Pobierz PDF
Transkrypt
Pobierz PDF
Szczególnie polecamy: ● M. Michalska-Suchanek o Dostojewskim ● Proza M. Ławrynowicz, D. Bitner ● R. Warszewski o Castro ● ks. Jan Sochoń o Twardowskim ● K. Śmiechowicz o Achmatowej ● Poezja A. Rybałko ● Poezja kapłańska ● Nowe przekłady W. Blake’a ● C. Sikorski o pożytkach z monadologii nam świeci. Wieczorami ekran cia Gwiazdy się z zy dlawydzniiecosłyi.. Telewizja jest jak Życie jest dla dorosłych. (Alicja Rybałko, Telewizja) N r 2 ( 47) 2015 kw art al ni k cena 15 złotych ( w tym VAT 8 %) Karol Graczyk Granice miasta Ciało jest miastem, miasto jest ciałem. Kto pomieszkiwał w naszych dzielnicach, dawno zapomniał nazw pobliskich ulic, lecz nie dlatego, że ich nie pamięta. Pod mostem płynie sucha ciemna rzeka. Z ula na brzegu wypełza stara pszczoła, na chwilę przed śmiercią, by jej nie dzielić z towarzyszami, lecz nie dlatego, że lubi samotność. Trudno jest żyć, trudno jest umierać. Pobliski dworzec wyciska z wagonów ostatnie krople tłumu. Ta trasa była nasza. Dokąd idzie miłość, kiedy stąd odchodzi? W numerze maluje Monika Ślósarczyk Gazeta literacka ISSN 2083-2494 Fundacja Światło Literatury Gdańsk 2015 edług niektórych opinii angażowanie poezji w bieżący dyskurs społeczno-polityczny stanowi przejaw kształtowania się nowej formacji poetyckiej i pokoleniowej zmiany warty. Przebicie się tzw. poezji zaangażowanej do szerszej świadomości następuje dopiero wówczas, gdy powoduje zauważalną zmianę postaw społecznych i politycznych obywateli (czytelników). Tymczasem inicjowany od czasu do czasu ze strony różnych środowisk poetyckich „chocholi taniec” polityki i poezji przypomina jak dotąd zabawne, ale i trochę żenujące lapsusy, które przydarzały się w przeszłości rodzimym politykom. Osobom z gruntu rzeczy niezainteresowanym poezją w ogóle, ale intencjonalnie pragnącym ją wykorzystać do bieżącego lukrowania własnych postaw: „żegnamy dziś poetkę Czymborską”, „naszą drogą panią Wisłocką”, „której wiersze były dla nas taką dawką pozytywizmu”. Niejako na przeciwległym biegunie językowych „figlów”, które „mężom stanu” spłatał język, znalazł się swego czasu głośny wiersz Güntera Grassa, sugerujący wbrew większości geopolitycznych analiz, że to Izrael – jako mocarstwo atomowe – zagraża pokojowi na świecie. Głos ten, pragnąc wpłynąć na obowiązujący światopogląd, wydawał się przejawem reakcji wręcz odwrotnej od zamierzonej; to zaangażowany politycznie utwór usiłował (nazbyt relatywizując przekaz) nadążyć za bezwzględną polityką. Wiersz Do Jarosława Kaczyńskiego prof. Jarosława Marka Rymkiewicza to niemal deklaracja polityczna; akces do wyznawania i głoszenia idei, za którą stoi polityczna racja określonej formacji politycznej. Gdyby nie towarzyszyły mu szczere emocje poetyckiego uniesienia, byłby postrzegany wyłącznie jako element bieżącego Sprawy polityczne? dyskursu politycznego. Zaangażowanie poety w założenia ideowe określonego środowiska partyjnego to zarazem wyraz jego społecznej wrażliwości w zróżnicowanym kontekście patriotycznym. Biorąc jednak pod uwagę, że każda bez wyjątku idea niesie ze sobą balast w postaci partykularnych interesów głoszącej ją grupy, której ostatecznym celem jest zdobycie realnej władzy, wszyscy dzisiaj kontestujący zastaną rzeczywistość jutro być może będą wprowadzać w życie własną wizję świata za pomocą ustaw i rozporządzeń, a więc przy wykorzystaniu języka znajdującego się w absolutnej kontrze do poetyckich metafor. Jeśli wyznacznikiem formułującym różnice pokoleniowe i programowe ma być zaangażowanie polityczne wobec całkowitej apolityczności, powinno mu towarzyszyć słowo „dewaluacja”. Dewaluacja poezji w służbie polityki, ale także i anarchii, która jest w końcu jedną z wielu form jej uprawiania. „Polityka to nie jest marzycielska rzecz”. Tym cytatem z Wyspiańskiego można przecież podjąć próbę opisania wzajemnych relacji poezji i polityki, jeśli za przywoływaną już w tym tekście Wisławą Szymborską powtórzy się na głos, że „wszystkie twoje, nasze, wasze dzienne sprawy, nocne sprawy to są sprawy polityczne”. Nie pamiętam już (to zarazem wada, jak i dobrodziejstwo pamięci), skąd znam inny jeszcze passus, odnoszący się do przewidywanych losów naszej cywilizacji: „syf i wysoka technologia”. Czy powinienem go przypisywać Stanisławowi Lemowi, gdyż usłyszałem go onegdaj przypadkiem w jednym z telewizyjnych wywiadów, czy raczej tekstowi Daniela Wyszogrodzkiego o „konikach” spod Carnegie Hall w Nowym Jorku, opublikowanemu mniej więcej dwadzieścia lat temu w czasopiśmie „Tylko Rock”? Technologią już dysponujemy i by to udowodnić, nie trzeba odwoływać się do porównań z Age of Steam. Marek Wawrzkiewicz Dedykacje (3) K oń maści muzycznej. Wpis na stronie tytułowej: „Drogi Marku, jeśli myślisz, że ten incydent zaważy na naszej przyjaźni, to się mylisz. Tadek.”. Tak. Pokłóciliśmy się ze Śliwiakiem, nie pamiętam gdzie i nie pamiętam o co. Ale pamiętam, że w czasie następnego spotkania przywitaliśmy się zdawkowo. Potem już było normalnie, tak jak we wszystkich minionych i następnych latach. Choć tych minionych było więcej niż następnych. Niestety. Już przeszło dwadzieścia lat minęło od tragicznej śmierci świetnego poety Tadeusz Śliwiaka. Braliśmy to za objawy pięknie się rozwijającej sklerozy i mocno sobie z Tadka pokpiwaliśmy, a to były początki innej, poważniejszej choroby. Nad ranem nie wiedząc dokąd idzie wyszedł w szlafroku na zimową, krakowską ulicę i wpadł pod tramwaj. Po długim pobycie w Stanach, a potem w Kanadzie przyjechał do kraju Andrzej Brycht, w swoim czasie pisarz sławny, czołowe pióro „Współczesno ści”, chuligan, bokser, skandalista. Trochę wcześniej wyszła jego nowa książka gęsto pokreślona przez cenzurę (wtedy już ingerencje były ujawniane), a złożona z trzech małych powieści. Napisałem o niej w „Kulturze” entuzjastyczną recenzję „Powrót Brychta”, a potem w Muzeum Historii Łodzi prowadziłem jego wieczór autorski. Pojawił się na nim Tadeusz i wytłumaczył, że też ma spotkanie autorskie, ale daty mu się pomyliły i przyjechał o dzień za wcześnie. Poszliśmy nazajutrz z Andrzejem na jego wieczór w Empiku. Było upalnie i publiczność wybrała inne rozrywki. W ciągu czterdziestu minut Tadek trzy razy przeczytał ten sam wiersz. Nie pamiętam kiedy się zaczęła i ile trwała nasza przyjaźń. Teraz mam w ręku wydany w PIWie tomik Widnokres, a w nim dedykację: „Drogiemu Markowi Poecie i Przyjacielowi Nawiedzonemu książeczkę tę na ogrzanie serca składa Tad Śliwiak. Łódź 3 luty 1972”.. Zamierzchłe czasy, niemal prehistoria. Był namiętnym, romantycznym adoratorem kobiet. Z wielkopolskiego Leszna wiozłem do Łodzi jego miłosny list do pewnej damy. List był napisany na dużej brzozowej desce, więc poczta by go nie przyjęła. Z czułością i wzruszeniem opowiadał o Halinie Poświatowskiej. Trochę nie wierzyłem w te opowieści, ale potem przekonałem się, że mówił prawdę: ukazały się listy Poświatowskiej pisane ze Stanów Zjednoczonych, gdzie bezskutecznie leczyła serce, a w nich kilka zatytułowanych: Kochany Śliwiaku. Mówił o swoich miłościach ciepło i dyskretnie, unikał nazwisk i konkretów. A potem przeszedł na inne opowieści. Na którymś z Poznańskich Listopadów Poetyckich Tadek poruszał się już tylko pod kierownictwem Wojtka Kawińskiego – myliły mu się dni, godziny i adresy. Zapisywał wszystko na maleńkich karteczkach, które natychmiast gubił. Pierwszego dnia siedzieliśmy w kilka osób w moim pokoju hotelowym i czerpaliśmy radość ze spotkania niewielkimi kieliszkami. Tadeusz gęsto wspominał zmarłych przyjaciół i kolegów – poetów, aktorów (był z wykształcenia aktorem), muzyków. Rozsnuł przed nami opowieść o tym, jak to w czasie Warszawskiej Jesieni Poezji ściągnął do mojego domu Staszka Grochowiaka. To pamiętałem: było nas kilkanaście osób w małym mieszkaniu. Staszek siedział, nie zakąszał i hipnotyzował wzrokiem pewną poznańską poetkę. Potem potłukł się w łazience. To było ostatnie moje i Tadeusza spotkanie z Grochowiakiem, który też umarł o wiele za wcześnie. Uciekaliśmy od cmentarzy jak najdalej, gadaliśmy na inne tematy, aż wreszcie zdenerwowany Tadek wykrzyknął: No, porozmawiajmy o czyjeś śmierci!... Całkiem niedawno uzmysłowiłem sobie, że hymn Piwnicy pod Baranami „Przychodzimy, odchodzimy” napisał Tadeusz Śliwiak. Który przyszedł i odszedł. Marek Wawrzkiewicz 2 Migotania 47 Listy do redakcji Listy do redakcji Listy do redakcji Listy do redakcji W FELIETON FELIETON Piotr Gajda A syf? Umownie nazwijmy go językowym naddatkiem. Wystarczy wejść na dowolne forum internetowe, żeby przekonać się, jak gruba jest jego warstwa. Gdyby ktoś nagle wpadł na to, w jaki sposób z wyrażanej werbalnie nienawiści i agresji czerpać energię, stałby się multimiliarderem, a jego wynalazek napędzałby międzygalaktyczne statki. „Cywilizacja śmierci”, „polityczna poprawność” czy „narodowy patriotyzm” – każde z tych pojęć, opisując po swojemu rzeczywistość, tworzy zarazem określony produkt i polityczny koncept, wytwarza własne odpadki. Świat to dziś jedno wysypisko, na którym prędzej czy później osadzi się jeszcze jedna, najgrubsza otulina – konglomerat wszystkich tych niekiedy zupełnie przereklamowanych pojęć. Co się stanie z poezją? Gdzie jest jej miejsce na mapie tego cywilizacyjnego rumowiska? Czyżby rozpościerała się gdzieś pomiędzy rzeczywistością i metafizyką; jej przeznaczeniem było głoszenie ukrytej prawdy o upadku ducha i uwięzieniu go we współczesnym świecie, a więc przybieranie gnostyckiego charakteru? Czy poeta jest jednostką z góry już skazaną na dwa antagonizujące się wobec siebie paradygmaty, co Michał Paweł Markowski nazywa „sporem o niewyrażalne” („Pierwszy z nich dowodził będzie niemożliwości wysłowienia tego, co skądinąd poznawalne. Drugi – niemożliwości poznania tego, co skądinąd niewysławiane”)? Jedna z ról poezji sprowadza się do skazanych na porażkę prób dotarcia do jakiegoś sedna, daremnych głównie przez to, że zawsze pomiędzy poetą a „światem” znajduje się zapora w postaci języka, który czasem zawodzi przy próbie opisania tego, „co jest”, stając się oderwanym od życia metajęzykiem, a innym jeszcze razem polityczną mową. Piotr Gajda List w sprawie powstańców i starości Panie Redaktorze, zbliża się rocznica Powstania Warszawskiego. Myślę napisać o Szpitalu Maltańskim. Jego wojenna historia mogłaby posłużyć za kanwę świetnego filmu, pełnego bohaterstwa graniczącego z głupotą, ryzyka, farta... Niech Pan sobie wyobrazi delegację Niemców na pierwszym piętrze budynku szpitala oprowadzanych przez lekarza naczelnego, a na parterze w tym samym czasie oficjele ruchu oporu AK odwiedzający rannych z jego zastępcą. Pomiędzy piętrami siostry maltańskie przesyłające znaki i kierujące ruchem tak, aby nie doszło do spotkania... W czasie powstania Szpital Maltański nie odmawiał pomocy żadnej z walczących stron. Albo wyprowadzenie szpitala ulicami Warszawy... Czy determinacja personelu spowodowała to, że zamilkły strzały po obu stronach walczącej ulicy? Szedł pochód prowadzony przez komendanta niosącego flagę z maltańskim krzyżem. Ostatkiem sił niesiono łóżka z rannymi niezdolnymi do marszu. Kiedy jedna z sanitariuszek szarpiąca łóżko zemdlała, niemiecki żołnierz rzucił karabin podbiegł i niósł dalej... O tym się nie mówi. Niemiec przecież był zły... Zastanawiają mnie czynniki, które wpłynęły na to, że ta historia potoczyła się tak, a nie inaczej? Czy autorytet i reputacja poszczególnych osób, lekarzy? Zachowanie pełne tupetu i ryzyka? Inne szpitale były likwidowane. Personel i pacjenci zabijani... Jak to możliwe, że przy rozległej pracy konspiracyjnej (źródła donoszą, że każdy pracownik szpitala był związany z jakąś formacją ruchu oporu) nigdy nie było w nim „kotła”, nikt nie zadenuncjował nie doniósł? Układanie wniosków nadal trwa w mojej głowie... Zajmowanie się tematem drugiej wojny światowej po siedemdziesięciu latach może wydawać się bezcelowe. Zastanawiać się można, dla kogo wiedza o czasie, który dawno przeminął? Żyją nieliczni uczestnicy powstania. Oglądam czasami obchody i staruszków przebranych w mundury wojskowe lub harcerskie. Stoją jak lalki, ostatkiem sił trwają na apelu. Pokazywani przez telewizję, kamery. „Look” na pomnik, potem ich pomarszczone twarze, jakiś wieniec i znicz... Zastanawiam się czy oni tego potrzebują, aby zaznaczyć swoją ważność. Ważność i wartość życia, które przemija, czy my tego potrzebujemy, aby coś udowodnić. Pokazywanie publiczne ciekawostek istniało zawsze – miss taka a taka przy otwarciu drogi, przodownik pracy wyrabiający dwieście procent normy, czworaczki na spotkaniu z prezydentem w kampanii politycznej... Wleczemy, czasami mało świadomych starców przy okazji jakiegoś święta do pierwszych rzędów obok Bardzo Ważnego Kogoś, aby ich postaciami potwierdzić, że to wszystko, o czym czytamy tego dnia na tabloidach działo się naprawdę. Chwieją się na starych nogach podtrzymywani przez bliskich lub dla lepszego efektu – przez teraźniejszych harcerzy... Dlaczego ten widok mnie niesmaczy. Drażni mnie widok starych ludzi, których czas nieubłaganie się kończy? Czy dlatego, że nadali swojemu późniejszemu życiu sens właśnie przez tamte chwile, a ja nie potrafię wyzbyć się ambiwalentnej oceny wydarzenia historycznego. Zastanawiam się, co się dzieje z nimi później. Po obchodach. Kiedy już zwiną kable niezbędne do medialnego przekazu i posprzątają ulice, a organizacja ruchu drogowego wróci na swoje miejsce. Czy to ich twarze uwięzione wysoko w oknach widzę czasami? Poderwali dziecinną pięść na czołgi, wykazali się odwagą, a potem za tą odwagę płacili – utratą zdrowia, restrykcjami władz, ale bezsprzecznie całe życie opowiadali wszystkim po kolei o swojej martyrologii. Ich dzieci wychowały wspomnienia z powstania opowiadane zamiast bajki. Dla współczesnych zawieszonych między światami prawdy i nieprawdy, booka i fejsbooka trudny to widok. Staruszkowie przebrani w pasiaki, mundury, ledwo żywi, o co im „kamann”? Po co tam stoją, nie lepiej posiedzieć? Popkultura to dziwne zjawisko. Sztuka to dziwne zjawisko. Piję z kubka kupionego w Muzeum Powstania Warszawskiego „na pamiątkę”. Czarny, z hełmem powstańca przewiązanym biało czerwoną opaską. Kubek jest po to, żeby z niego pić. Nie ukrywam, że robię z niego użytek tylko wtedy, kiedy nie mam wyboru innego. W moim mózgu galopują skojarzenia – czarny, hełm, opaska, groby, gruzy, smród palonych ciał... Żadna przyjemność picia herbaty, kiedy przed oczami groby na gruzach... A gdyby móc wyłączyć prąd. Odłączyć młodych od wszystkich urządzeń ukazujących im świat według zaleceń konsorcjów płacących za reklamy. A gdyby, choć na kilka dni, zarządzić odwyk od Internetu i wszelkich elektronicznych zabawek zastępujących rozmowę. Może zaczęliby się przyglądać starości, czerpać z niej siłę i wiedzę bez pogardy i lekceważenia. Może wtedy nie przeszkadzałaby im trzęsąca ręka ani ośliniony kącik ust. Przekaz trwałby w czasie koniecznym do zebrania myśli i spowodowałby refleksję, która nigdy nie zaistnieje w wirtualnym portalu o powstaniu, gdzie relacje ścięto-przycięto-podkręcono, aby akcja szła wartko. A może ten świat, w którym żywy starzec był do czegokolwiek potrzebny już nie istnieje? Przecież teraz wszystko można w domu – kliknąć, otworzyć, obejrzeć. Szybko i bezzapachowo. Dla młodych najdziwniejszym i obcym stał się obecnie naturalny ludzki zapach. Starzy ludzie przecież brzydko pachną. Mają swój specyficzny zapach będący wykładową samotności, trudności wejścia do wanny, niechęci do zmiany ubrań, demencji większej lub mniejszej. A może wraz ze śmiercią ostatniego Powstańca pokazywanego przez wszystkie media i stacje telewizyjne w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego zacznie się nowy czas? Kiedy można będzie usłyszeć od młodych, którzy czytają komiks o powstaniu, grają w gierkę komputerową o powstaniu w swoich bezzapachowych światach – stary przecież to się nie dzieje (działo) naprawdę. Pozdrawiam Pana bardzo serdecznie. Renata Paliga SPIS TREŚCI Piotr Gajda – Sprawy polityczne? / FELIETON ................... 2 Marek Wawrzkiewicz – Dedykacje (3) / FELIETON ................. 2 Listy do redakcji ............................................................................ 2 Mirosława Michalska-Suchanek – Rosja Dostojewskiego a zagadnienie samobójstwa / ESEJ ............................................. 3 Katarzyna Boruń-Jagodzińska – POEZJA ............................. 7 Anna Łozowska-Patynowska – Historia wobec człowieka z krwi i kości / ESEJ ................................. 8 Leszek Szaruga – POEZJA ............................................................... 9 Roman Warszewski – Okulary / ESEJ ............................................... 11 Wiliam Blake – POEZJA ........................................................... 13 Marek Ławrynowicz – Przygody plutonu E / PROZA .......... 14 Edward Zyman – Poezja ................................................................ 16 ks. Jan Sochoń – Ksiądz Jan Twardowski Rys. Monika Ślósarczyk – poeta nowoczesny? / ESEJ ........................................................ 18 Cezary Sikorski – Bach i Hegel. O pożytkach Krystyna Śmiechowicz – Krótkie radości Królowej Srebrnego Wieku / ESEJ ....................................... 23 ks. Jan Sochoń – POEZJA .............................................................. 28 ks. Janusz Kobierski – POEZJA ............................................... 29 Hanna Brakoniecka – Prozy wysłuchane / PROZA ................. 30 Leszek Żuliński – Pamięć, sumienie, nadzieja / ESEJ ................. 33 Karol Graczyk – POEZJA .......................................................... 35 Katarzyna Korczak – U Ciechanowiczów mama opowiadała najwięcej / REPORTAŻ ............................................. 36 Bekir Czobanzade – POEZJA ........................................................ 38 Grzegorz Musiał – Z cyklu: Dziennik włoski. Sycylia (20) / DZIENNIKI - PODRÓŻE ....................................... 39 Zbyszek Ikona-Kresowaty – Od wieczności do współczesności / ESEJ ............................................................... 40 Józef Baran – POEZJA ........................................................... 41 Dariusz Bitner – Rok z bebokiem / PROZA ............................... 42 YVON Le Men – POEZJA ......................................................... 43 Monika Tomassi – Łączność zerwana, Sygnalizacja, Ukojenie / PROZA ............................................................................ 44 Adrian Tujek / POEZJA ................................................................... 45 Sławomir Majewski – Dziewczyna na huśtawce / KOBIETY ICH ŻYCIA ............................................ 46 Maciej Melecki – POEZJA / STRONA Z MANUSKRYPTEM ......................................................................... 49 Karol Maliszewski – Czytane z ekranu (2) / SZTUKA INTERPRETACJI ................................................................................. 50 Leszek Szaruga – Wyprasowanie (15) / FELIETON ............... 56 Jacek Geisler – Poszczekadła Czwarte (1) .................................. 56 RECENZJE: Piotr Gajda – Ptasiek 51, Grzegorz Kociuba – „Procedura mortis” i inne przypadłości 51, Janusz Taranienko – Wiersze, które powinny zostać napisane. Część planu Doroty Ryst 52, Piotr Goszczycki – Wiersze o księdzu Jerzym Popiełuszce 53, Jerzy Cyngot – Więcej niż ekonomia. Kapitał w XXI wieku Piketty’ego 53, Karol Samsel – W kapsule „późnego debiutu”. Leszek Sobeczko i Nieautoryzowane 54. Rosja Dostojewskiego a zagadnienie samobójstwa W iek dwudziesty przyniósł próby stworzenia świata bez Boga, a religijna dezintegracja stanowiła jeden z najważniejszych powodów wzrostu liczby samobójstw. Na narastający w ówczesnej Rosji kryzys wiary Fiodor Dostojewski reagował twórczością, w której występował z pozycji demaskatora i przeciwnika ateizmu. Ateizm jako ideę sprawdzał w coraz to innych kontekstach – metafizycznych, psychologicznych oraz moralnych, formułując konkluzje, które choć jednoznaczne w swojej ostatecznej wymowie, opalizują wielością znaczeń i otwierają różne możliwości interpretacji. Istota ateizmu, który rozpowszechniał się w czasach współczesnych Dostojewskiemu, paradoksalnie tkwiła – tu pozwólmy sobie na uproszczenie – poza samym Bogiem. Już od Kanta postrzeganie siebie-w-świecie człowiek stopniowo podporządkowywał imperatywowi uszczelniania granic własnej intymności, myśl zaczęła być przekierowywana z przedmiotu na podmiot, z zewnętrznego oglądu rzeczywistości na życie wewnętrzne jednostki, a w konsekwencji z transcendencji na immanencję. W drugiej połowie dziewiętnastego wieku rola Absolutu zogniskowała się wokół dwóch punktów widzenia. Z jednej strony Boga pojmowano jako byt, który narusza egzystencjalną niezależność jednostki, wnika bowiem w najskrytsze zakamarki jej duszy. Z drugiej zaś został On ustawiony w jednym szeregu z bogami antyku i był postrzegany jako źródło wszelkich rygorów, nakazów oraz zakazów, a także sposób (instrument) egzekwowania ludzkiego życia zgodnie z wyznaczonymi regułami, pod groźbą srogiej kary w przypadku ich niezachowania. Rzeczywistość powoli, acz konsekwentnie, impregnowała się na mitologiczno-sakralną wrażliwość, domagając się empirycznej weryfikacji. Dziewiętnaste stulecie cechował gwałtowny rozwój wielu dziedzin nauki – w rezultacie tego człowiek został obdarowany narzędziami, za pomocą których odsłaniał tajemnice swojej natury, otoczenia i świata w ogóle. Prawa rozumu, uwiarygodniane własną wymiernością, stały się podstawowymi i zarazem autorytatywnymi oraz autorytarnymi interpretatorami zjawisk i rzeczy. Sposób rozumienia świata determinowały mechanizmy wypracowane przez psychologię, zwłaszcza psychoanalizę, a także intensywny rozwój techniki. Ludzka potrzeba odwoływania się do Boga była skutecznie niwelowana, jako że w pragmatycznej postawie wobec rzeczywistości, w której rozum zastąpił wiarę, ta ostatnia wydawała się nieprzydatna. W zdesakralizowanej ludzkiej egzystencji świętość przestała być zrozumiałym aksjologicznym kryterium oceny świata. Sugestywnie ujął to Paul Evdokimov: „Chleb i wino eucharystyczne, woda chrzcielna, olej namaszczenia, żywa ziemia, matka karmicielka, czas sakralny i przestrzeń sakralna, świątynia i liturgiczny Wschód, dziewictwo Rys. Monika Ślósarczyk Maria Jentys-Borelowska – Listy z arki Noego / ESEJ ............. 26 lub kapłańska natura człowieka, nie mogą nic powiedzieć tym, którzy żyją synkopowym rytmem, chemiczną materią, ilością i szybkością”1. Winą za eksplozję bluźnierczo-buntowniczych nastrojów w Rosji Dostojewski obarczał między innymi Michaiła Bakunina, którego zresztą uczynił jednym z prototypów Mikołaja Stawrogina – literackiego wcielenia ateistycznego zła absolutnego. Ten ojciec rosyjskiego anarchi- ESEJ Mirosława Michalska-Suchanek z monadologii / ESEJ ...................................................................... 20 zmu wzywał do walki o stworzenie na ziemi królestwa Bożego, w którym człowiek-bóg zastąpi Boga-Człowieka. O „niecnych” intencjach Stwórcy oraz o Szatanie-wyzwolicielu ludzkości Bakunin pisał: „Stworzywszy Adama i Ewę, nie wiadomo dla jakiej zachcianki, być może, by rozproszyć nudę, która musiała mu straszliwie dokuczać w tej jego odwiecznej egoistycznej samotności, czy też by dostarczyć sobie nowych niewolników – wspaniałomyślnie oddał w ich władanie całą ziemię, […] pozwalając w pełni używać jej darów z jednym tylko ograniczeniem: kategorycznie zabronił im spożywać owoce z drzewa poznania. Chciał więc, aby człowiek pozbawiony świadomości samego siebie, pozostał po wieczne czasy zwierzęciem […]. Lecz oto zjawia się Szatan […]. On ukazuje pierwszym ludziom, jak wielką hańbą jest ich zwierzęca ignorancja i posłuszeństwo; wyzwala człowieka, na jego czole wyciska pieczęć wolności i człowieczeństwa, skłaniając go do nieposłuszeństwa i spożycia owocu poznania”2. Bakunin głosił chwałę racjonalizmu, odrzucającego teologiczne dogmaty i bezwarunkowo podporządkowującego świat prawom logiki. Odwołując się do myśli Ludwiga Feuerbacha, która rozum wynosiła do rangi boskiego pierwiastka, rodzącego nadzieję deifikacji, konstatował istnienie dwóch, bodaj najcenniejszych, intencjonalnie spójnych ludzkich cech – zdolności logicznego rozumowania i potrzeby buntu. Obie jego zdaniem winny prowadzić do osiągnięcia wspólnego celu – uśmiercenia Boga, a właściwie do Jego samouśmiercenia, gdyż, jak powiada Bakunin w innym miejscu cytowanej rozprawy: Bóg, jeśli istnieje, „mógłby przysłużyć się wolności ludzkiej tylko w jeden sposób: przestać istnieć”3. Samobójstwo Boga – dowodził – zrodziłoby nowy świat, przyjazny dla rozwoju myśli uwolnionej od iluzji wiary. Powstałaby wówczas, przytoczmy słowa Stefana Chwina: „promienna przestrzeń ateistycznego heroizmu zbuntowanych”4, skoncentrowana wokół człowieka-boga, przewodzącego budowie przyszłego „królestwa sprawiedliwości”. Połączenie szatańskich rojeń o człowieku-bogu i racjonalistycznej wizji antropologicznej Dostojewski oceniał jako przekleństwo epoki. W fuzji tej dostrzegał bowiem jednocześnie źródło oraz stymulator radykalnych ruchów nihilistycznych opanowujących Rosję. Wychodząc z założenia, że można wierzyć w Szatana, nie wierząc w Boga, ateizm ówczesnej myśli o wyzwoleniu człowieka pisarz rozpoznawał jako „sataniczny naturalizm”5. Ateizm w Rosji Dostojewskiego – jak już powiedziano – rozwijał się niezależnie od „idei” samego Boga, niemniej jednak u jego źródeł legł „problem” Stwórcy, polegający na zastąpieniu prawd aksjomatycznych licznymi wątpliwościami, finalnie skutkującymi zachwianiem poczucia sensu życia bądź jego utratą6. Punkt odniesienia absolutnie w s z y s t k i e g o znajduje się w transcendencji, w s z y s t k i e drogi ludzkiego ducha prowadzą cd. str. 4 Gazeta literacka 3 od niej i ku niej. Cele i idee, którymi żyje człowiek – nauczał cd. ze str. 3 autor Biesów – są następstwem wiary w Boga i nieśmiertelność duszy. Naruszenie tej solidnej podstawy rozbija harmonię świata, w miejsce której pojawia się wszechchaos, prowadzący do pełnej destrukcji (samodestrukcji). Ludzie tracą jedyny pewny punkt odniesienia, a wraz z nim poczucie sensu wszystkich po kolei wartości, które dotąd traktowali jako fundament własnego życia. Wszystko jest dozwolone, wobec czego w s z y s t k o staje się n i c z y m . W tym nowym świecie każdy może zaproponować własną prawdę, lecz jej żywot jest ulotny, nie istnieje bowiem kryterium nadrzędne, które pozwoliłoby oszacować jej wagę. Jakie więc prawda ta może mieć znaczenie? Dewaluują się również wartości etyczne. Dlaczego bowiem należy być dobrym, a nie wolno być złym, jeśli nie istnieje ktoś (lub coś), kto za dobro nagradza, a za zło karze? Jeśli Boga nie ma, tworzenie dobra przestaje być zasadne. W liście do jednego ze swoich czytelników, w lutym 1878 roku, Dostojewski pisał: „Proszę sobie wyobrazić, że nie ma Boga i nieśmiertelności duszy […], po co mam wtedy żyć pięknie, czynić dobro, jeśli umrę na ziemi na zawsze? Bez nieśmiertelności przecież rzecz tylko w tym, aby dotrwać do swojego końca, a potem niech się świat wali. A jeśli jest właśnie tak, to dlaczegóżby (jeśli tylko mogę liczyć na swój spryt i mądrość, żeby nie podpaść prawu) i nie zarżnąć kogoś, nie ograbić, nie okraść lub dlaczego by, jeśli już nie zarzynać, po prostu nie pożyć na koszt innych? Przecież umrę, i wszystko umrze, nic nie pozostanie!”7. Negacja nieśmiertelności duszy zakłada jej unicestwienie wraz ze śmiercią grzesznego człowieka, a zatem wraz z duszą zniknie wszelki ślad czynionego zła. Dlaczego więc ludziom nie miałoby być jak we frazie powtarzanej przez Aleksego Kiryłłowa, Hipolita Terentiewa czy „śmiesznego człowieka”: „wszystko jedno”? Alternatywa: wierzyć albo grzeszyć – to wysublimowana istota aktu wiary. Bytowi (Życiu) przeciwstawiona jest Nicość (Pustka), Chrystusowi – Antychryst. Odrzucając Stwórcę, człowiek jednoznacznie wyznacza swoją przyszłość – przestając być emanacją Najwyższego, staje się odbiciem Szatana. Jednostka ulega degeneracji, nurza się w bestialstwie, poddaje się zmysłowym i materialnym pokusom, próbując (co brzmi tu jak paradoks) uczynić z siebie boga. Dalej jest już tylko wszechogarniająca pustka, a dramatyczna próba jej wypełnienia, bliska rozwiązaniom ostatecznym, wyznacza losy bohaterów dzieł Dostojewskiego. Posłużmy się słowami Władimira Sołowiowa: „Człowiek pozostawiony samemu sobie w swej bezbożności, sam oskarża swoją wewnętrzną nieprawdę i dochodzi […] do zabójstwa i samobójstwa”8. W innym miejscu zaś dodaje: „Oddzielenie od pełni Dobra jest złem i działając w oparciu o to zło, można popełniać jedynie same błędy. Ostatnim czynem bezbożnego człowieka jest zabójstwo lub samobójstwo”9. Idea nieśmiertelności stanowi – naucza Dostojewski – kwintesencję żywego życia, to ostateczna formuła i zarazem źródło prawdy określające świadomość ludzkości. Jeśli człowiek odrzuci ideę nieśmiertelności, znajdzie się na skraju nicości. Ludzkie życie czyni możliwym ufność, że śmierć nie jest definitywnym końcem, że istnieje jakieś p o t e m , znajdujące wyraz w wiecznym życiu po śmierci. Dzięki wierze w nieśmiertelność duszy człowiek odczuwa sens swojej egzystencji na ziemi, ufa, że żyje w imię wyższego celu. Nieistotne, że często ów cel do końca pozostaje nieodkrytą tajemnicą, ważne, że j e s t , i gdy nadchodzi zły czas, sam fakt jego istnienia bywa pociechą. Świadomość nicości jutra niszczy – wieścił Dostojewski – związek człowieka z życiem ziemskim (doczesnym), czyni ów związek wątłym i zdeformowanym. Jednostka odczuwa – zapożyczmy termin od Alberta Camusa – absurd życia10, w którym poza owym absurdem nie ma nic. Wpada w marazm, nudę i egzystencjalny letarg, a u kresu takiej egzystencji czeka śmierć, która stanowi po prostu k o n i e c – zwyczajny i ostateczny. Istnienie zatraca jakikolwiek sens, gdyż człowiek nie ma n a c o czekać, świadom, że nic się już zmienić nie może. Konkluzja jest tu równie prosta, jak samo rozumowanie – człowiekowi pozostaje wtedy tylko jedno wyjście – zabić się, jak bowiem głosi Dostojewski: „Samobójstwo przy utracie idei nieśmiertelności jest doskonałą i nieuniknioną koniecznością dla każdego człowieka, który w swoim rozwoju choć trochę wzniósł się ponad bydlę”11. Ateizm przyjmuje różne oblicza, wszystkie postaci Dostojewskiego wyznające niewiarę łączy jednak cecha stanowiąca kwintesencję natury rosyjskiej. Halyna Kryshtal nazywa ją „rosyjską żarliwością”12. Rosjanie, których jako naród cechuje pewien rodzaj patetyzmu, przyjmując jakąkolwiek ideę, oddają się jej całkowicie i wynoszą ją do poziomu n o w e g o w y z n a n i a . Nie znają złotego środka, natychmiast pogrążają się w ideologicznych ekstremach, zwłaszcza gdy sprzyja temu – jak działo się w dziewiętnatowiecznej Rosji – nieokreślona, acz intensywna tęsknotaza wzniosłością. Rosjanin – suponuje Dominique Arban – „jeśli przejdzie na katolicyzm, to zaraz musi stać się jezuitą, i to najzajadlejszym; a gdy się stanie ateistą, to zaraz zacznie domagać się wytępienia wiary w Boga przemocą […]. Ateistą bardzo łatwo jest zostać Rosjaninowi, łatwiej niż komukolwiek innemu w świecie! I Rosjanie nie stają się zwyczajnie ateistami, ale muszą koniecznie uwierzyć w ateizm, stwarzając sobie jakby nową wiarę i nie wiedząc wcale, że uwierzyli w nicość”13. Cecha ta znalazła odbicie w twórczości Dostojewskiego. Jego postaci opętane są ideą. Ich myśli, postawy i działania przybierają wyraz skrajny, ostateczny, przekraczający wszelkie miary i granice, nie wyłączając granicy życia. Nie istnieje bodaj bardziej intensywny wyraz oddania się idei niż posłużenie się samobójstwem jako narzędziem potwierdzającym jej słuszność. Zło – według Dostojewskiego – nadchodziło z Zachodu, zyskując wymiar egzystencjalno-apokaliptyczny14. Rosja powoli 4 Migotania 47 stawała się kłębowiskiem fałszywych idei, miraży oraz przesądów. Wciąż pojawiały się nowe teorie, tylko z pozoru wzniosłe i szlachetne. Przywódcy postępowej myśli europejskiej głosili poglądy przepojone umiłowaniem ludzkości, wszystkie one jednak zakładały burzenie starego ładu społecznego i tworzenie go od podstaw, zgodnie z nową koncepcją świata. Wizji było wiele, znacznie się też od siebie różniły. Dostojewski w Dzienniku pisarza odnotował: „gdyby ci wszyscy współcześni supernauczyciele uzyskali możliwość zburzenia starego społeczeństwa i zbudowania go na nowo – wyszedłby z tego taki chaos, coś tak chamskiego, mrocznego i nieludzkiego, że cały gmach runąłby od przekleństw ludzkości, zanim by się go dźwignęło”15. Zagrożenie ze strony twórców wszelkich mnożących się w Rosji Dostojewskiego jak grzyby po deszczu wielkich ideologii i mniejszych idejek stawało się ogromne i realne. I bynajmniej nie dotyczyło tylko „młodzieży próżnującej, debilowatej i w ogóle niestudiującej”16. Zacytowany passus jest przytoczonym w Dzienniku pisarza wyimkiem z pewnego artykułu poświęconego Biesom, który ukazał się w czasopiśmie „Russkij Mir”. Dostojewski wyraźnie wykpiwa tu pogląd prezentowany przez autora owego tekstu, sprowadzający się do myśli, że jeżeli w rosyjskiej rzeczywistości od czasu do czasu pojawiają się niejacy Nieczajewowie, to niewątpliwie są to sami „idioci i fanatycy”, a ich wpływowi poddają się tylko osoby niespecjalnie rozgarnięte. Nic bardziej mylnego. Podatna na wszczepianie nowych idei była przede wszystkim ciekawa świata młodzież studiująca, a także pragnąca zamanifestować swoją indywidualność warstwa inteligencka. Zresztą, jak sam Dostojewski zauważył, wraz z dyplomem nie zdobywa się niezawodnego talizmanu, niosącego jego właścicielom dar poznawania prawdy oraz unikania pokus, namiętności i przywar17. Siła głosicieli wszelkich ideologii była duża i równa chłonności społeczeństwa na ich przyjmowanie. „Oni wszyscy bzika dostali z dumy i pychy” (I, s. 356) – diagnozował ówczesne młode pokolenie jeden z bohaterów Idioty. Zachowanie młodych ludzi wyznaczał, oprócz silnego imperatywu burzenia starych struktur, całkowity brak pokory wobec świata, co ujawniało się w próbie konfrontacji nawet z porządkiem wyznaczanym przez naturę. Rosją drugiej połowy dziewiętnastego wieku targały przeciwieństwa. Pisarz w swoich Notatnikach podkreślał brak spójności ideologicznej nowego pokolenia. Kwitły wszystkie możliwe formy nihilizmu – od religijnego sekciarstwa i wszelkich przejawów herezji, poprzez marksizm, znajdujący wyraz w destrukcyjnych ruchach rewolucyjnych, po przejawy egzystencjalizmu. Ludzie, tracąc oparcie w starym świecie, wpadali w pułapkę nowych, fałszywych idei, odtrącając stare wzorce, nie potrafili odnaleźć się w świecie nowych, zdecydowanie obcych im wartości. Przedstawiciele poszczególnych ruchów gubili się w chaosie. Mówiąc o tych samych zjawiskach, posługiwali się różnymi językami, nie pojmowali więc programów swoich współideowców (jeśli takie istniały). Nie udawało się wypracować wspólnych stanowisk, jednolitego widzenia świata, ale też nie odczuwano takiej potrzeby. Dostojewski zastanawiał się nad przyczynami i skutkami pojawienia się w Rosji fali anarchizmu, a także nad fenomenem przywódców, którzy potrafili skupić wokół siebie rzesze ślepo oddanych zwolenników. Notował: „Całą tę galaretowatą masę ogarnął cynizm – młodzież miota się […]. Jak to możliwe, że taki Nieczajew mógł się cieszyć powodzeniem. A w tym wszystkim kilka odgórnie przyjętych pojęć, poczucie honoru – fałszywe pojęcie humanizmu. Najbardziej nędzna ambicja”18. Niemało pojawiło się wówczas fałszywych przywódców. Młody Wierchowieński mówił o sobie w Biesach, że nie jest socjalistą, tylko oszustem. Tacy „sklonowani” Nieczajewowie potrafili skutecznie wpływać na ludzkie uczucia oraz umysły, sprytnie wciągając w swoją brudną grę osoby porządne i uczciwe, których jedyną „przewiną” było pragnienie wzniosłych idei. „U nas można popełnić najohydniejszy, najbardziej obmierzły czyn, wcale nie będąc szubrawcem!”19 – konstatował Dostojewski, w innym miejscu zaś zauważał: „Nie tylko u nas zresztą, na całej ziemi tak jest, odkąd świat światem, w epokach przejściowych, w okresach wstrząsów w życiu ludzi, wątpienia i negacji, sceptycyzmu i chwiejności podstawowych przekonań społecznych. Ale u nas jest to możliwe bardziej niż gdziekolwiek, właśnie w naszych czasach, i jest to najsmutniejsza, najbardziej chorobliwa cecha tych właśnie czasów. To, że możemy nie uważać siebie za szubrawców, a nawet czasem niemal w istocie nimi nie być, popełniając jawne i bezsporne łajdactwo – oto w czym tkwi nasze współczesne nieszczęście!”20. „Samobójstwo nasączyło europejską kulturę niczym nieusuwalny barwnik”21 – to słowa Ala Alvareza. Epidemie czynów suicydalnych już wcześniej przetoczyły się przez Europę, przede wszystkim Francję i Niemcy – głównie jako efekt romantycznych namiętności i egzaltacji. Nie ucichły jednak wraz z odejściem epoki romantyzmu, przeciwnie – zakorzeniły się na długie lata. Śmierć dobrowolna powoli stawała się czymś zwykłym i powszednim, zamieniając wcześniejszy, oparty na tomistycznym światopoglądzie, restrykcyjny stosunek do samobójstwa ogólnoeuropejską tolerancją. Systematyczny wzrost liczby samobójstw nie ominął Rosji, a w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dziewiętnastego stulecia zjawisko to eskalowało do wymiaru epidemii22. Sam Dostojewski wspominał o „epidemicznej samozagładzie, rozwijającej się wśród inteligencji”23. Wyróżnić można cztery wzajemnie przenikające się grupy przyczyn wzmożonej suicydalnej aktywności w Rosji: społeczne, etyczne, psychologiczne i determinowane kryzysem wiary. Zacznijmy od grupy pierwszej. Źródeł samobójstw należy upatrywać w przeprowadzanych wówczas liberalnych reformach. Życie Rosji zmieniało się, gwałtowny rozwój myśli technicznej, industrializacja, urbanizacja zburzyły stabilny i nienaruszalny przez stulecia patriarchalny ład. Zmieniało się prawodawstwo, inteligencja jako klasa społeczna po raz pierwszy zaczęła odgrywać wiodącą rolę. Nowy styl życia, odmienny także pod względem formalno-organizacyjnym, mentalnościowym i intelektualnym, sprawił, że człowiek utracił kontrolę nad otaczającą go, dotychczas mocno ustabilizowaną życiową przestrzenią. Wszystko okazywało się nowe, inne – ludzie, życie, normy, wyzwania, cele. „Samobójcy – to szczapy, którymi gęsto usiana jest ziemia, gdy w społecznym lesie rąbią polany i dukty”24 – pisze Boris Akunin. Wszelkie zmiany, o czym szeroko rozwodził się Émile Durkheim, nasilają suicydalny imperatyw. Śmierć dobrowolna zawsze uintensywnia się tam, gdzie przeobraża się społeczna pozycja jednostki tak gwałtownie, że nie jest w stanie sprostać nowym okolicznościom. „Niespodziewane wielkie bogactwo lub nieoczekiwana nędza […] potrafią cisnąć człowieka w świat, gdzie jego dawne przyzwyczajenia już nie pasują, a dawnych potrzeb nie da się zaspokoić”25 – pisze Alvarez, uchwytując sens Durkheimowskiego samobójstwa anomicznego. W Rosji drugiej połowy dziewieętnastego wieku ucierpiały przede wszystkim dwie grupy społeczne – ziemianie, którzy na skutek zmian, zwłaszcza zniesienia prawa pańszczyźnianego, utracili swój majątek oraz dotychczasową pozycję, a także chłopi i mieszczanie, którzy na zmianach formalnie winni byli zyskać. Oczekiwania ziemian, wyznaczone przez ich dotychczasowy styl życia, kompletnie nie odpowiadały nowym realiom, co rodziło silne poczucie życiowej tragedii. Druga grupa, obejmująca przede wszystkim mieszczan i dzieci uwłaszczonych chłopów, otrzymała w wyniku reform pełny dostęp do wszystkich niematerialnych dóbr – w tym edukacji. Niestety, w praktyce wszystkie one okazały się nieosiągalne z przyczyn finansowych. Niemożność odnalezienia się w nowej rzeczywistości przy braku perspektyw jakiejkolwiek zmiany sytuacji popychała do samobójstwa, gdyż – mówiąc słowami Alvareza – „człowiek zabija się, bo jakkolwiek dobrze to, czy źle, świat, do którego przywykł, uległ zniszczeniu, a on sam czuje się zagubiony”26. Rosję czasów Dostojewskiego cechował zamęt i chaos, niezmiennie towarzyszące radykalnym zmianom. Upadek moralności, u którego podstaw leżała samowola, znajdował skrajny wyraz w szerokiej skali przestępstw, morderstw i samobójstw. Pojawiały się wciąż nowe destrukcyjne idee, a tych, którzy się nimi zarażali, cechował entuzjazm, ale też radykalizm (niejednokrotnie skrajny) oraz bezwzględność i agresywność poglądów. „Zupełnie nie ma kogo darzyć szacunkiem (oto plaga dzisiejszych czasów) […]. Ludzie bez charakteru”27 – pisał Dostojewski. W atmosferze społecznego i moralnego rozkładu kwitły funkcjonowanie w ustalonym i respektowanym systemie wartości oraz podporządkowywanie się dogmatom zastąpił dyktat rozumu z nieustannie towarzyszącym mu pytaniem o sens istnienia i logikę jego przejawów. Dynamiczny rozwój nauki i gwałtowny wzrost poziomu świadomości naruszyły fundament wiary w porządek świata natury, którym włada wszechmocny Stwórca, zburzyły rzeczywistość uporządkowaną, prostą i czytelną, świat, w którym każdy wierny był uczestnikiem jasno określonego życia religijnego. Naturalną konsekwencją stały się duchowe rozterki, rozczarowania, poczucie zagubienia etc., nierzadko znajdujące definitywne rozstrzygnięcia w aktach samobójstwa. Prasa rozpisywała się o epidemii samobójstw wśród rosyjskiej inteligencji. Często były to śmierci zagadkowe, akty samounicestwienia dokonane na pozór bez żadnej widocznej przyczyny, bo ani z nędzy, ani z powodu nieudanej miłości czy choroby, ani też w wyniku szaleństwa. Dostojewski był przekonany, że większość tych samobójstw pozornie bez wyraźnego powodu stanowiła rezultat zawsze tej samej choroby duchowej, która dręczyła bohatera Wyroku, a sprowadzała się do braku wyższej idei istnienia, to jest absolutnej wiary w nieśmiertelność duszy. Pisarz mówił zresztą o stanie powszechnego indyferentyzmu jako o współczesnej chorobie rosyjskiej, która „przeżarła wszystkie dusze”29. Konstatował: „Jest bardzo wielu chętnych do życia bez jakichkolwiek idei i bez jakiegokolwiek wyższego sensu istnienia – życia po prostu zwierzęcym życiem w sensie niższego rodzaju; ale są również – i to nawet niemało takich – na pozór może niezwykle brutalne i występne istoty, a tymczasem ich natura, może bez ich wiedzy, dawno już tęskni za wyższym celem i sensem życia. Ci już nie poprzestaną na umiłowaniu jedzenia, pasztetów, pięknych kłusaków, rozpusty, rang, kariery urzędniczej, pokory podwładnych, portierów przed bramą swych domów. Taki zastrzeli się właśnie na pozór bez powodu, a w istocie na pewno z tęsknoty, nieświadomej wprawdzie, za wyższym sensem życia, którego nigdzie nie znalazł”30. Życie bez wiary w nieśmiertelność duszy traci uzasadnienie. W religijnej historii Rosji samobójstwa były obecne od dawna. W czasie Raskołu, gdy Awwakum grzmiał, że Bóg świat opuścił, a „Biesów jeno całe zastępy!”31, autoeksterminacje w ogniu – zyskujące wymiar wręcz apokaliptyczny – stały się wyrazem protestu. Wasylij Wołosatyj, uznany za głównego ideologa masowych samobójstw, nawoływał do porzucenia cesarstwa Antychrysta i gloryfikacji Bożego królestwa poprzez całkowity post (aż do śmierci) lub samospalenie. Fanatyczny Awwakum błogosławił równie fanatycznych samobójców, którzy ginęli w cierpieniu jako męczennicy, przekonani, że swoją śmiercią dają świadectwo prawdziwej wiary. W drugiej połowie siedemnastego wieku liczba samospaleń zgodnie z szacunkami zbliżyła się do trzydziestu tysięcy, przy czym akty dobrowolnej śmierci w ogniu w imię zbawienia własnej duszy dokumentowane są również w dwóch kolejnych stuleciach32. Niezależnie od zdarzających się na przestrzeni wieków masowych przypadków samounicestwienia w imię chwały Boga Cerkiew prawosławna kategorycznie odrzucała (i odrzuca) samobójstwo, traktując je jako otwarte wystąpienie przeciwko Stwórcy, a więc ciężki grzech33. Prawo kanoniczne rozmijało się jednak ze stanem faktycznym. Jewgienij Golubinskij, historyk rosyjskiej Cerkwi, w roku 1880 odnotował: „Nikt nie neguje obowiązującej mocy cerkiewnych praw, lecz w praktyce nie działają one bezpośrednio, a poprzez stworzony na ich podstawie (a częściowo obok nich, albo wbrew nim) zwyczaj; w życiu potrzebna jest znajomość i przestrzeganie tego ostatniego, a w żadnym wypadku nie tych pierwszych, o których wiedza wydaje się zbędna oraz niepotrzebna i jest zwykłym uczonym zbytkiem”34. Nadrzędność tworzonego przez wieki zwyczaju nad prawem pisanym potwierdzał również znawca prawa cerkiewnego, autor popularnego na początku dwudziestego wieku podręcznika prawa kanonicznego, Nikołaj Suworow35. Kierując się nie tyle literą prawa, ile mocą tradycji, Cerkiew pozostawiała duchownym pewną swobodę w podejmowaniu decyzji dotyczących konkretnych przypadków samobójstw. W sytuacjach niejasnych odwoływano się do autorytetu władz cerkiewnych, a przyjęte rozwiązania służyły jako precedensy w dalszej praktyce36. Ponadto wraz ze wzrostem liczby samobójstw tolerancja wobec nich ze strony duchowieństwa znacząco rosła. O ile Cerkiew jedynie nieoficjalnie okazywała wstrzemięźliwość w potępianiu samobójstw, o tyle w społecznej świadomości były one powszechnie akceptowane. Niezależnie od zapisów prawa kanonicznego społeczeństwo, pojmowane szeroko jako system kulturowy, który w jakimś sensie pełni funkcję moralnie wartościującą, dawało pełne przyzwolenie na samobójstwa, przyznając im status społecznego faktu. Śmierć dobrowolna wpisała się w schemat ludzkiego istnienia, zaczęto ją więc postrzegać jako zwyczajową alternatywę dla życia, gdy z jakichś przyczyn staje się ono nie do zniesienia. Dobrowolnie przyjąć śmierć nie znaczy uważać ją za pożądaną. Poszukiwanie zrozumienia dla samobójstwa, nie jest równoznaczne z jego usprawiedliwianiem. „Nie dokonuje się samobójstwa, by nie istnieć, lecz aby istnieć w inny sposób”37 – odnotowuje psychiatra, Pierre-B. Schneider. Gabriel Matzneff zaś oświadcza: „Samobójstwo jest złudzeniem, błędem, nigdy nie jest bezbożnością”38. Bohaterka opowiadania Dostojewskiego pod tytułem Potulna śmiertelnego skoku z okna dokonała z przyciśniętą do piersi ikoną Matki Boskiej. Zapewne ufała, że wstawi się Ona za samobójczynią, gdy przyjdzie jej – grzesznicy – stanąć przed obliczem Boga. Kobieta nigdy nie utraciła wiary, szczerze wierzyła w nieśmiertelność duszy, pojmowaną jako kontynuacja życia w nowej formie. Mimo to, a może właśnie dlatego, zdecydowała się na ciężki grzech odebrania sobie życia, jak wielu jej podobnych miała bowiem rozpaczliwą nadzieję, że po drugiej stronie istnieje Inny Świat, lepszy, gdzie czeka na nią Ktoś, prawdziwy Pan życia i śmierci. Ufnie podda się Jego sądowi, a On nie tylko wybaczy jej grzech samobójstwa, lecz także przyjmie grzesznicę z miłością. O ile człowiek wierzący poprzez akt samobójstwa (wbrew nauczaniu Cerkwi) dąży do przeobrażenia, do ponownych narodzin, do jakiegoś nowego początku, o tyle dla ateisty śmierć dobrowolna stanowi skok w nicość, w bezkresną czarną otchłań. Samobójstwo miało jednak w Rosji zażartych przeciwników. Wśród nich znalazło się dwóch wielkich przedstawicieli myśli prawosławnej – Władimir Sołowiow i Nikołaj Bierdiajew. Obaj, choć w różny sposób, związani byli z Dostojewskim. W obszernej programowej pracy Оправдание добра. Нравственная философия (1894–1897) Sołowiow snuje rozważania o podstawowej – w jego przekonaniu – przyczynie samobójczych śmierci. Jednostka formułuje cele, dla których warto i należy żyć, niestety, czasem okazuje się, że to, co uznała za sens życia, stanowi zaledwie projekcję złudnych marzeń bądź efekt błędnej oceny rzeczywistości. Wyjścia pozostają wtedy dwa: pierwsze – przyjąć świadomie lub nie (Sołowiow mówi o przyjęciu bezwolnym i nieświadomym) inny, najczęściej cudzy sens życia, i drugie – uznać, że w takim przypadku żyć nie warto, po czym dobrowolnie odejść w śmierć. Filozof rozróżnia dwa typy samobójców – tych, którzy w sposób egoistyczny kierują się wyłącznie osobistymi namiętnościami (jak Romeo czy Werter), oraz tych, którzy wiążą, co prawda, sens własnego życia z tak zwanym dobrem ogółu (jak na przykład Kleopatra), lecz jednocześnie oddzielają go, podobnie zresztą jak pierwsza grupa, od najwyższego sensu wszelkiego istnienia, pojmowanego jako dążenie do osiągnięcia Dobra Absolutnego, którym jest Bóg. Konkluzja jest tu prosta i filozof równie prosto ją formułuje: każda jednostka winna traktować Dobro jako jedyną właściwą (prawdziwą) drogę życia, istnienie człowieka bez Boga pozbawione jest bowiem jakiegokolwiek sensu i niechybnie prowadzi ku samounicestwieniu39. Żyć jest znacznie trudniej, niż umrzeć, ale należy – jak ujmie to potem Camus – przeżyć życie (choć jest ono absurdem) w pełni i właściwie, aby w ten sposób ów absurd zwyciężyć40. Również w duchu filozofii chrześcijańskiej przeciwstawił się czynom suicydalnym Nikołaj Bierdiajew. Zagadnieniu temu w całości poświęcił szkic zatytułowany O samobójstwie. Jak stwierdza w nim, kluczowym słowem w psychologii samobójstwa jest „nadzieja”, rozumiana jako stan ducha i umysłu, który pozwala człowiekowi przetrwać najtrudniejsze próby. Decyzja o śmierci dobrowolnej zostaje podjęta, gdy jednostka ową nadzieję traci i zasklepia się w ciasnej, mrocznej przestrzeni własnego „ja”, nie potrafiąc przedrzeć się ku światu i światłu. Rodzi się wówczas poczucie beznadziejności egzystencji, postrzeganej jako niekończący się ciąg męki i cierpienia, który przerwać można jedynie poprzez samounicestwienie. Samobójstwo stanowi dla Bierdiajewa przejaw tchórzostwa i słabości ducha, jest zwykłą ucieczką przed życiowymi zawirowaniami. Badacz mówi o psychologii obrażania się – na życie, na świat, na Boga. Jego poglądy na czyn samobójczy przenika duch tomizmu. Akt suicydalny – głosi za św. Tomaszem – stanowi negację trzech największych chrześcijańskich wartości: wiary, miłości oraz wspomnianej wcześniej nadziei41. Jest to gwałt zadany zarówno na życiu, jak i na śmierci. Samobójca czuje się pełnym panem własnego losu, zapomina jednak, że prawo decydowania o śmierci należy tylko do tego, kto daje życie. Unicestwiając siebie, powoduje zachwianie immanentnej równowagi świata, którego jest niezbywalnym ogniwem, i tym samym narusza misterną konstrukcję królestwa Bożego. Bierdiajew wierzy, że człowiek istnieje tylko dlatego, że może podążać ku Bogu, samobójstwo więc neguje kwintesencję jego życia. Filozof przekonuje, że przeciwstawianie się śmierci dobrowolnej jest tożsame z walką o zachowanie sensu istnienia, z pragnieniem zachowania w sobie ikony Boga42. Samobójca odwraca się od Stwórcy, traci wiarę i tym samym nadzieję, egoizm zaś pozbawia go wyzwalającego uczucia miłości, czyniąc niewolnikiem zacieśniającego się wokół niego mroku. Gubi wolność, a wraz z nią możliwość dokonywania wyborów. Odebranie sobie życia – twierdzi uczony – nie stanowi przejawu siły ludzkiej osobowości, to akt sterowany z zewnątrz jakąś nieludzką siłą, zrodzoną w szatańskiej metafizyce samobójstwa43. Samobójcę Bierdiajew postrzega jako egocentryka i egoistę, który odwrócił się od Boga (a właściwie Go zdradził), odciął się od prawdziwej rzeczywistości (Bożego świata) i skoncentrowany wyłącznie na sobie, pogrążył w martwej ciemności. Samotność i izolację – twierdzi – pokonać można tylko z Bogiem w sercu. Gdy zabraknie wiary, pozostaje jedynie bezdenna pustka, nicość, mrok, wreszcie śmierć44. Dla samobójcy, który nie wierzy w życie wieczne, jedynym istniejącym światem jest otaczająca go doczesna rzeczywistość. Samobójca stanowi część tylko t e g o świata, pozostając w niewolniczej od niego zależności. I t e n świat go zabija – rozczarowuje, nie spełniając pokładanych w nim oczekiwań, tworzy przeszkody na drodze ku planowanym celom i mnoży cierpienia. Jednostka niepodporządkowana władzy doczesności, która wierzy, że prawdziwe szczęście i wewnętrzną doskonałość osiągnąć można jedynie poprzez rozwój duchowy, bliskość Boga i powolne stapianie się z Wiecznością, nigdy nie doświadczy uczucia beznadziejności oraz rezygnacji i nie zapragnie śmierci wcześniej, niż jest jej ona przeznaczona. Akunin, komentując stosunek Dostojewskiego do samobójstwa, zauważył, że przypomina on złożone, trudne do zwerbalizowania odczucia człowieka współczesnego – wierzącego, jak to ujął, nie ślepo, bezrefleksyjnie, ale w sposób dojrzały – wobec czynu bezsprzecznie niezgodnego z chrześcijańskim światopoglądem45. Alvarez natomiast jest autorem sądu dość cd. str. 6 ESEJ hazard i prostytucja, szerzyły się bezdomność oraz nędza, upadała instytucja rodziny. Znieprawienie dotknęło również dotąd stabilnej pod tym względem arystokracji. Często, nawet zbyt często, jedynym wyjściem z sytuacji okazywało się samobójstwo. W Młodziku Dostojewski gorzko ocenił współczesną mu Rosję: „Idei moralnych dzisiaj nie ma wcale; wszystkie nagle zniknęły i, co najważniejsze, to tak jakoś wygląda, jak gdyby w ogóle ich nie było”. I dalej: „Czasy obecne to okres złotego środka i zaniku uczuć, okres namiętnego zamiłowania do nieuctwa i lenistwa, niezdolności do czynu i potrzeby wszystkiego gotowego. […] Wszyscy żyją jak w zajeździe i jakby gotowali się jutro porzucić Rosję; wszyscy tak tylko żyją, byleby im starczyło…” (M, s. 71–72). I jeszcze jeden wyimek, tym razem ze Zbrodni i kary: „Do diaska! Ludzie się upijają, wykształcona młodzież w skutek bezczynności spala się w nieziszczalnych snach i marzeniach, paczy się w teoriach; skądś pozjeżdżały Żydy, nabijają sobie kabzy, cała zaś reszta oddaje się wyuzdaniu” (Zik, s. 494). Rozpadały się kultura i społeczeństwo, rozpadowi ulegał człowiek jako spójny i harmonijny byt. Znów przywołajmy słowa Dostojewskiego: „Po prostu zepsucie. Niczym nie osłonięte rozpasanie egoizmu, który nie wstydzi się swojej obrzydliwej nagości i boi się tylko kija, zresztą i jego już się nie