.
Obcy nigdy nie zrozumieją miejsca, w którym się znaleźli,
tak jak my, wracając tu po latach, by sprzedać mieszkanie,
opuszczone kiedyś nikt nie wie dlaczego i zatrzymane w czasie.
Zostawione jak stało, bez chwili sprzątania, jak skarbnica wiedzy
o tym, co nie wróci. O nas, zupełnie innych, o tych, co odeszli.
nie będzie się męczyć, a kiedy ciężar dusz tych,
którzy cię obeszli, będzie większy, niż twój
w dniu urodzin, dołączysz do nich, jakby czas
nie istniał.
John Doe
Możesz wyciągnąć chłopca z getta, ale nigdy getto z chłopca
(napis z przejścia podziemnego w Rosengard)
Wiele dziwnych wieczorów przyszło mi w udziale,
lecz był taki jeden, który pamiętam szczególnie.
Którędy umierałeś John (bo dokąd – wiadomo),
czołgając się po podłodze z krwawą raną w brzuchu?
Mięta stała na parapecie bez ruchu, nikt jej nie trącał,
nikt o niej nie pamiętał, kiedy sznur ognia ciągnął się
w powietrzu, jakby leciał wcześniej wyznaczonym kursem.
Płonąłeś wtedy martwy w domu z raną postrzałową.
Kim byłeś John, nim cię zastrzeliłem? Pewnie, jak każdy,
zrywałeś kwiaty z sukni zakochanych panien i głaskałeś koty.
Teraz wiesz, jak to jest być po drugiej stronie lustra.
Wspomnienia, plany, klisze – zostaje po nich pustka.
Rys. Monika Ślósarczyk
O spokojnym dzieciństwie. I wtedy, kiedy palę, zamyślony w progu,
ojciec krzyczy wejdź synu, nadciąga burza, synu, wejdź do domu.
Chwilę później stwierdzasz, że kot tuż po śmierci
jest cięższy niż żywy, więc pewnie nie ma duszy.
Babci nie ważysz, pozostaje wiara, że po drugiej stronie
Gazeta literacka
35
REPORTAŻ
Katarzyna Korczak
O
Jadwidze i Piotrze Ciechanowiczach, swoich
rodzicach, opowiada Adam Ciechanowicz. Urodził się w 1946 roku w Gdańsku. Mieszka przy ul. Na
Wzgórzu nr 32 we Wrzeszczu. Ukończył Wydział Elektryczny na Politechnice Gdańskiej. Pracował na stanowisku naukowo – technicznym w tej uczelni i jako
nauczyciel w Zespole Szkół Elektrycznych w Gdańsku.
Obecnie na emeryturze.
Na skraju puszczy Nalibockiej
– Ojciec, Piotr Ciechanowicz, urodził się w 1904 r. na Litwie, w
zaścianku Bielica, w województwie nowogródzkim, na skraju puszczy Nalibockiej. – opowiada Adam Ciechanowicz. – Uczył się w Gimnazjum w Nowogródku, założył tam i prowadził drużynę harcerską.
Zdawał maturę w pierwszym roczniku szkoły w wyzwolonej Polsce po 125 latach niewoli. Ukończył Wydział Elektryczny na Politechnice Warszawskiej. Tam zetknął się po raz pierwszy z prof. Leonem Staniewiczem, kierownikiem Katedry Podstaw Elektrotechniki.
U Ciechanowiczów mama
wcześniej i – gdy usłyszał relację o wizycie – błyskawicznie spakował walizkę i uciekł do teściów, moich dziadków ze strony mamy,
do Warszawy. A mama, z dwójką małych dzieci, została w Wilnie.
Minął rok, zjawił się u mamy żydowski handlarz, który skupował
i sprzedawał mienie, głównie meble, pozostawione przez rodziny
wywiezione na zsyłkę. Powiedział: „Mogę panią przewieźć przez
zieloną granicę”. A mama: „Dobrze, oczywiście!”. On: „Ale to nie za
darmo będzie”. Mama: „Co pan chce?” Pokazał na komplet mebli simmlerowskich, który rodzice dostali z okazji ślubu od dziadków Dudzińskich z Warszawy. I tak, przy pomocy tego handlarza,
mamie z dziećmi udało się wyruszyć do Warszawy. Podróżowali
ciężarówką, po drodze napotykali na niemieckie posterunki. Mama
opowiadała, że gdy ich zatrzymali na granicy, jeden z żołnierzy
zniósł Zosię i Kazika z samochodu, postawił na ziemię i powiedział do Kazika, który był jasnym blondynem: „Ja ciebie zabiorę, zostaniesz z nami”. I wtedy Zosia na tego żołnierza rzuciła się
z piąstkami i krzyczała: Nie oddam brata! To był żart, ale siostra
wzięła wszystko na poważnie. Dojechali do Warszawy cało. Handlarz przejął wszystko, co chciał, ale to nie miało dla mamy żadnego znaczenia, najważniejsze było życie.
– Do wybuchu Powstania Warszawskiego
mama i tata z dziećmi mieszkali u dziadków
przy ulicy Koszykowej 46. Dziadek działał w
drużynie przeciwpożarowej w swojej kamienicy. Tata pracował w kilku miejscach: jako
inkasent elektryczny w Warszawie, w cukrowni na Błoniach i w firmie prywatnej kolegi,
Stefana Guntera, wykładał również na tajnych kompletach przedmioty ścisłe. Mama
strasznie się o niego bała, bo stale chodził po
mieście, a notoryczne odbywały się łapanki.
do Gdańska, gdzie dotarł 14 kwietnia 1945 roku. Na miejscu polecono mu, aby stawił się do Komitetu d. s. Odbudowy Miasta Gdańska i wręczono zaświadczenie napisane w języku polskim i rosyjskim, że (…)” władze cywilne i wojskowe są proszone o udzielenie
wyż. wymienionemu pomocy w wykonywaniu jego czynności.”
Chyba cud
Prace polowe w zaścianku Bielica,
w województwie nowogródzkim, pierwsza połowa XX wieku.
Mama, Jadwiga, z domu Dudzińska, rodowita warszawianka,
urodziła się w 1912 r. w Warszawie. Ukończyła Liceum im. Juliusza
Słowackiego w Warszawie. Uczyła się prywatnie gry na fortepianie.
Studiowała na Wydziale Administracyjnym w Szkole Nauk Politycznych w Warszawie. Tata mamy, nasz dziadek, Zygmunt Dudziński,
adwokat, pracował w biurze Prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy, Stefana Starzyńskiego. Moi przyszli rodzice poznali się, będąc
na studiach – w Stowarzyszeniu Akademickim Iuventus Christiana. To było duszpasterstwo akademickie, zrzeszające studentów
ze wszystkich warszawskich uczelni. Siedziba mieściła się w kościele św. Anny, opiekowali się organizacją rektorzy świątyni – najpierw ks. Edward Szwejnia, a po jego śmierci ks. Edward Detkens.
Ślub rodzice wzięli 1 grudnia 1934 roku w Warszawie. Zamieszkali w Wilnie. Ojciec otrzymał pracę w biurze szwedzkiej firmy ASEA,
która działała na zlecenie Polskich Kolei Państwowych w Wilnie.
Potem dostał stanowisko w nowo utworzonej – z intencji Naczelnika Państwa, Józefa Piłsudskiego – Państwowej Szkole Technicznej w Wilnie. Wykładał na wydziale mechaniczno – elektrycznym,
stworzył laboratorium miernictwa elektrycznego i maszyn elektrycznych, pełnił obowiązki kierownika wydziału elektrycznego.
Szkoła powstała z myślą o rozwoju kadry technicznej na terenie
Wileńszczyzny, miała charakter półwyższy, była odpowiednikiem dzisiejszego licencjatu.
Tata, wraz z dwoma kolegami,
założył spółkę pod szyldem
„Pomoc inżynierska”, w łonie
której działał sklep elektrotechniczny z zakładem reperacji i legalizacji liczników
elektrycznych. Opracował w
tym czasie nowatorską metodę legalizacji liczników w terenie. W Wilnie urodzili się: mój
brat, Kazimierz (1935) i siostra,
Zosia (1936).
Uciekł przed NKWD
– W Państwowej Szkole Technicznej w Wilnie tata
pracował do 1940 roku, do
Jadwiga i Piotr Ciechanowiczowie
momentu wkroczenia sowiez Kaziem.
tów. Wtedy funkcjonariusze
Wileńszczyzna. 1935, lub 1936 rok.
NKWD chcieli go aresztować, ale miał szczęście, do tego nie doszło. A było tak. Zjawili się
u mamy dwaj smutni panowie i zapytali: „Czy tu mieszka pan Piotr
Ciechanowicz?” Odpowiedziała: „Tak, mieszka”. „A gdzie teraz jest?”
„W pracy”. „Kiedy będzie?”„Za jakieś dwie godziny”. „No, to przyjdziemy”. Mama niczego się nie domyślała. Tata wrócił troszeczkę
36
Migotania 47
– Niebezpieczeństwo narastało, mama
opowiadała, że wybrali się całą czwórką do
kościoła na Ochocie i po mszy zaczęła się
łapanka. Tata niósł Kazia na ramionach, prowadził za rękę Zosię i… przeszli z mamą
pewnie, modląc się, przez kordon niemieckich żołnierzy, którzy
się przed nimi rozstąpili. Chyba cud, bo innych ludzi zaczęli ładować do bud. Po tym zdarzeniu babcia zadecydowała, że dzieci
trzeba zabrać poza Warszawę. Mama z Zosią i Kazikiem w lipcu
1944 roku pojechała do Podkowy Leśnej, niedługo potem dotarła do nich babcia, nie wiem u kogo mieszkali, było piękne lato.
W Warszawie zostali tata, dziadek i ciocia Zosia, siostra mamy.
– Tak więc, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, rodzina została rozdzielona. Tata przebywał na Błoniach, dziadek i ciocia Zosia
w tym piekle zostali. Po klęsce cała trójka z resztką powstańców
szła kanałami i znalazła się na Starówce. W czasie, gdy Niemcy
palili Warszawę, znaleźli się w transporcie ludności pędzonej do
Pruszkowa. Dziadek, mimo że liczył dopiero 50 lat, był słaby fizycznie, więc go na roboty nie wysłali. Ciocię włączyli do transportu w
kierunku Niemiec. Za Częstochową uciekła z pociągu, była zima,
niczego ze sobą nie miała, szła na piechotę przez miesiąc, czy
dwa, wróciła do Podkowy Leśnej, gdzie spotkała się całą rodzina.
Po drodze musiała przeżyć coś ciężkiego, miała wtedy 26 lat, nic
nie chciała mówić, bardzo była rozbita psychicznie.
Po Powstaniu Warszawskim część warszawiaków uciekała
przez Podkowę Leśną. Mama zwróciła uwagę na młodą, utrudzoną kobietę ze sztalugami i workiem na plecach, zagadnęła
ją, poczęstowała jakąś kartoflanką i zatrzymała na tydzień. To
była Maria Koźniewska, znana przedwojenna portrecistka. W
podziękowaniu za przygarnięcie artystka, wykonała w pasteli
na papierze pakowym portrety Zosi i Kazia, które mamy do dziś.
Nasz dom przy ulicy Koszykowej został całkowicie zniszczony. Nieliczne rzeczy – w tym pamiątkowe zdjęcia, które babcia
zabrała przed wyjazdem do Podkowy Leśnej, ocalały. Nie było do
czego wracać. Dziadek spotkał kolegę, przedwojennego prezesa Sądu Najwyższego w Warszawie, który powiedział do niego:
„Panie mecenasie, Warszawa spalona, trzeba zacząć nowe życie.
Jest możliwość, żebyśmy się zapisali do Stronnictwa Demokratycznego, wtedy będziemy mogli zacząć pracować w Warszawie.’’
Dziadek powiedział : „Dobrze, ale gdzie mamy mieszkać?”. Znajomy złapał się za głowę: „Panie mecenasie, będziemy szukali!”.
I znaleźli jakieś mieszkanie w ruinach na trzeciej kondygnacji,
do którego się szło po rozchwianych, wiszących nie wiadomo na
czym schodach. Babcia, jak to zobaczyła, powiedziała: „Nie wejdę tam w życiu!” Projekt upadł. Wtedy dziadek przyjął propozycję pracy na stanowisku radcy prawnego w Łódzkich Zakładach
Włókienniczych na Widzewie. Dziadkowie z ciocią Zosią zamieszkali w Łodzi, miasto nie była zniszczone.
Na Ziemie Odzyskane
– Tata zobaczył ogłoszenie, że wszyscy inżynierowie będą kierowani na tzw. Ziemie Odzyskane. Był grudzień 1944 lub styczeń
1945 roku, Warszawa już wolna, ale działania wojenne jeszcze trwały. Zgłosił się do biura i otrzymał skierowanie na wyjazd z grupą
operacyjną do Okręgu Energetycznego, którego siedziba mieściła się w Bydgoszczy. Pociągiem, węglarką, jechał przez dwa tygodnie, wysiadł w Bydgoszczy. Tam otrzymał skierowanie do pracy
W Gdańsku wszędzie działali szabrownicy, bandyci. Gdy w Komitecie d. s. Odbudowy Miasta Gdańska zapytał: „Gdzie mam mieszkać?” usłyszał „Niech pan sobie znajdzie miejsce”. Wtedy wszystko
jeszcze odbywało się na żywioł. Większość domów – gwałtownie
opuszczanych przez Niemców – stało pustych. Na porządku dziennym zdarzały się sytuacje, że ktoś w nowym miejscu zaczął mieszkać, wracał, zastawał wyłamane drzwi i kogoś obcego w środku.
Ludzie się wtedy tłukli, bywało, że i zabijali. Tata zachował poczucie rzeczywistości. Widział domy bogato wyposażone, nadające
się wspaniale do zamieszkania, ale te były nie do upilnowania,
a zainstalowanie się w którymkolwiek z nich zbyt ryzykowne. Najpierw próbował zamieszkać vis a vis kina „Bajka” we Wrzeszczu,
ale zobaczył, że tam jest za duża fluktuacja, potem zatrzymał się
w wielorodzinnej kamienicy z wieżyczkami po lewej stronie Jaśkowej Doliny, też zrezygnował. Znalazł uliczkę Na Wzgórzu, okoloną
lasem. Bardzo lubił przyrodę, przypomniało mu się dzieciństwo.
„Chyba Piotruś zwariował”
Ulica Na Wzgórzu we Wrzeszczu nie była zniszczona, domy prawie całe, większość opuszczona, w niektórych jeszcze mieszkali
Niemcy. Pod numerem 32 zastał starsze niemieckie małżeństwo
Lessnow z dwojgiem dzieci – synem z porażeniem mózgowym
i córką, również chorą. To byli gdańszczanie, katolicy, on był katechetą. Dwójka ich dorosłych dzieci, która tu się wychowała, w czasie wojny mieszkała już w Niemczech. Tata znał trochę niemiecki,
oni, widząc spokojnego człowieka, przestali się bać i zaczęła się
rozmowa. Tata widział punkt zaczepienia, pomyślał, że jak pójdzie
do pracy, oni zostaną na miejscu. Dom – na piętrze – nieco uszkodził pocisk, który uderzył w dach. Tata napisał do mamy: „Zabieraj
dzieci i przyjeżdżaj, mamy wszystko – dom, łóżko, szafy.” Mama
w pierwszej chwili powiedziała: „Chyba Piotruś zwariował, jak po
wojnie można znaleźć cały dom?”. Mając w oczach spaloną Warszawę, nie zdawała sobie sprawy że tu, na Ziemiach Odzyskanych, nie wszystko zostało zrujnowane. W Podkowie Leśnej miała: 2 poduszki, 2 kołdry dla dzieci, ubrania byle jakie, zabrała się
z tym i przyjechała z Kazikiem i Zosią do Wrzeszcza. Jeszcze byli
państwo Lessnow, mama znała doskonale niemiecki, łatwo z nimi
nawiązała kontakt, a oni nieustająco byli zaszokowani stosunkiem
przybyszów do nich. Jak rodzice chcieli z czegoś skorzystać, pytali:
„Czy można?”, gospodarze odpowiadali: „Ależ oczywiście tak, prosimy bardzo”. Wiedzieli, że rychło stąd wyjadą, byli szczęśliwi, że
Polacy nic złego im nie robią. Przed drogą mama pomagała tej
pani ukryć srebrne albo złote monety, zaszyły je w kożuch. Mama
opowiadała – dla rodziców to był rozpaczliwy widok – jak państwo Lessnow ciągnęli na wózku dwójkę chorych dzieci. Odwracali się i patrzyli na dom, wiedzieli, że swoje miejsce pozostawiają na zawsze. To było w maju albo w czerwcu 1945 roku. Ta pani
przysłała do mamy list, że dotarli do Hamburga, ale że w drodze
została całkowicie okradziona, zdarto z niej także kożuszek z pieniędzmi ukrytymi na czarną godzinę.
opowiadała najwięcej
Nie podpisywał się pod czerwoną gwiazdą
– Kilka lat później starsza córka państwa Lessnow, która w czasie wojny mieszkała w Niemczech, przyjechała do moich rodziców, byłem w tym czasie na obozie harcerskim. Jak
opowiadała mama, spotkanie nie wyszło sympatycznie. Ta pani, mając w oczach obraz domu z czasów
dzieciństwa, wyraziła ironiczny stosunek do ówczesnego wyglądu wnętrza, nie podobało jej się, że wiele sprzętów było poprzestawianych. Zabrała dwie, czy
trzy rzeczy – w tym porcelanowy talerz z wypukłymi
zielonymi liśćmi, który wisiał na ścianie. Mama chciała
oddać jej krzyż z alabastru, ale powiedziała, że to jej
nie interesuje. Wytworzyła się taka atmosfera, że kontakty się skończyły.
Tata pracował w Zakładzie Energetycznym, obejmującym całe Wybrzeże, z siedzibą w wysokiej kamienicy
w połowie ulicy Jana Matejki we Wrzeszczu. Brał udział
w uruchomieniu elektrowni na Ołowiance. Wykonał
projekty: naprawy instalacji elektrycznej w kościele św.
Mikołaja, a także oświetlenia ulic w Sopocie. Był elektrycznym rzeczoznawcą. Stworzył laboratorium legalizacji liczników elektrycznych dla potrzeb Zakładów Energetycznych. Wykładał też w Conradinum. Był pracowity, rzetelny, doceniano jego
fachowość, zaproponowano mu stanowisko dyrektora Komitetu
d. s. Odbudowy Miasta Gdańska, ale postawiono warunek, żeby
się zapisał do PPR. Zapytał: „Czy ja będę mógł chodzić do kościoła?” Oni zdębieli. Tata usłyszał: „W zasadzie tak, ale raz na miesiąc
i pojedzie pan na wieś.” Tata: „Wykluczone, ja do kościoła chodzę
co niedzielę.” Nigdy nie był w partii, pod czerwoną gwiazdą się nie
podpisywał, uważał, że to jest najgorszy system na świecie i zasad
nie zmienił. Z Komitetem d. s. Odbudowy Miasta Gdańska współpracował, udzielał się w wielu sprawach związanych z elektryfikacją, ale funkcji dyrektora nie piastował.
– Dom, po uszkodzeniach wojennych, trzeba było naprawić.
Rodzice wzięli kredyt, dostali przydział na zakup materiałów
budowlanych. W 1947 roku pojawiła się informacja, że jest możliwość wykupywania nieruchomości, pozostawionych przez Niemców, na Ziemiach Odzyskanych. Przy ulicy Na Wzgórzu nikt się
tym nie zainteresował. Dziadek, prawnik, powiedział, że trzeba
natychmiast się zdecydować. Mama złożyła dokumenty, rodzice
spłacali raty do 1958 roku, wtedy zostały sporządzone akt notarialny i zapis w księdze wieczystej.
– W latach 50,. kiedy mieszkań było mało i dokwaterowywano lokatorów, na piętrze przez 5 – 6 lat mieszkało u nas dwoje ludzi. Ona chyba była Cyganką, stawiali na podłodze palnik z
płomieniem i raz zaczęły się palić deski. A poza tym byli sympatyczni, ten pan zrobił dla mnie drewniany wiatrak.
Cierpiał na cukrzycę, miał stan przedzawałowy, czuł się coraz
gorzej. Znalazł się w szpitalu, na łóżku podpisywał recenzje. Przyplątała się odma płuc. I w 1970 roku, w wieku 66 lat, przed wydarzeniami grudniowymi, zmarł. Nie zdążył przejść na emeryturę.
Państwo Jadwiga i Piotr Ciechanowiczowie
z prof. Edwardem Józefowiczem z Politechniki Łódzkiej
w ogrodzie na tle domu przy ul. Na Wzgórzu 32.
Lata. 60 ubw.
Piotr Ciechanowicz podczas wykładu w sali E-40
na Wydziale Elektrycznym Politechniki Gdańskiej. Lata 60.
Apogeum życia rodzinnego
„Zapraszamy na Politechnikę Gdańską”
W lecie 1945 roku tata, będąc z mamą na spacerze, natknął się
na prof. Leona Staniewicza, swojego wykładowcę z Politechniki
Warszawskiej, który od razu poznał dobrego studenta i powiedział: „Panie Piotrze, panie inżynierze, zapraszamy na Politechnikę Gdańską, odbudowujemy uczelnię”.
I to był punkt zwrotny w działaniu taty. Prof. Leon Staniewicz
prowadził wykłady z głowy, nie było podręczników. W salach zniszczonej przez wojnę uczelni nie wstawiono jeszcze szyb, studenci
siedzieli poubierani w co kto miał. Tata zaczął pracować na stanowisku asystenta, następnie starszego asystenta w Katedrze Podstaw
Elektrotechniki na Wydziale Elektrycznym Politechniki Gdańskiej.
Prof. Leon Staniewicz poprosił tatę: „Panie Piotrze, czy mógłby pan
przygotować zbiór zadań z podstaw elektrotechniki, pamięta pan
jakieś ćwiczenia, zadania”. Trudne, żmudne zajęcie, tata się go podjął, opracował ponad dwa tysiące zadań. Stał się wybitnym specjalistą w przygotowywaniu podręczników z podstaw elektrotechniki.
Sporządzał skrypty ręcznie, potem szło się je odbijać na powielaczach w „Bratniaku” przy ul. Siedlickiej. W naszym domu na półkach
przechowujemy wiele jego książek, które w tym czasie opracował.
Prof. Leon Staniewicz wcześnie zmarł. Tata zrobił doktorat, ale
bronił się dwa razy, bo do bezpartyjnego komisja musiała się przyczepić. Merytoryczna strona nie wzbudzała zastrzeżeń, ale postawili jakieś weto. Był twardy, nie załamał się i w ciągu pół roku napisał
drugą pracę, jeszcze szerszą i obronił w 1953, albo 1954 roku. Wtedy prof. Tadeusz Cholewicki z Warszawy uznał, że tata jest ekspertem od zjawisk występujących w bardzo dużych transformatorach,
pośredniczących między elektrownią a odbiorcami. Jego pozycja
szła w górę, na podstawie doktoratu w krótkim czasie został mianowany na docenta. W końcu lat 50. otrzymał propozycję dodatkowego zatrudnienia w Wyższej Szkole Marynarki Wojennej w
Gdyni. Przyjeżdżali po niego samochodem 2 – 3 razy w tygodniu,
otrzymał jakiś stopień wojskowy, wykształcił 3 czy 4 doktorów.
– Na Politechnice Gdańskiej zdążył otrzymać tytuł profesora, wypromował kilku doktorantów, pierwszym był Jerzy Hryńczuk, późniejszy profesor, sława na Politechnice Gdańskiej, bardzo wysokiej klasy naukowiec. Tata, równolegle, zatrudniony był
na drugim etacie w Instytucie Maszyn Przepływowych Polskiej
Akademii Nauk, współpracował z prof. Robertem Szewalskim
przy – unikalnych w skali europejskiej – badaniach nad generatorami MHD MGD.
Gdańskiej, przyjaciele rodziców z okresu wileńskiego i warszawskiego, którzy do Gdańska zjechali po wojnie i stopniowo
się poodnajdywali. Mama grała na pianinie utwory ulubionych
kompozytorów, tata ślicznie gwizdał. Stałymi naszymi gośćmi
byli: dr med. Jadwiga Titz-Kosko, prof. med. Zdzisław Kieturakis, prof. medycyny Wojciech Gromadzki, który mnie odbierał
domu przy porodzie.
Jadwiga, Piotr, Kazik, Zosia, Adam i Oleńka Ciechanowiczowie
w ogrodzie przed domem przy ulicy Na Wzgórzu 32,
1956 lub 1957 rok.
– Mama często powtarzała, że pierwsze powojenne lata spędzone w domu przy ulicy Na Wzgórzu uważa za najszczęśliwsze, bo
wojna się skończyła, można było żyć normalnie, tu rozgrywało się
apogeum życia rodzinnego. W 1946 roku ja się urodziłem, w 1948
roku przyszła na świat Małgosia, w 1953 roku – najmłodsza, Oleńka.
Mama pracowała jako nauczycielka w Państwowym Domu Opiekuńczym przy ulicy Jaśkowa Dolina, który do końca lat 50. pełnił
funkcję domu dziecka, skupiał sieroty wojenne. Ja tam chodziłem
na obiady w latach 1954 – 1957, dzieci pracowników miały zniżki. Dom prowadzono wzorowo. Opieka pedagogiczna opierała
się na twardych zasadach. Duża rozpiętość wieku – maluchy rozpoczynające edukację, niektórzy wychowankowie zbliżali się do
klas maturalnych. Bardzo inteligentne dzieci i młodzież. Kończyli
szkołę ogólnokształcącą i ukierunkowywani byli do zawodu albo
szli na studia. Nauczyciele zostawali w pracy na 2 – 3 doby i jakaś
później rotacja była. Mama pełniła dyżury do późnych godzin nocnych. Było to możliwe, bo rodzice zatrudnili panią Dąbrowską, która
chodziła po zakupy, gotowała i sprzątała, mieszkała niedaleko przy
ul. Migowskiej, traktowaliśmy ją jak członka rodziny.
Dyrektorką państwowego Domu Opiekuńczego była pani Biesiekierska, bardzo sympatyczna i surowa. Zapamiętałem też nauczycielkę, Irenę Konopacką z Sopotu. One trzymały w ryzach placówkę. Intendentką była Paulina Dąbrowska. Z czasem liczba sierot
się zmniejszała i dom nabrał charakteru opiekuńczego, przebywały tam czasowo dzieci z rodzin rozbitych, na przykład, gdy któreś z rodziców siedziało w więzieniu. To był przepiękny, wysokiej
klasy pałac, podłogi, boazerie – lśniły. Teraz stoi pusty i na naszych
oczach niszczeje.
Nocował u nas ks. Jerzy Popiełuszko
Mama była bardzo towarzyska i prowadziła dom otwarty.
W salonie na parterze odbywały się cotygodniowe spotkania. Przychodzili najbliżsi współpracownicy ojca z Politechniki
Z pianinem łączą się dwa wyjątkowe zdarzenia. Tata należał do osób głęboko wierzących. W latach młodzieńczych jego
duchowym ojcem i serdecznym przyjacielem był słynny ksiądz
Zygmunt Łoziński, zasłużony duchowny i głęboki patriota, który mieszkał wtedy w Nowogródku. W 1946 roku, z inicjatywy
taty, miało miejsce u nas spotkanie dziękczynne. Przybyli sympatyczni goście. Mama zaprosiła rosyjskiego pianistę i dyrygenta, Władimira Aszkenaziego, który akurat koncertował w Gdańsku, poznali się przed wojną w Warszawie. Artysta dał recital na
naszym pianinie. Gdy skończył grać tata powiedział: „Chciałem
w imieniu Chrystusa podziękować Opatrzności Bożej za uzyskany pokój po drugiej wojnie światowej”. Te słowa spowodowały wstrząs. Trwały czasy stalinowskie. Połowa ludzi zamarła na
chwilę i zaczęła dyskretnie się wycofywać. Niektórzy kontakty
towarzyskie zerwali z nami na długo.
Na tym samym instrumencie w latach 70. mama grała dla
księdza Jerzego Popiełuszki. Przyjechał z księdzem Bogdanem
Liniewskim, naszym kuzynem, byli kolegami z Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Warszawie. Nocowali
na piętrze. Zjedliśmy razem śniadanie i mama siadła przy pianinie. Księdzu Jerzemu bardzo się koncert spodobał, zaraz po
nim pojechali na spacer do Sopotu i Orłowa.
Odwiedzał nas prof. Leon Staniewicz, my u nich w domu przy
ul. Jana Uphagena także bywaliśmy częstymi gośćmi. Tata ogromnie szanował profesora, łączyła ich profesja i wschodnie korzenie, mieli zawsze wspólne tematy do rozmowy. O stopniu zażyłości między nimi świadczy specjalnie napisane i zadedykowane
przez tatę dla Profesora opowiadanie science fiction „Fantastyczna przygoda”.
Na ulicę Jana Uphagena chodziliśmy w dzieciństwie także bez
rodziców, bo była wysadzana dziwnymi, rosnącymi w gniazdach,
klejącymi lekko, orzechami laskowymi, które się zbierało. Chłopaki rzucali w gałęzie patykami żeby jak najwięcej tych orzeszków strącić...
Adam Ciechanowicz z autorką
w domu przy ulicy Na Wzgórzu 32.
Katarzyna Korczak
Zdjęcie współczesne i skany Marek Zarzecki.
Reportaż powstał w maju 2012 roku.
Redakcja tekstu została zrealizowana
przy pomocy finansowej Województwa
Pomorskiego w ramach stypendium
dla twórców kultury na 2015 roku.
Gazeta literacka
37
Bekir Czobanzade
Wiersze w przekładzie
Henryka Jankowskiego (przekład filologiczny)
i Selima Chazbijewicza ( przekład poetycki).
Grzechy przeszłości
Kurt Nebi Czoban
Ten i ów gdy książkę otworzy – przeklina,
Batu chana, Hulagu, Timura,
Barbarzyńca- tak historii brzmi wyrok ,
Na gnącego niegdyś karki emira.