boi. […] panuje wyłącznie cynizm, rozebrali się do naga, wcale jednak nie dla rozpustnej przyjemności […] – uczynili to bez żadnej myśli, po prostu niczym dzikusy, niczym bydlaki. Pies gryzie kość, drugi warczy. Oto godło: ukraść kość i zjeść ją samemu. Dzikusy! Dzikusy!”28. Gdzieniegdzie zachowane strzępy kulturowych i obyczajowych wzorców tworzyły zasłonę etyczno-estetyczną skrywającą negatywne zjawiska kulturowe, społeczne oraz mentalnościowe. Fasadowe, fałszywe w swojej istocie, harmonia i obyczajność myśli oraz postaw ludzkich skrywały chaos i deformację intencji oraz zachowań. Dostojewski odsłaniał, nierzadko usankcjonowane kilkusetletnią tradycją, uchybienia w moralności społecznej. Jego twórczość dokumentuje zderzenie dwóch porządków – wyabstrahowanego kanonu norm tworzącego filar etosu rosyjskiego dziewieętnastowiecznego społeczeństwa (klas wyższych i średnich) oraz niepohamowanego żywiołu prawdziwej ludzkiej egzystencji. Rezultatem zetknięcia tych dwóch sił okazały się świadomość całkowitej nieprzystawalności do realiów i przyzwolenie na fałsz, postrzegany jako stan mający status powszechnie narzuconej tradycją i obyczajem fikcyjności. Wreszcie mamy ostatnią przyczynę nasilania się suicydalnej aktywności. W Rosji Dostojewskiego gwałtownie malała świadomość religijna. Kryzys wiary stanowił element spajający wszelkie przejawy istnienia w nowym świecie, będąc jednocześnie przyczyną i skutkiem powszechnej destabilizacji. Wiarę w Boga, Rys. Monika Ślósarczyk Gazeta literacka 5 Rys. Monika Ślósarczyk bezpardonowego. Mówi mianowicie nie tylko o „dwuznacznym cd. ze str. 5 chrześcijaństwie” Dostojewskiego, lecz deklarowanej wierze pisarza próbuje także przypisać rolę narzędzia manipulacji. Oddajmy głos brytyjskiemu pisarzowi: „Ten straszliwy niepokój, odzwierciedlony w […] niezgodzie logicznego samobójcy na poniżającą go bezsensowność świata, jest miarą napięcia i wysiłku, z jakim on sam próbował wymyślić Boga, niemal na przekór własnym artystycznym intuicjom”46. I w innym miejscu: „Chrześcijaństwo było uzasadnieniem jego pisania […]. Zarazem stanowiło jednak miarę jego desperacji. Dlatego im potężniejsza w jego powieściach chrześcijańska miłość i miłosierdzie, tym silniejsze poczucie winy i fałszu. Kiedy umiera świątobliwy starzec Zosima, jego ciało natychmiast zaczyna cuchnąć – jak gdyby gdzieś i samemu Dostojewskiemu cuchnęły własne chrześcijańskie tęsknoty”47. Osąd to dla Dostojewskiego mocno krzywdzący. Autor Biesów, wspominając po latach grudzień 1849 roku, gdy jako zesłaniec i katorżnik opuszczał Petersburg, podkreślał, że był to dla niego czas przełomowy. I to nie tylko ze względu na wstrząs będący naturalną reakcją na izolację w ostrogu Omskim, pierwszy kontakt z przestępcami, nieprzyjazny klimat etc. Dziesięcioletnie wygnanie syberyjskie stało się dla pisarza czasem powrotu do duchowej harmonii, do ziemi (gleby). Tam, wśród przestępców, w miejscu, gdzie koncentrowały się grzech i zło, na dnie piekła, otworzył się na prawdę Chrystusa. Stało się coś, co wspomniany Alvarez za Kierkegaardem nazywa „skokiem wiary” w ortodoksyjną religijność48, znajdującą odbicie w formie refleksji Dostojewskiego nad problemem wiary i ateizmu w twórczości po powrocie z zesłania. U podstaw poglądu Dostojewskiego na samobójstwo legł fundamentalny w swoim charakterze podział wolności na tak zwaną naturalną i chrześcijańską. Pierwsza uprawnia do pełnego wyboru między wartościami: nade wszystko dobrem i złem, ale też życiem i śmiercią, natomiast wolność chrześcijańska, traktowana przez teologów jako jej wyższa forma, pełne prawo decydowania za człowieka oddaje Bogu. Słowami modlitwy: „Bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi” jednostka pokornie powierza swoją wolność naturalną Stwórcy, przyjmując Jego prawdy. Dostojewski połączył obie formy wolności. Prawosławie to – w jego przekonaniu – wyznanie, które jako jedyne w chrześcijaństwie zachowało i kultywowało ideę wyższej wolności. Lud rosyjski odstąpił swoją naturalną wolność Bogu Najwyższemu, wykazując pełne posłuszeństwo wobec Jego woli49. Jednocześnie postaci Dostojewskiego uosabiały ścieranie się przeciwstawnych sił: dobra i zła, świętości i zbrodni, buntu i pokory, szlachetności i niegodziwości. Nie tylko nie przyjmowały bezwolnie boskich praw, lecz także w pełni korzystały z przywileju wolności naturalnej, swobodnie wybierając między życiem i śmiercią. Postaci Dostojewskiego, a przede wszystkim jego wielcy samobójcy, odzwierciedlały stan umysłowości dziewiętnastowiecznej wiecznej Rosji – jeszcze feudalnej, choć już skierowanej ku socjalizmowi, pełnej sprzeczności, jednocześnie w jakimś stopniu kapitalistycznej i prawosławnej, naznaczonej różnymi systemami wartości i ideowo niespójnej. Pisarz nie ulegał wpływom nowych idei, które determinowały charakter społecznych i mentalnościowych przemian, ale przewidywał kierunek ich rozwoju oraz stosując kryterium wiary, osądzał. Podjął się jednak nie tylko roli diagnosty rosyjskiej rzeczywistości, lecz także dawał nadzieję na ocalenie. Dostojewskiego nie mogła zadowolić perspektywa unicestwienia zła społecznego poprzez przeprowadzenie 6 Migotania 47 reform w sferze gospodarczej, a to stanowiło istotę aktywności socjalistów i liberałów. Żadne zmiany porządku ekonomicznego ani politycznego, nawet jeśli niosły perspektywę likwidacji biedy, nie mogły usunąć nabrzmiałych problemów. Pisarz nie wierzył również w żadną sterowaną odgórnie moralną odnowę. Jedynym środkiem naprawczym – postulował autor Zbrodni i kary – powinny być działania ukierunkowane na wewnętrzną przemianę człowieka, uwieńczoną objawieniem się w nim ikony Boga. Życie w Prawdzie i Miłości otworzy przed ludzkością drogę do wspólnego raju – królestwa Bożego na ziemi. Ideą ponadczasową i ponadprzestrzenną, jednoczącą świat i pozwalającą na odbudowę jego harmonii jawi się – jak wieścił Dostojewski – Chrystus. On jest „mesjaszem prawosławnym”, „Chrystusem gleby”, który na rosyjskiej ziemi zbuduje „ziemski Antybabilon”50. W swoich Notatnikach Dostojewski pisał: „Wierzę w pełny triumf królestwa Jezusowego. Jak ono zostanie osiągnięte, trudno przewidzieć, lecz owo królestwo Jezusowe nastanie. Wierzę, że tak będzie […]. I nastanie ono u nas w Rosji, być może wcześniej niż gdzie indziej”51. Pisarz marzył o wielkim przełomie etycznym, o dokonaniu się dynamicznych i radykalnych przemian świadomości ludzi swojej epoki, które zweryfikują hierarchię obowiązujących wartości i – ogólnie – sposób bycia-w-świecie. Pragnął uzdrowić chorą XIX-wieczną cywilizację. Stąd poczynając od Notatek z podziemia, Dostojewski nie tylko rejestrował zmiany światopoglądowe zachodzące w Rosji, lecz także stał się aktywnym kreatorem przełomu w postrzeganiu i wartościowaniu świata. Halina Brzoza za Aleksandrem Wiesiełowskim przytacza apokryficzną historię. Według niej śmiertelnie choremu Adamowi archanioł podarował fragment drzewa z raju, z którego pochodził zakazany owoc. Adam splótł sobie z niego wieniec i w nim złożono go do grobu. Z wieńca spoczywającego na głowie martwego praojca wyrosło nowe drzewo, z którego po wielu latach zrobiono krzyż Chrystusowy. W ten sposób historia grzechu stała się jednocześnie opowieścią o odkupieniu. Drzewo, za przyczyną którego dokonał się grzech pierworodny, okazało się jednocześnie narzędziem ludzkiego zbawienia52. Takie właśnie obrazy dramatycznej jedności Edenu z Golgotą wypełniają karty dzieł Dostojewskiego. Pisarz odkrył jedność człowieka z transcendencją, którą osiąga on, przedzierając się trudną drogą duchowej immanencji. Aby ludzkość odrodziła się, musi najpierw stoczyć się na samo dno, nurzać w grzechu i upodleniu, bowiem poprzez „zejście do piekieł”, poprzez bunt i negację, poprzez zbrodnie i wyrzeczenie się uczuć wiedzie droga do duchowego oczyszczenia, i dalej – do odrodzenia. Pokora, skrucha, cierpienie, pokuta oraz przebaczenie, jako akty zrodzone z miłości do Boga, są kolejnymi krokami ku ocaleniu człowieka. Jednostka, która w akcie wolnego wyboru przyjmuje pełną odpowiedzialność za swoje czyny, w pokorze żałuje za grzechy, odczuwa skruchę, otwierającą drogę ku łasce Bożej. Człowiek, osiągając taki stan, jest w pełni gotów do przyjęcia cierpienia. Przy tym takiego, które nie rodzi bólu i rozpaczy, lecz z jednej strony stanowi zadośćuczynienie za popełnione zło i odkupienie grzechów, z drugiej zaś – jest czymś w rodzaju katharsis, które znajduje finał w tak zwanym przebóstwieniu. Opisywane stany prowadzą do doświadczenia w sobie Boga-Człowieka, pojmowanego jako wszechogarniająca Miłość. Ludzkie „ja” poddaje się wszechmocnemu Boskiemu działaniu, Bóg zaś uwalnia je od uczucia wewnętrznego rozdarcia między siłami dobra i zła, wskazując drogę ku pełnej duchowej transformacji. Człowiek osiąga stan przebóstwienia, przyjmuje rolę ikony Boga na ziemi. Rodzi się wówczas ktoś nowy, kto zagłębia się w Prawdę – śmierć zastępuje życiem, ciemność – światłem. Dostojewski podkreślał antynomiczny charakter ludzkiego życia. Jak pisze Evdokimov: „Doświadczenie zła, kiedy zło zostało wyjawione jako nicość aż do końca, przechodzi w doświadczenie życia w Bogu”53. Bies przemienia się w Człowieka poprzez moc zawartą w słowie „Jezus”, istota zbawienia bowiem zawarta jest w myśli: „I słowo stało się ciałem”. Ludzie wzgardzili Bogiem, ale On nie odwrócił się od nich. Bohaterowie Dostojewskiego, ci najbardziej źli, podążając za diabłem, w skrytości serca, często sobie tego nie uświadamiając, tęsknili do Boga. Każdy, nawet największy grzesznik, może jednak zostać odrodzony, największe zło bowiem nie kryje się w występkach, które zwyczajowo postrzega się jako grzechy. Otchłań prawdziwego zła otwiera się w momencie, gdy człowiek odrzuca Boga. Grzech odwraca intencjonalny kierunek drogi, którą podąża dusza, w czego następstwie widzi ona absolut w rzeczach materialnych i nie mogąc wznieść się do Boga Prawdziwego, zaspokaja wyższe potrzeby duchowe za pomocą substytutów, które nie są niczym innym, jak złudzeniami54. W finale swojej ostatniej wielkiej powieści, Bracia Karamazow, Dostojewski przedstawia taki oto dialog między dziećmi i Aloszą: „Panie Karamazow, czy słusznie religia twierdzi, że wszyscy zmartwychwstaniemy i zobaczymy się wszyscy?”, na co Alosza odpowiada: „Na pewno zmartwychwstaniemy, na pewno zobaczymy się i wesoło, radośnie opowiemy sobie nawzajem, co było” (BK, s. 893). Zacytujmy Camusa: „jedna powieść wystarczyła, aby przekształcić w radosną pewność cierpienie całego życia”55. Obecny w twórczości Dostojewskiego problem istnienia Boga został definitywnie rozstrzygnięty: Bóg j e s t , nieśmiertelność i s t n i e j e i ludzkość zmartwychwstanie. Fałszywa boskość człowieka na ziemi, szaleństwo, samobójstwa straciły swoją zasadność. Kiryłłow, Stawrogin, Smierdiakow, Swidrygajłow zostali pokonani przez Prawdę. I to jest odpowiedź Dostojewskiego. Mirosława Michalska-Suchanek P. EVDOKIMOV: Gogol i Dostojewski, czyli zstąpienie do otchłani. Przeł. z jęz. franc. A. KUNKA. Bydgoszcz 2002, s. 262. 2 M. BAKUNIN: Imperium knuto-germańskie a rewolucja społeczna. Przeł. Z. KRZYŻANOWSKA. W: IDEM: Pisma wybrane. Wyb. H. TEMKINOWA. T. 2. Warszawa 1965, s. 54–55. 3 Ibidem, s. 78. 4 S. CHWIN: Stawrogin i dziecko. W: „Transgresje”. T. 5. Dzieci. Red. M. JANION, S. CHWIN. Gdańsk 1988, s. 46. 5 Ibidem, s. 47. 6 Zob. B. URBANKOWSKI: Dostojewski – dramat humanizmów. Warszawa 1977, s. 166. 7 Н. НАСЕДКИН: Самоубийство Достоевского. Тема суицида в жизни и творчестве писателя. Москва 2002, s. 301 [przeł. M.M.S.]. http:// www.e-reading.me/bookreader.php/40936/Nasedkin_-_Samoubiiistvo_ Dostoevskogo_(Tema_suicida_v_zhizni_i_tvorchestve).html [data dostępu: 3.01.2014]. 8 Okrutny talent. Dostojewski we wspomnieniach, krytyce i dokumentach. Wyb. Z. PODGÓRZEC. Kraków 1984, s. 354. 9 Ibidem, s. 355. 10 A. CAMUS: Mit Syzyfa i inne eseje. Przeł. J. GUZE. Warszawa 1999, s. 59–104 (szkic Rozumowanie absurdalne). 11 Cyt. za: M. BIERDIAJEW: Światopogląd Dostojewskiego. Przeł. H. Paprocki. Kęty 2004, s. 57. 12 H. KRYSHTAL: Problem zła w twórczości F. Dostojewskiego. Studium teologiczno-moralne. Lublin 2004, s. 111. 13 D. ARBAN: Dostoievski par lui-meme. Paris 1963, s.161. Cyt. za: H. KRYSHTAL: Problem zła w twórczości F. Dostojewskiego..., s. 111. 14 Cenne uwagi dotyczące postawy Dostojewskiego wobec nadchodzących z zachodniej Europy koncepcji sławiących człowieka, ze szczególnym uwzględnieniem stosunku pisarza do katolicyzmu zawiera artykuł Jacka Uglika. Zob. J. UGLIK: Prawosławie i katolicyzm oczyma Fiodora Dostojewskiego. „Nowa Krytyka. Czasopismo Filozoficzne”. http://www.nowakrytyka.pl/spip.php?article389 [data dostępu: 3.01.2014]. 15 F. DOSTOJEWSKI: Dziennik pisarza 1847–1874. T. 1. Przeł. M. LEŚNIEWSKA. Warszawa 1982, s. 408. 16 Ibidem, s. 401–402. 17 Ibidem, s. 404. 18 F. DOSTOJEWSKI: Z notatników. Przeł. Z. PODGÓRZEC. Warszawa 1979, s. 54. 19 F. DOSTOJEWSKI: Dziennik pisarza 1847–1874... t. 1, s. 407. 20 Ibidem, s. 407. 21 A. ALVAREZ: Bóg Bestia. Studium samobójstwa. Przeł. Ł. SOMMER. Warszawa 2011, s. 247. 22 Zob. А. ЛАВРИН: Хроники Харона. Энциклопедия смерти. 4-е издание, доп. и перераб. Новосибирск 2009, s. 44 (главa Демон самоубийства). http://charonchronicles.ru/book/best/demon/ [data dostępu: 10.02.2014]. 23 F. DOSTOJEWSKI: Dziennik pisarza 1876. T. 2. Przeł. M. LEŚNIEWSKA. Warszawa 1982, s. 351. 24 Г. ЧХАРТИШВИЛИ: Писатель и самоубийство. Москва 2008, s. 35 [przeł. M.M.S.]. 25 AL ALVAREZ: Bóg Bestia…, s. 113–114. 26 Ibidem, s. 114. 27 Zob. F. DOSTOJEWSKI: Z notatników…, s. 54. 28 Ibidem, s. 273. 29 F. DOSTOJEWSKI: Dziennik pisarza 1876… t. 2, s. 347. 30 Ibidem. 31 Cyt. za: C. WODZIŃSKI: Trans, Dostojewski, Rosja, czyli o filozofowaniu siekierą. Gdańsk 2005, s. 29. 32 Ibidem, s. 30–31. 33 O historii prawa cerkiewnego regulującego stanowisko Rosyjskiej Cerkwi wobec samobójców szczegółowo pisze Irina Paperno. Zob. И. ПАПЕРНО: Самоубийство как культурный институт. Москва 1999, s. 67–71. 34 Cyt. za: ibidem, s. 68 [przeł. M.M.S.]. 35 Ibidem, s. 68; http://azbyka.ru/library/suvorov_uchebnik_tserkovnogo_prava-all.shtml [data dostępu: 29.03.2014]. 36 И. ПАПЕРНО: Самоубийство как культурный институт..., s. 69. 37 Cyt. za: N. TETAZ: Warto żyć. Przeł. R. TYBUSZ. Warszawa 1976, s. 63. 38 G. MATZNEFF: Śmierć dobrowolna. Przeł. A.D. TUASZYŃSKA. Warszawa 1987, s. 182. 39 Zob. Г. ЧХАРТИШВИЛИ: Писатель и самоубийство..., s. 124–125. 40 A. CAMUS: Mit Syzyfa i inne eseje..., s. 137. 41 Н. БЕРДЯЕВ: O самоубийстве. Мocква 1992, s. 10. 42 Ibidem, s. 24. 43 Ibidem, s. 10. 44 Ibidem, s. 8–9. 45 Г. ЧХАРТИШВИЛИ: Писатель и самоубийство…, s. 130. 46 AL ALVAREZ: Bóg Bestia..., s. 254. 47 Ibidem, s. 255–256. 48 Ibidem, s. 257. 49 Zob. R. PRZYBYLSKI: Wtajemniczenie w los. Szkice o dramatach. Warszawa 1985, s. 171–172. 50 T. POŹNIAK: Orient biblijny u Dostojewskiego (Babilon i Jeruzalem) W: Dzieło chrystianizacji Rusi Kijowskiej i jego konsekwencje w kulturze Europy. Red. R. ŁUŻNY. Lublin 1988, s. 280–281. 51 F. DOSTOJEWSKI: Z notatników…, s. 267. 52 H. BRZOZA: Dostojewski. Między mitem, tragedią i apokalipsą. Toruń 1995, s. 338–339. 53 P. EVDOKIMOV: Gogol i Dostojewski, czyli zstąpienie do otchłani..., s. 259. 54 Zob. P. EVDOKIMOV: Prawosławie. Cz. 1. Przeł. J. KLINGER. Warszawa 1964, s. 102–103. 55 A. CAMUS: Mit Syzyfa i inne eseje..., s. 140. 1 Artykuł jest fragmentem książki Mirosławy Michalskiej-Suchanek pod tytułem Samobójcy Fiodora Dostojewskiego (Katowice: Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego 2015). POEZJA Katarzyna Boruń-Jagodzińska Piosenka artystyczna długa rozwichrzona Poeta zleciał z nieba. Jak Ikar na głowę. I zabił się na miejscu, -Biedne chłopaczysko! Została kropla wosku, ptasie piórko płowe, parę tekstów w archiwum ZAiKSu , - to wszystko. Zniknął. Falę całuje jeszcze promień złoty, kręgi , kręgi na wodzie … Ot, historia cała. Bo biedak miewał pewnie zbyt wysokie loty, a góra jak to góra, widać, nie sprzyjała. Spadamy, to nam wolno, nikt nas nie powstrzyma. Spadamy, żadna ręka za kołnierz nie chwyci. Spadamy, bośmy wleźli widać za wysoko. Rozchybotani, drgamy na pajęczej nici. Spadamy, upadamy, nikt nam nie zabroni. I nie uroni łezki żadne chłodne oko. Malarz wchodził niebacznie na chwiejną drabinę żeby kawał błękitu urwać do obrazu. Pierwsza prędkość kosmiczna kusi ostrą jazdą. I dotknął absolutu i zniknął od razu, ale miał tę przewagę, że sięgał ku gwiazdom. Spadamy, to nam wolno, nikt nam nie zabroni. Spadamy, bo lubimy, nikt nas nie powstrzyma. Spadamy, bo nie warto być na tej imprezie gdzie celebryci brodzą w czerwonym dywanie. Spadamy! Jak spadniemy to nic się nie stanie. Jak ktoś skacze to wie, że nie ma miękkich poduch. Podskakuje aż skoczy uroczy lekkoduch. A po tych co wypadli szybko ginie słuch. Pewien grajek chciał tony brać ze sfer harmonii. I była to harmonia, ale pedałowa burczybasem po ziemi toczył się i gonił raz z nosem w piasku, to znowu na wietrze jak ogar niuch - myślał, że pył gwiezdny i myślał, że drogi już za nim połowa tak posuwał się wyżej po trochu, po szczypcie, by złapać chwytem pewnym anioły za skrzydła , a za nogi Boga, uwierzył, że demona zamknął w swoje skrzypce, w mgławicy ledwie diablik zalągł się pod smyczkiem. I walcem się po ziemi potoczyła głowa. Spadamy i skaczemy, nikt nam nie zabroni na niewidzialnym bungie, bez asekuracji Spadamy, to nam wolno, nikt nas nie pogoni „Nie sięgaj po ten owoc naiwnie jak Adam”. A Ziemia jak jarmarczna piłeczka na gumce, zerwie się czy nie zerwie? Zwisa mi, zwisa mi. Spadam. Złotnik łyżką zaczerpnąć chciał księżyca srebra żeby wykuć koronę dla pana stworzenia, ale potknął się głupio na progu promienia i bardzo długo spadał i połamał żebra. Dobrze, że nie kręgosłup - mówili mu potem, lecz on po ziemi stąpa jak w twardym gorsecie, każdy swój krok wylicza a pewnie nie wiecie, że mijacie go co dzień, szarego człowieka. Kiedy z laseczką w dłoni chadza po deptaku, nie patrzy już na księżyc, nie chce widzieć ptaków. Spadamy, bo nam wolno, nikt nas nie powstrzyma. Spadamy, upadamy, nikt nam nie zabroni. I nie uroni łezki kamer chłodne oko. Gęby gazet otwarte przez chwilę gdy spadasz, rozkładówka-rozwałka, dla nich raz się nada, oto życie, co warte, oczy gazet żarłoczne już leżysz w kawałkach. Spadamy i spadamy. I zawsze możesz twierdzić, że to z własnej woli, i zawsze możesz mówić, że to nic nie boli, że trajektorię lotu wciąż masz pod kontrolą, i że pośladki mile pieką, lecz nie bolą. Spadamy, nie krzyczymy, rozbici i niemi gdy lądujemy twardo na odpornej ziemi. Spadamy i skaczemy, nikt nam nie zabroni. Na niewidzialnym bungie bez asekuracji. Spadamy, to nam wolno, bo nikt się nie gniewa gdy sięgasz po ten owoc, jak ciekawska Ewa. Gdy sięgasz gdzie nie musisz naiwny jak Adam. A Ziemia? Jak jarmarczna piłeczka na gumce, zerwie się czy nie zerwie? Zwisa mi, zwisa mi. Spadam. Gazeta literacka 7 Anna Łozowska-Patynowska J ako czytelnik literatury Szaruga nie jest typowym badaczem-teoretykiem. Ten wytrawny literaturoznawca nie decyduje się na powierzchowną lekturę, ponieważ uważa, że jest ona wtedy pseudo-czytaniem tekstu literackiego. Jego książki np. Ludzki język muz1, Dochodzenie do siebie2 czy Wyzwanie (o poezji z przypisami i bez)3 to bardzo wrażliwe i głębokie interpretowanie świata i związanej z nim mocno liryki dwudziestego oraz dwudziestego pierwszego wieku. Szaruga preferuje czytanie personalistyczne, tzn. najpierw poszukuje w poezji tego, co ludzkie, by mówić o wszystkich problemach dotykających człowieka, potem dopiero tworzy poezję. Twórcy udało się odnaleźć odpowiedni język, by wypowiedzieć ważne problemy w sposób niezwykle precyzyjny. Jako krytyk literacki i doskonały interpretator poezji Szaruga czyta m. in. Różewicza. Jego lektury są bardzo dojrzałe a czytelnik, który ma do czynienia z jego tekstem „Pytanie”, dotyczącym zbioru wierszy Matka odchodzi, powinien docenić tak ciekawą interpretację, odczytywanie tomu jako „apokryfu rodzinnego”4. Strategie lektury podejmowane przez Szarugę są wyjątkowe. Co więcej, Szaruga nie posługuje się hermetycznym językiem, choć przecież podaje niezwykle zajmującą interpretację przywoływanych przez siebie utworów. Jest to rzadka umiejętność prowadzenia opowieści o literaturze. Ogromne wrażenie na czytelniku może wywrzeć książka Szkoła polska. Wydana została w tzw. „drugim obiegu”, czyli obiegu nieoficjalnym, przez wydawnictwo Przedświt5. Ta lektura zasługuje na szczególne traktowanie nie tylko dlatego, że w sposób ciekawy przedstawia interpretację wybranych tekstów kultury, ale przede wszystkim dlatego, że odsłania dialektyczny oraz polemiczny wymiar literatury ocalającej w jakimś stopniu człowieczeństwo. Szaruga jest świadomy tego, jak bardzo literatura zakorzeniona jest w przeszłości, chwilami bardzo dramatycznej. Szaruga wielokrotnie zadaje pytanie o interpretację literatury w oparciu o dyktat rzeczywistości, w której ludziom kazano żyć. Przypomnijmy, jest czas komunizmu, a właściwie socjalizmu. Literatura musi pełnić rolę kodyfikatora ideologicznego, ma być soczewką, przez którą ludzie obserwują świat, dlatego pisze: „I jak to było możliwe, że powtarzalność odwiecznych prawd natury uznano za zdobycz komunizmu?”6 czy „wszelka rozmowa o literaturze staje się grą pozorów”7. Szaruga chce odnowić oblicze literatury, odsunąć ją od polityki, uczynić ją po prostu literaturą, uwikłaną, co prawda, w kontekst kulturowy, ale wolnej od cenzury. Ta literatura ma być pewnego rodzaju przekonaniem człowieka o tym, że nie zwątpił w samego siebie. Jednocześnie w sposób bardzo krytyczny podchodzi do literatury socrealizmu, mówiąc o tym, że „teksty powstające mają jedno podstawowe zadanie: stworzyć barierę izolacyjną między czytelnikiem a rzeczywistością, w której żyje”8. Literatura tego typu na odcinać człowieka od jego człowieczeństwa, usuwać z niego pozostałości uczuć, co więcej, pustoszyć moralnie, unicestwiać tym samym jego prawdziwość, czyniąc go człowiekiem fikcyjnym. W rozdziale „Lekcja historii” Szaruga zastanawia się nad istotą rekonstruowania historii i jej poznawania. Autor tekstu ma tu na myśli, jak sam to nazywa, „nienaukową” koncepcję rozumienia historii przez J. M. Rymkiewicza, która nie postępuje w sposób linearny, ale jest ośrodkiem poznania wprawianym w nieskończony ruch. Kwestia historii oddziałującej na człowieka pojawia się w książce Szarugi Dochodzenie do siebie9. Swój stosunek do przeszłości, a dokładniej historii rodzinnej, opisał krytyk także we wstępie do nowowydanych Listów z oflagów10 Szaruga wykazuje szczególną predylekcję do dokonywania deskrypcji przeszłości w tekstach przez siebie tworzonych w ostatnim czasie. Mówi zatem krytyk: „Mieszkamy w historii”11. Zagadnienie historii pojawia się nie przypadkiem, ponieważ historia przenosi nas w „sferę wartości”12. Autor tekstu, odwołując się do wierszy romantyków, stwierdza, że tylko taka rzeczywistość jest źródłem ocalenia człowieka, przyczyną swobody intelektualnej i wolności duchowej. W rozdziale „Lekcja śmierci” Szaruga idzie dalej, podając 8 Migotania 47 LESZEK SZARUGA fenomenalną interpretację wierszy J. M. Rymkiewicza, opierając swoje rozważania na dialektyce jawy i snu. Okazuje się, że te pojęcia zamieniły się miejscami. Teraz koszmar jest jedyną rzeczywistością, a w prawdziwym świecie bytujemy tylko w sferze snu. W tym świecie tylko słowo poetyckie jest adwersarzem prawdy i tylko ono może się przeciwstawić „Nicości”, która zabiera nam rzeczywistość, zmieniając ją w przestrzeń oniryczną. Metodą czytania świata jest człowiek, który w tym centrum się znajduje, ustala granice swojego poznania. W taki sam sposób traktuje Szaruga swoje życie w książce Podróż mojego życia. Wspomniana książka to właściwie literacka autobiografia Leszka Szarugi. To próba odbudowania jego tożsamości na bazie przywoływanych oddechów przeszłości. Tło jego biografii stanowią wydarzenia historyczne, a więc przełomowy rok 1956 i lata kolejne. W Podróży mego życia Szaruga buduje wielopoziomową, globalną perspektywę własnego świata, który zawieszony został w przygniatającej go chwilami rzeczywistości, w przestrzeni tak dosadnie realnej, że aż przerażającej. Podróż mego życia odsłania przed czytelnikiem swój cel, ocenianie poszczególnych etapów życia, które nawarstwiały się w czasie, tworząc historię jednego człowieka. Oznacza to, że próbuje on dogrzebać się do prawdy o świecie i o sobie samym, czyli tych aksjomatów, które są już niepodważalne. Dlatego nie boi się Szaruga cytować Octavio Paza, który stawia znak równości między sobą i przestrzenią, twierdząc, że świat istnieje o tyle, o ile istnieje w człowieku i to do niego właśnie mamy dotrzeć. To jest jego wędrówka inicjalna opierająca się na dążeniu do opisania pojęcia „IstnieNie”13. Dramat istnienia-nieistnienia odgrywa się na naszych oczach. To Leszek Szaruga w momencie narodzin został ujrzany przez świat, nie odwrotnie („Świat ujrzał mnie w Krakowie…”14). Szaruga jest świadomy, że jego książka autobiograficzna ma na celu przywrócenie świadomości siebie w sobie. Prześledzenie własnej drogi życia uświadamia mu, że każda istota jest wobec drugiej współkomponentem doświadczeń. Wszystko ma swoją przyczynę, niekoniecznie motywowaną w sposób chronologiczny, będącą ogniwem związanym z upływem konkretnego czasu. Szaruga zrozumiał, że czas nie ma tu żadnego znaczenia, ponieważ w różnych momentach swojego życia jesteśmy w stanie dojrzeć do rzeczy przeszłych, do stanowienia o ich wyjątkowości, której sukcesywnie nie zauważaliśmy. Fot. Jerzy Suchanek ESEJ LESZEK SZARUGA jest autorem wielu prac krytycznoliterackich, poetą, prozaikiem, tłumaczem poezji niemieckiej i rosyjskiej a także wykładowcą akademickim. Według Szarugi pomiędzy literaturą, literaturoznawstwem oraz krytyką literacką przebiega cienka granica, dlatego trudni się tymi wszystkimi zajęciami równocześnie. HISTORIA WOBEC CZŁOWIEKA Z KRWI I KOŚCI POEZJA Swoje dzieciństwo scharakteryzował Szaruga jako „przedwojenną prehistorię”15, był wtopiony w rzeczywistość lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku, której nie rozumiał. Przeszłość istnieje we fragmentach („Życie jest fragmentem we fragmentach, lecz jest zarazem jak kalejdoskop, który owe fragmenty fragmentu pozwala na nowo mieszać, przestawiać, jedne ukrywać, inne wydobywać na powierzchnię”16). Jest także świadomy tego, że „(Auto)biografia jest zawsze wykrojona z Całości”17. Dlatego ten czytelnik samego siebie zadaje pytanie, na ile jest sobą, a na ile obcym w sobie: „wciąż się do siebie zbliżając, jednocześnie się od siebie oddalam” i dalej „gdy się ze swego życia zdaje sobie samemu sprawę, przestaje się żyć”18. Stwierdzając, „I znów nie wiem czy pisać”19, Szaruga boi się, że pisanie go odsłoni do reszty. Ukaże jego niespójne oblicze. „Podróż mego życia” pomaga mu w współtworzeniu samego siebie, pisał bowiem: „w trakcie pisania uzupełnia się nagle wiedza o tym, co napisane”20. Człowiek kształtuje świat dzięki własnemu światopoglądowi. Ponadto, odczytując znaczenia świata, dokonuje konkretyzacji poprzez tekst. Szaruga przywołuje w sposób naturalny także utwór Seweryna Goszczyńskiego. W ten sposób podkreśla charakter swojego autobiograficznego tekstu, który jest w dużym stopniu fragmentaryczny, pełen dygresji i wstawek autotematycznych. Szaruga, autor tekstu pochodzący z pokolenia powojennego (ur. 1946), odnajduje podobną formułę opowiadania o przeszłości, jaką znaleźli J. Kosiński, M. Głowiński czy R. Ligocka, nie mówiąc jednak o czasach masowej zagłady, ale o czasach upadku moralnego, przegranych wartości, o przeszłości heterogenicznej, niespójnej. Dlatego mówi: „Moja opowieść nie jest moją opowieścią, jest wymuszona przez język, (…) który został we mnie wmówiony bez mojej zgody”21. Szaruga jest niepewny skończoności i adekwatności swojej wypowiedzi do otaczającej go rzeczywistości. W pewnym sensie czuje się także osaczony przez rzeczywistość, owładnięty przez jej powszechność. Krytyk, odwołuje się do tekstu Miłosza „Świat. Poema naiwne”, dąży do zrekonstruowania i oddania charakteru samego siebie. W Podroży mojego życia Szaruga przedstawia bardzo szeroki kontekst historyczny oraz kulturowy. Bardzo precyzyjnie analizuje charakter władzy w perspektywie upływających lat, przywołując zdania znanych mu w przeszłości osób. Ukazuje kilka sfer swojego istnienia, trwania w przestrzeni obywatelskiej i równocześnie w sferze literatury. Uświadamia nam nie tylko kolosalne znaczenie literatury dla naszego życia, ale przede wszystkim to, że literatura nie umiera nigdy, że teksty narastają na nowo, a my, ich czytelnicy, jesteśmy przez nie „przysypywani”. Ale prawdziwy literaturoznawca, jakim jest niewątpliwie Leszek Szaruga, nie powinien poprzestać na czytaniu interpretacji tekstów literackich, ale powoływać do życia nowe w kolejnych aktach lektury („Śmierci nie ma. Jest wieczne koło życia”)22. Twórczość Szarugi opiera się na dialektyce śmierci i życia. Śmierć każe „zanurzyć się w przeszłość”, życie natomiast zbliża nas ku teraźniejszości. Autor tekst prowadzi także rozważania egzystencjalne, próbuje określić granice swojego życia, które „rozchodzi” mu się w palcach, dominuje go, zabiera mu własne istnienie. I stwierdza Szaruga, życie właśnie takie powinno być, powinno ocalać człowieka poprzez akcentowanie świadomości utraty tego życia, zatracania siebie w świecie. Szaruga w swoich zbiorach poetyckich zamyka mikropowieści o człowieku, który czegoś nieustannie poszukuje, upada i podnosi się, jest świadkiem destabilizacji świata i jego restytucji a także tropicielem samego siebie. Szaruga poszukuje człowieka, który w tym świecie ruin nie porzucił nadziei, pozostał w pełni człowiekiem. Bo ten świat jest przestrzenią niby-ludzi, tych, co nie wierzą, bo zwątpili w swoje człowieczeństwo. Z pewną wątpliwością wypowiada sąd: „podobno/ jesteśmy nieludzcy”23, bo przecież nie wszytko stracone. W wierszu „Podobno” poeta pragnie przywrócenia wiary w człowieka. Poprzez odniesienia intertekstualne, Szaruga pragnie załatać lukę w postaci przetartych wspomnień. Uważa, że przenikliwe spojrzenie w przeszłość uratuje człowieczeństwo. Zbiór wierszy „Życiowy wybór” z lat 1968-1998 to wydany, po gruntownej obserwacji, osąd o świecie. W początkowych wierszach zbioru podmiot liryczny nie potrafi poradzić sobie z niewolą rzeczywistości, bo go przeraża, jak w wierszu „Kolonia karna”. Według niego najgorsze jest to, że zło „rozrasta się w nas”24, przyjmujemy je zatem jako własne, dajemy mu schronienie, bo jest wygodne. To zło nas spłyca, uniemożliwia funkcjonowanie daimoniona, stopniowo redukując człowieka do biernego obserwatora. Utwór „Droga” mówi o człowieku w potrzasku, którego zaufanie do świata i odnalezienie okruchów aksjologii jest możliwe, ale tylko wtedy, gdy człowiek pojmie istotę tego poszukiwania. Podobnie podmiot liryczny wiersza „Chłopcy” świadomy jest iluzoryczności tego świata (idź,/ w prześwietlony bólem ogród zapomnienia”25). Przestrzeń w wierszu jest chorobliwa, przypomina stan majaczenia. Zatem to przestrzeń nas zamyka na obcowanie z samym sobą. Szaruga jest egzegetą tajemniczym i wieloznacznym. Jego poezja daje nam mocno do myślenia. Przynosi nie tylko obserwację rodzącego się w świecie bólu, ale i dzięki takim wizjom broni nas przed odczuwaniem lęku niewiadomego pochodzenia. Dzięki temu wiemy, jaka jest jego przyczyna. W „Nauce czytania” szybko zdaje sobie sprawę, że nowy świat zbudowany na gruzach starego nie jest żadną alternatywą. Przeobrażeniu uległa jego szata, jego istota pozostała niezmienna. W wierszu „Widzenie” motyl jest symbolem cierpienia, jakie mamy przeżyć, mierząc się z dyktaturą przeszłości i chorobą systemu czasów aktualnych. „Krwawiący motyl”, którego „krew była prawdziwa”26 odnosi nas do kryzysu wyobraźni, śmierci Leszek Szaruga ŚWIATŁO W SOBIE * * * niewolnik czasu poszukuje siebie w ciemni egzystencji nie narodzony nie śmiertelny tyś jest światłem a świat tłem narodziny ku śmierci oto jego droga błysk niewolnik patrzy na wskroś przez siebie jest tam gdzie go nie ma nie ma go gdzie jest nicość roztapia się w powietrzu którym oddycha już nie ma czasu jest ma światło w sobie BAŚŃ 165 dolców tyle to kosztuje tyle płaci bojownik Proroka za ciało pojmanej w jasyr niewiernej trzyletniej dziewicy to tak niewielka cena za tą nową baśń z 1001 nocy dochodzi do siebie wartości. Zatem tylko śmierć jest źródłem prawdy, jak w wierszu „Et in arkadia ego”. Tam w spokoju zostajemy wystawieni na wieczność. Aktualna rzeczywistość zaciera naszą pamięć, śnieg w utworze „Śnieg, słowo” zalepia dawne znaczenia, zasypuje twarze znanych nam ludzi. Przykryci śniegiem tracimy związek z własną tożsamością. Wiersz otwierający zbiór Klucz od przepaści Szarugi pt. „Pierwsze słowo” potwierdza założenie przyjęte w pierwszym zbiorze, które zakłada, że naczelną ideą poezji jest tworzenie i podtrzymywanie „dialogu między żywymi, umarłymi i jeszcze nienarodzonymi”, czyli otwieranie przestrzeni poza czasem”27. We wspomnianym wierszu poeta zajmuje się wypowiadaniem słowa, które staje się aktem założycielskim nowej rzeczywistości. To słowo tłumione jest przez ustalone odgórnie „reguły gry”. Autor omawianych utworów twierdzi przecież, że „Polska była więzieniem”28. Szaruga sprzeciwia się wszystkiemu, co nałożone na człowieka niczym przyciasny gorset krępujący ruchy. Jest jednocześnie zwolennikiem poetyckiej kreacji, która daje o wiele więcej możliwości niż realistyczne potraktowanie świata. Wiersz o tym samym tytule, co zbiór poetycki, „Klucz od przepaści” mówi o upadku człowieka, o kryzysie wartości, o degradacji sumienia. To przecież „Klucz narodzin. Klucz śmierci”29, czyli całe nasze życie, w które zostaliśmy wrzuceni. W to istnienie po prostu zapadamy się, w nim dogorywamy, czyli trwamy. Bo życie jest światem najlepszym z możliwych, ale jedynym takim światem. Szaruga jest poetą Nowej Fali. Jego wiersze są nie tylko manifestacją dążeń do wolności słowa, wiary, ale także precyzyjnym opisem ludzkich reakcji na otaczający człowieka świat, który może być groźny, jak w wierszu „bezsenność”, eliminujący wszelkie przejawy inności (wiersz „Pierwsze słowo”) czy też otwierający i jednocześnie zamykający człowieka na świat duchowy. Najlepszym tego dowodem jest wiersz „Wyobraźnia”, w którym poeta dokonuje konfrontacji wyobraźni z realnością. Ten świat, w którym istniejemy przerasta wyobrażenie o nim. Jest brutalny, działa destrukcyjnie na człowieka, nie tylko dlatego, że zabija „codziennie (…) czterdzieści tysięcy dzieci”30, ale również dlatego, że śmierć, której jest powodem dotyka mnie samego, moją świadomość, że jest blisko. A skoro śmierć zabrała także niewinne dzieci, to co stanie się ze mną? Wiersz jest także rozciągniętą w czasie swojego trwania refleksją o sprawiedliwość tego odchodzenia. Dlaczego dzieci muszą umrzeć, a ja muszę żyć? Interpretując ten utwór w odniesieniu do całości jego twórczości poetyckiej, można odnieść wrażenie, że świat uznaje Szaruga za najwyższą wartość etyczną. Ale rzeczywistość stworzona przez człowieka jest krzywdząca. To świat, który nie tylko pustoszy fizycznie, ale i duchowo. Oczywiście, Szaruga wysuwa te wnioski po dokładnej obserwacji otoczenia. Widzi jednak mały przebłysk nadziei na wydobycie człowieka z tej „przepaści”, z więzienia bez wyjścia, które obserwuje jedynie w czasie długotrwale trwającej „Bezsenności”. Szaruga stawia człowieka na urwisku i testuje jego skłonności do dokonywania wyboru między dobrem i złem. Ta rozpadlina, o której pisze, to miejsce symbolicznej bezczynności, wyrażania zgody na aktualny stan rzeczy, sprzeczny z własnymi wartościami. Bohater liryczny „Wyobraźni”, mimo wewnętrznej niezgody na świat, bezradnie rozkłada ręce. Toczenie walki z liczbami nie ma sensu. Dlatego poszukuje on wyjścia ze „szczeliny istnienia”, gdzieś poza, tylko poza co, czy może poza samo istnienie? Bohater liryczny utworu „Ciemność” kroczy przez świat, w którym jedynym punktem orientacyjnym są ślady jego pamięci („świecące szkielety”31). Jego dążenie do odzyskania stanu pierwotnej czystości, czyli prawdy, radości i wiary w świat ulega dezaktualizacji. Jego droga zostaje pozbawiona celu („Nigdzie/ jest moja/ ojczyzna”32). Okazuje się, że najgorszym więzieniem nie jest sam świat i jego wartości pozostawione bezwładnie pod rygorem nieważności, lecz jego własna świadomość wykorzenienia ze świata, który niegdyś był jego domem. Ta rzeczywistość traci znamiona mitycznej, a tym samym redukcji podlegają jej znaczenia. Podmiot liryczny ma świadomość regresu świata, powolnego obumierania jego elementów przedstawionych aż do ukazania całkowitej pustki. Tym samym odczytuje tożsamość współczesnego człowieka, który zawsze będzie miał świadomość swojej inności wobec społeczeństwa. Taki efekt uzyskuje Szaruga w wierszu „Żydzi wracają”, w którym pisze: „Żydzi (…) w nas samych ocaleli z zagłady”33. Człowiek w ujęciu Szarugi to odmieniec, któremu drążenie prawdy nie daje spokoju. Ale to również człowiek, który odkrywając siebie, stwierdza, że sam nie jest w stanie zaakceptować swojej ułomności. Natomiast wyłania się z tego jeszcze jeden wniosek, ten świat, w którym żyjemy jest kłamstwem. O umarłym już świecie czasu socjalizmu w Polsce mówi Szaruga w wierszu „Nie wracajcie”, budując wiersz będący przeciwieństwem „Stepów Akermańskich” A. Mickiewicza. To nie jest miejsce sacrum. To przestrzeń uwikłania w „zgiełk”, spowicia w głuszę, która otępia zmysły. W tym świecie śmierci zatrzymuje człowieka jedynie złudzenie autentyczności jego istnienia. Bo tak naprawdę jest on nieistnieniem, fikcją bytu, tak naprawdę w ogóle go nie ma. Doskonały obraz człowieka, który nie śpi, przedstawił poeta w utworze „Bezsenność”. Człowiek skazany na sen, człowiek, który, paradoksalnie, nie może zasnąć, pogrążyć się w głębokim śnie, obracający okiem, podczas gdy jego ciało jest nieruchome. Szaruga mówi tu o wrogości systemu, który w nocy każe spać, a w dzień brać się do pracy. Sen unicestwia wolność, dlatego bohater liryczny nie chce mu ulec. Nie tylko sen niewoli. Źródłem zamknięcia okazuje się także narzucony język. W kilku wersach pochodzących z utworu „Pierwsze słowo”, Szaruga ukazał istotę cenzury: „a takie słowa nie istnieją/ takich słów się nie mówi (…)/ cd. str. 9 Fot. Wojsław Brydak Gazeta literacka 9 tego się nie mówi”34, ale nie tylko. Przedstawił także kulturowe cd. ze str. 9 granice akceptacji możliwości ludzkiej wyobraźni. Leszek Szaruga w utworze „Zdarzenie na Römerstrasse” przywołuje Dostojewskiego i jego koncepcję świata, który oparty jest na sprzężonych ze sobą wartościach wiary i rozumu, wolności i jej braku. Poeta odwołuje się do utworów Dostojewskiego nie przypadkiem. W tekstach Dostojewskiego, m.in. w „Zbrodni i karze” autor kreuje bohatera, Rodiona Raskolnikowa, którego świat – Petersburg – to cmentarz a jego ciasne wynajmowane mieszkanie przypomina trumnę. Historia Raskolnika to opowieść o człowieku, który dojrzewa do złożenia dramatycznego wyznania, że jest mordercą, przechodzi ewolucję, by znaleźć odpowiednie słowo i wyrazić swoją tragedię, słowo, które go ocali. Szaruga mówi nam o podobnej przepaści, świecie-nekropolii umarłych, przestrzeni, na której został zrzucony cień, czyli zapowiedź rozkładu wartości. Jednocześnie twierdzi on, że jest to świat jedynego wybawienia, że musimy umrzeć, by narodzić się na nowo. Poeta zauważa bardzo ważną rolę poetów w wierszach pt. „Otwarcie” oraz „Czuwanie”. Poeci są kodyfikatorami ludzkiego losu, deskryptorami prawdy, świadkami dziejącej się na naszych oczach apokalipsy („mówią nam o wszystkim”35). Gdyby nie istniała poezja, nie byłoby także pamięci o człowieku, oglądania odcisków jego stóp, nie istniałby także „język wnętrza”, który złożony został z miliona przekonań. Poeci snują wielogłosową opowieść o świecie, który jest nie tylko przyjemny i majestatyczny, ale i powierzchowny oraz odrażający. Poeta nie tylko przybliża nam obraz tego świata. Liryka rodzi w nas poczucie istnienia jego sensu przy założeniu, że nie jest przecież idealną sferą istnienia. Poeta dokonuje wskrzeszenia czasu pokoleń minionych, które mówią przez niego różnymi głosami. W dawnej historii widzi bowiem Szaruga ocalenie teraźniejszości. Przywołanie tradycji ratuje przed nicością: „Pusta jest nasza pamięć, prześwietlona bólem”36. Spowiedź teraźniejszości, która właśnie jest pustoszona przez nicość rozpoczyna się poprzez śmierć, bo tylko ona, według Szarugi, jest „wybawieniem”, pod warunkiem, że w chwili jej nadejścia uobecni się nasz własny strach. Bez strachu nie ma empatii. Nie ma też wytchnienia. To co nas współtworzy, musi nas współniszczyć, i my wiemy co to jest, trwoga przed jedną z części swojej jaźni. Rozległe rozważania Szarugi sprowadzają nas ku refleksji o samym człowieku, który jest bliski swego kresu. Dzięki wyimkom z przeszłości buduje sobie tratwę ocalenia, na której dryfuje niczym rozbitek („Fragment jednej nocy [7]”). Wiersze Szarugi są bardzo dramatyczne. Choć łatwiej powiedzieć, że te wiersze po prostu bolą do głębi, są tkliwe jak rana, ale i palą ludzkie sumienie, doskwierają wątpiącym w świat. To właśnie dlatego, że są szczere, że swoją mową nie zagłuszają człowieka, lecz „żłobią” w nim „tunel pamiętania” (jak w wierszu „Szansa” z tego zbioru). Tylko nieprzeparta, niepohamowana w swym działaniu liryka może nas ocalić, bo porządkuje chaos, który nas otacza, sprawiając, że świat staje się, bardziej zrozumiały. Anna Łozowska-Patynowska L. Szaruga, Ludzki język muz. Czytanie Różewicza, Wrocław 2008. L. Szaruga, Dochodzenie do siebie. Wybrane wątki literatury po roku 1989, Sejny 1997. 3 L. Szaruga, Wyzwanie (o poezji z przypisami i bez), Toruń 2004. 4 L. Szaruga, Ludzki język muz. Czytanie Różewicza…., s. 37. 5 L. Szaruga, Szkoła polska, Warszawa 1984. 1 2 Ibidem, s. 17. Ibidem, s. 19. 8 Ibidem. 9 L. Szaruga, Dochodzenie do siebie. Wybrane wątki literatury po roku 1989… 10 L. Szaruga, Późne dziedzictwo, [w:] W. Wirpsza, Listy z oflagu, Szczecin 2015. 11 Ibidem, s. 30. 12 Ibidem, s. 31. 13 L. Szaruga, Podróż mego życia, Szczecin, Bezrzecze 2010, s. 8. 14 Ibidem, s. 9. 15 Ibidem, s. 49. 16 Ibidem, s. 135. 17 Ibidem, s. 190. 18 Ibidem, s. 124. 19 Ibidem, s. 77. 20 Ibidem, s. 46. 21 Ibidem, s. 51. 22 Ibidem, s. 53. 23 L. Szaruga, Życiowy wybór (1968-1998), Warszawa 2006, s. 5. 24 Ibidem, s. 13. 25 Ibidem, s. 30. 26 Ibidem, s. 54. 27 L. Szaruga, Klucz od przepaści, Kraków 1994. 28 L. Szaruga, Szkoła polska…, s. 129. 29 L. Szaruga, Klucz od przepaści, s. 31. 30 Ibidem, s. 59. 31 Ibidem, s. 61. 32 Ibidem. 33 Ibidem, s. 67. 34 L. Szaruga, Klucz od przepaści…, s. 13. 35 L. Szaruga, Po wszystkim, Kraków 1991, s. 5. 36 Ibidem, s. 11. 6 7 Rys. Monika Ślósarczyk 10 Migotania 47 W szystko przez to, że Fidel zgubił okulary. 26 lipca 1953 roku, w niedzielę, około piątej nad ranem, kolumna szesnastu zdezelowanych samochodów przejechała przez chrapiące jeszcze w najlepsze centrum Santiago de Cuba i pospiesznie skierowała się w kierunku obsadzonych z górą czterystuosobową załogą koszar Moncada. Powodów do pośpiechu było co najmniej kilka. Dookoła już szarzało, a stu dwudziestu trzech pasażerów owych kilkunastu samochodów liczyło na to, że żołnierzy z Moncada uda im się zaskoczyć. Po drugie – samochodową kolumnę popychała do przodu obawa i niecierpliwość. Z przekonaniem, że w wreszcie należy coś uczynić, żeby sytuację polityczną na Kubie zmienić i w końcu od władzy oderwać Fulgencia Batistę chodzili (a często przenosząc ulotki i tajne meldunki) biegali już bowiem od bardzo dawna. Poza tym wreszcie – bez względu na wynik właśnie podejmowanej akcji – chcieli się przekonać, czy mieli rację. Czy rzeczywiście, tak jak uważali, reżim z Hawany już dożywał swych dni i wystarczało jedno co mocniejsze dmuchnięcie, by rozpadł się jak przysłowiowy domek z kart. Także – czy zgromadzone przez nich siły i środki są na to wystarczające. Bo było ich przecież zaledwie stu dwudziestu trzech, a nie stu pięćdziesięciu, tak jak pierwotnie planowali. Ale tak jak zwykle przy tego rodzaju okazjach, w ostatniej chwili pod co niektórymi ze strachu zaczęły uginać się nogi, inni mieli akurat coś znacznie ważniejszego do zrobienia, a niektórzy – życie! – po prostu zaspali. Był jeszcze jeden niebagatelny powód pośpiechu: Nie tak dawno, w końcu maja, w Kanadzie, w dalekim Montrealu, a więc na neutralnym, bezpiecznym terenie, spotkali się przywódcy kubańskiej Partii Ortodoksyjnej i Partii Autentycznej i doszli do wniosku, że powinni połączyć swe siły i zdwoić swoje wysiłki mające doprowadzić do obalenia Batisty. A byli to ludzie o nieporównanie większych politycznych możliwościach niż bojownicy Ruchu, na którego czele stał Fidel Castro. Na dodatek ci, którzy zebrali się w Kanadzie doskonale znali Fidela. Znali i nie zamierzali z nim współpracować. Dlaczego? Bo z pamięci mogliby wyliczyć jego wszystkie szaleństwa. Znali jego fanfaronady i wybujałe ego. Jego wypracowany przez lata i znaczony politycznymi zabójstwami(1) „brak zdolności koalicyjnej” i niepoprawną chęć stawiania zawsze siebie na pierwszym miejscu i planie. Bez względu na wszystko, a nade wszystko bez względu na to, co w danej chwili dyktował zdrowy rozsądek. Tak więc Ruch na pewno nie mógł liczyć, że „Kanadyjczycy” zechcą go włączyć do swojej antybatistowkiej koalicji. To natomiast groziło tym, że pasażerowie kolumny szesnastu samochodów z Santiago de Cuba w najlepszym razie znajdą się na marginesie historycznych zdarzeń, które już wkrótce miały (musiały?) zacząć rozgrywać się na Kubie. A do tego w żadnym razie nie chcieli dopuścić. Nie chcieli na to pozwolić. Kto jak kto, ale oni? Tacy młodzi? Tak szaleni? Tak rewolucyjni i wspaniali? Nigdy w życiu! Przenigdy! Nie po to przecież konspirowali od lat – od pierwszych lat studiów, tych sformalizowanych, uniwersyteckich, i tych całkowicie nieformalnych, podziemnych, sprowadzających się do drukowania i rozrzucania ulotek oraz do zgłębiania przemycanej z zagranicy wywrotowej marksistowskiej „bibuły”. Właśnie dlatego teraz jechali i było im tak spieszno. Właśnie dlatego w większości byli przebrani w mundury żołnierzy armii kubańskiej. Niepokój, w myślach, mieszał się im zapewne z radością. Być może, chcąc dodać sobie odwagi, w duchu nucili nawet „Guantanamerę” – kubańską ludową odę do radości lub inny hawański przebój w stylu „son”. Najpierw mieli zaatakować posterunek numer 3. Zdaniem ośmiu ludzi z mercury’ego – pierwszego samochodu w kolumnie – było rozbrojenie dwóch strażników stojących na niedzielno-nocno-porannej warcie u wejścia do koszar i otwarcie dostępu do nich reszcie samochodów. Zgodnie z planem miano tego dokonać możliwie jak najciszej, jak najszybciej i jak najdyskretniej – zanim ktokolwiek się zorientuje. W koszarach stacjonowały bowiem bez mała cztery setki żołnierzy. Ich przewaga liczebna była przygniatająca. Jedyną szansą zmachowców był więc czynnik zaskoczenia.Ten miał być natomiast podbudowanym faktem, że była niedziela i że większość żołnierzy o tej porze jeszcze bardzo głęboko spała. I że był to sen niespokojny, niezdrowy. Sen po tradycyjnej piątkowej nocnej alkoholowej libacji, tak charakterystycznej dla kubańskiej armii w początku lat 50.-tych, w epoce Fulgencia Batisty. Cicho, szybko, dyskretnie. I najpierw wydaje się, że rzeczywiście tak będzie. Ramiro Valdes i Renato Guitard – zamachowcy z pierwszego samochodu – bezbłędnie wywiązują się ze swego zadania. Strażnicy zmyleni umundurowaniem przybyłych i przyczepionymi do ich pagonów wysokimi dystynkcjami, zamiast się bronić, prężą się i salutują. Jednak zanim zdążą opuścić rękę od daszka czapki, już zostają powaleni na ziemię i są zakneblowani. u przypadkowego optyka, w którego zakładzie zatrzymał się po drodze w Santa Clara, były okularami całkowicie przypadkowymi i źle dopasowanymi. Takimi, które do niczego się nie nadawały. Dlatego gdy do akcji przy wjeździe do koszar miał wkroczyć drugi z samochodów – buick prowadzony przez Fidela, doszło do katastrofy. Dostrzegłszy nieprzewidziany dwuosobowy patrol zbliżający się do bramy koszar, Castro postanowił go staranować, w tej chwili stracił jednak kontrolę nad samochodem i z całym impetem wpadł na chodnik. Żołnierze z patrolu, którym udało się uskoczyć w bok, w buicka wymierzają broń. Serge Raffy: „Castro próbuje ruszyć, ale motor gaśnie. Unieruchomiony buick blokuje wejście do koszar. Jakby tego było Podczas tych manewrów Gustawo Arcos, jeden z ludzi jadących w samochodzie prowadzonym przez Fidela, zostaje wyrzucony na ulicę. Jeden z żołnierzy celuje do niego, wówczas ktoś z trzeciego auta strzela, aby ocalić Arcosowi życie.”(4) Rozlega się wystrzał, krótka sucha seria. Już nie jest cicho, już nie jest dyskretnie. Nie jest już też pięknie, a tym bardziej przepięknie. Choć wszystko to trwa ledwie sekundy, katastrofa w jednej chwili przeradza się w dramat. Słynny atak na koszary Moncada, z którym młodzi konspiratorzy wiązali takie nadzieje, a o którym wiele lat później nastoletni, kubańscy pionierzy będą śpiewać patriotyczne piosenki, kończy się zanim zdążył się zacząć. Ktoś z załogi włącza syrenę alarmową. Całe Santiago zostaje poderwane na nogi. Nie, to nie mogą być ćwiczenia, jakieś wojskowe wygibasy, manewry! Nikt czegoś takiego nie urządzałby przecież tak wcześnie w niedzielę! Dla wszystkich od razu jest jasne, że musi dziać się coś ważnego. Że nikt tak rozpaczliwie zawodzącej syreny nie włączałby bez jakiegoś naprawdę dramatycznego powodu. W ślad za syreną, rozlega się przeciągłe tra-ta-ta-ta-ta-ta. To przebudzili się żołnierze śpiący na dachu koszar, w dwóch gniazdach karabinów maszynowych. Ogień kierowany jest najpierw na oślep, ale już po chwili, gdy zaspani strzelcy zaczynają rozróżniać napastników, staje się coraz bardziej precyzyjny i celny. Do długiej kolumny samochodów, która utknęła przed wjazdem do koszar, można strzelać jak do kaczek! Castro, zanim eksploduje wściekłością, wpada w panikę. Mimo że stara się wydawać jakieś rozkazy, mające zaprowadzić porządek w szeregach zamachowców, jego ludzie, wśród których jest coraz więcej rannych, momentalnie idą w rozsypkę. W końcu sam rzuca się do ucieczki. Nie czeka nawet na grupę Guitarda i Valdesa, uwięzioną na dziedzińcu koszar i nie mającą pojęcia, po począć z co najmniej setką wyrwanych ze snu żołnierzy, przypuszczających najpewniej, że to tylko jakiś koszmarny, bardzo realistyczny sen, bezwiednie pchających się im pod muszki karabinów. Fidel ,w jednej chwili zapomina o koszarach i o tym, do czego miało doprowadzić ich zdobycie. Za wszelką cenę chce się teraz dostać do Siboney, małej miejscowości oddalonej od Santiago o dwadzieścia kilometrów, gdzie, na wypadek niepowodzenia akcji (myśli: „jaki też byłem przewidujący”), wynajął Granjillę, niewielki domek letniskowym, w który teraz chce znaleźć schronienie. Proszę, ile nieszczęść może się zdarzyć przez jedne zgubione okulary! (Notabene istnieje jeszcze jedna wersja zdarzeń – w niej jednak okulary także odgrywają ważną rolę. Zgodnie z nią, Fidel okularów wcale nie zgubił, lecz po prostu, z kokieterii i z typowej dla siebie próżności, celowo zdjął je i nie chciał w nich dowodzić akcją, bo – spodziewając się sukcesu i zdjęć, do których będzie musiał pozować po jej zakończeniu, bez okularów chciał po prostu wyglądać bardziej „macho”.) Choć zdaniem Enrique Oltuskiego, kubańskiego rewolucjonisty o polsko-żydowskich korzeniach, było jeszcze inaczej. W roku 1991, w Hawanie, w czasie blisko dwugodzinnej rozmowy rozbawiony Oltuski mi powiedział: – Według tego, co wiem, klęska ataku na Moncada to wcale nie była sprawa okularów. Kluczowe było to, że Arcos wyleciał z samochodu. A stało się to dlatego. że Fidel był na niego wściekły za to, że ten, jeszcze w przededniu ataku na Moncada, poddawał w wątpliwość szanse powodzenia tej akcji. On po prostu specjalnie przyhamował zbyt ostro, gdy Gustawo otwierał drzwi buicka. Chciał wszystkim pokazać, że ten, który śmiał go publicznie krytykować i w wątpliwość poddawać jego plany, to niezguła i niezdara. Co dzieje się dalej? Choć atak trwa dopiero kilka minut, na samym wstępie pada w nim ośmiu zamachowców. Pięćdziesięciu sześciu innych, w ciągu kilku następnych godzin, wpada w ręce (Fidel: „w łapy”) ludzi Batisty i bez sądu ginie albo od kul, albo od ciosów zadanych im kolbami karbinów. („Zostają po prostu zatłuczeni”.) Jednak o ile to tylko możliwe, uciekinierzy odpowiadają ogniem . Niektóre strzały są bardzo celne. W sumie zabijają dwudziestu dwóch żołnierzy. Ale to tylko pogarsza sytuację tych, którym udaje się umknąć i przeżyć. Gdy wycieńczeni upałem i umorusani błotem w końcu trafiają w ręce policji, do więzienia, tym wyższe grożą im wyroki w procesach, na myśl o których Batista już zaciera ręce. Bo... paradoksalnie ten atak – tym bardziej że tak niegroźny, tak nieudany! – był mu bardzo na rękę. Od co najmniej kilku miesięcy dyktator szukał pretekstu, by opozycji bardziej skoczyć do gardła, a prasie założyć kaganiec – wprowadzić cenzurę. Teraz Fidel dostarczył mu argumentów, których mu brakowało. Takiej okazji nie zamierzał zmarnować. „Kochany ten Fidel” – myśli potem Batista w chwili rozrzewnienia. Castrę zna osobiście; Kuba to w sumie niewielka wyspa. Był przecież nawet na jego weselu, a młodym podarował srebrną paterę. Mirta, żona „El Caballo”, to jego daleka krewna. – Jest jeszcze inne wytłumaczenie niepowodzenia ataku na Moncada – mówił dalej Enrique Oltuski. W swej biografii Fidela Castro wspomina o nim zresztą także Serge Raffy: „Podobno – pisze – pierwszy strzał oddany przez stojącego blisko Fidela Israela Tapanesa, [go po prostu] ogłuszył (...)”.