Owce rozpuścił, na kiju się wsparł,
I flet ożywił Kurt Nebi Czoban.
„Lud i chan tatarski” – szepcą
W różnej mowie, w różnych stronach świata,
Chan tatarski kraje me zniewolił,
Niech go piekło, niech idzie do kata.
Tatar zsiadłszy z konia, zasępiony,
Twarz ukrywa, głos ścisza wstydliwie,
Nie znam Batu, Czyngisa, Timura,
Nie widziałem, nie wiem, nie rozumiem.
„To ty ! „ – syczą mu wrogowie,
Twój wygląd świadectwem historii,
Ty to jechałeś za Czyngisem,
Ty to paliłeś z żądzy mordu,
Twa cera śniada, nos płaski, skośne oczy.
„To nie ja” – biedak odpowiada,
Jam nie z rodu Czyngisa ni Batu,
Ojciec prawy, zacna matka stara,
Ma rodzina z kadiego, imama.
Zostawcie ten lud biedny – jest niewinny,
Jeśli byłby to odpowie za to,
To jam wnukiem Timura, Czyngis Chana,
I ja będę na ich drodze stawał.
Biorę wszystkie winy ich na siebie,
My paliliśmy twój Bagdad, twoją Basrę,
Rujnowaliśmy pałace Rzymu.
Zarzynaliśmy. Jednym cięciem trzewia, kości,
Gwałciliśmy kobiety bez litości,
U podnóża gór pięknego Krymu.
Budapeszt 13 lutego 1920
W cichym stepie tatarskim
W tatarskim stepie, cichym stepie nie wyrosła trawa,
W tatarskim stepie, cichym stepie znikł jadalny owoc,
Już dawno tędy młodzieniec nie przeszedł,
Tą krętą drogą !...
Włosy czarne, białe nogawice,
Lśni mosiądzem sakwa, błyszczy nóż,
Kurt Nebi Czoban stado swe rozpuszcza po zboczu,
I swe owce, jagnięta i kozy liczy już.
Po czym włożył duszę całą w świst piszczałki,
I o bożym świecie zapomniał był całkiem.
Na zboczu gór krymskich Kurt Nebi Czoban
Patrzy na babie lato, jest zupełnie sam.
I tak gra na swej fujarce Kurt Nebi Czoban,
„Kręć się wkoło, kręć z wiatrem” – kręci się,
Znika smutek i zgryzoty tym wzbogacę się.
Skaczą jagnięta po łąkach, po wykrotach snadniej,
Owczarek słucha pieśni, aż złagodniał od niej.
Flet oniemiał, zamilkł a w świecie się zdało,
Że gra jeszcze , to echo w sercu grało.
Zmierzch zapada, wiatr rześki muska i dotyka,
Już umilkła symfonia ćwierków, kumkań, cykań,
Dźwięk fletu najlepszą jest dla owiec paszą,
Te mu bekiem wtórują, serca swoje pasą.
A dźwięk pędzi, przez góry dochodzi do wioski,
Z wioski w góry, z gór w niebo, dalej, za nieboskłon,
Co wieczorem wyśpiewa, powie głos pasterza,
Wie już rano i Czongar i Jałta na brzegach,
I tak całego Krymu wspólna, tajna nuta
Kryje się w owej pieśni przesławnego Kurta.
Lozanna, kwiecień 1920
Zbuduję pałac
Zbuduję pałac ! Nie będzie w nim chana,
Nie będzie sług, głodu, pogardy, nie będzie w nim krwi.
Z obcych krajów nie ściągnę cegły ni kamienia,
Dość mam cegieł w kraju urodzenia.
Jeśli nie będzie dość wysoki dach błękitny,
Trwały będzie fundament, jasne okna w nim.
W cichym stepie, stepie tatarskim martwe wioski stoją,
W tatarskim stepie , cichym stepie, ludzie żyć się boją,
Na cmentarzach zebrana z tatarskiego stepu
Jego młodzież – i rzadkie dziś dzieci!
Nie pije wody step tatarski do końca bezkresu,
Będą one przestronne, by wchodziło światło,
Drzwi otwarte będą by wejść tam każdy mógł.
Nie przejdziesz nigdy tego stepu bez zmagań z naturą,
W tatarskim stepie, cichym stepie, trzeba wzniecić burzę,
Wyschły tu rzeki, zeschły żaby, puchacze zawodzą,
W tatarskim tym stepie, cichym stepie, gdy dziecko się rodzi.
Zbuduję pałac ! Nie będzie w nim chana !
Nie będzie sług, głodu, pogardy, nie będzie w nim krwi,
Przewrócę ziemię, rozkopię kurhany,
Pozbieram dawnych bohaterów kości,
Ugniotę je z gliną, jak na wodę dzbany,
I każdej mogile krzyknę głośno – „kość” !
Niech będą święte wszystkie cztery ściany,
Studnia i kwiaty, majdan i szeroki trakt.
W tatarskim stepie, cichym stepie, opadła posucha,
Stepowi temu krwi potrzeba, może się odrodzi.
W tatarskim stepie, cichym stepie, stada krów, zajęcy,
Stepowi temu lwa potrzeba by nie wysechł więcej.
Budapeszt 1916
Niech wiatr północny domu żadnego nie ziębi,
Niech zagrody dziedzica nie mają tu zrębów.
Nie depczcie ziemi świętej bezczynnie Tatarzy,
Każdy niech pałac wznosi, buduje swój kraj,
I niech on będzie jedynym, według naszej miary,
Dom tatarski, pałac, ojczyzna – nasz Krym.
Zbuduję pałac, nie będzie z kamienia,
Będzie z ducha i kości dawnych bohaterów,
I nigdy w nim nie będzie obcym żaden Tatar.
Lozanna 22 maja 1920
38
Migotania 47
Z cyklu: Dziennik włoski. Sycylia (20)
Niedziela wieczór, Selinunte
Znów chwila szczęścia na plaży – pustej i w morzu, też pustym,
bo dla Sycylijczyka jest za zimno. Tylko jakaś parka tuli się w
oddali, siedząc na piasku i wpatrując się w kamienisty cypel. Za
plecami widnieje pas pawilonów, jeszcze niegotowych na sezon,
tu i tam ktoś wymachuje młotkiem, dobudowując do restauracyjki ze świeżych bali – werandę. Wyżej, na zboczu – pensjonaty
z zaciągniętymi żaluzjami. Spod hałd piachu, przygotowanego
do niwelacji, sterczą pociski zeszłorocznych butelek po napojach. Nie chciałbym tu być w lipcu, gdy ta plaża zaludni się i rozkrzyczy. Teraz, w tej narkotycznej chwili wczesnego zmierzchu,
zatapiam wzrok, jak tamci zakochani, w przestworzach nieba i
morza, czując, jak będę kiedyś tęsknił za tą chwilą absolutnej jedności z szumem fal, ze stukotem młotka i cichym piskiem jeżyków, przelatujących nisko nad drobnym, ubitym i mniej złotym
niż bałtycki piaskiem. Mew nie ma. I nie ma jodu w powietrzu
– pewnie tu dla morszczynów jest za słono.
Świątynia Hery w Selinunte:
– Słyszę, jak przechodzą i pytają: Jakim cudem
te wszystkie trzęsienia ziemi mnie nie zniszczyły?
Odpowiadam, choć mnie nie słyszą:
Bo jestem paradoksem. Trwam, by
przypominać trwale
o nietrwaniu wszystkiego.
Moje nagie kolumny
mają wam kojarzyć się z kośćmi
wiatr, który przesiewa się przez me wnętrze
est owszem, wiatrem życia
ale zmieszanym z zapachem śmierci.
Mam was nauczyć pokory
choć to beznadziejne zadanie.
Kult życia was zanadto wypełnia,
wasze dzieci bawią się w chowanego
za stertą gruzu, która była moim ołtarzem,
krzyczą i puszczają gazy.
Kiedyś nie było tego.
Miłość do mnie samej wciąż mnie trawi,
nie chciałam jej dzielić z innymi bogami
ba, nawet nie zamierzałam
dzielić jej z człowiekiem.
Zwłaszcza z tym brudnym, w cierniowej koronie
który na krzyżu
bełkotał coś po aramejsku.
Nie wpuściłabym go do świątyni
kazałabym służbie obmyć mu nogi i twarz
namaścić mu włosy olejkiem
i ubrać w najdroższą tunikę –
jak pięknie wyglądałyby wtedy jego łydki.
Czyż nie tak odróżnia się
bogów od śmiertelnych?
Tamci brudzą, czkają, spotykają się z celnikami
i ciągnie za nimi
żałosny orszak nieudaczników i kurtyzan;
Nad piękno, o które już nie dbacie
Szydząc, kiedy wołam – bo milczę
– co z was zostanie, co?
w tej ziemi?
Kiedy tu – w samym powietrzu
– już tyle mnie
nie ma – a
jestem!
Kto jeszcze z was
okaże się od nas
silniejszy?
Wtorek 30 kwietnia, Palermo
Piękny, straszliwy kraj. Wracamy na północ, przez bujnie sfalowane zachodnie wyżyny wyspy, będące podnóżem centralnego masywu, ze sterczącą na północnym wschodzie i pokrytą
śnieżnym lukrem Etną. Z lewej zostawiamy wzgardliwie majaczące na szczycie San Giuliano mury Erice, miasta Wenery, zostawiamy Segestę, przytulisko uciekinierów z Troi, którzy zostawili
tu kolejny gargantuiczny monument: świątynię dorycką, z tej
samej serii, co w Selinunte i Agrygencie; ale dodali smakołyk na
deser, który, niestety, nas ominie: amfiteatr wykuty w szczycie
skały, a otwarty na niebo i morze „niby koncha przechylona w
dłoni Kalijopy”, jakby pewnie napisał Iwaszkiewicz… Jakże stąd
brzmieć musiały potężne rogi, flety, czynele, deklamacje chórów i aktorów… zaiste, biegły wprost w niebo, aż pod nasączone wonnościami i zdobne w pierścienie stopy Muz i Apollina…
Lecz oto kończy się sielanka, zaledwie nasze samotne dróżki zlały się w drogę szybkiego ruchu, a potem – w autostradę
do Palermo. W tej chwili prysły od nas Muzy, bogowie w panice
zatrzaskują okna, aby uchronić się od klaksonów, ryku silników i
smrodu. Alicja nagle przeskoczyła na drugą stronę lustra – i pozostał za jej plecami czarodziejski ogród, a po tej stronie wyskoczyła z piekła potworna, dzisiejsza Technologia…! Oto nowa Sycylia, schwytana w klesze wrzasku, oto kominy rafinerii, którą nowi
barbarzyńcy ośmielają się stawiać na tym świętym wybrzeżu!
Jutro pierwszy maja, w lewackich Włoszech, podobnie jak w
postkomunistycznej Polsce, to wciąż „święto państwowe”. Tym
razem wypada ono w środę, więc cały tydzień zlewa się w podobny do polskiego „długi weekend”. Co się dzieje na przybrzeżnej
autostradzie, w pobliżu Monte Pellegrino, gdzie jest po parę pasm
ruchu w tę i w drugą stronę! Wariaci na kółkach. Żadnych zasad
ruchu drogowego, a że mam tablice rejestracyjne włoskie, więc
biorą mnie za swego, że ja też się wyznaje na tych tajnych kodach
porozumienia między zwariowanymi kierowcami. A ja nic, ja z
północy. Jeszcze wierzę w jakieś-tam przepisy, dla mnie czerwone
światło to czerwone. Nagle ten, w czarnym aucie, zajeżdża mi bez
kierunkowskazu drogę, za nim następny, chcesz uciekać w lewo, a
tam już cwałuje wóz policyjny na potwornym sygnale, wspomagany klaksonami, bo zaraz, na zasadzie sprzężenia zwrotnego, dwa,
a może trzy, może siedem, bo każdy na wprost, i na wspak, więc
wszystkie te dachy, te migające reflektory, silniki rozgrzane na full
i plujące smrodem rur wydechowych, odpowiadają rykiem, klaksonami, a w jakichś strumyczkach przestrzeni między nimi, które
wymierzyć można tylko milimetrem, przelatują chmary czarnych
motocyklistów, skuterowców, motorynkarzy z wrzaskiem i też z
klaksonami, i swoimi dziewuchami, lub kolegami, rozwrzeszczanymi, na tronach tylnych siodełek… Jak tu mogli tworzyć wszyscy ci giganci ducha? Gdzie się oni przed tym ukrywali?
A może wtedy Włosi byli inni? Bardziej, powiedziałbym, melodyjni? Teraz to ryk, prostactwo technologii – a wtedy była jeszcze canzona, kantylena, mandolina – choć też pewnie nie brakowało uliczników, przekupniów, ale to wszystko, także hałas,
jeszcze było ludzkie. Były dwory na wsi, i miejskie pałace, gdzie
można było się skryć w altanie z jaśminów, w szumie fontanny,
oddalić w cień wawrzynowych drzew… A gdzie dziś znaleźć
schronienie w tym bestiarium śledzących cię ekranów, motoryzacji, gdy rzeka ludzi i aut rozsadza te delikatnie utkane niegdyś miasta? Dziś, włoskie miasto nie nadaje się już do zamieszkania. Dziś włoskie miasto jest resztką dawnej duszy, która wyje
we wnętrzu skorupy, do jakiej ją wtłoczono.
Silvio drepcze markotny, wymachując dłońmi i przeprowadzając sam ze sobą jakiś sporny wywód. Widzi, że jestem zmęczony, zły. Martwi się, że krytykuję jego kraj. Do tego hotel Regina,
który zachwalał jako decent, okazał się norą, w której do wynajęcia jest jedynie ogromne małżeńskie łoże. Na szczęście, mam
ze sobą śpiwór no i skarb największy: korki do uszu!
– Smile! – oczami żebrze Silvio – uśmiechnij się wreszcie…
Spełniam to życzenie, z trudem wydobywając na twarz jakiś
przekiszony ogórek uśmiechu.
Ale dobry Bóg czuwa i zsyła nam chwilę przed wieczorem, na
spacer przez Mercato, aby raz jeszcze spróbować dostać się do Oratorio Santa Zita. Już za poprzednim razem próbowaliśmy tam się
wedrzeć, aby w końcu obejrzeć niebo białych stiuków barokowych,
z którymi w Europie równać się może tylko to, co na Antoloku w
Wilnie, we wnętrzu kościoła św. Piotra i Pawła, zostawiła megalomania rodowa Paców. Ale Oratorio zamknięte, na nasz dzwonek
znów nikt nie odpowiada, za to na karteczce: „special openings”
dla grup „minimum dziesięć osób”. Zaglądamy do kościółka s.
Mamiliano, będącego, zdaje się, parafialnym dla siostrzyczek z Oratorium, i trafiamy na cudowną, maleńką mszę wieczorną, z komunią z opłatka i wina. Księdzu rektorowi usługują dwie pobożne starsze niewiasty, z których jedna czyta Lekcję. Poza nami, są w tym
wykładanym marmurami wnętrzu tylko trzy mikroskopijne, stare
zakonnice w czerni. I znów mam wrażenie, że cofamy się w czasy wczesnochrześcijańskie, że to jest jakaś sekretna msza w katakumbach dla świętej garstki i zaraz wkroczy tu straż Nerona… Na
prawo od ołtarza – kaplica, od której urody dostaję zawrotu głowy.
Tu nie ma stiuku, skąd, za to jest najpiękniejszy, najcenniejszy marmur, jaki widziałem – mieniący się w świetle świec w nieskończonych odsłonach kolorów, odcieni, prążkowań, ufryzowany w pęki
kwiatów, ptactwa i winogron, wygięty w łuczki, łuki, ukształtowany we wdzięczne pilastry, kolumienki, balaski, w główki amorów,
ażury i poprzetykany kamieniami półszlachetnymi, jak skarbczyk
wielkiej damy, w którym grzebie upierścienionymi placami przed
wyjściem do opery… A temu bogactwu, tej próżności na pohybel – potęga ciszy, jaka otacza siedzącą w ołtarzu białą, renesansową Maryję, ze sztywniejącym ciałem swego Syna na kolanach...
O Sycylio, Sycylio! Jakie jeszcze skarby chowasz przed nami…
Grzegorz Musiał
a my poimy się nektarem.
My jesteśmy zazdrośni o siebie.
My im czasem, w nagrodę
dajemy trochę złota, ambicji,
i naszych kochanków z wyczesanymi brodami.
Ale to wszystko nam zabrano.
Ktoś okazał się od nas silniejszy.
A tak dobrze to wymyśliliśmy
tu, pod gorącym słońcem Morza Śródziemnego
którego szafir odbijał się w naszych pucharach
i oczach.
Do dziś nie wiem, jak to się stało?
Nagle jestem cieniem.
Nie widzę swego odbicia w niczym.
Wielkie nic mnie otacza.
Dobiega mnie tu czasem
echo wierszy, które tak rzadko piszą o mnie;
nawet wróble i jeżyki ćwierkają:
umarła! I rzeczywiście – cóż mam
nad ostateczną wspaniałość moich kości.
Rys. Monika Ślósarczyk
Gazeta literacka
39
DZIENNIKI – PODRÓŻE
Grzegorz Musiał
S
cenopis do wieczności – to książka wyjątkowa, wydana pod koniec 2014 roku, jedyna w swoim rodzaju.
Gratka nie lada dla czytelników utworów autora Tanga,
z którym koresponduje młody wówczas poeta krakowski Józef Baran – obaj rodem z Borzęcina. To wydawnictwo jakie zdarza się raz na jakiś czas, a co najwyżej raz
na dekadę literacką, zawierające niezwykłe wiadomości
z podwórka twórców i dygresji do byłej rzeczywistości,
to najogólniej mówiąc wspaniały dokument – zapiśnik.
OD WIECZNOŚCI
KU WSPÓŁCZESNOŚCI
W
ydana w oficynie ZYSK I S-KA w Poznaniu książka w twardej oprawie (270 s.) dostarcza niebywałej wiedzy literacko-kulturowej, a także socjologicznej. Józef Baran, w połowie
lat 70. (gdy korespondencja się zaczyna) bardzo dobrze zapowiadający się wówczas poeta, namaszczony przez legendarnego krytyka i znawcę literatury polskiej Artura Sandauera – a dziś
znany twórca, mieszkający w Krakowie, odsłania w słowie wstępnym kulisy narodzin tej korespondencyjnej, jak również otwarcia
znajomości z mistrzem i „ziomkiem”, jak go nazywa. Ten dialog,
którego największa intensywność przypada na lata 1974–1980
był nie tylko wymianą myśli i poglądów, i nie tylko o pisarstwie
oraz sztuce, ale w ogóle o życiu w czasach polskiego „zamordyzmu”, jest dyskursem, w niektórych partiach listów, wręcz potokiem filozoficznym, choć prowadzonym językiem intelektualnym,
ale i niekiedy poetyckim. Była – jest ta wymiana zapisem świadomości obydwu interlokutorów, podszytym niekiedy głęboką
wiedzą, niekiedy fascynującymi refleksjami, ujętymi nierzadko
w formę aforyzmów (w wypadku Mrożka), czy prozy poetyckiej
(w wypadku Barana). Ta wymiana myśli twórczej i spostrzeżeń na
temat rzeczywistości, w której się obaj obracali, przypada głównie
na czas emigracji Sławomira Mrożka, zadziwia niebywałą wyrozumiałością Mistrza, gdy odpowiada on niekiedy bardzo cierpliwie na pytania z najpierwszych listów młodego wówczas poety
. Korespondencja ma rożne fazy, wibracje i natężenia dialogu,
pełne odniesień do tamtego czasu, gdy sztuka była zamknięta
w „najweselszym” z socjalistycznych „baraków”, jak mawiano o
PRL-u. Jednocześnie pojawiają się w tej korespondencji elementy
krytyczne wobec tego co się działo na Zachodzie – gdzie przebywał Sławomir Mrożek – a co w kilkadziesiąt lat później dotarło do nas i było nawet owocem transformacji ustrojowej, przemian społecznych i przewartościowań...
Bardzo niekiedy szczere wnikanie w zakamarki kuchni pisarskiej, a także odwoływania się do klasyki współczesnej i dzieł z
kanonu literatury europejskiej i klasyków z epok poprzednich
– Szekspira, Norwida, Tomasza Manna, czy Dostojewskiego –
budują obaj mosty dobrego porozumienia oraz konfrontują się
z bardzo osobistą wiedzę podskórnie wymieniając poglądy…
szukając lub ukazując uniwersum ważne przecież dla sztuki każdego okresu oraz czasu ostatniego.
Zdajemy sobie sprawę, że nie jest łatwo utrzymywać przez
dłuższy czas w korespondencji owo „napięcie intelektualne”,
które nadaje jej bardzo specyficzną dramaturgię. Inaczej tworzy się przyjaźń w codziennej praktyce, a inaczej krystalizuje
się przyjaźń korespondencyjna, gdzie słowo pisane ma przecież inny wymiar… Notabene wyobrażam sobie jak przyjemnie
było otrzymywać listy z Paryża młodemu poecie w podkrakowskiej Skawinie, ale i miło było otrzymywać wieści z Kraju emigrantowi odciętemu od niego żelazną kurtyną. Obydwaj mieli
przy tym świadomość, że interesują się sobą i swoją twórczością, i to dodawało zapewne sił twórczych zarówno mistrzowi, jak
i uczniowi. Szczególnie dowartościowały te listy, słane jakby „od
wieczności” – młodego wówczas poetę. Ale i dla Mrożka bywały
ważne, choćby dlatego, że jak pisze w posłowiu książki profesor Wojciech Ligęza – Baran stawał się dla niego „wysłannikiem,
sprawozdawcą literackim, okiem i uchem dramaturga w Kraju”.
Dlaczego Scenopis od wieczności? – tytuł zbioru wymyślony
przez Józefa Barana. Od wieczności to jakby wstecz w słowienia
bardzo cenne i wartościowe oraz bogate semantycznie w koloryt pokolenia tamtego okresu… uwikłanego w cenzurę i inwigilację. Otóż w listach Mrożka parę razy pojawia się kluczowe
słowo – przeznaczenie. Kapitalny jest jego dłuższy wywód na
ten temat, zakończony takim zdaniem: „Bo ja wierzę, że istnieje
jakiś model idealny dla każdego, tylko dla niego jednego, jakby
idealny scenopis od całej wieczności napisany i to w najdrobniejszych szczegółach”. Dalej konstatuje, że gdy odczuwał intuicyjnie, iż zbliża się swoim życiem do tego scenopisu – czuł się
szczęśliwy, natomiast, gdy się od niego oddalał, odczuwał niepokoje, rozterki i frustracje… być może swoje wewnętrzne zawody.
Wchodząc w materię listów – czytelnik, który nie posiada
dostatecznej wiedzy, choćby z historii sztuki, może nie do końca
40
Migotania 47
wiersze „Przykazania” i „Jak tylko” . Jego listy słane wówczas do
mistrza to jak listy do „lepszej” Europy, bo przecież mistrz uznany w świecie stanowi dla Brana już jakby jej najlepszą część…
Zważmy że cały czas tutaj w Polsce po roku 1968 i dalej wre
walka inteligencji twórczej z cenzurą, trwa opór, trwa wewnątrz
rodzinny spór o ustrojowości, co ma przecież wpływa na procesy twórcze. Baran przesyła Mrożkowi wieści dotyczące codzienności bytu środowiska i tej prawdziwej kultury w PRL , przesyła
mu również recenzje pisane „tutaj” o sztukach swojego korespondencyjnego przyjaciela: „Przyjacielu, Listy twoje sprawiają
mi coraz więcej satysfakcji. Nie mówiąc o pochwałach. Cóż, chyba
potrzebne one młodemu pisarzowi. Dodają pewności i wiary, są
ważnym punktem odniesienie, ważniejszym od recenzji krytyków…”.
Co jeszcze dowiadujemy się z lektury tych listów? – Są one nie
tylko wymianą refleksji i doświadczeń ale i charakteryzują się
trzeźwym patrzeniem na literaturę rodzimą, ba – mogłyby służyć niekiedy jako podręcznik dla młodego pisarza, który kształtuje dopiero osobowość twórczo kulturową.
Obaj korespondenci wymieniają poufne wiadomości, zawierzają je sobie, wyznają to czego nie powiedzieliby zapewne głośno w Polsce, gdyby ze sobą rozmawiali „na żywo”. Czasami znakomity dramaturg uchyla się od odpowiedzi, czasami udziela
ich w sposób wyczerpujący, nie cofając się przed autokrytycyzmem: „ Zadajesz mi parę określonych pytań dotyczących tak zwanej mojej sylwetki twórczej. Wierzę, że jesteś szczerze zainteresowany, ale wybacz, nie jestem teraz w stanie o tym myśleć. Wybacz, że
odpowiadam Ci tylko na pytanie najprostsze i najbardziej konkretne, Tango napisałem w roku 1964, czyli tuż po wyjeździe z Polski.
Szczęśliwe wydarzenie chyba w roku 1972 i jest to sztuczka, której
nie lubię, wydaje mi się płaska, konceptualna na siłę, jak wypracowanie na temat Jej postacie nie mają wdzięku, ani głębi, ani koloru. Nie ma w niej poezji żadnej. Jest wysuszona jak kość, w dodatku nie moja. Ten osobnik w okularach z wąsami na okładce to ja ,
teraz…” – pisze w liście 07.03.1976. Ten charakter owych zwierzeń maja swój ciąg dalszy w innych listach – to niejako dowód
na zaufanie do młodszego kolegi po piórze i na zażyłość, jaka
zrodziła się już przez lata trwającej korespondencji. Dowiadujemy się o kondycji duchowej Sławomira Mrożka, o motywach
związanych z jego wyjazdem z kraju i z ciągłym przemieszczaniem się z miejsca na miejsce… o inwigilacji.
„Piszesz – szczęście, a rozumiesz zdaje się pod tym – spokój (mnie
szczęście kojarzy się raczej z nie-myśleniem, z falą emocji, która zlewa rozsądek). Spokój na dłuższą metę mnie niepokoi, o czym Ci pisałem, niepokoju zaś lękam się, choć lubię drażnić się z nim jak z psem.”
– napomyka Baran do Mrożka, załączając poemat Bajka o podrzutku a pod nim dopisek w PS: „ Serdecznie Ci oddany i jak zawsze
podziwiający Cię: Józef Baran, niżej: Skawina, 11 stycznia 1977.
Józef Baran, Sławomir Mrożek
Zarówno w tym liście, jak i w innych, dyskusja wychodzi od
tematów literackich, ale zatacza szerokie kręgi i dochodzi do
zagadnień psychologicznych, filozoficznych, religijnych czy eschatologicznych. I tak jest w większości z nich, co nie znaczy, że
pomijają one sferę prywatną, osobistą, intymną. Wręcz przeciwnie, od niej rozpoczynają swój taniec myśli ich obydwóch…
Zadziwia fakt, że młody poeta po paru wstępnych konwencjonalno-ugrzecznionych listach wszedł w rolę intelektualnego jakby
równego partnera, inspirował pewne tematy dyskusji a nierzadko je moderował, co w efekcie Mrożkowi służyło i otwierało go i
dopingowało; miał dzięki temu równego sobie interlokutora, ba,
szermierza, w tym fechtunku sadów i wymianie zdań. I żeby zreasumować można na koniec powiedzieć tak: – zebrane w wyczerpującą całość listy Barana i Mrożka stanowią pewnego rodzaju
literackie kompendium wiedzy, dla tych, którym przyszłoby uczyć
się dziś o sztuce współczesnej i jej koryfeuszach, a poza tym jest
to jakby aneks dla badaczy kultury… aneks od wieczności… do
aktualności. Zaiste od wieczności na nowo do współczesności.
Zbyszek Ikona- Kresowaty
Józef Baran, Sławomir Mrożek: Scenopis od wieczności (listy),
Wydawnictwo ZYSK i S-KSA, Poznań 2014.
Ryc. Zbyszek Ikona-Kresowaty
ESEJ
Zbyszek
Ikona-Kresowaty
pojąć o co tak naprawdę merytorycznie w nich idzie…
Bo to nie są listy: jak się czujesz Sławek – co u Ciebie Józku
świeci słońce?... co robisz? – jak się ma żona i dzieci?... to
ciąg informacji dotyczących kondycji duchowej człowieka naszej specyficznej epoki. To pewnego rodzaju dwie
spowiedzi, czasem wiwisekcje, nicowanie doświadczeń i
przeświadczeń – bywa, że nie są one zbyt przyjemne dla
nich samych, ale głęboko szczere, mają swój dalszy bieg...
Józef Baran na przykład zapytuje Mrożka o najróżniejsze zagadnienia z jego twórczości, głównie o te, które niosą duży nawias
i margines niedomówień albo ukrytych metafor mistrza. Poeta
czasem niechcąco iluzorycznie prowokuje, dotyka trzonu świadomości artystycznej Mrożka, oczekuje ciekawsko odpowiedzi –
dostaje je lub nie. Zbyt wielu listów nie da się tutaj przytoczyć,
jedynie fragmenty, gdyż są gęste treściowo i często z ciągiem
jakby w stylu wykładu… obszerne, zachodzi tu wiele spekulacji myślowych, co drugą stronę wprawia w obrót myślowy...
Znakomita wymiana i nieprzewidywalne analizy, jakich trudno
byłoby się doczytać w wypowiedziach krytyków o tych dwóch
osobowościach. A głównie zwraca uwagę poszukiwanie pełniejszego wyrazu czasu.