(6) – Ogłuszył? – zaśmiał się Oltuski. – Raczej przestraszył, bo Fidel miał zajęcze serce! Ale niezależnie od tego, która z tych wersji jest prawdziwa, żadna z nich jej bohaterowi nie przydaje splendoru! Podczas gdy w Santiago trwa wielogodzinna obława na Raula Castro, który w momencie szturmu na koszary, z innym oddziałem miał zaatakować znajdujący się w centrum miasta gmach sądu, Fidelowi jakoś udaje się dotrzeć do Siboney. Nie zabawia tam jednak długo. Po tym jak do Granjilli przybywa jeszcze kilku innych jego przerażonych towarzyszy, czym prędzej ucieka w pobliskie góry – w stronę dobrze mu znanego masywu Gran Piedra. Ku zdumieniu innych uciekinierów, doznana klęska zdaje się go wcale nie przerażać Przeciwnie. „El Caballo” najwyraźniej jest zadowolony. Uważa, że tak naprawdę konspiratorzy odnieśli sukces. O zamachu napisały wszystkie kubańskie gazety, cały czas mówi się o nim w radiu. Ludzie wreszcie dowiedzieli się, że na Kubie istnieje opozycja, która nie tylko jest skłonna spierać się i gadać, ale jest w stanie chwycić za broń i realnie zagrozić dyktatorowi. Swych dziewiętnastu towarzyszy niedoli stara się podnieść na duchu. Mówi, że nawet jeśli wpadną w ręce wojska, Batista nie odważy się ich uśmiercić. Że co najwyżej wytoczy im pokazowy proces i skaże na kilka lat więzienia, skąd – na pewno – uda im się wyjść przed terminem na mocy jakiejś amnestii. Ten optymizm – choć podszyty charakterystyczną dla Fidela fanfaronadą – nie do końca był pozbawiony podstaw. Bo przerażona zdjęciami zamordowanych pierwszego dnia po zamachu konspiratorów rodzina Castry postanawia pomóc zbiegom i w te pędy szuka dojścia do Batisty. Na Kubie, w latach 50.-tych, nie jest to w zasadzie trudne. Bo tu w zasadzie wszyscy się znają. Zwłaszcza wąskie elity. A w tym wypadku dochodziło jeszcze to, co w Ameryce Łacińskiej najważniejsze – choć dalekie to jednak rodzinne koligacje. Oltuski ujął to następująco: – Tak naprawdę Kuba w czasach rządów Batisty była jednym niezbyt dużym grajdołem. Ludzi wykształconych było stosunkowo niewielu (choć na pewno więcej niż w innych krajach latynoskich). Ludzi, którzy chcieli coś osiągnąć było jeszcze mniej. Więc ci, którzy byli czynni, niezależnie czy po prawej, czy po lewej Gazeta literacka 11 PROZA Roman Warszewski Pięknie, przepięknie. Co się dzieje? Nie musiał paść ani jeden strzał! Otwarcie bram koszar dokonuje się w ciszy – skrzypią tylko od dawna nieoliwione zawiasy olbrzymich wrót. Pierwszy samochód bez przeszkód wjeżdża na dziedziniec. Wysypują się z niego dalsi zamachowcy. Zgodnie z planem przygotowują się do jednoczesnego sforsowania drzwi wiodących do żołnierskich sypialni. Ale do tego już nie dochodzi. Na tym bowiem 26 lipca 1953 roku w Santiago de Cuba skończyły się sukcesy atakujących. A wszystko przez „El Caballo”(2), Fidela najważniejszego i najwspanialszego z nich wszystkich. A raczej przez to, że – jak już wspominałem – Fidel Castro w bardzo ważnym momencie swego życia (i historii w ogóle), zgubił okulary. Rzecz w tym, że – jak pisze Serge Raffy, jeden z biografów Castry – akurat „tego niedzielnego ranka koło godziny piątej Fidel nie był (...) w najlepszej formie”.(3) Cały poprzedni dzień spędził za kółkiem, tocząc się złą, wyboistą kubańską drogą z Hawany do Santiago de Cuba i gdy tam dotarł był do cna wyczerpany. Na domiar złego, w stolicy, w domu Melby Hernandez, zostawił swoje okulary, natomiast te, które kazał sobie naprędce sprawić Fot. Sybilka Storie cd. ze str. 11 stronie sceny politycznej, stale stykali się ze sobą, rozmawiali, a często do siebie się nawet uśmiechali. Można powiedzieć, że czuli dla siebie pewien szacunek i respekt. Doskonale wiedzieli, że gdy jednego dnia jedni są na górze, a drudzy na dole, to już następnego ranka wszystko może się zmienić. Ten trudny do uchwycenia element, który niełatwo odnaleźć na kartach suchych dokumentów, na Kubie był niezwykle istotny. Natomiast analitycy sytuacji na wyspie przed i w trakcie rewolucji bardzo często o nim zapominają i w ogóle nie biorą go pod uwagę. Tymczasem bez jego uwzględnienia kubańska rewolucja w wielu momentach (...) może przywodzić na myśl trudną do pojęcia farsę, stworzoną ręką niezbyt utalentowanego dramaturga. Tak więc Mirta, żona Fidela, udaje się się do swego brata Rafaela, który jest doradcą Batisty. Błaga go, by spowodował, aby dyktator nie chciał się mścić na jej mężu. – Fidel, to fakt, jest bardzo porywczy – przekonuje Mirta. – Ale w gruncie to bardzo dobry chłopak i ma gołębie serce. – Kłamie w żywe oczy, bo ma świadomość, że co jak co, ale to to akurat nieprawda. Ale wie co robi. Liczy na sukces. Chce w ten sposób zdobyć nowe zasługi u Fidela, który od dłuższego czasu nie chce mieć z nią nic wspólnego i zdradza ją z nową, młodą kochanką, Natą Revueltą. Ta jednak – równie przerażona – także nie zamierza zasypiać gruszek w popiele. Nie próbuje sobie nawet wyobrazić, co może spotkać jej ukochanego (czasopimo „Bohemia” opublikowało właśnie kolejne zdjęcia zmasakrowanych ciał zamachowców spod Moncada) i koniecznie chce mu pomóc. Tym bardziej, że nie ma wątpliwości, iż jej konkurentka, Mirta, dołoży wszelkich starań, by w tej krytycznej sytuacji okazać się przydatna Fidelowi. Wie, że jeśli w tej konkurencji chce być gór, a jednocześnie ocalić Fidela, nie może przebierać w środkach. Musi IŚĆ na całość. I Idzie. Najpierw pędzi do politycznej opozycji. Zwraca się z prośbą o interwencję w intencji Fidela do Pelayo Cuervo z Partii Ortodoksyjnej. Ten jednak szybko wyprowadza ją z błędu i pozbawia złudzeń. Fidel – ów znarowiony „Koń” – wszystkim legalnie działającym opozycjonistom zanadto zaszedł za skórę, by ci teraz chcieli nadstawiać za niego karku. Próbując szturmować Moncadę, popełnił niebotyczną głupotę. Obawiając się tego co mogło wyniknąć z porozumienia zawartego przez opozycję w Montrealu, porwał się z motyką na słońca. Chciał ich wszystkich ubiec – znów zapragnął być pierwszy i lepszy. Więc teraz za to zapłaci. A że głową? Cóż, trudno... – Ale może nie będzie aż tak źle... – widząc rozpacz w oczach Naty, Cuervo stara się ją nieco pocieszyć na odchodnym. – Jak pan sądzi, kto ewentualnie mógłby mi jeszcze pomóć? – Nata pyta szlochając. Cuervo kręci głową: – Nie mam pojęcia – odpowiada. Po czym, wiedząc kim jest dla Fidela i chcąc jej jeszcze dokuczyć, woła za nią przez okno: – Może biskup? Ona, choć doskonale rozumie kpinę zawartą w tym zawołaniu, rzeczywiście udaje się do biskupa. Enrique Perez Serantes, zwierzchnik kościoła w Hawanie, ku 12 Migotania 47 jej wielkiemu zdumieniu, przyjmuje ją bez zwłoki. – Ekscelencjo – Naty woła od progu – proszę i błagam: niech ekscelencja ratuje Fidela! – To pani brat, siostro? – pyta biskup, który nie do końca orientuje się w koligacjach hawańskiej socjety. – Nie, ekscelencjo, to mój... kochanek. – Kochanek? O, to interesujące! – biskup zamyśla się. Na chwilę wychodzi z pokoju i przez ścianę słychać, że gdzieś telefonuje. Gdy wraca, razem z Natą zmawia „Ojcze nasz”, po czym mówi: – Postaram się ci pomóc, siostro. I następnego dnia, skoro świt, biskup udaje się do Santiago de Cuba. Gdy na miejscu dowiadeje się, że Fidel wraz z garstką uciekinierów ukrywa się gdzieś w masywie Piedra Grande, jedzie jeszcze dalej. Ma szczęście. Dogania oddział żołnierzy, którzy poszukują konspiratorów. Nie musi się przedstawiać, jego twarz na Kubie jest wszystkim doskonale znana. Poza tym ma na sobie sutannę (w wielu miejscach już solidnie umazaną błotem). Mówi im, że nie wie, jakie mają rozkazy, ale w jego przekonaniu uciekinierów nie powinno się zabijać. Powinno się ich pojmać, traktować humanitarnie i postawić przed sądem. A o reszcie winni zadecydować sędziowie... Tak, to była jedna z najbardziej niesamowitych (i wciąż czekających na wyjaśnienie) misji kiedykolwiek podjętych przez pojedynczego duchownego. Co kierowało biskupem Hawany? Co skłoniło go do niespodziewanej, a tak brzemiennej w skutki wyprawy do Santiago de Cuba i w pobliskie góry? Czysty przypadek? Sympatia, jaką w ciągu kilku chwil potrafiła wzbudzić w nim zapłakana Naty Revuelta? Czy może zaważyło tu coś całkiem innego? Tego już nigdy się nie dowiemy, bo Enrique Perez Serantes od wielu lat już nie żyje, a w jego wielokrotnie pośmiertnie przeszukiwanym w intencji tych wydarzeń biurku, na żadne zapiski na ten temat nie natrafiono. Podobnie, niestety, już nigdy najpewniej nie będziemy wiedzieć, z kim biskup rozmawiał przez telefon, gdy w drugim pokoju na jego powrót czekała przerażona Naty Revuelta. Z kimś bardzo ważnym? Czy z kimś całkowicie nieistotnym i przypadkowym? Czy chciał się może dowiedzieć, kto stoi na czele oddziału tropiącego uciekinierów z Santiago? A może łączył się z samym Batistą? Wszak w tym czasie, to właśnie on na Kubie był władzą najwyższą – był panem życia i śmierci. Bo gdy 1 sierpnia 1953 roku w górach okalających Santiago wojskowi w końcu osaczyli oddział uciekinierów dowodzony przez Fidela Castro, wbrew obawom, wcale nie doszło do rzezi i masakry. Wypowiedziane dwa dni wcześniej słowa biskupa Serantesa zdawały się działać cuda. Mimo że w momencie pochwycenia zbiegów, żołnierze natychmiast chcą rozstrzelać Fidela, dowodzący nimi czarnoskóry porucznik Pedro Manuel Sarria własnym ciałem zasłania lufę wymierzoną w „Konia” i w ostatniej chwili zapobiega samosądowi. (Wiele lat później – co sporo tłumaczy – historycy dojdą do wniosku, że Sarria zasiadał w tej samej loży masońskiej, do której należał... biskup Serantes!) Niesamowity ciąg wydarzeń, wyzwolonych jednym przypadkowym zgubienie okularów (dając kolejny asumpt do rozważań nad rolą przypadku i pojedynczego detalu w historii), zaczynał biec coraz szybciej i co raz to głębiej i bardziej nieomylnie wyżłobionym torem. Bo gdyby nie te zapodziane (czy z próżności schowane do kieszeni) okulary, wydarzenia u wrót koszar Moncada na pewno potoczyłyby się całkiem inaczej (co wcale nie oznacza że zakończyłyby się sukcesem zamachowców). Fidel Castro nie trafiłby do więzienia w Boniato nieopodal Santiago. Nie przygotowałby tam swojej słynnej mowy obrończej „Historia mnie uniewinni”. We wrześniu 1953 roku nie zostałby skazany na wieloletnie więzienie i nie zostałby osadzony w betonowej izolatce na odległej, malarycznej wyspie Pinos. Nie skorzystałby (tak jak przewidywał) z amnestii, którą – będąc przekonanym, że jego dyktatura jest niczym nie zagrożona – wkrótce potem ogłosił Batista. Nie wyjechałby do Meksyku W 1955 roku nie poznałby tam przybywającego z ogarniętej rewolucyjnym wrzeniem Gwatemali argentyńskiego lekarza Ernesto Guevary. Gdyby nie te okulary, rok później, wraz z nim i 81 kubańskimi emigrantami w meksykańskim porcie Tuxpan nie wsiadłby na motorowy jacht „Granma” i – chcąc wzniecić rewolucję – nie wylądowałby na Kubie w okolicach Niquero, na plaży Las Coloradas. Inaczej niż pod Gran Piedra, nie umknąłby stamtąd cudem wojskom Batisty i nie zaszyłby się w położonych daleko na wschodzie górach Sierra Maestra. Nie zacząłby stamtąd powolnego, acz upartego i systematycznego wyzwalania Kuby, co trzy lata później, w końcu grudnia 1959 roku, swą kulminację znalazło w tym, że z Hawany, w kierunku centralnie na wyspie położonego miasta Santa Clara wyruszył pociąg, który dla jego pasażerów miał być Pociągiem Zwycięstwa, a stał się Pociągiem Śmierci, natomiast dla tych, którzy nań na południu czekali, okazał się Pociągiem Wielkiego Triumfu. Roman Warszewski Fragment większej całości. Pochodzi z książki Romana Warszewskiego pt. Kuba 1958/1959, która wkrótce ma się ukazać nakładem wydawnictwa Bellona w serii Historyczne Bitwy (1) O patologicznej skłonności Fidela Castro do rozwiązywania swych jawnych i utajonych politycznych porachunków przy pomocy dymiącegp pistoletu obszerniej piszę w książce Kongo 1965 . (2) „El Caballo” (hiszp.) – koń. Jedno z najpopularniejszych przezwisk Fidela Castro, wiążące się z jego wysokim wzrostem i... szaleńczym galopem przez życie, nie uwzględniającym tego, co myślą i robią inni. (3) Raffy, Serge, „Fidel Castro. Czy reżim przerwa dyktatora?”, Warszawa 2006, s. 72. (4) Jak wyżej. (5) Op. cit. s. 73 . POEZJA Wiliam Blake (1757-1827) Jerusalem Jeruzalem The Tyger And did those feet in ancient time Walk upon England’s mountain green? And was the holy Lamb of God On England’s pleasant pastures seen? A czy te stopy w dawnych czasach Znaczyły Anglii górskie drogi? I czy Baranek Boży hasał Po naszej Anglii łąkach błogich? Tyger! Tyger! burning bright In the forests of the night, What immortal hand or eye Could frame thy fearful symmetry? And did the Countenance Divine Shine forth upon our clouded hills? And was Jerusalem builded here Among these dark Satanic mills? Czy Pańskie Lico rozjaśniało Nasze spowite mgłą wyżyny? A Jeruzalem, czy tu stało, Gdzie Szatan sklecił swoje młyny? In what distant deeps or skies, Burnt the fire of thine eyes? On what wings dare he aspire? What the hand dare seize the fire? Bring me my bow of burning gold: Bring me my arrows of desire: Bring me my spear: O clouds unfold! Bring me my chariot of fire. Mój łuk złocisty niech przyniosą: I moje strzały pożądania: I moją włócznię: O niebiosa! Mój rydwan ognia niech tu stanie. And what shoulder, & what art, Could twist the sinews of thy heart? And when thy heart began to beat, What dread hand? & what dread feet? I will not cease from mental fight, Nor shall my sword sleep in my hand Till we have built Jerusalem In England’s green and pleasant land. W bitewnym niech nie padnę szale I niech w mym ręku miecz nie zaśnie, Aż zbudujemy Jeruzalem Tu, na angielskiej ziemi właśnie. What the hammer? what the chain? In what furnace was thy brain? What the anvil? what dread grasp Dare its deadly terrors clasp? When the stars threw down their spears, And water’d heaven with their tears, Did he smile his work to see? Did he who made the Lamb make thee? Tyger! Tyger! burning bright In the forests of the night, What immortal hand or eye Dare frame thy fearful symmetry? Tygrys O, Tygrysie! Jasno płoniesz W lasach nocy! W jakich dłoniach, W nieśmiertelnych jakich oczach Kształt twój straszny mógł się począć? W jakich niebach to odległych Ócz twych ognie się zażegły? Kto na skrzydłach się tam wzbijał? Ogień wzięła ręką czyja? How sweet I roam’d from field to field… Krążyłem pośród pól beztrosko… How sweet I roam’d from field to field, And tasted all the summer’s pride ‘Til the prince of love beheld Who in the sunny beams did glide! Krążyłem pośród pól beztrosko Smakując całą chwałę świata, Póki miłości książę dostrzegł, Kto w promienistym blasku lata! He shew’d me lilies for my hair And blushing roses for my brow; He led me through his garden fair, Where all his golden pleasures grow. Liliami pióra mi ozdobił, A róż pąsowych wieńcem – czoło, Przez swoje powiódł mnie ogrody, Gdzie przyjemności tyle wkoło. With sweet May dews my wings were wet, And Phoebus fir’d my vocal rage He caught me in his silken net, And shut me in his golden cage. Rosa na skrzydłach mi osiadła, Mój szał zawdzięczał moc Febowi… Książę mnie złowił w sieć jedwabną I w złotej klatce usadowił. He loves to sit and hear me sing, Then, laughing, sports and plays with me; Then stretches out my golden wing, And mocks my loss of liberty. Bawimy się, gdy ma ochotę, Lubi też słuchać moich treli; Rozkłada moje skrzydła złote I z mej niewoli się weseli. Jaką siłą i sposobem Twego serca zwarto obieg, Aby w piersi bić zaczęło? Jakich strasznych rąk to dzieło? Jaki łańcuch? Jakie młoty Twego mózgu kuły sploty? Jaki kowal, w jakiej kuźni Śmiał nań cęgów zewrzeć uścisk? Gdy się gwiazdy zbyły broni I łzy jęły z nieba ronić, Radość z pracy odczuł może? Jak Baranka – ciebie stworzył? O, Tygrysie! Jasno płoniesz W lasach nocy! W jakich dłoniach, W nieśmiertelnych jakich oczach Kształt twój straszny śmiał się począć? Przekład z języka angielskiego Maciej Froński Gazeta literacka 13 PROZA Fot. Włodzimierz Wasyluk Marek Ławrynowicz Przygody plutonu E Dobosz to też jest ktoś. – Rzecz się dzieje podczas odwrotu spod Moskwy – kontynuował Dwilli. – Całą armię szlag trafił, został tylko pluton egzekucyjny, który miał rozstrzeliwać dezerterów, ale wszyscy okazali się dezerterami. Honor uratowali polegli. – Trochę smutne jak na kabaret. – Bo to będzie kabaret awangardowy. Napoleon opowiada, że zmarnował swoje życie. Ciągle włóczył się po świecie i zabijał a to Włochów, a to Hiszpanów, a to Austriaków, a to Rosjan. W końcu zaczęło go to nudzić, ale sprawy Marek Ławrynowicz zaszły tak daleko, że już nie mógł przestać. A przeIt rozgościła się w moim życiu na całego. Pisała do mnie dłu- cież jest na świecie wiele rzeczy sprawiających o wiele większą gie, poetyckie listy, a ja regularnie wysyłałem do niej płomienne przyjemność i satysfakcję. – A dobosz? Mówi coś? epistoły, pełne niedwuznacznych aluzji. Dwilli początkowo śmiał – Oczywiście. Nie zgadza się z Napoleonem. Mówi, że był się ze mnie, a potem nie wytrzymał i zaczął uczestniczyć w mojej epistolarnej erupcji uczuć, pisał listy razem ze mną i niejeden szczęśliwy, gdy stał u boku cesarza i bębniąc wzywał żołniefragment, który wzruszył siedzącą w swoim pokoiku w Świnouj- rzy do boju. Nie wyobraża sobie nic piękniejszego na świecie. – No, to ciężki kretyn z niego. ściu It do łez, pochodził od mego przyjaciela. Dwilli umiał pięk– To kwestia punktu widzenia. W każdym razie teraz, gdy zmienie pisać do kobiet, nawet jeśli nie był nimi osobiście zainteresowany. Te listy sprawiły, że coraz bardziej tęskniłem za It, a ona za rzają obaj do kresu, dobosz czuje się spełniony i dziękuje Bogu, mną. Niestety nie było jak się spotkać. Ciążył na mnie nieustanny że obdarzył go tak wspaniałym życiem, w którym niósł wysoko Zakaz Opuszczania Koszar, a w dodatku podporucznik Żuraw zna- ich wspólny sztandar. O cholera, o tym zapomniałem! – O czym? lazł sobie w naszym plutonie kilku kapusiów, którzy śledzili każdy – O sztandarze. Dobosz z przodu ma bęben, a z tyłu do pleców krok wszystkich pozostałych, a mój i Dwillego w szczególności. Byli to ludzie wykształceni, magistrzy, oczytani w najszlachetniejszej przywiązano mu drzewce sztandaru. Musimy zrobić sztandar. – A ileż to roboty, weźmiemy trzy paski kolorowego płótna. literaturze, a prymitywny trep bez trudu owinął ich sobie dooko– To nie może być francuski sztandar. ła palca. Służyli mu, łasili się, podlizywali, kapowali, a gdyby tego – Dlaczego? zażądał, codziennie o świcie całowaliby go w dupę. Obrzydliwość. – Bo wtedy spektakl nie będzie miał charakteru uniwersalSytuacja wydawał się beznadziejna, ale pojawiło się światełko w tunelu. Pewnego dnia wlokąc się przez koszary zobaczyliśmy nego. Pluton E musi mieć swój sztandar. Niepodobny do żadnapisany ręcznie plakat. Nieznany nam trep w randze kapitana nego innego. Zaczęliśmy się zastanawiać, jaki to ma być sztandar. Tym razem zawiadamiał, że odbędzie się przegląd artystycznych zespołów żołnierskich: teatrów, kabaretów, grup muzycznych itp. Żołnierze, ja doznałem błysku geniuszu. – Słuchaj, Dwilli – powiedziałem. – W zeszłym roku na Famie którzy zorganizują te zespoły, zostaną nagrodzeni pięciodniowym urlopem. Przeczytaliśmy dwa razy ogłoszenie, a potem pole- w Świnoujściu mój przyjaciel, awangardowy rzeźbiarz Paweł Frecieliśmy do Żurawia i oznajmiliśmy mu, że chcemy zrobić kaba- isler, chodził po mieście ze swoim osobistym sztandarem: biaret. Podporucznik był mocno sceptyczny wobec tego pomysłu łym w czarne kropki. – Piękny! – zachwycił się Dwilli. – Pasuje do naszego plutonu i powiedział, że inni też mają prawo się zgłosić, a wtedy on zdecyduje, komu powierzy to odpowiedzialne zadanie. Wróciliśmy jak ulał. Jak myślisz, zgodzi się, żeby ten sztandar znów załopotał? Tego nie byłem do końca pewien. do czyszczenia kibla, a Żuraw zaczął szukać kogoś, kto mu zrobi – To świetny artysta, ale dziwny facet – powiedziałem. – Może kabaret, ewentualnie teatr. Nikt się nie zgłaszał. Nawet kapusie nie chcieli robić kabaretu, bo po co się wychylać. Pozostaliśmy mieć różne pomysły. Na przykład, że udostępni sztandar, ale to Dwilli i ja. Obaj mieliśmy pustkę w głowie i czekaliśmy na błysk on osobiście będzie go niósł. Albo żeby z prośbą o udostępniegeniuszu. I istotnie następnego dnia Dwilli takiego błysku doznał. nie sztandaru zwrócił się do niego w stosownym piśmie Mini– Posłuchaj – powiedział. – Wystąpi cały pluton, ale tylko my ster Obrony Narodowej, a on wywiesi to pismo w jakiejś galerii, a potem w innych galeriach w kraju i za granicą. będziemy mieli role. – To niedobrze – zmartwił się Dwilli. – Lepiej wymyślmy inny – Chyba się nie zgodzą. – Nie będą mieli nic do roboty. Będą maszerować w kółko i sztandar. Myśleliśmy dzień, drugi, trzeci, obejrzeliśmy w bibliotece atlas śpiewać piosenki wojskowe. Te same, które śpiewają idąc na plac apelowy, „Zosieńkę” i inne tam. Maszerować przecież umie- z flagami różnych krajów, potem książkę z herbami i nic. Żaden inny sztandar nie pasował do plutonu E. ją. Śpiewać jako tako też. – Słuchaj – powiedział Dwilli. – Czy to będzie bardzo przykre – A dokąd oni będą tak szli? – Muszę ci opowiedzieć od początku. To będzie się nazywa- dla twojego sumienia, jeśli użyjemy białego sztandaru w czarne kropki, a temu Freislerowi nic nie powiemy? ło „Przygody plutonu E” – Będzie przykre. Ale ostatecznie... – E? – nigdy o czymś takim nie słyszałem. – Przecież on się nigdy o tym nie dowie – kusił Dwilli. – A – Egzekucyjnego – wyjaśnił Dwilli. – Ten pluton idzie przez świat szukając kogoś, na kim mógłby dokonać egzekucji, ale gdyby się nawet dowiedział, powinien się ucieszyć. Na plakajest po wojnie i nikogo nie znajduje. W końcu pluton dochodzi cie napiszemy wielkimi literami: projekt sztandaru PAWEŁ FREdo końca świata. Dzieli się na dwa pododdziały, które wzajem- ISLER. To jak? – Niech będzie – zgodziłem się, choć nie miałem czystego nie dokonują na sobie egzekucji. sumienia. – Wątpię, żeby trepom się to spodobało. Napisałem długi list do It, która widziała na Famie sztandar – Artysty nie obchodzi, co sobie pomyśli odbiorca – rzekł DwilFreislera. Prosiłem, żeby wykonała jak najdokładniejszą kopię li. – Przekazuje swoją wizję, czy odbiorca jej pragnie, czy nie. i przysłała albo, dla większego bezpieczeństwa, przywiozła mi – Ale tu chodzi o urlop. – Urlop ma być przyznany za zrobienie spektaklu. O jego prze- go do Wrocławia. Przy okazji opisałem jej cały spektakl, tak jak go Dwilli wymyślił. It zjawiła się po tygodniu, przywiozła sztansłaniu ideowym nic na plakacie nie było. Nie wydawało mi się, żeby miał rację. Z drugiej strony jego dar starannie zwinięty i schowany w dużym blaszanym pudełku po ciastkach oraz płytę zespołu The Doors. Na płycie był utwór wizja bardzo mi się podobała. – Zorientują się w czasie prób i w ogóle nie dopuszczą do „Unknown soldier”, w środku którego słychać było marsz plutonu egzekucyjnego, wydawane po angielsku komendy, a na końspektaklu. – Gówno się zorientują. Próby będą polegać na tym, że pluton cu salwę. Dwilli był zachwycony. Oczywiście ani sztandaru, ani chodzi i śpiewa. Nasze role przygotujemy sobie tu, w kiblu. Na płyty, ani scenariusza nikomu nie pokazaliśmy, tylko przystąpiliczele plutonu E idą Napoleon i jego wierny dobosz. Ja zagram śmy do oficjalnych prób. Nadzór nad naszą działalnością powierzono sierżantowi Miarce, który generalnie działalność teatralNapoleona, a ty dobosza. no-kabaretową miał w dupie, a życzenie tylko jedno: „żeby nie – A ja nie mógłbym Napoleona? było z tego jakiegoś burdlu”. Było to całkiem spójne z życiową – Nie, bo ja jestem niższy. Po to mu był potrzebny Napoleon. Ale niech mu będzie. filozofią sierżanta, który od kiedy znalazł się w koszarach, tropił 14 M i g o t a n i a 4 67 burdle, wykrywał burdle i likwidował burdle, a przede wszystkim starał się burdli unikać i zachowywać spokój. Oficjalne próby były okropnie nudne. W rogu placu apelowego Dwilli narysował kredą na asfalcie niezbyt duży prostokąt i nasz pluton łaził po nim w kółko, rycząc ogólnowojskowe pieśni marszowe. Nie wykazywał przy tym żadnego entuzjazmu, ale to Dwillemu nie przeszkadzało, bo entuzjazmu sce-nariusz nie przewidywał. Po jakimś czasie oddaliśmy kolegów śpiewaków w ręce Kwiatkowskiego, a sami udaliśmy się do kibla, gdzie pracowicie ćwiczy-liśmy nasze dialogi. Oprócz narzekania na zmarnowane na polach bitew życie Napoleon wspominał różne kobiety, z którymi miał do czynienia, i dochodził do wniosku, że wszystkie były do siebie podobne, chciały od niego władzy i pieniędzy, z wyjątkiem jednej, która spędzając perwersyjne noce z cesarzem poświęcała się dla swojej ojczyzny, Polski. W odpowiedzi dobosz wspominał jedyną markietankę, z którą miał przez te lata do czynienia, była to istna diablica, tyle że zaraziła go francą, podobnie jak kilkuset innych żołnierzy. W drugiej części cesarz wspominał swoich generałów, który byli skończonymi idiotami. Dobosz, przeciwnie, wychwalał swojego dowódcę, który zawsze kazał mu bębnić, kiedy należało. Krótko mówiąc, Cesarz uważał, że bitwy wygrywa się sprytem i inteligencją, a dobosz, że dzięki stanowczemu, miarowemu i przymuszającemu do poświęcenia się za Cesarza bębnieniu. W międzyczasie It latała po Wrocławiu, starając się wypożyczyć dla nas stroje cesarza i dobosza, co się ostatecznie udało. Nadszedł dzień konkursu. Nasz spektakl miał się odbyć po obiedzie. Gdy inne pododdziały ze spokojem oddawały się konsumpcji, ustawialiśmy na scenie piętrowe ogólnowojskowe łóżka, między którymi miał maszerować pluton E. Potem zaczął się spektakl. Pierwsza piosenka wykonana przez naszych masze-rujących kolegów (witaj nam, Polsko, myśmy są wojsko białoczerwone) przeszła bez efektu. Pół sali ziewało i starało się znaleźć wygodną pozycję, by zdrzemnąć się godzinkę. Ale pojawienie się Dwillego w stroju Napoleona i mnie z wielkim bębnem przed sobą i drzewcem od białego sztandaru w czarne kropki przywiązanym do pleców zrobiło na widowni wrażenie. Dalej napięcie nie-ustannie rosło, a gdy pluton podzielił się na dwa pododdziały, które wycelowały do siebie (nie było to ćwiczone, ale koledzy stanęli na wysokości zadania), a następnie rozległ się fragment utworu zespołu The Doors, na widowni zapadła martwa cisza. Rozległa się salwa i równocześnie zgasło światło. Staliśmy w ciemności i po chwili z głębi rozległy się narastające, spazmatyczne oklaski. Zapaliło się światło i oświetliło Komendanta Szkoły, który próbując ogarnąć wzrokiem widownię wrzeszczał: – Który tu, kurwa, klaszcze?! Oklaski umilkły. Kłanialiśmy się z Dwillim znieruchomiałej widowni, za naszymi plecami stali koledzy, którzy nie wiedzieli, czy im się wolno kłaniać, czy nie, więc mimo woli przyjęli postawę zasadniczą. Potem zeszliśmy ze sceny i od razu zostaliśmy aresztowani. Wyprowadzano nas z sali. W scenicznych strojach Cesarza i Dobosza szliśmy przez plac apelowy w stronę stojącego na uboczu budynku aresztu. Powiał wiatr i przymocowany do moich pleców biały sztandar w czarne kropki załopotał radośnie w samym środku koszar. Wracający do swoich kompanii żołnierze unosili kciuki w górę, uśmiechali się do nas serdecznie, dając do zrozumienia, że było cudownie, fantastycznie, że nigdy nie było w Zmechu takiego awangardowego kabaretu i już nigdy nie będzie, a ja myślałem, że to jest mój najszczęśliwszy dzień w życiu. Wepchnięto nas do celi. Z ulgą zdjąłem z siebie ciężki jak jasna cholera bęben, a Dwilli uwolnił mnie od sztandaru. Położyliśmy się na pryczach i w milczeniu przeżywaliśmy sukces. Następny dzień spędziliśmy w celi, nikt nas o niczym nie informował, ale jeść dawali. Leżeliśmy na pryczach, było ciepło i przyjemnie. Zza okna dobie-gało tupanie pododdziałów, które gdzieś tam maszerowały, a nas to ani trochę nie obchodziło. Kolejny dzień upłynął podobnie i doszliśmy do wniosku, że areszt jest najlepszym z możliwych miejsc w koszarach i byliśmy idiotami, że do tej pory nie postaraliśmy się tu trafić. Trzeciego dnia wparował do naszej celi sierżant Miarka. Miał ponurą minę i podbite oczy. Zapewne ostatniej nocy pił długo, wytrwale i bez nadziei, że to cokolwiek zmieni. – Jesteście oskarżeni o pacyfizm – rzekł od progu. – To idiotyczne, obywatelu sierżancie – powiedział Dwilli. – Nikt się was, Dwilli, o zdanie nie pyta – rzekł Miarka. – Dowódca kompanii mówi, że to jest sprawa dla prokuratury wojskowej. Milczeliśmy, nie wiedząc, co odpowiedzieć. – Teraz staniecie przed komisją – kontynuował sierżant. – Tylko żebyście się, kurwa, zachowywali przyzwoicie. – Tylko jest jeden problem, obywatelu sierżancie – powiedziałem. – Nie jesteśmy umundurowani. Miarka zamyślił się. – Mam was doprowadzić bezzwłocznie – powiedział. – Komisja już się zbiera. Pójdziecie w tym, co macie na sobie. Może to nawet lepiej. To będzie, jak to mówią, ten... no... kampus delekti. – No a to? – Dwilli wskazał stojący w kącie sztandar i leżący pod nim bęben. – To też jest kampus delekti – rzekł Miarka. – Idziemy. Wymaszerowaliśmy z aresztu. Dwilli niósł wysoko nad głową biały sztandar w czarne kropki, a ja dźwigałem bęben. Sierżant – Musieli – rzekł Dwilli – bo koledzy tak szybko nie nauczyliby się innych, a po drugie, to by nie było dobrze, gdyby żołnierze w polskich mundurach śpiewali piosenki marszowe Bundeswehry. To było trochę karkołomne rozumowanie, ale stary frontowiec zamilkł. – Ostatnia scena nawiązuje do znanego i bardzo celnego powiedzenia: imperialiści sami nam sprzedadzą sznur, na którym ich powiesimy. W naszym spektaklu imperialistyczna swołocz zrozumiawszy, że nic i nikt nie jest w stanie pokonać Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, unicestwia sama siebie, co równocześnie jest karą za ich wredne dążenia. Dwilli skończył. Zapadła cisza, w której stary frontowiec wydobył z pudełka kolejną zapałkę i zaczął nią dłubać w innym zębie. Pułkownik patrzył na Dwil-lego i szukał w jego przemówieniu luki ideologicznej. Ale chyba nie znalazł, bo rzekł: – Dwa tygodnie ścisłego aresztu. Odmaszerować! Wzięliśmy nasz sztandar i prowadzeni przez sierżanta Miarkę ruszyliśmy z powrotem. Słońce wyszło zza chmur, kroczyliśmy dumnie i godnie, ciesząc się na te dwa tygodnie siedzenia w pace. Bo czego może chcieć Szwej? Żeby go gdzieś zamknęli i dali mu święty spokój. Nic więcej. Dwa tygodnie minęły szybko i przyjemnie, a gdy opuściliśmy areszt, wszystko wyglądało inaczej. Wprawdzie dalej czyściliśmy kibel kompanijny, dźwigaliśmy Diegtiariewa i skrzynki z amunicją, ale opowieść o „Przygodach plutonu E” rozeszła się szeroko po koszarach. Gadano o tym tu i ówdzie na mieście, a nawet można było przypuszczać, że dotarła do Ministerstwa Obrony Narodowej. Dwilli stał się dla wielu bohaterem. Była jednak pewna okoliczność, która odbierała nam radość z sukcesu. Szkolenie w Zmechu dobiegało końca, miały się odbyć egzaminy, a ci, którzy je szczęśliwie zdadzą, mieli awansować na trepów i rozjechać się po różnych jednostkach, by zmuszać tamtejszych szeregowców do szorowania kibli, dźwigania Diegtiariewa i szarpania się ze skrzynkami z amunicją. My z Dwillim oczywiście nie mieliśmy zdać tego egzaminu, co zresztą było słuszne i sprawiedliwe, bo na trepów w najmniejszym stopniu się nie nadawaliśmy i powierzenie nam tak ważnych stanowisk wojskowych groziło katastrofą. Wiedzieliśmy, że nas rozdzielą i wyślą do zapomnianych przez Boga i ludzi jednostek bojowych usytuowanych przy granicy z Niemiecką Republiką Demokratyczną. Powiedziałem o tym It, która znów przyjechał do Wrocławia i próbowała mnie wyciągnąć choć na chwilę z koszar, tłumacząc każdemu, kto chciał jej słuchać, że jest w ciąży i potrzebuje mnie natychmiast w ważnych sprawach rodzinnych. Trepy słuchały It jak monotonnie padającego deszczu, a potem oznajmiły jej, że nie jest pierwszą idiotką, która zaszła w ciążę ze Szwejem i niech nie liczy, że cokolwiek jej się z tego powodu należy. W końcu It nawymyślała sierżantowi w biurze przepustek, ale i to nie pomogło. Na wieść, że zapewne wkrótce trafię do Żar albo Żagania, It nieco się zbulwersowała, bo ze Świnoujścia to było wprawdzie bliżej, ale połączenie gorsze. Poza tym nasz związek mimo mojego Zakazu Opuszczania Koszar rozwijał się burzliwie i It coraz częściej przesiadywała w Warszawie, gdzie usiłowała uwić dla nas gniazdko, a w wolnych chwilach zaprzyjaźniała się z moją mamusią. Mamusia na wieść o tym, że mają mnie wysłać do Żagania, wpadła w histerię. Rzuciła się na książkę telefoniczną i wyszukała w niej jakąś niezmiernie ważną instytucję wojskową. Następnego dnia pojechała do owej instytucji, wdarła się do gabinetu jakiegoś generała, padła przed nim na kolana i zalała się łzami. Generał, który zgłupiał od tego wszystkiego, podniósł mamusię, usadził w fotelu i zaczął wypytywać, o co konkretnie chodzi. Mamusia poinformowała, że jeśli zostanę wysłany do Żagania, to ona umrze, ja umrę, a przy okazji umrze It, która jest taka młoda i śliczna, a także dziecko, które nosi w łonie (wcale nie nosiła), i to on, generał będzie winien temu, że dokona się matkobójstwo i dzieciobójstwo zarazem. Generał, który nic nie zrozumiał, ale bardzo pragnął pozbyć się mamusi, obiecał jej, że zrobi, co w ludzkiej mocy, na co mamusia najpierw usiłowała namolnie całować go po rękach, a następnie oświadczyła, że ona tu jeszcze wróci, co wprawiło generała w takie przerażenie, że kazał natychmiast sprowadzić drogą służbową moje papiery. W tym czasie zdawaliśmy z Dwillim egzaminy, których mieliśmy nie zdać. To było w sumie przyjemne, bezstresowe i relaksujące. Gdy nas zawiadomiono, że nie otrzymaliśmy z egzaminów ocen zadawalających, uśmiechaliśmy się pogodnie i poszliśmy czyścić nasz zacny kibel, w którym odbyliśmy tyle dyskusji filozoficznych, literackich i światopoglądowych. Potem okazało się, że Dwilli jedzie do Żagania, a ja do Opola, i zrobiło mi się przykro, bo do tej pory zawsze byliśmy razem i nasz los był taki sam, ale czy moja histeryczna mamusia mogła to zrozumieć? Rozliczyliśmy się z tego, co nam dała armia, i znów znalazłem się na dworcu Wrocław Główny. Pociąg Dwillego odjeżdżał wcześniej. Poszliśmy na trzeci peron i stanęliśmy obok budki z dropsami i gaze-tami. Milczeliśmy, no bo co tu powiedzieć. Dopiero gdy zapowiedziano pociąg, powiedziałem: – Dwilli, daj mi jakiś namiar na siebie. – Mój kolega Szwej popatrzył na mnie ze smutkiem. – Będę chciał o tym zapomnieć – powiedział. – A ty byś mi przypominał. Pociąg wjechał na tor, tuż obok nas i zatrzymał się. Dwilli klepnął mnie w ramię. – Cześć, stary, może nas jeszcze kiedyś powołają do plutonu E. I wskoczył na stopień wagonu. – Odjazd! – wrzasnął konduktor. Pociąg ruszył. Wolno wyjeżdżał spod kopuły wrocławskiego dworca. Dwilli, który wciąż stał na stopniu, stawał się coraz mniejszy i mniejszy, aż znikł zupełnie. PROZA szedł kilka kroków przed nami z miną równocześnie zbolałą i marsową. – No i co teraz? – szepnąłem do Dwillego. – Człowieku, zostałeś w koszarach oskarżony o pacyfizm. Przecież to zaszczyt. Ciesz się. Nie rozważałem sprawy z tej strony. Chyba rzeczywiście był to powód do dumy. Weszliśmy do budynku, w którym rezydował Komendant Szkoły, wdrapa-liśmy się po schodach na pierwsze piętro i wprowadzono nas do dużej sali gdzie głównym meblem był stół prezydialny. Komisja już czekała. Na środku siedział nieznany nam pułkownik, a obok niego inni wysocy oficerowie, wśród których rozpoznaliśmy kilku naszych wykładowców, miedzy innymi starego frontowca, które siedział skromnie z boku i dłubał zapałką w zębie. Pułkownik przez dłuższą chwilę przyglądał nam się z nieopisaną pogardą, a potem rzekł: – Zhańbiliście mundur żołnierza Ludowego Wojska Polskiego. Był to oczywisty absurd, bo podczas hańbienia akurat nie mieliśmy na sobie mundurów. – Obraziliście honor żołnierzy, którzy bohatersko przeszli szlak bojowy od Lenino do Berlina. Pułkownik wpadł w rodzaj egzaltacji i zaczął szczegółowo wyliczać, jak to myśmy narazili na szwank bohaterską tradycję oręża polskiego, rozpoczętą bitwą pod Grunwaldem, kontynuowaną przez Emilię Plater i Piotra Wysoc-kiego, jak ośmieszyliśmy Romualda Traugutta i Andrzeja Potebnię, a zwłaszcza jak zdradziecko napluliśmy na grób generała Świerczewskiego, który padł w Bieszczadach ścięty kulą takich jak my. Pułkownik wyliczył o wiele więcej nazwisk, których nie zdołałem zapamiętać, aż w końcu opadł z sił oraz ogólno-wojskowego uniesienia i zamilkł, a tę chwilę ciszy wykorzystał stary fronto-wiec, który już wydłubał z zęba to, co mu tam przeszkadzało, i spytał śpiewnie, a zarazem dobrotliwie. – Wstydzici sień żołnierzi, a? – Wstydzimy się – rzekł Dwilli. – Ale, obywatelu pułkowniku, obawiam się, że zaszło nieporozumienie. Siedzący za stołem prezydialnym zmechowscy dostojnicy zagapili się w Dwillego jak sroka w gnat. – Ostrze naszej satyry – kontynuował Dwilli – było wymierzone w burżuazyjną Francję, a mówiąc szerzej, w NATO, które jest, jak wiadomo, naszym wrogiem. Postać Napoleona symbolizuje tych, którzy chcieliby napaść na Związek Radziecki i całą wspólnotę socjalistyczną, by utrudnić nieunikniony marsz postępowej ludzkości. Postać dobosza symbolizuje tych, którzy imperia-listom podbijają bębenka, czyli Radio Wolna Europa i Głos Ameryki. W oczach prezydium pojawiły się przebłyski zrozumienia. – Te nikczemne tendencje, jak pokazuje nasz spektakl, prowadzą siły impe-rialistyczne i towarzyszących im propagandowych ujadaczy na manowce. – Ta, kochanieńcy – wtrącił stary frontowiec – ta może i oni imperialisty, ali naszi piosenki śpiewawszy. Marek Ławrynowicz Fragment nowej powieści pt. Mundur. Rys. Monika Ślósarczyk Gazeta literacka 15 POEZJA Edward Zyman BUDOWANIE Fot. Piotr Zyman Wśród wielu zajęć bardzo pilnych zapomniałem o tym że również trzeba umierać Tadeusz Różewicz Nie mogłem nie byłem w stanie o tym zapomnieć od pierwszej chwili pobytu nad Jeziorem Ontario jak każdy emigrant budowałem na ruchomych piaskach co zbudowałem zawaliło się choć na pierwszy rzut oka było budowlą solidną i nie budziło wątpliwości inni nawet chwalili ale ja szóstym zmysłem wyczuwałem zdradliwe tąpnięcia wiedziałem nieomylnie że nadchodzi piękna katastrofa umierałem więc codziennie zgodnie z instrukcją Mistrza starannie mądrze i optymistycznie bez straty czasu DIALOG Z OJCZYZNĄ TORONTO, PSALM O MIEŚCIE CZŁOWIEK Zostawmy patetyczne gesty słowa, które mogą ranić zbyt boleśnie Nie przypuszczał że kiedykolwiek pojawi się na jego drodze Jest doskonały dlatego popełnia błędy porozmawiajmy jak dobrzy znajomi to nic że od lat w separacji nieważne kto był winien jeśli o winie może tu być mowa powiedzmy: siła wyższa choć jak najbardziej z tego świata nie ma związków bez kryzysu ale nasz był labiryntem bez wyjścia marzyliśmy o wzajemnej wolności na liście swojskich nazw nie przewidział dla niego miejsca miał ułatwić kontakt z innymi zwierzętami nie było dlań ziemią obiecaną precyzyjniej niż dym miny i gesty nie wybierał tego miasta wyrażać myśli uczucia i intencje to ono wybrało jego przez wieki poddawał go troskliwej obróbce teraz łączy ich (na śmierć i życie) pisał nim wiersze miłosne obustronne zdziwienie ody do bogów których miał bez liku 2008 przede wszystkim od siebie i zwięzłe rozkazy ty by mieć święty spokój jego uniwersalność pozwalała wyrazić zawsze sprawiedliwe wyroki ja by odetchnąć pełna piersią Język języczek u wagi współczesnych inżynierów dusz złudzeń 2014 jako zwierzę społeczne wymyślił język 2010 architektów porządku i ładu warunek sine qua non dobrobytu i szczęścia wypełniających szczelnie gabinety sprytnych językoznawców Luty, 2014 Rys. Monika Ślósarczyk 16 Migotania 47 ŚMIECI pożerają nas trawią wydalają śmieci coraz więcej śmieci są wszędzie napierają na nas z coraz większą siłą otaczają zewsząd z rana w środku dnia wieczorem i w nocy gdy powinny spać ale one nie znają snu pracują nieustannie obmyślają nowe strategie ekspansji pochłaniają coraz większe obszary są nienasycone w każdej chwili gotowe skoczyć nam do gardeł nic nie jest w stanie powstrzymać ich potężniejącej inwazji pławią się w kulturze niskiej i wysokiej charakterystyczny fetor rozkładu który dotychczas dobywał się z wychodków kanałów i oczyszczalni ścieków wydziela się dziś zewsząd już nie zadawalają się światem rzeczy z fabryk supermarketów wieżowców i domków jednorodzinnych sięgają drapieżnie po nasze myśli idee uczucia powszechną infekcją grożą sterylne dotąd świątynie sztuki muzea i wydawnictwa CIĘŻKO JEST ŻYĆ Pamięci Tadeusza Różewicza ciężko jest wracać do ziemi po takim długim życiu ale ciężko jest także żyć gdy widzi się tak wiele a wie jeszcze więcej gdy umierają bliscy ciało coraz zacieklej walczy o pełną suwerenność a każdy dzień przynosi bezmyślną eksterminację ludzi zwierząt wody i drzew gdy jest nas coraz więcej a mimo gigantycznej biblioteki w cyberprzestrzeni wiemy o sobie coraz mniej gdy słowa przymierzają znaczenia papierowe i elektroniczne fetor napływa ze wschodu zachodu północy i południa jeszcze do niedawna w centrum uwagi człowieka znajdowały się Metropolitan Opera La Scala Théâtre des Champs Élysées Deutsches Theater Musée du Louvre British Museum czy Ermitaż obecnie zajmują nas przede wszystkim śmieci są wszędzie w mieście i na wsi w lesie w górach i nad morzem na ziemi i w kosmosie który w błyskawicznym tempie staje się gigantycznym ludzkim szambem 2014 jak sukienki mizdrzą się gonią za modą, pudrują rzeczywistość jak nastolatki dokuczliwy trądzik poszczególne egzemplarze tego pysznego nad miarę gatunku budzą grozę i łagodzą bezwzględne prawa przyrody gdy kultura kiedyś obiekt miłosnych westchnień staje się cuchnącym wysypiskiem śmieci na przykład śmierć której jako dziecko nie potrafimy sobie wyobrazić, z czasem staje się przyjaznym towarzyszem zabaw zwanych życiem gdy wbrew kłamliwym deklaracjom o pokoju człowiek który jest błędem natury toczy nieustannie wojny ciężko jest nie kochać ludzi i ciężko kochać kiedy się zna ich tak dobrze najlepiej kochać ludzkość byt absolutny i niewyobrażalny gorzej wygląda sprawa z pojedynczym człowiekiem z krwi i kości żyjąc wśród innych błędów natury pragniemy jak najszybciej umrzeć niestety nie jest to idealne rozwiązanie nie ma bowiem żadnej gwarancji że w innym lepszym świecie człowiek przestaje być człowiekiem 2014 Gazeta literacka 17 Poeto! Kocham cię! Ch. Baudelaire1 Prorocy nowoczesności Czym jest liryka nowoczesna, kim jest poeta nowoczesny i co go zasadniczo wyróżnia spośród światowego grona pisarzy? Wielu badaczy przede mną stawiało już te pytania, ale żaden z nich nie zaryzykował żadnej definicji, ani jednej pewnej diagnozy. Cóż wobec tego mam uczynić, skoro nazwałem księdza Jana Twardowskiego poetą nowoczesnym? Powinienem wspomnianą tezę po prostu należycie uzasadnić. Nie będzie to jednak proste, głównie z tej racji, że kategoria „nowoczesności” jest niesłychanie pojemna i ruchoma, a każda epoka literacka zdaje się dysponować swoim własnym, by tak nazwać, szczytem nowoczesności. W tym sensie nowoczesnymi poetami byli zarówno Jan Kochanowski, Adam Mickiewicz, jak i chociażby Miron Białoszewski. A ponadto, nawet największa pomysłowość w dziedzinie teorii nie jest wiele warta, jeśli nie powstała na gruncie bezpośredniego doznania dobrej poezji, ale też owo naoczne przeżycie poezji pociąga za sobą znaczny obszar uogólnień2. W każdym razie jedno nie ulega wątpliwości, ksiądz Twardowski należy do wybitnych twórców, bez których krajobrazy poezji dwudziestego wieku byłyby zdecydowanie uboższe, a może nawet pozbawione specyficznej, przynależnej tylko temu poecie, głębi i artystycznej niepowtarzalności. Zgódźmy się przeto z oczywistym spostrzeżeniem. Za inicjatorów nowoczesnego ducha poezji koniecznie trzeba uznać Baudelaire’a, Rimbauda, Mallarmégo i Apollinaire’a (ze strony francuskiej), Rilkego i Celana (ze strony niemieckiej), pochodzącego z Irlandii Yeatsa oraz Eliota (ze strony anglosaskiej). Natomiast my, Polacy za ojców nowoczesności mamy prawo uznać: C. K. Norwida, Leśmiana, Schulza, Witkacego, twórców Awangardy Krakowskiej, Miłosza, Różewicza. Bez nich – i naturalnie bez wielu innych – nie ukształtowałaby się współczesna wrażliwość literacka i nasz smak estetyczny. Ale co się właściwie stało? Jakie czynniki sprawiły, że europejska poezja zyskała nowoczesny wymiar? I w gruncie rzeczy, czy pojęcie „nowoczesności” może być kryterium wyróżniającym literaturę, w węższym sensie, poezję z całokształtu dokonań ludzkiej kultury? Dysonanse liryki XX wieku Okazało się jednak, że w wielu obszarach liryka XX wieki zaczęła przemawiać językiem wyjątkowo ciemnym i pełnym zagadek. Jej słowna magia i tajemniczość działają zniewalająco, jakkolwiek zdolność rozumienia uległa rozchwianiu. Spotkanie niezrozumiałości i fascynacji Friedrich nazwał dysonansem, przypuszczając, że dysonansowe napięcie jest celem całej sztuki nowoczesnej7. Dzięki takiej procedurze poezja umacniała skłonność, by pozostawać możliwie jak najdalej od przekazywania treści jednoznacznych, co skutkowało wymieszaniem tego, co archaiczne, mistyczne, okultystyczne z ostrym intelektualizmem; prosty sposób wypowiedzi kontrastował ze skomplikowaniem wypo- lecznicze barwy życia, zmurszała szczerość, wreszcie ograniczanie doświadczanych przeżyć do kapłańskiego wymiaru, nie pozwalają – zdaniem pewnej części krytyki literackiej – uznać autora Znaków ufności za twórcę godnego XX wieku. Piotr Śliwiński notował: „Chociaż nowatorstwo przestało być fetyszem (...), pisanie takie, jakby w ostatnich dziesięcioleciach nic się nie stało i literatura mogła nadal (...) pełnić rolę przewodniczki po jałowej ziemi, a ponadto jakby komunikatywność nie wiązała się z żadnymi intelektualnymi stratami i nie narażała na uszczerbek prawdy, budzi i będzie budzić zrozumiały sprzeciw. (…) W rezultacie, choć bardzo popularny, był Twardowski postacią osobną. Paradoksalnie – rozbijając niszowość poezji współczesnej, sam był niszą, bardzo gościnną, trzeba przyznać. Przeważnie traktowano go z niewymuszonym respektem, nawet jeśli zdawał się bardziej zjawiskiem socjologicznym niż artystycznym. Jednak głosy postulujące, by współczesność literacka poszła śladem jego poetyki, zdarzały się wyjątkowo”13. Z tym ostatnim zdaniem warto się zgodzić. Bo rzeczywiście, trudno naśladować poetycki styl księdza Twardowskiego. Ci, którzy (świadomie bądź nieświadomie) tak uczynili, wpadli w fatalną pułapkę, z której nie ma artystycznie honorowego wyjścia. Lecz wskazana powyżej nadzwyczajność poetyckiej osobowości warszawskiego kapłana skutkuje, chcąc nie chcąc, swoistymi cechami realizowanej przez niego poetyki. Niektóre z nich wywodzą się bezpośrednio z rewolucji, dokonanej przez Baudelaire’a i jego kontynuatorów, niemniej jednak nowoczesność poezji księdza Twardowskiego wiąże się z czymś zgoła innym. Nie odnajdujemy w niej bowiem tych dysonansów mowy poetyckiej, kiedy to chociażby magiczne siły języka służą do wypowiadania pojęciowych wyobrażeń, precyzji formalnej towarzyszą dowolnie sugerowane treści, a niepełne zmysłowe obrazy współtworzą wizerunek rzeczywistości, której nigdy nie zdołamy realnie ujrzeć. Księdzu Twardowskiemu nie chodziło o to, żeby z języka montować jakby klawiaturę, z której wydobywają się niełatwe do przewidzenia dźwięki i sensy14. Raczej starał się czynić ze słowa poetyckiego właściwe narzędzie przekazu tego, co wypływa z głębi ludzkiego, często podświadomego, doświadczenia, jak też zjawia się na styku tego, co dotykalne, spostrzeżone, ujęte za pomocą poznania zmysłowego. To poznanie jest bezwarunkowo ograniczone, aspektowe, wieloznaczne. Nie dysponujemy bowiem słowami, które mogłyby ogarniać całość różnorodnej rzeczywistości. Jesteśmy w stanie widzieć tylko połowę, jej część. Dlatego prawda zawsze się nam ostatecznie wymyka, pozostając w dalekim tle. Ale to właśnie pozostaje fascynujące, że ona najzwyczajniej jest, niezależna od ludzkich możliwości poznawczych i że odnajdujemy w sobie samych siłę (łaskę), by jej poszukiwać. Prawda kryje się zatem za tą „drugą połową słów”, czyli sferą norwidowskiej, niedopowiedzianej bieli. Warto ją nazwać mądrością poezji jako swego rodzaju wiedzy o świecie, czynnikiem, który przedmiotem tej wiedzy czyni całość, pełnię15: ESEJ ks. Jan Sochoń skonkludował, że współcześnie nic już nie zostało z definicji poezji jako sztuki naśladowania w mowie wiązanej. Zapanował wszechwładnie wiersz wolny, pozbawiony rytmu i rymu (niekiedy tylko podrymowany), co oczywiście nie oznacza, że klasyczne miary w ogóle ugrzęzły w mrokach przeszłości. Eliot przecież uczynił znane powszechnie zastrzeżenie, że „nie ma podziału na wiersz wolny i wiersz tradycyjny, ponieważ istnieją tylko wiersze dobre, wiersze złe i chaos”5. Jakkolwiek by nie było, pozostały, i to wydaje się istotne: sztuka słowa i poetycki stan umysłu6. Ksiądz Jan Twardowski – poeta nowoczesny? Dwa wymiary poezji W tej sprawie podążam za ustaleniami Hugo Friedricha, zawartymi w jego wpływowej książce Struktura nowoczesnej liryki. Od połowy XIX do połowy XX wieku3. Pada w niej wiele słów-kluczy, które weszły na stałe do języka rozważań teoretycznoliterackich. Zarysowują one horyzont oddziaływania poezji XX wieku, jej siłę nieustępującą w niczym doniosłości filozofii, powieści, teatru, malarstwa i muzyki. Ale zanim przywołam te, kształtujące rysy nowoczesnej twórczości, czynniki, przypomnę, że w nazwie „poezja” kryje się podwójne uwikłanie. Żyje ona i rozwija się, z jednej strony dzięki językowi, stanowiącemu jej fizyczny nośnik i źródło, z drugiej zaś dzięki specyficznemu stanowi umysłu, czemuś, co nie sposób jednoznacznie uchwycić, ale co jest konieczne, by poezja mogła zajaśnieć pełnym blaskiem. Połączenie w jednym akcie umiejętności poetyckiego wyboru z przebogatych możliwości języka oraz stanu umysłu, jakiegoś szału, natchnienia, tajemnego skupienia, prowadzi zatem do ukonstytuowania się poezji, która przynosi wiele nieoczekiwanego, sugeruje co rusz treści, o których piszący nawet nie śnił, ani nie marzył, w znaczeniu, jakie wyznaczył temu określeniu Gaston Bachelard w swej Poetyce marzenia4. Zauważmy przy tym, że o ile język, którym posługujemy się w potocznie informuje o czymś, coś wyraża, o tyle język poetycki idzie znacznie dalej. Poeta budując określoną strukturę znaczeniową, posługuje się nią, aby w ten sposób mogło zajaśnieć doświadczone bogactwo znaczeń. Dba więc o to, by w wierszu wszystko było na swoim miejscu; waży każdą linijkę, rozumiejąc, jak wielkie znaczenie ma wzajemny stosunek jednego wyrazu do drugiego; liczy się bowiem każde słowo, każdy znak, nie wyłączając światła pomiędzy wersami. Bo przecież nie nagromadzenie znaczeń czyni poezję, ale uporządkowana struktura, swoista forma zespolenia tego, co niesie stan umysłu i język. Owa forma nie narzuca jednoznacznej tematyki, lecz podsuwa nie do końca określone zakresy semantyczne. Rzeczą odbiorcy jest ich twórcze uzupełnianie. W jaki sposób? Poprzez odwołanie się do osobistych doświadczeń, wspomnień, wrażeń. Jeżeli to następuje w trakcie lektury, wówczas poezja staje się przeżyciem osobistym; połączeniem tego, co daje poezja, i czym dysponuje sam odbiorca. Słucha on lub czyta coś, co go przerasta, choć częściowo z niego samego pochodzi: stąd oczarowanie i wzruszenie. Władysław Tatarkiewicz, który poezji poświęcił ważny esej zatytułowany Dwa pojęcia poezji, zadedykowany zresztą księdzu Twardowskiemu, 18 Migotania 47 wiadanego, językowa gładkość ze skrępowaniem w sferze treści, precyzja z absurdalnością, ubóstwo motywów z najbardziej gwałtownym poruszeniem stylu. Ponownie do łask powróciła wyobraźnia, zgodnie z wyznaniem Jeana Jacques’a Rousseau: Lubiłem błądzić wyobraźnią w przestrzeni8. Dlatego realna rzeczywistość przestała być miejscem osadzenia dla słowa poetyckiego, które teraz raczej ją deformuje aniżeli przedstawia. Chodziło bowiem o to, żeby tworzyć z mocy podmiotu to, co nieistniejące, a następnie stawiać je ponad tym, co istnieje. Najstarsze środki poetyckie, porównanie i metaforę, zaczęto stosować w nowy sposób, z pominięciem członu porównania, próbując łączyć ze sobą to, co jest nie do pogodzenia, ani przedmiotowo, ani logicznie. Treść wiersza nie dawała się przeto wywieść z planu świata przedstawionego, lecz wynikała z dramatyzmu zewnętrznych i wewnętrznych sił formalnych. Zaskoczenie, a nawet szok – oto środki, które nowoczesna liryka podniosła do najwyższych zasad, wabiąc w ten sposób i zarazem dezorientując odbiorcę. Natomiast pojęcie transcendencji – trwały wyznacznik nowoczesności – ujęto jako „pusta idealność”, niepowiązana na trwałe ze światem znaczeń9. To, co konfesyjne, wywiedzione z treści ukrytych pod symbolicznym rdzeniem języka biblijnego, straciło na znaczeniu. Nowoczesny poeta, akceptując konieczność deformacji i uproszczenia składni (w odczytywaniu wiersza podział na wersy był bowiem ważniejszy od składni), odrzucenia spójników logicznych, zniesienia przestankowania, mieszania wiersza wolnego z regularnym, posługiwania się zestawieniem jako sposobem odczytywania ontologicznego bogactwa świata, stosowania odległej metafory, preferowania estetyki brzydoty, groteski i paradoksu, chaosu onirycznych wizji, ujawniał znaki swojej zrujnowanej nadziei, stając przed granicą, jaką jest to, co niewyrażalne. Główne symptomy nowoczesności10 należy więc sprowadzić do następujących: – poezja zerwała swe więzy z retoryką, deklamacją, z ozdobnym stylem mowy praktycznej, oddaliła się od opisowości i epiki, skupiając się na przeżywaniu piękna w mrocznym przeczuciu; – wśród rodzajów poetyckich pozycję główną zdobyła liryka; – rozrósł się i usamodzielnił żywioł wyobraźni, pojmowanej jako osobna władza intelektualna; – doszło do znaczącego zainteresowania językiem, który nie przedstawia rzeczywistości (jak postulowano w klasycznej tradycji), lecz ją w praktyce współtworzy; – nieczytelność, zamazywanie sensów stało się odpowiedzią na nieczytelność świata, który przestał być powszechnie zrozumiały; – człowiek nie jest już pojmowany jako istota gotowa, raz na zawsze ukształtowana, o zdefiniowanej tożsamości, lecz zyskała własności bytu dynamicznego, poddawanego działaniu potęg, na które nie ma wpływu, musi więc ciągle budować albo przynajmniej wynajdywać własną tożsamość, co nie pozostawało bez wpływu na stosowane przez poetów techniki językowe oraz konstrukcję tzw. podmiotu lirycznego. Słowo milczącej Ciszy Czy w świetle poczynionych uogólnień, dokonania księdza Jana Twardowskiego, sytuujące się przecież poza błyszczącym nowatorstwem, retoryką, dydaktyką, patosem, „polowaniem na piękne słowa”11, „zamykaniem się w budce poezji”12, jak to sam określał, należy uznać za nowoczesne? Potocznie przyjęło się dosyć stereotypowe przekonanie o tradycyjności, konserwatywności, wręcz naiwności jego wizji świata, religii i człowieka. Staroświeckość, zgrzebna prostota, ufność we franciszkańskie, (…) I tylko w szczerym polu w oddechu zioła na klęczkach podziwiając zaspy nieba można jeszcze znaleźć Ciszę16 Wskazana pełnia to w istocie chrześcijański Bóg-Osoba, któremu zależy na szczęściu swoich stworzeń, który jednakowoż wywołuje w człowieku poczucie wzniosłości, wewnętrznego drżenia, a nawet świętej bojaźni. Do Boga idziemy przecież przez tę ziemię, poszukując na niej śladów i gestów stwórczej bliskości. Co prawda, ksiądz Twardowski był świadom, że Boga nie sposób w żaden sposób poznawczo odsłonić w Jego boskiej istocie (ogarnąć sercem, jak pisał17), niemniej jednak nie mógł poprzestać na granicach wyznaczonych przez teologię apofatyczną. Dar poezji, jej niesamowite możliwości sugerowania treści tworzących Bożą „ogromną ciemność” przynosi mocną nadzieję. Sprawia mianowicie, że niekiedy zarówno sam akt pisania, jak i czytelniczego odbioru stają się znakiem niecodziennego przeżycia. Wypada je nazwać chwilą mistyczną, czyli dogłębnie tajemniczą, semantycznie nieprzeniknioną i nieprzekazywalną innym ludziom chwilą zestrojenia osobistego i pokornego stanu ducha, z samym Bogiem. Nie chodzi naturalnie o to, że wówczas wnikamy w najgłębsze sekrety istnienia i Transcendencji. Ksiądz Twardowski miał tu na myśli doświadczenie zwykłego, codziennego życia chrześcijańskiego, ale w jego najwyższym punkcie spełnienia, będącym owocem tajemnicy wyrażonej w miłości. W tym sensie każde spotkanie z najdrobniejszym pyłkiem, słowikiem, skowronkiem czy biedronką, przysłowiowymi już bohaterami poezji księdza Twardowskiego, zyskuje wymiar mistyczny, dogłębnie wiążący ze Stwórcą. Ale wskazane przeżycie charakteryzuje pewien wyczuwalny rys. To wspomniane już przeze mnie odczucie bojaźni, niepokoju, wręcz lęku. W tego rodzaju duchowym napięciu mieszczą się zapewne i obawa, nagłe przerażenie, cześć, pokora, adoracja, wzruszenie, egzaltacja18. Stając przed Bogiem, cóż bowiem innego wypada powiedzieć: Nie boję się dętej orkiestry przy końcu świata biblijnego tupania (…) boję się Twojej miłości tej najprawdziwszej i innej19 cd. str. 20 18 W ten oto sposób przybliżyliśmy się do jednej z najważniejszych kategorii poetyckiego światopoglądu księdza Jana Twardowskiego. Brzmi ona następująco: Bóg musi pozostawać w ukryciu, żebyśmy mogli żyć prawdziwie ludzkim, odkupionym przez Chrystusa, życiem. Wiem, że poeta nie lubił, kiedy w interpretacjach jego poezji badacze wskazywali na odwołania do filozoficznych formuł w rodzaju: dialektyka, antynomia czy sprzeczność. Mimo to odważam się wskazać na powiązania jego myśli z tezami Pascala i Kierkegaarda, skupionymi na obrazie Boga ukrytego, Izajaszowym Deus absconditus. Ksiądz Twardowski wyraźnie potwierdzał ich zapatrywania o potrzebie akceptacji ontycznej różnicy między Bogiem a stworzoną przez Niego rzeczywistością. Gdyby Bóg w jakikolwiek sposób, dostępny ludzkim władzom poznawczym, ujawnił swoją istotę, wówczas świat musiałby stracić swą ziemską przygodność i bogactwo mnogich stworzeń. Bóg jednak tak nie uczynił i dlatego uzyskaliśmy możliwość uczestnictwa w obficie pięknym, choć przenicowanym cierpieniem, światem, światem tajemniczym, nieskończenie poznawalnym. Tę interpretacyjną sugestię osobiście potwierdził ksiądz Twardowski, kiedy w tomiku Poezje wybrane, zamieszczając dedykację („Jankowi Sochoniowi nieśmiało ale bardzo serdecznie”) przekreślił tytuł wiersza „Świat” i napisał „Bóg”, chcąc niejako naprowadzić czytelników na właściwe tropy interpretacyjne: Ukrył się najdokładniej by świat było widać gdyby się ukazał to sam byłby tylko to by śmiał przy nim zauważyć mrówkę piękną złą osę zabieganą w kółko (…) miłość której nie widać nie zasłania sobą20 * * * Nie osiągnąłem chyba zbyt wiele, patrząc na twórczość księdza Twardowskiego w nowoczesnej opcji. Nastroiłem być może tylko hermeneutyczny ton (ufam, że nie tylko swój), że jego prostolinijnie religijna, szczerze kapłańska, zakorzeniona w harmonii i ładzie Chrystusowego stylu życia, poezja, wyzwalająca w ludziach otuchę i czułość miłowania, zapewne nigdy nie przestanie intrygować. Widzę ją bowiem jako Boży dzban pełen darów, pobudzający do wiary, modlitwy oraz ekumenicznej otwartości. A skoro obecny świat coraz wyraźniej zagłębia się w odmęty religijnej obojętności, widok owego dzbana bez przerwy będzie zachętą do odnawiania – zawsze możliwych do zerwania – więzi z Bogiem. Dopóty, dopóki nasz świat całkowicie nie straci wyczucia na święte znaki dobiegające z transcendentnej dali. W tym również znaczeniu liryka księdza Jana Twardowskiego wznosi się na poziom najnowocześniejszej z nowoczesnych. ks. Jan Sochoń Warszawa-Bielany, 1 czerwca 2015 r., w 100 rocznicę urodzin poety Ch. Baudelaire, Sztuka romantyczna, przekł. E. Burska, S. Cichowicz, A. Kijowski, M. Sawiczewska, T. Swoboda, Gdańsk 2003, s. 123. 