Wracając do estetyki wizualnej książki – widzimy, na twardej obwolucie okładki, dwie twarze zbliżone do siebie głowami
– odmłodzeni obaj jak w starych
dokumentach. Józef Baran i starszy Sławomir Mrożek – zbliżeni
do siebie fizyczne i mentalnie, jakby pochyleni nad sobą, nad
swoim czasem twórczym. Listy poprzedza pisane po latach słowo „starego poety”, scalające tą ciekawą wieloletnią znajomość
i ukazujące szczegóły – w jakiej atmosferze i gdzie dochodziło do ich spotkań, m.in. w Paryżu, gdzie autor „Emigrantów”
pomieszkiwał z własnego wyboru, a dokąd Józef Baran odbył
swoją pierwszą podróż na Zachód, nie śniąc wtedy jeszcze, że
po latach ruszy daleko dalej, poza Europę – do Singapuru, Brazylii, USA, Australii. Ale w latach 70. ubiegłego stulecia trudno
było o paszport, a wyprawa do Francji wydawała się czymś tak
egzotycznym, jak dziś wyprawa na antypody… To był długi czas
starań i oczekiwań, żmudne rzeźbienie dreptaniem Wydziału
Paszportowego w Krakowie – a jak już wydali go to na termin…
oczekiwali koniecznie zwrotu.
Ale ad rem! – Pisze Józef Baran w słowie wstępnym: „W trakcie
tych paryskich spotkań musiałem mocno wkurzać pisarza emigranta kiepskim rozeznaniem w polityce – dziś, gdy czytam listy Mrożka
do Brandella, rzuca mi się w oczy ówczesny radykalny antykomunizm
pisarza, mający swoje głębsze osobiste
przyczyny. Wynikał m.in. z faktu, iż dramaturg był w Paryżu inwigilowany i pośrednio szantażowany przez peerelowskich
agentów służb specjalnych. Ba włamywano się do jego paryskiego mieszkania,
robiono fotokopie fragmentów dziennika
i – by mu dokuczyć – wysyłano fotografie
dotyczące jego intymnego życia do dwu
najbliższych partnerek, z którymi wówczas był związany”.
Mrożek natomiast pisząc w tym
samym okresie do Józefa Barana ze
Szwecji w 1992 roku, wyznaje: : „Opresja była ściśle ograniczona do konkretnego zadania – zrobienia piekła z mojego życia miłosnego”.
W latach 90. emigracyjny pisarz, po
pobytach w różnych miejscach świata (zwłaszcza po powrocie ze swego
rancza w Meksyku) – osiadł na stałe
w Krakowie, gdzie w 2002 roku „uległ
afazji, na skutek czego zatraciliśmy kontakt” – pisze Baran, wspominając, że on
sam w tym czasie przeszedł półroczną
chemioterapię. Natomiast ostatnie lata
Mrożka związane są jak wiadomo stałym
adresem z Niceą. Te listy, jako całość, to kawał historii, nie tylko
mówiącej o PRLu na odległość i dystans socjologicznyy, ale i o
kondycji psychicznej tych dwóch twórców. Pod listami młodego
poety znajdują się przypisy kreślone po wielu latach ręką „starego” poety, a czasem załączniki – nowe wiersze mające z danym
listem myślowy związek. Przytoczmy zatem jakiś fragment. W
liście z 21 lutego 1975 roku czytamy: „Serdeczny Sławomirze. Pisanie Twoje, mimo że masz przecież dużo większą sprawność niż ja,
powstawało pewnie, podobnie jak moje, nie z prądem Ciebie, lecz
pod prąd Ciebie, przeciw Tobie, było to cały czas chytre spiskowanie przeciw sobie, czyli płycie nagrywanej przez życie i naładowanej byle czym, sztampowymi kawałkami, kiczowatymi odgłosami
statystycznego głosu ludzkości” (to nawiązanie do przesłanego
felietonu Nuda w głowie)…Dalej czytamy: „Inna sprawa. Sprawa
optymizmu i pesymizmu jako postawy twórczej i ludzkiej zapewne. Niedawno w „Polityce” czytałem, że w Warszawie Twoje książki okazały się najpoczytniejszymi książkami roku (…) Dlaczego?
Raz, że „legenda”. Ale to nie wszystko. Chyba jednak pewien optymizm. Optymizm, który uzyskujesz poprzez Formę czyli mrożkowski
styl . Bo treści są tragiczne. Ale Ty ten tragizm przezwyciężasz stylem. I to zapewne pociąga ludzi. Bo widzą, że jednak dajesz sobie
jakoś radę ze światem, masz do niego dystans, trzymasz fason…”.
Czytamy jak autor listu przekornie posyła Mrożkowi utwór pod
tytułem: „Hymn o samym sobie najwierniejszym przyjacielu” oraz
POEZJA
Józef Baran
PIOSENKA
POEZJOBÓJCY
dokąd wszystko płynie
w jakie
przeznaczenie
i ty i ja
i świat
bo nic nie może
w bezruchu
trwać
kiedyś i nas
rozdzieli
wiatr
rozwieje czas
pomkniemy z falami
każde w swoją stronę
osobne listki porwane z nurtem
bo przecież aż do końca trzeba
dokądś
płynąć
navigare necesse est
coraz częściej współcześni poeci
radośni wyznawcy onana
podniecają się awangardowo
wydając dzikie okrzyki
bez udziału czytelnika
albo w najlepszym razie
przypominając faceta
którzy w trakcie tej rozkosznej robótki
osiąga kogucią satysfakcję
lecz wcale nie zauważa
czy partnerka – czytaj publiczność –
z tego coś dla siebie ma
***
fragmenty wiórka piórka
strzępki plewy dym
obiecanki cacanki topniejący ślad
mgławicowe zwidy rozwiane przez wiatr
czy to jest właśnie to
co po nas pozostaje
czy jeszcze coś
co się nawarstwia
trwa
jakiś rdzeń twardniejący
duszne summa summarum
a nie tylko puch dmuchawiec rdza
co krótkowzrocznie gołym okiem widać
nie tylko słowa czyny
przemielone w proch i w miał
ETYKIETA ZASTĘPCZA
SIERPNIOWE PRZESILENIE
lato
przeżywa miodowy miesiąc
pieniąc się puchami ostów
pyszniąc
berłami słoneczników
które napożyczały
promieni
od słońca
i pomagają
jak umieją
świecić
wiatr śpi
w koronach drzew
śnią mu się dalekie
obce kraje
Niebieska Księga Nieba
otwarta na białych obłokach
w środku rozdziału Genesis
zapowiada jeszcze tyle ciekawych
wydarzeń
choć chmary wróbli
ciągną już tren po ścierniskach
ten szyk ta finezja
w każdym ruchu noża i widelca
serwetka na kolanach
nadgarstki na stole
nie opierać się łokciami o blat
nie bębnić sztućcami
żuć bezgłośnie
nie mlaskać
nie uruchamiać wyobraźni
bo jeszcze
nie daj boże
ożyje na talerzu zabity prosiak
i usłyszymy przeraźliwy kwik
rozcinanej nożem gardzieli
chlupot krwi
ćwiartowanie mięsa
i słychać wokół
ich radosno głupiutkie
ćwierkanie:
„śmiejmy się
bo to jedyny lek
na przemijanie”
a fe
ciesz Baranie
z tego co masz
nie wyczekuj stale
wielkiej wygranej
za horyzontem
to takie nieestetyczne
na to savoir vivre
wprost nie znajduje
słów!
po latach
nie mam nic mądrzejszego
do dodania
Borzęcin, lato 2012
SZCZĘŚCIE W CZAPCE NIEWIDCE
otwórz oczy na
małe codzienne
cuda na każdym kroku
szczęście
chodzi zwykle
czapce niewidce
codzienności
Fot. Sybilka Storie
Gazeta literacka
41
Dariusz Bitner
D
rzwi otwierają się, szarpnięte brutalnie. Staje w nich góral
w grubym wełnianym świetle i puchowej kurtce. Okno za
nim jest uchylone, świszczy w nim pęd, płatki śniegu wpadają do
środka i wirują za jego plecami. Bardzo teatralnie. Operetkowo.
W oczach ma chaos. Jego zacięta twarz, pokryta czerwonymi plamami, jest nieruchoma. Porowata cera sprawia, że oblicze
górala jest z betonu. Tylko oczy schowane pod nawisem czoła
pulsują szklistym blaskiem szaleństwa. Wyziera z nich chaos,
przerażenie miesza się z dumą, agresja z afirmacją poczciwości.
Można w nich dojrzeć jednocześnie i radość, i gniew. Pogardę i
obojętność. Cały ten kalejdoskop sprawia, że w oczodołach bulgocze, skrzy; strzelają z nich niebieskie języki ognia.
Jędrzej czuł, że pochłania go piekło. Najchętniej zamieniłby
się w małego Jędrusia, jakim przecież czuł się zawsze, chociaż
życie zmusił go do dorośnięcia, i schowałby się w objęciach
mamy, na jej ciepłych piersiach. Ona zawsze umiała rozwiązać
jego problemy. Nigdy go nie zawiodła. Lecz nie miał już sześciu lat, nie miał nawet siedmiu, a mamy nie było przy nim. Był
sam, w obcym miejscu, z dala od rodzinnej Podkówki. Matuś
od dawna już nie żyła.
Zagnieździło się w nim fatum kostropate, zbójnicka maszkara.
Nie wiadomo skąd, nie wiadomo czemu – opuścić go nie chciało. Musiał w milczeniu, z zaciśniętą szczęką, z nieruchomą twarzą
godzić się na to, że w jego środku, w trzewiach, w kiszkach, przyklejony do tkanek, błon, chrząstek i kości, tkwił potwór, o którym
Jędrzej nic nie wiedział i tak naprawdę niewiele chciał wiedzieć.
Właściwie zadowoliliby się jedynie odpowiedzią na proste pytanie,
przychodzące mu czasem do głowy: kiedy to monstrum zdechnie,
kiedy zamieni sie w bezużyteczny strzęp cuchnącej materii. Pasożytniczy maszkar, kostropate fatum, gizdok zbójnicki.
Rozgląda się bacznie.
– No?
Odpowiada mu stukot kół. Nikt nie patrzy na niego.
– Stuk-tu-tuk, stuk-tu-tuk...
Jędrzej sapie ostentacyjnie.
Otaczały go hordy całego świata, kłębiły się nad nim złowieszcze chmury. Zaciska pięści. Z trudem panuje nad wrzącym gniewem. Zawsze był porywczy, ta jego porywczość przyprawiała
mu tylko kłopotów.
Z Podkówki to kamraci wywieźli go do Nowego Targu, nieprzytomnego, zaraz po tym, jak zabił Janka Guzdrałę, który zbałamucił mu Hanusię z Kaczej Perci. A już myślał o żeniaczce, planował
wszystko, statkować się zamiarował, nic z tego.
Pięścią zdzielił Janka, gdy tylko Hanusia przyznała się do schadzek potajemnych, zdzielił pięścią bez namysłu. Powiedziała
mu, że tak ją wymłócił, zatrefił jak nikt jeszcze, więc z nimi to już
raczej na furt koniec. I telo tego. Mraka zeszła na oczy Jędrzeja.
Wymłócił? Jak to zrobił? Jak nikt? Nawet jak on sam? Czemu on
młócił źle? Czemu?
Powalił Janka jednym uderzeniem w żuchwę, tuż przy uchu, a
gdy ten próbował wstać, wymierzył mu cios między oczy, po części
w nasadę nosa. Poczuł ból palców,
źle zaciśniętych w kułak; zobaczył
wypryskującą z nosa rzadką krew,
jak z rozdeptanej truskawki. Janek
runął na wznak, rozrzucając szeroko szmaciane ręce. Z jego lewego
ucha sączyła się czerwona strużka.
Wymłócił, wymłócił – dudniło w głowie Jędrzeja, gdy szurając kamiennymi nogami po polepie, dotarł do porzuconej w kącie
izby, przy stosie bierwion, siekiery.
Pochylił się, chwycił stylisko i stracił przytomność.
Ogłuszyli go Kaźko ze Staszkiem, waląc w kark dębową stolicą. Z dobrego serca.
Nie chcieli, żeby ich kompan od
palenki zabił i potem gnił za kratami. Góral jak trafi do herestu – umiera. W męczarniach.
Potem jednak się okazało, że już
zabił. Rombanica była niepotrzebna, taką miał siłę, gdy go gniew złapał. Się zeźlił
W Nowym Targu po dwóch
dniach odnalazł go stryk Maciej.
Ratuj się, Jendruśku, w uciekaca, a
wartko! Łzy płynęły z zewnętrznych
kącików oczu starego, chociaż na
twarzy nie dało się zauważyć wzruszenia. – Nie daj się capnąć, synek.
Nie uradzę tego, siyły już brak.. Uciekaj ryftyk, het, het, jak najdalej.
Od tamtego czasu miotało
nim po kraju we wszystkie strony, nigdzie miejsca nie zagrzał,
ROK Z BEBOKIEM
pracował dorywczo na budowach, przeważnie przy małych
domkach, nieraz za samo wyżywienie i legowisko w zadaszonej części. Dwa razy udało mu się zaczepić przy dużych inwestycjach, zawsze na czarno. Tam jednak szybko go zwalniano.
Ale zawzięty był w sobie i hardy. Wiedział, że jest na banicji,
bez słowa szedł dalej. W Świnoujściu, gdzie kafelkował łazienki w dobudowywanych do pensjonatu pokojach, i zastanawiał
się, czy nie czmychnąć do Hansów, gdzie miał ino skok, by tam
ostatecznie zapuścić korzenie – dotarła do niego wiadomość,
że Janka nie ubił, hej.
Janek, po tygodniu śpiączki ocknął się, prychnął, wysmarkał
w prześcieradło krwistą juchę i bez słowa wyszedł ze szpitala.
Nie było śmiałka, który by go zatrzymał. Więc przez bez mała
rok Jędrzej niepotrzebnie tułał się i gryzł, przeklinał swą porywczość, pokutował jak zbój. Taki szmat czasu na poniewierce. Z
potarganym sumieniem, z bebokiem w sercu.. Ale już koniec z
tym, wracał do swoich.
Niewyobrażalna ulga rozlała się ciepłem w jego piersi. Uświadomił sobie, że niczego tak nie pragnie, jak leniwego życia w starej
chałpie, z łoćcem pokasłującym w kącie, z jaką płodną frajerką, nie
koniecznie śwarną, byle się zagrody trzymała. Niczego mu więcej
nie trza. Miejskie dziołchy, pikne i woniejące, jak topole gibkie, żadne tam pyrdy, nie podpasowały mu. Złapał jedną tu, drugą tam,
trzecią ówdzie, popróbował, potarmosił, żeby tylko ukoić dławiącą go szubieniczną pętlę. Rozlewały mu się w dłoniach, jak plastikowe zabawki Żadna nie nadała się na dłużej. Żadnej nie dało się
porządnie przydusić, tak, by utonąć w niej na zawsze. I nie chodziło o to, że delikatne takie i przeklaśne, ale brakowało w nich środka, jedna w drugą przypominały mu wydrążone kukły. Gdy patrzył
w ich oczy, widział szklane kuleczki, pobłyskujące odbitym światłem żyrandola albo nocnej lampki. Ich usta, namalowane wyraźnie czerwoną farbą, były zamurowane. Nie dla niego takie panny.
Za każdym razem, gdy sobie ulżył z miastową, popadał w tak
wielką melancholię, że musiał od razu dopaść flaszki, by ukoić czarnego diaska w sobie, który kazał mu pójść i rzucić się pod pociąg.
Czy to wszystko ma sens? – oto jaka filozoficzna zaduma
nawiedzała go często przed snem. Bywało, że przychodził do
niego nocą przygięty ze starości hyrny góral, wyjęty prosto z
czarno-białego drzeworytu, i odpowiadał na to pytanie. Zawsze
powoli, zawsze mgliście, chrząkając przy tym i wzdychając, często przerywając zdanie w połowie. W śnie Jędrek i tak wszystko
rozumiał, ale po przebudzeniu już nie wiedział nic. Dużo czasu
minęło nim zrozumiał, że sen jest jaskinią, z której żadnej wiedzy nie wyniesie. Wszystko musiało tam pozostać, bo wszystko
na caluśkim świecie ma swoje miejsce i musi na nim pozostać.
Tylko jemu się trafiło być nie tam, gdzie powinien.
Nie jestem stąd – pomyślał pewnego deszczowego dnia, stojąc na pustej plaży i patrząc w bezmiar morza. – Na co komu
morze? Jestem tu, ale nie tu mi trzeba.
Morze napełniało go odrazą. Wiatr smagał mocnymi zrywami, chłostał po twarzy, lecz on czuł tylko pogardę do takiej buńczucznej pluchy.
To nie mój wiatr – wzruszał ramionami. Nie mój deszcz. Mój
jest tam. Jak tam dopadnie kurwica, jak tam halny duje... I się
okazało, że może wracać.
Skoro tak, to tak, nie ma co. Hanusia nie wzbudzała już w nim
żadnej namiętności. Będzie okazja, to sobie jeszcze jej użyje.
Nie, to z Panem Bogiem. Co w niego wstąpiło, że tak pobił Janka? Mało to bab dookoła? Za każdą górą znajdzie krzepką Marcysię. A jak nie, to i w Nowym Targu poszuka, wielka mi rzecz,
i rozłoży się na swoim. U siebie. Tam gdzie jego miejsce. Postanowione, hej.
Wrzucił do torby kilka koszul i jak na skrzydłach ruszył w kierunku przeprawy promowej. Jeszcze tylko zajrzał do restauracji
Marynarskiej, która po remoncie zmieniła nazwę na Za Sterem,
by pojeść przed podróżą. I popić. Zasiedział się tam dłużej, niż
zamierzał. Jak to się stało, że zaczął się szarpać z dwoma miejscowymi, jeden Bóg wie. Od słowa, do sowa, jeszcze jeden kieliszek,
drugi. No, chodź, cwaniaku – zachęcali go, równie jak on wypici
nieznajomi. Strzelił ostatnią pięćdziesiątkę przy barze, zapłacił i
wyszedł prosto w ich objęcia. Nawet nie czekał, aż go dosięgną.
Walnął jednego bykiem, drugiego zahaczył nogą, a potem prze
kilkanaście sekund trwała młócka na pięści. Czuł lepkie bajoro,
gdy tłukł zapamiętale w twarz jednego z napastników. Tego, który upadł. Drugi, opierając się co kilka kroków o ścianę, uciekł. I
znów zobaczył leżącego bez czucia, zalanego krwią mężczyznę.
Otarł wierzch dłoni o spodnie, zacisnął palcami nozdrza, tamując
krwotok. Zły los go nie opuszczał. Zabił tym razem? Przeciwnik
leżał bez czucia. Bez ruchu. Bez ducha. Uciekać!
Nie wrócił już po torbę, którą upuścił w drzwiach restauracji.
Poczuł się osaczony i skazany, uwięziony w pętli zdarzeń, jakby złe moce postawiły na jego drodze to wyzwanie. Przecież to
niemożliwe, by teraz, kiedy okazało się, że nie zabił – zabił. Jakby jednak miał zabić? Ruszył przed siebie, dobiegł go jeszcze
kobiecy lament i zduszone krzyki: „Zabił go! Zabił!”. Żeby tyko
dotrzeć do promu i już go nie złapią. Nie, to by była ironia losu,
gdyby zabił. Teraz, gdy uskrzydliła go wiadomość, że Jankowi nic
się nie stało. Tylko się bronił przecież. Nie myśleć o tym, zapomnieć. Wraca, wreszcie wraca. W toalecie na świnoujskim dworcu umył się, spłukał kilka plam na kurtce, potrzymał twarz pod
strumieniem lodowatej wody. Cepry, jebane – nienawidził ich
wszystkich. – Popierdolone. Wszystko to popierdolone. Czemu
zaczynali, czemu zmusili go do bitki?
Stoi w otwartych drzwiach, ciska gromy spojrzeniem. Wszyscy milczą.
Dariusz Bitner
[z większej całości]
Rys. Monika Ślósarczyk
42
Migotania 47
Yvon Le Men
Szafa
Matka
To jej ręce
prały,
prasowały,
Na brzegu
składały,
w szafie,
to jej ręce
zamykały drzwiczki
szafy,
a teraz zamknięto je same
w sobie
i w nas.
Jej ręce
gładziły suknie,
koszule,
domową pościel,
nawet kiedy ta pościel
i ten dom zniknęły
z jej rąk.
Jej ręce gładzą
pustkę
na pościeli,
na której jej ciało obraca się
proch.
Jej ręce,
które trzymałem w swoich
tego dnia, kiedy otworzyła oczy
ostatni raz
na dzień, który wszystko zamknął
po południu o piątej
tego dnia.
To są jej ręce,
które prały,
prasowały,
składały
ciężkim
jak pytania,
które ją nurtują
Fot. Archives Yvon Le Men
to jej ręce
układały starannie
rzeczy
Siedzi
przed morzem
w ciele
w obliczu śmierci.
Ogród
Siedzi
i widzi siebie,
i widzą ją niebiosa,
Podtrzymujemy ją
za ramiona
i za spojrzenia,
jej oczy patrzą
i strzegą to, co widzą
w ręku,
która się podnosi,
idzie
po ziemi
ostatni raz.
i jak dziecko pokazuje kulki
słońcu
Zachodzi tu
i tam,
oraz koleżankom.
gdzie posadziła
dawno temu
kwiaty
Wznosi oczy
do nieba,
wznosi się
do miejsca, skąd nie ma powrotu.
Siedzi
w ciele, które ma 40 kilo,
82 lata
i po raz ostatni sprawdza
obrót ziemi
przez morze,
oczami
przechadzając się po falach.
Puka do horyzontu,
aby otworzyć
w morzu
tu i tam.
Trzymamy ją
za ramiona,
ona trzyma się barw
kwiatów hortensji
oraz róż które są czerwone
ostatni raz.
Liczymy ich płatki,
aby ją wzruszyć
i poruszyć w fotelu
lub łóżku.
Zatrzymujemy się
nad każdą nazwą
rzucaną przez nią kącikami
ust
ostatni raz.
bramę niebios.
Przygotowuje się,
aby być pierwsza
w dniu ostatnim.
Mówi jak dziewczynka,
kiedy błękit
lub róż
jeszcze wczoraj
na jej wargach
pojawił się pierwszy raz.
tę chusteczkę,
którą dzisiaj
dotykam
własnymi rękami.
Przekład z języka francuskiego
Kazimierz Brakoniecki
Gazeta literacka
43
Monika Tomassi
Łączność zerwana
Ziemia kręci się dzisiaj szybciej niż zazwyczaj, drzewa uginają
się pod ciężarem wiatru, dmącego naraz w różne strony. Gałęzie błyszczą szronem w słońcu, zamieć nie daje im wytchnienia,
ciepłe promienie wdzierają się agresywnie do wnętrza pokoju,
tworząc efekt tęczy pomiędzy szczeblami żaluzji. Chmury pędzą,
jakby chciały nadążyć za prawem grawitacji, wywołują niepokój. Pory roku walczą z sobą, kotłują się atmosferyczne zjawiska,
które zetknąć się nie powinny. Słońce spotkało się z deszczem,
wiatr z tęczą, mróz z ciepłem, półmrok z rażącym oczy światłem.
Ziemia rozpędza się zanadto, miesza prądy, gubi równoleżniki,
wygina bieguny. Nabiera powietrza w płuca pokryte lawą, czyżby chciała zaraz wyrzucić z siebie stan odwiecznego napięcia,
nieuniknionego obciążenia kosmiczną koniecznością trwania...
Wiszę głową w dół kosmosu, ściągnięta grawitacją stóp. Każdy
krok to krok od przepaści, wszechogarniającej kosmicznej próżni. Idę dalej i nie martwię się o prędkość światła, która obowiązuje tuż za atmosferą.
Sygnalizacja
Czerwone. Muszę zaczekać. Obok mnie zatrzymuje się
kobieta dźwigająca zakupy z lokalnego marketu i czekamy razem. Chwila wydłuża się i męczy swoim bezruchem.
Kobieta stąpa z nogi na nogę ociężale. Popękany chodnik
zdaje się skrzypieć. Płytki wyginają się wokół jej stóp. Przed
nami, na drodze, pojawia się wybrzuszenie, kolejna bruzda,
na którą zaklnie niejeden kierowca i przechodzień narzekając na standardy polskich dróg. Zielone światło dla pieszych
zachęca kobietę do postawienia śmiałego kroku naprzód.
Wtem jezdnia zaczyna falować, a białe pasy rozmywają się
w półmroku. Postanawiam nie ruszać się z miejsca, chcę
zatrzymać nieznajomą kobietę, ale ona już odważnie i mocno stawia drugą nogę na jezdni, jakby chciała odcisnąć swój
ślad na asfalcie. Nawierzchnia nie utrzymuje jednak jej wagi,
napięcia myśli, ciężaru egzystencji. Zostawia znaki,
jakby stąpała po świeżo zagrabionej ziemi.
Trzymam się linii krawężnika i patrzę w osłupieniu,
co stanie się dalej. Chcę ją odprowadzić bezpiecznie
wzrokiem na drugą stronę ulicy i zastanowić się, czy
podejmę to samo wyzwanie. Kibicuję jej, ale z każdym
kolejnym ruchem jest coraz trudniej. Do moich uszu
dobiegają odgłosy bulgotania i syczenia. Asfalt traci swoją spoistość i zmienia konsystencję. Wysoka temperatura nawierzchni
w zetknięciu z zimnym powietrzem tworzy parę, jezdnię przykrywa mgła przesłaniająca widok na wysokość metra od ziemi. Odwracam na moment wzrok w głąb ulicy, aby dowiedzieć
się, czy ktoś jeszcze, poza mną, obserwuje bieg wydarzeń.
Za późno wracam spojrzeniem na miejsce zdarzenia.
Kobieta zapada się w głąb smołowatej substancji razem
z zakupami zdobytymi na koszt zasiłku. Nagle nie ma jej,
nie ma mgły, żadnego śladu. Kierowca samochodu stojącego tuż przy przejściu dla pieszych przeciera wycieraczkami
szyby. Nie wiem, może się zastanawia, czy dobrze widział,
przewidział, przyśnił. Ja sama nie rozumiem, co się stało.
Nie jestem pewna, czy stoję na tych samych pasach z tą
samą kobietą trzymającą w dłoniach wypchane reklamówki,
ich ciężar uwydatnia żyły jej przegubów w sztucznym świetle
sygnalizacji. Nie rozglądam się na boki, idę. Kierowca chciał
ruszyć, zatrąbił, przebiegłam na drugą stronę.
Ukojenie
Po trzech miesiącach zakończyłam pracę. Trwała tyle,
co przeciętny romans i tak, jak po jego wypaleniu, nie bardzo miałam ochotę na czułe pożegnania. Po prostu spakowałam się i wsiadłam do pociągu, aby zastanowić się „co
dalej” w rodzinnym domu. Zostało wyjątkowo aż 10 minut
do odjazdu, pociąg przyjechał na stację punktualnie. Zdążyłam zdjąć płaszcz i załadować bagaż na półkę. Otworzyłam
okno, zsuwając metalowo-szklaną konstrukcję w dół. Oparłam łokcie na zimnej blaszanej podpórce i mogłam bez celu,
bez pośpiechu patrzeć aż przez siedem minut od 13.5113.58 na spokojne podłużne przestrzenie dworca Warszawy Wschodniej. Stare modele pociągów powolnie sunęły,
tasując się leniwie z nowymi wagonami szybkich kolei. Jedne jadą gdzieś w region, inne nawet w Europę. Ja jechałam tylko do Poznania, świadomie rezygnując z podróży
nad morze, do Szczecina. Nikt mnie tam nie zapraszał, nie
miałam żadnej sprawy do załatwienia. Po prostu za każdym
razem, gdy wsiadałam do pociągu dalekobieżnego, czułam
potencjalną możliwość dalszej podróży, aż do stacji końcowej. Nie byłoby to ani bardzo daleko, ani zbyt blisko. Zamyśliłam się po raz kolejny o 13.53 nad tym, co by się mogło
wydarzyć, gdybym pojechała do stacji końcowej. Myśl była
pełna nadziei. Ucięłam ją jednak prostym, pragmatycznym
wnioskiem – byłoby tak samo, jak wszędzie.
Peron pokryty blaszanym dachem na żelaznych nogach
odciągnął moją uwagę od spontanicznych podróży. Pofałdowana krawędź blachy wyraźnie kontrastowała z szaroniebieską płaszczyzną nieba pozbawioną chmur, ptaków,
samolotów i zostawianych przez nie smug, które podszywają się pod chmury. Nieskomplikowana, ciągła, spokojna czynność – wpływa na mnie, jak powtarzanie mantry.
Wytrąca z głowy męczące wspomnienia, irytujące emocje,
pozwala wziąć głęboki oddech. Patrzyłam więc na równomierną, przewidywalną i ciągłą w swych zamierzeniach
krawędź blaszanego dachu peronu drugiego Warszawy
Wschodniej. Prowadziłam wzrok od lewej strony do prawej. Powłóczyste spojrzenie wykorzystane w konfrontacji
z dużym przedmiotem, trudnym do ogarnięcia wzrokiem
w całości, daje bardzo dobre efekty, lepsze nawet niż w
konfrontacji z drugim człowiekiem. W takim zestawieniu
– reakcja jest pewna, niemal przewidywalna - ukojenie.
Wyczyszczenie nadmiaru informacji z taśmy zwojów nerwowych. Czasem boję się, że pewnego dnia tak intensywnie
skupię się na odłączeniu od dysku głównego, że wykasuję zbyt wiele danych naraz. Kiedy się ocknę, bo zaszczeka pies, czy zaklnie przechodzień, wtedy nie będę mogła
już się zorientować, kim jestem, gdzie jestem.
Gdzie jestem?
Prowadzę nadal moje spojrzenie od lewej w prawą. Jestem
bliska celu. Nagle z porządku blaszanych fal wyłania się
wypoczwarzenie, przeinaczenie błogiej ciągłości i konsekwencji. Kpina. Mój wzrok teraz obsesyjnie skupia się na
tym jednym miejscu, wybrzuszeniu w dachu, który miał być
moją gwarancją wyciszenia. Wygięcie nie denerwuje, ale
nie daje o sobie zapomnieć, budzi skojarzenia, skupia całą
moją uwagę, nęci, hipnotyzuje. Pojawiają się na nowo te
same wątpliwości, te same pytania. Informacja tworzy się
w moim mózgu i nie pozwala odetchnąć. Zamykam więc
okno. Nie ma spokoju. Pociąg rusza.
Monika Tomassi
Rys. Monika Ślósarczyk
44
Migotania 46
5
7
POEZJA
Adrian Tujek
Krótko o Alpach
O tym, co może uczynić ze skórą
człowiek w depresji, lepiej nie dowiedzieć się
na własnej, która napięta, wilgotna ukrywa skarby
i w dezabilu nie mieści jeszcze pierwszej zmarszczki
(jak goła ziemia bez prawa do powszechnego ciążenia, do liści).
Na niebie wczesna wiosna, (więc nie pora, by wiatr gołocił gałęzie,
kładł plony na ziemi i zabierał im cienie do brunatnych wgłębień),
a w okolice starych drzew trafiają ludzie, tworzą doły
na swoje podobieństwo.
Żyłki nie tyle schną, co pękają.
Obracają się poza granice wytrzymałości
w nieco mniej bolesne zdrobnienie, w proszek.
Pierwociny to słowo, które powinno teraz paść.
Ale rozstrzaskało się z ludźmi o góry.
Krzyczeli, by je przenieść, skoro można. Krótko, bezskutecznie.
Diament
Cyrk objazdowy krótko pęka w szwach
Mam na końcu języka landrynkę
w kształcie diamentu, czyli twoje ciało
wcale nie plaży się na praży i pragnie.
Design ostrej jazdy to koronkowa robota:
wymalowane ronda, lśniące trakcje,
linie demarkacyjne oślepień,
pobocza w kolorze śniegu
i mało słońca.
Kiedy przed skrzyżowaniem szerokim jak biodra
gwałtownie rozpina się pasek dużych pociągów,
to cyrk na kółkach, piersi na dziewczynkach
lekkich obyczajów, w których coś jest
i czegoś nie ma.
Nie trzeba długo czekać na sygnał,
na przeciągnięcie struny na złą stronę,
w sfingowany dźwięk, na przerwanie cienkiej nitki,
po której trudno balansować nawet z igłą w palcach.
Zatem balony nie pękają tylko dlatego,
że unoszą za dużo powietrza, ale zaprojektuj wystrzał,
rysy i bruzdy na strzępach śliskiej gumy, proporcje czegoś,
co jest w tym najkrótszym momencie, kiedy przestaje być sobą.
Mojego tonu wcale nie słychać,
bo kiedy ślina lawinowo cieknie,
brak miejsca na cokolwiek innego,
a co dopiero, gdy połknę oszlifowany cukierek.
Mam na końcu takie słowo,
które kurczowo trzyma się języka,
przechodzi przemianę, maleje, jednak nic nie mówię,
choć łapią mnie skurcze ze strachu, że zniknie na zawsze.
Ale świat zna o wiele gorszy paradoks:
źli ludzie przełykają ślinę, bo nie mogą
splunąć sobie w twarz.
Kolaż
Wierząca, biała kobieta bukuje
termin na sesję z duszą-człowiekiem.
Etiudy o lataniu
Niektórych kolorów nie można łączyć, uważają niektórzy,
co są sami jak palec, bynajmniej boży, a ja uważam
tylko na zbitki jednakowych lub oczywistych barw.
Co mi po echu, które nie odpowiada,
czym jest nieszczęśliwa miłość?
W tym kraju biel pasuje jedynie do czerwieni,
ulewa się w patriotyczny patchwork, a serio
w zaściankowy dywan z udeptanym kurzem.
Więc napisałem dwa piękne wiersze,
które do siebie nie pasują,
a jeden ma mi to za złe.
Przypomina to eton mess ze zgniłych truskawek
powstały z powodu obaw, że nie będzie można
spijać bez i śmietanki z dojrzałą, czarną porzeczką.
Mogłybyście się nie kończyć, etiudy o lataniu,
skoro poezja ma słabe strony,
to wszyscy je mamy.
Tymczasem Bóg stworzył lubieżny kolaż,
połączył kobietę z murzynem,
jej bratnią duszą,
Tym bardziej papierowy samolot,
który poszybuje na zachód, choć szkoda
(tej dwuznaczności na lot w jedną stronę).
a mi pozostaje uczynić to jeszcze bardziej buńczucznym
zdjęciem: ustawić czarno-biały filtr.
Każę mu odfrunąć i mam nadzieję,
że to już ostatni, tak biały jak kruk, samotny ptak.
Gazeta literacka
45
Kobiety ich życia
Sławomir Majewski
U
lubioną rozrywką Stanforda White’a, było kołysanie
nagiej Evelyn siedzącej w jego penthousie na oplecionej bluszczem huśtawce. Gdy wieść dotarła do gazet, Evelyn
Nesbit przeszła do historii jako Dziewczyna na huśtawce.
W
edług istniejących dokumentów, Florence Evelyn Nesbit przyszła na świat prawdopodobnie 25 grudnia roku
1884. Prawdopodobnie, bowiem wiele lat później wyjawi, iż w
czas finansowej bryndzy matka sfałszowała metrykę jej urodzenia, by ominąć ustawę o zatrudnianiu dzieci. Do dziś nie wiemy,
o ile Evelyn była młodsza od rocznika zapisanego w metryce.
Nieznajomość prawdziwej daty jej urodzenia nie jest w tej księdze niczym nowym. Moje bohaterki były specjalistkami od fałszowania swojego wieku, skrywania miejsc narodzin albo prawdziwych nazwisk. Wiemy na pewno, że brat Evelyn – Howard,
urodził się w roku 1886. Na pewno, chociaż...
Ówczesny świat a tym samym kołyskę dziewczynki otacza owa
cudowna epoka wiktoriańsko-edwardiańska, w której kobiety
zachowywały się i odziewały jak damy a mężczyźni jak gentlemani. Ludzkość tworzyła rewolucyjne wynalazki, takie jak papierosy, pociągi elektryczne i elektryczne tramwaje, panie domu
zbrojne w gorsety i urokliwe majtasy do kostek, precz odrzucały żelazka z duszą na rzecz elektrycznych, ręczny skład czcionek
zastąpiły linotypy, na drogi wyruszyły automobile.
Tak, Drogi Czytelniku, Coca-cola i frytki już są, aparaty fotograficzne dzięki migawce i błonom celuloidowym stają się produktem masowym a elity tańcują przy gramofonach. W odległym
Paryżu bracia Lumière prezentują pierwszy film, eter wypełnia
wszechobecny gwar radia a po niebie fruwają sterowce szkieletowe. Lecz to bynajmniej nie wszystko.
Pośród tych bez wątpienia epokowych wynalazków ułatwiających codzienne życie, nieczęsto wymienia się inne, równie rewolucyjne – piercing miejsc intymnych dla pań i panów, zestawy do
aplikowania morfiny, fotografię pośmiertną i pornograficzną oraz
szereg podobnych wspaniałości. Jeśli ktoś sądził, iż pornografia
była dzieckiem dwudziestego wieku, to się omylił. Ta dziedzina
ludzkich obsesji i wynalazczych talentów wywodzi się sprzed wielu tysięcy lat, podobnie jak kamienne dilda zaspakajające nasze
prapraprababki zamieszkujące jaskinie, albo wieczne pióra, którego egzemplarz znaleziono w grobowcu Tutanhamona a którego wynalazek przypisał sobie w roku 1884 Lewis Waterman1.
Staruszka-Europa zrodziła impresjonizm, post-impresjonizm,
kubizm i inne formy nowoczesnego malarstwa, z zapałem podchwycone przez amerykańskich twórców, takich jak Stuart Davis,
James Carroll Beckwith, John LaFarge, George Inness, John Marin,
Albert Pinkham Ryder, John Sargent, Max Weber i wielu innych.
Po co ta lista nazwisk? Bowiem nasza bohaterka gdy dorośnie, będzie częścią amerykanskiego świata sztuki. I show-bussinesu. Jednak nie wszystkie te europejskie cudeńka podbiją całą
Amerykę, która na prowincji była (i jest nadal) niebywale konserwatywna. A Evelyn urodzi się i będzie dorastać na prowincji
właśnie, w dodatku w stanie Pensylwania, stworzonym z dawnej
kolonii brytyjskiej przez Williama Penna, przywódcę angielskich
emigrantów-kwakrów, którzy w roku 1665 określą się mianem
Stowarzyszenia Przyjaciół.
Narodziny Evelyn nastąpiły w Tarentum, miasteczku nazwanym
tak przez ojców-założycieli na wzór antycznego Taranto, które
podczas wojen meseńskich także założyli emigranci, potomkowie periojków zrodzeni ze związków ich ojców ze spartańskimi
obywatelkami.
Pensylwańskie Tarentum u schyłku dziewiętnastego wieku liczy
sobie około 4000 dusz, spoczywa nad rzeką Allegheny opodal
Pittsburgha, w którego rozlicznych kopalniach, hutach i stalowniach zatrudniona jest lwia część Stowarzyszonych.
Jak mało komu wiadomo, kwakrzy za fundament wyznania
uważają wiarę w pochodzące od Boga, nadnaturalne wewnętrzne światło, które ma tkwić w każdym z nas. To światło pozwala im na osobisty i bezpośredni kontakt z Bogiem, co powoduje że nie masz u nich chudych ni tłustych kapłanów. Podobnie
rzecz się ma z obiektami sakralnymi – kościoły są kwakrom równie zbędne, jak kapłani. Cóż za oszczędność!
Kwakierska teologia nie posiada jednolitego zbioru dogmatów
w które zobowiązani są wierzyć, bo najistotniejsze dla nich są
świadectwa czyli podstawowe wartości: prawda, pokój, prostota,
równość. Dochowywanie wierności świadectwom jest kwakrom
milsze, niż posiadanie określonych przekonań teologicznych.
Fama głosi, że Evelyn już w kolebce tak była piękna, iż sąsiedzi tłumnie pielgrzymowali by ją podziwiać a podziwiając, wznosili ramiona ku niebu, śpiewając Hosanna! i Hallelujah! bowiem
porcelanowa cera i miedziane włoski pacholęcia, w oczach rozmodlonych kwakrów czyniły z niej cheruba zesłanego z niebios.
Rodzicami cheruba byli powszechnie szanowani Winfield Scott
Nesbit, z zawodu prawnik i Evelyn Florence née McKenzie, zawodowa Madame; oboje crème-de-la-crème lokalnej społeczności.
Małą Evelyn łączyły z ojcem szczególnie bliskie stosunki; świadom jej zamiłowania do książek, stworzył jej podręczną bibliotekę.
Gdy okazało się, że jest wybitnie uzdolniona muzycznie i zafascynowana tańcem, zafundował lekcje tych zajęć. Wiedziała, że jest
córeczką papy! Czy nagła śmierć troskliwego i ubóstwianego ojca
wycisnęła trwałe piętno na jej psychice? Najdobitniej świadczyć
46
Migotania 47
będą o
tym jej
późniejsze
emocjonalne i
cielesne związki z
nader licznymi a dużo
od niej starszymi panami.
A więc, pan Nesbit był wspaniałym
ojcem i takimż mężem, lecz na nieszczęście – najgorszym z możliwych dysponentem finansów. Oto bowiem, gdy w
roku 1893 z woli Najwyższego zszedł był i w chórze aniołów śpiewał Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego, okazało się, że
wiele zbrakło jego najbliższym. Rodzinne konta były wydrążone
z dolarów jak halloweenowe dynie, długi przewyższały wartość
nieruchomości z ruchomościami. W tej, ani chybi tragicznej sytuacji, społeczność kwakierska wykazuje godną podziwu solidarność;
po licznych naradach żałobna wdowa z dwójką drobiazgu ląduje
na bruku, zmuszona do wyzbycia się resztek dobytku za psi grosz.
Ani wątpię, iże w tamte dnie w domach bogobojnych kwakrów
rozlegało się chóralne Hosanna! przeplatane gromkimi Hallelujah!
Jak
chce
legenda,
pewnego zi–
mowego dnia zzię–
bnięta i wygłodzona trzynastoletnia Evelyn, niczym „dziewczynka z zapałkami” błąkała się po zaśnieżonej
ulicy. I wtedy, niczym Wróżka z bajki, niespodzianie zjawia się miła,
tajemnicza pani, oferująca jej pracę modelki oraz dolara za pięć
godzin pozowania. Ludzie cyniczni powiadają, że owa „wróżka”
w rzeczywistości była występną rajfurą, proponującą małej rolę
przedajnej zdziry. Lecz cóż owi cynicy mogą wiedzieć o szlachetności intencji tajemniczych kobiet? Nic wiedzieć nie mogą! I choć
inna legenda głosi, że nie było żadnej kobiety, tylko tajemniczy
artysta zachwycony urodą dziewczęcia, proponujący jej to samo
a nawet jakby coś więcej, to ja, wychowany na Pierścieniu i róży
W. M. Thackeraya obstawać będę za pierwotną wersją.
Po powrocie do domu, zziębnięta acz radosna Evelyn zjada
gorący rosół i z mamą omawiają propozycję. Po rozważeniu licznych „za” a niewielu „przeciw”, po zręcznym sfałszowaniu metryki urodzenia Evelyn, oferta zostaje przyjęta.
Gotowość do pozowania ślicznej acz nieletniej panienki budzi
niekłamany entuzjazm lokalnych artystów, co mieć będzie niebagatelne konsekwencje w całym jej życiu; widać taka była jej Karma.
Evelyn dużo pozuje, zarabiając na wikt i przyszłą sławę. To
początek jej drogi do gwiazd. Jednak Filadelfia nie jest najważniejsza, w Ameryce liczy się tylko Nowy Jork i tamtejsze środowisko artystów sławnych ale przede wszystkim bogatych. Cała
rodzina przenosi się do Nowego Jorku, gdzie najmują malutkie
mieszkanko w domu przy 22 West 24th Street.
Rodzinny dom Evelyn w Tarentum
Wyglądająca odmiany losu niewesoła trójka zamieszkuje u
krewnych. Pani Nesbit codziennie wertuje pittsburskie i filadelfijskie gazety, zakreślając w nich nieliczne oferty pracy. Godzi się
postawić pytanie: a jakież to prace chciała wykonywać kobieta,
od dzieciństwa nawykła do bycia damą? Odpowiedź przynosi
los: jego cudownym zrządzeniem, madame Nesbit znajduje pracę w Filadelfii, w której pełnić będzie funkcję nędznie opłacanej
urzędniczki działu sprzedaży domu towarowego. I choć wysokość
apanaży nie dostarcza optymistycznych prognostyków, sprowadza dzieci, chcąc by kontynuowały edukację. Wkrótce orientuje się, że pensja nie wystarczy na czynsz, odzienie i pożywienie
dla trojga a przede wszystkim – na naukę. By odciążyć budżet,
mały Howard częstokroć wyjeżdża do litościwych krewnych a
gdy sytuacja ciut się polepsza – wraca jak jojo...
Przez blisko rok zbierałem materiały do tej historii, analizując
je skrupulatnie. By się wczuć w klimat, oglądnąłem dziesiątki
fotografii „z epoki”, zapoznałem z artykułami publikowanymi w
ówczesnej prasie amerykańskiej i nie tylko, zarówno poważanej
jak i bulwarowej, przeczytałem stenogramy z przebiegu „Procesu Stulecia” w którym Evelyn odegrała niebagatelną i brzydką
rolę. Wreszcie, przeglądnąłem chyba wszystkie istniejące strony internetowe jej poświęcone, ale przede wszystkim, konfrontowałem wspomnienia Evelyn i jej matki, ze wspomnieniami
im współczesnych. W rezultacie doszedłem do jednego, chyba
dosyć oczywistego wniosku: nigdy nie było, nie ma i nigdy nie
będzie jednej historii Dziewczyny na huśtawce. Chcąc opisać jej
ciut wcześniejsze i ciut późniejsze losy, należałoby wspomnieć
o rozmaitych, często-gęsto zdumiewających pomysłach pani
Nesbit na zarobkowanie, o głodnych porankach i snach bez
wieczerzy, o pensjonatach w których pomieszkiwali we trójkę
dzieląc jeden pokój, o codziennej walce o byt w drapieżnym
kapitalizmie. Ale byłoby to pisanie a la John Steinbeck z okresu Gron gniewu. Będąc wyznawcą zasady entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem czyli nie mnóż bytów nad potrzebę,
bytów tych nie mnożę, unikając powielania różnych, częstokroć
sprzecznych ze sobą wersji.
Pewnego dnia wdowa rzuca pracę w domu towarowym i
zatrudnia się jako sprzedawczyni w sklepie, ale mimo nieco wyższej pensji, dzieci muszą zrezygnować z nauki, sytuacja zdaje
się być tragiczna... I tu wkraczamy w świat bajek i konfabulacji,
wymieszanych z antyczną tragedią.
Dom w Nowym Jorku
Skąd przeprowadzka? Oficjalna story głosi, że matka nie mogła
utrzymać rodziny z pensji sprzedawczyni, więc „z wielką goryczą
wyraziła niechętną zgodę” by córka „w tym zepsutym mieście”
pozowała dla artystów. Ale przeprowadzka była wynikiem zimnej kalkulacji pani Nesbit, która przyjęła na się rolę samozwańczego impresaria córki. Zostawia dzieci, jedzie do Nowego Jorku by zaoferować tamtejszym artystom osobę córki. Pani Nesbit
, to istna madame Dulska!
Zapyziała Filadelfia to nie Nowy Jork, ale pani Nesbit posiada
klucz. Kluczem jest tajemniczy list polecający. Napisał go szanowany filadelfijski malarz, James Carroll Beckwith u którego
Evelyn debiutowała jako modelka. Ten sam, który przysięgał
solennie, że nigdy nie pozwoli by Evelyn pozowała nago. Wiele
lat później, w rozmowie z dziennikarzami pani Nesbit zapewniać
Stanford White
James Carroll Beckwith: Akt panny N.
Fot za: http://www.cemeteryguide.com/Beckwith-Nesbit.jpg
Mając w kieszeni list a w głowie słowa ewangelisty Mateusza: Wciąż pukajcie, a będzie wam otworzone, Evelyn niestrudzenie puka od drzwi do drzwi pracowni najbardziej znanych, lecz
przede wszystkim bogatych artystów. I słowo staje się ciałem:
po krótkim czasie pozuje dla Carla Blennera 6, Herberta Morgana i Fredericka Stuarta Churcha 7 oraz Rudolfa Eickemeyera Jr. 8
stając się kimś na kształt ówczesnej Cindy Crawford. Pozowała
także dla znanego rzeźbiarza George Grey Barnarda 9 , do jego
słynnego studium Niewinność 10. A kto choć raz nie widział rysunku tuszem autorstwa Charlesa Dana Gibsona 11, rysunku znanego pod tytułem Odwieczne pytanie 12, na którym sportretował
Evelyn z włosami w kształcie znaku zapytania?
Tutaj koniecznie trzeba wspomnieć mało znany a przecie niezmiernie ważny fakt: Lucy Maud Montgomery, autorka słynnej
powieści Ania z Zielonego Wzgórza, zauroczona fotografią Evelyn,
nadała „Ani Shirley” właśnie jej wygląd 13. Popularność tej niespełna czternastoletniej modelki sprawia, że jej twarz pojawia
się na okładkach tak poczytnych magazynów, jak Vanity Fair,
The Delineator, Harper Bazaar,Ladies’ Home Journal, Ladies’ Home
Companion i Cosmopolitan. Reklamowała wszystko, za co tylko płacili – od pasty do zębów i maści na pryszcze, po karty do
gry i podstawki pod kufle z piwem, nie gardząc reklamą cygar i
papierosów. Pozując pionierowi fotografii reklamowej, Joelowi
Federowi, za dzień zdjęciowy brała w gotowiźnie 10 dolarów,
równowartość 260 dzisiejszych.
Producent słynnej komedii muzycznej Florodora, rozumiejąc
że na jej popularności nieźle zarobi, zaproponował jej udział w
kilku niewielkich rólkach na scenie Casino Theatre na Broadwayu.
Wprawdzie mama Nesbit mocno krygowała się przed wyrażeniem zgody, ale ostatecznie „dała się” córce przekonać argumentem, że „przecież kilka dziewcząt występujących w tej komedii
poślubiło milionerów, mamusiu!”.
Gdy matczyne serce uległo, małe role Evelyn zamieniły się w
role duże i piękna statystka została stałą członkinią zespołu a
potem „girlsą” uwielbianego sekstetu Floradora Girls.
Podczas występu chóru Floradora14, 15, Evelyn przyciąga uwagę
bogatego nowojorskiego architekta, czterdziestosiedmioletniego
Stanforda White’a. Pan White zyskał sławę i nielichą fortunę projektując lub przebudowując wiele znanych nowojorskich budynków, w tym Madison Square Garden. Ówczesna wieść gminna
niosła dwa warianty ich poznania. Pierwszy, że Evelyn została
White’owi nastręczona a drugi, bardziej pikantny, że Evelyn znając reputację i majątek architekta, nastręczyła mu się sama, jako
rajfurę podstawiając zaprzyjaźnioną ze sobą damę.
Stanford White był ekstrawagancki, wysoki, rudowłosy i rudowąsy a do tego dowcipny, miły i niewiarygodnie hojny. Bulwarowa prasa donosiła, że był także wyrafinowanym kolekcjonerem
wszystkich rzeczy rzadkich i kosztownych, w tym nowoczesnych
dzieł sztuki i antyków. Dodajmy, iż pan White słynął ze szczególnego upodobania do okrutnie młodych dziewcząt, osobliwie zaś do tych, które miały opinię „nowoczesnych”. Czy Evelyn
była nowoczesna? Bezsprzecznie. Podobnie, jak większość bohaterek tej książki, które swoje losy na różne sposoby związały z
ludźmi sztuki.
Bogactwo White’a pozwalało mu zapraszać młodziutkie showgirls do garsoniery a raczej luksusowego penthouse, w którym
dziewuszki przyjmowały z jego rąk prezenty, upijały się francuskimi szampanami i z ochotą dawały się wykorzystywać seksualnie.
Te oraz inne upodobania dzielnego architekta uprawniają mnie
do stwierdzenia, iż powszechne dziś określenie „pedofil”, jak ulał
pasuje do tego kolekcjonera wszystkich rzeczy rzadkich i kosztownych. Wiele mówiono i pisano o garsonierze White’a w Madison
Square Garden. Ponoć wyposażona była w huśtawkę obitą czerwonym aksamitem i oplecioną bluszczem oraz w niezliczoną ilość
luster, w których pan White mógł przyglądać się swoim licznym,
nagim, młodocianym kochankom. Według relacji Evelyn, w trakcie sesji fotograficznych gdy pozowała White’owi, ów satyr miał
ją upić, zgwałcić i gwałtem pozbawić cnoty.
Evelyn która ździebko dojrzała, wraca do tych młodszych. Tych
choć trochę naiwnych, garnących się do „Wujaszka Stanny’ego”,
jak go nazywają. Co ciekawe, wszystkie są gotowe dać się upić
i „zgwałcić” temu przystojnemu lecz przede wszystkim – bogatemu staremu dziadowi.
Z życiem kochanków jest jak z flaszką wódki na dwoje: kiedyś musi
się skończyć. Więc jako się rzekło, po trzech latach rozstają się, White znajduje pannę chętną do bycia gwałconą i bogaconą a Evelyn...
czy rozpacza? Owszem, lecz nieprzesadnie. Jak doskonale wiadomo, po Stanfordzie White, w poszukiwaniu kolejnej dobrej partii,
Evelyn zalicza wielu panów, w tym gracza w polo Jamesa „Monty”
Waterburyego 16 i bogatego jak nabab Roberta Josepha Colliera17.
Tak się ludzkie losy plotą, że jeszcze będąc kochanką White’a, na
jednym z przyjęć poznała debiutującego ale już popularnego aktora – Johna Barrymore 18, dwudziestojednoletniego młodszego brata znanych aktorów Lionela 19 i Ethel 20 Barrymore. Pewnego razu,
gdy satyr-White ruszył na dwutygodniowy rejs po morzu, Evelyn
i Barrymore zorganizowali sobie erotyczne randki, o czym White
szybko się dowiedział. Taki był zasadniczy powód ich rozstania.
A zatem – czy Evelyn rozpacza? A skąd! Odgrzewając romans
z Barrymore’m, puszcza mu oczka i słodkie napowietrzne całuski,
ukazując dobrze mu znaną, ponętną zawartość swego głębokiego
dekoltu. Razem z innymi show-girls bywa na organizowanych przez
niego bunga-bunga a spotykając się z aktorem w jego mansardzie,
czyni z nim rozliczne szpagaty, z których jeden kończy się ciążą.
A jednak coś nie gra w tym związku, bo mimo próśb Barrymore’a
i namów własnej matki, Evelyn odrzuca oświadczyny i zaręczynowy pierścionek. Jednocześnie, usuwając aktora ze swego życia,
niejako przy okazji usuwa ciążę. Bo co z oczu, to z serca.
À propos: nowojorskie sikorki plotkowały, iż po pierwsze –
Evelyn w swoim życiu kilkakrotnie usuwała ciąże a po drugie
– że spotykając się z Barrymore’m po rozstaniu z White’m, spotykała się z Whitem będąc z Barrymorem. Obrotna dzieweczka,
aż się w głowie kręci!
Jakoś nieco potem, po karuzeli z White’ami i Barrymorami,
Evelyn poznaje przyszłego męża, Harry’ego Kendalla Thaw, syna
pittsburskiego magnata węgla i kolei żelaznych, Williama Thaw.
Przyszły spadkobierca fortuny szacowanej na ówczesne 40 milionów dolarów, to rozpuszczony przez rodziców, znany i ceniony
w modzie hulaka, dziwkarz, nałogowy ćpun, awanturnik, zadeklarowany psychopata i sadysta, który nigdy nie rozstawał się z
bronią palną. To od jego postaci i zachowań wzięło się określenie playboy. Ten „romantyk” w każdym calu, chcąc zdobyć serce
a szczególnie ciało dziewczyny, proponuje jej i przyszłej teściowej wycieczkę na jego koszt do Europy. Jak się później wydało,
zazdrosny o empirycznie dowiedziony u Evelyn brak dziewictwa,
kilkakrotnie skatował lubą do krwi i nieprzytomności zarazem.
Ale za każdym razem przepraszał, noblesse oblige!
Mimo tych drobnych nieporozumień (kto się lubi, ten się czubi), w drodze do Paryża, ku niekłamanej radości swojej maman,
Evelyn oświadczyny przyjęła. Pobrali się 4 kwietnia roku 1905.
Kobiety ich życia
będzie gorąco, iż Evelyn naprawdę nigdy nie pozowała nago 2.
Evelyn w licznych wywiadach potwierdza słowa matki (American Experience 3)
Obie damy świadomie mijały się z prawdą, jak dwa kajaki w
przestrzeniach oceanu. Obrazy Beckwitha 4 a także Fryderyka
Churcha i fotografie Otto Sarony, przeczą ich zapewnieniom.
Nie ulega żadnym wątpliwością, że nieletnia Evelyn pozowała
ćwierćnago, półnago i zupełnie nago 5. A wszystko w tym kwiecie
wieku, w którym dziewczynki bawią się w berka kucanego, miast
zwlekać z grzbietów fatałaszki w pracowniach wąsatych malarzy.
Evelyn na fotografii zdobiącej stylowy mebel; 1898 lub 1899
Mówiła prawdę, czy tylko powielała paplanie dziewcząt z rozlicznych nowojorskich varietes, dodajmy – dziewcząt wprawdzie
nieletnich lecz o niezbyt krzepkich zasadach moralnych? Czemu
nie, bo skoro została zgwałcona, dlaczego wiele lat później będzie
rozmarzona wyznając prasie, iż ten podstarzały lowelas był „jedyną prawdziwą miłością mojego życia”? Syndrom Sztokholmski? Być
może. A być może było zupełnie ale to zupełnie inaczej. W każdym
razie – dobrze zapamiętajmy jej relację o gwałcie dokonanym.
Uważam, że ten wielbiciel dziewic zagiął szczególny parol na
Evelyn zupełnie niepotrzebnie, ponieważ czternastoletnia nimfetka seksualny benefis miała przecież w pracowni J. C. Beckwitha, a w atelier innych bogatych malarzy, tylko pogłębiała swą
wiedzę o seksie. No, mniejsza!
Zauroczony urodą i erotycznymi zdolnościami młodziutkiej
kochaneczki, White korzystając ze swoich pieniędzy, protekcji i
nieograniczonych wpływów, organizuje dla niej kampanię reklamową, zakrojoną na niebywałą skalę. 4 maja 1902, New York Herald
poświęca osobie Evelyn artykuł, rozpisany aż na dwie kolumny,
pełen fotografii i z detalami opisujący drogę jej kariery od rozchwytywanej modelki, do chórzystki i wreszcie – pierwszoplanowej „aktorki”. White załatwia też lukratywne engagement w The
Wild Rose, sztuce, która dopiero wejść miała na deski Broadwayu.
Reklama – reklamą a recenzje wielu gazet nie pozostawiają na
niej suchej nitki. „Jako aktorka, była niemożliwa. Nie miała krzty
talentu”, „Nawet fizyczne piękno nie może pomóc kobiecie, która
nie potrafi ani śpiewać ani grać” (The United Opinion z 15 marca
1907). Powiedzmy szczerze – kogo obchodziło, czy miała talent
Sary Bernard czy była ograniczonym beztalenciem? Stały za nią
uroda, popularność, ogromne pieniądze i koneksje White’a ale
przede wszystkim – aura bohaterki seks-skandalu. Była przecież
słynną Dziewczyną na huśtawce!
Romans Evelyn z Whitem trwa trzy lata. Rozstają się z wielu
powodów, Evelyn chce ślubu, bo małżeństwo z bogaczem, to dla
niej gwarancja i zabezpieczenie przed nędzą od której uciekła. A
Stanford White? A Stanford White, jak każdy dziarski pedofil, od
Evelyn i Henry Kendall Thaw
Thaw nigdy nie ukrywał zazdrości o Stanforda White’a. 25
czerwca 1906 roku Evelyn i Thaw natknęli się na White’a w teatrze rewiowym na dachu Madison Square Garden, w dniu premiery Mam’zelle Champagne21. W trakcie wykonywania finałowej
piosenki „I Could Love A Million Girls”, Thaw podszedł do White’a
i trzykrotnie strzelił mu prosto w twarz. Chwilę później, wznosząc
pistolet krzyczał do publiczności, która początkowo sądziła, że
scena zabójstwa jest elementem przedstawienia.