2 Por. T. S. Eliot, Zadania poezji i zadania krytyki, w: Szkice krytyczne. Wybrała, przełożyła i wstępem opatrzyła M. Niemojewska, Warszawa 1972, s. 307. 3 Tę pracę znakomicie przełożyła i opatrzyła wstępem niedawno zmarła prof. Elżbieta Feliksiak, a opublikował w 1978 roku Państwowy Instytut Wydawniczy. 4 Tłum. L. Brogowski, Gdańsk1998. 5 T. S. Eliot, Rozważania nad wierszem wolnym, w: Szkice krytyczne, dz. cyt., s. 154. 6 W. Tatarkiewicz, Parerga, Warszawa 1978, s. 20-38; zob. też: ks. J. Sochoń, Solilokwium poetyckie, „Migotania. Gazeta Literacka” 2013 nr 4, s. 8-9. 7 H. Friedrich, Struktura nowoczesnej liryki, dz. cyt., s. 31. 8 Cyt. wg: G. Poulet, Rousseau, tłum. M. Siemek, w: Metamorfozy czasu. Szkice krytyczne, Warszawa 1977, s. 146. 9 H. Friedrich, Struktura nowoczesnej liryki, dz. cyt., s. 34-35, 44. 10 Zdaniem sporej części interpretatorów tego rodzaju formalne „nowości” wywodzą się wprost od Apollinaire’a. Zob. G. Apollinaire, Wybór pism. Wybrał, wstępem i notami opatrzył A. Ważyk, Warszawa 1980; Z. Jarosiński, Postacie poezji, Warszawa 1985, s. 10-13; M. P. Markowski, Polska literatura nowoczesna. Leśmian, Schulz, Witkacy, Kraków 2007, s. 54-55; E. Feliksiak, Antropologia literatury. Interpretacje i studia, Kraków 2014, s. 36-47. 11 Wiersz o samego siebie, w: J. Twardowski, Nie przyszedłem pana nawracać. Wiersze 1945-1985. Wybór i opracowanie: J. Giebułtowicz, A. Iwanowska, Warszawa 1998, s. 88. 12 Tamże. 13 Opinie P. Śliwińskiego dostępne są w Internecie. Zob. nadto: Tegoż, Za co (nie) kochamy księdza Twardowskiego, „Polonistyka” 2003 nr 3, s. 137-140. 14 Por. H. Friedrich, Struktura nowoczesnej liryki, dz. cyt., s. 291. 15 P. Matywiecki, Myśli o poezji Jana Twardowskiego (Liryka współczesna i świat), „Znak” 1984 nr 1, s. 105. 16 [Dogmatycy hałasują po łacinie], w: J. Twardowski, Nie przyszedłem pana nawracać, dz. cyt., s. 69. 17 [Dziękuję Ci po prostu za to, że jesteś], Tamże, s. 75. 18 G. van der Leeuw, Fenomenologia religii, tłum. J. Prokopiuk, Warszawa 1978, s. 84. 19 Boję się Twojej miłości, w: J. Twardowski, Nie przyszedłem pana nawracać, dz., cyt., s. 117. 20 Bóg, w: J. Twardowski, Poezje wybrane, dz. cyt., s. 80. W późniejszych wydaniach wiersz ten ponownie uzyskał tytuł „Świat”, ale przy niezbędnej zmianie pierwszego wersu: „Bóg się ukrył dlatego by świat było widać”. Zob. J. Twardowski, Nie przyszedłem pana nawracać, dz. cyt., s. 216. Nużące są już konwencjonalne sugestie, że jakoby ksiądz Twardowski dystansował się wobec roszczeń teologii, że jego Bóg nie jest Bogiem filozofów, tylko Bogiem wiary. Tymczasem „poeta od wizytek” – zgodnie z chrześcijańską tradycją – zachęcał do harmonii wiary i wiedzy; podkreślał też istotny fakt, że wiara ma racjonalne podstawy; nikt bowiem nie chciałby wierzyć na ślepo. Wiara i wiedza są przeciwieństwem błędu, godzą się zatem ze sobą w prawdzie, aforystycznie powtarzał. Dlatego jego wrażliwości odpowiadała, jak nazywał, nie mała, ale wielka teologia. zob. szerzej: ks. J. Sochoń, Poszukiwanie literatury, Warszawa 2012, s. 178-179. 21 Por. ks. J. Sochoń, Poszukiwanie literatury, dz. cyt., s. 107-109. 22 Dokonałem parafrazy zdania K. Rahnera. Zob. tegoż: Chrześcijanin i poezja, tłum. K. Wójtowicz CR, w: Inspiracje religijne w literaturze, red. s. A. Merdas RSCJ, Warszawa 1983, s. 35. 23 Od autora, w: J. Twardowski, Poezje wybrane, Warszawa 1979, s. 9. 1 Fot. Sybilka Storie Dyscyplina językowa, antyparnasizm, antyretoryczność, unikanie estetyzacji, wykorzystywanie potocznych związków syntaktycznych i frazeologicznych, dialogiczność, pokora wobec rzeczywistości, a także odkrycie wewnętrznego uroku zdania – oto ważne odcienie nowoczesności poetyki księdza Twardowskiego21. Wspomniany urok wewnętrzny zdania to w założeniu czar świata przechowany w języku. Wszystko, co żywe, dotykalne, jest zawsze pierwsze. Oczarowanie światem, zadziwienie jego bezpośrednio odczuwalną tajemnicą przejawia się w nadziei, że sztuka poetycka nie może zawierzyć samemu tylko językowi. On powinien być transparentną przesłoną, nie może zniekształcać doświadczenia życiowego, które najczęściej jest bolesne, niekiedy tragiczne, oddalające błogi spokój. Źródła sztuki poetyckiej tkwią nie w sile umysłu, w samym języku czy wyobraźni, choć do nich nawiązują. Raczej wywodzą się z zafascynowania światem, jego wewnętrzną kompozycją i pięknem. Ksiądz Twardowski reagował na to, co ujawnia rzeczywistość domagająca się zrozumienia i podziwu, jako stwórcze dzieło, powstałe z suwerennej miłości samego Boga i tą miłością obdarzającego każdego człowieka. Poezja, nieustannie podkreślał, ma reagować na konkret, a nie zadowalać się tańcem abstrakcyjnych pryncypiów. Szybko jednakowoż dodawał: konkret i szczegół jest tajemnicą, którą wyjawi dopiero Sąd, czyli sam Bóg. Ale moją sprawą jest, by owa tajemnica wciąż istniała22. Osobiście nie śledził z jakąś zapalczywością kierunków, nurtów i tendencji przejawiających się w poezji. Sięgał zasadniczo po tradycyjne wzorce. Zdawał się na przebłyski, kiedy odczuwał ten specyficzny stan umysłu, sprawiający, że myśl mogła oblec się w szatę słowną i zajaśnieć poetyckimi sensami23. W jego więc ujęciu, poezja zyskiwała na odkrywczości nie z racji nietypowych odkryć formalnych, ale z powodu bogactwa niesionych treści, z ujawniania tego, co ukryte głębiej pod powierzchnią codziennych zdarzeń czy znaków religijnej obyczajowości. W takim razie, skąd moja predylekcja, by nazywać księdza Twardowskiego poetą nowoczesnym? Po pierwsze, z tej racji, iż rzeczywiście jego pisarstwo wyrosło na gruncie dwudziestowiecznych przemian w literaturze europejskiej i trudno temu się dziwić. Po drugie jednak, nowoczesność poetyki księdza Twardowskiego jest nowoczesnością w kontrze, to znaczy, że poeta wciąż poddawał ją świadomemu zagłuszaniu. Po co? Żeby wyostrzyć autentyzm przeżycia religijnego, niekłamane zdumienie tym, co istnieje, prostotę, humor, afirmatywną więź z realnym światem, zwłaszcza porządkiem przyrody, proklamowanie nadziei (nie: optymizmu), jako sposobu bycia wobec Boga i wobec ludzi, mimo ciążenia nowoczesnego nihilizmu i rozpaczy. By ukazać niechęć wobec tego, co w danym czasie modne, pobudzające tzw. literacką giełdę, oraz uczynić z poezji duchową przestrzeń, w głębi której najbardziej osobiste doznania czytelników łączą się z uniwersalną perspektywą egzystencjalną. Jest to nowoczesność nienowoczesna, jak sam mógłby powiedzieć, wrażliwa na podszepty tradycji i zarazem otwarta na wszelkie nowe aspekty błyskawicznie zmieniającej się rzeczywistości. Gazeta literacka 19 ESEJ Cezary Sikorski A trakcyjność analizy porównawczej muzyki i filozofii wynika z właściwego im przenikania abstrakcji i konkretu. U obu przekraczanie granic dokonuje się równie naturalnie i bezboleśnie, bowiem w obu przypadkach siła abstrakcji stanowi o specyfice uzyskiwanej samowiedzy. Ponadto owo przekraczanie samego siebie, owo nieustanne poszukiwanie własnego zaprzeczenia, upodabnia do siebie transcendentalizm filozofii i muzyki. I jeszcze jedna ważna okoliczność. W jakimś sensie wszyscy muzycy są pitagorejczykami, albowiem – świadomie, czy nie – wytwarzają nie tylko struktury współbrzmiących dźwięków, lecz również abstrakcyjne analogony wszechświatowego porządku. N a wzajemne zależności między Leibnizem i muzyką Bacha, bodajże jako pierwszy – jeszcze w ciemnych latach pięćdziesiątych dwudziestego stulecia – zwrócił uwagę niemiecki muzykolog i filozof Hans Eggebrecht. W literaturze polskiej najciekawszą analizę porównawczą muzyki polifonicznej Bacha i filozofii Leibniza przeprowadził Bohdan Pociej. Na metody komponowania J. S. Bacha oddziaływała – zdaniem Pocieja – wiara w powszechnie obowiązującą, uniwersalną harmonię przedustawną, determinującą w sposób teleologiczny wszystkie elementy całości, jak również przekonanie, że ów porządek jest odgórnie zracjonalizowany, niczym mechanizm dobrze skonstruowanej maszyny. Lecz tego typu analogie zakładają wtórność myślenia muzycznego Bacha w stosunku do wyznaczających standardy koncepcji filozoficznych. Tymczasem konstrukcje muzyczne Bacha były awangardowe. Powstając w połowie osiemnastego stulecia daleko wykraczały poza ówczesną metafizykę; antycypowały rewolucje intelektualne rozpowszechniane na bagnetach kultury mieszczańskiej w wieku dziewiętnastym. Lecz antycypacja to nie wpływ, ani nie przepływ pomiędzy formami świadomości społecznej. Chodzi tu raczej o monadyczny analogizm, który rozwija się od wewnątrz i całkiem niezależnie prowadzić może w tym samym kierunku. Tylko takie związki pomiędzy konstrukcjami muzycznymi Bacha i metodami myślenia abstrakcyjnego powinno się traktować poważnie. A co to oznacza „traktować poważnie”? Najpoważniejszym osiągnięciem kultury mieszczańskiej pozostaje Nauka logiki Hegla. Czy dzieło to mogłoby podlegać wewnętrznej strukturze, która odpowiadałaby intelektualnemu imaginarium Sztuki fugi Bacha? Czy ta druga – w całym swoim kosmologicznym majestacie – mogłaby być eksplikowana za pomocą kategorii heglowskiej dialektyki? By dostrzec te – zazwyczaj głęboko ukryte – zazębienia, dotrzeć należy do ich podglebia. Studia nad Nauką logiki pozwalają dostrzec, że ten wykład posiada specyficzną osnowę. Jest nią pochód wzajemnie zależnych od siebie kategorii, które porządkują pojęciowy rozwój naszego myślenia. Jest to osnowa myślenia, ponieważ należąc do myślenia stanowi jego przesłankę: poprzedza siebie w porządku logicznym; wyznacza sobie samemu własne perspektywy i granice; sprawia, iż konieczne i nieuchronne stają się wszystkie myślowe koincydencje; ponadto nici osnowy są punktami węzłowymi prehistorii i historii myślenia. Osnowa Nauki logiki Hegla nie zmierza do żadnego celu, lecz nie jest pozbawiona sensu. Dowodzi bowiem tego, że niezależnie od pozorów i zbłądzeń, które nieobce są naszemu myśleniu, ruch pojęć, sposób w jaki dokonuje się przekształcanie jednych pojęć w drugie, jest nieuchronny i obiektywny niczym prawa przyrody. Podobnie wielowarstwowa jest Sztuka fugi. Można jej wysłuchać, można ją nawet zagrać, lecz dopiero intencjonalny, głęboki namysł nad tym dziełem pozwala wydobyć wewnętrzną dynamikę prowadzonego przez Bacha wykładu. Jego przedmiotem jest topologia dźwięku. Innymi słowy analiza wszelkich możliwych transformacji dźwięków, które – poddawane nieustannie rozmaitym modyfikacjom w muzycznej czasoprzestrzeni – nadal pozostają ze sobą tożsame głównie po to, by reprodukować logiczną strukturę dopuszczalnych interwałów. Przyspieszenia i spowolnienia, zagęszczenia tempa, lustrzane odwzorowania, i te proste, i te deformujące, antycypacje przekształceń i modulacji, ponadto owe raki, które ruchem z pozoru wstecznym rozwijają temat ku wspólnej kodzie, otóż wszystkie te przekształcenia, jakim poddawane są dźwięki zastane w temacie służą jego ubogaceniu poprzez rozwój samoświadomości dźwięku. Tożsamość oznacza tu przede wszystkim zdolność wysłuchania siebie poza samym sobą: we własnym zaprzeczeniu, poprzez ucieczkę w inność, w dialektycznym ruchu przekraczania własnych granic. Tym, co niezależne i wspólne dla Hegla i Bacha jest ich pojmowanie początku. Myślenie rozpoczyna się zdaniem Hegla od tego, co najprostsze i zarazem najbardziej podstawowe. To, co można pomyśleć, myśli się dzięki poczuciu tożsamości podmiotu i orzeczenia. To, co jest, jest, bo jest. Lecz w pewności, jaką zawiera zasada identyczności tkwi zarazem jej słabość. To, co pierwsze w myśleniu jest bez przyczyny i bez celu, jest bez dlaczego. Puste więc byłoby i pozbawione jakichkolwiek określeń, gdyby nie było zdolne przeciwstawić się swemu zaprzeczeniu i wytworzyć w opozycji do tej negacji swoje pierwotne określenia. Zatem to nie jakiś samoistny Byt, nie abstrakcyjne To, lecz 20 Migotania 47 Bach i Hegel. O pożytkach z monadologii raczej Byt w opozycji do swego zaprzeczenia: Nie-Bytu, Niczego, Nicości, stanowi początek myślenia. Ta opozycja ma charakter dialektyczny, albowiem strony sprzeczności wzajemnie określają siebie, znoszą swoją odrębność i stając się jednością, ukazują swoją prawdę. Dialektyką (…) – pisał Hegel – nazywamy wyższy proces rozumowy, w którym takie na pozór bezwzględnie odrębne momenty przechodzą w siebie wzajemnie dzięki samym sobie (…). Stanowi to dialektyczną, immanentną naturę samego bytu i Niczego, że swą jednię – stawanie się – ukazują jako swoją prawdę [Nauka logiki w tł. A Landmana, T.I/130]. Istotą fugi jest kontrapunkt. Pisząc Sztukę fugi Bach świadomie redukował fugę do jej istoty. To dlatego – poza czterema canonami, które w ściśle określonym celu (ukazania własnej prehistorii) wskrzeszały w Sztuce fugi archaiczne formy polifoniczne – pozostałe jej części nazywał kontrapunktami. Bach nie opatrzył Sztuki fugi żadnym komentarzem. Jednak poprzez samą surową strukturę owego wykładu zdawał się mówić, że polifonia stanowi podglebie oraz prehistorię muzyki. Z kolei kontrapunkt to osnowa muzyki, w której dźwięk odzyskuje swą elementarność. Albowiem właśnie w nim dwa przeciwstawne dźwięki są zarazem dźwiękami współzależnymi i współbrzmiącymi: współgrają mimo, że stanowią odrębne opowieści, melodie, frazy… Opowiadają o sobie i mówią wbrew sobie, przez dysonansowe przeciwieństwo oraz w zgodzie ze sobą, gdy na moment kreują migotliwy konsonans. To wszystko wydaje się zresztą oczywiste i namacalne dla każdego uważnego słuchacza. Lecz w kontrapunkcie jest coś poza tym, coś całkiem nieoczywistego, co ukrywa tajemnicę w samym wypowiedzeniu. Contra punctus czyli „przeciwko nucie”. W polifonii renesansowej powiadano o nim dosadniej: punctus contra punctum – czyli „nuta przeciw nucie”. Cóż wnosi do sprawy to dookreślenie? Powiada, że dźwięk lub jego rozwinięcie w formie tematu, czyli uformowane w dux, jest samoistne, lecz będąc samo w sobie puste i nieokreślone domaga się swego spełnienia, które znajduje we własnym zaprzeczeniu. Odpowiedź, czyli comes, powtarza zawsze ten sam schemat: dźwięk staje się istnieniem dzięki swemu przeciwieństwu. Albowiem istnienie, – powiadał Hegel – z punktu widzenia swego stawania się, jest w ogóle bytem wraz z jakimś niebytem, tak że niebyt zostaje włączony do prostej jedni z bytem. [T.I/137] Jedność bytu i niebytu, identyczności i negacji, jest pierwszym krokiem samowiedzy. Albowiem byt dowiaduje się o sobie, że jest czymś, gdy oddziela się od Nicości, która jest najprostszym zmysłowym wskazaniem na to wszystko, co jest Inne niż jego początkowa nieokreśloność.Lecz nie można zapominać o tym, że dla Hegla owa jedność pierwotnych określeń świadomości jest zarazem zalążkową formą jakości. Zalążkową, bo w refleksji pojawia się w zasadzie później, gdy zwraca się ku sobie, przekształca prosty byt w bycie dla siebie, a dokładniej w istnienie. Dialektyka prostej negacji przeniesiona zostaje wówczas na wyższy poziom, na którym negacja refleksyjnie oświetla to, co negowane. Istnienie (…) – pisał Hegel – jest (…) bytem wraz z jakimś niebytem (…). Niebyt, o ile został włączony do bytu (…) stanowi określoność jako taką. [T.I/137]. Odpowiednikiem tej transgresji w bachowskiej topologii dźwięku jest usamodzielnienie kontrapunktu. Przestaje być wtórny, bowiem nie jest już wyłącznie prostym spotkaniem dźwięku i jego zaprzeczenia. Ta pierwotna, kanoniczna para przekształca się w odrębną jakość. Nie niszcząc tożsamości własnej prehistorii, autonomii owych punktów wyjściowych, zaczyna tworzyć własną historię, znajduje coraz to nowe jakościowe określenia w logicznym rozwoju wyjściowej sprzeczności. Z pary prostych określeń wyłania się cała skomplikowana czasoprzestrzeń muzyczna wypełniana przez muzyczne egzystencje. Ich istnienie – dodałby Hegel – jest bytem określonym, czymś konkretnym i dlatego ujawniają się w nim od razu liczne określenia, różnorodne stosunki między jego momentami [T.I/139]. Przemiana dotyczy nie tylko samego kontrapunktu. Także polifonicznych form transformacji dźwięku. Techniki imitacyjne przestają być formami zewnętrznej manipulacji, stają się składowymi wyższej struktury, elementami skomplikowanej gry pomiędzy tematem i odpowiedzią. Fuga ujawnia swe zasady, obliguje twórcę do przestrzegania obiektywnych reguł. Jedną z nich jest swoista zasada muzycznej tożsamości. Powiada ona, że każdy temat pierwotny, jak również kolejne na niego odpowiedzi – nie na przekór, ale w zgodzie z dynamiką tych przemian – pozostają nadal tożsame ze sobą, i to niezależnie od imitacji i transformacji, jakim zostały poddane. Dzieje się tak w polifonii zawsze równocześnie, wraz z coraz to głębszym nasycaniem czasoprzestrzeni muzycznej dialektyką współoddziaływań pomiędzy powielającymi się wariacjami tematu. Imitacje i transformacje tylko pozornie oddalają narrację od początkowej negacji, w której temat po raz pierwszy wsłuchuje się w odpowiedź. Ich prawda jest procesem – który wypełnia się tak, iż początkowa identyczność staje się płynna, czyli coraz bardziej nieoczywista i skomplikowana – więc ich tożsamość nigdy nie ulega zagubieniu. W tym przypadku praca twórcy, zajmującego się topologią muzyki, przypomina tworzenie skomplikowanych funkcji matematycznych wyznaczających płynne transformacje obiektów przestrzennych pozornie zupełnie do siebie niepodobnych. Jak choćby te, które pozwalają tak przekształcić ów symboliczny obwarzanek, by topolog mógł obwieścić, że w istocie nic go nie odróżnia od kubka. To, co słyszymy w kolejnych stadiach rozwoju tematu pozostaje tym, co słyszeliśmy, choć z trudem – nawet czytając partyturę – zdołamy odkryć jego tożsamość z sobą samym. * * * * * * Lecz nie zawsze i nie na każdym etapie rozwoju narracji muzycznej tożsamość eksponowana jest na pierwszym planie. Co za tym idzie, nie zawsze to ona jest najistotniejsza. Wraz z rozwojem narracji ważniejsza staje się rozmaitość i wielopostaciowość formy, przez którą przemawia sens opowieści. Pierwszym poziomem tego rozmnożenia jest wielopostaciowość tematu przewodniego całego cyklu. W jego wersji podstawowej jest to osiem dźwięków o zamierzonym, niewielkim ambitusie. Najpierw oparte na doskonałych konsonansach czystej kwinty oraz czystej kwarty: d – a – f – d. Następnie ruch ku górze zbudowany na dysonansach małej sekundy: cis – d – e – f. Temat surowy, wręcz majestatyczny. Wyrafinowany, lecz zarazem pełen zamierzonej prostoty, która sprzyja jego przetworzeniom. Prostota szybko zresztą okazuje się złudna, bo to ona zachęca wręcz do ujawniania potencjalnych komplikacji. Już samo zróżnicowanie rytmiczne kontrapunktu nadaje ukrytej w temacie różnorodności wręcz kosmiczny wymiar. Cantus firmus – czyli dowolna nuta przewodnia w temacie – może przecież znajdować odpowiedź nie tylko w jednej, lecz także w dwóch, trzech, czterech lub jeszcze większej liczbie nut kontrapunktu. Ten z kolei, już zwielokrotniony, oddala się od tematu utrzymując jego rytm; lub prowadzony jest w rytmie swobodnym (contrapunctus floridus); czy też niekiedy wręcz przeciwstawnym, a nawet antypodycznym do tematu. Choćby przez nowatorskie – niemalże jazzowe – stosowanie synkopy. Na tej zasadzie rozwija się temat Sztuki fugi pomiędzy kontrapunktem pierwszym i drugim. Majestatyczne wartości nut przyjęte w kontrapunkcie pierwszym prowadzą logicznie do monumentalnej kody, która jest nie tylko podsumowaniem tego, co dopiero się zaczęło, lecz także zapowiedzią wszelkich przyszłych transformacji i modulacji. Oczekujemy więc kontynuacji, jakiegoś logicznego ciągu. Lecz wielkość Bacha tkwi w jego nieprzewidywalności. W labiryncie muzyki zawsze wybierał rozwiązania najtrudniejsze i nieoczywiste. To dlatego cały misterny porządek zafundowany w początkowym stadium wykładu, zostaje niespodziewanie zburzony przez synkopowany rytm kontrapunktu drugiego. Z pozoru niewiele się zmieniło, bo ta część Sztuki fugi powtarza dosłownie temat pierwotny. Lecz przecież słychać, że podważony tu został cały przedustawny porządek: temat pędzi teraz bez celu, zmierza donikąd niczym pociąg bez maszynisty, co tak sugestywnie uchwycił był Glenn Gould w swojej interpretacji zarejestrowanej w studio CBS w Toronto na wiosnę roku 1981. W tym wykonaniu koda kontrapunktu drugiego – niczym ostatni wagon w pociągu szalonego maszynisty – wpada z całym składem na stację końcową i rozbija się na końcu toru. Lecz to nie koniec. Raczej dopiero początek. Nieoczekiwanym transformacjom rytmicznym obecnym w cyklu towarzyszy w całej tej opowieści adekwatne do potrzeb narracji stopniowe przetwarzanie tematu i odpowiedzi. Stosunkowo proste wydają się zmiany melodyczne w fugach początkowych, których metody imitacyjne polegają na spowolnieniu lub zagęszczeniu tematu, jego lustrzanym odbiciu lub odwróceniu kolejności. W tych kontrapunktach nawet niewyszkolone ucho odnajduje źródło zapożyczeń. Lecz począwszy od kontrapunktu piątego wykład wkracza na nowy poziom komplikacji. Wartości odpowiednich nut zmieniają się, często ich analogony wypełnia w całości lub w części muzyczna pauza, akcent przesuwa się pomiędzy taktami. Melodyka tematu zachowuje wprawdzie swoją strukturę, lecz strukturalnemu podobieństwu towarzyszy – znane choćby z Wariacji goldbergowskich – wrażenie radykalnej odmienności melodycznej. Każdy kolejny krok jest splotem coraz to bardziej przetworzonego tematu pierwotnego oraz narastających – a więc komplikujących jego imitacje – zaprzeczeń, które – każde na swój sposób – poddają temat wyjściowy gruntownej analizie. Na ile silne jest występujące w nim powiązanie kilku podstawowych dźwięków? Jak szeroki jest diapazon jego przekształceń? Jak bliskie jego prawdzie są coraz to bardziej odległe od niego negacje? Odpowiadając na te pytania, Bach wykłada swoistą dialektykę istoty i zjawiska, ujawnia różnorodność form, w jakich przejawia się logika muzycznej świadomości. To wówczas związek między procesem i jego akcydensami zagęszcza się i przemawia w języku nowo rozpoznanych antynomii. Trzy kontrapunkty, które umieszczone są w cyklu tuż po czterech pierwszych – zwanych nieprzypadkowo „prostymi” – skupiają się na nieoczywistości powiązań istoty ze zjawiskiem. W kontrapunkcie piątym temat zostaje odwrócony oraz przekształcony pod względem wartości nut tak, by maksymalnie wykorzystać efekt stretto. Rozpoczynająca się przed zakończeniem jego ekspozycji imitacja tematu, służy tu jednak nie tylko wytworzeniu wrażenia narastającego tempa, w jakim opowiadana jest melodia i jej przekształcenia. Głównym zamiarem Bacha było bowiem ukazanie rozległej gry pozorów, przez którą meandruje podstawowy temat Sztuki fugi. Tym samym Bach przeniósł muzykę na ten poziom, na którym samowiedza tematu, więc również jego istoty, migocze różnorodnie i wykształca sieć wewnętrznych niedopowiedzeń i fatamorgan. Nie ma już prostej identyfikacji zjawiska i jego istoty. Zawsze pomiędzy znajduje się komplikująca i zaciemniająca relacje sfera złudnej błyskotliwości. Wprawdzie zjawisko wciąż odnajduje swoją prawdę w istocie, lecz warstwy zapośredniczeń i zniekształceń są coraz liczniejsze, a droga powrotna, jedyna na której poznać można samego siebie, coraz dalsza. Wiedzie już nie tylko wskroś, przez nakładające się na siebie osady. Warstwy osadów już dawno bowiem przemieściły się, tworząc chaos geologicznych uskoków, strukturę fałszywych zaułków i ślepych interpretacji. Nie widać tu żadnej nici Ariadny. Albowiem droga powracająca do źródła zapomniała całkiem, do jakiego zmierzała celu. Wiedza uzyskiwana poprzez pozór jest zawsze fragmentaryczna i tak ściśle posplatana z sąsiednimi – jakże często przeciwstawnymi – namysłami, iż traci więź ze swoim własnym pomysłem wyjściowym. Hegel powiedziałby: pozór świeci zawsze, często światłem obcym. Lecz i to wtórne światło jest przecież wytworem całości. Znajdujący się w tym samym rozdziale fug stretto kontrapunkt szósty zawiera w temacie odwrócony temat kontrapunktu piątego. Pomyślmy! Odwrócony piąty w ekspozycji tematu szóstego mógłby być powrotem do tematu wyjściowego, który pojawia się w ekspozycji klasycznej w fudze pierwszej i drugiej. Lecz nic z tego. Cały ten powrót oparty jest na grze pozorów. Formy, które przekształcały temat piąty, niemalże tuż obok, uległy wielokrotnej przemianie w kontrapunkcie szóstym. Stosowane konsekwentnie stretto wzmocniło jeszcze efekt ucieczki od istoty, oddaliło temat od swej praprzyczyny oraz od zdolności samoobjaśniania. W całym cyklu tylko jeden kontrapunkt posiada – nadane przez samego Bacha – jakościowe określenie. To właśnie kontrapunkt szósty. To w nim wszystko wymyka się spod obowiązujących wcześniej reguł. Siła pozoru zmusza Bacha do nominalistycznej redukcji przemyślnej predestynacji. Bach ulega tej grze i nazywa go tak, jakby pochodził z zupełnie odmiennej opowieści: in Stylo Francese. * * * się tymczasowa i relatywna. Bo czym bliżej końca, tym bardziej oczywiste staje się to, że temat wiodący, ów podmiot Sztuki fugi, uzyskuje od pozornie obcych, a w istocie nieodlegle wtórnych, tematów to, czego nigdy by nie odkrył, gdyby sam nie przestudiował całego obrazu ich dynamicznej sprzeczności. Tuż przed kodą wszystkie trzy tematy stają się równoważne. Grają bez kompleksów, bo już potrafią – jako egzystencje samoistne – grać nie tylko dla innych, lecz przede wszystkim dla siebie. Dialektyka całości i części wkracza na poziom, na którym całość nie jest już równa częściom, a suma części nie jest równa całości. W całości pojawiają się części, których suma nie wynika z mechanicznej agregacji, albowiem całość nie jest [już!, CS] abstrakcyjną jednią, lecz jednią jako jedność pewnej rozmaitej różnorodności. [T.II/231]. * * * Lecz cóż to znaczy: grać dla innych, grając zarazem wyłącznie dla siebie? Jak trwałe może być podporządkowanie, które realizuje się poprzez eksponowanie odrębności? Czy można być cząstką całości, gdy gra się tylko dla siebie i gdy w relacjach z całością nagradzana jest jedynie samoistność cząstki? I jeszcze jedno istotne pytanie: jak zachować tożsamość, tracąc ją z chwili na chwilę na rzecz tego, co inne oraz w imię tego, co odgrywać zaczyna rolę wiodącą w obrazie całości? To o tym właśnie opowiada kolejny, dziewiąty kontrapunkt. Mówi z pomocą dwóch tylko tematów. Wśród nich jest ten najpierwszy: d – a – f – d, dwuwymiarowy pra-temat, spłaszczony wzorzec muzyki, kilka dźwięków, które rozpoczynają i przemieniają opowieść w całość. Lecz to nie on tu dominuje i nie on wskazuje na to, co ważne. Kontrapunkt rozpoczyna bowiem temat przeciwstawny: rozległy, o pokaźnym ambitusie, żywiołowy i radosny. Odsłuchiwany po wielokroć wciąż wywołuje zaskoczenie. Bo to melodia witalna i radosna, absolutne przeciwieństwo tematu głównego. Ich konfrontacja musi więc być zaskoczeniem. Jest równie spektakularna, jak słynne dialogi muzyczne o nieco przerysowanej binarnej seksualności. Ella Fitzgerald i Louis Armstrong? Nie. Postaci z dramma giocoso Mozarta? Także nie. Tu nie ma typowej dla miłosnych stereotypów równowagi. Nowo odkryty temat, zagrany w alcie, znajduje swój comes najpierw w sopranie, później w basie, rozwija swoje potencje w kolejnych imitacjach. Czuje się niezagrożony, bo jego siła nie podlega kontestacji. Więc gdy w takcie 45 na chwilę ucicha i gdy w sposób namacalny może wreszcie pojawić się temat pierwotny, nie łatwo go dosłyszeć. Nie rozwija się. Wyciszony, oddala się szybko. Jego klęska wypełnia teatr muzyczny od orkiestronu aż po jaskółkę. Teza wyjściowa, dźwięk pierwotny, nie odzyskują już pozycji dominującej. Dialektyczne salto polega tu na tym, że nagle w swoim samoistnym rozwoju zjawisko przesłania istotę. Siła powierzchowności nie pozwala dotknąć podglebia, gdzie w głębi ukrywa się ponoć prawda. Niewykluczona jest jeszcze bardziej radykalna interpretacja tej roszady: w głębi niczego nie było, więc nic się tam nie skrywa. Być może cały błysk i drobiazg, które świecą na powierzchni – choć często sądzimy, że są tylko niczym – są jednak Wszystkim? Więc być może niczego Innego nie ma… Muzyka prowokuje, lecz nie wyjaśnia tych wątpliwości. Dzięki jej naturze pytania pozostają w zawieszeniu. To o nich między innymi opowiada ten szczególny, miłosny dialog w kontrapunkcie dziewiątym. * * * Rys. Monika Ślósarczyk Na pewnym etapie wykładu Bach wykracza poza rozważania nad związkami pomiędzy tematem i multiplifikowanymi w fudze odpowiedziami. W wykładzie Sztuki fugi przychodzi czas na wielowątkowość oraz symultaniczność wielu tematów. Wyjście poza temat podstawowy stanowi przełom, prosta reprodukcja negacji wyczerpuje się, zastępuje ją ekspozycja jakościowej odrębności bytów odmiennych, które – na coraz to wyższym poziomie dialektycznych określeń – stanowią całkiem nowe, wyrafinowane zaprzeczenia oraz ucieczki od tematu podstawowego. Uwikłanie fugi w wielotematyczność nie jest zatem przypadkiem, stanowi nieuchronny etap jej wewnętrznego rozwoju, jest dalszym ciągiem drogi, na której dźwięk zdobywa swoją samoświadomość. W ten sposób dźwięk/temat, poprzez jakościowe zaprzeczenia, poprzez konfrontację z odmiennymi monadami, może powrócić do siebie po raz kolejny. Tym razem jako refleksja, która przekształca się w podmiot. Czyli w osobę zdolną świadomie manipulować własną zewnętrznością. Owa przebiegłość podmiotu ujawnia się dosadnie już w kontrapunkcie ósmym. Z pozoru on i tożsamy z nim temat wiodący całej Sztuki fugi – owe rozdzielone czystą kwintą i nie mniej czystą kwartą dźwięki: d – a – f – d, usuwają się w cień; temat podstawowy, wcześniej dominujący, nie pojawia się w ogóle; albo zostaje zepchnięty na dalszy plan. Fugę rozpoczyna temat pozornie obcy – pozornie, bo przecież przez skalę użytych interwałów jednak bliski – który powoli odkrywa swoje zaprzeczenie w temacie trzecim. Ten z kolei jest już po dwakroć nowy, a więc i po dwakroć obcy, lecz zarazem niedaleki, bo przez podobieństwo strukturalne zadziwiająco prastary i podskórnie bliski. Narracja prowadzona jest wolno, jak gdyby od tempa zależał wynik negocjacji, które toczą się między tymi dwoma tematami. Żaden z nich nie przejmuje jednak inicjatywy. Są równoważne. Żaden nie może zaistnieć bez drugiego. Istnieją obok siebie. Lecz niespodziewanie, jako trzeci wychodzi z cienia – poddany zwyczajowo głębokiej imitacji – główny temat Sztuki fugi. Niemal natychmiast narzuca opowieści nową dynamikę. Muzyka eksploduje nowymi pomysłami, temat główny zmusza te podwójnie nowe i obce tematy do niezwykłego wysiłku, któremu nie potrafią sprostać. Poddają się, bo były nowe na niby. Ulegają mu, bo miały wspólne podglebie. On zaś tryumfuje. Już nie jak melodia, lecz raczej jak osoba – daje im coś, czego nigdy nie posiadłyby w dialogu samoistnym, prowadzonym pomiędzy sobą. Treść tej konfrontacji po raz kolejny konkretyzuje istotę. Jej zaprzeczenia przestają być akcydentalne, stają się – użyjmy określenia Hegla – zjawiskami istotnymi, bowiem ich prawdą jest powiązany namacalną więzią podmiotowości stosunek istotny. W tej wyjątkowej relacji zjawisko uzyskuje samoistność, choć nadal pozostaje zdominowane przez istotę. Ta ostatnia nie może już istnieć odrębnie, ponieważ jej zjawiska stają się bytami samoistnymi: istota – pisał Hegel o tej przełomowej sytuacji w rozwoju samowiedzy – jest w stosunku istotnym w ten sposób zrealizowana, że jej trwałym istnieniem są egzystencje samoistne [T.II/225]. Lecz na tym nie koniec niespodzianek. Zwycięstwo jest pozorne, a zwycięzca coraz słabszy. Już nie daje sobie rady sam ze sobą, potrzebuje zewnętrznego wsparcia, jego dominacja staje Sztukę fugi zdaje się kończyć monumentalny kontrapunkt jedenasty. Jest to opowieść niezwykła. Już sama jej konstrukcja przenosi narrację na teren, na który logika z reguły nie zapuszczała się. To sfera czasu oraz rozwoju pojęć w czasie. Tradycyjnie pojmowane kategorie (u Platona czy Arystotelesa, Leibniza czy Kanta) miały sobie właściwe fraktalne głębie, miały nieskończoną ilość sposobów, w jaki mogły łączyć się ze sobą lub przenikać poprzez siebie, lecz nie posiadały historii. Były niezmienne, bo musiały być niezmienne. Tylko przez swą niezmienność zbliżyć się mogły do prawdy tak blisko, by jej dotknąć. Tym, który pierwszy wprawił je w ruch, który zapytał o relacje między nimi a czasem, był właśnie Hegel. Co więcej, Hegel starał się dowieść nie tylko tego, że pojęcia zmieniają się. Dowodził równocześnie, że tylko w historii, że tylko w ruchu ulokowanym w czasie, kategorie mogą odnaleźć swoje zapośredniczenie w istocie rzeczy i dotknąć swojej prawdy… Czysto monadologiczne związki łączą pomysły Hegla ze sposobem, w jaki Bach – w kontrapunkcie jedenastym – zestawił ze sobą różne poziomy egzystencji trzech kolejnych tematów. Historia to dzianie się, to zmiana poprzez sprzeczność i kontynuację. Ma niestanne odniesienia do tego, co ją racjonalnie poprzedza: do swej prehistorii. Jak również do tego, co jeszcze starsze i co nie ma żadnej rozumnej artykulacji – do własnej mitologii. Ruch pojęć w czasie, tak jak tematy muzyczne, spełnia się więc na przynajmniej kilku poziomach. cd. str. 22 Gazeta literacka 21 ESEJ Wszystkie tematy kontrapunktu jedenastego mają wspólną mitologię. Mit sformułowany jest na samym początku, w pracd. ze str. 21 temacie kontrapunktu pierwszego. Dociera do wszystkich fragmentów Sztuki fugi jako znak nie pełni czytelny, raczej zasłyszany niżeli słuchany, cytowany niedokładnie, więc zniekształcony, poddany trawestacjom i fałszywym echom. Praźródłem tego mitu jest canon i ricercar: dualne formy polifonicznej organizacji dźwięków, które swą podświadomość lokują w przestrzeni podstawowych interwałów pierwotnego kontrapunktu Sztuki fugi. Mają je w sobie i choć czynią wszystko, by o nich zapomnieć, wciąż się nimi posługują, by cokolwiek istotnego powiedzieć o sobie. Prehistorią tematów kontrapunktu jedenastego są trzy tematy kontrapunktu ósmego. Pojawiają się w nim w komplecie – włącznie z tym, który bezpośrednio nawiązuje do tematu przewodniego Sztuki fugi. Lecz nie wprost i nie bezpośrednio. Każdy z osobna i wszystkie razem podlegają poważnym przekształceniom. Po pierwsze, każdy z nich występuje w kontrapunkcie jedenastym w swoim lustrzanym odbiciu. Ponadto Bach poddaje tematy permutacyjnej transpozycji. Temat pierwszy z kontrapunktu ósmego staje się drugim tematem kontrapunktu jedenastego. Drugi z ósmego staje się trzecim, zaś ten ostatni z kontrapunktu ósmego przemienia się w temat pierwszy kontrapunktu jedenastego. Słyszymy jak cała skomplikowana struktura zmienia się w czasie, gdy transformacji ulegają jej podstawowe elementy. Lecz równocześnie słyszymy jaką siłą dysponują, gdy rozwija się ich ekspozycja. Dynamika tej prezentacji pokazuje, w jaki sposób formy minione odżywają w czasie teraźniejszym i jak prehistoria kształtuje historię tej opowieści. Teraźniejszość rozpoczyna się od taktu 89 kontrapunktu jedenastego. To od tego miejsca Bach zaczyna prowadzić trzy tematy równolegle. Robi to po mistrzowsku, fraza muzyczna, którą operuje posiada głębię, którą wiele lat później spotkamy w Wielkiej fudze Beethovena. Lecz wykład Bacha podlega w pewnym momencie nieprawdopodobnej komplikacji. W ustępie 145 wprowadza dodatkowo tematy kontrapunktu ósmego w postaci pierwotnej i aż do końca fugi posługuje się już nie trzema, lecz aż sześcioma tematami, które przenikają się wzajemnie tak, jak tendencje rozwojowe kategorii i pojęć ulegają swoim zaszłościom i formom minionym. Żaden etap rozwoju myśli nie wynika sam z siebie. Jest wypełnieniem rozwoju pojęcia, w którym wirują w pozornym postępie jego przesłanki. Złudzenie kolistości czasu nie jest jednak zabawą. Służy konfrontacji teraźniejszości z przeszłością. W tym sporze samoświadomość odnajduje swoje przemilczane i zamilkłe założenia. * * * Być może jest to najpełniejsze przybliżenie dialektyki Bachowskiego wykładu. Sztukę fugi mógłby zatem kończyć kontrapunkt jedenasty. Lecz możliwe, że Bach nosił w sobie odmienny zamysł. Od dawna sądzi się, że planował inne zakończenie. Miała nim być fuga, którą dziś nazywa się kontrapunktem czternastym i w oparciu o consensus dołącza się do cyklu. Bach szczególnie usubtelnił w niej swojej rozważania, zbliżył się do wyrafinowanej krytyki muzycznej metafizyki. Tylko dzięki temu mógłby to być właściwy finał Sztuki fugi. Lecz to nie wszystko. Ta wyjątkowa fuga zbliża bowiem Bacha do granic muzyki. Pora na wyjaśnienie. Fugi o wielu tematach zawierają w sobie specyficzny poziom refleksyjności. Dotyczą poziomu samowiedzy, na którym wiedza 22 Migotania 47 próbuje postrzec proces w całej jego strukturze lub – mówiąc dosadniej – ogarnąć świat jak całość z pozycji jego części. Muzyka polifoniczna spotyka się w tym miejscu z tym samym problemem, z jakim boryka się dialektyka Hegla. Jesteśmy fragmentem świata, którego logika wykracza poza nasze myślenie. W jaki sposób uzyskać możemy samowiedzę całości, w jaki sposób dowiedzieć się możemy o naszym miejscu w świecie, skoro tylko niewielki i niewyróżniony jego fragment stanowimy? W zasadzie wszystkie Bachowskie fugi wielotematyczne są próbą odpowiedzi na to pytanie. Lecz tylko kontrapunkt czternasty ze Sztuki fugi ukazuje z wielkim namysłem to, że te pytania – wykraczając poza ludzkie horyzonty – są obarczone antynomiami i często prowadzą do nieoczekiwanych wniosków. By zrozumieć powstałe tu zapętlenie niezbędna jest kolejna dygresja. Dominuje oto przekonanie, że fugi posługujące się wieloma tematami powinny być komponowane od tyłu. Niejako z lotu owego ptaka, którego za Heglem zwykło się nazywać Sową Minerwy. Postulat ten obowiązuje zresztą tak w sztuce kompozycji, jak i w teorii muzyki. Bach scalał ze sobą te dwa poziomy wiedzy. Najdonioślejszym tego przykładem jest właśnie ów czternasty kontrapunkt Sztuki fugi, zwany też często niedokończonym, bądź też fugą potrójną, na trzy tematy: a 3 Soggetti. Zaskakujące jest to, że wielu współczesnych badaczy sądzi, że fuga ta została zaplanowana nie na trzy, lecz na cztery tematy. Matematyczną analizę kontrapunktu czternastego, opartą o zasady permutacji. która – przyporządkowując prezentację poszczególnych tematów konkretnym rejestrom (sopranu, altu, tenoru i basu) – dowodzi konieczności wprowadzenia w tej fudze tematu czwartego, przeprowadził pod koniec ubiegłego tysiąclecia węgierski kompozytor Zoltán Göncz. Efekty jego pracy ilustruje następująca tabela, która w trzech pierwszych matrycach pokazuje ekspozycje trzech tematów, w czwartym sumuje ekspozycje wskazując na możliwość (lub konieczność?) pojawienia się tematu czwartego w konkretnych, wolnych polach. Był to zresztą tylko wstępny krok tej analizy. Göncz odtworzył bowiem również szablon nakładania się na siebie trzech tematów w każdym ich rozwinięciu. W kolejnym kroku rozwinięcia tematów zapisał również za pomocą permutacyjnych matryc. W efekcie zrekonstruował nie tylko temat czwarty, lecz także jego rozwinięcie, następnie sposób w jaki komunikują się ze sobą wszystkie cztery tematy oraz kodę. Czy zgodnie z intencjami Bacha? Niełatwo o odpowiedź. Po pierwsze, cała ta konstrukcja pozostaje w sferze prawdopodobieństwa. Ponadto hipotezy, które ingerują w materię muzyki z pomocą matematyki, zakładają pełną – choć przecież wcale nie tak oczywistą – tożsamość tych dwóch porządków. I jeszcze jedno: być może teoretycznie możliwe wprowadzenie tematu czwartego miało dla Bacha raczej ideowe – wręcz religijne – niżeli muzyczne przesłanie? Przyjmijmy jednak na chwilę, że ta fuga posiada tylko trzy tematy. Niewiele to wyjaśnia, albowiem ten trzeci (który stanowił w istocie autograf Bacha, składający się z połączenia czterech – pełnych diachronicznej dynamiki – rzeczywistych nut b – a – c – h) nie został przez niego w pełni wyeksponowany. Prawdopodobnie – znów tylko „prawdopodobnie”! – albowiem to właśnie w trakcie pisania tej części traktatu kompozytor zmarł. Lecz są tacy, którzy sugerują, że to nie śmierć przerwała tę narrację. Przeciwnie, był to zamierzony przez Bacha efekt, wzmacniający tezy tej części muzycznej narracji, która traktuje o dialektycznym powiązaniu naszych ograniczonych wysiłków z wielowymiarową nieskończonością. Tak czy inaczej temat trzeci – nie wspominając na razie o czwartym – pozostaje w zawieszeniu, nie rozwija się, nie powraca do tematów wcześniejszych poprzez podwojone zaprzeczenie. Nie jest więc w pełni powiązany z tematami poprzednimi. Czy to oznacza, że Bach nie zdążył wysłuchać i poznać tej fugi w całości? A może – co sugerują niektórzy – zadanie to przerosło jego nadwątlone chorobą siły? Także i w to uwierzyć. Nie można bowiem zbudować struktury zależności pomiędzy wieloma tematami, jeżeli nie pozna się uprzednio wszelkich możliwych oddziaływań ostatniego na wcześniej wprowadzone tematy. Eksponując temat pierwszy i drugi, wiążąc w części trzeciej temat b – a – c – h z tematem pierwszym oraz drugim, Bach musiał mieć całościową koncepcję tej wielkiej fugi, transformacji i imitacji tematów w ich wzajemnym splocie, wizję łączników, jak również kody, która sumowała doświadczenia muzyczne wszystkich części. Wiedząc o tym, postawmy ponownie pytanie o temat czwarty. Czy jego fizyczna nieobecność wyklucza jego wpływ na sposób uporządkowania wcześniejszych partii? W specyficznym fragmencie wykładu jakim jest Contrapunctus XIV każdy temat jest ważny, lecz szczególną moc eksplanacyjną posiada albo ten, który pojawia się realnie na końcu (ów częściowo obecny temat trzeci), albo ten całkiem hipotetyczny, więc nieobecny temat czwarty, którego istnienie zakłada się, o którym wciąż myśli się, że jest, choć go nie słychać. Ten albo ten… Albo – albo: alternatywa rozłączna… Wybór jednego z nich ma doniosłe znaczenie ontologiczne. Każdy z nich nadaje ton i rytm wcześniejszym. Wyznacza kierunki modulacji i porządkuje proces imitacyjny. W wersji pierwszej sygnatura zawarta w temacie zdradza intencje. Jest on personifikacją siły sprawczej kompozytora. W drugiej wersji (w tej, w której tematem ostatnim jest „nieosiągalny” temat czwarty) sprawstwo jest ukryte, symbolizuje porządek transcendentny, który wobec materii muzycznej pełni rolę przyczyny teleologicznej. W takiej interpretacji muzyczna opowieść kontrapunktu czternastego przekształca się w traktat teologiczny. I to jest ta wersja, w której – nie popadając w sprzeczności – kontrapunktu nigdy skończyć nie można… Cezary Sikorski Esej ten jest ostatnim fragmentem książki C. Sikorskiego pt. Szkice przeciwko oraz w obronie pojęć, która wydana zostanie w roku 2017 przez Fundację Światło Literatury. Rys. Monika Ślósarczyk Krystyna Śmiechowicz Krótkie radości Królowej Srebrnego Wieku A nazajutrz przywlecze się sława, Potrząsając grzechotką nade mną. * * * „Królowej Srebrnego Wieku” pozwolono przyjąć międzynarodową nagrodę poetycką „Etna –Taormina” i zezwolono na wyjazd do Italii, co nie oznaczało, że może liczyć na przychylność. Dokumenty przy każdym wyjeździe (Taormina, Oksford) wydawano kilka miesięcy, do ostatniej chwili zwlekając z wizą, trasa przejazdu była ściśle określona, dni pobytu także (na Sycylii w sumie dziesięć). Wracając z Italii bardzo chciała zatrzymać się w Paryżu, ale Aleksiej Surkow2, którego w Taorminie poprosiła o pozwolenie, odpowiedział: „Proszę wracać tak, jak pani przyjechała”, także do Oksfordu trasa przejazdu została podana i nie pozwolono jej jechać przez Paryż. Ponieważ źle znosiła lot samolotem, na Sycylię jechała pociągiem. Już w wagonie powiedziała do odprowadzającego ją Lwa Kopielewa: „No cóż, jadę by reprezentować komunistyczną Rosję”, a gdy zaoponował, dobitnie podkreśliła: „Już ja wiem, dlaczego tam jadę”. Podróż Który rosę opuszczasz na trawy, Daj mej duszy pokarm wiadomości Nie dla żądzy, ani zabawy, A dla wielkiej ludzkiej miłości. Katania, Castello Ursino do Rzymu była męcząca, pociąg, jej zdaniem, jechał zbyt szybko – „z prędkością samolotu”. Za Mińskiem szalały zamiecie śnieżne, w Warszawie na dworcu powitali ją: Seweryn Pollak i Anatol Stern, w Rzymie witało ją słońce i kwiaty, a w Taorminie szaleństwo kolorów. Z podróży i pobytu w Italii pisała do swojego sekretarza, Anatolija Najmana listy i kartki pocztowe, informując o wydarzeniach i dzieląc się wrażeniami. Ze wspomnień podróży wybrałam fragment z 11 grudnia, z Sycylii, gdy obudziwszy się rano w przedziale wagonu sypialnego podeszła do okna: „ ..i widzę przyklejoną do szyby ogromną, na całą długość okna widokówkę z Wezuwiuszem – okazało się, był to prawdziwy Wezuwiusz”3. Z Taorminy pisze do Najmana: „Jestem – prawie w Afryce! Wszystko dookoła kwitnie, jaśnieje, pachnie. Morze – świetliste. Jutro wieczór poezji. Będę mówić wiersze z Prologu. Wszyscy tutaj mówią w swoich własnych językach”. Hotel .San-Domenico w Taorminie to były klasztor, zbudowany w piętnastym wieku przez jednego z książąt Katanii. Na siedem dni hotel przemienił się w rezydencję dla Europejskiego Stowarzyszenia Pisarzy. Ogromny klasztorny budynek z kolumnami, galerią, wewnętrznym dziedzińcem ocienionym pomarańczowymi drzewami i kaplicami, które przerobiono na hole, dysponował, także wielką ilością cel klasztornych, które zamieniono w pokoje hotelowe. Nad każdymi drzwiami obrazek świętego, to zamiast numerów pokoi, świętych wystarczyło dla wszystkich. Pod świętym Franciszkiem Surkow z żoną, Anna Achmatowa w dwupokojowym numerze pod świętym Dominikiem, patronem hotelu. Wszyscy czekali na Achmatową, od lat chorowała na serce, w Rzymie źle się poczuła i z niecierpliwością oczekiwano, by lekarz wyraził zgodę na dalszą podróż. Jak wspomina Mikola Bazan4: „winowajczyni tego całego zamieszania… zjazdu znakomitości, pojawić miała się nieco później”, a na razie, w hotelu było mnóstwo gości, przede wszystkim literatów i artystów, którzy przyjechali na uroczystość. Przybyli przyjaciele z Polski i Czechosłowacji, Francji, Italii, Bułgarii, Rumunii, Anglii, Niemiec, Irlandii i Stanów Zjednoczonych. Wśród znakomitości świata literackiego, Ingeborga Bachmann, Pier Paolo Pasolini, Giuseppe W imieniu poetów mówiła Ingeborga Bachmann., po niej Pier Paolo Pasolini. Achmatowa podziękowała w języku rosyjskim, wspominając swój pierwszy pobyt w Italii, mówiła o pracy nad tłumaczeniem Dantego i Leopardiego, cytaty z ich utworów przytaczając po włosku. Po ceremonii, wymawiając się od ogólnego przyjęcia zmęczeniem, szeptem, w trakcie powitań, zapraszała swoich rosyjskich przyjaciół do pokoju hotelowego. W hotelu Excelsior, w którym zamieszkała na czas pobytu w Katanii, Achmatowa, już w stroju roboczym (w fartuchu), szykowała „rosyjski stół”, zastawiając go tym, co w tamtym czasie było ogólnie dostępne w ojczyźnie; czarny chleb, butelka „stolicznej”, kawior, puszki konserw i słodycze. W spotkaniu uczestniczyło sześciu literatów, w tym jeden ukraiński. O tamtej sycylijskiej uroczystości Jarosław Iwaszkiewicz8 napisał: Anna Andriejewna była tutaj przed samym końcem … na Sycylii było ciepło kwitły róże co oni wiedzieli o ojczyźnie Anny… o chłodach Carskiego Sioła o panichidach za samobójców, o więzieniach, o kołach polarnych. Anna Achmatowa w trakcie pobytu zachowywała się tak, jak powinna zachowywać się „Achmatowa”, nieco wyniosła, oszczędna w słowach, wiedziała jaką rolę ma do odegrania. Natomiast o samej uroczystości opowiadała z autoironią: „ …duży stół, dużo ludzi, na dalszym planie popiersie z ożywioną i śmiejącą się twarzą… Proszę popatrzeć mówi rzeźba; Euterpe – znam, Safonę – znam, a – Achmatowa – pierwszy raz słyszę…”. Konstantin Simonow wspominał, że czuła zażenowanie i rozczarowanie, zdawała sobie sprawę, że poza Rosjanami niewiele osób znało jej twórczość, większość zachowywała się jedynie stosownie do sytuacji, a pochwalny wiersz Pasoliniego bardziej ją zawstydził, niż ucieszył, być może niesłusznie czuła w nim ironię. Uważała, że potraktował ją, jak „carskosielską poetkę”, specjalistkę od miłosnych uniesień, która nie dostrzega tego, co dzieje się wokół… i ten wyjazd, w jej odczuciu, stawał się prawie turystycznym. * * * 27 grudnia 1964 roku Anna Achmatowa otrzymała oficjalne zawiadomienie o nadaniu jej honorowego tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu Oksfordzkiego. Jest koniec maja 1965 rok, poetka Anna Achmatowa, 1950 r. dostaje zgodę na wyjazd służbowy na podstawie charakterystyki wydanej przez oddział Leningradzki Związku Pisarzy ZSRR, w której wiersze Achmatowej określone są jako utwory pisane w tradycji liryki rewolucyjnej. Podobnie jak przy wyjeździe na Sycylię bilet na pociąg do Londynu otrzymała w przeddzień wyjazdu, wizę w dniu wyjazdu. Dzień wcześniej kwitowała to komentarzem: „nie dają paszportu – bo myślą, że nie wrócę… Czy dlatego zostałam, gdy inni wyjeżdżali, dlatego wszystko na tej ziemi przeżyłam, by teraz wszystko to zmieniać?”