– Zrobiłem to, bo zrujnował moją żonę!
Jeden ze świadków zbrodni stwierdził kategorycznie, że Thaw
krzyczał
– Zrujnował moje „życie” (life) a nie – „żonę” (wife).
Rekonstrukcja zbrodni wg nowojorskiej prasy
Gazeta literacka
cd. str. 48
47
Kobiety ich życia
Thaw został natychmiast aresztowany i oskarżony o morderstwo
pierwszego stopnia. Pierwszy proces, który przeszedł do
cd. ze str. 45
historii jako Proces Stulecia22, zakończył się bez wyroku. Siedmiu
przysięgłych uznało go winnym morderstwa pierwszego stopnia, pięciu chciało uniewinnienia.
W kolejnym Evelyn zeznawała w obronie męża twierdząc, że
White rzeczywiście próbował ją kiedyś zgwałcić. Próbował a
więc – nie zgwałcił! Dlatego sugerowałem, by zapamiętać jej
wspomnienia o rzekomym gwałcie na niej, którego White miał
się dopuścić w swej garsonierze.
Evelyn jako świadek
Jej przebogata teściowa, Mary Sibbet Copley-Thaw, nieprzytomnie i niezdrowo zakochana w synu, za korzystne zeznania
Evelyn na rzecz mordercy, obiecała jej wspaniałe warunki rozwodu i wielką sumę. Oficjalnie Evelyn otrzymała wyłącznie rozwód, bo 10 tysięcy dolarów wpłynęło na jej konto dopiero w
roku... 1947 i to jako legat po śmierci Thawa. Aczkolwiek rozliczni świadkowie powiadali, że za fałszywe zeznania przyjęła 25
tysięcy dolarów nie po, lecz jeszcze w trakcie drugiego procesu.
Fortuna rodziny Thaw i potężne ich koneksje, nakręciły niewiarygodną kampanię przeciwko martwemu White’owi, czyniąc zeń potwora w ludzkim ciele. Do nagonki wprzęgnięto
zaprzyjaźniony potężny koncern prasowy Williama Randolpha Hearsta i setki najplugawszych szmatławców całej Ameryki.
Zatrudniono wpływowych adwokatów o znanych nazwiskach
i najlepszych psychiatrów, którzy orzec mieli, że w chwili dokonywania zbrodni, Harry Kendall Thaw był niepoczytalny, zupełnie jak... kobieta podczas okresu! Co przyjęto ze zrozumieniem i
powagą. Jak bardzo brudna to była afera niechaj świadczy fakt,
że obrony Thawa odmówił najsłynniejszy w dziejach Ameryki
adwokat – Clarence Seward Darrow, który nie takich zwyrodnialców odcinał od stryczków.
Podczas drugiego procesu Thaw został uniewinniony z powodu
niepoczytalności. Co także przyjęto ze zrozumieniem i powagą.
Skazano go na osiem lat pobytu w stanowym szpitalu Matteawan, przygotowanym dla „obłąkanych” przestępców, z którego
w roku 1913 bez problemów ucieka do Kanady podstawionym
samochodem. Pochwycony przez kanadyjską policję, został wydalony do USA. Dwa lata później drania uznano za uleczonego i
wypuszczono. Natychmiast złożył pozew o rozwód.
A jak po traumach haniebnej zbrodni i niemniej haniebnego
procesu, potoczyły się losy córeczki tatusia? W roku 1910 urodziła syna Russella Williama Thawa, no a potem miała już tylko
z górki – kontynuowała rozpaczliwe próby bycia aktorką w niemym filmie, szukała zatrudnienia jako tancerka w teatrzykach a
nawet – prowadziła rodzaj kawiarni. Dodajmy, że licząc na kolejny cud z wróżką – pokładała się bez sensu w wielu łożach. Bez
sensu, gdyż szum i oburzenie wokół zbrodni i rozprawy, uczyniły
z niej persona non grata w liczących się środowiskach Ameryki.
A nie liczące się, niczego zapewnić jej nie mogły.
Próbowała wszystkiego: nieudanych samobójstw, alkoholizmu,
narkomanii. W roku 1916 ponownie wyszła za mąż, poślubiając tancerza Jacka Clifforda, który dwa lata później odszedł, nie mogąc się
pogodzić z tym, że jest postrzegany jako „Pan Evelyn Nesbit”. Nie
chciał być „mężem swej żony”. Rozwiedli się dopiero w roku...1933.
Resztę życia Evelyn spędziła właściwie w zapomnieniu. Rzuciła picie i morfinę. Zagrała w kilku produkcjach bez znaczenia,
konsultowała produkcję filmu „The Girl in the Red Velvet Swing”
(„Dziewczyna na czerwonej, aksamitnej huśtawce”), wystąpiła z
synem w „Odkupieniu” („Redemption”), aż dnia 17 stycznia 1967
roku w Santa Monica, jako miła, spokojna staruszka, zasnęła na
wieki w domu miłej, spokojnej starości.
Sławomir Majewski
Jest to rozdział książki Sławomira Majewskiego
pt. Seks, Władza, Sława.
FILMOGRAFIA:
A WOMAN’S REVENGE (1915), A LUCKY LEAP (1916), REDEMPTION (1917),
HER MISTAKE (1918), THE WOMAN WHO GAVE (1918), I WANT TO FORGET (1918),
WOMAN, WOMAN! (1919), THOU SHALT NOT (1919), A FALLEN IDOL (1919), MY
LITTLE SISTER (1919), THE HIDDEN WOMAN (1922).
http://pl.wikipedia.org/wiki/Waterman
http://www.cemeteryguide.com/nesbit.html
http://www.pbs.org/wgbh/amex/century/sfeature/sf_nesbit_pop_01.
html
4
http://www.cemeteryguide.com/Beckwith-Nesbit.jpg
5
http://grapefruitmoongallery.com/9810
6
http://en.wikipedia.org/wiki/Carl_Christian_Brenner
7
http://en.wikipedia.org/wiki/Frederick_Stuart_Church
8
http://en.wikipedia.org/wiki/Rudolf_Eickemeyer,_Jr.
9
http://en.wikipedia.org/wiki/George_Grey_Barnard
10
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/a/a3/George_Grey_
Barnard_-_Madchenstatue.jpg
11
http://en.wikipedia.org/wiki/Charles_Dana_Gibson
12
http://en.wikipedia.org/wiki/Evelyn_Nesbit#/media/File:Eternal-question.gif
13
https://books.google.pl/books?id=yuJ15T-pgOEC&pg=PA67&lpg=PA
67&dq=George+Grey+Barnard+innocence&source=bl&ots=pwKhwiw
4pQ&sig=bPIuZYUbIMMRD062LB7tuRnC2_k&hl=pl&sa=X&ei=HZAMV
c3uB4naarHQgNgP&ved=0CGYQ6AEwDQ#v=onepage&q=George%20
Grey%20Barnard%20innocence&f=false
14
http://en.wikipedia.org/wiki/Florodora
15
http://my.ilstu.edu/~ftmorn/cjhistory/casestud/shaw.html
16
http://en.wikipedia.org/wiki/Monte_Waterbury
17
http://en.wikipedia.org/wiki/Robert_J._Collier
18
http://www.imdb.com/name/nm0000858/
19
http://en.wikipedia.org/wiki/Lionel_Barrymore#Film_career
20
http://en.wikipedia.org/wiki/Ethel_Barrymore
21
http://en.wikipedia.org/wiki/Mam%27zelle_Champagne
22
http://en.wikipedia.org/wiki/Harry_Kendall_Thaw#The_.22Trial_of_the
_Century.22
1
2
3
poleca:
M
ądre są wiersze Renaty Paligi i mocne w wyrazie. Mądre mądrością gorzką, odporną na iluzję, ironiczną i sceptyczną wobec
stereotypów, zarówno kulturowych, jak zwłaszcza potocznych, obiegowych. Ale zarazem ufne są, poszukujące, złaknione. Prawdy, Boga, serca człowieczego. Bo uczona jest ich autorka, wyposażona w gruntowną
wiedzę medyczną, obdarzona dociekliwością i przenikliwością badawczą, świadoma tajemnic ludzkiego ciała, ciekawa tajemnic ludzkiego…
jestestwa. A zarazem nadwrażliwa, z wyobraźnią, z nieodpartą potrzebą ekspresji i kreacji. Można rzec, że doktor Renata Paliga podchodzi
do człowieka-świata z podwójnie czułym stetoskopem i osłuchuje go
z dwojakiego rodzaju uwagą. Gdzieś w zakamarkach jej pamięci złocisty
i świetlisty obraz Chrystusa z odsłoniętym – ku zgrozie dziecka – sercem
zlewa się z szarym obrazem narkomana „Jezuska”, a nierozstrzygnięte od
tamtej pory pytanie o ich identyczność (tożsamość) każe lekarce-poetce
szukać wokół każdego badanego ciała „złotych ram i świetlistych promieni”. Jednak w świecie, w którym tylko „Niewiedza jest pewnikiem”,
a Bóg istnieje w człowieku jedynie „do chwili zgaszenia dezoksyrybonukleinowego słońca”, niczego rozstrzygnąć nie sposób. Pozostaje szukanie
„w przedsionkach piekieł”, z nadzieją na znalezienie, ale nie bez trwogi
o nieprzewidywalny wynik poszukiwania. Doktor Renata Paliga, niegdyś chirurg dziecięcy, obecnie wykładowczyni etyki lekarskiej i ogólnej w szczecińskiej Akademii Medycznej, szuka prawdy o człowieku-świecie przez nazywanie wszystkiego, co znajdzie, słowem konkretnym
i precyzyjnym, zaczerpniętym ze słownika medycznego, ale i pięknym,
przestrzennym, uskrzydlonym mocą jej językowej wyobraźni.
Maria Jentys-Borelowska
48
Migotania 47
STRONA Z MANUSKRYPTEM
Maciej Melecki
NIE STĄD
Proste wybicia z rytmu prowadzą zawsze na manowce bardziej soczystych
Chwil, dzięki czemu możemy drgać, jak kursor na cienkiej ściance banalnych
Wieści, rozchodzić się niczym promień po klatce pokoju, kiedy łomocze w
Podłodze puls wrażonego w usta rygla, rozsadzającego ten układ śnień,
Domniemań o drugim, gdyż jest się tylko skwitowanym poleceniem, złamanym
Obojczykiem wizji wzeszłej niczym pędy rdzy po ścianie, ów zaciek wejrzeń.
Krzepnie tego maź. Wiąże się twardo cement i szkło. Betonowy klocek z
Otworami mieszczącymi każdy napływ nocy i dnia pod jedną pokrywą, wychyna
W skośny spad najbliższych planów, byś miał przed sobą tylko falstart, krążek
Laku roztarty w dłoni niczym talk, i poprzeczkę regulującą twój poziom w
Tutejszym opadaniu na wyżarzony iłem i żwirem spodek, domknięty obwód
Przechodzenia stałego, jak napięcie, z jednego kolca na drugi, w wąwóz kłód.
Ocknij się i wykrztuś tę grań, rozpoczyna się wszak nowy sezon sczeźnięć,
Rozregulowań wszelkich lin, w tym nieustannym maskowaniu podłoży, przemokłych
Krawędzi, na których przysiada ostatni już, spłoszony ptak, i gubi się ta wiotka
Łódź, spod której do dna uchodził prąd przypływu, wynoszącego poza tę marskość
Szarych pian. Nie stąd więc zostają wyrwane korzenie, kruszące się jak zetlała
Jaźń, drabina rozszczelnia gaz, każdy kwadrat łamie w sobie pion, oś ginie jak
Grzmot, i wszystko to trzyma się już tylko posterunku palca, drucianego gniazda,
Które przyjmuje każdy zwój wyładowań, wskazań wytarcia korytarza czy
Wyniesienia skamieniałego worka wapnia, w tym oparciu się o wietrzną żerdź,
Ostrym swądzie z przepalonej spirali, nikłym oświetleniu najbliższych zakrętów
Prowadzących w podkopy porannych zatrzymań, węgłów szorstkich tylko o
Zmroku. Wciąż gra ten skoczny marsz w naciągniętych ścięgnach dookolnego
Nigdzie. Przechodzisz w zakres danego kresu, mierzącego cię centymetrem
Sześciennym swojego cienia, w luku drobnych ruchów sondujących zmian, byś
Nie rozstawał się nigdy z przyrostem braku, owej jedynej sztancy, spod której
Nie ujdzie żaden krok czy gest, kontrast to bowiem jedyny, oddający poziom
Spadku w tym wizjerze przyszłego zawracania, doraźnego przystawania,
Odgradzania się od tempa szczuć, na tej śmigłej łopatce ugoru wrzucanego w dół.
Gazeta literacka
49
SZTUKA INTERPRETACJI
Karol Maliszewski
Czytane z ekranu (2)
(notatki o nowych książkach czekających na druk)
1
Wiersze Mirki Szychowiak bronią się same, tym słowom żadne posłowia nie są potrzebne. Jestem tu tylko na chwilę, wiersze zostaną na dłużej. Dopisuję coś do opowiedzianej historii,
coś, co przyschnie i szybko odpadnie. Mam niewiele czasu, niewiele miejsca. Śpieszę więc, żeby donieść, że toczy się bój między poezją dla specjalistów i tą pozostałą, nazwijmy ją na użytek
tego niemiejsca i nieczasu – empatyczną. Pisania hermetycznych
wierszy można się szybko nauczyć, zaś z pisaniem wiarygodnie
empatycznych kłopot zdecydowanie większy. Trzeba się z czymś
tam urodzić, coś trzeba mieć w kruchej strukturze psychicznej,
rodzaju unerwienia i tak dalej. Za tego typu wierszami się tęskni,
czeka na nie, w ich towarzystwie swobodniej się oddycha, beztrosko się przy tym przyznając do swej uczuciowej natury. „Język
w tych wierszach oddaje to, co pomyśli głowa, i to, co poczuje
serce” – pisał Bohdan Zadura w posłowiu do tomiku Proszę nie
płakać. I trafił w istotę splątanego związku racjonalności z empatycznością, formy z uczuciem – mocno udzielającym się odbiorcy, wiodącym w tym dochodzeniu do chwilowej prawdy tekstu
i zasad stwarzanego przezeń świata. Tu najpierw trzeba się dać
ponieść fali, a potem rozglądać za tratwą.
Podczas czytania Gustawa znikąd nie chciało mi wyjść z głowy wspomnienie Gucia zaczarowanego w wersji przypomnianej
przez Czesława Miłosza. Gdybyśmy jednak wrócili do oryginału
Zofii Urbanowskiej, dojrzelibyśmy pewne podobieństwa w przedstawieniu zmagania natury z kulturą, wyrzuceniu Gustawa poza
nawias znanego mu świata, w próbie odnalezienia się w nowym
życiu, w opisie trudów powrotu do tego, co macierzyste i źródłowe. Obie wyprawy potraktować można jako metafory egzystencji, która staje się zrozumiała dopiero z drugiej strony, po
jakimś wstrząsającym, formującym doświadczeniu „wyrzucenia
z życia”. Gustaw to imię obciążone romantycznym stygmatem,
a więc na skojarzenia rodem z literatury dziecięcej nakładają się
kajdany wzięte z określonego rekwizytorium. Tutaj o żadnych kajdanach nie ma mowy. Tutaj fruwa się razem z lekką, balladową
frazą. Jednak ślady w głębokiej pamięci pozostają: bór, północ,
bagno, „pokutująca dusza” szukająca przyporządkowania, jakiejś
swej zagubionej części. Szychowiakowy Gustaw nie ma niczego wspólnego z bladym upiorem, to okaz naturalnego zdrowia,
niedźwiedź w swoim leśnym królestwie; lesz dusza jego wciąż
szuka, woła o dopełnienie czy wyjaśnienie. To wątek niemal baśniowy – zamienienia w kogoś innego i szukania przez całe życie
odpowiedzi na pytanie, kim się naprawdę jest i co było wcześniej
od tego, co się pamięta. A coś było niewątpliwie, ustanawiając
zasady tego jedynego, konkretnego, „mojego” istnienia. To po co
ktoś te zasady zmieniał? Właśnie od tej kwestii zazwyczaj zaczyna się trudna lektura losu, nauka życia. Od tego też zaczyna się
edukacja Gustawa, jego mozolny powrót do człowieczeństwa.
To ciekawe, że tyle tu spotyka się tropów. Literatura dziecięca, ludowa, romantyczna i jeszcze młodzieżowa. W obrazkach
zagospodarowywania leśnego labiryntu, w tym antropomorfizującym krzątactwie dostrzegamy nieśmiertelny archetyp osadnika, trapera, Robinsona Kruzoe buszującego w przestrzeni między
tym, co jeszcze dzikie, a tym, co już oswojone. Do pełni szczęścia brakuje mu tylko ludzkiego głosu. I staje się – ten przeczuwany inny świat, ze swymi zapachami, kształtami i rytuałami,
nagle pojawia się przed nim w niepozornej osobie Janinki. Oto
i jest paradoksalny Piętaszek, przychodzący po to, by ucywilizować swego „pana”. Piętaszek, czyli osoba, która z narzędzia
życia staje się celem życia, koniecznym dopełnieniem istnienia.
I tak sobie myślę, że spośród wielu skojarzeń (mitologicznych,
baśniowych, balladowych, romantycznych, podróżniczych itd.),
które nasuwają się w rytmie elegancko skrojonego przez autorkę wiersza, jedno jest najważniejsze. Gustaw tak naprawdę nie
jest znikąd. Owszem, jest z głębin tradycji, z tych wspomnianych
wcześniej dalekich ech. Ale jeszcze bardziej z naszych intymnych rojeń o obcym, o odkryciu go i oswojeniu, czyli zmierzeniu
się z odkryciem i wchłonięciem przez własną tożsamość. Wspomnienie, fantazmat, baśniowo-oniryczny dokument, prawdziwa
historia dzikiego dziecka żyjącego w puszczy – etykietka nie ma
żadnego znaczenia, gdyż rzecz dotyczy czegoś głębszego: gotowości na przyjęcie, nie na odrzucenie. I tego trzeba uczyć się
od kobiet. To między innymi miał na myśli Roman Kaźmierski,
pisząc w przedmowie do Człap story: „Za najważniejszą cechę
tego pisania uważam swoistą życzliwość – empatię w stosunku do tego, co uznaje się powszechnie za marginesy rzeczywistości, zdolność do pochylania się, nasłuchiwania i dostrzegania nawet tego, co małe, błahe, brzydsze”. I do tego nawiązywał
już przywoływany Bohdan Zadura: „Mirka Szychowiak dogaduje
się w swoich wierszach ze światem. Ma wobec niego tyle czułości, ile trzeba, by nie popaść w sentymentalizm, tyle dystansu, ile wystarcza, aby okazać mu coś więcej niż wyrozumiałość”.
Na koniec „przepowiadam” sobie to, co we mnie zostanie z
tego poematu na dłużej. Wykładam w następujących słowach...
Stawanie się (kimś, kim chciałoby się być) możliwe jest dopiero
w miłości, w cieple bijącym od tego niespodziewanego innego, który przyszedł, zaskoczył, wchłonął. I tak oto jesteśmy już
razem, nie do pomyślenia inaczej. Razem wobec i razem w sobie.
Ten, który był zawsze znikąd, teraz mówi, wskazując na siebie
w związku, że „jest stąd”. Z tego, co odnalazł w sobie i z tego,
co było zawsze, czekając na niego. Znalazł swoje miejsce, miejsce go znalazło. Ludzie dopowiedzieli resztę. A Mirka zapisała
w porywie, natchnieniu. O tym jest ta książka.
2
Chyba zbyt łatwo posługujemy się jak wytrychem terminem
„surrealizm”. On załatwia spore partie „niezrozumiałej” poezji
współczesnej. Aha, surrealizm. I już wszystko wiadomo. A tak
naprawdę wiadomo bardzo mało. Jeszcze niekiedy słyszy się
westchnienia w stylu – „szkoła Honeta”. Nie przeczę, że takie
stereotypy wyskakują automatycznie w trakcie lektury wierszy
Tatiany Judyckiej (zbiór pt. Klisze). Chciałbym je jednak zostawić w tle, co nie znaczy, że posiadam patent na rozumienie tej
poezji poza jakimikolwiek pojęciami. Poza pojęciami, jak wiadomo, nie ma niczego. Tutaj najważniejsze są obrazy, ich dzikość,
autonomiczność, konwulsyjność. To z nimi trzeba rozmawiać.
Pertraktować warunki ułomnego zrozumienia. Bo są miejsca,
gdzie rozpływam się razem z sugestywną frazą, naturalną ciemnością i niewiele rozumiem, a jeszcze mniej mogę powiedzieć. W
tę poezję wpisana jest niejasność czekająca na Innego, kolejnego, „swojego czytelnika”. Z tym się trzeba pogodzić i z godnością skubać chusteczkę, uprawiać „swojactwo” w ograniczonym
zakresie. Skąd ta chusteczka? Ot, tak. Ale i ze smutku, melancholii, jakiegoś łzawego zamazania obrazów. W końcu roi się tu od
elegii i lamentacji. Na szczęście nie ma histerii. Wszystko to w
miarę wyważone. Mówię o cierpieniu. Nim podszyte jest trudne
mówienie, niełatwe rozumienie. Wydaje się nieraz, że bohaterka docierając do własnej prawdy czy też jej przeczucia, sugeruje
coś w tym rodzaju: „niewiele z tego rozumiem, a te obrazy tylko zaciemniają”. Zaskoczona ujawnioną podświadomą treścią?
Sądzę, że ten mechanizm działa nieco inaczej. Impuls, ta pierwsza rozpacz lub nienasycenie, generuje pierwotny, źródłowy
obraz, który sam siebie nie rozumie, lecz wraz z upływem czasu
i uruchamiającym się mimo wszystko trybem samo-komunikacji
następuje oczekiwana chwila rozjaśnienia, a może nawet moment
olśnienia. Podstawa lirycznych zabiegów Judyckiej jest epifaniczna, natomiast środki wysyłane obrazowaniu w sukurs już takie
nie są. Zbyt zagęszczone, skondensowane, nawarstwione, żeby
szybko mogły rozpłynąć się w prostocie. Stąd te wszelkie dodatki, swoiste przypisy, instrukcje obsługi, terminy wspierające wzięte z muzyki – suity, interludia, pieśni, tarantele, kołysanki, sarabandy itd. Światło struktury muzycznej, jej logika i klarowność
mają w jakiś sposób porządkować wzburzoną materię liryczną.
Ryc. Monika Ślósarczyk
50
Migotania 47
„Materia” nie jest tu słowem od rzeczy. Być może pierwsze dojmujące wrażenie czytelnicze dotyczy materialności i somatyczności. Wyjątkowo dużo tu gleby, minerałów, piasku, kamieni, trawy, mchu: obrazów wyłaniania się słów z ukrycia, a w pierwszej
chwili chciałem powiedzieć – z gliny; tak jakby materia odpluwała z trudem, ale jednak, słowami. Wydobywanie słów kojarzone jest z bólem, substancjalną ekstazą, półoszalałym rodzeniem. Ludzkie ciało uczestniczy w tym bio-logicznym misterium
obok innych, roślinnych i zwierzęcych, w jakiś sposób naznaczonych i współwinnych ciał. I nawet nie można powiedzieć, że
istotne, prawdziwe życie toczy się obok tych, aspirujących do
jego powagi i wartości, ciał. Prawdziwe życie toczy się – jakby
prawem robaków – pod ziemią, w gorzkim mule. Ciężar istnienia jest ciężarem skał spowalniających bądź przyśpieszających
ruchy wyobraźni. Metaforyczność, materialność, duchowość...
Przenikanie się niejasnych, organicznych obrazów jest sednem
tej poezji. One mają się nawarstwiać w rytm niepokojącej kołysanki mającej w sobie coś z „danse macabre”. Bo tu ustanawia
się wszystko od nowa, dziecinnieje na powrót, rodzi ponownie
po to, by unikać powtórek, banałów, klisz. Postulat „wypowiedzenia siebie” w tym kontekście może być największym banałem z możliwych. Zagadkowe przenikanie się obrazów stwarzania świata od nowa powoduje, że nie jest. „A jednak wciąż nie
wierzysz. Przekopujesz ziemię, która chrzęści/ pomiędzy zębami umarłych. Obejmujesz mnie coraz mocniej”.
To nie jest poezja, która chce mówić w imieniu pokolenia, grupy czy środowiska. Mówi się w ograniczonym zakresie o tym, że
nieraz pośród szczątków cudzych poetyk i zużytych lirycznych
klisz da się usłyszeć cichy, przejmujący głos. I nie będziemy tu
dociekać, jakie egzystencjalne przyczyny zepchnęły ten głos w
przepaście i traumy; sądzę, że tu zakłada się jednak pewną wspólnotę wrażliwości, nasze podobieństwo w owych zepchnięciach,
utratach i ranach. Na tej tylko płaszczyźnie można spotkać się
z płynnym medium tych wierszy – tożsamością niby rozproszoną, a przecież w każdym ponownym użyciu głosu scalaną, odzyskującą w miarę wyrazistą postać. Sztuka życia, miłości i śmierci
zawiera się w jednym, stając się w końcu sztuką głosu wydobywającego się spod ziemi (z ciała w ziemi), chwilami surowego i
rozchwianego, ale w tym ofiarniczym geście, w wyszarpnięciu,
własnego. A czy nie na tym polega każdy udany materialistyczno-spirytystyczny seans poezji?
Karol Maliszewski
Nauka o ptakach to debiutancki zbiór wierszy Michała Książka, podróżnika-ornitologa (pisownia
z łącznikiem znajduje tu uzasadnienie), bynajmniej nie literackiego nowicjusza, który na koncie ma
świetnie przyjęty przez miłośników gatunku non-fiction tom reportaży Jakuck. Słownik miejsca. Zbiór
wierszy poniekąd już głośny, bo chociaż w dobie zaniku obiegu krytyczno-literackiego praktycznie
nie omawiany, za to nominowany do dwóch nagród literackich: NIKE i Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej SILESIUS (którą to ostatecznie otrzymał w kategorii debiut). Wydaje się, że zamiast coraz bardziej środowiskowego wyróżnienia z Wrocławia, Nauka o ptakach powinna zostać zauważona raczej
przez kapitułę Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, ponieważ wierszom zawartym w książce znacznie
bliżej jest do twórczości Herberta i Różewicza niż Sendeckiego czy Foksa. Zanurzając się w lekturze
wierszy Książka, trzeba być jednak czujnym, albowiem autor (wbrew powyższemu rozpoznaniu, do
którego warto dodać również i wspomnianą Szymborską) w ramach narzuconej sobie dyscypliny
miewa niekiedy ochotę na skorzystanie np. z poetyckiego idiomu Marcina Świetlickiego:
Miasto jest dobre.
Dobra jest poczta,
dobry jest sklep spożywczy,
dobry jest ZUS.
Z punktu widzenia poety-ornitologa, równie istotnego jak ten liryczny, świat przenicowany
przez absolut nabiera (bo musi) nieomal buddyjskiego wymiaru. Wszystko w nim istnieje w jakimś
celu (np. nóż i kamień), wszystko jest przydatne (jak, dajmy na to, buty i owady), wszystko zostało
dawno już zorganizowane i zaplanowane (sprzątanie ubrań dzieci, prace w ogródku, układ książek na regałach). Buddyzm tłumaczy tę złożoność świata istnieniem bezosobowego prawa przyczyny i skutku, w którym mieści się zarówno to, co najmniejsze i to, co największe. Wynikające
z tego współzależności i powiązania, jakie występują w przyrodzie, sprawiają, że czytelnik zaczyna doszukiwać się w nich określonego sensu i planu. Ten plan u Książka uosabiają migracje ptaków, które „trzydzieści sześć razy przylatywały i trzydzieści sześć razy odlatywały”, wewnętrzny
spokój przynosi oczekiwanie, że „przylecą trzydziesty siódmy raz”, a sens podkreśla choćby coś tak
pozornie nieistotnego jak użytkowa funkcja własnej kuchni:
Nie mogłem też pójść poszukać rzeki, bo wszystkie były już na mapach.
Poza tym mam przecież dwójkę dzieci, które muszę odprowadzać do szkoły
i do przedszkola.
Z uczuciem klęski zszedłem do kuchni, gdzie dość regularnie,
zazwyczaj rano, odnajduję najbardziej poszukiwany z sensów.
Po czym zrobiłem dzieciom śniadanie.
(Sens)
Miasto jest dobre.
Ruch uliczny bezpieczny,
pan policjant uczynny,
przejścia dla pieszych oznaczone.
(Spokój)
Odstawmy jednak na bok tzw. technikę i przejdźmy do filozoficznego meritum. Główny wątek
Nauki o ptakach stanowi przyroda zdefiniowana trochę na modłę panteistyczną, a więc utożsamiającą wszechświat (lub naturę) z absolutem przenikającym we wszystkie substancje ziemskie.
Owo pojęcie absolutu jest tu kluczowe. U Książka przybiera metaforyczną postać systematyki
ptaków, pozwalającej przyporządkować gatunki. Ptaki istnieją jako byty co prawda usystematyzowane, ale niezależne, tworzące własne egzystencjalne „plany przelotów” (przemijania, metafizyki, ale i dnia codziennego). Są katalizatorem wszelkich rozpoznań i doznań, zjawiskowymi
siłami, które uruchamiają i sterują również egzystencją samego podmiotu lirycznego.
Tuż po przebudzeniu
nerwowo szukam powodu.
Myślę, że to zajęcie bardzo stare.
Starsze niż rzut kamieniem.
Jest maj. Niedługo przylecą pszczołojady.
Pójdę do lasu, bo może straciłem wprawę
w ich rozpoznawaniu.
Jeżeli znów pomylę pszczołojada
z myszołowem,
może to oznaczać brak doświadczenia.
Czyli jakąś młodość.
Ale teraz szukam tego powodu.
Powodu dla uruchomienia procesów,
„PROCEDURA MORTIS” I INNE PRZYPADŁOŚCI
Życie, życie, ostrze na ciepłej krtani
zwierzęcia schwytanego w pułapkę.
Izabela Kawczyńska
Nowa książka poetycka Izabeli Kawczyńskiej, chłopcy dla hekate. Czterdzieści Elegii już samym
tytułem zapowiada tonację i tematykę wierszy. Hekate – przypomnijmy za Słownikiem Kultury antycznej – to „bogini ciemności, świata widm, czarów i magii, utożsamiana niekiedy z Artemidą, jako
boginią księżyca, lub Persefoną, jako władczynią świata podziemnego; w Grecji była szczególnie
czczona przez orfików. Hekate uważano też za boginię pokuty i mścicielkę przelanej krwi.” Z kolei
elegia jest wypowiedzią liryczną o tonacji poważnej, refleksyjnej, która traktuje o elementarnych
doświadczeniach egzystencjalnych, takich choćby jak miłość, przemijanie, śmierć. I rzeczywiście
w tomie Kawczyńskiej motyw umierania, odchodzenia, żegnania się z kimś, kto jest „tutaj, a potem
myk gdzie indziej” zdecydowanie przeważa czy, powiedzmy dobitniej, niepodzielnie dominuje.
W wierszu otwierającym tom czytamy:
Żałoba, jak wszystko, jest pracą. Muzyka ucichła,
zgaszono światła, a mimo to nie potrafimy odejść,
wpatrzeni w ocean, który ześlizguje się z horyzontu
i zaprasza nas w siebie, znowu i znowu. Kochałaś go?
Kochałam – odpowiada. Jesteśmy więźniami utraty, tak działa pamięć.
(Trzy, rybko, cztery)
Skoro nieustannie kogoś albo coś tracimy, jesteśmy permanentnymi żałobnikami, którzy
wysiłkiem pamięci starają się odzyskać stratę; zatrzymać jak najdłużej w sobie obrazy i wspomnienia tego, czego już nie ma, co po prostu definitywnie przestało istnieć albo, wariant optymistyczny, zmieniło miejsce i status. Ocean, często powracający w chłopcach dla hekate, symbolizuje nie tylko nieskończoność i wieczność, ale również wytchnienie, odpoczynek, wygaszenie
„bólu istnienia”, który ściśle wiąże się ze świadomością nietrwałości, chwilowości, przygodności
każdego poszczególnego istnienia. Nic więc dziwnego, że ważnym, jeżeli nie najważniejszym,
bohaterem wierszy autorki Largo jest – CZAS.
A jak pracuje czas? Według jakiej procedury postępuje ze wszystkim i z każdym?
(…) Każdego roku czas niweczy, co stworzył, i tworzy to,
co za chwilę zniweczy,
(…) Przyśniło mi się, że pójdę
na dno. W ciszy. W czerwieni, ponieważ mamy jej tak wiele w środku.
Miałam cię w środku, ale to nic nie znaczy, bo nie ma już wiosny
między nami. Być może cię kochałam, być może
to koniec i jak to możliwe, że
mówię do ciebie, która stoję na brzegu i tonę.
(Załóż coś czerwonego, powiedział)
Istnieć więc to tyle, co zużywać siebie w czasie, „czasować siebie” na sposób tracenia, obumierania, nicowania. Nie istnieje tworzenie, które mogłoby wymknąć się tej zasadzie, bowiem i ono
podlega „procedurze mortis”. A swoją drogą w wierszach Izabeli Kawczyńskiej szczególnie przejmujące i poruszające są opisy obumierania tego, co rozgrywa się w przestrzeni interpersonalnej
i wiąże z pożądaniem, miłością, przyjaźnią, zaufaniem... Skoro w obrębie przeżyć i doświadczeń
fundamentalnych nie można liczyć na stałość i trwałość, gdzie więc ich szukać? Z drugiej jednak
strony sami wkładamy niemało wysiłku w niszczenie tego, w czym chcielibyśmy znaleźć oparcie
i ocalenie ( „To się łatwo miażdży,/wszystko, co kochamy.”)
powodu dla sorpcji wrażeń
i wygnania zmysłów na dwór.
(Pszczołojady)
Wspomniana „systematyka” niejako określa ład świata, z którego wywodzi się autor tej liryki.
Gdyby tak pokusić się o zaczerpnięcie jego zrębów z lektury Waldena, czyli życia w lesie, moglibyśmy
nazwać go (podobnie jak czyni to sam Książek w wierszu Drugie śniadanie) „porządkiem ontycznym”.
Sprawom świadomego bytowania poświęcona jest znaczna część książki, gdzie z łatwością odnajdziemy echa Thoreau w postaci strof wskazujących na świadomą korelację ich twórcy z otoczeniem; środowiskiem nie tylko przyrodniczym, ale również społecznym (w oba wkracza czasem metafizyka, na
przykład wtedy, kiedy szykując kanapki do szkoły dla swoich dzieci, poeta dostrzega, jak „przez plasterek wędliny prześwituje sens, dokładnie jedno włókno”). To poezja, która proponuje czytelnikowi spojrzenie na ludzką egzystencję przez pryzmat istnienia innych stworzeń. Czyż pozornie prosta, powtarzalna czynność szykowania śniadania dzieciom nie jest tym samym, czym karmienie piskląt? Widać
ten specyficzny rodzaj spojrzenia na sprawy codzienne, towarzyszący Książkowi, co chyba najwyraźniej
widać w wierszu zatytułowanym Ptaki:
Jednym z najbardziej znaczących wierszy tomu jest Podpalanie drzwi. Dotyczy niesławnej
historii podpalania mieszkań cudzoziemców przez zorganizowaną grupę przestępczą skinheadów.
Rozpoczyna się od słów: „Takim jak my w Białymstoku podpalają drzwi”. Obok zrozumiałego strachu o życie najbliższych, podmiot liryczny wiersza, mąż i ojciec (istotny jest tutaj kontekst osobisty), przemyca do poszczególnych strof w sposób nad wymiar subtelny hasło „no violence”, odrzucając stosowanie jakiejkolwiek przemocy (o ile w dzikiej naturze ma ona uzasadnienie, to
w wymiarze ludzkiej egzystencji stanowi wyłącznie zło).
Takim jak my w Białymstoku podpalają drzwi.
Z miłości do bliźniego swego, tylko swego, takiego białego
jak śmierć to robią.
(Podpalanie drzwi)
Znamienne (w kontekście potraktowania poezji autora Jakucka. Słownika miejsca jako zapisków
z dziennika „bytu samoistnego”), że motywem przewodnim ostatniej części tomu są podróże („klucz
do przestrzeni, który otwiera też ciszę to klucz gęsi zbożowych”). Poeta jest tu nomadą (podobnie
jak niektóre gatunki ptactwa); jego „buty na drogę” bywają „ważniejsze niż droga”: „zawsze walała
się między butami a Ziemią”. To przede wszystkim z mocno filozoficznego podejścia do życia i „życia
w drodze” („mapy to jednak literatura. czwarty rodzaj po epice, liryce i dramacie”) „stwarza się” poezja według Książka. Może językowo zbyt zachowawcza, za to doskonale niespieszna. Pozbawiona
parcia na odbycie nieudanej „schadzki języka ze światem”, przez co zwyczajnie mądra.
Piotr Gajda
Michał Książek, Nauka o ptakach, Fundacja Sąsiedzi, Białystok 2014, s. 59.
Ważnym i znaczącym zabiegiem w wierszach Kawczyńskiej jest cudza mowa, przytoczenie
wypowiedzi innej osoby. Zanim skomentuję ten zabieg, kilka przykładów:
(…) W miejscu, gdzie rozum zawodzi,
trzymajmy się faktów. Ktoś powiedział: jeśli wyeliminuje się to,
co niemożliwe, zostaje materia i basta. Już dobrze, materio,
powiedzmy już dobrze, powiedzmy, że basta.
(Mały kataklizm w tonacji c minor)
Księżyc robaczywiał w rozwartej toni.
Mówiłeś: opowiem ci boga.
Rosły dwie rany, tęsknota i krew.
(Przeprawa przez wodę)
(…) Mówiłeś: na zawsze,
ale ile trwa zawsze? U ciebie nic.
(Dzieci potrzebują sanek, żeby świat sunął dalej)
Wydaje się, że „cudzy głos”, po pierwsze, polifonizuje opowieść o świecie, a tym samym wzbogaca ją i uwiarygodnia. Uzyskuję przecież potwierdzenie tego, że nie tylko mnie się tak wydaje, nie
tylko ja tak to widzę, ale inni patrzą podobnie. Po wtóre, przytoczenie wypowiedzi kogoś innego
może być początkiem rozmowy, dyskusji, sporu. Nie tylko dowiadywania się czegoś nowego o człowieku, jego patrzeniu na świat, ale zderzaniu tego widzenia z moim, konfrontowaniu oglądów,
poglądów, ocen. I wreszcie przytoczenie, którego celem jest demaskowanie, „rozbiórka” obiegowych,
stereotypowych, zbanalizowanych „prawd” o człowieku i świecie. Poezja Kawczyńskiej również dlatego jest… s t r u k t u r ą r u c h l i w ą i n i e f i n a l n ą, gdyż nie prezentuje świata od jednej
li tylko strony( na przykład tzw. podmiotu lirycznego), ale wpuszcza na scenę wiersza wiele osób,
aranżując tym samym ciekawe i ważkie zderzenia rozmaitych światoobrazów. W tak przeżywanym
i zapisywanym doświadczeniu nic nie jest, i być nie może, raz na zawsze domknięte, rozstrzygnięte,
określone i wyrażone. Wiersz autorki chłopców dla hekate, przy całej swojej literackiej subtelności i finezji, zawsze jest semantycznie otwarty; ewokuje kolejne głosy, artykulacje, notacje.
Wracam jednak do wątków mortualnych i wanitatywnych, gdyż to w nich, jak mniemam, spoczywa ważność i, powiedzmy wprost, wielkość tej poezji. Jak to uzasadnić? Najprościej przytaczając,
literalnie, czterdzieści wierszy tworzących chłopców dla hekate. Wykonalne? Pewnie tak, tyle że nie
w ramach recenzji. Co więc pozostaje recenzentowi? To, co zawsze, czyli… wybór i interpretacja
tego, co wybiera. W takim razie wybieram następujące frazy: „Na samym końcu nie dowiem się wcale,/że całkiem umarłam?”, „Świat jest złotym wężem/ u nóg Eurydyki. Pomieść nas wszystkich, chwilo.”, „oddech jest cumą/ tuż nad przepaścią.”, „byłam gotowa na wiele, ale los nagłym uderzeniem
może zażądać dużo więcej.”, „Łączyła nas procedura mortis wprawiona w ruch przy narodzinach”,
„Stare kobiety/ o ciałach znużonych istnieniem.”, „Przychodzenie, odchodzenie, gra, w którą gramy.”,
„Oczy umarłych mają obcy wyraz”, „ Powiedz mi, światło, że mamy coś więcej.”
Bohaterka wierszy Kawczyńskiej z niezwykłą intensywnością przeżywa nietrwałość i przygodność naszego istnienia. Wobec tych nieusuwalnych przypadłości na nic się zdają wszelkie
pociechy religijne, filozoficzne, artystyczne. To jedynie próby obejścia tego, czego obejść się nie
da, zasłonięcia niewygodnych a powszechnych realiów, które i tak będą prześwitywać przez każdą, choćby najgęściej tkaną, zasłonę. A przecież trzeba o tym mówić! Trzeba to nazywać z całą
ostrością, na jaką stać uczciwą inteligencję, na jaką zdobyć się może język, któremu nie są obce
znaczeniowe subtelności ale też zdania niczym… „gwoździe do trumny”.
Bo też wiersz autorki Luny i psa potrafi po mistrzowsku łączyć powagę z ironią, dystans z empatią, artykulacyjną precyzję z przyznaniem się do bezradności w nazywaniu tego, czego nie można,
czego nie da się, po prostu, satysfakcjonująco nazwać. Jak tu bowiem pochwycić, przyszpilić całą tę
dziejącą się na wszystkie strony gmatwaninę zwaną światem, te wszystkie chwilowe spotkania, bycia
ze sobą i wobec siebie, nadzieje i rozczarowania, projekty i ruiny projektów, miłości i popioły, które
po miłościach pozostają? Oczywiście, że można to wszystko nazywać! I właśnie od tego jest wiersz.
I Izabela Kawczyńska nie tylko o tym wie, ale potrafi… BYĆ TAKIM WIERSZEM!
Chciałem, na koniec, zatrzymać się nad wersem: „Powiedz mi, światło, że mamy coś więcej”.
Dlaczego? Bo wiersze Izabeli Kawczyńskiej, konfrontując się ze sprawami ostatecznymi, nie mogą,
i nie chcą, uchylać się od pytania, o coś więcej. Niczego jednak w tym względzie nie deklarują,
gdyż raczej skupiają się na egzystencjalnym konkrecie, a ten nie za bardzo koresponduje z…
łatwymi nadziejami. To jednak nie przypadek, że tom chłopcy dla hekate kończą takie wersy:
(…) Chcesz wierzyć:
to nie powinno być tak i któregoś dnia przestaniesz być głazem.
Staniesz się tym, czym miałeś być od zawsze: oceanem.
(Chrysalis)
Obraz oceanu otwiera i zamyka tom Kawczyńskiej. Trzeba jednak dodać od razu, że ocean z wiersza Chrysalis lokuje się po stronie takich znaczeń jak: otwartość, początek, siła życiotwórcza, wiecznie
powracająca witalność. I są to lokalizacje ważne, bowiem wpisują się w znaczeniową ambiwalencję
wierszy Kawczyńskiej, ambiwalencję, dodajmy, która poświadcza nie tylko poznawczą uczciwość, ale
także świetne wyczucie sytuacji dzisiejszego człowieka i wielogłosowości naszego języka.
Gdy przed paroma laty pisałem o pierwszych książkach Izabeli Kawczyńskiej, chodzi o tomy:
Luna i pies. Solarna soldateska (2008) oraz Largo (2009), wiedziałem, że to wiersze wyraziste, sobą
napisane, prawdziwe. Gdy dzisiaj czytam chłopców dla hekate to obcuję ze… ZNAKOMITĄ POEZJĄ;
poświadczoną osobistym doświadczeniem, czującą dzisiejszy świat, czytającą tradycję literacką oraz
kulturową po swojemu i inteligentnie. Czegóż chcieć więcej? Po prostu… TAK TRZYMAĆ!
Grzegorz Kociuba
Izabela Kawczyńska, chłopcy dla hekate. Czterdzieści Elegii, Wyd. Kwadratura, Łódź 2014, s. 54.
Gazeta literacka
51
RECENZJE
Dzierzba, z gorliwością matki, znosi koniki polne.
Kopciuszek, nerwowy ojciec, gąsienice i muszki.
Ja gotuję owsiankę.
PTASIEK
RECENZJE
WIERSZE, KTÓRE POWINNY ZOSTAĆ NAPISANE.
CZĘŚĆ PLANU DOROTY RYST
Tekst, który właśnie piszę, zapewne trudno nazwać recenzją. Będzie to raczej refleksja o zbiorze
wierszy Doroty Ryst Część planu, może coś w rodzaju felietonu (krótkiego eseju?), świadomie niepozbawionego moich prywatnych opinii i deklaracji. Bowiem, w przypadku tych wierszy, do napisania
krytycznoliterackiej recenzji, jak pojmuję ten gatunek, brakuje mi właściwego dystansu, obiektywizmu,
który winien cechować wszelkie literaturoznawcze opisy, w tym również i krytyczne. Powyższe nie
oznacza, że nie będę starać się o zachowanie należytej perspektywy, o wypowiadanie sądów, mających
swoje oparcie w utworach poetki. Ale też i oznacza, że pozwolę sobie na subiektywne zdania, które
odnosić się będą już nie do samego tekstu wierszy – ale do czegoś wobec nich dalece zewnętrznego;
mianowicie do mojego własnego stosunku do problemów, zajmujących Dorotę Ryst w tym tomiku.
Książkę otrzymałem od samej autorki, w pierwszy weekend marca tego roku; w trakcie pierwszego (i jedynego jak dotychczas), niespodziewanego przeze mnie, osobistego spotkania. Tego samego wieczoru przeczytałem tom raz i drugi, by zaraz po kilku dniach poinformować autorkę na Fejsbuku, że tematy, o których pisze, są moimi tematami. Inaczej: że to, o czym pisze, jest mi problemowo
bliskie, że główną ideą moich wierszy pisanych w ostatnich latach jest również zagadnienie istnienia
przeszłości w naszym dzisiaj. I powiedziałem jeszcze o tym, że niektórzy z poetów, przywoływanych
przez nią w zbiorze, mieli – i stale mają! – znaczący wpływ na moje własne pojmowanie poezji;
mam tu szczególnie na myśli Białoszewskiego i Grochowiaka. Gwoli prawdy, w internetowej rozmowie dodałem również, że o ile problematyka jej wierszy jest mi bliska – o tyle uprawiana przez nią
poetyka, język wierszy – to już zupełnie nie moja bajka. Zarówno z punktu widzenia stylistyki, którą
sam „uprawiam” w swoich wierszach, jak i biorąc pod uwagę ten sposób poetyckiego wypowiadania
się, który pozytywnie oceniam u innych poetów w swoich pracach krytycznych (ale tego wątku nie
będę kontynuował w obecnym tekście.) Dalej, podczas fejsbukowego czata zadeklarowałem, że
napiszę o jej tomiku i, ku memu zadowoleniu, autorka na tę propozycję przystała. Spieszę więc, by
zrealizować daną trzy miesiące temu obietnicę; pora najwyższa! Dodam jeszcze – gdyż, skoro zacząłem, to wypadałoby wrócić i do tej myśli – mam nadzieję, że na tym akapicie zakończę swoje prywatne enuncjacje; jeśli w dalszej części tego tekstu będę się jeszcze pojawiały subiektywne opinie,
to zapewne raczej podskórnie, nie zaś dosłownie. Przynajmniej: taki mam plan. Część planu!
Dorota Ryst jest poetką świadomą. Dojrzałą i wyrafinowaną. Część planu to jej piąta książka
poetycka; z czterech poprzednich znam dwie: debiutancką Odmianę przez przypadki (1999)
i przedostatnią – Punkty przecięcia (2011). Teresa Radziewicz, w swojej nocie o Punktach…,
opublikowanej w internetowym kwartalniku sZAFa (http://archiwum5.kwartalnik.eu/44/44/htm/
krytyka/radziewicz2.html) , napisała m.in.: „Punkty przecięcia mogą być przykładem, jak wiele
znaczy zbudowanie tomu, ułożenie wierszy”. Pierwszy tomik, Odmiana… jest również „zbudowany”, zaś o przemyślanej konstrukcji omawianego zbioru zamierzam właśnie napisać.
Tomik zawiera czterdzieści dwa wiersze. Dzieli się na trzy wyodrębnione części, zawierające
po czternaście wierszy. Jednakowa ilość wierszy w każdej części oznacza, że wszystkie one mają
taką samą wagę w całości. Wybór wierszy i układ tomu nie ma charakteru przypadkowego – oto
jest pierwszy dowód na literacką świadomość autorki. Dalej, gdy idzie o konstrukcję zbiorku: jego
pierwsza partia nosi podtytuł O życiu i jest opatrzona dedykacją umarłym; druga część została
nazwana O śmierci i dedykowana żywym; część trzecią nazwała poetka Szczeliny i dedykowała
cieniom. I znowu nie ma mowy o przypadku: nazwy dwu pierwszych części, rozumiejąc je łącznie
z dedykacjami, to nic innego, jak teza i antyteza. Gdyby zatem podążać tym tropem interpretacyjnym, to pełny tytuł części trzeciej (tj. jej nazwa z dedykacją), byłby syntezą modułów ją poprzedzających. O ile by myśleć kategoriami dialektyki, to nie sposób byłoby przecież podzielić tomik
inaczej, niż wyłącznie na trzy! Mamy więc kolejny przyczynek na przemyślaną kompozycję książki
Doroty Ryst. Taki trop poetka z pewnością pozostawia; czym innym zaś jest pytanie, na ile konsekwentnie tę dialektyczną triadę w swojej książce realizuje. Nie będę w obecnym tekście podążał
tym śladem interpretacyjnym; nie będę rozważał, na ile utwory z ostatniego „rozdziału” stanowią
syntezę wierszy z części go poprzedzających – i których to konkretnie wierszy. Uważam natomiast,
iż trop ten został przez poetkę wyraźnie zasygnalizowany. Może warto by spróbować dokonać
próby odczytania całości tomu na sposób dialektyczny. A może jest to tylko intelektualna prowokacja autorki, mająca służyć również i – nadinterpretacjom? Możliwe jest również i to.
Aby nie rozpisywać się nadmiernie o dalszych szczegółach budowy Części planu, dodam tylko,
że prócz wymienionych cech, zbiór odznacza się również kompozycją klamrową. Wiersz inicjalny
(koniec sierpnia, 1939) jest, według mnie, kluczem do odczytania całości: oto od razu, na początku
tomu, autorka autotematycznie (i autoironicznie!) obdarza podmiot mówiący mocą wszechwiedzącego narratora, demiurga – zaś utwór zamykający zbiór (porządki) jest zarazem i podsumowaniem całości, i magicznym wehikułem: „punktem przecięcia się” czasu i miejsca, portalem, za
pomocą którego Ryst przenosi czytelnika z powrotem na początek swego tomiku. I każe mu zacząć
lekturę od nowa. Wiersz jest klamrą, która nie tylko zamyka całość – ale i tworzy pętlę. To wielce
wymyślny zabieg! Jeszcze raz dobitnie świadczący o tym, że autorka świetnie zdaje sobie sprawę
ze swoich literackich umiejętności. A też i wyrafinowania – bo przecież jednocześnie daje czytelnikowi klucz, otwierający drzwi do sensu świata jej wierszy. Tomik kończy się tak:
(…) w końcu trzeba zrobić porządki. iść
tak długo, żeby dojść do początku.
(porządki)
W części (rozdziale?) O życiu, dedykowanej umarłym, pisze Ryst o spotkaniach z nieżyjącymi już
poetami i pisarzami: niektóre spotkania miały miejsce w świecie rzeczywistym, inne tylko w literaturze – wyjaśnia autorka na okładce tomiku. Ale, czy przez to, że zostały one wymyślone, czy były
one mniej realne? – pyta w kolejnym zdaniu. Oczywiście, że nie! Nie – wówczas, gdy zbudujemy
postać wszechwiedzącego narratora, demiurga rządzącego światem wierszy. Taki opowiadacz i wie,
i może wszystko. W świecie literatury – oczywiście. Znany to motyw (np. z Radości pisania Szymborskiej), co nie znaczy, że nie należy go eksploatować. Po co? Żeby uwiarygodnić. Każdy wiersz – prócz
początkowego – poświęcony jest jednemu poecie czy pisarzowi; są to w kolejności: Białoszewski,
Stachura, Grochowiak, Osiecka, Hłasko, Broniewski, Miłosz, Kafka, jeszcze raz Broniewski, Gałczyński,
Tuwim, Himilsbach i Iwaszkiewicz. Są oni bohaterami poszczególnych wierszy. Gwoli ścisłości:
w pierwszym wierszu tomu (koniec sierpnia, 1939) pojawia się Witkacy, ale tutaj nie jest on ani głównym, ani wyłącznym bohaterem tekstu – w odniesieniu do postaci przywoływanych w następnych
utworach. Niestety, z pobieżnych nawet obserwacji obecnego życia literackiego jednoznacznie wynika, że o wielu z twórców zaczyna się zapominać. Zapominać – w powszechnym myśleniu, w powszechnej pamięci o literaturze. Wydaje się więc, że celem wierszy o życiu, dedykowanych umarłym – prócz
złożonego zmarłym hołdu (czy mniej górnolotnie: podziękowania za ich życie i spuściznę) – jest
proste przypomnienie, utrwalenie, próba ocalenia od zapomnienia. A również i – na poetycki sposób
– odniesienie do realiów czasów, w których żyli wspominani pisarze. Ten aspekt treści zbiorku Ryst
miał zapewne na myśli Leszek Żuliński, gdy w felietonie Wyblakłe koloryty publikowanym na portalu
52
Migotania 47
Salon Literacki, napisał: „W swoim ostatnim tomiku pt. Część planu Dorota Ryst jeszcze zdołała nieźle
otrzeć się o minione klimaty warszawskie” (http://salonliteracki.pl/new/wspominki-tetryka/83-wyblakle-koloryty?highlight=WyJ6dWxpbnNraSJd). Myślę, że właśnie utwory o Białoszewskim
(chamowo), o Grochowiaku (kiosk na brazylijskiej), czy o Osieckiej (agnieszka. pejzaż zimowy) są przykładami „ocierania się” poetki o te „warszawskie klimaty” Żulińskiego. Oraz i ten jeszcze wiersz, niezwykle pod względem „klimatów” charakterystyczny: piknik poetycki albo epistemologia, z Janem
Himilsbachem w roli głównej. Przytoczę go w całości:
tylu poetów i nikt nie chce dać
na tanie wino. nie da się upić czystą
poezją. coś mówią o żulach. a za trzydzieści lat
może będą żałować jak ci z baru feluś
co nie chcieli słyszeć te mały postaw małe jasne.
woleli kupić imperialistyczną coca-colę. gówno
ich wtedy obchodził ochrypły himilsbach. tylu poetów
i tylko patrzą. kolejny koneser znika za rogiem.
może to on lepiej wie. zna naturę prawdy. w tanim winie
jest taka sama jak w tym po które trzeba sięgać
na palcach.
Mylilibyśmy się jednak twierdząc, że tylko o przypomnienie, o ocalenie przed zapomnieniem
chodzi Dorocie Ryst. To interpretacja nazbyt płytka, upraszczająca. Idzie przede wszystkim o to, by
stwierdzić: jesteście obecni, mimo tego, że nie żyjecie. Albo: oni są umarli – ale nadal żyją. W nas.
Jeśli O życiu, dedykowane umarłym, ma na celu pokazanie, że umarli żyją, że istnieją mimo
śmierci – to część O śmierci, dedykowana żywym, przedstawia… No właśnie: co i jak? Tych, którzy rzeczywiście zmarli – i nie istnieją? Nieprawda! Bo: 1. rzeczywiście nie żyją również i bohaterowie części pierwszej, 2. gdyby bohaterowie (i ludzie, i miejsca, i przedmioty) części drugiej
słowami – kończy poetka wiersz pt.: w kaliszu na rozmarku, poświęcony zagładzie kaliskiej społeczności żydowskiej; tę samą wymowę na niezwykle mocny utwór po dziadku. I jeszcze jeden,
zabawa w chowanego, który znów przytoczę w całości:
za mną przede mną po bokach nie wolno
za mną
ci co odeszli
przede mną
nikt nie nadchodzi
po bokach przechodnie
kryję
dłonie z pamięcią kształtów
szukają nieporadnie
odtwarzają
tutaj był stół
na stole zawsze stała cukiernica
obok wyściełane krzesło
szukam
Tak oto nasza teraźniejszość zaludniona jest przeszłością. W pamięci kształtów. W pamięci
zapachów. Przesz nasze – podmiotowe – poczucie obecności ludzi, miejsc, przedmiotów, których
nie ma. Ale przecież dla nas istnieją. Istnieją inaczej – ale to nie znaczy, że nie istnieją w ogóle.
Gdy przymierzałem się do pisania tego tekstu, pomyślałem, że zacznę tak: „Bohaterem Części
planu Doroty Ryst jest czas”. Jak można sprawdzić, zacząłem zupełnie inaczej – choć mógłbym dowodzić słuszności zdania, że autorce przede wszystkim idzie o czas. O śmierć, życie, pamięć, przemijanie.
O jakąś formę istnienia po końcu istnienia fizykalnego. O przeszłość, która istnieje w dziś. W nas.
Wreszcie ostatnie wiersze tomiku: Szczeliny dedykowane cieniom. Myślę, że pora już poddać
w wątpliwość przywoływaną na początku hipotezę o triadzie, o tym, że niby wiersze z tej sekwencji
zbioru miałyby stanowić dialektyczną syntezę poprzednich. Raczej przychodzi obstawać za hipotezą
synonimów: wciąż jest o tym samym, ale inaczej nazwanym. Bowiem przecież cienie metaforycznie
odpowiadają i pamięci kształtów, i wyobrażeniu o pamięci wrażeń. A myśleć metaforą w przypadku
twórczości Ryst należy – z poezją bowiem mamy tu do czynienia, nie zaś z traktatem filozoficznym!
Ta część tomu jest najbardziej osobista. Zapewne odnalazłyby się tu poetyckie ślady autobiografii – ale nie jest to zadanie krytycznoliterackie. I nie mnie tych śladów szukać. Podmiot
mówiący każdego wiersza jest bardzo podobny: jest to osoba (kobieta – ale płeć nie jest tu zbyt
istotna), obdarzona prywatną pamięcią minionych zdarzeń i ludzi. Kilka wierszy to ekfrazy, pisane
do – należy się domyślać: rodzinnych – fotografii z przeszłości (pasaż, układ limbiczny). Zdjęć
czarno-białych, co ważne. Przywołujących pamięć, której nie daje się pokolorować. Inne utwory
opowiadają o małej dziewczynce (ciemny las, wyimek, dom i drzewo), która to dziewczynka wciąż
obecna jest we-mnie-teraz. Kilka innych wierszy poświęconych jest matce (cinema-verite, pokój
z tobą, wszystko o mojej matce). Jakby Ryst zdawała się mówić: każdy z nas ma swoją pamięć
osobniczą, którą zaludniają dziś już tylko cienie osób, doświadczeń, miejsc i która ma swoje źródło
w dzieciństwie. Wówczas ci ludzie, przypadki i miejsca były dla nas aż tak ważne, że dziś jeszcze
szczelinami pamięci przeciskają się do naszej świadomości. I jeszcze głębiej: mało tego, że dziś
„same” się przypominają: one nas ukształtowały i pozostają w nas na zawsze.