. Wiosną 1965 roku Korniej Czukowski przed wyjazdem Achmatowej do Oksfordu rozmawiał z nią wielokrotnie, interesując się wszystkim co związane było z podróżą (w roku 1962 Korniejowi Czukowskiemu nadano tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Oksfordzkiego). Mówił jej także o Isaiahu Berlinie, wykładowcy filozofii w All Sous College, na Uniwersytecie Oksfordzkim, przedstawiając go jako bardzo kulturalnego, interesującego i sympatycznego, dopiero Lidia Czukowska wyjaśniła ojcu, że Anna Andriejewna zna Berlina znacznie lepiej i znacznie dłużej niż on, a wiele wierszy poświęconych jest właśnie jemu, i że jej zdaniem Isaiah Berlin zorganizuje Achmatowej wspaniałe powitanie. Przygotowania do wyjazdu Lidia Czukowska opisała w 3 tomie książki Zapiski ob Annie Achmatowoj. Jeszcze przed odjazdem Amanda Haight (pierwszy biograf poetki) zaproponowała, że będzie czekać na Achmatową w Dover, by pomóc przy przeprawie statkiem i dopiero widząc radość, Czukowska zdała sobie sprawę, jak bardzo Achmatowa bała się tej podróży. Amanda Haight przez cały czas pobytu w Londynie, a później w Paryżu, towarzyszyła Achmatowej (a w Dover niewątpliwie pomocna była jej obecność, ponieważ Achmatowa nie posiadała oficjalnego zaproszenia, co nie spodobało się urzędnikowi imigracyjnemu). Do Londynu wyjechała 31 maja, od kilku dni czekając w moskiewskim mieszkaniu Ardowych na „Ordynce”, na wizę, otrzymała ją praktycznie w ostatniej chwili. Odjeżdżała z Moskwy pociągiem, w towarzystwie przyszywanej wnuczki, córki Iriny Puninej, Anny Kamińskiej. W dzienniku Czukowskiego odnotowane są kolejne dni oczekiwania na wiadomości, a pod datą 8 czerwca czytamy: „O Achmatowej w gazetach ani słowa”. Natomiast 17 czerwca Czukowski pisze w dzienniku, że wiadomości są, przywiózł je S. A. Konowałow: „Zatrzymała się u Berlina, śniadanie jadła w Vice Chancellor’a, jej zdjęcie i wywiad umieszczone zostały w Times’ie. Konwałow przywiózł do Czukowskiego, także fragment wywiadu, w którym Achmatowa mówi, że w ZSSR narodziła się nieustraszona, odważna młodzież, ale dobrzy poeci (na ESEJ Gdy z Uniwersytetu w Oksfordzie zostanie pani przysłany płaszcz gronostajowy, proszę wspomnieć mnie w swoich modlitwach1. Tak żartował Władimir Szylejko, specjalista od języków starożytnych, drugi mąż Anny Achmatowej. Ten jego żart (żart – nie –żart), to taka żartobliwa, samospełniająca się przepowiednia, tego żadne z nich nie mogło przewidzieć, był przecież 1926 rok. Anna Andriejewna Achmatowa, żyła długo i doczekała się uznania. Rok 1964 – nagrodzona prestiżową nagrodą literacką Europejskiego Stowarzyszenia Pisarzy „Etna-Taormina”, rok później (na rok przed śmiercią), tytuł doktora honoris causa przyznany przez Uniwersytet w Oksfordzie. Ungaretti, Giancarlo Vigorelli, Rafael Alberti, Henrik Lundqvist, Salvatore Quasimodo. Z Rosji Aleksandr Twardowski, sekretarz Związku Pisarzy Radzieckich Aleksiej Surkow i Konstantin Simonow – to oficjalna delegacja, poza tym rosyjscy przyjaciele, to dla nich później przygotuje w swoim pokoju prywatną kolację. Z Ingeborgą Bachmann Anna Andriejewna już wcześniej spotkała się w Rzymie i razem odbyły podróż do Taorminy. W dzień przyjazdu Pier Paolo Pasolini zaprosił wszystkich na wieczorne oglądanie swojego najnowszego filmu, „Ewangelia według świętego Mateusza”. Wracamy do dnia przyjazdu: to relacja Hansa Richtera5, można ją uznać za obiektywną, gdyż absolutnie nie miał ochoty jechać do Taorminy, nie wiedział kim jest Achmatowa, początkowo mylił ją nawet z Bellą Achmaduliną. „Piątego dnia gdy po spacerze wróciłem do hotelu – pisze Richter – wszyscy szeptali, że przyjechała. Siedziała w ogrodzie, w fotelu ogrodowym, na tle potężnych kolumn, a przed nią stali poeci wszystkich europejskich narodowości, ze wschodu i z zachodu, poeci wielcy i mali, starzy i młodzi, stali wzdłuż galerii, tworząc długą kolejkę, by pocałować rękę Achmatowej”. Rosjanie „stali w kolejce przed swoją carycą, stanąłem również”6. Wśród witających byli także ci, którzy do kraju powrócić nie mogli, rosyjscy emigranci, przywoziła im ze sobą kawałek utraconego świata. Wieczorem w jednej z klasztornych sal Achmatowa czytała swoje wiersze. W sali było około dwustu osób, wszyscy w uroczystych strojach, ubrani jak na premierę. Przy prezydialnym stole: Giuseppe Ungaretti Rafael Alberti, Giancarlo Vigorellii, Salvatore Quasimodo. „Czytała po rosyjsku głosem, który przypominał grzmoty, przy czym trudno się było zorientować, czy burza ta oddala się, czy przybliża…”7. Następnego dnia (12 grudnia), w średniowiecznym Castello Ursino, w stolicy Sycylii, Katanii, odbyła się główna uroczystość. Anna Achmatowa weszła do sali w otoczeniu kilku dostojników, szła spokojnie, dostojnie. Doskonale maskowała to, że przed chwilą musiała pokonać wysokie stopnie kamiennych schodów: „Wielkie zewnętrzne schody wydawały się przeszkodą nie do pokonania. Myślałam – nie doję!”. Zgromadzona publiczność wstała i powitała ją brawami. W pierwszym rzędzie stał blady Aleksandr Twardowski, miał w imieniu wszystkich powitać Achmatową. Chciał w swoim krótkim wystąpieniu zawrzeć wszystko to, co podpowiadał mu wielki szacunek dla poetki. Z ogromnym wzruszeniem i świadomy odpowiedzialności przedstawiał tę, która przez całe lata nie była drukowana we własnym kraju – był to przecież, jak sama określiła, niegutenbergowski okres literatury rosyjskiej. Większość obecnych na sali znała ją jedynie z krótkich informacji zamieszczonych w gazetach. Swoje przemówienie A. Twardowski zakończył cytując wiersz Achmatowej: Londyn, President Hotel przykład Maria Pietrowych) w dalszym ciągu nie są drukowani. Opowiadała o tym jak głodowała i że zupełnie nie można zrozumieć w jaki sposób Stalin dobierał swoje ofiary, dlaczego wybierał właśnie te, a nie inne. „Ja byłem tym wywiadem przerażony, Lidii bardzo się spodobał – Achmatowa zawsze była odważna – powiedziała”9. Gazety Europejskie poświęciły dużo uwagi jej wizycie w Anglii. Jeszcze przed przyjazdem, gdy tylko zostało oficjalnie ogłoszone przyznanie honorowego tytułu, informacja o tym znalazła się czasopiśmie Guardian z zamieszczonym na pierwszej stronie fragmentem „Requiem”10. Później, już po uroczystości, w licznych czasopismach ukazały się zdjęcia Achmatowej, a także dokładny opis ceremonii. W grupie witających ją na Gazeta literacka 23 cd. ze str. 24 ESEJ Londyńskiej stacji Victoria Station przedstawicieli Wielkiej Brytacd. ze str. 23 nii i Ambasady Rosyjskiej w Londynie, był młody slawista, profesor Uniwersytetu Londyńskiego Peter Norman. Jesienią 1988 roku w wywiadzie dla gazety Russkaja Mysl opowiadał, z jaką czcią witano Annę Achmatową. Na jej prośbę (poetka znała go już wcześniej), Peter Norman został na czas wizyty tłumaczem, a także osobistym ochroniarzem poetki. Przez jakiś czas nawet mieszkał w tym samym hotelu „President”, na Russell Square. Hotel, być może to nie przypadek, znajduje się dwie przecznice od miejsca gdzie spotykali się artyści Bloomsbury Group (jak wiemy należał do nich także Boris Anrep, związany przez jakiś czas z przyjaciółką Viginii Woolf, pisarką Ottoline Morrell). W czasie jednego ze spotkań, Achmatowa przeczytała Normanowi swój wspaniały i znany już na całym świecie, a w jej kra- National Gallery, fragment mozaiki ju objęty cenzurą, poemat „Requiem’, który został zapisany na taśmie magnetofonowej. Norman dobrze wiedział, że Achmatowa nie miała zamiaru dać się wplątać w publikowanie za granicą swoich wierszy. W wydaniu, które ukazało się w Zachodnich Niemczech została zamieszczona informacja, że tekst ten dostarczono do wydawnictwa i wydano bez wiedzy i zgody autora, podobnie było z publikacjami w Stanach Zjednoczonych, gdzie w Wydawnictwie Czechowa wydano jej wiersze. Szanując wolę autora Peter Norman, aż do 1987 roku, nie zdecydował się na publikację zapisu czytanego tekstu. W radio angielskim usłyszano „Requiem” (z komentarzem Petera Normana), dopiero wtedy gdy była pewność, że w ojczyźnie poetki zaczęto ją drukować. I rzeczywiście, z czasopisma Russkaja Mysl dowiadujemy się, że w 1987 roku wiersze były opublikowane w 3 czasopismach (część pochodzącą z zapisu na taśmie magnetofonowej, zrobionego w Komarowie – 3 maja 1965 roku, przez Lwa Szyłowa – opublikowała gazeta Krugozor). Publikację „Requiem” w Rosji prasa angielska podała jako sensację i był to jednocześnie dowód, że w ZSSR zachodzą poważne zmiany. W Guardian można było o tym przeczytać 21 marca 1987 roku, pod znaczącym tytułem, „Poemat o stalinowskich represjach został opublikowany”, natomiast artykuł moskiewskiego korespondenta tej gazety, Martina Walera rozpoczynał się słowami: „Największe poetyckie świadectwo stalinowskiego terroru, zostało w końcu opublikowane w Związku Radzieckim”. Ponieważ w planach organizatorów nie przewidywano wieczorów autorskich, swój pobyt Achmatowa mogła wykorzystać na spotkania z dawnymi znajomymi i przyjaciółmi młodości. Gościła u siebie i baronową Benckendorff-Budberg11 i Salomeę Halpern, dawne znajome, które młodość spędziły w Rosji, a dojrzałe życie, wędrując po krajach Europy. Obie należały do tego samego kręgu intelektualnej Moskwy i Petersburga , do którego należała Achmatowa i gdyby wyjechała razem z nimi, gdyby podążyła za tym, który ją wzywał (Borisem Anrepem), to teraz miałaby zupełnie inny krąg przyjaciół, a piwnice „Bezpański Pies” i „Popas Komediantów” zastąpiłby adres (Bloomsbury) na Gordon Square. W następnych dniach była gościem Salomei, w jej londyńskim mieszkaniu, przy małej, cichej uliczce Chelsea Oksford, hotel Randolf 24 Migotania 47 Park Garden, podarowała gospodyni autograf swego wiersza „Cień”, napisanego jeszcze w 1940 roku. Salomea Andronikowa – Halpern (gruzińska księżniczka, bohaterka słynnego wiersza O. Mandelsztama, „Słomka”), w czasie tego spotkania dała przyjaciółce swój koronkowy czarny szal. (Gdy w Nikolskim Soborze, otwarto trumnę, na głowie Achmatowej był czarny szal ze starych koronek – prezent od Salomei). Wspominając tamto londyńskie spotkanie Hallpern mówiła później, że obie miały takie wrażenie jakby rozstały się zupełnie niedawno, szczegółów rozmowy żadna jednak nie ujawniła. Być może jedynie odpowiedź wspólnego przyjaciela, na list Salomei, daje obraz tamtej rozmowy; Artur Lurie – do Salomei Andronikowej –Halpern: „Twój list z opisem spotkania z Anną otrzymałem, … to zupełnie jasne, że nie mogła być szczera, ani w postępowaniu, ani w słowach. Nie mogła zatrzymać się u ciebie, musiała pozostać w hotelu, pisać także nie mogła”12. Ponieważ Achmatowa nie życzyła sobie kontaktów z oficjalnymi rosyjskimi władzami w Londynie, nękano Annę Kamińską, by zdawała sprawozdania, z kim, gdzie i kiedy, spotyka się poetka. Przed wizytą w ambasadzie, wspólnie z P. Normanem ustalali, co ma znaleźć się w sprawozdaniu. Achmatowa spotkała się także z Andriejem Gorienko, synem swojego nie żyjącego już brata Andrieja. To matka opowiadała mu o sławnej ciotce. Ze Szwajcarii przysłał telegram do Oksfordu, prosząc o spotkanie. Spotkali się w Londynie, okazało się, że są bardzo do siebie podobni, rozmowa odbywała się w języku francuskim, ponieważ Andriej nie mówił po rosyjsku. W trakcie spotkań ze znajomymi Achmatowa ciągle powracała do sprawy druku rosyjskich poetów za granicą. Była zadowolona, że w ogóle pojawiają się przekłady, że nie znikają ze świadomości czytelników, natomiast niepokoiła ją jakość publikacji i komentarzy, na które nie mieli żadnego wpływu pozostali w kraju poeci: „Bóg raczy wiedzieć, co o nas piszą” – mówiła. Czwartego czerwca Achmatowa przyjechała do Oksfordu i zamieszała w hotelu Randolf, przy Beaumont Street, z widokiem na piękny budynek Ashmolean Museum. Uroczystość odbyła się 5 czerwca w Sheldonian Theatre. Laureatów przedstawiono w języku łacińskim. O Achmatowej powiedziano, że jest kobietą wyjątkową, że można ją porównać jedynie do Safony. Teatr był przepełniony, wszędzie słychać było rosyjską mowę. Wśród zaproszonych gości w Oksfordzie pojawił się Arkadij Rajkin13, postać niezwykła dla uniwersyteckich murów. Teatr w którym Rajkin pracował, miał akurat wtedy w Londynie występy. Achmatowa wspominała, że gdy Rajkin podszedł do niej z gratulacjami, miał ogromne (narysowała to na swojej twarzy), wielkości jajka, łzy w oczach. Przyjechały siostry Borisa Pasternaka: Lidia i Josephine (Lidia Pasternak-Slater była tłumaczem wierszy Achmatowej), ze Stanów Zjednoczonych przyjechał Gleb Struve, przybyli: książę Dmitrij Oboleński i sir Isaiah Berlin, w którego okazałym domu (podobno był duży, bogaty i zupełnie pozbawiony smaku) gościła później i na widok którego powiedziała, że w jego holu – zmieścić by można całą komarowską „zieloną budkę”14 i jeszcze pozostało by sporo wolnego miejsca. Isaiah Berlin („Gość z Przyszłości”), był bohaterem jej wielu lirycznych wierszy i ważnym prywatnie. Pierwszy raz spotkali się w Petersburgu w 1945 roku. Był, jak sam przyznał, jej pierwszym zagranicznym gościem. Spędzili wtedy na rozmowie całą noc w jej mieszaniu w „Domu na Fontance”, chociaż o grożącym niebezpieczeństwie nie dali zapomnieć „stukacze” krążący pod oknem. (Niebezpieczeństwa i tak nie dało się uniknąć, gdyż świadkiem pierwszej – popołudniowej – rozmowy była Sofia Ostrowska15, którą Achmatowa poprosiła o pomoc, nie dowierzając swojej znajomości potocznego angielskiego. Sofia Ostrowska, tajny współpracownik NKWD, bardzo szybko napisała odpowiednią notatkę.) Berlin nie miał świadomości z kim mu przyszło rozmawiać, nie zdawał sobie sprawy, że ma przed sobą jednego z największych poetów rosyjskich. Chyba nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że kontakty obywateli rosyjskich z obcokrajowcami, z reguły dla tych pierwszych kończyły się fatalnie. Do następnego, w 1956 roku nie doszło, poetka nie odważyła się spotkać z Berlinem, w obawie o najbliższych (za aresztowanie syna i męża, obwiniała tamto spotkanie w „Domu na Fontance”). Po latach; ona, wspominając go, zachowała się jak wielka dama, on gdy opisywał całe wydarzenie, wyraźnie je zbagatelizował. Nic nie zrozumiał! Pierwszym oczekującym, po zakończeniu oficjalnych uroczystości, w hotelu Randolf, na spotkanie z wielką damą rosyjskiej poezji był Jurij Annienkow, autor jednego z najlepszych i najbardziej znanych jej portretów. Podobnie jak kilku innych przyjaciół, przyjechał na tę uroczystość specjalnie z Paryża. Wspominał, że pokój zastawiony był bukietami kwiatów; była ich ogromna ilość – stały wszędzie. (Achmatowa uwielbiała kwiaty, w Komarowie od wiosny do późnej jesieni było ich mnóstwo: na stole, biurku, oknie). Rosję Annienkow opuścił w 1924 roku i nie widzieli się, aż do tej pory. Przez trzy dni spotykali się codziennie. Z młodzieńczą radością wspominając beztroski Paryż 1911 roku, triumfy Diagilewa, wystawy, koncerty, wieczorne spacery po Montmartrze, nocne kafejki Montparnasse”u. Poważne rozmowy dotyczyły oczywiście; literatury, muzyki i malarstwa. Przyjęcie na cześć A. Achmatowej odbyło się 10 czerwca, w Londynie, w pałacu Apsley Mouse. W Londynie Achmatową odwiedził przedstawiciel BBC, w trakcie tego spotkania przeczytała (po francusku) wstęp i długi fragment poematu „Requiem”, a także wiersz „Londyńczykom”. Dokładna relacja ze spotkania i wywiad z Anną Achmatową ukazały się w Times’ie, 11 czerwca 1965 roku. Podczas Sheldonian Theatre pobytu zdążyła jeszcze odwiedzić Stratford-upon-Avon, a w nim miejsca związane z Szekspirem, którego utwory ceniła wysoko i dla którego (tak żartowała) nauczyła się języka angielskiego. Czytała po angielsku bez słownika, natomiast mówiła z trudem. * * * Pozostało jeszcze brawurowe wyrwanie się na wolność – Paryż! Przez Paryż wracała z Londynu. (We wczesnej młodości była w nim dwukrotnie, miesiąc w podróży poślubnej z Gumilowem i rok później, dwa miesiące, gdy do Paryża pojechała z Gieorgijem Czułkowym, o tym romansie szeptał cały Petersburg, ale u kresu podróży czekała na niego prawowita małżonka, a na Achmatową Amadeo Modigliani.) Początkowo, podobnie jak w Taorminie nie uzyskała zezwolenia, ale ambasada w Londynie była mniej restrykcyjna, dali się uprosić, pozwolono jej zatrzymać się w Paryżu na dwa dni, a trzeci dzień, to był prezent „od losu”. Trzeci dzień – to była niedziela i brak biletów na pociąg Paryż-Moskwa, pozwolono jej więc – wyrażając jednak zdecydowanie swoją dezaprobatę – pozostać jeszcze dzień. W Paryżu nie było oficjalnych powitań. Korzystając z zaproszenia, zatrzymała się w hotelu „Napoleon”, na 40 avenue de Friedland, tuż obok Łuku Triumfalnego. Właścicielem hotelu był syn Siergieja Makowskiego (to z Siergiejem Makowskim, Oksford znanym wydawcą, poetą i krytykiem, wracała w jednym wagonie, ze swojej pierwszej podróży do Paryża w 1910 roku i to w jego piśmie Apołłon były drukowane jej młodzieńcze wiersze). Znowu hotel rozbrzmiewał rosyjską mową, i znowu witała starych przyjaciół. Jak wspomina Amanda Haight, stawili się wszyscy, zmienieni nie do poznania: starzy, słabi, schorowani, z trudem poruszający się, głusi. Była Olga Oboleńska, Boris Anrep, M. N. Struve, Annienkow, Gieorgij Adamowicz, Józef Czapski, ze Stanów Zjednoczonych przyleciała Nina Berberowa. Achmatowa zawiadomiła Adamowicza, że będzie przejazdem w Paryżu. Początkowo radość, bo w tamtym – jeszcze petersburskim życiu bardzo się lubili, ale później wątpliwości: nie widzieli się wiele lat, nie wiedział na ile się zmieniła, jaki jest jej stosunek do emigracji, doskonale pamiętał jej wiersz, w którym z gniewem zwracała się do wszystkich opuszczających ojczyznę: „Nie z tymi, co ocalą głowę/Wydając kraj we wrogów ręce/Nie dbam o ich pochlebczą mowę,/Pieśni im swoich nie poświecę”, nie wiedział na ile będzie mogła swobodnie się poruszać po mieście, a później czekał na telefon, który miał być sygnałem, że „może przyjść”. Pierwsze wrażenie: stara, „duża”, siwa, ale już chwilę później siedziała przed nim dawna Achmatowa – petersburska piękność „gdzie by nie była, zawsze jest królową”, tylko bardziej rozmowna. Gieorgij Adamowicz spotykał się z Achmatową codziennie, a podczas pierwszego spotkania zaproponował przejażdżkę po Paryżu. Przystała na to z radością i od razu zaczęła wspominać Modiglianiego i tamte czasy, jak określił to Ilja Erenburg: „ …gdy Achmatowa jeszcze nie była Achmatową, a Modigliani jeszcze nie był Modiglianim”. Był ciepły i słoneczny dzień, gdy w Paryżu wszystko lśni od słońca. Rozpoczęli od Rue Bonaparte, mieszkała tam i za pierwszym, i drugim razem ( Rue Bonaparte10, i Rue Bonaparte 62), byli w Lasku Bulońskin i odpoczywali Paryż, Rue Bonaparte 62 wencję w wydawnictwie, gdyż określanie jej, jako „męczennicy”, mogło bardzo zaszkodzić nie tylko jej, lecz i bliskim, i nawet, jak stwierdziła, mogło także być powodem nie wydania przygotowywanego dużego zbioru wierszy. W Paryżu miało miejsce jeszcze jedno, chyba najważniejsze spotkanie tamtej podróży, spotkanie z Borisem Anrepem. . Ona – poświęciła mu 17 wierszy w cyklu „Białe ptaki”, 14 w „Dmuchawcu”, a znawcy, w sumie doliczyli się czterdziestu. On – znany mozaista, uwiecznił ją na posadzce londyńskiej National Gallery i w katedrze małego irlandzkiego miasteczka Mullingar. Wszyscy, którzy odwiedzają National Gallery, przechodząc do sal wystawowych muszą pokonać schody i szeroki podest, na którym na zamówienie galerii, Boris Anrep wykonał mozaikę „Współczucie” (1952 rok), jedną z postaci tam umieszczonych jest Anna Achmatowa, przedstawiona jako „Muza Rozpaczy”, sposób przedstawienia nawiązuje i do wiersza Gumilowa (akrostychu – Anna Achmatowa)16 i do tragicznych dni blokady Leningradu. Dwa lata później, w katedrze w Mullingar, rysy i postać Achmatowej nadał św. Annie (obok twarzy świętej wyraźne duże litery – S.ANNA. Nie wiemy na pewno, czy zdanie: „W ciągu całego swojego życia kochałam tylko raz. Ale za to jak! <…>Kochałam mocno, rozpaczliwie, ostro…”, dotyczy Anrepa, ale po czterdziestu ośmiu latach bardzo zapragnęła go zobaczyć, a on: najpierw uciekł ze swojego londyńskiego domu do Paryża (tłumacząc się we „Wspomnieniach”, że nie chciał w Oksfordzie stać w kolejce wśród innych wielbicieli), a później, gdy zadzwoniła do niego, osiemdziesięciodwuletni starzec wieczorem odnalazł ją na drugim piętrze hotelu Napoleon. Przyznał, że nigdy by jej nie poznał, oboje bardzo się zmienili. Natomiast, kiedyś w Petersburgu, Pawieł Łuknicki wspominając Anrepa, zapytał: „On pani nie kochał?, Achmatowa odpowiedziała.. „On, oczywiście, nie kochał mnie. To nie była miłość, ale mógł dla mnie zrobić wszystko… ot – tak… zwyczajne i po prostu!!” Tak wyglądała rozmowa z Łuknickim, ale Halpern i Czukowska; osoby blisko związane z Achmatową twierdzą co innego. Więc zakładamy, że Anna Achmatowa kochała Borisa Anrepa, a co bardzo prawdopodobne (tak wynika z jego wspomnień) oboje byli w sobie zakochani i potwierdzenie znajdziemy i u Halpern i u Czukowskiej. Możemy sobie wyobrazić jak bolesne i trudne było dla nich to spotkanie po latach. Ona, potężna, władcza – pomyślał: „wygląda jak Katarzyna Wielka”, on, stary, niedosłyszący, także otyły: „…podobny do drewnianej kukły” – pomyślała ona. Rozmowa się nie kleiła, bo cóż można powiedzieć o swoim życiu po pięćdziesięciu latach, jak je zamknąć w dziesięciu minutach. Więc rozmawiali o sztuce i ona mówiła swoje wiersze. Wspominając tamto spotkanie, Achmatowa powiedziała: „Czuliśmy się oboje jak mordercy, siedzieliśmy nie patrząc na siebie.”. U Anrepa we wspomnieniach jest podobne zdanie: „Czułem jakby przygniatał mnie nagrobny kamień. Leżał na mnie i na całej przeszłości, i nie było takiej siły by go zepchnąć.” Więc jak to się stało i co spowodowało, że wyjechał bez niej, przecież nie odjeżdża się od ukochanej. Wyjechał, ale nie zapomniał. Pisał słabe wiersze; tworzył wspaniałe mozaiki. Przy pożegnaniu w Piotrogrodzie, Anna podarowała mu czarny pierścień, który otrzymała od babki, miał być talizmanem. Obiecał go chronić i obietnicy nie dotrzymał. Podczas bombardowania Londynu bomba trafiła w jego dom, Anrep stracił przytomność, a w tym czasie szabrownicy, okradali dom, zabrali także ze szkatułki pierścień. Podczas paryskiego spotkania obawiał się, że zapyta o pierścień: „Serce waliło, gardło było suche – i tylko jedna powtarzająca się myśl – oto teraz zapyta”. Było mu wstyd. Spotkanie trudno uznać za udane, na koniec podziękowała mu, odprowadzając do wyjścia. Długo, bez celu wędrował po Polach Elizejskich powtarzając: „Wszystkie moje noce bezsenne/ W jedno ciche włożyłam to słowo/ I wyrzekłam je, widać daremno./ Zostawiłeś mnie samą. I znowu / Było w duszy mej pusto i ciemno”17, do późnej nocy przesiedział w kawiarni. Winił siebie za to, że zamiast ciepłego, serdecznego spotkania, było sztucznie i z frazesami. Nigdy już się nie spotkali. W dniu śmierci Achmatowej Anrep zapisuje w pamiętniku: „Jest mi niewymownie smutno, jest mi wstyd.” Umiera trzy lata później, w posiadłości swojej żony pod Londynem. W Paryżu Achmatową odwiedził także Czapski. Podobnie, jak przy spotkaniu z Anrepem, to Achmatowa zadzwoniła do Józefa Czapskiego. Był to ostatni dzień pobytu – niedziela. Po tym telefonie Czapski natychmiast z podparyskiego Maisons-Laffitte wyrusza na spotkanie. Zobaczywszy ją zareagował podobnie, jak Anrep: „Mimo woli przypominają mi się osiemnastowieczne portrety wyidealizowanych caryc rosyjskich”18. Rozmawiali o poezji, ale gdy próbował dowiedzieć się czegoś o Siniawskim lub Danielu, stawała się ostrożna, mówiąc, że nie przypuszcza by mogli być w Rosji drukowani, o sobie także mówiła bardzo niewiele. W trakcie rozmowy jego uwagę zwróciły otwarte drzwi, za którymi niewątpliwie ktoś był. Czapski nie wiedział, czy osoba w sąsiednim pokoju, to któryś z gości, czy też „gość niezbyt chętnie widziany”, ale konieczny. Zrozumiał więc lakoniczność odpowiedzi Achmatowej: „patrzyłem na tę kobietę w fotelu hotelowym nie na tę tragiczną i jeszcze piękną poetkę, spotkaną w Taszkencie, ale kobietę wiekową, jakby uspokojoną, która już z daleka i z wysoka patrzyła na swoją przeszłość i dzieło swojego życia. Wielką poetkę w aurze swojej wówczas już światowej sławy”19. Gdy przez chwilę pozostali sami, zapytał o syna, o którym opowiadała mu podczas pierwszego spotkania. O tamtym wieczorze u Aleksieja Tołstoja w upalnym Taszkencie (w 1942 roku) i o nocnym spacerze, autor w książce „Na nieludzkiej ziemi” mówi nie wprost, pilnując, by nie znalazło się w niej nic, co mogłoby zaszkodzić poetce. Opowiada, że wieczór przeciągnął się prawie do rana, długo jeszcze stali rozmawiając przed domem Tołstoja. W trakcie rozmowy Czapski zaprosił tych, którzy chcieliby posłuchać wierszy polskich poetów na następny wieczór do swojego hotelu, jednak w ciągu dnia Achmatowa zawiadomiła, że zachorowała i nie przyjdzie, wkrótce okazało się, że żadna z zaproszonych osób przyjść nie może: „Te parawany kłamstw, które dzielą nas od Rosjan, z którymi pragniemy dialogu, <…> któż może uwierzyć w wykręty i na gorąco sklecone bajki – zna je każdy, kto odwiedził Związek”20. Dopiero po latach, W Ogrdzie Luksemburskim już po śmierci Anny Achmatowej, w 1967 roku w paryskiej Kulturze znajdzie się wspomnienie tamtego spaceru przez nocny Taszkent. Czapski wspomina, jak bezceremonialnie pozbyła się kogoś, kto także chciał ją odprowadzić. Obiecała tłumaczenie wiersza St. Balińskiego „Kolęda warszawska 1939 ”, O! Święta Mario, módl się za nami, Lecz nie chodź tu. A jeśli chcesz już narodzić w cieniu Warszawskich zgliszcz, To lepiej zaraz po narodzeniu, Rzuć Go na krzyż którego ze wzruszeniem słuchała: „Widzę jeszcze łzy w wielkich oczach Achmatowej”. Teraz już mógł to wszystko napisać – już nikomu nie mógł zaszkodzić. Przytacza fragment niezwykłego tłumaczenia „Requiem”, które wykonał Józef Łobodowski, dla paryskiej Kultury: ... Chcę tutaj, gdziem tyle męczyła się czasu A rozbić nie mogłam ni krat ani zasuw, Bo nawet przez śmierci mej spokój i ciszę Zgrzyt wozów więziennych chcę znowu usłyszeć. Bo nie chcę zapomnieć jak łoskot brzmi głuchy I wycie zwierzęce nieszczęsnej staruchy. * * * 21 czerwca, na Gare du Nord, przyjaciele spotkali się po raz ostatni: była Nina Berberowa – chwilę o czymś bez świadków rozmawiały w wagonie, był Dmitrij Bouchene, S. Ernst, J. Annienkow. Zapytana o wrażenia, powiedziała, że nie spodziewała się takiego serdecznego przyjęcia, że zrobiło to na niej duże wrażenie i że nigdy tego nie zapomni. Krótkie radości… to te dowody uznania, wyjazdy, których mogła doświadczyć po pięćdziesięciu latach. Przez wiele lat – jak określiła to Irina Punina – Anna Achmatowa była „niewyjezdnoj”, gdy zapraszano ją na międzynarodowe kongresy, Związek Literatów nie raczył jej nawet poinformować o zaproszeniu, nawet nie wiedziała, że odmawia. Zachłysnęła się tymi wyjazdami, planowała jeszcze na następny rok podróż do Stanów Zjednoczonych. Czy była w poezji światowej Wielką Nieobecną? Pewnie i tak, i nie. Oficjalnie nie drukowana, nieoficjalnie znana w całej Rosji, od Leningradu, po Syberię. Jak anegdotę Lidia Czukowska umieszcza to, co przydarzyło się Surkowowi, gdy chciał ją odwiedzić w Komarowie, bo wtedy bardzo się złościł nie mogąc odnaleźć podanego adresu. Opowiadał, że trzeba było pójść do urzędu i tam pytać. – „A K. Braun bez przeszkód trafił – odpowiedziała Achmatowa – gdy zapytałam jak to zrobił, odpowiedział, że w New Jorku narysowano mu plan” . Dbała o swoją biografię, Józef Czapski napisał, że była: „strażą przednią, która pilnuje dobrego imienia, czy może prędzej ścisłych danych biografii”... Miała jednak dystans do nagród i pochlebstw. Z nie mniejszą dumą pokazywała stworzony w jednym egzemplarzu tomik jej wierszy, wykonany na brzozowej korze przez ludzi pracujących przy wyrębie lasu, gdzieś na dalekiej północy, jak i sycylijską marionetkę rycerza w lśniącej zbroi, wykonaną w lalkarskiej szkole w Katanii, czy zdjęcia z uroczystości w Oksfordzie. O nagrodzie Etna-Taormina, mówiąc jak o jakiejś „bolszewickiej kombinacji”. …Dla mnie wszystko zabawa – Muza ulgę przyniesie w noc ciemną, A nazajutrz przywlecze się sława, Potrząsając grzechotką nade mną.21 Tekst & foto: Krystyna Śmiechowicz Владимир Шилейко, Последняя Любовь (Переписка сАнной Ахматовой и Верой Андреевой), Москва 2003 г. 2 A .A. Surkow, poeta, stał na czele Związku Pisarzy Radzieckich, redagował czasopisma „Ogoniok” i „Litieraturnaja gazieta”. Był w oficjalnej delegacji na uroczystości w Katanii. 3 Анатолий Найман Рассказы о Анне Ахматовой Москва 1999. 4 Дружба народов. – 1979. – № 8. – С. 261-268. 5 Hans Werner Richter (1908-1993) niemiecki romanista i eseista, napisał wspomnienia z tamtego pobytu Euterpe znad brzegów Newy. 6 Hans Werner Richter. 7 Mikola (Mykoła) Bazan, ukraiński poeta, tłumacz, eseista. 8 Wiersz, „Premio Taormina”. Achmatowa studiowała w Kijowie prawo na kursach dla kobiet. Na wydziale prawa Kijowskiego Uniwersytetu Św. Włodzimierza studiował Jarosław Iwaszkiewicz, a Anna Achmatowa wymieniana jest pośród młodzieńczych fascynacji pisarza. 9 Корней Чуковский Дневник (1901-1969), T.2. Москва 2003. 10 Informacje podaję za Голос России „Английский триумф Ахматовой”, 2011. 11 Maria Ignatiewna Zakriewskaja-Benckendorff-Budberg. 12 Z В. А. Черных, Летопись жизни и творчества Анны Ахматовой, с. 120. 13 Arkadij Rajkin, wybitny rosyjski aktor, humorysta i reżyser. 14 Tak z powodu „okazałości” Achmatowa nazywała swój maleńki domek w Komarowie. 15 Zofia Ostrowska; tłumacz, pracownik uniwersytetu w Leningradzie, Polka z pochodzenia. 16 Николай Гумилев, Ангел лег у края небосклона. 17 Z tomu Różaniec, „Jak zwyczajna uprzejmość wymaga…” tłumaczenie, Podhorski-Okołów-53. 18 Paryska „Kultura” 1965 r. 19 Ibidem. 20 Ibidem. 21 Anna Achmatowa, z wiersza Rozstać się mimo wszystko udało, tłumaczenie Zbigniew Dmitroca. 1 Gazeta literacka 25 ESEJ w słońcu, na tarasie kawiarni, potem pojechali na Montparnasse, w La Coupole pili kawę, a dokąd jeszcze jeździli Adamowicz nie zdradził, ale wiadomo, że Achmatowa za drugim pobytem zmieniała kilkakrotnie mieszkanie, a Modigliani przychodził i na Rue Bonaparte, i na Rue des Fleurus. Była w Ogrodzie Luksemburskim, gdzie często z Modiglianim siadali przy fontannie, tuż obok pałacu. W sobotę (19 czerwca), odwiedziła Annienkowa: „w porze obiadu” przyjechała z A. Kamińską i Amandą Haight. W bibliotece i gabinecie malarza, na ścianach wisiały portrety: Pilniaka, Babla, Malewicza, Al. Tołstoja. L. Andriejewa, Siergieja Eisensteina: „czuję się tak, jakby wróciła moja młodość”- szepnęła. Po raz pierwszy zobaczyła także swój portret wykonany gwaszem. Annienkow zaczął go malować w 1921 roku, robiąc jednocześnie dwie wersje tego portretu, dokończył go już w Paryżu. Adamowicz zauważył, że w rozmowach poetka uciekała od tematów współczesnych, nie chciała rozmawiać o niczym poza sztuką. Podczas spotkania, słuchających (Adamowicz, Bouchene i Czapski) zadziwiło to, że przeczytawszy wiersze, poetka niszczyła notatki, zniszczyła nawet notes z londyńskimi adresami, a następnego dnia, gdy zobaczyła artykuł zamieszczony w gazecie „Nowoje Russkoje Słowo”, poprosiła Adamowicza o inter- ESEJ Maria Jentys-Borelowska Alicja Rybałko O Alicji Rybałko, królowej polskich poetów na Litwie S zukanie zbiorów wierszy Alicji Rybałko w księgarniach Warszawy czy Krakowa – miast, które przyczyniły się do jej poetyckiego zaistnienia – na nic się nie zda, bo tych, które ukazały się w latach dziewięćdziesiątych, od dawna już nie ma, a nowych nikt nie wydaje. Nie oznacza to wszakże, że pisząca przepiękną polszczyzną poetka z Litwy jest w Polsce nieznana. Wileńskiej Eurydyki – jeśli posłużyć się kunsztownym określeniem Krzysztofa Lisowskiego1 – nie przeoczył Internet, sporo tam tych jej „cichych – jak chce litewski krytyk Algis Kalèda2 – dialogów”. C LISTY Z ARKI NOEGO óż jednak mają począć miłośnicy poezji, wedle których ten doskonały skądinąd nośnik informacji nie nadaje się do czynności tak intymnej i tak „odświętnej”, jak kontemplowanie – przeważnie mocno zawoalowanego – piękna (smutku, bólu) czyjejś duszy. Oni m u s z ą mieć możność wzięcia do ręki książki (lub czasopisma) z wierszami, przeczytania od początku do końca, z nawrotami do wybranych utworów, nierzadko na dłuższą chwilę zamyślenia… Dlatego p o e z j ę chcą mieć n a p a p i e r z e, w specjalnie wydzielonym miejscu, pod warunkiem wszakże, że jest tego warta. Poezja Alicji Rybałko bez wątpienia zasługuje na to, aby znaleźć się w każdej prywatnej kolekcji pereł i perełek polskiej liryki. Jest bowiem wyjątkowa. Choć cały dotychczasowy dorobek Wileńskiej Eurydyki liczy trochę ponad cztery setki wierszy i zawiera się w sześciu zbiorach, to przecież uprawnia do nazwania jej królową polskiej poezji na Litwie. A poezji tej jest tam wielka obfitość, bo – jak się zdaje – Polacy, mieszkający za wschodnią granicą, w tej akurat formie ekspresji dostrzegli skuteczny lek na nostalgię i bardzo dobry sposób na t o ż s a m o ś c i o w e określenie się w skomplikowanej polsko-litewskiej rzeczywistości. Twórca i redaktor Oficyny Literatów i Dziennikarzy „Pod Wiatr”, Romuald Karaś, pisarz, dziennikarz i działacz Związku Literatów Polskich, zainicjował w roku 1990 wydawanie BIBLIOTECZKI WILEŃSKIEJ po to właśnie, aby wszystkim polskim poetom z Litwy, od mistrzów po nieporadnych adeptów sztuki wierszowania, dać szansę publicznego wyartykułowania bolesnej, sierocej polskości. Pod firmą Biblioteczki więc w przeciągu kilku lat ukazało się nakładem Oficyny „Pod Wiatr” około pięćdziesięciu pozycji, z tomikami Henryka Mażula (Iliady 1991), Sławomira Worotyńskiego (Podróż 1991), Romualda Mieczkowskiego (Powrócę 1992) i Alicji Rybałko w pierwszej dziesiątce. I już wtedy okazało się, że uczona pani genetyk przewyższa talentem poetyckim wszystkich pozostałych. Urodziła się autorka Listów z Arki Noego 4 lipca 1960 roku w Wilnie. Jako absolwentka wydziału biologii Uniwersytetu Wileńskiego, ze stopniem doktora nauk biogenetycznych, do roku 1999 pracowała naukowo w Centrum Genetyki Człowieka w Wilnie, następnie wraz z mężem, doktorem Brunsmannem, przeniosła się do Monastyru (Műnster) w Północnej Nadrenii-Westfalii i podjęła, u boku męża, jako jego asystentka, pracę w klinice uniwersyteckiej Charité w Berlinie. Wydała na świat dwoje dzieci. Choć swój własny, nowy dom ma już w Niemczech, często przyjeżdża do Wilna, bo tam jest jej DOM PIERWSZY, w którym wciąż żyje jej matka. A wraz z matką żyje jej JĘZYK PIERWSZY, polski-i-litewski, w dwóch – jeden… Jak w wierszu bez tytułu z tomiku Moim wierszem niech będzie milczenie: Język polski jest pełen szelestów, litewski zaś – pełen syków. Jak żmija na suchych liściach dwie hostie na moim języku. Jako poetka debiutowała w wileńskim „Czerwonym Sztandarze” w roku 1979. Jej wierszopisarski dorobek zawiera się w sześciu zbiorach: Wilno, ojczyzno moja… (Warszawa, Oficyna Związku Literatów „Libraria” 1990), Listy z Arki Noego (Wilno 1991), Opuszczam ten czas (Warszawa, „Interlibro” 1991), Będę musiała być prześliczna (Warszawa, Oficyna Literatów i Dziennikarzy „Pod Wiatr” 1992; Biblioteczka Wileńska 5), Moim wierszem niech będzie milczenie (Kraków, Oficyna Cracovia 1995), dwujęzyczny wybór Eilėraščiai/ Wiersze, z przekładami na język litewski Vladasa Braziūnasa, ze wstępem Algisa Kalèdy (Wydawnictwo Związku Pisarzy Litwy, Vilnius 2003). Jest laureatką kilku prestiżowych nagród, m.in. nagrody im. Juliusza Słowackiego przyznanej przez Związek Literatów Polskich oraz nagrody im. Barbary Sadowskiej. Prócz poezji uprawia sztukę translatorską (przekłady na język polski poezji wybitnych Litwinów, m.in. Marcelijusa Martinaitisa czy Vytautasa Bložė, także tłumaczenia powieści) oraz eseistykę, krytykę literacką, felietonistykę, znaną w Polsce głównie z łamów wychodzącego w Wilnie, pod redakcją Romualda Mieczkowskiego, kwartalnika „Znad Wilii”. Opracowała antologię literatury litewskiej lat dziewięćdziesiątych pt. Sen Mendoga, która ukazała się nakładem Książki i Wiedzy w Warszawie w roku 2001. Liryki Alicji Rybałko urzekają świeżością, subtelną prostotą i naturalną mądrością. Bywa, że zachwycają błyskotliwym konceptem lub celnym paradoksem, wprawiają w podziw kunsztowną konstrukcją lub skrzydlatą metaforą. Nieskażone patosem, który jakże często kazi szlachetne skądinąd wiersze Rodaków z Obczyzny, nietknięte sentymentalizmem, który nierzadko obniża emocjonalną i intelektualną wartość „duchowych wyrobów” licznych tam poetów-patriotów, wolne od zabójczych dla poezji (i wszelkiej wolnej myśli) stereotypów, są te liryki jak zwyczajne, małe i „biedne” przestrzenie, pośród których człowiek czuje się szczęśliwy, jak ciche rozmowy ze sobą, przekorne apostrofy do ukochanego, pokorne, lecz pełne godności i ufności modlitwy i „modlitewki” do Boga o… O co, powie najlepiej sama poetka. Maria Jentys-Borelowska Zob. recenzję tomiku Moim wierszem niech będzie milczenie w „Rzeczypospolitej” 1996 nr 220. Wstęp pt. Wiersze – jak ciche dialogi do obszernego, dwujęzycznego wyboru utworów poetyckich Alicji Rybałko pt. Eilėraščiai/ Wiersze, Vilnius 2003. 1 2 26 Migotania 47 Z tomu: Opuszczam ten czas Curriculum vitae Nie grać w tragedii tej, a żyć, mieszkać i kroić chleb co rano. Nie płatki śniegu nocą śnić, a kaszę, mannę lub owsianą. Sponad kojąco jasnych ramp na widzów patrzeć okiem kosym, a ku pomocy śpieszyć tam, gdzie czajnik kipi wniebogłosy. Żyć w tej tragedii bez uniesień, aż dnia któregoś znad przepierki dusza ku niebu się uniesie – czysta jak zapach mokrej ścierki. Telewizja Wieczorami ekran nam świeci. Gwiazdy się z życia wyniosły. Telewizja jest jak dla dzieci. Życie jest dla dorosłych. Z tomu: Listy z Arki Noego Modlitewka Mej kruchej łódki w morzu słów Aniele Stróżu strzeż: dziś znów kołyszesz mnie do snu nie ty, a jakiś nudny wiersz. Pomóż przez jawę jak przez las zwietrzały nieść dynamit… Przeczyste Słowo, wybaw nas i zmiłuj się nad nami. Poety psalm pokorny Ujmij mi, Panie, z duszy ptaka, z oczu mi odbierz błyskawicę i naucz mnie zwyczajnie płakać, zwyczajnie spać, zwyczajnie milczeć. Ktoś mnie wymyślił. Mnie, prawdziwej, daj czynić, jako czynią drudzy. Tchnij i wyprostuj to co krzywe, niech Ci się modlę wierszem cudzym. Zabij mnie, Panie. Ciężko dyszę. Lecz nim ktokolwiek zgon mój stwierdzi, Ty, litościwy, każesz słyszeć wiersz – odroczony wyrok śmierci. * * * Na dworcu w Dűsseldorfie Moim wierszem niech będzie milczenie. Schodami w górę z tobą, Orfeuszu. Żeby policzyć gwiazdy, żadnych słów nie starczy. Jakbyśmy ciągle uciekali do Egiptu: dziecko, Józef i ja. Zawsze w drodze, zawsze wśród reklam Coca Coli i ostatniej posezonowej wyprzedaży. Jakby ścigało nas nienawistne spojrzenie Heroda. Nie płacz, dziecko, ten pan tylko sprzedaje żyletki. W Egipcie zapowiadają upały. A ty i tak wiesz wszystko, więc po co ci więcej. Nie musisz tyle gadać, Eurydyko. Twoim wierszem nich będzie milczenie. Muszę ci to powtarzać, bym nie zapomniała. Fot. www.pol-cafe.de Z tomu: Przyzwyczajać się do odlotu * * * Dotykam twego ciała jak szczęścia, które jest śmiertelne. Innego szczęścia nie ma, tylko takie. Idąca Idziesz przez pola, Ojczyzno, na przełaj ku Miastu, krwawych sztandarów nie dźwigasz i wzrok Ci nie pała. Mówisz coś biednie, prosto, przedzierasz się pośród chwastów, teraz dopiero widać, jaka Ty jesteś mała. Idziesz zgarbiona od Święcian z Niedzielą Palmową w dłoni, suniesz wolnieńko z Bieniakoń, Niemieża, Połuknia, Naroczy… Idziesz - i pachniesz mocno jak ziemia i kwiat jabłoni, a niebo się staje wyższe o Twoje błękitne oczy. Poetyckie popołudnie pod pomnikiem Adama Mickiewicza ON w dal spogląda. Myśmy tacy mali. Nasze usta są całkiem malutkie. Wilno patrzy na nas z tej dali i coś mówi bramami na kłódkę. W radiu śpiewa syrena. Ona też to wie. I liście wiedzą, i bzy, i narcyzy. Tylko kurz szarzeje niedowierzająco. * * * Myślę o tobie zawsze, ilekroć idę przez ciemność, ilekroć grają skrzydła anielskie na nieboskłonie. I ta jasność jest ze mną, i ta ciemność jest ze mną, z niej wychodzę i wracam do niej. * * * Ręka w ręce i słowo przy słowie. Niech rozdzieli nas jeno trumna. Coś dziwnego chodzi po głowie. Wilno patrzy. Pęknięta kolumna. Tutaj jest środek świata. Stąd już tylko do nieba. Wilno soczystokremowe, swym głodomorom przebacz. O nas Zstąp z zamarłych obrazów i z amatorskich migawek, we wszystkich miastach świata zawalcz o naszą sprawę. To nie Syzyfa czeka syzyfowa praca: na okna oświetlone patrzeć po kryjomu, odchodzić, tłuc się w piersi i znowu powracać, by obcy próg całować w swoim własnym domu. Z tomu: Moim wierszem niech będzie milczenie Nauka języków obcych Wypływaliśmy na obce morza. Od ich słów kołowaciały języki, a serca osiadały na dno. Ach, gdyby nie ta dal, co wzdychała jak mewa z dalekiego mola. Wyplunąć by tę gorycz, słodka ślina napłynie sama. Jakie skarby na język przyniesie. Ach, gdyby nie ta dal. Niech zaglądają nam w dusze madonny po obcych kościołach. To tylko siostry tej naszej. Odejdą, gdy Ona zawoła. Miłość lingwistyczna kocham każdą sylabę którą wymawiasz mówisz i już jesteś tak niedaleko poezji od której dzielą cię zazwyczaj połacie błogiego nierozumienia nie każdą sylabę kocham którą wymawiasz myślę nie cały język zbyt często warkotał jak karabin maszynowy zamiast gruchać jak gołębica nie cały język kocham chociaż jest niewinny Rys. Monika Ślósarczyk Gazeta literacka 27 POEZJA P o e z j a ks. Jan Sochoń Plon Razy Zrazu czytam, później już tylko przerzucam, zdanie po zdaniu, Kronos Gombrowicza, Mogę zmilczeć Boga, zamknąć oczy, zapłakać, nie domagać się nagród, może tylko przebaczenia. jakbym zbyt długo trzymał w dłoniach ostre kamienie, które nie goją ran. Zapisywać powinno się wszystko, od A do Z, jak przystało na pisarza z dalekiego kraju. Nie wiadomo przecież, co może wywołać burzę, a co miłosny dreszcz, co każe składać, a co rozkładać ręce. Nie wiadomo, jak z nami obejdzie się czas. Fot. Paweł Sobczyk Na wszelki wypadek nie wstydzimy się ludzkiego życia, skoro musiało być takie, a nie inne, Przestrzegasz mnie: nie myśl więcej o ciele, nie ciesz się z jego uroków, z tego, że mieści w sobie cały wszechświat, że z miłością tworzy zgrabny duet. Zajmij się czymś piękniejszym, na wskroś godnym pobożnego urzędu; nie patrz na wiotkie ramiona i łagodne zakola brzucha; nie dotykaj stóp, które łatwo splatają się w jedno gniazdo. Psalm w środku lata Zagadka Kłosy żyta błogosławią lato rozciągnięte nad wąskim pasmem rzeki. Co znaczy ta zamieć w głowie, prószenie suchych iskierek, imion czasu? Szczupaki, płocie, a nawet pstrągi przebijają taflę wody w czystym blasku. Piję z tego olśnienia samą istotę, samą esencję. Nie mam powodów, aby jej nie ufać, nie przyjąć snu, w którym dzieją się rzeczy nie z tego świata, nie z tej miłości, którą odczuwam teraz, trzymając ciebie za rękę, Jezu, moja dziewczyno, u progu dzieciństwa, na początku szczęścia, które nie może minąć. 28 Migotania 47 Co znaczy, że tak mało pojąłem, z tej zagadki, szczurołapki? Jakbyś po raz pierwszy widział samego siebie, swoją własną tajemnicę, Jakby na to nie spojrzeć, bez zasług z mojej strony. Dzisiaj będzie pochmurno, ale z przejaśnieniami, słyszę, i wiem, że to wróżenie z chmur. Noc, jak co noc, wzywa mnie do siebie, naturalnie, spontanicznie. Jak mam cię kochać, moje życie, dane raz na zawsze, na szczęście? Wiersz na koniec roku Czterowiersz Dziewczyna Gdzie wiodą mnie słowa, skryte prośby, przeżyte, a żywe wciąż dni? Wiem, że mogę – jak one – cieszyć świat i Ciebie, któryś uradowany i uspokojony tym wszystkim. swoją własną ofiarę Początku. kiedy życie jest puste, bez celu. Mogę zmilczeć Boga, mogę Go zranić w każdej chwili, by zaprzestał iść w moją stronę, by zrezygnował z dalszych starań. skoro wydało – właśnie dlatego – obfity plon. Wyróżniaj to, co zawsze dobre i sprawiedliwe, niepodatne na zachwyt – by pisać pewną ręką. Boga nie ma: rzeczywiście, nie ma, Mogę zmilczeć Boga, tak, jak powinno się to robić, spokojnie, bez emocji, we śnie narkotycznym, zbolałym. Mogę zmilczeć Boga, wpierw jednak dam się obłaskawić, przyjmę razy na gołe ciało, na publicznej scenie życia. Siano ułożone w kopce, przysposobione do życia. Pewna ręka Mogę zmilczeć Boga, który mnie zrodził, który jak ogień zabija, oczyszcza z łatwych lęków. Prognoza pogody Podobnie jest ze mną. Patrzę na siebie. Ktoś z góry też patrzy. On wie, ja nie wiem. To już kolejny koniec, 61 w moim podarowanym życiu. Bez zbytniego cierpienia, z grzechem, z jego dostojnością. Czy ktoś, kogo spotkałem poczuł się uradowany? Podniesiony na duchu, wyjęty z ram konwencji? Czy zyskał poczucie dumy, która wciąż się gubi? Chcę to wiedzieć, kiedy nad miastem, nad bielańskim lasem strzelają ognie. Jego i moja wolność. Mój strach, że chociażby jutro w proch się roziskrzę, w miejscach, gdzie pustka traci kształty, traci swą nicość. Sztuczny świat sprawia wrażenie, że niesie szczęście wszem i wobec. Śmierć czyha, jest bezwzględna, nieczuła na prośby i miłość. Może tylko bądźmy łagodni, cierpliwi, kiedy Bóg milczy. On ma nad nią przewagę, niczego jednak nie czyni, byśmy dowiedzieli się o tym. Kiedy bezradnie pomnaża swą łaskę. Podtrzymuje tylko tlący się żar. Ale nie łudźmy się, nie oczekujmy nadzwyczajnych podniet, zdarzeń. 31 grudnia 2014 r. kapłańska POEZJA ks. Janusz A. Kobierski Ostatni wiersz ks. Jana Twardowskiego Nawet w godzinie umierania układał krótki liryk. W oczach proroka widać gwiazdę zaranną. I czasy… i światy… różne. Bo jest ich więcej niż jeden. W umyśle proroka jawią się obrazy, spływają słowa z góry. Układają się w klucz do tajemnicy. W sercu proroka miłość gości stale, niepokój nader często, światło tylko z rzadka. Życie proroków trudniejsze niż innych. Przeważnie są zabijani. To cena za Prawdę. Tak było i jest do dziś. Pytania Zliczono w Ewangeliach, że zadano Panu Jezusowi sto osiemdziesiąt trzy pytania. ufając, że otrzyma w zamian uśmiech Pana Boga, którego często rozweselał niewinnymi wierszami. V 2014 Recenzja o poecie Rozmyślam, jakie krajobrazy zamieszkują tego poetę? Czy słonce często gości w jego świecie? Po wierszach wnioskuję, że zna wszystkie pogody. Moce złe i dobre toczą w nim ciągłą walkę. A różne języki próbują wprowadzać styl chaosu i omamiać umysł, który powinien być czysty jak dusza po spowiedzi, jak wykąpane ciało, Zbawiciel odpowiedział wprost tylko na trzy. jak panna przed ślubem. Dlaczego tak mało? Chociaż pośrednio na więcej. X 2014 Większość pytań jawi się jako podstępne i nachalne, ażeby zaszkodzić. Poeci odchodzą Wiadomo, kto je stawiał oraz w jakim celu. Zestaw ich był bowiem aż nadto oczywisty, by myśleć inaczej i snuć inne domysły. Niech wystarczy więc tyle, cośmy usłyszeli. Większość odpowiedzi znają ludzie dobrej woli. A najtrudniejsze zostawmy na przyszłość. W sprawach bożych na ziemi, aby wiarę wzmocnić, powinna być przecież zawsze podniebna tajemnica. XII 2013 Fot. www.januszkobierski.pl/galeria/w-drodze-do-dzis/w-drodze-do-dzis-48 Prorocy wszystkich czasów Ostatnie słowa upamiętnił w modlitewnej metaforze, Labirynt Mamy go wokół siebie w każdym miejscu i czasie. Nie należy więc czynić wypraw za góry i rzeki odległe. Nie uciekniemy daleko, bo jest przecież wszędzie i łasi się urokliwie, kusząc przygodą życia, która skończy się szybko inaczej niż w marzeniach. Ale o tym niewielu wie albo chce wiedzieć. A nawet ci, co wiedzą, traktują jak dzieci ostrzeżenia z pamięci i blizny na ciele. Wchodzą na ścieżki niepewne, co wiodą donikąd. Przemysławowi Dakowiczowi Jak z szeregu ostatnio najwięksi odeszli. Kolejni zasobni w lata i w talent bogato strojni już ustawiani w kolejce. Co będzie, gdy oni także pożegnają nas? Na nowo w nie wierzą jak w bajkę z pięknego dzieciństwa. Tylko, że bajka jak zwykle kończy się bardzo dobrze. Szukanie zaś w labiryncie tak zwanych drzwi awaryjnych rzadko kiedy pomoże wrócić do punktu wyjścia. 30 XI 2012 Jakie głosy po nich wypełnią ciszę głuchą? Oby poezja wciąż lśniła, gdy nawet bardzo się ściemni. I miał kto przy niej stanąć trawiony świętym ogniem, pieśni nowe układać, śpiewać jak ptaki w przestworzach. Tkać kronikę prawdy na osnowie dziejów. IV 2014 Gazeta literacka 29 PROZA Hanna Brakoniecka KABEL Ciekawa pani, co tam niosę? Proszę zajrzeć do reklamóweczki. Piękny, nowy kabel. Długi, co? Nie, nie będę niczego z niczym tym łączył. Chyba że niebo z ziemią, nogami i głową. O tutaj, widzi, pani spuszczę ten kabelek z elegancką pętelką na końcu, a do niej włożę swoją nieszczęsną głowę i zeskoczę. Tak że jak pani wyjdzie ze swojego zakładu, to zobaczy, że coś tu dynda i to będą moje nogi. Nie, takie nożyczki fryzjerskie nie odetną mnie, nie dadzą rady. Ale włosy to może mi pani podciąć. Bardzo dziękuję, to się rozsiądę, a pani niech podcina. Jeszcze dziś tego nie zrobię, ale myślę o tym codziennie. Zupełnie nie widzę sensu w życiu. Zakończę tylko moje sprawy. Mam jeszcze pięć zleceń. Postaram się nie brać więcej, to jakieś pół roku i koniec. Kabel mam, resztę pokończę. Zonę muszę jakoś zabezpieczyć. Chociaż myślę, że dawno mnie już nie kocha. Gdy próbuję o tym rozmawiać, mówi, że już ma dość mojego ględzenia. A ja tak bardzo potrzebuję kogoś, kto by mnie zrozumiał, kto by chciał przegadać to ze mną, wspólnie poubolewać. Bo niech pani popatrzy, co się dzieje z tym światem. Komercja i konsumpcja wszystkim zawładnęła. Nie ma już żadnych wartości. Jakby Boga nie było, zapomnieli ludzie o Nim. Jak była, wie pani, konsekracja tego nowego kościoła w zeszłym roku rozpoznaliśmy się z księdzem biskupem z dawnych lat. Miałem zaszczyt poznać go kiedyś i zbliżył się do mnie, przeszliśmy się, rozmawialiśmy o sztuce, o muzyce. Nie mieszaliśmy do tego spraw religijnych, czy kościelnych. Nie poruszaliśmy spraw aborcji, pedofilii księży. Z tym to już naprawdę przesada. Ta nagonka na kościół jest nie do wytrzymania. Taki Polański to może dziewczynki na prawo i lewo gwałcić, i chodzi w glorii i chwale, ale księży to zaraz by się kamienowało. Świat jest pełen niesprawiedliwości i bzdur. Choruję, wie pani, serce ledwo się trzyma, dwa zawały, chociaż dopiero po pięćdziesiątce jestem. Dziewięć tabletek codziennie brać muszę, inaczej kaput. Kiedyś krew mi się puściła z nosa i ust, doczłapałem się do przychodni. Czy muszę długo czekać, pytam rejestratorki, bo kolejka, widzę, wielka. Jest kolejka, trzeba czekać, ona na to. Ale boję się, że wam zarzygam krwią posadzkę piękną, szepczę zbolałym głosem, a ona do mnie, niech pan nie będzie taki chamski! Wyobraża pani sobie, jak znieczulica nieludzka zapanowała teraz w służbie zdrowia. A ja nic, cichutkie przepraszam, w chusteczkę pluję, do domu idę. Prywatnie się potem udałem do znajomego kardiologa. Albo kiedyś przechodzę powoli przez pasy na ulicy, a tu łysy osiłek wychyla się z okna i wrzeszczy jak opętany, szybciej dziadu się ruszaj. To ja cichutkie przepraszam i próbuję przyspieszyć krok, a niełatwo mi z tym sercem. I myśl po chwili, żebym był dziesięć lat młodszy, ty gnojku, to bym ci ten łysy łeb wyciągnął z tego okna na ulicę, popamiętałbyś do końca życia. Serca ludzie nie mają. I jak tu żyć w tym podłym świecie. Zupełnie w ludziach już wrażliwości na innego. Ja, proszę pani, ultra prawica jestem, co tłumaczyć można jako prawdziwie prawy człowiek. Chciałbym ten świat widzieć w dobroci i pięknie. A tu na Eurowizji pojawia się takie monstrum– kobieta z brodą. Co pani na to? Świat oszalał, stacza się na dno. Moralnie przede wszystkim. Żadnych już wartości. Żadnych. Dlatego codziennie myślę o samobójstwie. Czy dobry Bóg mi wybaczy? Patrzy na moją mękę, więc chyba się nie sprzeciwi. Ile płacę? Dwadzieścia pięć? Niech pani nie przesadza. Przecież to nie żadna koafiura, tylko drobne podstrzyżenie włosów. Dam dwadzieścia i będziemy kwita. Prawda? Biorę mój kabel nowiutki i do pracy. Do widzenia pani, z Bogiem. 29.03.2015 r. GDYBY NIE TO Bo to wszystko, mój Drogi, wynika z naszych skomplikowanych relacji. Oczywiście, że wiem, jaki jesteś i jakie masz potrzeby. Jednak, gdy dochodzą u mnie do głosu emocje, gubię się w rozpoznawaniu Twoich. Wiem też, że my z mężem jesteśmy w jakiś sposób wobec Was parą równoległą. Wiem na przykład, że coraz bardziej wszyscy czworo cenimy sobie nasze małżeństwa, że coraz bardziej się o siebie wzajemnie boimy, że to, co mamy, jest coraz ważniejsze. Że obawiamy się samotności bez tej drugiej osoby i żeby się jej nic nie stało. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, co na mnie spadło. Ciągle staram się tak zachowywać, tak mówić, żeby zyskać Twoją przyjaźń i chwila, w której powiedziałeś: Czuję, że jesteś moją przyjaciółką, tak często otwiera się w moim sercu. A jednak ciągle jest coś nie tak. Zalewają mnie uczucia, które nie pozwalają na spokój i dystans. Zaczęłam czytać książkę o sile woli. Myślałam, że sobie pomogę. I czego się dowiedziałam? Że postanowienia doskonale działają, gdy mamy siłę, energię, gdy ona słabnie, napięcie rośnie i popełniamy szaleństwa. Dlatego te moje nagłe, niespokojne listy. Wbrew rozsądkowi, logice i dobrym obyczajom. Ciągle tęsknię 30 Migotania 47 Prozy wysłuchane za Tobą i choć nie jest już to szaleństwo sprzed lat, zdarzają mi się, również ku mojemu przerażeniu, te niekontrolowane wyznania, gwałtowne maile. Moja miłość do męża nie zmalała. Jest dobra, spokojna, łączy nas wielka przyjaźń. Nauczyłam się żyć w tej podwójności. Jakoś uporałam się z wyrzutami sumienia, widząc, że to niezależne ode mnie. Czy to w psychologii leży przyczyna, czy w metafizyce? Wiem, że ta bolesna, trudna miłość była mi przeznaczona. Znam Twoje wady i cudowne cechy, znam Twoją zwyczajność i niezwykłość. Nie w szczegółach, nie z codziennego życia, ale odczuwania Ciebie, słuchania. Również Twojej Energii. którą odczytuję z przestrzeni. Mówisz, że postrzegam Cię w jakiejś czerni. To nie tak. Gdy wysyłam list, a Ty nie odpowiadasz, pojawia się żal, że mnie lekceważysz, nie pamiętasz. Potem złość na siebie, że tak Ci się narzucam. A potem wszystko mija i znów tęsknota, pragnienie choćby najmniejszego kontaktu. Ale to prawda, że gdy piszemy do siebie, często nie odczytujemy prawidłowo intencji. Nie znamy siebie naprawdę i to napięcie między nami... Koloratka miała Cię rozbawić, a odczytałeś to jako ironię. Ja płakałam przy Czasie apokalipsy i landszafcie, a przy codziennie czegoś chcesz... rozpacz po prostu. Jedyne miłe słowa zniweczyłeś tym nie ściemniam. Stały się swoim przeciwieństwem.(Porównaj: Fajny jesteś, nie ściemniam.) A zresztą, może chcieliśmy się dotknąć, jeśli nie świadomie, to podświadomie. Ja Ciebie, bo tak mnie odrzucasz, Ty mnie, bo tak napieram. Nasz pieprzony węzeł gordyjski. Odczytujesz mnie jako jakiś wulkan energii, a to guzik prawda. Jestem bardziej flegmatyczna niż energiczna. Tylko to uczucie wyzwoliło ze mnie wszystkie możliwości, z których nie zdawałam sobie sprawy. A teraz je realizuję. W tym także leży przyczyna mojego ciągłego wołania do Ciebie, to nie tylko uczucie, ale cała zmiana życia. Istniejesz we wszystkim, co robię. I Ty tam jesteś, tam Cię widzę, czuję. Nie umiem Ci o tym nie mówić. Bez Ciebie nic takiego by się nie wydarzyło. Wiem, że musisz uwierzyć, że już nigdy nie będę chciała od Ciebie, czego nie mogę dostać. Że nie będę już zakłócała Twojego spokoju. Ja też tak chcę. Te chwile rozmowy z Tobą tyle dla mnie znaczyły. Zmarnowałam to. Nie byłam w stanie opanować uczuć. Nie wiedziałam, nie czułam, że znów przekraczam granicę. Bardzo mi z tym ciężko. Bardzo chciałabym zapewnić Cię, że nie naruszę już Twojej prywatności. Siebie też chciałabym zapewnić. Tak często czułam się przez Ciebie lekceważona, źle traktowana. Chciałeś, żebym Ciebie od siebie uwolniła. Przysięgałam, że nigdy się nie odezwę. Ale miłość jest okrutna. Gdy kogoś tak opęta, nie pozwala odejść, zapomnieć. Przynosi tak wielkie cierpienie. Pisanie do Ciebie dawało mi ukojenie, dlatego ciągle do tego wracałam. Teraz chcę spokoju, chcę ciszy. Spokojnej rozmowy. Już bez krzyku, natarczywości, nadmiaru. Powiedz, że jest szansa. Daj nam ją. NAJPIERW Powiedz mi, siostro, co mam zrobić. Jak mam do niego mówić? Daj herbaty, tak zmarzłam. Jak to dobrze, że mój pokój jest wolny. Wybacz, że poprzesuwam twoje rzeczy. Znów tu zamieszkam. Dziękuję ci, naprawdę. No dobrze, już mówię. Widzisz, wyprowadzam się z domu. Przynajmniej na razie, zanim się nie rozwiodę i nie ustalimy podziału majątku. Jestem zdesperowana, nie chcę już tego dłużej z nim być. Patrzysz zdziwiona, że aż tak. Bo przystojny, wykształcony, nieźle zarabia. To prawda. Z daleka wygląda fantastycznie. Pamiętasz jak za nim szalałam? Wydawał mi się księciem z bajki. Taki czarujący, piękny, szarmancki. Kiwasz głową, zazdrościłaś mi nawet. Wiem. Żałowałyśmy, że nie ma brata bliźniaka. A teraz patrz, siedzę tu i beczę, marząc, żeby to się jak najszybciej skończyło. I nie radzę ci go po mnie dziedziczyć. On jest potworem. Bestią w białych rękawiczkach. Dzięki za tę herbatę. Lepiej mi już, trochę się rozgrzałam. Gdzie masz chusteczki, bo moje się skończyły. Dzięki. Nie, nigdy mnie nie uderzył. Ale uświadomiłam sobie niedawno, że ja żyję w ciągłym lęku. Jak słyszę domofon, to wpadam w panikę, ganiam jak oszalała po mieszkaniu, bo wiadomo, że zaraz do czegoś się przyczepi i na dzień dobry dostanę, ty oczywiście, nigdy nie widzisz bałaganu, który robisz, leżysz całymi dniami przed telewizorem i żresz. Bo dla niego jestem ciągle za gruba, chociaż widzisz, jak wyglądam. A jak schudłam wtedy po poronieniu, to mi powiedział: Nie ciesz się tak, dwa miesiące i znów gruba landara się z ciebie zrobi. To że pracuję jako fryzjerka, to dla niego zabawa lalkami. Gardzi tym zawodem, a mój licencjat, to żadne studia, tylko żałosna szkoła zawodowa. Owszem, jak straciłam dziecko i jak nasz brat zginął, wspierał mnie, pozwalał płakać. Wygłaszał mądre komunały. Nie czułam się wtedy samotna. Byłam niesamowicie wdzięczna, wstydziłam się, że mogłam mieć do niego kiedykolwiek pretensje. Bo on jest idealny. I ta jego idealność przeraża mnie. Jest nieludzka. Śmierć tak. To jest zrozumiałe, można rozpaczać, ale jak powiem mu niebacznie, że Wieśka z mojej pracy jest głupia i docina mi na każdym kroku, to słyszę tylko, wybrałaś sobie głupią pracę, to ponoś konsekwencje. Nigdy nie jest po mojej stronie. Boję się go, wiesz? Nie jestem przy nim rozluźniona, ani swobodna. Cały czas pogarda, wzruszanie ramion, wyniosłe miny. Nie przyszedł kiedyś na noc do domu. Wariowałam ze strachu do rana. Obdzwoniłam pogotowia, szpitale, policję. Gdy wrócił nad ranem podchmielony, to nie ja robiłam awanturę, to on mnie wyzwał od skretyniałych idiotek, histeryczek, które mają chyba za dużo czasu. Mogłabym nie ganiać od okna do okna do okna, tylko je po prostu umyć. Ale on nie jest pijakiem. Takie coś zdarzyło mu się jedyny raz. Zresztą nie powiedział, gdzie był. To nie moja sprawa przecież. I wiesz co? Kiedy uciekłam do swojego pokoju, taka umęczona i upokorzona, pomyślałam, że może szkoda, że jednak nic mu się nie stało. Gdyby był na przykład sparaliżowany, byłby całkowicie zależny ode mnie. Ale przecież mógłby mówić. Jezu, on w domu cały czas i mówi. Przecież nie okazałby mi wdzięczności, tylko miałby bez przerwy pretensje. Pamiętam, jak zachorował na grypę. Zwykle sam zajmuje się sobą, ale wtedy miał tak wysoką gorączkę, że nie wychodził z łóżka. To był koszmar. Ciągły, totalny ochrzan. Nie tak mu poprawiam poduszkę, potknęłam się niosąc lekarstwa, herbata za gorąca i nie tak słodka. Gdzie ja łażę, przecież mnie wołał już dwa razy. Mówię ci, koszmar. Wiesz dlaczego nigdy nie zapraszam cię do domu? No, wiesz. Domyśliłaś się. Kiedyś wpadła Basia, miała kłopoty ze swoim. Okazało się , że Grzesiek ją zdradza, przyszła się wypłakać i głupio mi było wyrzucić ja w środku tego płaczu. No i przyszedł. Żadnego dzień dobry, tylko ostry głos z przedpokoju: Czyżbyś zapomniała, że nie życzę sobie nikogo obcego w moim domu?! Skończcie już te babskie fochy i podaj mi obiad. A przecież Baśkę znał, zawsze mówił jej eleganckie dzień dobry, a ona mi go tak zazdrościła. Teraz pogodziła się z Grześkiem, wszystko mu wybaczyła, śmieją się z tamtego epizodu. On twierdzi, że dzięki temu jeszcze bardziej ją kocha, a ona, ze niech ją nawet czasem zdradzi, bo i tak jest cudowny. A mnie zaczęła współczuć. Wiesz co? Ja go już nie kocham, ja się go tylko boję. Wczoraj moja klientka, która była na warsztatach dotyczących przemocy domowej, powiedziała, że kobiety często nie zdają sobie sprawy, że przemoc to nie tylko bicie, znacznie gorsza może być przemoc psychiczna. I wtedy zrozumiałam, w czym ja byłam przez ostatnie dwa lata. Pomyślałam, że dwa lata wystarczy i ani dnia dłużej. Nie wzięłam ani grosza za super fryzurę od tej kobiety. Wzięłam tylko numer telefonu, żeby móc się z nią konsultować. Powiedziała, że pomoże. Słyszysz, dzwoni? Co mam mu powiedzieć? Dobrze. -Nie, nie wyszłam na chwilę, wyszłam na zawsze. Właśnie odeszłam od ciebie. Porozmawiamy w sądzie. Nie będę więcej z nim rozmawiać, ani go słuchać. Uwalniam się. Tylko najpierw się wypłaczę, dobrze siostrzyczko? 28.03.2015 r. Powiedziałam jej, gdy się spytała, że jestem biseksualna. A ona wtedy, jesteś pewna? To powiedz, kiedy miałaś z nim ostatni orgazm? A w ogóle, kiedy z nim ostatnio współżyłaś? Pół roku temu? A z kim w tym czasie się spotykałaś? Z Natką, Kornelią, teraz marzysz o Danieli. Czy to na pewno biseks? A może jednak jesteś jednoznaczna. To prawda. Gardzę mężczyznami. Są brutalni, agresywni, pozbawieni empatii. Na dodatek śmierdzą. To czego najbardziej żałuję, to to, że do niego wróciłam. Bo mnie kocha, bo beze mnie żyć nie może. No i ja też go kocham. Nikt tak nie dba o mnie jak on. Ale przecież nie będę siedziała z nim przed telewizorem. To dla niego rozrywka jest. Ja muszę lecieć do pubu, śmiać się, tańczyć, całować, trochę napić. Jestem młoda, chcę żyć. Czasem myślę, kurczę, a jak rozwalę ten związek i nagle zostanę sama, taka zupełnie sama stara panna z dziewięćdziesięcioma kotami. Ja przecież nie lubię kotów. No więc ciągam go po pubach, żeby trochę go rozruszać i wtedy ta melodia się we mnie pojawia, bo przy barze Kamila siedzi. Potem mówi coś głupiego i wtedy zaczynam jej nienawidzić, jest taka prostacka. Tylko że gdy podchodzimy bliżej, nagle czuję jej zapach i ogarnia mnie mgła namiętności, i jedynie o jej ustach myślę, a on już zagadany z jakąś Anielą. Nie muszę na nich patrzeć, niech znikają, niepotrzebny mi teraz. Kamila się odwraca do mnie i zapadam się w jej oczach. Tylko tego chcę, być z nią, nic więcej. A potem, śmieję się, gdy już nacałowane wypijamy kolejnego drinka, ona opowiada mi, że właśnie zaczyna chodzić z tamtym Tomkiem, który był chłopakiem Danieli, z którą ja byłam dwa miesiące, gdy rozstaliśmy się z Maćkiem. A więc coś łączy mnie z tym chłopakiem. Fascynują nas te same dziewczyny i gdy następnym razem znów zaciągam Maćka do pubu, on wpada w ramiona zakochanej w nim Zośki, ja spokojnie tańczę z Tomkiem, bo trzeba przecież omówić tę zbieżność gustów. Więc sama już nie wiem, czy jednoznaczna jestem, czy bi. Bo Maćka kocham, ale mój wilk warczy i szczerzy zęby, gdy z nim jestem, potrafi wściec się o byle talerzyk postawiony nie w tym miejscu. A śpi i łagodnie mruczy, kiedy jestem z dziewczyną. Kamila nie chce się teraz angażować. Mówi, że pobędzie trochę z Krzyśkiem, który za nią szaleje, ma sesję, więc nie będzie się rozpraszać. A ja się na to godzę i chociaż spała u mnie, bo było późno i bez sensu, żeby szła do domu, to jej prawie nie tknęłam. Rozebrałam ją, taką zmęczoną, ale majtek jej nie zdjęłam. Płakała przez sen, głaskałam ją i nuciłam kołysankę. Mój wilk czule mruczał, był spokój. We mnie też. I myślę sobie, że nie chcę być sama, to wiem na pewno, ale czego pragnę, ciągle nie wiem. 1.04.2015 r. W SŁUCHAWKACH NA USZACH Popatrz na niego, schodzi teraz po schodach z tymi wielkim słuchawkami na uszach. Zawsze zbiega, teraz schodzi. Ciężko mu. Śliczny chłopak prawda? Wygląda na piętnaście lat. Taki drobny, szczupły. A ma dwadzieścia, wiesz? Tak schudł ostatnio. Chce zagłuszyć się muzyką, ale się nie udaje. Ta gonitwa myśli, zgubiony wzrok. Znów łzy w oczach, nic nie widzi wokół. Słyszysz, co myśli? O niej, jak zawsze, bez przerwy od czterech lat, o niej. Teraz postanowił, że nie będzie już tak często do niej dzwonił, ani esemesował. Bo nie odpowiada, milczy, albo wrzeszczy na niego, żeby się odczepił. On płacze, albo też krzyczy, wyzywa ją. Serce mu pęka. Wiesz, jak boli takie popękane z miłości serce? Ja wiem, okropnie mu współczuję. Jej zresztą też. Taka wspaniała para dzieciaków, piękni, inteligentni, zdolni, pasują do siebie, a ciągle się ranią. Nie mogą się określić w tym życiu. Wiesz, jak to jest. Jak się jest dzieckiem i rodzice nie mają czasu lub ochoty, albo umiejętności, żeby cię kochać tak, żebyś wiedziała, że miłość do ciebie jest czymś naturalnym, to będziesz wchodzić w złe relacje, albo rozwalać dobre, żeby ciągle czuć lęk, że jesteś niekochana. Bo tylko ten lęk jest czymś naturalnym. Przyglądam się ich miłości od początku. Tacy piękni, młodziutcy, wpadali w euforię ze szczęścia, że są razem, a potem zdradzali siebie, ranili, żeby czuć tę tęsknotę, przerażenie i rozpacz. A gdy już się jakoś uporządkowali, to znów dobre, czułe rozmowy, plany na przyszłość. Ty wiesz, jak on o tym pięknie opowiada. O ich szeptaniach, zrozumieniu, bliskości. Że nikt nigdy z nim tak nie rozmawiał, nie czuł go tak mocno. Jest taki samotny bez niej. Ojciec opuścił ich, jak był mały, mama umarła. I tylko ta niezwykłą dziewczyna, która taka mądra, dobra, kochająca, ale czasem zła, okrutna, prowokująca. Teraz sprawdza smartfon. Już cztery godziny minęło od ich ostatnich smsów. Postanowił, że nie będzie pierwszy wołał. Poczeka. Każda minuta dla niego bez kontaktu ciąży bezgranicznie. Muzyka ma ogłuszać myśli, ale się nie udaje. Nadal gonitwa w głowie. Jak tydzień temu upiła się w tamtym pubie i poczuła, że facet przy niej ma niecne zamiary. Schowała się w toalecie i zadzwoniła, żeby ją zabrał. Zerwał się z łóżka, wziął taksówkę i natychmiast przyjechał. Nic nie mówił, nie ględził, naprawdę. Po prostu ją ratował. Była półprzytomna. Możliwe, że była w niej ta słynna pigułka gwałtu, który jakiś kutas, jej wrzucił do kieliszka. Ale cóż, na drugi dzień była słodka i wdzięczna, a na trzeci powiedziała, kocham cię, ale już nie będziemy razem. Bo tylko Justyna mnie fascynuje. Cholera, co te dziewczyny wyrabiają. Ale on nie ma nic przeciwko. Niech eksperymentuje, niech sprawdza. Zniesie to. Byleby nie odchodziła. Zobacz, naprzeciwko idzie śliczna dziewczyna, aż przystanęła na jego widok. Kocha się w nim od pół roku. On nie reaguje na jej adorację. Owszem, czasem porozmawiają, on dość obojętnie, ona w tym różowym napięciu. Potem umiera ze szczęścia przez tydzień, a on nie pamięta, że ona istnieje. Teraz stanęła przed nim i patrzy rozkochanym wzrokiem. Zobaczył to spojrzenie. Myśli, co ona się tak wgapia głupio. Widzisz, dociera do niego, zarumienił się. Uświadomił sobie, że on tak patrzy na swoją dziewczynę. Zrozumiał, dlaczego przed nim ucieka. Zdejmuje słuchawki, pogada z tą zakochaną. Nie będzie jej robił żadnych nadziei, ale teraz odpręży się, może nawet pośmieje. Nie, to za dużo powiedziane. Porozmawiają, może zajdą do kawiarni albo do kina. A tamta się zdziwi, że cisza w telefonie i wtedy sama zadzwoni. Tak będzie, wiesz. Ile takich na świecie. Teraz, w tej chwili. Pomyśl, ktoś kocha, ktoś ucieka, szuka gdzie indziej. A jednak tęsknimy za miłością, nawet jak przynosi cierpienie. 25.04.2015 r. DAMSKIE SPODNIE Przejrzała się sobie w wystawie. Tak, ładnie wygląda. Długie blond włosy, biała, lśniąca kurteczka. Srebrna torebeczka. Spodnie, damskie oczywiście. Nie włożyłaby do tej kurtki męskich. Pantofelki na płaskim, bo, kurczę, jest za wysoka. Metr osiemdziesiąt pięć. E tam, dzisiaj czuje się świetnie, idzie i przyciąga wzrok. Przyglądają się jej wszyscy. Babcie, chłopaki z podstawówki, niech się śmieją. Nawet to dziecko w wózku pokazuje ją matce. Facet z pizzą wywalił gały. Uśmiechnęła się do niego. To prawda, makijaż ma mocno wyzywający. W końcu jest prostytutką. Miała nadzieję, że nikt na ulicy nie będzie miał wątpliwości co do jej profesji. Marzyła, żeby tak się stało i jest. Pomyślała o wczorajszym wieczorze. Telefon: Moniko, chcę dzisiaj do ciebie przyjść o dziesiątej. Dobrze, czekam. Ubiera się, maluje. Wkłada tę nową czarną bieliznę, różową haleczkę. Uwielbia tę różową, chyba bardziej nawet od czerwonej. Potem przychodzi klient. Nie ma ulubionych, nie podchodzi do tego uczuciowo. To jest jej praca. Więc przychodzi ten klient mówi, czego potrzebuje. Monika lubi eksperymenty i oczywiście się zgadza na wszystko. Wczoraj też było fajnie. Jakaś kobieta splunęła jej pod nogi. Dobrze, tak powinna, trzeba wyrażać swoje uczucia. W końcu normalni, moralni, religijni ludzie powinni ją potępiać. Uśmiechnęła się. A może, coś jej przyszło do głowy, może to zrobi. Tak, tylko trzeba znaleźć odpowiednie miejsce. Tutaj będzie dobrze. Małe schodki prowadzące do sklepu z używanymi ciuchami. Nikogo na razie nie ma. Zeszła i powoli, jak ją ktoś zobaczy, to nie szkodzi, mogą patrzeć, zaczęła zdejmować spodnie. Dobre miejsce, żeby je tu zostawić. Złożyła je starannie i położyła w kącie. Westchnęła głęboko, pogładziła się po nogach. Dobrze, że ma te różowe, błyszczące rajstopy. Ładnie grają z kurteczką. Teraz wyjdzie, niech patrzą. Patrzą rzeczywiście. Tamten w samochodzie zatrąbił. Bo na pewno wygląda, jakby wyszła z domu zapominając się do końca ubrać. Gapią się już wszyscy. Ten chłopak aż przystanął z otwartą buzią. To był dobry pomysł z tym zdjęciem spodni. Będzie tak sobie szła aż do mieszkania. Otworzyła drzwi i już teraz pośpieszniej rozebrała się. Zmywała makijaż, zdejmowała perukę, zamieniała się w Krzyśka. Teraz do pracy, którą wybrał sobie, żeby być niezależnym i mieć co jeść. Bo pieniądze z prostytucji ledwo starczają na kosmetyki i bieliznę. Tu nie ma ekscytacji. Zwykłe, ponure życie. Najważniejsze, że niezależne. Zbieranie złomu nie jest podniecające. Ale cóż trzeba z czegoś żyć, westchnął. 2.02.2015 r. KOLANO Iwona powąchała swoje kolano. Cuchnęło. Piekielnie cuchnęło. Przyjrzała się mu uważnie. Było rozkopane, w środku jakieś palenisko. W palenisku robaki. Cuchnęło. Obrzydliwe. Chciała odejść stamtąd. Może odlecieć. Smród ciągnął się jednak za nią. To było obrzydliwe. Nie chciała więcej tego czuć. Spojrzała na swój łokieć. Tam też był jakiś dół i też śmierdział. Dosyć tego krzyknęła i obudziła się. Sen, dobrze. Nie, niedobrze! Nadal cuchnie. Co tak cholernie śmierdzi? Chciała wypchnąć męża z łóżka, żeby poszedł sprawdzić, ale przypomniała sobie, że ten pracoholik siedział wczoraj z tym swoim katarem przy pisaniu referatu na konferencję w Kopenhadze prawie do północy. No to mu odpuści i nie będzie wysyłać na nocną wyprawę po mieszkaniu. Wstała. Kapcie jak zwykle rozlazły się po pokoju. Jak tylko spuści je z oczu, natychmiast zaczynają szaleć. Pieprzone kapcie na dodatek włażą jej nie na te stopy, jakby ich nie miała już dwóch lat z okładem i nie mogły, kurde, się nauczyć, która lewa, a która prawa. Idzie. Człapie do kuchni, bo stamtąd chyba leci ten zapaszek. Zapaszek? Zapaszydło! Światło. O nie, o nie, jej ukochany czajnik, który wzbudzał w kumpelach tę przyjemną dla niej zazdrość, spalony na czerwonobordowy guzik. Szlag! Teraz będą miały satysfakcję. Ciągle ględziły, żeby sobie kupiła elektryczny, albo chociaż z gwizdkiem. Mogła wtedy robić wyniosłą minę i mówić, że dla niej estetyka ważniejsza. Bo był taki śliczny. Czerwony w białe kropeczki. Miała sześćdziesiąt lat temu taką sukieneczkę, wie, bo zostało zdjęcie. Stała taka urocza, trzyletnia dziewczynka na krześle przy ścianie, na której wisiało prześcieradło. Nie widać wprawdzie kolorów, ale się domyśla, że tak musiało być. A teraz jakiś guzik został z czajnika. Poślizgnęła się otwierając okno. Co to jest, co tu leży?! No tak, kiełbasa w tych ohydnych plastikowych opakowaniach. Wczoraj sobie kupiła krakowską na kolację, co ona tu robi na podłodze? Wściekła na głupią kiełbasę otworzyła lodówkę. Aha, to dlatego dziwiła się, że właśnie przy poprzednim siusianiu wyjęty papier toaletowy nagle zniknął. Leżał tutaj, w lodówce. Włożyła kiełbasę, wyjęła papier. Popatrzyła na zegar. Czwarta piętnaście. Zamknęła kuchnię, Niech się wietrzy. Otworzyła drzwi ponownie. Obrzuciła uważnym wzrokiem całą przestrzeń. No, zmarszczyła groźnie brwi. Nie ruszać mi się, powiedziała do mebli, naczyń, żywności i innych przedmiotów, i zgasiła tym razem światło. Położyła się do łóżka napominając kapcie, żeby się nie ważyły przestawiać. Zasnęła. Powąchała kolano. Było gładkie i miłe w dotyku. Nic nie czuła. Sprawdziła łokieć, na nim rosła maleńka stokrotka. Delikatnie pachniała. PROZA CZY JEDNOZNACZNA? 6.02.2015 r. KTO I DLACZEGO? Oktawia zamknęła drzwi i wyszła na ulicę. Czuła się zdenerwowana i rozżalona. Tak nie miało być, powinna tym razem czegoś się dowiedzieć. Znów nie wyszło. Jakie to głupie. Jakby ktoś splątywał ich nici porozumienia. Tak się nie powinno dziać. Miała zawsze doskonałe porozumienie z panią Władzią. Jakby była jej piątą córką. Bo tych synów i córek pani Władysława miała co niemiara. Chociaż teraz o jedną mniej. Znów wróciło wspomnienie tamtego dnia. Też świeciło tak mocno słońce, chociaż to był marzec, a teraz październik i szła tak szybko, spieszyła się do pracy, jak dziś. Nie mogła tego przewidzieć. Czy teraz, jakby ktoś ją zaczepił, tak jak wtedy Beata, to poszłaby z nim na kawę? No gdzie, za dziesięć minut powinna już być w zakładzie. Też by powiedziała, że nie może i że następnym razem. Och, nie, oby nigdy się to nie stało. Tak powiedziała Beacie, a ona na drugi dzień, poczuła, jak łzy cisną się jej do oczu, ona na drugi dzień popełniła samobójstwo. Połknęła te piekielne tabletki. Boże, dlaczego?! Przecież nie dlatego, że z nią nie porozmawiała. Ale jakby… Jakby wtedy się zatrzymała i zadzwoniła do szefowej, że się spóźni? Na pewno dostałaby ochrzan, nie ma mowy, ale może by przegadała problem? I ona by jej opowiedziała i nie zrobiła tego. O czym by opowiedziała? Nagle zrobiła się blada jak ściana. Przecież mogłaby ją zapytać. Nie, w życiu. To jest przerażające, nie, nie odważy się nigdy. Po raz pierwszy zobaczyła Beatę, kiedy wróciła z pogrzebu. Położyła się, żeby odetchnąć po tym pogrzebowym płaczu, gdy nagle poczuła obok czyjąś obecność. Myślała, że mama weszła do pokoju, a to Beata siedziała na krześle. Zaczęła tak krzyczeć, że wszyscy się zbiegli, otoczyli ją, dopytywali, co się stało. Beata się rozpłynęła, a Oktawia po kropelkach babci uspokoiła i zasnęła. Ale to był dopiero początek. Nie dało się tego wytrzymać, pojawiała się w najmniej spodziewanych momentach, w różnych miejscach mieszkania. Pamięta, jak kiedyś przed wyjściem wpadła do dużego pokoju po torebkę, która wisiała na krześle, a ona siedziała na nim. W końcu dostała jakiejś nerwicy. Mamo, ja dłużej tego nie zniosę. Koleżankom w pracy powiedziała kiedyś, że Beata ma do niej taki straszny żal za tę nieodbytą rozmowę. I na drugi dzień, gdy oglądała telewizję jej zmarła przyjaciółka weszła z balkonu do pokoju i powiedziała: No coś ty, Oktawio, ja nie mam do ciebie żalu, to nie przez ciebie się zabiłam. Wtedy ona: Jak ty tam się dostaniesz, jak stąd odejdziesz? A Beata: Tak jak przyszłam, przez balkon. cd. str. 32 Rys. Monika Ślósarczyk Gazeta literacka 31 Ale to jej nie uspokoiło. Ta rozmowa jeszcze bardziej ją rozdygotała. Jeszcze bardziej bała się, że znów się zobaczą i nadal cd. ze str. 31 ją dręczyła przyczyna samobójstwa Beaty. Dlatego zachodziła co pewien do pani Władzi, jej matki, żeby wreszcie zrozumieć i dowiedzieć się, o co w tym wszystkim. Ale tak jak dzisiaj ktoś splątywał wątki, zaburzał porozumienie. Kto i dlaczego? Czy kiedyś się dowie? 5.02.2014 r. poczekalni do upadłego dostałam się wreszcie do pani doktor, która strasznie ucieszyła się z mojej dolegliwości. Powiedziała, że też to miała, ale przeszło, jak brała te leki. Cały czas opowiadała o sobie, a mnie było coraz gorzej. Było gorzej i w następne dni, chociaż połykałam te tablety systematycznie. Wreszcie kolejna koleżanka załatwiła mi wizytę poza kolejką u znajomej laryngolog. Okazało się, że to poza było jednak po wszystkich pacjentach. Siedziałam więc kilka godzin bez ruchu w poczekalni, bo wiesz, co u mnie z ruchem się wiązało, Wreszcie wpuszczono do gabinetu. Zaczęły mnie panie laryngolog i jej asystentka badać na wszystkie strony, aż zakrzyknęły, ho, ho, ho, pani jest naprawdę chora! Odetchnęłam z ulgą, ktoś to wreszcie zauważył. Dostałam kolejne leki i powiem ci, moja kochana paniusiu, że zaczęło mi się co nie co poprawiać. A nawet zastanawiam się, czy nie utrzymać tego stanu, bo wiesz, okazało się, że mam całą masę różnych znajomych. I to nie tylko takich, co mieli, to co ja i w związku z tym anegdotę, za anegdotą mi przytaczają, od których jeszcze bardziej mi niedobrze, ale i takich, co obiadki mi przynoszą, kolacyjki, książki i płyty. Byleby nie przychodzili wszyscy razem, bo jednak muszę czasem odpocząć. 24.01.2015 r. Rys. Monika Ślósarczyk SAMA POSZŁAŚ NIE WSZYSCY RAZEM Żebyś ty wiedziała, paniusiu kochana, co ja tutaj przeżyłam. Patrzysz ty na mnie i nie możesz się nadziwić, jak ja tutaj półprzytomna leżę w mojej ślicznej czarnej koszulce. Ale ja tylko pozornie taka piękna jestem, jakbyś się lepiej przypatrzyła, to byś zobaczyła, co tu się ze mną dzieje. Wszystko się zaczęło ponad tydzień temu. Wstaję ci ja z łóżka chcąc do toalety się udać, a tu nagle cały świat kręćka dostaje i lata mi jak na karuzeli jakiejś przed oczami. To ja się oczywiście wyfrancoliłam, paniusiu kochana ty moja, i leżę jak długa w kuchni uwalona, nie mogąc ani ręką ani nogą ruszyć. Niedobrze, myślę sobie, coś się z tym światem stało, oszalał. Poleżałam ci ja deczko na tej podłodze, aż wreszcie powolusieńku podnoszę się i przytrzymując jedną ręką świat, drugą wstaję, żeby tę toaletę wreszcie odwiedzić, bo powódź by tu była zaraz niechybnie. W końcu zaczęłam dzwonić po przyjaciołach i znajomych, żeby mnie ktoś podrzucił do lekarza. Wszyscy, ale to wszyscy, mieli w swoim życiu zawroty głowy i każdy natychmiast opowiadał, jakie to fajne i jak szybko mija. Mnie tam nie mijało i jakoś, moja paniusiu nic a nic nie śmieszyło. Jedna kumpela przyszła, pogadała, popatrzyła, ponarzekała na służbę zdrowia, w której pracowała, poradziła jechać na pogotowie i poszła. Ale jak tu jechać, kiedy dojść do drzwi nie mogę. Sprawdziłam wszystkie źródła mojej choroby w internecie. Było ich sporo całkiem. Tylko że ja nie wiedziałam, które to jest. Następnym dniem była niedziela. Znalazłam adekwatnego lekarza od głowy w googlach i wydzwaniałam do niego co i raz, między jednym odlotem świata, a drugim. Na szczęście nie udało się dodzwonić, co stwierdziłam potem, gdy uświadomiłam sobie, że byłam u niego dwa lata temu, a on na moje dolegliwości popatrzył z pogardą i powiedział, żebym to ja miał takie problemy, a potem nie dał zwolnienia, ani lekarstw i cierpiałam łażąc do pracy przez następny tydzień, co w końcu skończyło się i tak zwolnieniem, tylko że przez innego lekarza wydanym. Wreszcie świat nawet na leżąco wirował coraz bardziej i obudziwszy się rano w poniedziałek, wiedziałam, że dalej nie zdzierżę. Na pogotowie więc jednak zadzwoniłam i zabrało mnie ono w postaci trzech na czerwono ubranych przystojniaczków, co mnie na noszach znieśli, przewieźli, posadzili na krześle inwalidzkim i poszli. Jestem kobietą z temperamentem, tutaj jednak w świecie, w którym ściany mieszały się z sufitem, nie byłam w stanie o nic pytać, ani prosić. Wreszcie położono mnie na łóżku, podłączono do aparatur i opuszczono. Ale sama nie byłam, w jednej strony rzęził umierający staruszek, z drugiej bełkotał poniedzielny pijak, a środku ja, w bezruchu, bo każde odwrócenie głowy zwalało mi na nią cały budynek tego ogromnego szpitala. Zrobiło się zimno. Obok leżała mała kołderka. Czy mogłaby mnie pani przykryć, poprosiłam drżącym głosem starą, grubą babę, która właśnie weszła w fartuchu pielęgniarskim. A sama co, chyba nie sparaliżowania, nich siądzie rozłoży i się okryje. Boję się, że porozrywam te przewody, które do mnie poprzyczepiano, wyszeptałam. Sapała, stękała i narzekała, gdy zdecydowała się wreszcie mnie okryć. Widać było, że dodałam jej wiele cierpienia. My tu pani nie pomożemy, powiedział doktor zatopiony w komputerze, musi pani iść do rodzinnego, wziąć zwolnienie i leki. Zadzwoniłam po koleżankę, mogła przyjechać. Szłam przy ścianie chyba wieczność całą, żeby znaleźć się przy wyjściu. A potem była jeszcze ta ogromna przestrzeń bez żadnych poręczy, którą musiałam przemierzyć do samochodu. Oj, paniusiu kochana, ty nie myśl sobie, że to koniec mojej udręki. Inna przyjaciółka mnie zawiozła na drugi dzień do przychodni. Wyczekana w 32 Migotania 47 Pani Bożenka pocałowała psa w nos. Mój piesiulku kochany, co ja bym bez ciebie zrobiła! Pogłaskała słodki pyszczek rozkosznego pekińczyka. Nikt takiego na osiedlu nie ma, ty jeden, mój skarbulku. Zaraz pójdziemy na spacerek, tylko zrobię siusiu, dobrze? Sapnęła. Niełatwo siedemdziesięcioletniej, korpulentnej pani tak szybko się poruszać. Spacerki z psem dodają wigoru, zapewniają stosunki towarzyskie. A słoneczko dziś świeci. Będzie miło. Zarzuciła na ramię smycz, nie musi maluszka przywiązywać. Zawsze się jej trzyma, nie ucieka, dlatego daje mu swobodę. Zamknęła drzwi i dziarskim krokiem zeszła trzy stopnie w dół. Parter jest bardzo przyjazny starszym paniom. Pan Sławeczek z laseczką elegancko się ukłonił, lubi takich szarmanckich. O pogodzie się miło pogawędziło, że wiosna późna, ale jaka ładna i że forsycje już kwitną. Pan Sławek o swoich z młodości pogawędził, ona napomknęła o lesie z konwaliami, na które się już nie może doczekać i rozeszli się. Troszkę zarumieniona pomyślała, że szkoda, że nie znali się pięćdziesiąt lat temu, bo może by z tego coś wynikło. A nawet dziesięć. Gdy odszedł w Bogu jej Józio, ponętną jeszcze była kobietką. Teraz już za późno, zarumieniła się poprawiając leciutko włosy. Jakie słodkie to maleństwo, pani Sabinko, zawołała na widok młodej sąsiadki z wózkiem i już paplaninka przemiła o rozkosznościach macierzyństwa i jeszcze większych babciowania. Bo przecież wnuki też ma, wprawdzie za granicą, ale przecież są skajpy. A tu sąsiadka z naprzeciwka z zakupami idzie, co tam pani Kreczmarowa dzisiaj dobrego na obiadek robi? A to i to, a ja to i to, i już rozwija się rozmowa jak najbardziej przyjazna i serdeczna. Dobry jest świat myśli radośnie pani Bożenka, tyle miłych ludzi, i na co tu narzekać? Narzeka się, jak się spotka pana Wacława. On ma tyle argumentów na to, że jest źle, że naszej bohaterce tylko kiwanie głowy zostaje, wzdychanie i podnoszenie oczu do nieba ze zgrozą. Dobrze spotkać tak światłego mężczyznę, myśli, otwiera człowiekowi oczy. A co tak sąsiadka sama dzisiaj wędruje, pieska gdzieś oddała, woła wesoły emeryt z trzeciego bloku dalej. Jak to sama? Z moim Pikusiem przecież. A gdzie on jest? Gdzie on jest? Pikusiu, gdzie jesteś? Uśmiech zamiera na twarzy Bożenki, Pikusiu. Serce zaczyna łomotać, nogi coraz szybciej biegną, to tu, to tam. Pikusiu, woła głośniej i głośniej, Pikusiu. Boże, samochód go rozjechał, nie to gołąb, chwała Bogu. Biegnie, łzy w oczach. Co to będzie, zginął, porwali go, udusili, zabili. Wrócę, do domu, myśli gorączkowo, przejdę całą trasę od początku. Może gdzieś pod krzaczkiem się zasiedział. Podbiega do domu, podnosi głowę do okna, a tam rozżalony Pikuś wyszczekuje swoje pretensje. Miałaś mnie zabrać na spacer, a sama poszłaś. 8.09.2013 r. WIZYTA Tęskniłam za nimi od dłuższego czasu. Ale jednocześnie obawiałam się, że gdy przyjdę, natknę się na ich ból, odchodzenie. Więc ciągle coś mi przeszkadzało wybrać się do nich. Ale teraz byłam blisko i zaszłam. Trzy miesiące niewidzenia, a tacy zmienieni. Ona słabiutka, z sińcami pod oczami, drżąca. On blady. Starzec. Co zostało z ich niedawnego jeszcze piękna? Uśmiechy, życzliwość. Ciasto na stole. Ona go po rękach uderza. − Jak ty lejesz tę herbatę, nie widzisz, że ci się ręce trzęsą. Nie bierz się za to, czego nie umiesz. Nigdy nie widziałam jej takiej złej, agresywnej. On spokojny, nie reaguje. Patrzy łakomie na ciasto, które kupił, gdy zadzwoniłam, że zaraz przyjdę. Na szczęście prawie nie słyszy. Nawet w aparacie. Ona zamyśla się, patrzy gdzieś w głąb siebie: − Po tym ostatnim zawale, jeszcze mniej śpię. Ale nie martwię się tym. Przypominają i się obrazy z dzieciństwa. Tak wyraźnie, jakbym oglądała fotografie. Albo film. Nawet zapachy. Zapach piwnicy u mojej babci. Słoiki na półkach. Każdy osobno. Wyraźnie. Ustawienie, kolory. Nie wiedziałam, że tak można pamiętać. Otwierają się szufladki, przez lata, dziesięciolecia pozamykane. Szkoda, że tak daleko jesteśmy od dzieci I wnuków. Oni nic nie wiedzą o naszym życiu. Chciałabym im to opowiedzieć. O dzieciństwie, o tej strasznej wojnie. − A teraz to dziwne rzeczy porobiły się z tym Kościołem. Nagła zmiana tematu. To on zatopiony we własnych myślach. − Kiedyś się nie zastanawiałem, jest Bóg, nie ma. Po prostu wypełniałem rytuały, chodziłem do kościoła. A teraz moja noga już tam nie stanie. Jak to zrobić, żeby ominąć to wszystko, jak się umrze? Żeby żadnego księdza broń Boże nie było na moim pogrzebie. − Na moim też− ona szybciutko dodaje. − A pamię tacie− jego nagły wybuch śmiechu− jak w tym filmie „Poznaj moich rodziców” ten zięć potracił niechcący stojącą na kominku urnę i konsternacja: Babcia się rozsypała! Teraz ona: − Nie trzeba się martwić. W takim popiele nie ma bakterii, nie ma już ciała człowieka. Popiół jest czysty przecież. Powinni nas spalić i wysłać do synów, do Kanady. I zaraz on: − Wsypią nas do oceanu i z głowy. Tak byłoby najlepiej. Potem jeszcze o Bogu pogadaliśmy. Trochę się uśmiechałam w duchu. Moja mama, ich przyjaciółka z młodości, pod koniec życia zrobiła się taka religijna, gdy mnie wychowywała daleko od kościoła, oni do kościoła chodzili, a teraz ateiści jak się patrzy. Żegnamy się czule, ja już z tęsknotą i wyrzutami sumienia, bo wiem, że nie będę tu zbyt często. Oni ze zrozumieniem, że nie mam tyle czasu dla nich. Moi kochani, bądźcie jak najdłużej. 5.12.2013 r. KREW MATKI Czuła, że zaraz weźmie garnek z zupą, w którym miesza łyżką i trzaśnie nim o podłogę. Kiedyś to się stanie. Soliła zupę łzami, słuchając, jak matka czuliła się do słuchawki: – Moja ty Moniczko kochana, kocham cię córeczko, całuję twoje oczka i buzię. Jesteś taka słodka i piękna. Gdzie tam stara. Pięćdziesiąt pięć lat to jeszcze naprawdę malutko, jeszcze będziesz tańcować i zachwycać mężczyzn. Chociaż twój Zdzisio to ciągle przystojniaczek. Żeby nie wy, to ja bym już nie żyła. Ta Kryśka to mówię ci, myśli tylko o tym, żeby mnie otruć. O, teraz gotuje zupę, a ja zastanawiam się, jaką to truciznę mi wsypuje. Krystyna mieszkała z matką już piętnaście lat. Z góry było wiadomo, że to ona się nią zajmie w odpowiednim momencie. Pięć lat młodsza Monika była zawsze chorowita i nerwowa, więc nie miała do tego głowy i czasu. Natomiast zagarnęła całą miłość matki. Teraz Krystyna gotuję tę zupę, której matka prawdopodobnie nie tknie, żeby się nie zatruć i ociera ukradkiem łzy. – A co ty tak stoisz, jak kołek– wrzeszczy staruszka– truciznę mi wsypujesz! Rusz się wreszcie, ty tępa łazęgo! Ruszasz się jak mucha w smole. Zawsze z ciebie była niedorajda. Ani pracować nie umiałaś, ani dorobić się czegoś porządnego. Męża też sobie wzięłaś, który wiecznie się gdzieś szlajał po delegacjach– powtarzała po raz setny stare zarzuty– dzieci takie urodziłaś, żeby ci teraz uciekły do jakichś Szkocji i Irlandii, języka swojego zapomną, Polakami już nie są. A ja tu muszę się męczyć z tobą narażona na kradzież. Że też dałam ci upoważnienie do moich środków płatniczych! Krystyna wzięła do siebie matkę, bo ta codziennie wydzwaniała roztaczając zatrważające obrazy swego cierpienia, choroby i umierania. Przerażona jeździła więc niemal codziennie na drugi koniec miasta, żeby zastać ją rozweseloną i w doskonałym zdrowiu. Tylko na jej widok bladła, słabła i mówiła o swoim opuszczeniu. Monika nie miała czasu i była zbyt wrażliwa, żeby wspomóc Krystynę w obowiązkach, więc ta, jak całe życie, chodziła wokół matki słuchając jej i wypełniając wszystkie zlecenia. Nawet nie śmiała powiedzieć, że marzy o historii, bo córka miała być inżynierem. Skończyła więc budownictwo i spędziła życie w biurze projektów przy desce kreślarskiej, nie mając wiele satysfakcji. A teraz już ma ją piętnasty rok u siebie. Wprawdzie zawsze we wszystko się wtrącała, ale nigdy nie była aż tak agresywna. – Długo będziesz tą truciznę mi tam wsypywać?! – usłyszała wrzask zza ściany– i tak nie będę jadła. Chodź tu i obetnij mi paznokcie! Rusz się wreszcie. Krystyna westchnęła i poszła po nożyczki i pilnik. Ręce jej drżały, gdy zabierała się za ten matczyny manicure. – A co ci się tak ręce trzęsą, piłaś, czy co? Może jesteś alkoholiczką?! Nie mogło się inaczej wydarzyć. Stara, słaba skóra przy paznokciu osiemdziesiąciopięcioletniej kobiety musiała pęknąć i zalać się krwią. Leki, które brała na rozrzedzenie ze względu na zastawki w sercu działały bardzo dobrze. Z rany ciekło obficie. – Nie udało się otrucie, to wzięłaś się za zarżnięcie tej, która cię w mękach rodziła– zawyła staruszka. Podniosła zakrwawiony palec w rozpaczliwym geście męczennicy: – Ale zanim się wykrwawię opryskam ci to twoje mieszkanko. Wszędzie będziesz miała krew matki, pamiątkę po mojej śmierci! Wyczłapała się z pokoju, machając ręką, rozpryskując krwawe plamy po ścianach. – Mamo, niech mama przestanie– odezwała się z udręką Krystyna– niech mama da wreszcie spokój! – Spokoju ci się zachciało! Po moim trupie! Zostawię ci pamiątkę, ty matkobójczynio!– i bluznęła czerwoną posoką w twarz Krystyny. Łzy na policzkach córki mieszały się z krwią matki. Matki krwią. 11.11.2014 r. Hanna Brakoniecka A neta Kolańczyk vel Teresa Rudowicz… Aneta to pierwsze imię poetki, a jej nazwisko „po mężu”, Teresa to jej drugie imię, a Rudowicz – nazwisko panieńskie. Taki „dualizm”, może i sensowny, by oddzielić rzeczywistość od sztuki. Choć w tym przypadku tego się zrobić nie da. Życie i literatura tańczą tu poloneza w jednej, nierozerwalnej i skazanej na siebie parze. Ale umówmy się, że w tym tekście będziemy mówić o Teresie Rudowicz. Oto skrótowy biogram poetki: …kaliszanka od pokoleń, autorka książek, artykułów, audycji radiowych, wystaw dotyczących literatury i literatów Wielkopolski. Wielokrotnie wyróżniona Nagrodą O poezji Teresy Rudowicz Pamięć, sumienie, nadzieja Prezydenta Miasta Kalisza w dziedzinie twórczości artystycznej, upowszechniania kultury i dziedzictwa narodowego. Wydała trzy tomiki wierszy. Współtworzy, jako autorka tekstów, zespół Rozmark Cafe. Członkini zarządu Stowarzyszenia Promocji Sztuki Łyżka Mleka. Strona autorska: http://rudowicz.poezja-art.eu/ Ponadto poetka ma w sobie pasję społeczną. Sprowadzała się ona nie tylko do wymyślania i organizowania rozmaitych wydarzeń literackich; dość powiedzieć, że np. ósmy rok z rzędu współtworzyła kaliską aukcję dla WOŚP Jurka Owsiaka. Najciekawsze jest jednak to, że wraz ze swą przyjaciółką, Izabelą Fietkiewicz-Paszek, reanimowała Kalisz jako „miasto literackie”. Zaczęło się to na dobre w roku 2011 od Ogólnopolskiej Konferencji o Ekfrazie w podkaliskim zamku w Gołuchowie. A w roku 2012 ruszył Ogólnopolski Festiwal Poetycki im. Wandy Karczewskiej – impreza po prostu wspaniała, robiona z pomysłem i rozmachem. Poza tym na spotkania autorskie zaczęli przyjeżdżać nad Prosnę autorzy z różnych stron, w tym takiej klasy, jak np. Hanna Krall czy Wiesław Myśliwski. Kalisz literacki dziś jest jednym z najciekawszych eventów kulturalnych, jakie ostatnio się pojawiły. Ten biogram budował się od lat. Jak widać, Teresa Rudowicz w życiu kulturalnym była aktywna jeszcze zanim pokazała nam swoje wiersze. A te zaczęła pisać w wieku szkolnym. Jej pierwszy tomik, a w zasadzie arkusz poetycki, ukazał się w roku 2011. Była to jedna z pierwszych publikacji Zaułka Poetyckiego „Pomyłka” – oficyny szczecińskiej, której zawdzięczamy nie tylko solidny poziom, ale i nowy image książki poetyckiej. A zaczęło się wszystko w roku 2003 od książki Wieczna narzeczona. Literackie wędrówki po Wielkopolsce. Książka ta była poniekąd plonem audycji radiowych Teresy, wykraczała poza granice ESEJ Leszek Żuliński jej miasta i okazała się kompetentnym materiałem ważnego literackiego regionu, jego tradycji i dorobku. W niej sylwetki od Stanisława Staszica, poprzez m.in. Niemcewicza, Mickiewicza, Krasińskiego, Norwida, Lechonia, Iwaszkiewicza – aż po Grochowiaka. No, kto wiedział, że ci pisarze mają cząstkę Wielkopolski w swojej twórczej biografii? Tak to się właśnie na dobre zaczęło… A co było wcześniej? Codzienna, do dziś kontynuowana praca nauczycielki-polonistki w szkole i rozwijająca się „pasja regionalna”. Rudowicz od wielu pokoleń jest związana z Kaliszem, a Kalisz – jeśli ktoś nie wie, to informuję – ma swoją arcyciekawą historię, także literacką. Nazwiska Adama Asnyka, Marii Dąbrowskiej, Marii Konopnickiej, Stefana Otwinowskiego są związane z tym miastem. Są i inne (np. Wojciecha Bąka) – jeśli na ten region Wielkopolski spojrzeć szerzej. Rudowicz sama o sobie napisała: Mieszkam w Kaliszu, mieście moich przodków, które przez lata kształtowali Żydzi i Rosjanie. Może z tego powodu stoję między światami i z takim samym zachwytem chłonę judaizm i prawosławie. Może z tego powodu również mentalnie czuję się dziewiętnastowieczna. Nie pasuję do dzisiaj, więc chętniej patrzę za siebie i tam szukam swojego miejsca. Poezja zaskoczyła mnie po czterdziestce. Przyszła niespodziewanie i została. Ano właśnie… Bohaterka tego szkicu mogła pozostać „regionalistką” i historykiem literatury (kim jest zresztą do dzisiaj), ale obudziła ją muza Euterpe. Pierwszą prezentacją był arkusz poetycki Oni. Wiersze z pamięci – jedna z pierwszych publikacji Zaułka Wydawniczego „Pomyłka”. Ten arkusz zawiera piętnaście wierszy i – rzekłbym – piętnaście ton wzruszenia. Otwiera go wiersz pt. kompozycja 84/28. Wiersz jest dedykowany innej Teresie Rudowicz – plastyczce krakowskiej, a ten „cyfrowy” tytuł odnosi się do tytułu jednego z kolaży artystki. Cytuję w całości: zaczęłam się niedawno / z liczby podobno szczęśliwej / będę jak matka pomyślałam najpierw / o tobie nie wiedziałam nic // czym jest sumienie i co światu po nim / kiedy rdza jak ciepły koc okrywa naboje / blizny, sprzączkę przy pasku do pończoch // może nosiła go Hilla może biegła na spotkanie / może zdążyła zanim bomby spadły na Warszawę / mały chłopiec dorósł do epizodu powstańca // pamięć – Tereso – pamięć jest towarzyszem / z którego zlepiłam nas od nowa / taki prywatny asamblaż // myślisz że przypadkiem / na użytek wierszy / ubrałam się w twoją tożsamość. Ten wiersz jest dla mnie symptomatycznym zwiastunem. Jest w nim piołunowy opar Historii, z którego Rudowicz ani nie może ani nie chce się otrząsnąć. Jest w nim szczególnie mocno przeżywany los Żydów. Jest inwokacja do sumienia i pamięci. Jest Teresa-Niobe, która opłakuje świat zagłady. Jest współprzeżywanie nieludzkich dramatów ludzi. Te przesłania pojawiają się w wielu wierszach Teresy. Etyka i historiozofia mają osobny rozdział w jej pisaniu. Bogdan Zdanowicz pisał, że autorka: Kreując postać „poetki Teresy Rudowicz” tworzy także siebie, z tego, co było, co zostało przeżyte; patrząc w trochę niedzisiejszy sposób, pyta o funkcję sumienia w świecie, nie tylko tym ze wspomnień, ale też dzisiejszym. Wydawać by się mogło, że trauma wojenna, często objawiająca się w snach, odejdzie wraz z pokoleniem, które ten dramat bezpośrednio dotknął. Jednak okazuje się to złudą. „Poetka wcielona” w postać historyczną, wędrująca po prywatnych historiach ludzi, których czyni bohaterami swoich wierszy, doświadcza tego stanu. Takie wejście do poezji było nietypowe – od razu problematyka ogromnej wagi, sygnalizująca ten rodzaj refleksji i empatii, o jakich „wsobni” debiutanci zazwyczaj nie mają pojęcia. Piętnaście wierszy przerastało dorobek poetycki całego życia niejednego autora. Ale za właściwy debiut Teresy Rudowicz zapewne uznawany będzie tom, który wyszedł w czerwcu 2012 roku (znowu w Zaułku, jak wszystkie dotychczasowe książki poetyckie tej autorki) i nosi tytuł Podobno jest taka rzeka. Teresa Rudowicz Już w jednym z pierwszych wierszy tego zbioru pada motto z Anny Świrszczyńskiej: siebie samych stworzyć musimy po raz drugi, / z inną duszą i innym ciałem, które – moim zdaniem – jest ważnym kluczem do tej książki. W wiersze wprowadza nas mała dziewczynka, ta sprzed lat, obecna teraz w swoim starszym wcieleniu. Powidoki minionego czasu i to zdziwienie, to ogromne zdziwienie, że kiedyś było się w innej skórze. I alienacja, poszukiwanie tożsamości, znalezienia niepojętej identyfikacji między sobą „kiedyś”, a sobą „teraz”. Sądziłem, że wiersze pójdą w „stronę freudowską”, że będą wiwisekcją tego stanu ducha, kiedy już nie dowierzamy samemu sobie, że mogliśmy kiedykolwiek być dzieckiem, a dzieciństwo jest tylko snem i niezbornym złudzeniem. Ale Rudowicz wybrała inną wersję tego snu, bardziej „reistyczną”. Majaki domu z dawnych lat, miasteczka, nieistniejących uliczek, zapamiętanych, lecz powyrywanych z całości fragmentów różnych zdarzeń i pejzaży, ludzi pokaleczonych przez los, dziwacznych, tragicznych, których zawsze pamiętamy, choć nie wiemy, kim byli i dlaczego właśnie tacy. Gdzieś, kiedyś przeczytałem takie zdanie Teresy: Kocham wszelką inność, najbliżej mi do tych wszystkich Karuś, Kłosek, Kryst spod płota. Oni to wiedzą, czują. Bardzo lgną do mnie wszyscy odmieńcy. I dobrze mi z nimi. Tak!, to tutaj widać. A potem coraz mocniej w ten tomik znowu wdziera się historia. Rudowicz we wszystkim, co do tej pory napisała, bardzo – przypominam – pielęgnuje swoje poruszenie losem Żydów. Holocaust stał się niemal jej osobistą tragedią, choć przecież urodziła się wiele lat po wojnie. Tutaj znowu wraca do tamtej gehenny i do swojego bólu, śpiewa requiem nad martwym morzem zagłady. Ale to nie są wiersze „zideologizowane”, raczej nostalgiczne, roniące spleen nad minionym światem i jego cierpieniami. To próba udźwignięcia schedy historycznej z całym jej dramatem; współprzeżywanie dramatu, o którym przecież tu, w Polsce, wielu z nas zapomniało. I jeszcze jedno zdanie ze Świrszczyńskiej: nieistnienie tak bardzo przypomina nieśmiertelność. Zdanie przewrotne i mądre, jakby u Teresy przyświecające owej nieśmiertelności, którą ona sama stwarza tamtym biednym ludziom swoją pamięcią, swoim pisaniem i swoją czułością. cd. str. 34 Rys. Monika Ślósarczyk Gazeta literacka 33 Rys. Monika Ślósarczyk ESEJ I tak, wiersz po wierszu, płynie tu czas, odkładają się góry ludzkich kości, wznoszą ruiny wszystkiego, co było ich światem, płycd. ze str. 33 nie rzeka lat, w sen przewracają się dawne powidoki i klimaty. Rudowicz pisze: nie wiem co będzie pierwsze / ziemia przed nami czy człowiek za burtą. I ta burta, choć pojawia się tylko raz, jest ważnym słowem w całym cyklu. Bo to jest tomik o wpisanym w los przemijaniu, o zatopionych wyspach i nieustannym gubieniu wszystkiego, czym żyliśmy. Jak małe Atlantydy wyłaniają się z tych wierszy relikty utraconego czasu i Proustowska za nim pogoń. W dalszej części mała dziewczynka coraz bardziej gdzieś nam przepada. Ale starzejąca się kobieta w jednym z wierszy mówi, że jest jak szmaciana lalka uszyta z resztek. I kolejne zdanie kluczowe: nieustannie próbuję znaleźć miejsce, z którego wzięłam początek... – tak, myślę, że tu jest sedno i poezji, i ważkiej postawy życiowej tej autorki. Dla niej źródło jest czymś fundamentalnym i wszelka podróż w odwrotną stronę komponuje egzystencjalną filozofię, jaką na co dzień Rudowicz wyznaje. Ona całą sobą przypomina zastygłą Niobe, choć hedonizm dobija się swoich praw. Toteż wiersze o miłości, bo i takie tu znajdziemy, choć czasami pobrzmiewają chandrą kolejnej nieziszczalności – są gorące, namiętne, z tą cudowną, typową dla Teresy mgiełką fatalizmu. To bardzo wyrazisty „tomik”, utrzymany w spójnym klimacie, rozwijający się konsekwentnie ze strony na stronę, dorzucający raz po raz nowe nutki. Poetka znalazła też swój język. Nie należy on do żadnej tradycji, nie skłania się ku żadnej ze znanych mi awangard; jego siła bije z dwóch wartości: bardzo poruszającego imaginarium świata i losu oraz ze wspaniałej obrazowości przekazu. Ale gdybym miał tu dwa razy dłuższy tekst napisać o tej książce, to i tak w poincie powiedziałbym, że dałbym wszystko za nastrojowość tych wierszy. Ich powściągliwy liryzm, pod którego skórą aż kipi od czułości. Ten walor jest u Rudowicz wyzbyty taniego emocjonalizmu, on raczej ma korzenie zapuszczone w mądrości życiowej, a siła tak szytego „światopoglądu” potrafi mocno poruszyć. Chyba najbardziej wnikliwą recenzję z tego tomiku napisała Anna Łozowska-Patynowska. M.in. znajdziemy w niej takie słowa: Tomik poetycki Teresy Rudowicz jest typową wędrówką tożsamościową. Bohaterka utworów poszukuje zaginionej, uwikłanej w przeciwności, zacienionej i osłoniętej przeszkodami drogi personalnej. Wypatruje jej wszędzie. Centrum prywatnego wszechświata wyodrębnia się w postaci rzeki, strumienia przepływającego przez sam środek duszy podmiotu lirycznego. Podmiot wierszy T. Rudowicz nieustannie podąża w górę rzeki. Czym jest jednak ta rzeka? Czy jest to rzeka efemeryczna, ulotna czy też stała? Ile posiada dopływów, w którym miejscu przebiega linia nurtu, co stanowi jej koryto a co jest już jej brzegiem? Tak, konteksty są tu rozległe. Wcielanie się Teresy w czas przeszły i jej rozgarnianie mgieł teraźniejszych to splot tak wielu doznań i pytań, że uważny czytelnik w tym wszystkim znajduje i swój galimatias. Poruszający siłą rozterek choćby nie było na nie odpowiedzi. Kolejnym tomikiem był Korzeń werbeny (2013). Nie publikowałem z niego recenzji, ponieważ jestem co nieco w ten tomik wpisany, więc było niezręcznie… W tej próbie „całokształtu” nie mogę go jednak pominąć. Jolanta Szwarc wyłapała to w swojej recenzji, pisząc: Niewątpliwie Korzeń werbeny zaistniał dzięki książce „Ja, Faust” Leszka Żulińskiego. To ona zainspirowała Teresę Rudowicz do spojrzenia na świat oczami Małgorzat – zarówno tej Goethego, jak i tej 34 Migotania 47 Bułhakowa. Zatem mamy do czynienia z młódką jeszcze z warkoczami i dojrzałą kobietą, która zawarła pakt z diabłem, by odzyskać Mistrza. Ja sam nie wiem, dlaczego moje wiersze mogły być inspirujące tę akurat autorkę, faktem jednak jest, że pierwszy rozdział tomiku, zatytułowany Godziny, zwiera 23 utwory nawiązujące do moich „faustów. Jest to jednak cykl całkowicie samodzielny i o osobnej dykcji. Ach, jakiż on rozgrzany, jaki ezoteryczny! Cykl o potrzebie miłości, o marzeniu, o korelacji uczuć, o intuicji, o oczekiwaniu, o zwątpieniu, o niepokoju, o przeczuciach, o tym, co ma być, skoro nadchodzi… Psychologiczny i „estetyczny” majstersztyk namiętności, która oczekuje na spełnienie. Rudowicz po mistrzowsku kreśli „psychologię duszy” oczekującej odzewu ciała. Subtelność jest tak tutaj wymuskana, że zachwyca i pozostawia znaki zapytania o spełnienie. Moje, Twoje, każdego z nas. Wielki Goethe uświadomił nam to wszystko, a Rudowicz pokazała we własnej wiwisekcji poetyckiej. Potem mamy rozdział pt. Miesiące. Dwanaście wierszy, ale nie dajcie się zwieść ich kalendarzowym tytułom. To znowu wiersze o potrzebie miłości i różnych jej barwach – od wiosennej do zimowej. I znowu pojawiają się Małgorzata oraz Faust, pory roku malują klimaty uczuć i oczekiwań, drobne szczególiki i aury niosą piękny spleen oczekiwania na miłość, która w końcu najważniejsza… Ostatni rozdział to Kamienie. Chryzopas, turkus, jadeit, fluoryt i inne. Posłuchajcie, jaki piękny jest wiersz pt. diament: mogę cię kochać wielokrotnie wielorako / dodawać nowe wątki do istniejącej już nas osnowy / tak powstaje pamięć o wierszach Meli o Icku z ulicy Widok / sklepie kolonialnym Szmula // tylko w ten sposób możemy ocalić nasz zachwyt sobą / jeszcze świeży choć za kulisami gaśnie światło / a widownia ustępuje miejsca pustce // jutro opowiesz mi o Kolumbach z gwiazdą Dawida / ja tobie o getcie w Witebsku i „podniebnych ludziach” // poszybujemy – „dmuchawce latawce wiatr”. Rudowicz jest mistrzynią aury. Nie znam jej wiersza, który nie miałby „klimatu”. Jest też, być może, dobrą wiedźmą – ezoteryczność jej obrazów niesie opar pięknej tajemnicy, do której wrót wiecznie, nieustannie pukamy. Tom Korzeń werbeny sadza swoje wiersze okrakiem między marzeniem a tajemnicą, między jawą a snem. W tym jego siła i uroda. Werbena, jak wiadomo, jest byliną raczej pospolitą. Ale w Internecie czytam: Werbena jest rośliną stosowaną już w starożytności. Celtowie na jej bazie przyrządzali magiczne mikstury i odprawiali obrzędy. W Egipcie nazywana była „łzami Isis”, w chrześcijaństwie „świętym ziołem”, to ponoć jej zielem tamowano rany Chrystusa. W Chinach nazywana „zębem smoka”, ze względu na silne właściwości lecznicze. Moim zdaniem tytuł tego tomiku demaskuje Teresę Rudowicz: ona jest czarownicą. Tancerką ezoterycznych przestrzeni. Właścicielką fluidów podświadomych. I na dodatek zakochaną, tylko – do cholery! – w kim? Może przede wszystkim w urodzie świata i życia, choćby były nie wiem jak paskudne? Ostatnim zbiorem wierszy tej poetki są Błędne ognie (2014). Na początek cytat z noty wieńczącej książkę: Książka „Błędne ognie” to wynik wieloletniej fascynacji literaturą, sztuką i podróżami do miejsc ważnych, bo tylko takie dają się zapisać. Tak jak poprzednie tomiki, i ten spaja rozległa kulturowość, historyzm i alegoryczność wierszy Teresy Rudowicz z temperaturą emocjonalną i refleksją egzystencjalną. To wiersze, w których „wymiar osobisty” wtapia się w ogrom czasu i rozległość miejsc – w wieloraką przestrzeń, przez którą wędrowały pokolenia i wędrujemy my wszyscy. Wszystko to prawda! No więc wpłynąłem na suchego przestwór oceanu; nurzałem się w zieloność, jak łódka brodziłem... Dlaczego ta parafraza z Sonetów krymskich? Z prostej przyczyny: pierwsza część tomu tonie we wschodnich rubieżach – od Wołynia po Krym i Syberię. Oto tytuły (nie wszystkie, lecz tylko kilka wybranych dla przykładu) tych wierszy: Kamieniec Podolski, Krzemieniec, Drohobycz, Duszanbe, Erywań, Odessa, Samarkanda, Perm...). Są i rubieże wschodnio-północne: Ryga, Sankt Petersburg, Wilno... I są dukty transsyberyjskie (gdzie mniej mitów, a więcej gułagów). Ta „geografia” pławi się w czasie minionym. W świecie, jakiego już nie ma. Te wiersze są podróżą po Atlantydzie. Widzę oczyma duszy ten korab, na którym płynie Teresa i sam chciałbym teraz zamienić się w Adama, który, ze skały Ajudahu patrzy na jej podróż. Opowiem Wam, co widzę... Widzę dramat minionego świata. Wielkie pobojowisko Czasu i Historii. Gruzy przeszłości. Dagerotypy istnień, które blakną z każdym pokoleniem i wtapiają się w nieistnienie. Widzę tamte kolory, czuję tamte zapachy. Przenika mnie bladość patyny, prześladuje skarga rozpadu. Szczególnie pochylam się – za Poetką – nad bezgranicznym cmentarzyskiem Żydów, których cienie mówią do nas z tych wierszy. Biorę – jak nigdy dotąd – tę winę także na siebie, bowiem w jakiejś mierze dziedziczę aryjską historię białej rasy, do której wolałbym się nie przyznawać na tym akurat cmentarzysku… Zostały głuche echa... W wierszu Odessa ulica Grecka jest bez Greków, a Niemiecka bez Niemców. Rudowicz ma dar widzenia cieni i zmysł archeologa, który odgarnia kurz czasu. Rudowicz jest strażniczką pamięci. Opowiadaczką błędnych ogników dusz i zdarzeń, które wciąż tłuką się między nami, ale już nami ślepymi, już głuchymi, już nie czującymi tej wielkiej góry kości, po której stąpamy. To przesiąknięcie Historią, także historiozofią, także rozpaczą śmierci zadawanej nie przez Śmierć, lecz przez ludzkie piekło, ta nieskończoność mogiły, po jakiej stąpamy, te wądoły losu, czyhające na nas z niekończącym się arsenałem wnyków... – te tonacje tych wierszy najbardziej mnie poruszyły. Teresa Rudowicz ma fenomenalne ucho do wmyśliwania się, wtapiania w „rosyjskość”. Ona czuje tamten step i tamtą tundrę, tamte sioła i miasta. Ach, a ile tu wyraźnych tropów kultury rosyjskiej – Czechowa, Dostojewskiego, Pasternaka, Puszkina, Tołstoja... I m.in. wiersz pt. Pustelnia Optyńska: odkąd zrozumiałam, że jest możliwa / chciałam odbyć tę podróż wzorem Dostojewskiego / ujawnić swoje logismos // odnaleźć Zosimę, rozmawiać o moralności bez Boga, / historii, pamięci, miejscach tuż obok / (ale też o Babim Jarze, Ponarach), / nie pytać o narodowość. // jeśli jest prawdą: „żeby być zbawionym, trzeba brać / na siebie odpowiedzialność za grzechy wszystkich”, / zbawiam się co dzień od nowa i co dzień od nowa upadam. // w moim eremie cisza. wieczna kobiecość. las. / miałeś rację, Fiodorze, „ziemia, tylko ona, / ma w sobie coś sakramentalnego. Proszę zauważyć, jak pięknie i mądrze Autorka przechodzi od owego „historycznego funeralizmu” ku uniwersaliom. Przecież ten wiersz wyraża jakąś pan-etyczną nadzieję w ład własnego ego z całą ludzkością i przeszłością. Oto kaliber tej poezji, oto rozmiar jej „sakramentalnej” aksjologii. Podróże Teresy Rudowicz na Wschód są co najmniej troską o ład etyczny w naszych rozrachunkach z przeszłością. Są głosem marzenia o humanizacji zdehumanizowanej Historii. Ta pierwsza część tomu nosi nazwę Wędruję. Druga część opatrzona jest tytułem Wracam. Tu będziemy przebywać pośród m.in. Caravaggia, da Vinci, Fini, Goi, Muncha, Picassa, Tintoretta, Veronese... Kolejne wiersze niekoniecznie są ekfrazami dosłownymi, raczej inspiracjami, ale – rzekłbym – bardzo kobiecymi. Wędrówka po znanych galeriach, stawanie twarzą w twarz ze słynnymi obrazami... Hm, rzemiosła można się nauczyć, ale artyzm wymaga szaleństwa – pisze w jednym z wierszy Rudowicz. A potem „ukobieca się” z obrazu na obraz, nieustannie konfrontuje się z portretami Mistrzów, wyśpiewuje miłość, młodość, jędrność, cielesność i oskomę ciała, aż w końcu dochodzi do tego, co dostrzegła na obrazie Fridy Kahlo: powoli obumiera we mnie / dziewczynka o smutnych oczach. / zakryj mi twarz, kiedy urodzę martwą. Ten cykl jest niezwykle „rozestetyzowany” i hedonistyczny, aż w końcu dochodzi do cytatu z Sępa-Szarzyńskiego o wojnie, którą toczymy z szatanem, światem i ciałem. I część trzecia tomu – Odchodzę. W niej „tylko” czterostronicowy poemat pod takim samym tytułem. Poemat o oddalaniu się, o odchodzeniu miłości. Poemat gęsty, rozgrzany, zrozpaczony, wykrzykujący potrzebę miłości i rezygnację z miłości. Poemat boleśnie erotyczny. Gdzieś tu się „plączą” cytaty z de Sade’a, łącznie z tym: Całe szczęście człowieka polega na wyobraźni. U Rudowicz dochodzi jednak do zderzenia wyobraźni z behaviorem i artefaktem – to tworzy kontekst i kompleks doskonały. Na marginesie: w ogóle w całym tomiku przewija się też jakiś wątek intymny, ale zbyt wiele można mieć domysłów, by próbować go skonkretyzować. Zmierzam do końca... Chcę jeszcze jednak podkreślić tę triadę: Wędruję – Wracam – Odchodzę. Jest to droga od wspomnianej Historii do wspomnianego Ego. Koło zaczynające się „przed” i znikające w „po”. Wędrówka od Czasu do siebie, od zbiorowości do samotności, od buntu do rezygnacji... Już dalej nie będę wnikał w szczegóły – sam się nimi rozkoszuj, Drogi Czytelniku – w każdym razie muszę jeszcze podkreślić walor fundamentalny tego zbioru: to jego wspomniana kulturowość. Ona jest tutaj na każdej stronie obecna. Ona tu się panoszy. Teresa Rudowicz swój drugi świat ma w Bibliotekach i w Galeriach. Jej podróże są podróżami w głąb siebie. W literaturze umie znajdować rudymenty, symbiozy i kwintesencje, w malarstwie – obrazy samej siebie. W ten sposób język jej EGO lokuje się w doświadczeniu Historii i doznawaniu Sztuki. Ta poetycka opowieść, tyleż ponura, co hedonistyczna, uniwersalizuje się, wykracza z narracji osobistej w narrację poniekąd zbiorową. Jest to opowiadanie życia czułego, rozedrganego, wrażliwego i wielce mądrego. Co nie znaczy, że bezproblemowego. Fatalizm Teresy czułem tu w każdym utworze. Tylko, że smucić się lub płakać też trzeba umieć mądrze. I to jest siła tych wierszy! Wierszy niepokonanych Historią i przepełnionych Miłością. A język? Boże mój, jaki on piękny, bogaty a zarazem prosty, obrazowy, choć przecież wymagający od odbiorcy sporego oczytania i wiedzy. To jeden z najlepszych zbiorów, jaki czytałem w ostatnich latach. Anna Maria Musz pisała po lekturze Błędnych ogni: Teresa Rudowicz doskonale odnajduje się w pisaniu historii od nowa. Do każdej odległej przeszłości, mitów, obrazów i dzieł literackich dopisuje własną kontynuację. To twórcze śledzenie śladów połączone z bardzo osobistym ożywianiem dorobku ludzkości – na własny, prywatny użytek. Czy dla podmiotu lirycznego jest to sposób, by ocalić własną historię – właśnie dzięki wplataniu jej w to, co przetrwa, bo wiele znaczy dla ludzkości? A może jest to raczej czysto osobista potrzeba utożsamienia z tym, co zachwyca, porusza i zapada w pamięć. * * * Urodziła nam się niedawno Poetka, która zasługuje na większy rozgłos krytycznoliteracki oraz uwagę czytelniczą. Niestety, ostatnimi czasy odgraża się, że wierszy już pisać nie będzie. Dwie książki prozatorskie (jedna napisana w tandemie z Magdaleną Krytkowską) czekają już dłuższy czas w szufladzie na posłanie ich do wydawców. I ten „bunt publikacyjny” to największe głupstwo, jakie ze strony Teresy Rudowicz nam grozi. Najlepsze, czego jej i nam życzyć: żeby nie dotrzymała słowa! Leszek Żuliński POEZJA Karol Graczyk Dekapitacja Karl Grupler powstał z prochu, ale wyszedł z głębin, kiedy pozwolono mu zostać katem w czasie międzywojnia. Lecz prawo było słabe, a państwo zbyt silne, żeby się nie bać rabować i gwałcić, więc Karl klepał biedę Fot. Instytut Mikołowski (płacono od głowy). Nasze drogi pozwalają nam chodzić osobno, rzucił jeden z nielicznych, tuż przed ścięciem głowy. W takie dni jak ten kiedy z nieba leje się woda, tęsknię za tobą tak, jakby koniec świata już dawno się wydarzył (pomyślał Karl o ostatnim ściętym). Jego duże dłonie dotykały wierzchołków drzew odbitych w wodzie, kiedy schylał się po półzgniłe owoce. W tej pozie znaleźli go alianci, dali swoim katom, Karl umarł, jak żył. Kat katowi katem. 