Znów, jako dowód, pozwolę sobie przytoczyć pełny tekst pierwszego wiersza tej części, który
– jak zwykle w Części planu – jest jej kluczem interpretacyjnym.
kto mieszka w tych lustrach kiedy słońce odwraca twarz
pełną zmarszczek. dokąd odchodzą pająki i skorki.
w tamtym domu widziałam konserwy z lat sześćdziesiątych.
mięso w słoikach świeciło chorym światłem
szafy były pełne umarłych
ubrań. słowa przeciekały na drugą stronę kartek. zapach
bagna i lawendy zmieszany z kurzem drapał w gardle.
coś odbijało się we mnie ode mnie. mądrzy ludzie
mówią o wzbudzaniu atomów a to wasze brudne ręce.
dotknięta. jestem tylko mięsem. świecę chorym światłem.
(fluorescencja)
zmarli „bezpowrotnie” – to by się o nich nie pisało, nie przywoływałoby się ich do życia – jak robi
to Ryst. Więc gdzie tu teza i antyteza, gdzie przeciwieństwa? A jednak, z grubsza rzecz biorąc, jest
jakaś różnica między wierszami zgromadzonymi tu – i w poprzednim rozdziale. (Chociaż nie widzę
tu ścisłej konsekwencji, bowiem wiersz na gnojnej, z Markiem Hłaską w tle, albo paularyzacja,
z Verlaine’m, równie dobrze mogłyby „przewędrować” do pierwszej części). Jest jednak w tych
wierszach taki wydźwięk, że śmierć jest nieodwracalna; autorka nie podejmuje tu trudu, by zmarłym ludziom, nieistniejącym już miejscom czy rzeczom, nadawać temporalny, prezentystyczny
atrybut istnienia (co czyni w części pierwszej). Trudno również posądzać poetkę, że faktycznie
pisząc o śmierci, dosłownie czyniąc ją głównym tematem wierszy tu pomieszczonych, ma na celu
dydaktyczno-moralizujące memento mori; taki osąd byłby zbyt prosty, aby był prawdziwy. W wierszu początkującym tę część (milanówek. ogród ogrodów) autorka pisze:
(…) staram się nie myśleć o (…)
(…) całym tym życiu które kończy się śmiercią (…)
– i jest to właściwie główny temat wierszy tej partii książki. Życie, które kończy się śmiercią.
Albo śmierć, która jest obecna w życiu. Obecna – więc istniejąca tu i teraz; w takim samym stopniu, w jakim istnieje życie. Nie ma tu przeciwieństwa życie - śmierć, nie ma tezy i antytezy. Oba
człony są synonimami. Nie ma czasu przeszłego i teraźniejszego – choć coś na pewno wydarzyło
się wcześniej, a coś innego później, nie mamy co do tego wątpliwości. Ale w naszej „dzisiejszości”
oba czasy współistnieją jednocześnie. Pisze autorka na okładce, cytując frazę: „Przeszłość jest
miejscem, w którym ciągle jesteśmy”. Zauważmy: 1. „jesteśmy” – nie zaś: „byliśmy”); 2. „jest miejscem” – nie zaś „jest czasem” (to powtórka myśli z Punktów przecięcia). Pamięć mieszka pomiędzy
Książki nadesłane
• C. Sikorski, L. Żuliński, Rozmowa, Szczecin 2015
• J. Durski, 36 bytów, Lublin 2014
• M. Dworakowski, Słowo jest ogień..., Szczecin 2015
• J. Starkowska, Ballada o wyrzynarce, Szczecin 2015
• P. Tenczyk, Poemat o czasie przeżytym, Szczecin 2015
• M. Słapik, Najpierw był Tariat, Gołdap 2014
• A. Moroz, Jak uwieść czytelnika? Jonathan Carroll i Andrzej Sapkowski
wobec kulturowych koncepcji śmierci, Warszawa 2014
• K. Borkowska, Rezerwat codzienności, Sosnowiec 2014
• S. A. Keller, Filantropia ego, Łódź 2014
• S. Matusz, Licznik Geigera, Sosnowiec 2013
Jestem stamtąd – i wciąż tam, „w tamtym domu”, w latach sześćdziesiątych; „świecę chorym
światłem”. I wcześniej podobnie: „(…) szczelinami // wycieka ze mnie dziś wczoraj i pojutrze”
– napisała poetka w poprzednim zbiorze, w Punktach przecięcia. Myśl ta jest głównym tematem
wierszy tomu Część planu.
Na koniec pozwolę sobie zrobić klamrę – a może nawet i pętlę. We wstępie zasygnalizowałem,
że Dorota Ryst pisze o istnieniu przeszłości w naszym dzisiaj, o jej wadze. Myśli tej wówczas nie tłumaczyłem; mam nadzieję, że rozmaite aspekty – i obiektywne (literackie, historyczne), i prywatne,
osobiste – ważności dla naszego dziś nieobecnych już ludzi, zdarzeń, miejsc czy przedmiotów zostały
bardziej szczegółowo omówione w interpretacyjnej części bieżącego tekstu. Zgodnie z wyczytanymi
przeze mnie (słusznie? niesłusznie?) zaleceniami autorki, zapisanymi w ostatnim, cytowanym już wierszu (porządki), aby „iść / tak długo żeby dojść do początku” – przechodzę do początku: tomu. I cytuję
ostatnią zwrotkę, przywoływanego również, początkowego wiersza zbiorku (koniec sierpnia, 1939):
chociaż jestem wszechwiedząca czasami krzyczę w nocy
moja terapeutka mówi mi że to nie moje sny wyssałam je z mlekiem
dziewczynki dla której czas na zawsze się zatrzymał
Nie sądzę, że ten trójwiersz wymaga objaśnień.
Ciekaw jestem, jaki jest cały plan Doroty Ryst – skoro omawiany tomik to tylko jego część.
Nie mam pojęcia, czym tę część można dopełnić do całości. Oraz: czy ją w ogóle można i trzeba
dopełniać.
Janusz Taranienko
Dorota Ryst, Część planu, Stowarzyszenie Salon Literacki, Warszawa 2014.
• M. K. Kostyła, Ilustracje do niezapisnych wierszy, Sosnowiec 2014
• K. Czaja, Wędrowiec, Wrocław 2014
• M. Bieszczad, Arnion, Warszawa 2014
• A. Or, Twarze, Gołdap 2014
• L. Żuliński, Ostatnia przeprowadzka, Szczecin 2014
• J. Kurowicki, Migotanie osobności, Szczecin 2014
• S. Wadzyński, Stygnące litery, Białystok 2014
• B. Sadliński, Korytarz przyjmie pośpieszne kroki, Prudnik
• P. Zawadzki, Defenestracja, Nowa Ruda 2014
• M. Krzemkowski, Epopeja Arawijska, Bydgoszcz 2012
• J. Sochoń, Obrót koła. Wiersze z lat 2008-2012, Pelplin 2014
• E. Zyman, Poemat współczesny, Toronto 2014
• J. B. Sokołowska, Deklinacja. Wiersze dawne i nowe, Chorzów 2014
ks. Stanisława Małkowskiego, który wg pierwotnych założeń miał zginąć zamiast ks. Jerzego.
Natomiast dotychczasową wiedzę o męczeńskiej śmierci błogosławionego księdza podważa dziennikarz śledczy Jerzy Sumliński w książce Lobotomia 3.0 (Wyd. Wojciech Sumliński Reporter, 2014).
Ujawnia on bowiem utajnione dokumenty oraz stenogramy z podsłuchów wielu osób. W kilkunastoletnim śledztwie Sumliński stawia odważną tezę, że za porwaniem stoi zupełnie ktoś inny,
a sam proces gnębienia i tortur zadawanych księdzu Jerzemu wyglądał zupełnie inaczej. Można
dowiedzieć się, komu tak naprawdę zależało na wyelimonowaniu patrioty, jakim niewątpliwie
był ks. Jerzy. W tym przypadku najistotniejsze jest to co mówił, jakie wygłaszał homilie. Tak próbuje oddać esencję przesłania księdza Jerzego Lucyna Siemińska:
Nakładem Wydawnictwa Diecezjalnego i Drukarni w Sandomierzu ukazał się zbiór wierszy
Lucyny Siemińskiej Wspomnienie o błogosławionym ks. Jerzym Popiełuszce. Ten skromny tomik jest
skompowany na wzór stacji Drogi Krzyżowej i zawiera 14 wierszy, często rymowanych, ułożonych
w poemat, starajacy sie objąć całe życie księdza.
Nie wybiera się miejsc urodzenia
duże miasto mała wieś kto to wie
gdzie zaczyna się iskra istnienia
i skąd serce do Boga się rwie
Zamilknąć, gdy inni mówią.
Modlić się, gdy inni przeklinają.
Pomóc, gdy inni nie chcą tego czynić.
Przebaczyć, gdy inni nie potrafią.
Cieszyć się życiem, gdy inni je lekceważą.
(I – Dzieciństwo)
Tomik ten powstał jako wspomnienie w roku trzydziestolecia męczeńskiej śmierci księdza
Jerzego, które według dotychczasowej i oficjalnej wersji przyjęło się na 19 października.
Ile trzeba kamieni do worka
jaką wagą obciąża się ciało
i czy tama na tyle jest dobra
aby w wodzie na dnie pozostało
(XIII – Przesłanie)
Skromny tomik Lucyny Siemińskiej, napisany został niewątpliwie z głębi serca, przywołuje
wspomnienie jego postaci, bez gloryfikacji, bez patosu. Jak Autorka zaznacza, do kilku wierszyzostała napisana muzyka, a sam tomik jest hołdem oddanym pamięci. I to się w tym wszystkim
najbardziej liczy.
(VI – Męczeństwo)
Rok wydania również ma datę symboliczną, bowiem w roku 2015 przypada piąta rocznica
beatyfikacji księdza, przypadająca na 6 czerwca. Lucyna Siemińska tym samym znalazła sie wśród
autorów, którzy 30 rocznicy męczeńskiej śmierci ks. Jerzego poświęcają książkę. Autorka tomiku
Latawcom nie potrzeba skrzydeł (2007) robi to najdelikatniej i najprościej. Warto tu odnotować
książkę Łukasza Kudlickiego Portret świętego. Ks. Jerzy Popiełuszko. (Wyd. Komograf, 2014). Kudlicki opisuje sylwetkę męczennika, publikując wspomnienia przyjaciół, współpracowników m.in.
WIĘCEJ NIŻ EKONOMIA.
KAPITAŁ W XXI WIEKU PIKETTY’EGO
Pod koniec kwietnia, nakładem Krytyki Politycznej, ukazał się w polskim przekładzie Kapitał
w XXI wieku autorstwa francuskiego ekonomisty Thomasa Piketty’ego. Oryginał miał premierę
dwa lata temu i szybko stał się jedną z najczęściej dyskutowanych książek na świecie. Dzieło
Piketty’ego to opasłe opus magnum (kompletujące dane zbierane i analizowane przez 15 lat) i
chciałoby się dodać, będąc przyzwyczajonym do kategoryzowania – przykład literatury ekonomicznej. Ale taka etykieta, poza objętością, mogłaby już na wstępie zrazić większość potencjalnych czytelników. A szkoda byłoby, bo jest to książka jak najbardziej do przetrawienia w formie
– ręczę za to jako nieekonomista – i niezwykle pożyteczna w treści. Warto, aby przeczytał ją każdy.
Przynajmniej zaś ci, którym zależy na zrozumieniu, jak kapitalizm przez ostatnie trzysta lat kształtował rzeczywistość, co z tego wynika dzisiaj i jakie są scenariusze na przyszłość.
Pragmatyczna lektura dla humanisty
Nie będzie przesadą stwierdzić, że Kapitał... Piketty’ego humanista przeczyta z przyjemnością. Autor prezentuje bowiem podejście do ekonomii, daleko odbiegające od stereotypów. Przede
wszystkim niewiele tutaj matematyki, abstrakcji czy pretensji do ekskluzywności ekonomii jako
nauki. Ponadto odwrócony zostaje zdehumanizowany porządek, mam wrażenie, w którym rynki
itd. wzięły górę nad człowiekiem. Piketty to pragmatyk. Wychodzi od namacalnej rzeczywistości
i stawia w centrum konkretne problemy dotyczące człowieka, do których opisu służą jasno sformułowane pytania, na które poszukuje się odpowiedzi.
Zobrazowanie status quo ante i status quo nie wyczerpuje jednak książki, ale wiedzie do propozycji rozwiązań. Autor proponuje dobrze znane narzędzia o charakterze prawnym, ale to co wydaje
się odróżniające i zaskakujące, to mocne zaakcentowanie wartości w sensie etycznym jako punktu
Piotr Goszczycki
Lucyna Siemińska, Wspomnienie o błogosławionym ks. Jerzym Popiełuszce, Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia w Sandomierzu, Sandomierz 2015.
nierówności. Zasada jest prosta: jeżeli zyski z posiadanego kapitału przewyższają dochody z pracy,
produkcji – tak jak to ma miejsce dzisiaj – to nierówności będą się pogłębiać, prowadząc do patologii. Na ich pogłębienie lub zniwelowanie wpływ ma też kilka innych czynników, jak wzrost gospodarczy, demograficzny, dziedziczenie czy oszczędności. Gruntowną analizę ich znaczenia również
otrzymujemy w Kapitale XXI wieku. Oprócz wykazania czynników i mechanizmu powstawania nierówności, Piketty prezentuje, jak kształtowała się ich struktura na przestrzeni lat i w ponad 20 państwach na świecie. Szeroko zakrojone analizy pozwalają wysnuć autorowi drugi ważny wniosek:
nierówności nie są wynikiem determinizmu ekonomicznego, ale odzwierciedleniem polityki (co za
tym idzie działania instytucji o określonym charakterze), w pierwszym rzędzie zaś pochodną wyobrażenia na sprawiedliwość. Najlepiej dowodzi tego fakt, że USA na początku dwudziestego wieku
potrafiły zastosować wysoki podatek określany mianem konfiskacyjnego. Dzisiaj natomiast, po splądrowaniu przez neoliberalizm, to jeden z najbardziej nieegalitarnych krajów na świecie.
Więcej niż utopia
Historia jest dla Piketty’ego nauczycielką życia i właśnie z doświadczeń przeszłości wysnuwa
oprócz wniosków na temat obecnej sytuacji, perspektyw, również propozycje rozwiązań. Czyni to
nieśmiało, zdając sobie sprawę, że historia majątków i dochodów jest chaotyczna i nieprzewidywalna. Niemniej jednak są to propozycje godne rozważenia.
Jasno trzeba w tym miejscu podkreślić, że prorównościowe dążenia Piketty’ego i zgłaszane przez
niego propozycje nie mają na celu przeprowadzenia kolejnej urawniłowki na wzór komunistyczny.
wyjścia. Osnową rozważań autora Kapitału XXI wieku jest sprawiedliwość. Piketty odwołuje się tutaj
do zapomnianych zdobyczy Rewolucji Francuskiej, sytuując na wstępie artykuł pierwszy Deklaracji
Praw Człowieka i Obywatela: „Zróżnicowania społeczne mogą być oparte wyłącznie na pożytku
powszechnym”. Tego rodzaju akcenty od początku skłaniały wielu do upatrywania w Pikettym nowego Marksa. Różnica jednak polega na tym, że w przeciwieństwie do myśliciela z Trewiru, autor Kapitału XXI wieku nie namawia do porzucenia obecnego systemu, ale do jego modernizacji.
Jak nie trudno się zapewne domyślić, jednym z kluczowych problemów podejmowanych w omawianej książce są nierówności społeczne i redystrybucja bogactw, czy jak kto woli, kapitału. Obok degradacji środowiska i związanych z tym zagrożeń klimatycznych, to jedna z najbardziej ważkich dzisiaj
kwestii w skali globalnej. Bardzo prawdopodobne, że obie wywrą decydujący wpływ na kształt przyszłości. Nie ma powodów, by sądzić, jak to czynią zwolennicy neoliberalizmu, że zadziała mechanizm
samoregulujący, tzw. niewidzialna ręka rynku. Że przypływ wyniesie w końcu wszystkie łodzie. Jest
wręcz odwrotnie, im większy kapitał tym zwykle większe dochody i rosnące nierówności. Uogólniając,
podział bogactw wpływa na uruchomienie sił, które nierówności pogłębiają (dywergencja) lub zmniejszają (konwergencja). To jeden z głównych wniosków Piketty’ego. Dzisiaj mamy do czynienia wyraźnie
z pierwszą tendencją, a historia zatoczyła koło, tzn. poziom nierówności zaczyna być porównywalny
z tym, który istniał w dziewiętnastym wieku i nadal w dość szybkim tempie rośnie. Zmieniła się jedynie struktura kapitału, co dokładnie zostało przeanalizowane w książce. Obok nowoczesnych rentierów,
pojawili się przedstawiciele superkadr, czyli menedżerowie, o których nieodzwierciedlającym często
wydajności i zaprzeczającym merytokracji uposażeniu, w arbitralny sposób decydują oni sami.
Piketty bada stosunek czynników, które mają wpływ na proces redystrybucji kapitału i powstania nierówności. Mocną stroną tych analiz jest ich długookresowość – około trzy stulecia – co zmniejsza ryzyko błędu, uniemożliwia stawianie zarzutu przypadkowości wniosków. Piketty śledzi przede
wszystkim stosunek kapitału do dochodu jako kluczowy czynnik decydujący o powstawaniu
• S. Pastuszewski, On, Bydgoszcz 2014
• J. Kotański, Głos, Warszawa 2014
• R. Jaworski, Miejsca współczulne, strefy wdzięczności, Lubliniec 2014
• E. Przebieracz, Wiersze przebrane. Wybór wierszy z lat 1991-2011, Lubliniec 2014
• O. Dziechciarz, Przewrócona ósemka, Nowa Ruda 2014
• “Dialog. Najlepsze z najlepszych”, Kraków-Warszawa 2014
• Ł. Dudzińska, MeMbrana. Cyrkulacje, Szczecin 2014
• P. Siatkowski, Z kraku i na skraju, Kraków 2014
• J. Baziak, Całe stworzenie. Wiersze wybrane i nowe 1974-2014, Bydgoszcz 2014
• G. Bursztyński, Gołębie rozmowy, Nowa Ruda 2014
• J. L. Woźniak, Drzewa przy drodze, Sosnowiec 2014
• A. Wołosewicz, Każdy Twój krok prowadzi nad Styks, Szczecin 2014
• M. Tarasiuk, I nie mów do mnie Dżordżyk, Gdańsk 2014
Ma bowiem francuski ekonomista po pierwsze świadomość, że nierówności same w sobie nie są
wcale niczym złym. Z natury nie jesteśmy przecież sobie równi. Ale jeżeli chodzi o wymiar społeczny
to słuszna może być tylko jedna droga, a wyznacza ją przytoczone powyżej zdanie z Deklaracji Praw
Człowieka i Obywatela. Krótko mówiąc, nierówności muszą być uzasadnione. Dzisiaj natomiast nie
służą one społeczeństwom, gospodarce, co przyznają już nawet przedstawiciele Międzynarodowego
Funduszu Walutowego. Celem autora jest więc uczestnictwo w określeniu bardziej sprawiedliwych
modeli społecznych. Piketty podkreśla, że dokonanie tego jest możliwe w ramach systemu opierającego się na własności prywatnej i konkurencji w gospodarce. Kapitalizm jednak, który wyrwał się
spod kontroli w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, trafiając w ręce nielicznych, musi
zostać znów jej poddany, aby sprawiedliwość społeczna i demokracja mogły realnie istnieć, będąc
podstawą nowoczesnego społeczeństwa. Brzmi być może jak nawoływania Lenina zza grobu do
rewolucji, ale Piketty wyraźnie podkreśla, że to przejęcie a zarazem redystrybucja miałyby się dokonać w sposób demokratyczny za pomocą narzędzi, które w przeszłości znalazły już zastosowanie.
Proponuje dwa: podatek progresywny od dochodu, czyli im więcej zarabiamy, tym więcej odprowadzamy do państwowej kasy, co zapobiega nadmiernemu i szybkiemu kumulowaniu środków w niewielu rękach; oraz globalny podatek od kapitału.
Łatwiej zaproponować niż wcielić w życie. Wprowadzenie dzisiaj tego rodzaju mechanizmów
wymagałoby skoordynowanych działań państw na poziomie globalnym. Tymczasem państwa są
biedne (zadłużone) i uzależnione od wielkich korporacji, albo są bezsilne, bo oblepione siecią zależności, które narzuca chociażby Światowa Organizacja Handlu. Ich rolę podważa się od początku lat
siedemdziesiątych ubiegłego wieku , co wpływa w konsekwencji na spadek zaufania społeczeństwa.
Jak zatem przekonać kogoś, kto posiada broń i trzyma nas na muszce, by dobrowolnie nam ją oddał?
Piketty ma świadomość, że snuje utopijne rozważania, ale być może potrzeba nam odzyskać
wpierw właśnie umiejętność myślenia utopijnego. Ile razy historia przekonywała, że to co raz pomyślane może się ziścić. Wszystko, co jesteśmy sobie w stanie wyobrazić jest jakimś rodzajem prawdy,
pisał William Blake. Aby mogła się ona urealnić potrzeba determinacji. Sądzę, że Piketty nie napisałby
tej książki, gdyby nie wierzył, że zmiany mogą się dokonać się na drodze demokratycznej, czyli poprzez
żmudną niekiedy i zwykle wymagającą czasu debatę. W tym kontekście jego książka nie jest zbiorem
utopijnych pomysłów, ale szalenie ważnym orężem argumentacyjnym, mającym solidną podstawę
w postaci wspomnianej już ogromnej ilości danych i długookresowej perspektywy. Może nie ma
dzisiaj szans na taką debatę na poziomie globalnym, ale pamiętajmy, że dyskusje odbywają się też
na poziomach regionalnym czy lokalnym. Warto brać w nich udział, bo kropla drąży skałę. Ale trzeba
być wpierw przygotowanym, a do tego książka Piketty’ego wydaje się być nieodzowna.
Pełny obraz
Na koniec jeszcze dwa zdania o metodologii zastosowanej przez autora. W odróżnieniu od rozpowszechnionej specjalizacji, Piketty dąży zdecydowanie do syntezy różnych dziedzin. Nauki społeczne – historia, socjologia, filozofia, politologia, jak i ekonomia – powinny stanowić uzupełniające
się źródła. Wyłącznie dzięki takiemu podejściu możliwe jest najpełniejsze opisanie problemów, które
pozostają do rozwiązania. Właśnie syntetyczne uprawianie ekonomii, pozwala autorowi nie tylko
wyjść poza wąskie ramy klasycznej ekonomii, ale – obok pragmatyzmu, klarowności, etycznego
zabarwienia – wzbudza zaufanie odbiorcy. Co ciekawe, Piketty nie stroni również od literatury pięknej. Jest świadomy, że w dziewiętnastym wieku, zwłaszcza w jego pierwszej połowie, powieść to
zwierciadło przechadzające się po dziedzińcu, czyli źródło jak sam przyznaje lepsze niż statystki. Stąd
w Kapitale XIX wieku odwołania m.in. do dzieł Balzaca czy Austen.
Jerzy Cyngot
Thomas Piketty, Kapitał w XXI wieku, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2015, s. 800.
• A. Augustyniak, Bez ciebie, Warszawa 2014
• A. Wiktorowska-Chmielewska, i tu, i tu, Kraków 2014
• O. Kubińska, Życie. Wydanie drugie poprawione, Gdańsk 2014
• O. Dziechciarz, Pakuska, Olkusz 2014
• L. Szaruga, Dane dementarne, Bezrzecze 2014
• J. A. Kobierski, Kamienne ścieżki, Warszawa 2014
• P. Podlipniak, Madafakafares, Olkusz 2014
• M. Michalska-Suchanek, Samobójcy Fiodora Dostojewskiego, Katowice 2015
• A. Łozowska-Patynowska, Opowieść o człowieku. Poezja najnowsza
w krótkich interpretacjach, Pruszcz Gdański 2015
• O. Betcher, Poza, Szczecin 2015
• L. Żuliński, Suche łany, Szczecin 2015
• A. Krasuska, Ona i ja, Katowice 2015
• K. Mazuś, Metamorfozy malarskie / S. Mazuś, Refleksje malarskie, Tychy 2015
• G. Janota, Stany skupienia, Mysłowice 2015
• S. Jurkowski, Pamiątka po nieobecności, Szczecin 2015
• E. Moraczewska, Chiaroscuro, Szczecin 2015
• A. Syska, Abecadło strzegło. Wiersze 2006-2007, Szczecin 2015
• M. Dobrzański, Wizja lokalana, Prudnik 2015
• M. Skałbania, Szmuctytuł, Lublin 2015
• M. Pajewska, Podróż d drugiego pokoju. Autorski wybór wierszy 1993-2011
• R. Jabłońska, Inna, Gołdap 2015
• R. Rzucidło, Nieprawdziwy świat, prawdziwe sny, Opole 2014
• “Nihil Novi. Magazyn literacko-artystyczny” nr 29/2015
• L. Zdanowicz, Leoniki i inne wiersze wybrane, Kraków-Łobez 2015
Gazeta literacka
53
RECENZJE
WIERSZE O KSIĘDZU JERZYM POPIEŁUSZCE
RECENZJE
W KAPSULE „PÓŹNEGO DEBIUTU”.
LESZEK SOBECZKO I NIEAUTORYZOWANE
Nieautoryzowane. Jednowyrazowy tytuł, którym Leszek Sobeczko opatruje zawartość swojego debiutanckiego zbioru wierszy, jest z pewnością wieloznaczny. Głowię się jedynie nad tym,
czy jest to wieloznaczność w sensie ujemnym, czy dodatnim. Nie, nie rozstrzygnąłem tego jeszcze
definitywnie, mimo wszystko – owszem – przystąpiłem do napisania recenzji z Nieautoryzowanego. Tom Sobeczki nosi bowiem wszelkie znamiona charakterystyczne dla kompleksu późnych
debiutów. Kompleksu. Zazwyczaj wypowiadamy się o tzw. poezji późnej w superlatywach, nie
punktując tym samym mankamentów późnego debiutu, ale – doceniając przede wszystkim literacki szlif całości, wyśrubowaną jakość warsztatu osiąganą latami poszukiwań literackich, filozoficznych, światopoglądowych. Tymczasem (jak dobrze wiemy) z jednakowym powodzeniem można
przeklinać wszystko, we wszystkim dostrzegać ambiwalencję, toteż istnieje w literaturze i przekleństwo późnego debiutu, i późnego debiutu – ambiwalencja. Inna zupełnie sprawa (i temat na
inne studium), że z jakichś powodów nie chcemy tego aspektu zjawiska dostrzegać.
Sobeczki rezygnacja, apatia, stoicyzm, jest w tym wszystkim cień maniery, jakieś bliżej nieokreślone odium dekadencji. Tak, dekadencji. Która dzisiaj – po Macieju Woźniaku, jego Ucieczce z Elei
oraz słynnej frazie z wiersza Vanishing joint: „Robi się rzeczy, żeby mogły zniknąć” – przybrała
postać pseudo-etyki mimowolnej zgody na utratę. Podoba mi się dla odmiany Sobeczki zaciętość,
jego satyryczny pazur, wola życia, élan vital. Te nieliczne niestety (jakkolwiek dobitne) wyimki z
Nieautoryzowanego, gdzie nie habitus się liczy, ale hiatus, nie produkt tworzenia, ale proces, nie
dzieło literackie (paradoksalnie), ale dzielenie się, nie liniowość, nie spinozjańskie more geometrico, ale odchylenie – parenkliza. Dopiero wtedy Sobeczko wywiera na mnie wrażenie człowieka,
który wie, do czego poezja nie tyle służy, co – j e m u s a m e m u – miałaby posłużyć. Cenię
momenty, w których drapuje się w szaty „piątego prokuratora Judei” i ostentacyjnie przeprowadza sąd nad Chrystusem współczesnej kultury, cywilizacji. Wreszcie – last but not least – nad
Chrystusem polskim, jak to dzieje się w jednym z najlepszych wierszy całego zbioru, Świat:
poleca:
(…) A na dalszym planie
szyją żołnierskie mundury, rżą konie apokalipsy
z obrokiem u szyi. Nie myśl, że będziesz umierał
za nic. Jest górnolotność bliższa niż koszula: Bóg,
Honor, Ojczyzna. Ale o tym później i przy innej okazji.
Nigdy nie zdążysz zapytać, w jakiej walucie umierasz.
(Świat)
Powiedzmy to od razu: Sobeczko wydał tomik bardzo dobry, sprawny i świeży, a jednak mimo
to – jak gdyby przekomponowany, nadpisany. Mam także istotny problem z idiomem Sobeczki,
a przynajmniej z czymś, co z idiomatycznością twórczości Sobeczki – pragnąłbym powiązać. Niestety bowiem – muzyka tekstu w Nieautoryzowanym, prozodia poetycka, składnia języka literackiego, jego kadencja i architektura są zatrważająco jednolite. Jednolitość ta jak gdyby wyrastała
z niegdysiejszej „honetyzacji” tekstu literackiego, wielkiej fali epigonizmu formalnego, z którą
mocowała i mocuje się nasza poetycka współczesność pod wpływem oddziaływania poezji Romana Honeta, autora takich tomów, jak baw się (2008) czy piąte królestwo (2011). Wydaje się bowiem,
że Sobeczko – w istocie – i to świadomie lub nie, przesiąknął tego typu frazą (a może i frazeologią), co uwidocznia się np. w wielokrotnym składaniu zdań, w składni rozwlekłej, która wszakże
– co paradoksalne i charakterystyczne właśnie dla Honeta – nie przynosi tu efektu legato w stylu
choćby Andrzeja Sosnowskiego, lecz staccato – rytmiczne, nerwowe oraz ewokujące bardzo określony typ refleksyjności: rwanej, niepojemnej, ograniczonej, tymczasowej.