21 gramów Jedyne zastosowanie czasu polega na tym, że nie wszystko wydarza się naraz. *** Lot trzmiela jest niepewny, jeśli tuż przed zimą wypełznie z doniczki leżącej na szafie. Zwiastuje nieszczęście. To pewne, jak śmierć dwudniowych Kto niedługo umrze, wstaje wcześnie rano (i spać chodzi wcześnie). Chodzi po omacku i dostrzega światło, kiedy wolfram pęka jak serce stęsknionego psa. Za oknem, piskląt, dziobanych przez srokę, po ucieczce starych, zwłaszcza, gdy z litości wyrzucisz z piętra ich dygoczące ciała (następnym nie pozwolimy się wykluć, to pewne). z upału, leje się asfalt. Kto niedługo umrze, przechodzi na balkon, żeby podsumować, piszę się na brudno, bo nic, co teraz skończę, nie będzie już miało wpływu na mnie, lecz na ciebie. Reguły są proste, jak ruch figur w szachach, możliwości zbyt dużo, żeby przewidzieć każdą sytuację. Kto niedługo umrze nie otworzy drzwi tym, którzy przyjdą podpalić dom. Bezpowrotnie utracone ziemie Tej nocy, u podnóża gór, wyrósł las na utraconych ziemiach. W centrum, na rynku, ludzie rozkładali używany towar, kojarzony z dzieciństwem, który do niczego już się im nie przyda. Nie myśleli, jak we śnie, że tylko dla nich ma wartość. Turyści z wielkiego świata zaczęli kłębić się w okolicy, jakby myśleli, że ten świat jest właśnie tutaj, że muszą obejrzeć cerkiew i wschód słońca ze szczytami w tle. Obcy nigdy nie zrozumieją miejsca, w którym się znaleźli, tak jak my, wracając tu po latach, by sprzedać mieszkanie, opuszczone kiedyś nikt nie wie dlaczego i zatrzymane w czasie. Zostawione jak stało, bez chwili sprzątania, jak skarbnica wiedzy o tym, co nie wróci. O nas, zupełnie innych, o tych, co odeszli. nie będzie się męczyć, a kiedy ciężar dusz tych, którzy cię obeszli, będzie większy, niż twój w dniu urodzin, dołączysz do nich, jakby czas nie istniał. John Doe Możesz wyciągnąć chłopca z getta, ale nigdy getto z chłopca (napis z przejścia podziemnego w Rosengard) Wiele dziwnych wieczorów przyszło mi w udziale, lecz był taki jeden, który pamiętam szczególnie. Którędy umierałeś John (bo dokąd – wiadomo), czołgając się po podłodze z krwawą raną w brzuchu? Mięta stała na parapecie bez ruchu, nikt jej nie trącał, nikt o niej nie pamiętał, kiedy sznur ognia ciągnął się w powietrzu, jakby leciał wcześniej wyznaczonym kursem. Płonąłeś wtedy martwy w domu z raną postrzałową. Kim byłeś John, nim cię zastrzeliłem? Pewnie, jak każdy, zrywałeś kwiaty z sukni zakochanych panien i głaskałeś koty. Teraz wiesz, jak to jest być po drugiej stronie lustra. Wspomnienia, plany, klisze – zostaje po nich pustka. Rys. Monika Ślósarczyk O spokojnym dzieciństwie. I wtedy, kiedy palę, zamyślony w progu, ojciec krzyczy wejdź synu, nadciąga burza, synu, wejdź do domu. Chwilę później stwierdzasz, że kot tuż po śmierci jest cięższy niż żywy, więc pewnie nie ma duszy. Babci nie ważysz, pozostaje wiara, że po drugiej stronie Gazeta literacka 35 REPORTAŻ Katarzyna Korczak O Jadwidze i Piotrze Ciechanowiczach, swoich rodzicach, opowiada Adam Ciechanowicz. Urodził się w 1946 roku w Gdańsku. Mieszka przy ul. Na Wzgórzu nr 32 we Wrzeszczu. Ukończył Wydział Elektryczny na Politechnice Gdańskiej. Pracował na stanowisku naukowo – technicznym w tej uczelni i jako nauczyciel w Zespole Szkół Elektrycznych w Gdańsku. Obecnie na emeryturze. Na skraju puszczy Nalibockiej – Ojciec, Piotr Ciechanowicz, urodził się w 1904 r. na Litwie, w zaścianku Bielica, w województwie nowogródzkim, na skraju puszczy Nalibockiej. – opowiada Adam Ciechanowicz. – Uczył się w Gimnazjum w Nowogródku, założył tam i prowadził drużynę harcerską. Zdawał maturę w pierwszym roczniku szkoły w wyzwolonej Polsce po 125 latach niewoli. Ukończył Wydział Elektryczny na Politechnice Warszawskiej. Tam zetknął się po raz pierwszy z prof. Leonem Staniewiczem, kierownikiem Katedry Podstaw Elektrotechniki. U Ciechanowiczów mama wcześniej i – gdy usłyszał relację o wizycie – błyskawicznie spakował walizkę i uciekł do teściów, moich dziadków ze strony mamy, do Warszawy. A mama, z dwójką małych dzieci, została w Wilnie. Minął rok, zjawił się u mamy żydowski handlarz, który skupował i sprzedawał mienie, głównie meble, pozostawione przez rodziny wywiezione na zsyłkę. Powiedział: „Mogę panią przewieźć przez zieloną granicę”. A mama: „Dobrze, oczywiście!”. On: „Ale to nie za darmo będzie”. Mama: „Co pan chce?” Pokazał na komplet mebli simmlerowskich, który rodzice dostali z okazji ślubu od dziadków Dudzińskich z Warszawy. I tak, przy pomocy tego handlarza, mamie z dziećmi udało się wyruszyć do Warszawy. Podróżowali ciężarówką, po drodze napotykali na niemieckie posterunki. Mama opowiadała, że gdy ich zatrzymali na granicy, jeden z żołnierzy zniósł Zosię i Kazika z samochodu, postawił na ziemię i powiedział do Kazika, który był jasnym blondynem: „Ja ciebie zabiorę, zostaniesz z nami”. I wtedy Zosia na tego żołnierza rzuciła się z piąstkami i krzyczała: Nie oddam brata! To był żart, ale siostra wzięła wszystko na poważnie. Dojechali do Warszawy cało. Handlarz przejął wszystko, co chciał, ale to nie miało dla mamy żadnego znaczenia, najważniejsze było życie. – Do wybuchu Powstania Warszawskiego mama i tata z dziećmi mieszkali u dziadków przy ulicy Koszykowej 46. Dziadek działał w drużynie przeciwpożarowej w swojej kamienicy. Tata pracował w kilku miejscach: jako inkasent elektryczny w Warszawie, w cukrowni na Błoniach i w firmie prywatnej kolegi, Stefana Guntera, wykładał również na tajnych kompletach przedmioty ścisłe. Mama strasznie się o niego bała, bo stale chodził po mieście, a notoryczne odbywały się łapanki. do Gdańska, gdzie dotarł 14 kwietnia 1945 roku. Na miejscu polecono mu, aby stawił się do Komitetu d. s. Odbudowy Miasta Gdańska i wręczono zaświadczenie napisane w języku polskim i rosyjskim, że (…)” władze cywilne i wojskowe są proszone o udzielenie wyż. wymienionemu pomocy w wykonywaniu jego czynności.” Chyba cud Prace polowe w zaścianku Bielica, w województwie nowogródzkim, pierwsza połowa XX wieku. Mama, Jadwiga, z domu Dudzińska, rodowita warszawianka, urodziła się w 1912 r. w Warszawie. Ukończyła Liceum im. Juliusza Słowackiego w Warszawie. Uczyła się prywatnie gry na fortepianie. Studiowała na Wydziale Administracyjnym w Szkole Nauk Politycznych w Warszawie. Tata mamy, nasz dziadek, Zygmunt Dudziński, adwokat, pracował w biurze Prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy, Stefana Starzyńskiego. Moi przyszli rodzice poznali się, będąc na studiach – w Stowarzyszeniu Akademickim Iuventus Christiana. To było duszpasterstwo akademickie, zrzeszające studentów ze wszystkich warszawskich uczelni. Siedziba mieściła się w kościele św. Anny, opiekowali się organizacją rektorzy świątyni – najpierw ks. Edward Szwejnia, a po jego śmierci ks. Edward Detkens. Ślub rodzice wzięli 1 grudnia 1934 roku w Warszawie. Zamieszkali w Wilnie. Ojciec otrzymał pracę w biurze szwedzkiej firmy ASEA, która działała na zlecenie Polskich Kolei Państwowych w Wilnie. Potem dostał stanowisko w nowo utworzonej – z intencji Naczelnika Państwa, Józefa Piłsudskiego – Państwowej Szkole Technicznej w Wilnie. Wykładał na wydziale mechaniczno – elektrycznym, stworzył laboratorium miernictwa elektrycznego i maszyn elektrycznych, pełnił obowiązki kierownika wydziału elektrycznego. Szkoła powstała z myślą o rozwoju kadry technicznej na terenie Wileńszczyzny, miała charakter półwyższy, była odpowiednikiem dzisiejszego licencjatu. Tata, wraz z dwoma kolegami, założył spółkę pod szyldem „Pomoc inżynierska”, w łonie której działał sklep elektrotechniczny z zakładem reperacji i legalizacji liczników elektrycznych. Opracował w tym czasie nowatorską metodę legalizacji liczników w terenie. W Wilnie urodzili się: mój brat, Kazimierz (1935) i siostra, Zosia (1936). Uciekł przed NKWD – W Państwowej Szkole Technicznej w Wilnie tata pracował do 1940 roku, do Jadwiga i Piotr Ciechanowiczowie momentu wkroczenia sowiez Kaziem. tów. Wtedy funkcjonariusze Wileńszczyzna. 1935, lub 1936 rok. NKWD chcieli go aresztować, ale miał szczęście, do tego nie doszło. A było tak. Zjawili się u mamy dwaj smutni panowie i zapytali: „Czy tu mieszka pan Piotr Ciechanowicz?” Odpowiedziała: „Tak, mieszka”. „A gdzie teraz jest?” „W pracy”. „Kiedy będzie?”„Za jakieś dwie godziny”. „No, to przyjdziemy”. Mama niczego się nie domyślała. Tata wrócił troszeczkę 36 Migotania 47 – Niebezpieczeństwo narastało, mama opowiadała, że wybrali się całą czwórką do kościoła na Ochocie i po mszy zaczęła się łapanka. Tata niósł Kazia na ramionach, prowadził za rękę Zosię i… przeszli z mamą pewnie, modląc się, przez kordon niemieckich żołnierzy, którzy się przed nimi rozstąpili. Chyba cud, bo innych ludzi zaczęli ładować do bud. Po tym zdarzeniu babcia zadecydowała, że dzieci trzeba zabrać poza Warszawę. Mama z Zosią i Kazikiem w lipcu 1944 roku pojechała do Podkowy Leśnej, niedługo potem dotarła do nich babcia, nie wiem u kogo mieszkali, było piękne lato. W Warszawie zostali tata, dziadek i ciocia Zosia, siostra mamy. – Tak więc, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, rodzina została rozdzielona. Tata przebywał na Błoniach, dziadek i ciocia Zosia w tym piekle zostali. Po klęsce cała trójka z resztką powstańców szła kanałami i znalazła się na Starówce. W czasie, gdy Niemcy palili Warszawę, znaleźli się w transporcie ludności pędzonej do Pruszkowa. Dziadek, mimo że liczył dopiero 50 lat, był słaby fizycznie, więc go na roboty nie wysłali. Ciocię włączyli do transportu w kierunku Niemiec. Za Częstochową uciekła z pociągu, była zima, niczego ze sobą nie miała, szła na piechotę przez miesiąc, czy dwa, wróciła do Podkowy Leśnej, gdzie spotkała się całą rodzina. Po drodze musiała przeżyć coś ciężkiego, miała wtedy 26 lat, nic nie chciała mówić, bardzo była rozbita psychicznie. Po Powstaniu Warszawskim część warszawiaków uciekała przez Podkowę Leśną. Mama zwróciła uwagę na młodą, utrudzoną kobietę ze sztalugami i workiem na plecach, zagadnęła ją, poczęstowała jakąś kartoflanką i zatrzymała na tydzień. To była Maria Koźniewska, znana przedwojenna portrecistka. W podziękowaniu za przygarnięcie artystka, wykonała w pasteli na papierze pakowym portrety Zosi i Kazia, które mamy do dziś. Nasz dom przy ulicy Koszykowej został całkowicie zniszczony. Nieliczne rzeczy – w tym pamiątkowe zdjęcia, które babcia zabrała przed wyjazdem do Podkowy Leśnej, ocalały. Nie było do czego wracać. Dziadek spotkał kolegę, przedwojennego prezesa Sądu Najwyższego w Warszawie, który powiedział do niego: „Panie mecenasie, Warszawa spalona, trzeba zacząć nowe życie. Jest możliwość, żebyśmy się zapisali do Stronnictwa Demokratycznego, wtedy będziemy mogli zacząć pracować w Warszawie.’’ Dziadek powiedział : „Dobrze, ale gdzie mamy mieszkać?”. Znajomy złapał się za głowę: „Panie mecenasie, będziemy szukali!”. I znaleźli jakieś mieszkanie w ruinach na trzeciej kondygnacji, do którego się szło po rozchwianych, wiszących nie wiadomo na czym schodach. Babcia, jak to zobaczyła, powiedziała: „Nie wejdę tam w życiu!” Projekt upadł. Wtedy dziadek przyjął propozycję pracy na stanowisku radcy prawnego w Łódzkich Zakładach Włókienniczych na Widzewie. Dziadkowie z ciocią Zosią zamieszkali w Łodzi, miasto nie była zniszczone. Na Ziemie Odzyskane – Tata zobaczył ogłoszenie, że wszyscy inżynierowie będą kierowani na tzw. Ziemie Odzyskane. Był grudzień 1944 lub styczeń 1945 roku, Warszawa już wolna, ale działania wojenne jeszcze trwały. Zgłosił się do biura i otrzymał skierowanie na wyjazd z grupą operacyjną do Okręgu Energetycznego, którego siedziba mieściła się w Bydgoszczy. Pociągiem, węglarką, jechał przez dwa tygodnie, wysiadł w Bydgoszczy. Tam otrzymał skierowanie do pracy W Gdańsku wszędzie działali szabrownicy, bandyci. Gdy w Komitecie d. s. Odbudowy Miasta Gdańska zapytał: „Gdzie mam mieszkać?” usłyszał „Niech pan sobie znajdzie miejsce”. Wtedy wszystko jeszcze odbywało się na żywioł. Większość domów – gwałtownie opuszczanych przez Niemców – stało pustych. Na porządku dziennym zdarzały się sytuacje, że ktoś w nowym miejscu zaczął mieszkać, wracał, zastawał wyłamane drzwi i kogoś obcego w środku. Ludzie się wtedy tłukli, bywało, że i zabijali. Tata zachował poczucie rzeczywistości. Widział domy bogato wyposażone, nadające się wspaniale do zamieszkania, ale te były nie do upilnowania, a zainstalowanie się w którymkolwiek z nich zbyt ryzykowne. Najpierw próbował zamieszkać vis a vis kina „Bajka” we Wrzeszczu, ale zobaczył, że tam jest za duża fluktuacja, potem zatrzymał się w wielorodzinnej kamienicy z wieżyczkami po lewej stronie Jaśkowej Doliny, też zrezygnował. Znalazł uliczkę Na Wzgórzu, okoloną lasem. Bardzo lubił przyrodę, przypomniało mu się dzieciństwo. „Chyba Piotruś zwariował” Ulica Na Wzgórzu we Wrzeszczu nie była zniszczona, domy prawie całe, większość opuszczona, w niektórych jeszcze mieszkali Niemcy. Pod numerem 32 zastał starsze niemieckie małżeństwo Lessnow z dwojgiem dzieci – synem z porażeniem mózgowym i córką, również chorą. To byli gdańszczanie, katolicy, on był katechetą. Dwójka ich dorosłych dzieci, która tu się wychowała, w czasie wojny mieszkała już w Niemczech. Tata znał trochę niemiecki, oni, widząc spokojnego człowieka, przestali się bać i zaczęła się rozmowa. Tata widział punkt zaczepienia, pomyślał, że jak pójdzie do pracy, oni zostaną na miejscu. Dom – na piętrze – nieco uszkodził pocisk, który uderzył w dach. Tata napisał do mamy: „Zabieraj dzieci i przyjeżdżaj, mamy wszystko – dom, łóżko, szafy.” Mama w pierwszej chwili powiedziała: „Chyba Piotruś zwariował, jak po wojnie można znaleźć cały dom?”. Mając w oczach spaloną Warszawę, nie zdawała sobie sprawy że tu, na Ziemiach Odzyskanych, nie wszystko zostało zrujnowane. W Podkowie Leśnej miała: 2 poduszki, 2 kołdry dla dzieci, ubrania byle jakie, zabrała się z tym i przyjechała z Kazikiem i Zosią do Wrzeszcza. Jeszcze byli państwo Lessnow, mama znała doskonale niemiecki, łatwo z nimi nawiązała kontakt, a oni nieustająco byli zaszokowani stosunkiem przybyszów do nich. Jak rodzice chcieli z czegoś skorzystać, pytali: „Czy można?”, gospodarze odpowiadali: „Ależ oczywiście tak, prosimy bardzo”. Wiedzieli, że rychło stąd wyjadą, byli szczęśliwi, że Polacy nic złego im nie robią. Przed drogą mama pomagała tej pani ukryć srebrne albo złote monety, zaszyły je w kożuch. Mama opowiadała – dla rodziców to był rozpaczliwy widok – jak państwo Lessnow ciągnęli na wózku dwójkę chorych dzieci. Odwracali się i patrzyli na dom, wiedzieli, że swoje miejsce pozostawiają na zawsze. To było w maju albo w czerwcu 1945 roku. Ta pani przysłała do mamy list, że dotarli do Hamburga, ale że w drodze została całkowicie okradziona, zdarto z niej także kożuszek z pieniędzmi ukrytymi na czarną godzinę. opowiadała najwięcej Nie podpisywał się pod czerwoną gwiazdą – Kilka lat później starsza córka państwa Lessnow, która w czasie wojny mieszkała w Niemczech, przyjechała do moich rodziców, byłem w tym czasie na obozie harcerskim. Jak opowiadała mama, spotkanie nie wyszło sympatycznie. Ta pani, mając w oczach obraz domu z czasów dzieciństwa, wyraziła ironiczny stosunek do ówczesnego wyglądu wnętrza, nie podobało jej się, że wiele sprzętów było poprzestawianych. Zabrała dwie, czy trzy rzeczy – w tym porcelanowy talerz z wypukłymi zielonymi liśćmi, który wisiał na ścianie. Mama chciała oddać jej krzyż z alabastru, ale powiedziała, że to jej nie interesuje. Wytworzyła się taka atmosfera, że kontakty się skończyły. Tata pracował w Zakładzie Energetycznym, obejmującym całe Wybrzeże, z siedzibą w wysokiej kamienicy w połowie ulicy Jana Matejki we Wrzeszczu. Brał udział w uruchomieniu elektrowni na Ołowiance. Wykonał projekty: naprawy instalacji elektrycznej w kościele św. Mikołaja, a także oświetlenia ulic w Sopocie. Był elektrycznym rzeczoznawcą. Stworzył laboratorium legalizacji liczników elektrycznych dla potrzeb Zakładów Energetycznych. Wykładał też w Conradinum. Był pracowity, rzetelny, doceniano jego fachowość, zaproponowano mu stanowisko dyrektora Komitetu d. s. Odbudowy Miasta Gdańska, ale postawiono warunek, żeby się zapisał do PPR. Zapytał: „Czy ja będę mógł chodzić do kościoła?” Oni zdębieli. Tata usłyszał: „W zasadzie tak, ale raz na miesiąc i pojedzie pan na wieś.” Tata: „Wykluczone, ja do kościoła chodzę co niedzielę.” Nigdy nie był w partii, pod czerwoną gwiazdą się nie podpisywał, uważał, że to jest najgorszy system na świecie i zasad nie zmienił. Z Komitetem d. s. Odbudowy Miasta Gdańska współpracował, udzielał się w wielu sprawach związanych z elektryfikacją, ale funkcji dyrektora nie piastował. – Dom, po uszkodzeniach wojennych, trzeba było naprawić. Rodzice wzięli kredyt, dostali przydział na zakup materiałów budowlanych. W 1947 roku pojawiła się informacja, że jest możliwość wykupywania nieruchomości, pozostawionych przez Niemców, na Ziemiach Odzyskanych. Przy ulicy Na Wzgórzu nikt się tym nie zainteresował. Dziadek, prawnik, powiedział, że trzeba natychmiast się zdecydować. Mama złożyła dokumenty, rodzice spłacali raty do 1958 roku, wtedy zostały sporządzone akt notarialny i zapis w księdze wieczystej. – W latach 50,. kiedy mieszkań było mało i dokwaterowywano lokatorów, na piętrze przez 5 – 6 lat mieszkało u nas dwoje ludzi. Ona chyba była Cyganką, stawiali na podłodze palnik z płomieniem i raz zaczęły się palić deski. A poza tym byli sympatyczni, ten pan zrobił dla mnie drewniany wiatrak. Cierpiał na cukrzycę, miał stan przedzawałowy, czuł się coraz gorzej. Znalazł się w szpitalu, na łóżku podpisywał recenzje. Przyplątała się odma płuc. I w 1970 roku, w wieku 66 lat, przed wydarzeniami grudniowymi, zmarł. Nie zdążył przejść na emeryturę. Państwo Jadwiga i Piotr Ciechanowiczowie z prof. Edwardem Józefowiczem z Politechniki Łódzkiej w ogrodzie na tle domu przy ul. Na Wzgórzu 32. Lata. 60 ubw. Piotr Ciechanowicz podczas wykładu w sali E-40 na Wydziale Elektrycznym Politechniki Gdańskiej. Lata 60. Apogeum życia rodzinnego „Zapraszamy na Politechnikę Gdańską” W lecie 1945 roku tata, będąc z mamą na spacerze, natknął się na prof. Leona Staniewicza, swojego wykładowcę z Politechniki Warszawskiej, który od razu poznał dobrego studenta i powiedział: „Panie Piotrze, panie inżynierze, zapraszamy na Politechnikę Gdańską, odbudowujemy uczelnię”. I to był punkt zwrotny w działaniu taty. Prof. Leon Staniewicz prowadził wykłady z głowy, nie było podręczników. W salach zniszczonej przez wojnę uczelni nie wstawiono jeszcze szyb, studenci siedzieli poubierani w co kto miał. Tata zaczął pracować na stanowisku asystenta, następnie starszego asystenta w Katedrze Podstaw Elektrotechniki na Wydziale Elektrycznym Politechniki Gdańskiej. Prof. Leon Staniewicz poprosił tatę: „Panie Piotrze, czy mógłby pan przygotować zbiór zadań z podstaw elektrotechniki, pamięta pan jakieś ćwiczenia, zadania”. Trudne, żmudne zajęcie, tata się go podjął, opracował ponad dwa tysiące zadań. Stał się wybitnym specjalistą w przygotowywaniu podręczników z podstaw elektrotechniki. Sporządzał skrypty ręcznie, potem szło się je odbijać na powielaczach w „Bratniaku” przy ul. Siedlickiej. W naszym domu na półkach przechowujemy wiele jego książek, które w tym czasie opracował. Prof. Leon Staniewicz wcześnie zmarł. Tata zrobił doktorat, ale bronił się dwa razy, bo do bezpartyjnego komisja musiała się przyczepić. Merytoryczna strona nie wzbudzała zastrzeżeń, ale postawili jakieś weto. Był twardy, nie załamał się i w ciągu pół roku napisał drugą pracę, jeszcze szerszą i obronił w 1953, albo 1954 roku. Wtedy prof. Tadeusz Cholewicki z Warszawy uznał, że tata jest ekspertem od zjawisk występujących w bardzo dużych transformatorach, pośredniczących między elektrownią a odbiorcami. Jego pozycja szła w górę, na podstawie doktoratu w krótkim czasie został mianowany na docenta. W końcu lat 50. otrzymał propozycję dodatkowego zatrudnienia w Wyższej Szkole Marynarki Wojennej w Gdyni. Przyjeżdżali po niego samochodem 2 – 3 razy w tygodniu, otrzymał jakiś stopień wojskowy, wykształcił 3 czy 4 doktorów. – Na Politechnice Gdańskiej zdążył otrzymać tytuł profesora, wypromował kilku doktorantów, pierwszym był Jerzy Hryńczuk, późniejszy profesor, sława na Politechnice Gdańskiej, bardzo wysokiej klasy naukowiec. Tata, równolegle, zatrudniony był na drugim etacie w Instytucie Maszyn Przepływowych Polskiej Akademii Nauk, współpracował z prof. Robertem Szewalskim przy – unikalnych w skali europejskiej – badaniach nad generatorami MHD MGD. Gdańskiej, przyjaciele rodziców z okresu wileńskiego i warszawskiego, którzy do Gdańska zjechali po wojnie i stopniowo się poodnajdywali. Mama grała na pianinie utwory ulubionych kompozytorów, tata ślicznie gwizdał. Stałymi naszymi gośćmi byli: dr med. Jadwiga Titz-Kosko, prof. med. Zdzisław Kieturakis, prof. medycyny Wojciech Gromadzki, który mnie odbierał domu przy porodzie. Jadwiga, Piotr, Kazik, Zosia, Adam i Oleńka Ciechanowiczowie w ogrodzie przed domem przy ulicy Na Wzgórzu 32, 1956 lub 1957 rok. – Mama często powtarzała, że pierwsze powojenne lata spędzone w domu przy ulicy Na Wzgórzu uważa za najszczęśliwsze, bo wojna się skończyła, można było żyć normalnie, tu rozgrywało się apogeum życia rodzinnego. W 1946 roku ja się urodziłem, w 1948 roku przyszła na świat Małgosia, w 1953 roku – najmłodsza, Oleńka. Mama pracowała jako nauczycielka w Państwowym Domu Opiekuńczym przy ulicy Jaśkowa Dolina, który do końca lat 50. pełnił funkcję domu dziecka, skupiał sieroty wojenne. Ja tam chodziłem na obiady w latach 1954 – 1957, dzieci pracowników miały zniżki. Dom prowadzono wzorowo. Opieka pedagogiczna opierała się na twardych zasadach. Duża rozpiętość wieku – maluchy rozpoczynające edukację, niektórzy wychowankowie zbliżali się do klas maturalnych. Bardzo inteligentne dzieci i młodzież. Kończyli szkołę ogólnokształcącą i ukierunkowywani byli do zawodu albo szli na studia. Nauczyciele zostawali w pracy na 2 – 3 doby i jakaś później rotacja była. Mama pełniła dyżury do późnych godzin nocnych. Było to możliwe, bo rodzice zatrudnili panią Dąbrowską, która chodziła po zakupy, gotowała i sprzątała, mieszkała niedaleko przy ul. Migowskiej, traktowaliśmy ją jak członka rodziny. Dyrektorką państwowego Domu Opiekuńczego była pani Biesiekierska, bardzo sympatyczna i surowa. Zapamiętałem też nauczycielkę, Irenę Konopacką z Sopotu. One trzymały w ryzach placówkę. Intendentką była Paulina Dąbrowska. Z czasem liczba sierot się zmniejszała i dom nabrał charakteru opiekuńczego, przebywały tam czasowo dzieci z rodzin rozbitych, na przykład, gdy któreś z rodziców siedziało w więzieniu. To był przepiękny, wysokiej klasy pałac, podłogi, boazerie – lśniły. Teraz stoi pusty i na naszych oczach niszczeje. Nocował u nas ks. Jerzy Popiełuszko Mama była bardzo towarzyska i prowadziła dom otwarty. W salonie na parterze odbywały się cotygodniowe spotkania. Przychodzili najbliżsi współpracownicy ojca z Politechniki Z pianinem łączą się dwa wyjątkowe zdarzenia. Tata należał do osób głęboko wierzących. W latach młodzieńczych jego duchowym ojcem i serdecznym przyjacielem był słynny ksiądz Zygmunt Łoziński, zasłużony duchowny i głęboki patriota, który mieszkał wtedy w Nowogródku. W 1946 roku, z inicjatywy taty, miało miejsce u nas spotkanie dziękczynne. Przybyli sympatyczni goście. Mama zaprosiła rosyjskiego pianistę i dyrygenta, Władimira Aszkenaziego, który akurat koncertował w Gdańsku, poznali się przed wojną w Warszawie. Artysta dał recital na naszym pianinie. Gdy skończył grać tata powiedział: „Chciałem w imieniu Chrystusa podziękować Opatrzności Bożej za uzyskany pokój po drugiej wojnie światowej”. Te słowa spowodowały wstrząs. Trwały czasy stalinowskie. Połowa ludzi zamarła na chwilę i zaczęła dyskretnie się wycofywać. Niektórzy kontakty towarzyskie zerwali z nami na długo. Na tym samym instrumencie w latach 70. mama grała dla księdza Jerzego Popiełuszki. Przyjechał z księdzem Bogdanem Liniewskim, naszym kuzynem, byli kolegami z Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Warszawie. Nocowali na piętrze. Zjedliśmy razem śniadanie i mama siadła przy pianinie. Księdzu Jerzemu bardzo się koncert spodobał, zaraz po nim pojechali na spacer do Sopotu i Orłowa. Odwiedzał nas prof. Leon Staniewicz, my u nich w domu przy ul. Jana Uphagena także bywaliśmy częstymi gośćmi. Tata ogromnie szanował profesora, łączyła ich profesja i wschodnie korzenie, mieli zawsze wspólne tematy do rozmowy. O stopniu zażyłości między nimi świadczy specjalnie napisane i zadedykowane przez tatę dla Profesora opowiadanie science fiction „Fantastyczna przygoda”. Na ulicę Jana Uphagena chodziliśmy w dzieciństwie także bez rodziców, bo była wysadzana dziwnymi, rosnącymi w gniazdach, klejącymi lekko, orzechami laskowymi, które się zbierało. Chłopaki rzucali w gałęzie patykami żeby jak najwięcej tych orzeszków strącić... Adam Ciechanowicz z autorką w domu przy ulicy Na Wzgórzu 32. Katarzyna Korczak Zdjęcie współczesne i skany Marek Zarzecki. Reportaż powstał w maju 2012 roku. Redakcja tekstu została zrealizowana przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego w ramach stypendium dla twórców kultury na 2015 roku. Gazeta literacka 37 Bekir Czobanzade Wiersze w przekładzie Henryka Jankowskiego (przekład filologiczny) i Selima Chazbijewicza ( przekład poetycki). Grzechy przeszłości Kurt Nebi Czoban Ten i ów gdy książkę otworzy – przeklina, Batu chana, Hulagu, Timura, Barbarzyńca- tak historii brzmi wyrok , Na gnącego niegdyś karki emira. Owce rozpuścił, na kiju się wsparł, I flet ożywił Kurt Nebi Czoban. „Lud i chan tatarski” – szepcą W różnej mowie, w różnych stronach świata, Chan tatarski kraje me zniewolił, Niech go piekło, niech idzie do kata. Tatar zsiadłszy z konia, zasępiony, Twarz ukrywa, głos ścisza wstydliwie, Nie znam Batu, Czyngisa, Timura, Nie widziałem, nie wiem, nie rozumiem. „To ty ! „ – syczą mu wrogowie, Twój wygląd świadectwem historii, Ty to jechałeś za Czyngisem, Ty to paliłeś z żądzy mordu, Twa cera śniada, nos płaski, skośne oczy. „To nie ja” – biedak odpowiada, Jam nie z rodu Czyngisa ni Batu, Ojciec prawy, zacna matka stara, Ma rodzina z kadiego, imama. Zostawcie ten lud biedny – jest niewinny, Jeśli byłby to odpowie za to, To jam wnukiem Timura, Czyngis Chana, I ja będę na ich drodze stawał. Biorę wszystkie winy ich na siebie, My paliliśmy twój Bagdad, twoją Basrę, Rujnowaliśmy pałace Rzymu. Zarzynaliśmy. Jednym cięciem trzewia, kości, Gwałciliśmy kobiety bez litości, U podnóża gór pięknego Krymu. Budapeszt 13 lutego 1920 W cichym stepie tatarskim W tatarskim stepie, cichym stepie nie wyrosła trawa, W tatarskim stepie, cichym stepie znikł jadalny owoc, Już dawno tędy młodzieniec nie przeszedł, Tą krętą drogą !... Włosy czarne, białe nogawice, Lśni mosiądzem sakwa, błyszczy nóż, Kurt Nebi Czoban stado swe rozpuszcza po zboczu, I swe owce, jagnięta i kozy liczy już. Po czym włożył duszę całą w świst piszczałki, I o bożym świecie zapomniał był całkiem. Na zboczu gór krymskich Kurt Nebi Czoban Patrzy na babie lato, jest zupełnie sam. I tak gra na swej fujarce Kurt Nebi Czoban, „Kręć się wkoło, kręć z wiatrem” – kręci się, Znika smutek i zgryzoty tym wzbogacę się. Skaczą jagnięta po łąkach, po wykrotach snadniej, Owczarek słucha pieśni, aż złagodniał od niej. Flet oniemiał, zamilkł a w świecie się zdało, Że gra jeszcze , to echo w sercu grało. Zmierzch zapada, wiatr rześki muska i dotyka, Już umilkła symfonia ćwierków, kumkań, cykań, Dźwięk fletu najlepszą jest dla owiec paszą, Te mu bekiem wtórują, serca swoje pasą. A dźwięk pędzi, przez góry dochodzi do wioski, Z wioski w góry, z gór w niebo, dalej, za nieboskłon, Co wieczorem wyśpiewa, powie głos pasterza, Wie już rano i Czongar i Jałta na brzegach, I tak całego Krymu wspólna, tajna nuta Kryje się w owej pieśni przesławnego Kurta. Lozanna, kwiecień 1920 Zbuduję pałac Zbuduję pałac ! Nie będzie w nim chana, Nie będzie sług, głodu, pogardy, nie będzie w nim krwi. Z obcych krajów nie ściągnę cegły ni kamienia, Dość mam cegieł w kraju urodzenia. Jeśli nie będzie dość wysoki dach błękitny, Trwały będzie fundament, jasne okna w nim. W cichym stepie, stepie tatarskim martwe wioski stoją, W tatarskim stepie , cichym stepie, ludzie żyć się boją, Na cmentarzach zebrana z tatarskiego stepu Jego młodzież – i rzadkie dziś dzieci! Nie pije wody step tatarski do końca bezkresu, Będą one przestronne, by wchodziło światło, Drzwi otwarte będą by wejść tam każdy mógł. Nie przejdziesz nigdy tego stepu bez zmagań z naturą, W tatarskim stepie, cichym stepie, trzeba wzniecić burzę, Wyschły tu rzeki, zeschły żaby, puchacze zawodzą, W tatarskim tym stepie, cichym stepie, gdy dziecko się rodzi. Zbuduję pałac ! Nie będzie w nim chana ! Nie będzie sług, głodu, pogardy, nie będzie w nim krwi, Przewrócę ziemię, rozkopię kurhany, Pozbieram dawnych bohaterów kości, Ugniotę je z gliną, jak na wodę dzbany, I każdej mogile krzyknę głośno – „kość” ! Niech będą święte wszystkie cztery ściany, Studnia i kwiaty, majdan i szeroki trakt. W tatarskim stepie, cichym stepie, opadła posucha, Stepowi temu krwi potrzeba, może się odrodzi. W tatarskim stepie, cichym stepie, stada krów, zajęcy, Stepowi temu lwa potrzeba by nie wysechł więcej. Budapeszt 1916 Niech wiatr północny domu żadnego nie ziębi, Niech zagrody dziedzica nie mają tu zrębów. Nie depczcie ziemi świętej bezczynnie Tatarzy, Każdy niech pałac wznosi, buduje swój kraj, I niech on będzie jedynym, według naszej miary, Dom tatarski, pałac, ojczyzna – nasz Krym. Zbuduję pałac, nie będzie z kamienia, Będzie z ducha i kości dawnych bohaterów, I nigdy w nim nie będzie obcym żaden Tatar. Lozanna 22 maja 1920 38 Migotania 47 Z cyklu: Dziennik włoski. Sycylia (20) Niedziela wieczór, Selinunte Znów chwila szczęścia na plaży – pustej i w morzu, też pustym, bo dla Sycylijczyka jest za zimno. Tylko jakaś parka tuli się w oddali, siedząc na piasku i wpatrując się w kamienisty cypel. Za plecami widnieje pas pawilonów, jeszcze niegotowych na sezon, tu i tam ktoś wymachuje młotkiem, dobudowując do restauracyjki ze świeżych bali – werandę. Wyżej, na zboczu – pensjonaty z zaciągniętymi żaluzjami. Spod hałd piachu, przygotowanego do niwelacji, sterczą pociski zeszłorocznych butelek po napojach. Nie chciałbym tu być w lipcu, gdy ta plaża zaludni się i rozkrzyczy. Teraz, w tej narkotycznej chwili wczesnego zmierzchu, zatapiam wzrok, jak tamci zakochani, w przestworzach nieba i morza, czując, jak będę kiedyś tęsknił za tą chwilą absolutnej jedności z szumem fal, ze stukotem młotka i cichym piskiem jeżyków, przelatujących nisko nad drobnym, ubitym i mniej złotym niż bałtycki piaskiem. Mew nie ma. I nie ma jodu w powietrzu – pewnie tu dla morszczynów jest za słono. Świątynia Hery w Selinunte: – Słyszę, jak przechodzą i pytają: Jakim cudem te wszystkie trzęsienia ziemi mnie nie zniszczyły? Odpowiadam, choć mnie nie słyszą: Bo jestem paradoksem. Trwam, by przypominać trwale o nietrwaniu wszystkiego. Moje nagie kolumny mają wam kojarzyć się z kośćmi wiatr, który przesiewa się przez me wnętrze est owszem, wiatrem życia ale zmieszanym z zapachem śmierci. Mam was nauczyć pokory choć to beznadziejne zadanie. Kult życia was zanadto wypełnia, wasze dzieci bawią się w chowanego za stertą gruzu, która była moim ołtarzem, krzyczą i puszczają gazy. Kiedyś nie było tego. Miłość do mnie samej wciąż mnie trawi, nie chciałam jej dzielić z innymi bogami ba, nawet nie zamierzałam dzielić jej z człowiekiem. Zwłaszcza z tym brudnym, w cierniowej koronie który na krzyżu bełkotał coś po aramejsku. Nie wpuściłabym go do świątyni kazałabym służbie obmyć mu nogi i twarz namaścić mu włosy olejkiem i ubrać w najdroższą tunikę – jak pięknie wyglądałyby wtedy jego łydki. Czyż nie tak odróżnia się bogów od śmiertelnych? Tamci brudzą, czkają, spotykają się z celnikami i ciągnie za nimi żałosny orszak nieudaczników i kurtyzan; Nad piękno, o które już nie dbacie Szydząc, kiedy wołam – bo milczę – co z was zostanie, co? w tej ziemi? Kiedy tu – w samym powietrzu – już tyle mnie nie ma – a jestem! Kto jeszcze z was okaże się od nas silniejszy? Wtorek 30 kwietnia, Palermo Piękny, straszliwy kraj. Wracamy na północ, przez bujnie sfalowane zachodnie wyżyny wyspy, będące podnóżem centralnego masywu, ze sterczącą na północnym wschodzie i pokrytą śnieżnym lukrem Etną. Z lewej zostawiamy wzgardliwie majaczące na szczycie San Giuliano mury Erice, miasta Wenery, zostawiamy Segestę, przytulisko uciekinierów z Troi, którzy zostawili tu kolejny gargantuiczny monument: świątynię dorycką, z tej samej serii, co w Selinunte i Agrygencie; ale dodali smakołyk na deser, który, niestety, nas ominie: amfiteatr wykuty w szczycie skały, a otwarty na niebo i morze „niby koncha przechylona w dłoni Kalijopy”, jakby pewnie napisał Iwaszkiewicz… Jakże stąd brzmieć musiały potężne rogi, flety, czynele, deklamacje chórów i aktorów… zaiste, biegły wprost w niebo, aż pod nasączone wonnościami i zdobne w pierścienie stopy Muz i Apollina… Lecz oto kończy się sielanka, zaledwie nasze samotne dróżki zlały się w drogę szybkiego ruchu, a potem – w autostradę do Palermo. W tej chwili prysły od nas Muzy, bogowie w panice zatrzaskują okna, aby uchronić się od klaksonów, ryku silników i smrodu. Alicja nagle przeskoczyła na drugą stronę lustra – i pozostał za jej plecami czarodziejski ogród, a po tej stronie wyskoczyła z piekła potworna, dzisiejsza Technologia…! Oto nowa Sycylia, schwytana w klesze wrzasku, oto kominy rafinerii, którą nowi barbarzyńcy ośmielają się stawiać na tym świętym wybrzeżu! Jutro pierwszy maja, w lewackich Włoszech, podobnie jak w postkomunistycznej Polsce, to wciąż „święto państwowe”. Tym razem wypada ono w środę, więc cały tydzień zlewa się w podobny do polskiego „długi weekend”. Co się dzieje na przybrzeżnej autostradzie, w pobliżu Monte Pellegrino, gdzie jest po parę pasm ruchu w tę i w drugą stronę! Wariaci na kółkach. Żadnych zasad ruchu drogowego, a że mam tablice rejestracyjne włoskie, więc biorą mnie za swego, że ja też się wyznaje na tych tajnych kodach porozumienia między zwariowanymi kierowcami. A ja nic, ja z północy. Jeszcze wierzę w jakieś-tam przepisy, dla mnie czerwone światło to czerwone. Nagle ten, w czarnym aucie, zajeżdża mi bez kierunkowskazu drogę, za nim następny, chcesz uciekać w lewo, a tam już cwałuje wóz policyjny na potwornym sygnale, wspomagany klaksonami, bo zaraz, na zasadzie sprzężenia zwrotnego, dwa, a może trzy, może siedem, bo każdy na wprost, i na wspak, więc wszystkie te dachy, te migające reflektory, silniki rozgrzane na full i plujące smrodem rur wydechowych, odpowiadają rykiem, klaksonami, a w jakichś strumyczkach przestrzeni między nimi, które wymierzyć można tylko milimetrem, przelatują chmary czarnych motocyklistów, skuterowców, motorynkarzy z wrzaskiem i też z klaksonami, i swoimi dziewuchami, lub kolegami, rozwrzeszczanymi, na tronach tylnych siodełek… Jak tu mogli tworzyć wszyscy ci giganci ducha? Gdzie się oni przed tym ukrywali? A może wtedy Włosi byli inni? Bardziej, powiedziałbym, melodyjni? Teraz to ryk, prostactwo technologii – a wtedy była jeszcze canzona, kantylena, mandolina – choć też pewnie nie brakowało uliczników, przekupniów, ale to wszystko, także hałas, jeszcze było ludzkie. Były dwory na wsi, i miejskie pałace, gdzie można było się skryć w altanie z jaśminów, w szumie fontanny, oddalić w cień wawrzynowych drzew… A gdzie dziś znaleźć schronienie w tym bestiarium śledzących cię ekranów, motoryzacji, gdy rzeka ludzi i aut rozsadza te delikatnie utkane niegdyś miasta? Dziś, włoskie miasto nie nadaje się już do zamieszkania. Dziś włoskie miasto jest resztką dawnej duszy, która wyje we wnętrzu skorupy, do jakiej ją wtłoczono. Silvio drepcze markotny, wymachując dłońmi i przeprowadzając sam ze sobą jakiś sporny wywód. Widzi, że jestem zmęczony, zły. Martwi się, że krytykuję jego kraj. Do tego hotel Regina, który zachwalał jako decent, okazał się norą, w której do wynajęcia jest jedynie ogromne małżeńskie łoże. Na szczęście, mam ze sobą śpiwór no i skarb największy: korki do uszu! – Smile! – oczami żebrze Silvio – uśmiechnij się wreszcie… Spełniam to życzenie, z trudem wydobywając na twarz jakiś przekiszony ogórek uśmiechu. Ale dobry Bóg czuwa i zsyła nam chwilę przed wieczorem, na spacer przez Mercato, aby raz jeszcze spróbować dostać się do Oratorio Santa Zita. Już za poprzednim razem próbowaliśmy tam się wedrzeć, aby w końcu obejrzeć niebo białych stiuków barokowych, z którymi w Europie równać się może tylko to, co na Antoloku w Wilnie, we wnętrzu kościoła św. Piotra i Pawła, zostawiła megalomania rodowa Paców. Ale Oratorio zamknięte, na nasz dzwonek znów nikt nie odpowiada, za to na karteczce: „special openings” dla grup „minimum dziesięć osób”. Zaglądamy do kościółka s. Mamiliano, będącego, zdaje się, parafialnym dla siostrzyczek z Oratorium, i trafiamy na cudowną, maleńką mszę wieczorną, z komunią z opłatka i wina. Księdzu rektorowi usługują dwie pobożne starsze niewiasty, z których jedna czyta Lekcję. Poza nami, są w tym wykładanym marmurami wnętrzu tylko trzy mikroskopijne, stare zakonnice w czerni. I znów mam wrażenie, że cofamy się w czasy wczesnochrześcijańskie, że to jest jakaś sekretna msza w katakumbach dla świętej garstki i zaraz wkroczy tu straż Nerona… Na prawo od ołtarza – kaplica, od której urody dostaję zawrotu głowy. Tu nie ma stiuku, skąd, za to jest najpiękniejszy, najcenniejszy marmur, jaki widziałem – mieniący się w świetle świec w nieskończonych odsłonach kolorów, odcieni, prążkowań, ufryzowany w pęki kwiatów, ptactwa i winogron, wygięty w łuczki, łuki, ukształtowany we wdzięczne pilastry, kolumienki, balaski, w główki amorów, ażury i poprzetykany kamieniami półszlachetnymi, jak skarbczyk wielkiej damy, w którym grzebie upierścienionymi placami przed wyjściem do opery… A temu bogactwu, tej próżności na pohybel – potęga ciszy, jaka otacza siedzącą w ołtarzu białą, renesansową Maryję, ze sztywniejącym ciałem swego Syna na kolanach... O Sycylio, Sycylio! Jakie jeszcze skarby chowasz przed nami… Grzegorz Musiał a my poimy się nektarem. My jesteśmy zazdrośni o siebie. My im czasem, w nagrodę dajemy trochę złota, ambicji, i naszych kochanków z wyczesanymi brodami. Ale to wszystko nam zabrano. Ktoś okazał się od nas silniejszy. A tak dobrze to wymyśliliśmy tu, pod gorącym słońcem Morza Śródziemnego którego szafir odbijał się w naszych pucharach i oczach. Do dziś nie wiem, jak to się stało? Nagle jestem cieniem. Nie widzę swego odbicia w niczym. Wielkie nic mnie otacza. Dobiega mnie tu czasem echo wierszy, które tak rzadko piszą o mnie; nawet wróble i jeżyki ćwierkają: umarła! I rzeczywiście – cóż mam nad ostateczną wspaniałość moich kości. Rys. Monika Ślósarczyk Gazeta literacka 39 DZIENNIKI – PODRÓŻE Grzegorz Musiał S cenopis do wieczności – to książka wyjątkowa, wydana pod koniec 2014 roku, jedyna w swoim rodzaju. Gratka nie lada dla czytelników utworów autora Tanga, z którym koresponduje młody wówczas poeta krakowski Józef Baran – obaj rodem z Borzęcina. To wydawnictwo jakie zdarza się raz na jakiś czas, a co najwyżej raz na dekadę literacką, zawierające niezwykłe wiadomości z podwórka twórców i dygresji do byłej rzeczywistości, to najogólniej mówiąc wspaniały dokument – zapiśnik. OD WIECZNOŚCI KU WSPÓŁCZESNOŚCI W ydana w oficynie ZYSK I S-KA w Poznaniu książka w twardej oprawie (270 s.) dostarcza niebywałej wiedzy literacko-kulturowej, a także socjologicznej. Józef Baran, w połowie lat 70. (gdy korespondencja się zaczyna) bardzo dobrze zapowiadający się wówczas poeta, namaszczony przez legendarnego krytyka i znawcę literatury polskiej Artura Sandauera – a dziś znany twórca, mieszkający w Krakowie, odsłania w słowie wstępnym kulisy narodzin tej korespondencyjnej, jak również otwarcia znajomości z mistrzem i „ziomkiem”, jak go nazywa. Ten dialog, którego największa intensywność przypada na lata 1974–1980 był nie tylko wymianą myśli i poglądów, i nie tylko o pisarstwie oraz sztuce, ale w ogóle o życiu w czasach polskiego „zamordyzmu”, jest dyskursem, w niektórych partiach listów, wręcz potokiem filozoficznym, choć prowadzonym językiem intelektualnym, ale i niekiedy poetyckim. Była – jest ta wymiana zapisem świadomości obydwu interlokutorów, podszytym niekiedy głęboką wiedzą, niekiedy fascynującymi refleksjami, ujętymi nierzadko w formę aforyzmów (w wypadku Mrożka), czy prozy poetyckiej (w wypadku Barana). Ta wymiana myśli twórczej i spostrzeżeń na temat rzeczywistości, w której się obaj obracali, przypada głównie na czas emigracji Sławomira Mrożka, zadziwia niebywałą wyrozumiałością Mistrza, gdy odpowiada on niekiedy bardzo cierpliwie na pytania z najpierwszych listów młodego wówczas poety . Korespondencja ma rożne fazy, wibracje i natężenia dialogu, pełne odniesień do tamtego czasu, gdy sztuka była zamknięta w „najweselszym” z socjalistycznych „baraków”, jak mawiano o PRL-u. Jednocześnie pojawiają się w tej korespondencji elementy krytyczne wobec tego co się działo na Zachodzie – gdzie przebywał Sławomir Mrożek – a co w kilkadziesiąt lat później dotarło do nas i było nawet owocem transformacji ustrojowej, przemian społecznych i przewartościowań... Bardzo niekiedy szczere wnikanie w zakamarki kuchni pisarskiej, a także odwoływania się do klasyki współczesnej i dzieł z kanonu literatury europejskiej i klasyków z epok poprzednich – Szekspira, Norwida, Tomasza Manna, czy Dostojewskiego – budują obaj mosty dobrego porozumienia oraz konfrontują się z bardzo osobistą wiedzę podskórnie wymieniając poglądy… szukając lub ukazując uniwersum ważne przecież dla sztuki każdego okresu oraz czasu ostatniego. Zdajemy sobie sprawę, że nie jest łatwo utrzymywać przez dłuższy czas w korespondencji owo „napięcie intelektualne”, które nadaje jej bardzo specyficzną dramaturgię. Inaczej tworzy się przyjaźń w codziennej praktyce, a inaczej krystalizuje się przyjaźń korespondencyjna, gdzie słowo pisane ma przecież inny wymiar… Notabene wyobrażam sobie jak przyjemnie było otrzymywać listy z Paryża młodemu poecie w podkrakowskiej Skawinie, ale i miło było otrzymywać wieści z Kraju emigrantowi odciętemu od niego żelazną kurtyną. Obydwaj mieli przy tym świadomość, że interesują się sobą i swoją twórczością, i to dodawało zapewne sił twórczych zarówno mistrzowi, jak i uczniowi. Szczególnie dowartościowały te listy, słane jakby „od wieczności” – młodego wówczas poetę. Ale i dla Mrożka bywały ważne, choćby dlatego, że jak pisze w posłowiu książki profesor Wojciech Ligęza – Baran stawał się dla niego „wysłannikiem, sprawozdawcą literackim, okiem i uchem dramaturga w Kraju”. Dlaczego Scenopis od wieczności? – tytuł zbioru wymyślony przez Józefa Barana. Od wieczności to jakby wstecz w słowienia bardzo cenne i wartościowe oraz bogate semantycznie w koloryt pokolenia tamtego okresu… uwikłanego w cenzurę i inwigilację. Otóż w listach Mrożka parę razy pojawia się kluczowe słowo – przeznaczenie. Kapitalny jest jego dłuższy wywód na ten temat, zakończony takim zdaniem: „Bo ja wierzę, że istnieje jakiś model idealny dla każdego, tylko dla niego jednego, jakby idealny scenopis od całej wieczności napisany i to w najdrobniejszych szczegółach”. Dalej konstatuje, że gdy odczuwał intuicyjnie, iż zbliża się swoim życiem do tego scenopisu – czuł się szczęśliwy, natomiast, gdy się od niego oddalał, odczuwał niepokoje, rozterki i frustracje… być może swoje wewnętrzne zawody. Wchodząc w materię listów – czytelnik, który nie posiada dostatecznej wiedzy, choćby z historii sztuki, może nie do końca 40 Migotania 47 wiersze „Przykazania” i „Jak tylko” . Jego listy słane wówczas do mistrza to jak listy do „lepszej” Europy, bo przecież mistrz uznany w świecie stanowi dla Brana już jakby jej najlepszą część… Zważmy że cały czas tutaj w Polsce po roku 1968 i dalej wre walka inteligencji twórczej z cenzurą, trwa opór, trwa wewnątrz rodzinny spór o ustrojowości, co ma przecież wpływa na procesy twórcze. Baran przesyła Mrożkowi wieści dotyczące codzienności bytu środowiska i tej prawdziwej kultury w PRL , przesyła mu również recenzje pisane „tutaj” o sztukach swojego korespondencyjnego przyjaciela: „Przyjacielu, Listy twoje sprawiają mi coraz więcej satysfakcji. Nie mówiąc o pochwałach. Cóż, chyba potrzebne one młodemu pisarzowi. Dodają pewności i wiary, są ważnym punktem odniesienie, ważniejszym od recenzji krytyków…”. Co jeszcze dowiadujemy się z lektury tych listów? – Są one nie tylko wymianą refleksji i doświadczeń ale i charakteryzują się trzeźwym patrzeniem na literaturę rodzimą, ba – mogłyby służyć niekiedy jako podręcznik dla młodego pisarza, który kształtuje dopiero osobowość twórczo kulturową. Obaj korespondenci wymieniają poufne wiadomości, zawierzają je sobie, wyznają to czego nie powiedzieliby zapewne głośno w Polsce, gdyby ze sobą rozmawiali „na żywo”. Czasami znakomity dramaturg uchyla się od odpowiedzi, czasami udziela ich w sposób wyczerpujący, nie cofając się przed autokrytycyzmem: „ Zadajesz mi parę określonych pytań dotyczących tak zwanej mojej sylwetki twórczej. Wierzę, że jesteś szczerze zainteresowany, ale wybacz, nie jestem teraz w stanie o tym myśleć. Wybacz, że odpowiadam Ci tylko na pytanie najprostsze i najbardziej konkretne, Tango napisałem w roku 1964, czyli tuż po wyjeździe z Polski. Szczęśliwe wydarzenie chyba w roku 1972 i jest to sztuczka, której nie lubię, wydaje mi się płaska, konceptualna na siłę, jak wypracowanie na temat Jej postacie nie mają wdzięku, ani głębi, ani koloru. Nie ma w niej poezji żadnej. Jest wysuszona jak kość, w dodatku nie moja. Ten osobnik w okularach z wąsami na okładce to ja , teraz…” – pisze w liście 07.03.1976. Ten charakter owych zwierzeń maja swój ciąg dalszy w innych listach – to niejako dowód na zaufanie do młodszego kolegi po piórze i na zażyłość, jaka zrodziła się już przez lata trwającej korespondencji. Dowiadujemy się o kondycji duchowej Sławomira Mrożka, o motywach związanych z jego wyjazdem z kraju i z ciągłym przemieszczaniem się z miejsca na miejsce… o inwigilacji. „Piszesz – szczęście, a rozumiesz zdaje się pod tym – spokój (mnie szczęście kojarzy się raczej z nie-myśleniem, z falą emocji, która zlewa rozsądek). Spokój na dłuższą metę mnie niepokoi, o czym Ci pisałem, niepokoju zaś lękam się, choć lubię drażnić się z nim jak z psem.” – napomyka Baran do Mrożka, załączając poemat Bajka o podrzutku a pod nim dopisek