W pustych miejscach rezyduje rzeczywistość, chociaż
weszła z butami na siłę, nie zostawia śladów
w cyfrowej postaci.
Trzeba płacić, poniekąd należy, najdroższy
sortyment – co łaska. Dłużników bowiem nie biorą
do nieba. Nawet tych w samych skarpetkach.
Nago
i z pustymi rękami, to właściwa kategoria
wniebowzięcia.
Fot. Sybilka Storie
(Wieczna kanikuła z rozterkami)
Z perspektywy całości nie wiem, naprawdę nie wiem, czy Sobeczko jest na drodze wewnętrznej ewolucji. Najsilniejszy jest zresztą właśnie wtedy, kiedy mnie o tym przekonuje, kiedy dynamizuje swoją narrację, kiedy nareszcie uporczywie trwa, obstaje przy wywieraniu na innych,
ustalaniu, utwierdzaniu wrażenia siebie jako poszukującego swej własnej istoty. Męczy mnie
Największa słabość książki Nieautoryzowane została tym samym czytelnikowi przedstawiona.
Zamykając książkę i odkładając ją na półkę, nie jestem w stanie bez wątpienia stwierdzić, czy
autor celnej, punktującej trudną, umowną interpersonalność lektury tekstu frazy „A ty, czytelniku,
czuwaj! Szpak potrafi mówić, / to, co chcesz usłyszeć” (Szpakami karmieni) w istocie jest „na drodze wewnętrznego rozwoju” (sic!), nie przekonuje mnie on bowiem o swoim pędzie pisarskim.
Raz jeszcze – na potrzeby rozjaśnienia mojego zarzutu – niech wróci Spinoza. Jednym z nadrzędnych pojęć spinozjańskiej metafizyki okazała się kategoria tzw. conatusu (łac. skłonności). Desygnowała ona stan intencjonalny, rodzaj fundamentalnego, egzystencjalnego nastawienia podmiotu,
który można było określić jako organiczną dlań wolę zachowania własnego życia, instynktowną
wolę przetrwania, zachowania energii będącej życiowym budulcem konstytuującym spinozjańskie „Ja”. Właśnie to pojęcie najsilniej określa to, co w Nieautoryzowanym deficytowe. Cóż, u
Sobeczki conatusu nie ma, być może – jeszcze nie ma. Conatusu, rzecz jasna, w sensie literackim,
tj. nie tylko logocentrycznej, lecz także logicznej, logicznej w sensie logiki uniwersów literackich
– woli przetrwania w słowie. Affectusu dla odmiany jest zbyt mało, a ujawnia się on dopiero w
drugiej części książki, formalnie i jakościowo bardziej interesującej od pierwszej (Baruch Spinoza
„afektem” nazywa emocję, wzruszenie, które należałoby nazwać również wzruszeniem intelektualnym, „wzruszeniem umysłu”). Tak, Nieuautoryzowane nie jest tomikiem afektualnym w sensie
spinozjańskim. Prześladuje ów zbiór swoista, immanentna bezprojektowość, albo swego rodzaju
– „niedoprojektowanie”, tak jak poezję młodych roczników – cechuje wydawanie tomów „przeprojektowanych”. Cóż, nie jest to oskarżenie skierowane pod adresem Leszka Sobeczki, ale raczej
– do jego współczesności literackiej. Mimo tego wszakże – poezja w Nieautoryzowanym (jako
poezja późnego debiutu) broni się wystarczająco. Nadużyciem byłoby więc stwierdzić, że autor
debiutanckiego tomu uprawiałby tu coś na kształt poezji „pisma maszynowego”.
Kim zatem jest podmiot tomu Sobeczki, Nieautoryzowane? Kimś – zdawałoby się – kto
wygłasza swoje poglądy, lecz ich nie autoryzuje. Podmiot Sobeczki mimo to usiłuje wypowiadać
prawdy o świecie i rzeczywistości, więcej: jest to dla niego najważniejsza funkcja egzystencjalna,
potrzeba życiowa, motywacja. Wszystko jednak, co tworzy, nie obiecuje więcej niż zwykła filozofia życiowa, filozofia – rzecz jasna – poetycka. Podmiot Sobeczki jest filozofem, ale filozofem
domowym lub – w gorszych realizacjach w zbiorze – podwórkowym. Zdarza mu się estetyzować
swoje doświadczenie życiowe, estetyzować nadmiernie: „Chałwa mojego dzieciństwa / jest krucha. Nie zawsze miałem złotówkę / i po drodze obok wieży ciśnień, gdzie stała / zielona budka”
(My, to). Bywa też w swojej kolokwialnej mądrości wielki, większy od mędrców: „Tylko partyzanci
atakują / z zaskoczenia. Liczę na łut szczęścia i przychylność Boga” (To nie groźba). Nie jest to
bowiem poezja erudycyjna, Sobeczko jako debiutant nie jest puer senex, choć usiłuje uprawiać
filozofię życia, czyni to w sposób nieautoryzowany. Nie jest to orfizm, nie ma u Sobeczki orfickiej
emocji, a autotematyzm i intertekstualność tomu Nieautoryzowane to zaledwie instrument w
dobitniejszym zarysowywaniu własnego modus vivendi. Nie jest to wreszcie liryka obserwacyjna,
Sobeczko ani nie ignoruje, ani nie uwypukla mimetycznych problemów obserwatora usiłującego
„odpowiednie dać rzeczy słowo”. Jest za to skupiony na sobie, najczęściej skupiony na własnych
życiowych podsumowaniach, na poetyckiej racjonalizacji własnego doświadczenia życiowego. Z
tego najbardziej powodu to przedziwny debiut. Cóż więc – w miejsce jakiegoś nowoczesnego
orfizmu – kolokwialność małej filozofii… W miejsce autorskiego stempla – piętno nie tyle Norwidowskiego niedokończenia, co prozaiczny skutek niezautoryzowania, a więc rodzaj w tym
samym stopniu intelektualnej rezygnacji (jakkolwiek – tylko częściowej), co intelektualnego
autentyzmu. Tom Nieautoryzowane to tom złożony ze sprzecznych sobie żywiołów. Nie tworzy to
bynamniej żadnego alchemicznego małżeństwa przeciwieństw, sprzeczności warsztatu Sobeczki
są zbyt słabo do tego celu zarysowane. Zastanawia jakkolwiek. I frapuje ta niepoddająca się konsekwentnemu zindywidualizowaniu indywidualność podmiotu zbioru. Świat późnego debiutu
jako kapsuła „ciężka od uprzedmiotowienia”, bez principium individuationis? Kto wie…
Karol Samsel
Leszek Sobeczko, Nieautoryzowane, Wydawnictwo Mamiko, Nowa Ruda 2015, s. 90.
Książki do nabycia w dobrych księgarniach
oraz bezpośrednio u wydawcy pod numerem telefonu 782-022-502
lub drogą mailową: [email protected].
W odpowiedzi na liczne zapytania, uprzejmie informujemy,
iż autorów zainteresowanych wydaniem własnej książki
zapraszamy do kontaktu e-mailowego
pod adresem [email protected]
Redakcja
54
Migotania 47
Fot. Jerzy Suchanek
W numerze maluje Monika Ślósarczyk
gazeta literacka
Migotania
Ur. 30 maja 1971 w Bielsku-Białej. Dyplom ASP w Krakowie 1996
z malarstwa sztalugowego w pracowni Jana Szancenbacha z aneksem w pracowni kaiążki i typografii Jana Banaszewskiego. Oprócz
malarstwa sztalugowego zajmuje się artystycznym wykończeniem
wnętrz - mozaika ceramiczna, sztukateria, fresk, płaskorzeżba itp.
Była uczestnikiem około30 wystaw zbiorowych, 50 indywidualnych. Ponadto jest twórcą happeningów np.: ''lepienie owiec",
"owsik Krzywicki", uczestnikiem plenerów malarskich krajowych
i zagranicznych. Jej prace można oglądać m.in. w restauracji "Wierzynek" w Krakowie, Willi Decjusza w Krakowie, etnochacie "Topolej" w Goleszowie, hotelu "Góral" w Szczyrku, zajeździe "Korbasowy Dwór" w Cieszynie.
www.migotania.pl
ISSN 2083-2494
numer 2 (47) 2015
Redakcja:
Redaktor naczelny: Zbigniew Joachimiak
Z-ca red. nacz: Jerzy Suchanek
Sekretarz redakcji: Karolina Zdanowicz
Dział tekstów: Agata Foltyn
Redaktorzy: Maria Jentys-Borelowska (Kraków),
Andrzej Wołosewicz (Warszawa), Bogusław Żyłko (Gdańsk).
Stale współpracują:
Anna Frajlich (Nowy Jork), Piotr Goszczycki (Warszawa),
Artur D. Liskowacki (Szczecin),
ks. Janusz A. Kobierski (Warszawa), Adam Majewski (Gdańsk),
Grzegorz Musiał (Bydgoszcz), Jerzy Niesiobędzki (Wyszembork),
ks. Jan Sochoń (Warszawa), Leszek Szaruga (Warszawa),
Olga Śmiechowicz (Łódź), Roman Warszewski (Gdynia),
Marek Wawrzkiewicz (Warszawa), Krystyna Śmiechowicz (Łódź),
Zofia Beszczyńska (Warszawa), Sławomir Majewski (Miechów),
Leszek Żuliński (Warszawa)
Redakcja niekoniecznie podziela poglądy autorów.
Opracowanie graficzne: Gdańska Pracownia Edytorska/WiS Opcjon
Dział fotografiki: Sybilka Storie
Wydawca: Fundacja Światło Literatury
Adres redakcji: Fundacja Światło Literatury,
ul. Grunwaldzka 303, 80–314 Gdańsk
tel. 782-022-502
[email protected], [email protected]
Migotania. G a z e t a l i t e r a c k a sprzedawana jest w salonach
Empik w całym kraju w cenie 15 zł. za pojedynczy egzemplarz
(numer podwójny w cenie 25 zł.). Możliwy jest również zakup
za zaliczeniem pocztowym. Łaskawe zamówienia proszę
składać w Redakcji dowolną drogą. Redakcja uprzedza,
iż nie odsyła tekstów nie zamówionych. Staramy się odpowiadać
na propozycje tekstowe, ale nie zawsze możemy to
zagwarantować. W korespondencji z Redakcją prosimy używać
przede wszystkim adresów e–mailowych.
W sprawie zamieszczania reklam prosimy
o kontakt mailowy na adres: [email protected]
Autorzy goszczący po raz pierwszy:
Hanna Brakoniecka. Nauczycielka, bibliotekarka, prozaiczka,
rysowniczka, autorka zbioru opowieści Wjechał we mnie tramwaj. 77 opowieści o miłości”.
Bekir Czobanzade. Był największym poetą Tatarów krymskich
w XX stuleciu. Urodził się w 1893 roku w miejscowości Argyn na
Krymie, zmarł w 1938 roku. Był poetą, ale także naukowcem,
językoznawcą i literaturoznawcą, profesorem uniwersytetów w
Budapeszcie i Lozannie, uniwersytetu w Symferopolu na Krymie
i uniwersytetu w Baku w Azerbejdżanie. Turkolog , znawca języków tureckich. Zajmował się także folklorem tatarskim na Krymie. Naukowa polemika skończyła się dla niego oskarżeniem o
szpiegostwo i chęć obalenia ustroju sowieckiego. Aresztowany
w roku 1938 przez NKWD zginął w niewyjaśnionych do dzisiaj
okolicznościach. W swoich wierszach opiewał krymską ojczyznę
i ubolewał nad upadkiem współczesnych Tatarów. Jego dorobek poetycki nie jest duży, ale bardzo znaczący dla współczesnej poezji tatarskiej.
Wszystkich Czytelników,
Autorów
oraz Przyjaciół „Migotań”
zapraszamy
do wsparcia finansowego naszej Gazety
poprzez jej prenumeratę.
Tylko dzięki Waszej pomocy
będziemy w stanie przetrwać
na trudnym rynku
oraz drukować Wasze teksty.
Dziękujemy za pomoc!
Redakcja
Henryk Jankowski. Prof. zw. dr hab. Szef Katedry Orientalistyki i Turkologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu,
językoznawca, badacz języka Tatarów krymskich.
Marek Ławrynowicz. Rocznik 1950. Pisarz, autor licznych
słuchowisk, członek zespołu autorskiego powieści radiowej,
felietonista, krytyk, popularyzator literatury; redaktor naczelny
kwartalnika literackiego „Wyspa” (2007-2008), inicjator i opiekun redakcyjny audycji „Książki pod Lupą”, współtwórca (z Marcinem Wolskim) audycji III Programu Polskiego Radia „Nasz ulubiony ciąg dalszy”. Autor powieści, a także zbioru opowiadań
oraz opowieści fantastyczno-sensacyjnej. Cieszy się opinią czołowego polskiego pisarza humorysty o nieporównanej swadzie
gawędziarskiej, niepoślednim darze obserwacji, wybitnym zmyśle tragikomizmu i absurdu oraz niewyczerpanej życzliwości dla
wszystkiego, co ludzkie, arcyludzkie… Jego utwory, choć osadzone w pełnych dramatyzmu realiach historycznych, naznaczone mądrością człowieka, który „zaliczył” niejedno trudne
doświadczenie, nie tylko nie przytłaczają, ale bawią, wzruszają
i …pozwalają zrozumieć.
DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW
SAMORZĄDU
WOJEWÓDZTWA POMORSKIEGO
DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW
MINISTRA KULTURY
I DZIEDZICTWA NARODOWEGO
Yvon Le Men. Urodzony w 1953 roku. Ceniony francuski poeta,
prozaik, animator kultury pochodzenia bretońskiego. Debiutował tomem wierszy Vie w 1974 roku. Autor wielu, w tym nagradzanych, książek poetyckich i prozatorskich. Mieszka w Lannion
(dep. Côtes d’Armor).
Adrian Tujek. Urodzony w 1990 roku. Ukończył Wydział Prawa
i Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego. Dostał się na aplikację adwokacką i planuje rozwój w tym zakresie. Laureat kilku
konkursów prozatorskich. Pisze również poezję, którą publikował
m. in. w „Gazecie Kulturalnej”, „Angorze” i „Helikopterze”. Obecnie
pracuje nad pierwszą książką poetycką oraz „zwiedza cały świat”.
Prenumerata!
Cena „Migotań” wynosi 15 złotych (25 złotych numer podwójny),
w prenumeracie 12 złotych za egzemplarz (24 złote numer podwójny)!
Prenumerata za cztery kolejne numery wynosi 60 zł. To koszt gazet wraz z przesyłką.
Aby mieć pewność, że przesyłka nie zaginie, zachęcamy do wybrania opcji przesyłki poleconej. Wówczas koszt
prenumeraty to 68 zł.
Jak zamawiać? To proste! Jest na to wiele sposobów:
1) Zadzwoń pod numer 782-022-502 i złóż zamówienie;
2) Wyślij zamówienie mailem na adres: [email protected];
3) Wyślij zamówienie na adres: Fundacja Światło Literatury, ul. Grunwaldzka 303, 80-314 Gdańsk.
W tytule przelewu proszę podać adres, na który ma być przesyłana prenumerata, oraz numer „Migotań”, który ma
zapoczątkować prenumeratę. Prenumeratę otrzymasz po wpłaceniu odpowiedniej kwoty na konto: Bank Millennium 74
1160 2202 0000 0001 7019 5866
lub za pobraniem pocztowym (koszty pobrania ponosi prenumerator).
Gazeta literacka
55
Leszek Szaruga
Jacek Geisler
Morituri te salutant, Veritas!
1.
Larvatus prodeo – wkraczam zamaskowany
i słusznie, gdyż być człowiekiem to rzecz nieprzyzwoita;
i nigdy dość przebrań, masek, obłudy
by przesłonić gorszący skandal człowieczeństwa.
2.
Bóg grzesznika nie potępia;
On się tylko grzesznikowi- unieobecnia.
3.
Poszukiwaczy Prawdy cechuje wstrętne zamiłowanie
do poufnych i cynicznych omaców Rzeczywistości,
do wsadzania łapy pod kieckę obłudy i iluzji,
do obrażania Sromu Człowieczego – hańba!
Bij, kto w Boga wierzy, tych przeklętych
Poszukiwaczy Prawdy.
4.
– I po coś ty za niego wyszła?
- To był jedyny sposób, by przestał się mną zajmować.
6.
Kto lubi występować w roli Moralnego Autorytetu,
ten jest świnia atestowana, świnia – na gwarancji.
7.
Srać na świata tego Padół,
Rzadkim gównem – z góry na dół.
Srać na miasta , srać na wioski
Na urzędy i na kioski.
Srać na bliźnich swych - obficie!
To ci jest Wspaniałe Życie!
8.
Szał miłości (wyznanie)
Kocham, mój Aniele, twą szczękę, piętę i śledzionę.
Twe płucka i wątrobę – uwielbiam.
Marzę, by się zamotać w twych jelit oplotach
i skąpać w żołądka twego treści.
Chłeptać pragnę twą Krew, aż po grobu próg.
Tak mi dopomóż Bóg! Tak mi dopomóż Bóg!
9.
Wieczny jest Ogień Piekielny.
gdyż wieczny jest Bunt Człowieczy.
10.
Kto w Gównie robi, ten się w gówno obraca,
lecz kto w Lylyjach tyra, ten nie staje się Lylyja.
11.
Homo-cham
Choć mi tak niebo ty złocisz i morze,
ja ci przywalę i wychędożę.
12.
Samotność jest cieniem, który Bóg rzuca na człowieka.
Milczenie jest Słowem Boga, Skupienie jest modlitwą
człowieka
A Cisza – emblematem tej Wieczności, w której Bóg
i Człowiek – jedno są.
56
Migotania 47
im zacznę cytować mądrzejszych i zabawniejszych od siebie, chciałbym poczynić kilka uwag wstępnych luźno lub
wcale nie powiązanych z ciągiem dalszym niniejszego felietonu.
Konkretnie dwie uwagi. Pierwsza dotyczy wydanego wreszcie prawomocnego wyroku skazującego na dwa lata w zawieszeniu za
nielegalne wprowadzenie stanu wojennego generała Kiszczaka,
co zresztą znalazło oddźwięk prasowy, w oddźwięku tym atoli nie
było ani słowa na temat spowodowanej przez ów czyn wielotysięcznej śmierci tych wszystkich, których pozbawiono, za sprawą
wyłączenia telefonów i wprowadzenia godziny milicyjnej pomocy lekarskiej – jeśli mówimy o ofiarach stanu wojennego, wspomnijmy i o tym, przy czym warto się zastanowić nad kwalifikacją
tego czynu: zabójstwo z premedytacją czy raczej nieumyślne spowodowanie śmierci? Uwaga druga dotyczy mowy naszych polityków, nie dość, że coraz bardziej plugawej, to dodatkowo jeszcze
utrwalającej model państwa narodowego, gdy czas się wreszcie
obudzić w państwie obywatelskim. Gdy słyszę, że w wyborach
decydować będą Polacy, a nie obywatele, to nie wiem dlaczego,
ale przypominają mi się bełkoty wodza III Rzeszy zaczynające się
niezmiennie od słów: „Deutsche Männer und deutsche Frauen!”.
Jakoś fajniej by mi się słuchało wypowiedzi mówiących o obywatelkach i obywatelach Polski niż tylko o Polakach (ale już nie
o Polkach!), którzy z pewnością stanowią w Polsce większość, lecz
nie są jedynymi jej mieszkańcami.
I to tyle, a teraz ad rem czy, jak to ostatnio słyszę, do adremu:
Znaki, co wie każdy, są sprawą w naszym życiu niesłychanie
ważną, czasem nawet wdzierają w życie człowieka z nieodpartą
mocą, a wówczas, bywa, dopatrujemy się w nich zapowiedzi spraw
jeszcze w naszym życiu ważniejszych. Tak było i tym razem, gdy
w czasie publicznego zgromadzenia Pan Prezydent Elekt, widząc
upadający na ziemię opłatek, porwał się był z klęczek i rzucił się
hostię ową ratować, co też uczynił był z sukcesem wielkim. Nie
jedyny to znak towarzyszący początkom prac prezydenckich.
Czujnie wypatruje tych znaków autor do niedawna uznawany
za nadzieję polskiej poezji, a obecnie skupiony przede wszystkim na preparowaniu dość intelektualnie przaśnych felietonów
dla tygodnika „wSieci”. Ówże
Wencel Wojciech, gdyż o nim
tu mowa, donosi w utworze
zatytułowanym „Moja babcia
pochodzi z Chrzanowa” (nr
23/2015) o zjawiskach zaiste budzących zdumienie:
„A znaki są oczywiste. Kandydat na prezydenta, któremu
patronuje św. Andrzej Bobola, pierwszą turę wygrywa
w dniu miesięcznicy smoleńskiej, drugą w dniu Zesłania
Ducha Świętego, data jego
zaprzysiężenia wiąże się zaś
z uroczystością Przemienienia Pańskiego i rocznicą wymarszu
Pierwszej Kompanii Kadrowej z Oleandrów. Jest jasne, że Bóg nie
załatwi za nas wszystkiego, ale po coś te znaki daje”. Ba! Pytanie
zasadnicze brzmi chyba tak: w imię jakiego „my” wypowiada się
Wencel, Wojciech Wencel?
Być może w imieniu tych, których szał jakiś napadł, a o których
w obszernym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” zatytułowanym
„Furia” ze znawstwem i smakiem opowiada Chwin, Stefan Chwin.
A opowiada tak: „Politycy PO i przychylni im komentatorzy nie
przyjmują do wiadomości, że pod powierzchnią tzw. normalnego życia buzuje furia z powodu np. frustrujących stosunków pracy w Polsce. Kapitalizm jest systemem trudnego życia, w którym
nie wszyscy sobie radzą, dlatego wielu czeka na pomoc. (…) PiS
przejmuje całe obszary lewicowych frustracji, które naprawdę są
ważne dla ludzi. Umiejętnie wydobywa w programie problemy
socjalne. (…) Dlatego PiS rozsądnie zmienił się w prawicową lewicę katolicką. Przekaz brzmi: jesteśmy prawicowcami w ramach
tradycyjnej kultury polskiej, a równocześnie prowadzimy lewicową politykę socjalną”. Przyznam, że konstrukcja terminologiczna
powołująca do życia „prawicową lewicę katolicką” to wkład w rozwój polszczyzny otwierający przed politologami szerokie bramy
ucha igielnego. Ale zgoda – zarówno prawica, jak i lewica potrafią kreować mniej lub bardziej opresyjne systemy autorytarne,
a nie brak przy tym katolików, którzy gotowi są takim przedsięwzięciom patronować, co Chwin jakby jednak zauważa, lecz zdaje się tym nie przejmować: „Platforma była mi bliska z powodów
światopoglądowych. Jej postawa wobec polskiej duszy to postawa nieinwazyjna, co wynika z filozofii liberalizmu. Natomiast PiS
jest inwazyjny, bo ma pomysł, jak powinno wyglądać życie duchowe każdego Polaka. I na dodatek chce to życie urządzać poprzez
instytucje państwowe, szkolnictwo, kulturę. To mnie trochę jako
pisarza niepokoi. Ale z drugiej strony PiS lepiej wyczuwa stan świadomości, jaki jest w tej chwili w Polsce”. I tu dodaje Chwin uwagę,
której nośność jest tak istotna, jak słynnej „poprawki Kaleckiego”,
którą wkuwać musiał każdy, kto onymi czasy zdawał egzamin z
przedmiotu nazywanego „ekonomia polityczna socjalizmu”: „Ale
niewykluczona jest zupełna ewolucja PiS-u. Sprawa z Dudą jest
sygnałem, że ich też niepokoi zmiana pokoleniowa, która następuje
Kapitalizm
jest systemem
trudnego życia.
(S. Chwin)
w Polsce, więc lepiej od PO się do niej przygotowali. Teraz to wygląda na monolit, jednak nie wiadomo, czy w nowym PiS-ie będzie
miejsce dla żubrów pisowskich typu Macierewicz, przynajmniej
na pierwszej linii. Myślę, że w PiS-ie mocno się zastanawiają, czy
nie modelować partii w stronę nowoczesnej partii konserwatywnej bez rozmaitych dotychczasowych ostrości”. Żubr pojawia się
w wypowiedzi Chwina nieprzypadkowo – wszak to słynny poeta
z Milanówka przyrównał niegdyś prezesa PiS do żubra ukąszonego w zad i gnającego z furią (z Polską zapewne na grzbiecie) ku
świetlanej przyszłości. Furia to furia, a znaki są oczywiste: niewykluczona jest zupełna ewolucja PiS. Zupełna?! Strach się nie bać...
Cóż – nikt nie jest w stanie przewidzieć biegu zdarzeń, ale nie
dziwi, że pojawiają się w zwojach mózgowych myśli mniej lub bardziej stosowne, a dotyczące tego, czy ludzie wiedzą co czynią, gdy
np. na przywódcę wysokich niebieskookich blondynów wybierają
niewysokiego pokurcza o piwnych oczach oraz czarnym owłosieniu i pozdrawiają go gestem gladiatorów skandujących Morituri
te salutant! Historia pełna jest podobnych scenek, z których niewiele uznać można za kabaretowe. Dlatego z namysłem czytałem
kolejny wywiad z pisarzem – tym razem jest to Eustachy Rylski,
prozaik wybitny – zatytułowany, a jakże, „Konwulsje i demony”
a pomieszczony na łamach tygodnika „Newsweek” (nr 26/2015),
w którym zakłada możliwość powstania koalicji ruchu Pawła Kukiza z PiS: „To może być wredny kraj. (…) Taki, który już dopilnuje, by
część jego obywateli poczuła się w nim źle. I zapewniam panią, że
nie będą to złodzieje, aferzyści, bandyci, chuligani, kibole. Ale władza łaskawa jest. Niezadowolonych nie pozostawi bez wyboru; albo
przymkną dziób, albo won
z ojczyzny. Nikt nie potrzebuje malkontentów. (…) Do
tego nie trzeba, jak za rządów PiS w latach 2005-2007
budzenia o świcie i aresztowania w świetle kamer.
Jest coś takiego jak nastrój.
To są często rzeczy, których
nie da się wprost nazwać.
Gdy do głosu dochodzą
ludzie, którzy nie pozostawiają innym przestrzeni
do rozmowy. Gdy w telewizji słyszymy przemówienia, od których cierpnie skóra. Gdy sąsiad, który dotychczas
się nam kłaniał i był bardzo uprzejmy, daje nagle do zrozumienia, że nie chce mieć z nami nic wspólnego. Że już nie bywamy
w domach, w których dotychczas kordialnie nas goszczono. Że
przeczuwamy odwet za winy niepopełnione, ksenofobię, tępą redefinicję naszych związków ze światem. To nie musi zaowocować zdarzeniami, wystarczy, że zaowocuje nastrojem, który z czasem może
stać się nie do zniesienia. A jeśli do tego dojdą chybione decyzje
spuszczające gospodarkę w kanał, trzeba będzie wskazać wroga.
Najlepiej ludu. (…) Polski sukces jest jeszcze kruchy, złe rządy mogą
go zmielić na pył w ciągu paru miesięcy. (…) Kaczyński już wie, że
raz zdobytej władzy – jak mówi klasyk – się nie oddaje. Zrobi więc
wiele w tym kierunku i jeśli koalicja z Kukizem zapewni mu większość pozwalającą zmienić konstytucję, to ją zmieni. Kaczyński wie,
że demokratyczną Polską rządzić się nie da. Że to iluzja. Można nią
administrować, można ją reprezentować na zewnątrz i można w
niej zarządzać bieżącą sytuacją, co na blachę miał wykute Tusk.
Tymczasem Kaczyński chciałby realizować swoją niedogadaną
z narodem wizję i do tego potrzebna jest mu władza autorytarna”.
Tak zatem furia, konwulsje i demony... Zapowiada się literacko
nośnie. Potwierdzają to eseistyczne zapiski Macieja Meleckiego
zatytułowane „Gdzieniegdzie” w najnowszym zeszycie „Twórczości”
(nr 6/2015): „Rok 2017. Po południu oglądałem transmisję na żywo
z palenia książek literatury zwyrodniałej – pod Belwederem płonął stos książek wydanych po 1989 roku i uznanych przez Departament Higieny Literackiej za literaturę nienarodową, zawierającą treści destrukcyjne, jak podawano na pasku informacyjnym.
Obwoźna wystawa „Sztuki zwyrodniałej” od przyszłego tygodnie
ma zagościć w Muzeum Polskim w Katowicach. Jako pracownik
kultury mam na niej być obowiązkowo. Instytut Mikołowski ma
w imieniu od dwu lat Jana Pawła II – największego od dwu lat
poetę Polskiego, a w dodatku Św. Wiersze można publikować
w tygodniku literackim – jedynym takim periodyku w kraju - „Polskie słowo”. Można teoretycznie, bo żaden wiersz niezawierający
treści narodowych bądź historycznie polsko-literackich nie przechodzi przez żelazne sito kolegium redakcyjnego, na czele którego stoi Wojciech Wencel”.
Leszek Szaruga
Rys. Monika Ślósarczyk
5.
I w tym cały jest ambaras
Żeby troje chciało na raz.
N

Poszczekadła Czwarte (1)
WYPRASOWANIE (15)
Fot. Piotr Sawiński
ANNA
FRAJLICH
Kobiety Renoira
Nad rzeką kąpią się i piorą
w powietrzu drga perlista para
gdy w ociężałe dłonie biorą
ręcznik na płótnach Renoira
w tiule w półcienie i w pejzaże
ich ciepłe brzuchy mgła owinie
spocą się w południowym skwarze
potem Mozarta na pianinie grać będą
w siebie tak spowite
w piersi i w łokcie i w ramiona
wsłuchane w swoje własne uda
WIERSZ-PLAKAT
jak w prawdę wciąż nie objawioną
a zieleń miękka jak pościele
błękit jak chłodne prześcieradła
znów będą tańczyć w tę niedzielę
na trawie ręcznik będą kładły…
Ryc. Monika Ślósarczyk
Ryc. Monika Ślósarczyk

Podobne dokumenty