w PS: „ Serdecznie Ci oddany i jak zawsze podziwiający Cię: Józef Baran, niżej: Skawina, 11 stycznia 1977. Józef Baran, Sławomir Mrożek Zarówno w tym liście, jak i w innych, dyskusja wychodzi od tematów literackich, ale zatacza szerokie kręgi i dochodzi do zagadnień psychologicznych, filozoficznych, religijnych czy eschatologicznych. I tak jest w większości z nich, co nie znaczy, że pomijają one sferę prywatną, osobistą, intymną. Wręcz przeciwnie, od niej rozpoczynają swój taniec myśli ich obydwóch… Zadziwia fakt, że młody poeta po paru wstępnych konwencjonalno-ugrzecznionych listach wszedł w rolę intelektualnego jakby równego partnera, inspirował pewne tematy dyskusji a nierzadko je moderował, co w efekcie Mrożkowi służyło i otwierało go i dopingowało; miał dzięki temu równego sobie interlokutora, ba, szermierza, w tym fechtunku sadów i wymianie zdań. I żeby zreasumować można na koniec powiedzieć tak: – zebrane w wyczerpującą całość listy Barana i Mrożka stanowią pewnego rodzaju literackie kompendium wiedzy, dla tych, którym przyszłoby uczyć się dziś o sztuce współczesnej i jej koryfeuszach, a poza tym jest to jakby aneks dla badaczy kultury… aneks od wieczności… do aktualności. Zaiste od wieczności na nowo do współczesności. Zbyszek Ikona- Kresowaty Józef Baran, Sławomir Mrożek: Scenopis od wieczności (listy), Wydawnictwo ZYSK i S-KSA, Poznań 2014. Ryc. Zbyszek Ikona-Kresowaty ESEJ Zbyszek Ikona-Kresowaty pojąć o co tak naprawdę merytorycznie w nich idzie… Bo to nie są listy: jak się czujesz Sławek – co u Ciebie Józku świeci słońce?... co robisz? – jak się ma żona i dzieci?... to ciąg informacji dotyczących kondycji duchowej człowieka naszej specyficznej epoki. To pewnego rodzaju dwie spowiedzi, czasem wiwisekcje, nicowanie doświadczeń i przeświadczeń – bywa, że nie są one zbyt przyjemne dla nich samych, ale głęboko szczere, mają swój dalszy bieg... Józef Baran na przykład zapytuje Mrożka o najróżniejsze zagadnienia z jego twórczości, głównie o te, które niosą duży nawias i margines niedomówień albo ukrytych metafor mistrza. Poeta czasem niechcąco iluzorycznie prowokuje, dotyka trzonu świadomości artystycznej Mrożka, oczekuje ciekawsko odpowiedzi – dostaje je lub nie. Zbyt wielu listów nie da się tutaj przytoczyć, jedynie fragmenty, gdyż są gęste treściowo i często z ciągiem jakby w stylu wykładu… obszerne, zachodzi tu wiele spekulacji myślowych, co drugą stronę wprawia w obrót myślowy... Znakomita wymiana i nieprzewidywalne analizy, jakich trudno byłoby się doczytać w wypowiedziach krytyków o tych dwóch osobowościach. A głównie zwraca uwagę poszukiwanie pełniejszego wyrazu czasu. Wracając do estetyki wizualnej książki – widzimy, na twardej obwolucie okładki, dwie twarze zbliżone do siebie głowami – odmłodzeni obaj jak w starych dokumentach. Józef Baran i starszy Sławomir Mrożek – zbliżeni do siebie fizyczne i mentalnie, jakby pochyleni nad sobą, nad swoim czasem twórczym. Listy poprzedza pisane po latach słowo „starego poety”, scalające tą ciekawą wieloletnią znajomość i ukazujące szczegóły – w jakiej atmosferze i gdzie dochodziło do ich spotkań, m.in. w Paryżu, gdzie autor „Emigrantów” pomieszkiwał z własnego wyboru, a dokąd Józef Baran odbył swoją pierwszą podróż na Zachód, nie śniąc wtedy jeszcze, że po latach ruszy daleko dalej, poza Europę – do Singapuru, Brazylii, USA, Australii. Ale w latach 70. ubiegłego stulecia trudno było o paszport, a wyprawa do Francji wydawała się czymś tak egzotycznym, jak dziś wyprawa na antypody… To był długi czas starań i oczekiwań, żmudne rzeźbienie dreptaniem Wydziału Paszportowego w Krakowie – a jak już wydali go to na termin… oczekiwali koniecznie zwrotu. Ale ad rem! – Pisze Józef Baran w słowie wstępnym: „W trakcie tych paryskich spotkań musiałem mocno wkurzać pisarza emigranta kiepskim rozeznaniem w polityce – dziś, gdy czytam listy Mrożka do Brandella, rzuca mi się w oczy ówczesny radykalny antykomunizm pisarza, mający swoje głębsze osobiste przyczyny. Wynikał m.in. z faktu, iż dramaturg był w Paryżu inwigilowany i pośrednio szantażowany przez peerelowskich agentów służb specjalnych. Ba włamywano się do jego paryskiego mieszkania, robiono fotokopie fragmentów dziennika i – by mu dokuczyć – wysyłano fotografie dotyczące jego intymnego życia do dwu najbliższych partnerek, z którymi wówczas był związany”. Mrożek natomiast pisząc w tym samym okresie do Józefa Barana ze Szwecji w 1992 roku, wyznaje: : „Opresja była ściśle ograniczona do konkretnego zadania – zrobienia piekła z mojego życia miłosnego”. W latach 90. emigracyjny pisarz, po pobytach w różnych miejscach świata (zwłaszcza po powrocie ze swego rancza w Meksyku) – osiadł na stałe w Krakowie, gdzie w 2002 roku „uległ afazji, na skutek czego zatraciliśmy kontakt” – pisze Baran, wspominając, że on sam w tym czasie przeszedł półroczną chemioterapię. Natomiast ostatnie lata Mrożka związane są jak wiadomo stałym adresem z Niceą. Te listy, jako całość, to kawał historii, nie tylko mówiącej o PRLu na odległość i dystans socjologicznyy, ale i o kondycji psychicznej tych dwóch twórców. Pod listami młodego poety znajdują się przypisy kreślone po wielu latach ręką „starego” poety, a czasem załączniki – nowe wiersze mające z danym listem myślowy związek. Przytoczmy zatem jakiś fragment. W liście z 21 lutego 1975 roku czytamy: „Serdeczny Sławomirze. Pisanie Twoje, mimo że masz przecież dużo większą sprawność niż ja, powstawało pewnie, podobnie jak moje, nie z prądem Ciebie, lecz pod prąd Ciebie, przeciw Tobie, było to cały czas chytre spiskowanie przeciw sobie, czyli płycie nagrywanej przez życie i naładowanej byle czym, sztampowymi kawałkami, kiczowatymi odgłosami statystycznego głosu ludzkości” (to nawiązanie do przesłanego felietonu Nuda w głowie)…Dalej czytamy: „Inna sprawa. Sprawa optymizmu i pesymizmu jako postawy twórczej i ludzkiej zapewne. Niedawno w „Polityce” czytałem, że w Warszawie Twoje książki okazały się najpoczytniejszymi książkami roku (…) Dlaczego? Raz, że „legenda”. Ale to nie wszystko. Chyba jednak pewien optymizm. Optymizm, który uzyskujesz poprzez Formę czyli mrożkowski styl . Bo treści są tragiczne. Ale Ty ten tragizm przezwyciężasz stylem. I to zapewne pociąga ludzi. Bo widzą, że jednak dajesz sobie jakoś radę ze światem, masz do niego dystans, trzymasz fason…”. Czytamy jak autor listu przekornie posyła Mrożkowi utwór pod tytułem: „Hymn o samym sobie najwierniejszym przyjacielu” oraz POEZJA Józef Baran PIOSENKA POEZJOBÓJCY dokąd wszystko płynie w jakie przeznaczenie i ty i ja i świat bo nic nie może w bezruchu trwać kiedyś i nas rozdzieli wiatr rozwieje czas pomkniemy z falami każde w swoją stronę osobne listki porwane z nurtem bo przecież aż do końca trzeba dokądś płynąć navigare necesse est coraz częściej współcześni poeci radośni wyznawcy onana podniecają się awangardowo wydając dzikie okrzyki bez udziału czytelnika albo w najlepszym razie przypominając faceta którzy w trakcie tej rozkosznej robótki osiąga kogucią satysfakcję lecz wcale nie zauważa czy partnerka – czytaj publiczność – z tego coś dla siebie ma *** fragmenty wiórka piórka strzępki plewy dym obiecanki cacanki topniejący ślad mgławicowe zwidy rozwiane przez wiatr czy to jest właśnie to co po nas pozostaje czy jeszcze coś co się nawarstwia trwa jakiś rdzeń twardniejący duszne summa summarum a nie tylko puch dmuchawiec rdza co krótkowzrocznie gołym okiem widać nie tylko słowa czyny przemielone w proch i w miał ETYKIETA ZASTĘPCZA SIERPNIOWE PRZESILENIE lato przeżywa miodowy miesiąc pieniąc się puchami ostów pyszniąc berłami słoneczników które napożyczały promieni od słońca i pomagają jak umieją świecić wiatr śpi w koronach drzew śnią mu się dalekie obce kraje Niebieska Księga Nieba otwarta na białych obłokach w środku rozdziału Genesis zapowiada jeszcze tyle ciekawych wydarzeń choć chmary wróbli ciągną już tren po ścierniskach ten szyk ta finezja w każdym ruchu noża i widelca serwetka na kolanach nadgarstki na stole nie opierać się łokciami o blat nie bębnić sztućcami żuć bezgłośnie nie mlaskać nie uruchamiać wyobraźni bo jeszcze nie daj boże ożyje na talerzu zabity prosiak i usłyszymy przeraźliwy kwik rozcinanej nożem gardzieli chlupot krwi ćwiartowanie mięsa i słychać wokół ich radosno głupiutkie ćwierkanie: „śmiejmy się bo to jedyny lek na przemijanie” a fe ciesz Baranie z tego co masz nie wyczekuj stale wielkiej wygranej za horyzontem to takie nieestetyczne na to savoir vivre wprost nie znajduje słów! po latach nie mam nic mądrzejszego do dodania Borzęcin, lato 2012 SZCZĘŚCIE W CZAPCE NIEWIDCE otwórz oczy na małe codzienne cuda na każdym kroku szczęście chodzi zwykle czapce niewidce codzienności Fot. Sybilka Storie Gazeta literacka 41 Dariusz Bitner D rzwi otwierają się, szarpnięte brutalnie. Staje w nich góral w grubym wełnianym świetle i puchowej kurtce. Okno za nim jest uchylone, świszczy w nim pęd, płatki śniegu wpadają do środka i wirują za jego plecami. Bardzo teatralnie. Operetkowo. W oczach ma chaos. Jego zacięta twarz, pokryta czerwonymi plamami, jest nieruchoma. Porowata cera sprawia, że oblicze górala jest z betonu. Tylko oczy schowane pod nawisem czoła pulsują szklistym blaskiem szaleństwa. Wyziera z nich chaos, przerażenie miesza się z dumą, agresja z afirmacją poczciwości. Można w nich dojrzeć jednocześnie i radość, i gniew. Pogardę i obojętność. Cały ten kalejdoskop sprawia, że w oczodołach bulgocze, skrzy; strzelają z nich niebieskie języki ognia. Jędrzej czuł, że pochłania go piekło. Najchętniej zamieniłby się w małego Jędrusia, jakim przecież czuł się zawsze, chociaż życie zmusił go do dorośnięcia, i schowałby się w objęciach mamy, na jej ciepłych piersiach. Ona zawsze umiała rozwiązać jego problemy. Nigdy go nie zawiodła. Lecz nie miał już sześciu lat, nie miał nawet siedmiu, a mamy nie było przy nim. Był sam, w obcym miejscu, z dala od rodzinnej Podkówki. Matuś od dawna już nie żyła. Zagnieździło się w nim fatum kostropate, zbójnicka maszkara. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo czemu – opuścić go nie chciało. Musiał w milczeniu, z zaciśniętą szczęką, z nieruchomą twarzą godzić się na to, że w jego środku, w trzewiach, w kiszkach, przyklejony do tkanek, błon, chrząstek i kości, tkwił potwór, o którym Jędrzej nic nie wiedział i tak naprawdę niewiele chciał wiedzieć. Właściwie zadowoliliby się jedynie odpowiedzią na proste pytanie, przychodzące mu czasem do głowy: kiedy to monstrum zdechnie, kiedy zamieni sie w bezużyteczny strzęp cuchnącej materii. Pasożytniczy maszkar, kostropate fatum, gizdok zbójnicki. Rozgląda się bacznie. – No? Odpowiada mu stukot kół. Nikt nie patrzy na niego. – Stuk-tu-tuk, stuk-tu-tuk... Jędrzej sapie ostentacyjnie. Otaczały go hordy całego świata, kłębiły się nad nim złowieszcze chmury. Zaciska pięści. Z trudem panuje nad wrzącym gniewem. Zawsze był porywczy, ta jego porywczość przyprawiała mu tylko kłopotów. Z Podkówki to kamraci wywieźli go do Nowego Targu, nieprzytomnego, zaraz po tym, jak zabił Janka Guzdrałę, który zbałamucił mu Hanusię z Kaczej Perci. A już myślał o żeniaczce, planował wszystko, statkować się zamiarował, nic z tego. Pięścią zdzielił Janka, gdy tylko Hanusia przyznała się do schadzek potajemnych, zdzielił pięścią bez namysłu. Powiedziała mu, że tak ją wymłócił, zatrefił jak nikt jeszcze, więc z nimi to już raczej na furt koniec. I telo tego. Mraka zeszła na oczy Jędrzeja. Wymłócił? Jak to zrobił? Jak nikt? Nawet jak on sam? Czemu on młócił źle? Czemu? Powalił Janka jednym uderzeniem w żuchwę, tuż przy uchu, a gdy ten próbował wstać, wymierzył mu cios między oczy, po części w nasadę nosa. Poczuł ból palców, źle zaciśniętych w kułak; zobaczył wypryskującą z nosa rzadką krew, jak z rozdeptanej truskawki. Janek runął na wznak, rozrzucając szeroko szmaciane ręce. Z jego lewego ucha sączyła się czerwona strużka. Wymłócił, wymłócił – dudniło w głowie Jędrzeja, gdy szurając kamiennymi nogami po polepie, dotarł do porzuconej w kącie izby, przy stosie bierwion, siekiery. Pochylił się, chwycił stylisko i stracił przytomność. Ogłuszyli go Kaźko ze Staszkiem, waląc w kark dębową stolicą. Z dobrego serca. Nie chcieli, żeby ich kompan od palenki zabił i potem gnił za kratami. Góral jak trafi do herestu – umiera. W męczarniach. Potem jednak się okazało, że już zabił. Rombanica była niepotrzebna, taką miał siłę, gdy go gniew złapał. Się zeźlił W Nowym Targu po dwóch dniach odnalazł go stryk Maciej. Ratuj się, Jendruśku, w uciekaca, a wartko! Łzy płynęły z zewnętrznych kącików oczu starego, chociaż na twarzy nie dało się zauważyć wzruszenia. – Nie daj się capnąć, synek. Nie uradzę tego, siyły już brak.. Uciekaj ryftyk, het, het, jak najdalej. Od tamtego czasu miotało nim po kraju we wszystkie strony, nigdzie miejsca nie zagrzał, ROK Z BEBOKIEM pracował dorywczo na budowach, przeważnie przy małych domkach, nieraz za samo wyżywienie i legowisko w zadaszonej części. Dwa razy udało mu się zaczepić przy dużych inwestycjach, zawsze na czarno. Tam jednak szybko go zwalniano. Ale zawzięty był w sobie i hardy. Wiedział, że jest na banicji, bez słowa szedł dalej. W Świnoujściu, gdzie kafelkował łazienki w dobudowywanych do pensjonatu pokojach, i zastanawiał się, czy nie czmychnąć do Hansów, gdzie miał ino skok, by tam ostatecznie zapuścić korzenie – dotarła do niego wiadomość, że Janka nie ubił, hej. Janek, po tygodniu śpiączki ocknął się, prychnął, wysmarkał w prześcieradło krwistą juchę i bez słowa wyszedł ze szpitala. Nie było śmiałka, który by go zatrzymał. Więc przez bez mała rok Jędrzej niepotrzebnie tułał się i gryzł, przeklinał swą porywczość, pokutował jak zbój. Taki szmat czasu na poniewierce. Z potarganym sumieniem, z bebokiem w sercu.. Ale już koniec z tym, wracał do swoich. Niewyobrażalna ulga rozlała się ciepłem w jego piersi. Uświadomił sobie, że niczego tak nie pragnie, jak leniwego życia w starej chałpie, z łoćcem pokasłującym w kącie, z jaką płodną frajerką, nie koniecznie śwarną, byle się zagrody trzymała. Niczego mu więcej nie trza. Miejskie dziołchy, pikne i woniejące, jak topole gibkie, żadne tam pyrdy, nie podpasowały mu. Złapał jedną tu, drugą tam, trzecią ówdzie, popróbował, potarmosił, żeby tylko ukoić dławiącą go szubieniczną pętlę. Rozlewały mu się w dłoniach, jak plastikowe zabawki Żadna nie nadała się na dłużej. Żadnej nie dało się porządnie przydusić, tak, by utonąć w niej na zawsze. I nie chodziło o to, że delikatne takie i przeklaśne, ale brakowało w nich środka, jedna w drugą przypominały mu wydrążone kukły. Gdy patrzył w ich oczy, widział szklane kuleczki, pobłyskujące odbitym światłem żyrandola albo nocnej lampki. Ich usta, namalowane wyraźnie czerwoną farbą, były zamurowane. Nie dla niego takie panny. Za każdym razem, gdy sobie ulżył z miastową, popadał w tak wielką melancholię, że musiał od razu dopaść flaszki, by ukoić czarnego diaska w sobie, który kazał mu pójść i rzucić się pod pociąg. Czy to wszystko ma sens? – oto jaka filozoficzna zaduma nawiedzała go często przed snem. Bywało, że przychodził do niego nocą przygięty ze starości hyrny góral, wyjęty prosto z czarno-białego drzeworytu, i odpowiadał na to pytanie. Zawsze powoli, zawsze mgliście, chrząkając przy tym i wzdychając, często przerywając zdanie w połowie. W śnie Jędrek i tak wszystko rozumiał, ale po przebudzeniu już nie wiedział nic. Dużo czasu minęło nim zrozumiał, że sen jest jaskinią, z której żadnej wiedzy nie wyniesie. Wszystko musiało tam pozostać, bo wszystko na caluśkim świecie ma swoje miejsce i musi na nim pozostać. Tylko jemu się trafiło być nie tam, gdzie powinien. Nie jestem stąd – pomyślał pewnego deszczowego dnia, stojąc na pustej plaży i patrząc w bezmiar morza. – Na co komu morze? Jestem tu, ale nie tu mi trzeba. Morze napełniało go odrazą. Wiatr smagał mocnymi zrywami, chłostał po twarzy, lecz on czuł tylko pogardę do takiej buńczucznej pluchy. To nie mój wiatr – wzruszał ramionami. Nie mój deszcz. Mój jest tam. Jak tam dopadnie kurwica, jak tam halny duje... I się okazało, że może wracać. Skoro tak, to tak, nie ma co. Hanusia nie wzbudzała już w nim żadnej namiętności. Będzie okazja, to sobie jeszcze jej użyje. Nie, to z Panem Bogiem. Co w niego wstąpiło, że tak pobił Janka? Mało to bab dookoła? Za każdą górą znajdzie krzepką Marcysię. A jak nie, to i w Nowym Targu poszuka, wielka mi rzecz, i rozłoży się na swoim. U siebie. Tam gdzie jego miejsce. Postanowione, hej. Wrzucił do torby kilka koszul i jak na skrzydłach ruszył w kierunku przeprawy promowej. Jeszcze tylko zajrzał do restauracji Marynarskiej, która po remoncie zmieniła nazwę na Za Sterem, by pojeść przed podróżą. I popić. Zasiedział się tam dłużej, niż zamierzał. Jak to się stało, że zaczął się szarpać z dwoma miejscowymi, jeden Bóg wie. Od słowa, do sowa, jeszcze jeden kieliszek, drugi. No, chodź, cwaniaku – zachęcali go, równie jak on wypici nieznajomi. Strzelił ostatnią pięćdziesiątkę przy barze, zapłacił i wyszedł prosto w ich objęcia. Nawet nie czekał, aż go dosięgną. Walnął jednego bykiem, drugiego zahaczył nogą, a potem prze kilkanaście sekund trwała młócka na pięści. Czuł lepkie bajoro, gdy tłukł zapamiętale w twarz jednego z napastników. Tego, który upadł. Drugi, opierając się co kilka kroków o ścianę, uciekł. I znów zobaczył leżącego bez czucia, zalanego krwią mężczyznę. Otarł wierzch dłoni o spodnie, zacisnął palcami nozdrza, tamując krwotok. Zły los go nie opuszczał. Zabił tym razem? Przeciwnik leżał bez czucia. Bez ruchu. Bez ducha. Uciekać! Nie wrócił już po torbę, którą upuścił w drzwiach restauracji. Poczuł się osaczony i skazany, uwięziony w pętli zdarzeń, jakby złe moce postawiły na jego drodze to wyzwanie. Przecież to niemożliwe, by teraz, kiedy okazało się, że nie zabił – zabił. Jakby jednak miał zabić? Ruszył przed siebie, dobiegł go jeszcze kobiecy lament i zduszone krzyki: „Zabił go! Zabił!”. Żeby tyko dotrzeć do promu i już go nie złapią. Nie, to by była ironia losu, gdyby zabił. Teraz, gdy uskrzydliła go wiadomość, że Jankowi nic się nie stało. Tylko się bronił przecież. Nie myśleć o tym, zapomnieć. Wraca, wreszcie wraca. W toalecie na świnoujskim dworcu umył się, spłukał kilka plam na kurtce, potrzymał twarz pod strumieniem lodowatej wody. Cepry, jebane – nienawidził ich wszystkich. – Popierdolone. Wszystko to popierdolone. Czemu zaczynali, czemu zmusili go do bitki? Stoi w otwartych drzwiach, ciska gromy spojrzeniem. Wszyscy milczą. Dariusz Bitner [z większej całości] Rys. Monika Ślósarczyk 42 Migotania 47 Yvon Le Men Szafa Matka To jej ręce prały, prasowały, Na brzegu składały, w szafie, to jej ręce zamykały drzwiczki szafy, a teraz zamknięto je same w sobie i w nas. Jej ręce gładziły suknie, koszule, domową pościel, nawet kiedy ta pościel i ten dom zniknęły z jej rąk. Jej ręce gładzą pustkę na pościeli, na której jej ciało obraca się proch. Jej ręce, które trzymałem w swoich tego dnia, kiedy otworzyła oczy ostatni raz na dzień, który wszystko zamknął po południu o piątej tego dnia. To są jej ręce, które prały, prasowały, składały ciężkim jak pytania, które ją nurtują Fot. Archives Yvon Le Men to jej ręce układały starannie rzeczy Siedzi przed morzem w ciele w obliczu śmierci. Ogród Siedzi i widzi siebie, i widzą ją niebiosa, Podtrzymujemy ją za ramiona i za spojrzenia, jej oczy patrzą i strzegą to, co widzą w ręku, która się podnosi, idzie po ziemi ostatni raz. i jak dziecko pokazuje kulki słońcu Zachodzi tu i tam, oraz koleżankom. gdzie posadziła dawno temu kwiaty Wznosi oczy do nieba, wznosi się do miejsca, skąd nie ma powrotu. Siedzi w ciele, które ma 40 kilo, 82 lata i po raz ostatni sprawdza obrót ziemi przez morze, oczami przechadzając się po falach. Puka do horyzontu, aby otworzyć w morzu tu i tam. Trzymamy ją za ramiona, ona trzyma się barw kwiatów hortensji oraz róż które są czerwone ostatni raz. Liczymy ich płatki, aby ją wzruszyć i poruszyć w fotelu lub łóżku. Zatrzymujemy się nad każdą nazwą rzucaną przez nią kącikami ust ostatni raz. bramę niebios. Przygotowuje się, aby być pierwsza w dniu ostatnim. Mówi jak dziewczynka, kiedy błękit lub róż jeszcze wczoraj na jej wargach pojawił się pierwszy raz. tę chusteczkę, którą dzisiaj dotykam własnymi rękami. Przekład z języka francuskiego Kazimierz Brakoniecki Gazeta literacka 43 Monika Tomassi Łączność zerwana Ziemia kręci się dzisiaj szybciej niż zazwyczaj, drzewa uginają się pod ciężarem wiatru, dmącego naraz w różne strony. Gałęzie błyszczą szronem w słońcu, zamieć nie daje im wytchnienia, ciepłe promienie wdzierają się agresywnie do wnętrza pokoju, tworząc efekt tęczy pomiędzy szczeblami żaluzji. Chmury pędzą, jakby chciały nadążyć za prawem grawitacji, wywołują niepokój. Pory roku walczą z sobą, kotłują się atmosferyczne zjawiska, które zetknąć się nie powinny. Słońce spotkało się z deszczem, wiatr z tęczą, mróz z ciepłem, półmrok z rażącym oczy światłem. Ziemia rozpędza się zanadto, miesza prądy, gubi równoleżniki, wygina bieguny. Nabiera powietrza w płuca pokryte lawą, czyżby chciała zaraz wyrzucić z siebie stan odwiecznego napięcia, nieuniknionego obciążenia kosmiczną koniecznością trwania... Wiszę głową w dół kosmosu, ściągnięta grawitacją stóp. Każdy krok to krok od przepaści, wszechogarniającej kosmicznej próżni. Idę dalej i nie martwię się o prędkość światła, która obowiązuje tuż za atmosferą. Sygnalizacja Czerwone. Muszę zaczekać. Obok mnie zatrzymuje się kobieta dźwigająca zakupy z lokalnego marketu i czekamy razem. Chwila wydłuża się i męczy swoim bezruchem. Kobieta stąpa z nogi na nogę ociężale. Popękany chodnik zdaje się skrzypieć. Płytki wyginają się wokół jej stóp. Przed nami, na drodze, pojawia się wybrzuszenie, kolejna bruzda, na którą zaklnie niejeden kierowca i przechodzień narzekając na standardy polskich dróg. Zielone światło dla pieszych zachęca kobietę do postawienia śmiałego kroku naprzód. Wtem jezdnia zaczyna falować, a białe pasy rozmywają się w półmroku. Postanawiam nie ruszać się z miejsca, chcę zatrzymać nieznajomą kobietę, ale ona już odważnie i mocno stawia drugą nogę na jezdni, jakby chciała odcisnąć swój ślad na asfalcie. Nawierzchnia nie utrzymuje jednak jej wagi, napięcia myśli, ciężaru egzystencji. Zostawia znaki, jakby stąpała po świeżo zagrabionej ziemi. Trzymam się linii krawężnika i patrzę w osłupieniu, co stanie się dalej. Chcę ją odprowadzić bezpiecznie wzrokiem na drugą stronę ulicy i zastanowić się, czy podejmę to samo wyzwanie. Kibicuję jej, ale z każdym kolejnym ruchem jest coraz trudniej. Do moich uszu dobiegają odgłosy bulgotania i syczenia. Asfalt traci swoją spoistość i zmienia konsystencję. Wysoka temperatura nawierzchni w zetknięciu z zimnym powietrzem tworzy parę, jezdnię przykrywa mgła przesłaniająca widok na wysokość metra od ziemi. Odwracam na moment wzrok w głąb ulicy, aby dowiedzieć się, czy ktoś jeszcze, poza mną, obserwuje bieg wydarzeń. Za późno wracam spojrzeniem na miejsce zdarzenia. Kobieta zapada się w głąb smołowatej substancji razem z zakupami zdobytymi na koszt zasiłku. Nagle nie ma jej, nie ma mgły, żadnego śladu. Kierowca samochodu stojącego tuż przy przejściu dla pieszych przeciera wycieraczkami szyby. Nie wiem, może się zastanawia, czy dobrze widział, przewidział, przyśnił. Ja sama nie rozumiem, co się stało. Nie jestem pewna, czy stoję na tych samych pasach z tą samą kobietą trzymającą w dłoniach wypchane reklamówki, ich ciężar uwydatnia żyły jej przegubów w sztucznym świetle sygnalizacji. Nie rozglądam się na boki, idę. Kierowca chciał ruszyć, zatrąbił, przebiegłam na drugą stronę. Ukojenie Po trzech miesiącach zakończyłam pracę. Trwała tyle, co przeciętny romans i tak, jak po jego wypaleniu, nie bardzo miałam ochotę na czułe pożegnania. Po prostu spakowałam się i wsiadłam do pociągu, aby zastanowić się „co dalej” w rodzinnym domu. Zostało wyjątkowo aż 10 minut do odjazdu, pociąg przyjechał na stację punktualnie. Zdążyłam zdjąć płaszcz i załadować bagaż na półkę. Otworzyłam okno, zsuwając metalowo-szklaną konstrukcję w dół. Oparłam łokcie na zimnej blaszanej podpórce i mogłam bez celu, bez pośpiechu patrzeć aż przez siedem minut od 13.5113.58 na spokojne podłużne przestrzenie dworca Warszawy Wschodniej. Stare modele pociągów powolnie sunęły, tasując się leniwie z nowymi wagonami szybkich kolei. Jedne jadą gdzieś w region, inne nawet w Europę. Ja jechałam tylko do Poznania, świadomie rezygnując z podróży nad morze, do Szczecina. Nikt mnie tam nie zapraszał, nie miałam żadnej sprawy do załatwienia. Po prostu za każdym razem, gdy wsiadałam do pociągu dalekobieżnego, czułam potencjalną możliwość dalszej podróży, aż do stacji końcowej. Nie byłoby to ani bardzo daleko, ani zbyt blisko. Zamyśliłam się po raz kolejny o 13.53 nad tym, co by się mogło wydarzyć, gdybym pojechała do stacji końcowej. Myśl była pełna nadziei. Ucięłam ją jednak prostym, pragmatycznym wnioskiem – byłoby tak samo, jak wszędzie. Peron pokryty blaszanym dachem na żelaznych nogach odciągnął moją uwagę od spontanicznych podróży. Pofałdowana krawędź blachy wyraźnie kontrastowała z szaroniebieską płaszczyzną nieba pozbawioną chmur, ptaków, samolotów i zostawianych przez nie smug, które podszywają się pod chmury. Nieskomplikowana, ciągła, spokojna czynność – wpływa na mnie, jak powtarzanie mantry. Wytrąca z głowy męczące wspomnienia, irytujące emocje, pozwala wziąć głęboki oddech. Patrzyłam więc na równomierną, przewidywalną i ciągłą w swych zamierzeniach krawędź blaszanego dachu peronu drugiego Warszawy Wschodniej. Prowadziłam wzrok od lewej strony do prawej. Powłóczyste spojrzenie wykorzystane w konfrontacji z dużym przedmiotem, trudnym do ogarnięcia wzrokiem w całości, daje bardzo dobre efekty, lepsze nawet niż w konfrontacji z drugim człowiekiem. W takim zestawieniu – reakcja jest pewna, niemal przewidywalna - ukojenie. Wyczyszczenie nadmiaru informacji z taśmy zwojów nerwowych. Czasem boję się, że pewnego dnia tak intensywnie skupię się na odłączeniu od dysku głównego, że wykasuję zbyt wiele danych naraz. Kiedy się ocknę, bo zaszczeka pies, czy zaklnie przechodzień, wtedy nie będę mogła już się zorientować, kim jestem, gdzie jestem. Gdzie jestem? Prowadzę nadal moje spojrzenie od lewej w prawą. Jestem bliska celu. Nagle z porządku blaszanych fal wyłania się wypoczwarzenie, przeinaczenie błogiej ciągłości i konsekwencji. Kpina. Mój wzrok teraz obsesyjnie skupia się na tym jednym miejscu, wybrzuszeniu w dachu, który miał być moją gwarancją wyciszenia. Wygięcie nie denerwuje, ale nie daje o sobie zapomnieć, budzi skojarzenia, skupia całą moją uwagę, nęci, hipnotyzuje. Pojawiają się na nowo te same wątpliwości, te same pytania. Informacja tworzy się w moim mózgu i nie pozwala odetchnąć. Zamykam więc okno. Nie ma spokoju. Pociąg rusza. Monika Tomassi Rys. Monika Ślósarczyk 44 Migotania 46 5 7 POEZJA Adrian Tujek Krótko o Alpach O tym, co może uczynić ze skórą człowiek w depresji, lepiej nie dowiedzieć się na własnej, która napięta, wilgotna ukrywa skarby i w dezabilu nie mieści jeszcze pierwszej zmarszczki (jak goła ziemia bez prawa do powszechnego ciążenia, do liści). Na niebie wczesna wiosna, (więc nie pora, by wiatr gołocił gałęzie, kładł plony na ziemi i zabierał im cienie do brunatnych wgłębień), a w okolice starych drzew trafiają ludzie, tworzą doły na swoje podobieństwo. Żyłki nie tyle schną, co pękają. Obracają się poza granice wytrzymałości w nieco mniej bolesne zdrobnienie, w proszek. Pierwociny to słowo, które powinno teraz paść. Ale rozstrzaskało się z ludźmi o góry. Krzyczeli, by je przenieść, skoro można. Krótko, bezskutecznie. Diament Cyrk objazdowy krótko pęka w szwach Mam na końcu języka landrynkę w kształcie diamentu, czyli twoje ciało wcale nie plaży się na praży i pragnie. Design ostrej jazdy to koronkowa robota: wymalowane ronda, lśniące trakcje, linie demarkacyjne oślepień, pobocza w kolorze śniegu i mało słońca. Kiedy przed skrzyżowaniem szerokim jak biodra gwałtownie rozpina się pasek dużych pociągów, to cyrk na kółkach, piersi na dziewczynkach lekkich obyczajów, w których coś jest i czegoś nie ma. Nie trzeba długo czekać na sygnał, na przeciągnięcie struny na złą stronę, w sfingowany dźwięk, na przerwanie cienkiej nitki, po której trudno balansować nawet z igłą w palcach. Zatem balony nie pękają tylko dlatego, że unoszą za dużo powietrza, ale zaprojektuj wystrzał, rysy i bruzdy na strzępach śliskiej gumy, proporcje czegoś, co jest w tym najkrótszym momencie, kiedy przestaje być sobą. Mojego tonu wcale nie słychać, bo kiedy ślina lawinowo cieknie, brak miejsca na cokolwiek innego, a co dopiero, gdy połknę oszlifowany cukierek. Mam na końcu takie słowo, które kurczowo trzyma się języka, przechodzi przemianę, maleje, jednak nic nie mówię, choć łapią mnie skurcze ze strachu, że zniknie na zawsze. Ale świat zna o wiele gorszy paradoks: źli ludzie przełykają ślinę, bo nie mogą splunąć sobie w twarz. Kolaż Wierząca, biała kobieta bukuje termin na sesję z duszą-człowiekiem. Etiudy o lataniu Niektórych kolorów nie można łączyć, uważają niektórzy, co są sami jak palec, bynajmniej boży, a ja uważam tylko na zbitki jednakowych lub oczywistych barw. Co mi po echu, które nie odpowiada, czym jest nieszczęśliwa miłość? W tym kraju biel pasuje jedynie do czerwieni, ulewa się w patriotyczny patchwork, a serio w zaściankowy dywan z udeptanym kurzem. Więc napisałem dwa piękne wiersze, które do siebie nie pasują, a jeden ma mi to za złe. Przypomina to eton mess ze zgniłych truskawek powstały z powodu obaw, że nie będzie można spijać bez i śmietanki z dojrzałą, czarną porzeczką. Mogłybyście się nie kończyć, etiudy o lataniu, skoro poezja ma słabe strony, to wszyscy je mamy. Tymczasem Bóg stworzył lubieżny kolaż, połączył kobietę z murzynem, jej bratnią duszą, Tym bardziej papierowy samolot, który poszybuje na zachód, choć szkoda (tej dwuznaczności na lot w jedną stronę). a mi pozostaje uczynić to jeszcze bardziej buńczucznym zdjęciem: ustawić czarno-biały filtr. Każę mu odfrunąć i mam nadzieję, że to już ostatni, tak biały jak kruk, samotny ptak. Gazeta literacka 45 Kobiety ich życia Sławomir Majewski U lubioną rozrywką Stanforda White’a, było kołysanie nagiej Evelyn siedzącej w jego penthousie na oplecionej bluszczem huśtawce. Gdy wieść dotarła do gazet, Evelyn Nesbit przeszła do historii jako Dziewczyna na huśtawce. W edług istniejących dokumentów, Florence Evelyn Nesbit przyszła na świat prawdopodobnie 25 grudnia roku 1884. Prawdopodobnie, bowiem wiele lat później wyjawi, iż w czas finansowej bryndzy matka sfałszowała metrykę jej urodzenia, by ominąć ustawę o zatrudnianiu dzieci. Do dziś nie wiemy, o ile Evelyn była młodsza od rocznika zapisanego w metryce. Nieznajomość prawdziwej daty jej urodzenia nie jest w tej księdze niczym nowym. Moje bohaterki były specjalistkami od fałszowania swojego wieku, skrywania miejsc narodzin albo prawdziwych nazwisk. Wiemy na pewno, że brat Evelyn – Howard, urodził się w roku 1886. Na pewno, chociaż... Ówczesny świat a tym samym kołyskę dziewczynki otacza owa cudowna epoka wiktoriańsko-edwardiańska, w której kobiety zachowywały się i odziewały jak damy a mężczyźni jak gentlemani. Ludzkość tworzyła rewolucyjne wynalazki, takie jak papierosy, pociągi elektryczne i elektryczne tramwaje, panie domu zbrojne w gorsety i urokliwe majtasy do kostek, precz odrzucały żelazka z duszą na rzecz elektrycznych, ręczny skład czcionek zastąpiły linotypy, na drogi wyruszyły automobile. Tak, Drogi Czytelniku, Coca-cola i frytki już są, aparaty fotograficzne dzięki migawce i błonom celuloidowym stają się produktem masowym a elity tańcują przy gramofonach. W odległym Paryżu bracia Lumière prezentują pierwszy film, eter wypełnia wszechobecny gwar radia a po niebie fruwają sterowce szkieletowe. Lecz to bynajmniej nie wszystko. Pośród tych bez wątpienia epokowych wynalazków ułatwiających codzienne życie, nieczęsto wymienia się inne, równie rewolucyjne – piercing miejsc intymnych dla pań i panów, zestawy do aplikowania morfiny, fotografię pośmiertną i pornograficzną oraz szereg podobnych wspaniałości. Jeśli ktoś sądził, iż pornografia była dzieckiem dwudziestego wieku, to się omylił. Ta dziedzina ludzkich obsesji i wynalazczych talentów wywodzi się sprzed wielu tysięcy lat, podobnie jak kamienne dilda zaspakajające nasze prapraprababki zamieszkujące jaskinie, albo wieczne pióra, którego egzemplarz znaleziono w grobowcu Tutanhamona a którego wynalazek przypisał sobie w roku 1884 Lewis Waterman1. Staruszka-Europa zrodziła impresjonizm, post-impresjonizm, kubizm i inne formy nowoczesnego malarstwa, z zapałem podchwycone przez amerykańskich twórców, takich jak Stuart Davis, James Carroll Beckwith, John LaFarge, George Inness, John Marin, Albert Pinkham Ryder, John Sargent, Max Weber i wielu innych. Po co ta lista nazwisk? Bowiem nasza bohaterka gdy dorośnie, będzie częścią amerykanskiego świata sztuki. I show-bussinesu. Jednak nie wszystkie te europejskie cudeńka podbiją całą Amerykę, która na prowincji była (i jest nadal) niebywale konserwatywna. A Evelyn urodzi się i będzie dorastać na prowincji właśnie, w dodatku w stanie Pensylwania, stworzonym z dawnej kolonii brytyjskiej przez Williama Penna, przywódcę angielskich emigrantów-kwakrów, którzy w roku 1665 określą się mianem Stowarzyszenia Przyjaciół. Narodziny Evelyn nastąpiły w Tarentum, miasteczku nazwanym tak przez ojców-założycieli na wzór antycznego Taranto, które podczas wojen meseńskich także założyli emigranci, potomkowie periojków zrodzeni ze związków ich ojców ze spartańskimi obywatelkami. Pensylwańskie Tarentum u schyłku dziewiętnastego wieku liczy sobie około 4000 dusz, spoczywa nad rzeką Allegheny opodal Pittsburgha, w którego rozlicznych kopalniach, hutach i stalowniach zatrudniona jest lwia część Stowarzyszonych. Jak mało komu wiadomo, kwakrzy za fundament wyznania uważają wiarę w pochodzące od Boga, nadnaturalne wewnętrzne światło, które ma tkwić w każdym z nas. To światło pozwala im na osobisty i bezpośredni kontakt z Bogiem, co powoduje że nie masz u nich chudych ni tłustych kapłanów. Podobnie rzecz się ma z obiektami sakralnymi – kościoły są kwakrom równie zbędne, jak kapłani. Cóż za oszczędność! Kwakierska teologia nie posiada jednolitego zbioru dogmatów w które zobowiązani są wierzyć, bo najistotniejsze dla nich są świadectwa czyli podstawowe wartości: prawda, pokój, prostota, równość. Dochowywanie wierności świadectwom jest kwakrom milsze, niż posiadanie określonych przekonań teologicznych. Fama głosi, że Evelyn już w kolebce tak była piękna, iż sąsiedzi tłumnie pielgrzymowali by ją podziwiać a podziwiając, wznosili ramiona ku niebu, śpiewając Hosanna! i Hallelujah! bowiem porcelanowa cera i miedziane włoski pacholęcia, w oczach rozmodlonych kwakrów czyniły z niej cheruba zesłanego z niebios. Rodzicami cheruba byli powszechnie szanowani Winfield Scott Nesbit, z zawodu prawnik i Evelyn Florence née McKenzie, zawodowa Madame; oboje crème-de-la-crème lokalnej społeczności. Małą Evelyn łączyły z ojcem szczególnie bliskie stosunki; świadom jej zamiłowania do książek, stworzył jej podręczną bibliotekę. Gdy okazało się, że jest wybitnie uzdolniona muzycznie i zafascynowana tańcem, zafundował lekcje tych zajęć. Wiedziała, że jest córeczką papy! Czy nagła śmierć troskliwego i ubóstwianego ojca wycisnęła trwałe piętno na jej psychice? Najdobitniej świadczyć 46 Migotania 47 będą o tym jej późniejsze emocjonalne i cielesne związki z nader licznymi a dużo od niej starszymi panami. A więc, pan Nesbit był wspaniałym ojcem i takimż mężem, lecz na nieszczęście – najgorszym z możliwych dysponentem finansów. Oto bowiem, gdy w roku 1893 z woli Najwyższego zszedł był i w chórze aniołów śpiewał Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego, okazało się, że wiele zbrakło jego najbliższym. Rodzinne konta były wydrążone z dolarów jak halloweenowe dynie, długi przewyższały wartość nieruchomości z ruchomościami. W tej, ani chybi tragicznej sytuacji, społeczność kwakierska wykazuje godną podziwu solidarność; po licznych naradach żałobna wdowa z dwójką drobiazgu ląduje na bruku, zmuszona do wyzbycia się resztek dobytku za psi grosz. Ani wątpię, iże w tamte dnie w domach bogobojnych kwakrów rozlegało się chóralne Hosanna! przeplatane gromkimi Hallelujah! Jak chce legenda, pewnego zi– mowego dnia zzię– bnięta i wygłodzona trzynastoletnia Evelyn, niczym „dziewczynka z zapałkami” błąkała się po zaśnieżonej ulicy. I wtedy, niczym Wróżka z bajki, niespodzianie zjawia się miła, tajemnicza pani, oferująca jej pracę modelki oraz dolara za pięć godzin pozowania. Ludzie cyniczni powiadają, że owa „wróżka” w rzeczywistości była występną rajfurą, proponującą małej rolę przedajnej zdziry. Lecz cóż owi cynicy mogą wiedzieć o szlachetności intencji tajemniczych kobiet? Nic wiedzieć nie mogą! I choć inna legenda głosi, że nie było żadnej kobiety, tylko tajemniczy artysta zachwycony urodą dziewczęcia, proponujący jej to samo a nawet jakby coś więcej, to ja, wychowany na Pierścieniu i róży W. M. Thackeraya obstawać będę za pierwotną wersją. Po powrocie do domu, zziębnięta acz radosna Evelyn zjada gorący rosół i z mamą omawiają propozycję. Po rozważeniu licznych „za” a niewielu „przeciw”, po zręcznym sfałszowaniu metryki urodzenia Evelyn, oferta zostaje przyjęta. Gotowość do pozowania ślicznej acz nieletniej panienki budzi niekłamany entuzjazm lokalnych artystów, co mieć będzie niebagatelne konsekwencje w całym jej życiu; widać taka była jej Karma. Evelyn dużo pozuje, zarabiając na wikt i przyszłą sławę. To początek jej drogi do gwiazd. Jednak Filadelfia nie jest najważniejsza, w Ameryce liczy się tylko Nowy Jork i tamtejsze środowisko artystów sławnych ale przede wszystkim bogatych. Cała rodzina przenosi się do Nowego Jorku, gdzie najmują malutkie mieszkanko w domu przy 22 West 24th Street. Rodzinny dom Evelyn w Tarentum Wyglądająca odmiany losu niewesoła trójka zamieszkuje u krewnych. Pani Nesbit codziennie wertuje pittsburskie i filadelfijskie gazety, zakreślając w nich nieliczne oferty pracy. Godzi się postawić pytanie: a jakież to prace chciała wykonywać kobieta, od dzieciństwa nawykła do bycia damą? Odpowiedź przynosi los: jego cudownym zrządzeniem, madame Nesbit znajduje pracę w Filadelfii, w której pełnić będzie funkcję nędznie opłacanej urzędniczki działu sprzedaży domu towarowego. I choć wysokość apanaży nie dostarcza optymistycznych prognostyków, sprowadza dzieci, chcąc by kontynuowały edukację. Wkrótce orientuje się, że pensja nie wystarczy na czynsz, odzienie i pożywienie dla trojga a przede wszystkim – na naukę. By odciążyć budżet, mały Howard częstokroć wyjeżdża do litościwych krewnych a gdy sytuacja ciut się polepsza – wraca jak jojo... Przez blisko rok zbierałem materiały do tej historii, analizując je skrupulatnie. By się wczuć w klimat, oglądnąłem dziesiątki fotografii „z epoki”, zapoznałem z artykułami publikowanymi w ówczesnej prasie amerykańskiej i nie tylko, zarówno poważanej jak i bulwarowej, przeczytałem stenogramy z przebiegu „Procesu Stulecia” w którym Evelyn odegrała niebagatelną i brzydką rolę. Wreszcie, przeglądnąłem chyba wszystkie istniejące strony internetowe jej poświęcone, ale przede wszystkim, konfrontowałem wspomnienia Evelyn i jej matki, ze wspomnieniami im współczesnych. W rezultacie doszedłem do jednego, chyba dosyć oczywistego wniosku: nigdy nie było, nie ma i nigdy nie będzie jednej historii Dziewczyny na huśtawce. Chcąc opisać jej ciut wcześniejsze i ciut późniejsze losy, należałoby wspomnieć o rozmaitych, często-gęsto zdumiewających pomysłach pani Nesbit na zarobkowanie, o głodnych porankach i snach bez wieczerzy, o pensjonatach w których pomieszkiwali we trójkę dzieląc jeden pokój, o codziennej walce o byt w drapieżnym kapitalizmie. Ale byłoby to pisanie a la John Steinbeck z okresu Gron gniewu. Będąc wyznawcą zasady entia non sunt multiplicanda praeter necessitatem czyli nie mnóż bytów nad potrzebę, bytów tych nie mnożę, unikając powielania różnych, częstokroć sprzecznych ze sobą wersji. Pewnego dnia wdowa rzuca pracę w domu towarowym i zatrudnia się jako sprzedawczyni w sklepie, ale mimo nieco wyższej pensji, dzieci muszą zrezygnować z nauki, sytuacja zdaje się być tragiczna... I tu wkraczamy w świat bajek i konfabulacji, wymieszanych z antyczną tragedią. Dom w Nowym Jorku Skąd przeprowadzka? Oficjalna story głosi, że matka nie mogła utrzymać rodziny z pensji sprzedawczyni, więc „z wielką goryczą wyraziła niechętną zgodę” by córka „w tym zepsutym mieście” pozowała dla artystów. Ale przeprowadzka była wynikiem zimnej kalkulacji pani Nesbit, która przyjęła na się rolę samozwańczego impresaria córki. Zostawia dzieci, jedzie do Nowego Jorku by zaoferować tamtejszym artystom osobę córki. Pani Nesbit , to istna madame Dulska! Zapyziała Filadelfia to nie Nowy Jork, ale pani Nesbit posiada klucz. Kluczem jest tajemniczy list polecający. Napisał go szanowany filadelfijski malarz, James Carroll Beckwith u którego Evelyn debiutowała jako modelka. Ten sam, który przysięgał solennie, że nigdy nie pozwoli by Evelyn pozowała nago. Wiele lat później, w rozmowie z dziennikarzami pani Nesbit zapewniać Stanford White James Carroll Beckwith: Akt panny N. Fot za: http://www.cemeteryguide.com/Beckwith-Nesbit.jpg Mając w kieszeni list a w głowie słowa ewangelisty Mateusza: Wciąż pukajcie, a będzie wam otworzone, Evelyn niestrudzenie puka od drzwi do drzwi pracowni najbardziej znanych, lecz przede wszystkim bogatych artystów. I słowo staje się ciałem: po krótkim czasie pozuje dla Carla Blennera 6, Herberta Morgana i Fredericka Stuarta Churcha 7 oraz Rudolfa Eickemeyera Jr. 8 stając się kimś na kształt ówczesnej Cindy Crawford. Pozowała także dla znanego rzeźbiarza George Grey Barnarda 9 , do jego słynnego studium Niewinność 10. A kto choć raz nie widział rysunku tuszem autorstwa Charlesa Dana Gibsona 11, rysunku znanego pod tytułem Odwieczne pytanie 12, na którym sportretował Evelyn z włosami w kształcie znaku zapytania? Tutaj koniecznie trzeba wspomnieć mało znany a przecie niezmiernie ważny fakt: Lucy Maud Montgomery, autorka słynnej powieści Ania z Zielonego Wzgórza, zauroczona fotografią Evelyn, nadała „Ani Shirley” właśnie jej wygląd 13. Popularność tej niespełna czternastoletniej modelki sprawia, że jej twarz pojawia się na okładkach tak poczytnych magazynów, jak Vanity Fair, The Delineator, Harper Bazaar,Ladies’ Home Journal, Ladies’ Home Companion i Cosmopolitan. Reklamowała wszystko, za co tylko płacili – od pasty do zębów i maści na pryszcze, po karty do gry i podstawki pod kufle z piwem, nie gardząc reklamą cygar i papierosów. Pozując pionierowi fotografii reklamowej, Joelowi Federowi, za dzień zdjęciowy brała w gotowiźnie 10 dolarów, równowartość 260 dzisiejszych. Producent słynnej komedii muzycznej Florodora, rozumiejąc że na jej popularności nieźle zarobi, zaproponował jej udział w kilku niewielkich rólkach na scenie Casino Theatre na Broadwayu. Wprawdzie mama Nesbit mocno krygowała się przed wyrażeniem zgody, ale ostatecznie „dała się” córce przekonać argumentem, że „przecież kilka dziewcząt występujących w tej komedii poślubiło milionerów, mamusiu!”. Gdy matczyne serce uległo, małe role Evelyn zamieniły się w role duże i piękna statystka została stałą członkinią zespołu a potem „girlsą” uwielbianego sekstetu Floradora Girls. Podczas występu chóru Floradora14, 15, Evelyn przyciąga uwagę bogatego nowojorskiego architekta, czterdziestosiedmioletniego Stanforda White’a. Pan White zyskał sławę i nielichą fortunę projektując lub przebudowując wiele znanych nowojorskich budynków, w tym Madison Square Garden. Ówczesna wieść gminna niosła dwa warianty ich poznania. Pierwszy, że Evelyn została White’owi nastręczona a drugi, bardziej pikantny, że Evelyn znając reputację i majątek architekta, nastręczyła mu się sama, jako rajfurę podstawiając zaprzyjaźnioną ze sobą damę. Stanford White był ekstrawagancki, wysoki, rudowłosy i rudowąsy a do tego dowcipny, miły i niewiarygodnie hojny. Bulwarowa prasa donosiła, że był także wyrafinowanym kolekcjonerem wszystkich rzeczy rzadkich i kosztownych, w tym nowoczesnych dzieł sztuki i antyków. Dodajmy, iż pan White słynął ze szczególnego upodobania do okrutnie młodych dziewcząt, osobliwie zaś do tych, które miały opinię „nowoczesnych”. Czy Evelyn była nowoczesna? Bezsprzecznie. Podobnie, jak większość bohaterek tej książki, które swoje losy na różne sposoby związały z ludźmi sztuki. Bogactwo White’a pozwalało mu zapraszać młodziutkie showgirls do garsoniery a raczej luksusowego penthouse, w którym dziewuszki przyjmowały z jego rąk prezenty, upijały się francuskimi szampanami i z ochotą dawały się wykorzystywać seksualnie. Te oraz inne upodobania dzielnego architekta uprawniają mnie do stwierdzenia, iż powszechne dziś określenie „pedofil”, jak ulał pasuje do tego kolekcjonera wszystkich rzeczy rzadkich i kosztownych. Wiele mówiono i pisano o garsonierze White’a w Madison Square Garden. Ponoć wyposażona była w huśtawkę obitą czerwonym aksamitem i oplecioną bluszczem oraz w niezliczoną ilość luster, w których pan White mógł przyglądać się swoim licznym, nagim, młodocianym kochankom. Według relacji Evelyn, w trakcie sesji fotograficznych gdy pozowała White’owi, ów satyr miał ją upić, zgwałcić i gwałtem pozbawić cnoty. Evelyn która ździebko dojrzała, wraca do tych młodszych. Tych choć trochę naiwnych, garnących się do „Wujaszka Stanny’ego”, jak go nazywają. Co ciekawe, wszystkie są gotowe dać się upić i „zgwałcić” temu przystojnemu lecz przede wszystkim – bogatemu staremu dziadowi. Z życiem kochanków jest jak z flaszką wódki na dwoje: kiedyś musi się skończyć. Więc jako się rzekło, po trzech latach rozstają się, White znajduje pannę chętną do bycia gwałconą i bogaconą a Evelyn... czy rozpacza? Owszem, lecz nieprzesadnie. Jak doskonale wiadomo, po Stanfordzie White, w poszukiwaniu kolejnej dobrej partii, Evelyn zalicza wielu panów, w tym gracza w polo Jamesa „Monty” Waterburyego 16 i bogatego jak nabab Roberta Josepha Colliera17. Tak się ludzkie losy plotą, że jeszcze będąc kochanką White’a, na jednym z przyjęć poznała debiutującego ale już popularnego aktora – Johna Barrymore 18, dwudziestojednoletniego młodszego brata znanych aktorów Lionela 19 i Ethel 20 Barrymore. Pewnego razu, gdy satyr-White ruszył na dwutygodniowy rejs po morzu, Evelyn i Barrymore zorganizowali sobie erotyczne randki, o czym White szybko się dowiedział. Taki był zasadniczy powód ich rozstania. A zatem – czy Evelyn rozpacza? A skąd! Odgrzewając romans z Barrymore’m, puszcza mu oczka i słodkie napowietrzne całuski, ukazując dobrze mu znaną, ponętną zawartość swego głębokiego dekoltu. Razem z innymi show-girls bywa na organizowanych przez niego bunga-bunga a spotykając się z aktorem w jego mansardzie, czyni z nim rozliczne szpagaty, z których jeden kończy się ciążą. A jednak coś nie gra w tym związku, bo mimo próśb Barrymore’a i namów własnej matki, Evelyn odrzuca oświadczyny i zaręczynowy pierścionek. Jednocześnie, usuwając aktora ze swego życia, niejako przy okazji usuwa ciążę. Bo co z oczu, to z serca. À propos: nowojorskie sikorki plotkowały, iż po pierwsze – Evelyn w swoim życiu kilkakrotnie usuwała ciąże a po drugie – że spotykając się z Barrymore’m po rozstaniu z White’m, spotykała się z Whitem będąc z Barrymorem. Obrotna dzieweczka, aż się w głowie kręci! Jakoś nieco potem, po karuzeli z White’ami i Barrymorami, Evelyn poznaje przyszłego męża, Harry’ego Kendalla Thaw, syna pittsburskiego magnata węgla i kolei żelaznych, Williama Thaw. Przyszły spadkobierca fortuny szacowanej na ówczesne 40 milionów dolarów, to rozpuszczony przez rodziców, znany i ceniony w modzie hulaka, dziwkarz, nałogowy ćpun, awanturnik, zadeklarowany psychopata i sadysta, który nigdy nie rozstawał się z bronią palną. To od jego postaci i zachowań wzięło się określenie playboy. Ten „romantyk” w każdym calu, chcąc zdobyć serce a szczególnie ciało dziewczyny, proponuje jej i przyszłej teściowej wycieczkę na jego koszt do Europy. Jak się później wydało, zazdrosny o empirycznie dowiedziony u Evelyn brak dziewictwa, kilkakrotnie skatował lubą do krwi i nieprzytomności zarazem. Ale za każdym razem przepraszał, noblesse oblige! Mimo tych drobnych nieporozumień (kto się lubi, ten się czubi), w drodze do Paryża, ku niekłamanej radości swojej maman, Evelyn oświadczyny przyjęła. Pobrali się 4 kwietnia roku 1905. Kobiety ich życia będzie gorąco, iż Evelyn naprawdę nigdy nie pozowała nago 2. Evelyn w licznych wywiadach potwierdza słowa matki (American Experience 3) Obie damy świadomie mijały się z prawdą, jak dwa kajaki w przestrzeniach oceanu. Obrazy Beckwitha 4 a także Fryderyka Churcha i fotografie Otto Sarony, przeczą ich zapewnieniom. Nie ulega żadnym wątpliwością, że nieletnia Evelyn pozowała ćwierćnago, półnago i zupełnie nago 5. A wszystko w tym kwiecie wieku, w którym dziewczynki bawią się w berka kucanego, miast zwlekać z grzbietów fatałaszki w pracowniach wąsatych malarzy. Evelyn na fotografii zdobiącej stylowy mebel; 1898 lub 1899 Mówiła prawdę, czy tylko powielała paplanie dziewcząt z rozlicznych nowojorskich varietes, dodajmy – dziewcząt wprawdzie nieletnich lecz o niezbyt krzepkich zasadach moralnych? Czemu nie, bo skoro została zgwałcona, dlaczego wiele lat później będzie rozmarzona wyznając prasie, iż ten podstarzały lowelas był „jedyną prawdziwą miłością mojego życia”? Syndrom Sztokholmski? Być może. A być może było zupełnie ale to zupełnie inaczej. W każdym razie – dobrze zapamiętajmy jej relację o gwałcie dokonanym. Uważam, że ten wielbiciel dziewic zagiął szczególny parol na Evelyn zupełnie niepotrzebnie, ponieważ czternastoletnia nimfetka seksualny benefis miała przecież w pracowni J. C. Beckwitha, a w atelier innych bogatych malarzy, tylko pogłębiała swą wiedzę o seksie. No, mniejsza! Zauroczony urodą i erotycznymi zdolnościami młodziutkiej kochaneczki, White korzystając ze swoich pieniędzy, protekcji i nieograniczonych wpływów, organizuje dla niej kampanię reklamową, zakrojoną na niebywałą skalę. 4 maja 1902, New York Herald poświęca osobie Evelyn artykuł, rozpisany aż na dwie kolumny, pełen fotografii i z detalami opisujący drogę jej kariery od rozchwytywanej modelki, do chórzystki i wreszcie – pierwszoplanowej „aktorki”. White załatwia też lukratywne engagement w The Wild Rose, sztuce, która dopiero wejść miała na deski Broadwayu. Reklama – reklamą a recenzje wielu gazet nie pozostawiają na niej suchej nitki. „Jako aktorka, była niemożliwa. Nie miała krzty talentu”, „Nawet fizyczne piękno nie może pomóc kobiecie, która nie potrafi ani śpiewać ani grać” (The United Opinion z 15 marca 1907). Powiedzmy szczerze – kogo obchodziło, czy miała talent Sary Bernard czy była ograniczonym beztalenciem? Stały za nią uroda, popularność, ogromne pieniądze i koneksje White’a ale przede wszystkim – aura bohaterki seks-skandalu. Była przecież słynną Dziewczyną na huśtawce! Romans Evelyn z Whitem trwa trzy lata. Rozstają się z wielu powodów, Evelyn chce ślubu, bo małżeństwo z bogaczem, to dla niej gwarancja i zabezpieczenie przed nędzą od której uciekła. A Stanford White? A Stanford White, jak każdy dziarski pedofil, od Evelyn i Henry Kendall Thaw Thaw nigdy nie ukrywał zazdrości o Stanforda White’a. 25 czerwca 1906 roku Evelyn i Thaw natknęli się na White’a w teatrze rewiowym na dachu Madison Square Garden, w dniu premiery Mam’zelle Champagne21. W trakcie wykonywania finałowej piosenki „I Could Love A Million Girls”, Thaw podszedł do White’a i trzykrotnie strzelił mu prosto w twarz. Chwilę później, wznosząc pistolet krzyczał do publiczności, która początkowo sądziła, że scena zabójstwa jest elementem przedstawienia. – Zrobiłem to, bo zrujnował moją żonę! Jeden ze świadków zbrodni stwierdził kategorycznie, że Thaw krzyczał – Zrujnował moje „życie” (life) a nie – „żonę” (wife). Rekonstrukcja zbrodni wg nowojorskiej prasy Gazeta literacka cd. str. 48 47 Kobiety ich życia Thaw został natychmiast aresztowany i oskarżony o morderstwo pierwszego stopnia. Pierwszy proces, który przeszedł do cd. ze str. 45 historii jako Proces Stulecia22, zakończył się bez wyroku. Siedmiu przysięgłych uznało go winnym morderstwa pierwszego stopnia, pięciu chciało uniewinnienia. W kolejnym Evelyn zeznawała w obronie męża twierdząc, że White rzeczywiście próbował ją kiedyś zgwałcić. Próbował a więc – nie zgwałcił! Dlatego sugerowałem, by zapamiętać jej wspomnienia o rzekomym gwałcie na niej, którego White miał się dopuścić w swej garsonierze. Evelyn jako świadek Jej przebogata teściowa, Mary Sibbet Copley-Thaw, nieprzytomnie i niezdrowo zakochana w synu, za korzystne zeznania Evelyn na rzecz mordercy, obiecała jej wspaniałe warunki rozwodu i wielką sumę. Oficjalnie Evelyn otrzymała wyłącznie rozwód, bo 10 tysięcy dolarów wpłynęło na jej konto dopiero w roku... 1947 i to jako legat po śmierci Thawa. Aczkolwiek rozliczni świadkowie powiadali, że za fałszywe zeznania przyjęła 25 tysięcy dolarów nie po, lecz jeszcze w trakcie drugiego procesu. Fortuna rodziny Thaw i potężne ich koneksje, nakręciły niewiarygodną kampanię przeciwko martwemu White’owi, czyniąc zeń potwora w ludzkim ciele. Do nagonki wprzęgnięto zaprzyjaźniony potężny koncern prasowy Williama Randolpha Hearsta i setki najplugawszych szmatławców całej Ameryki. Zatrudniono wpływowych adwokatów o znanych nazwiskach i najlepszych psychiatrów, którzy orzec mieli, że w chwili dokonywania zbrodni, Harry Kendall Thaw był niepoczytalny, zupełnie jak... kobieta podczas okresu! Co przyjęto ze zrozumieniem i powagą. Jak bardzo brudna to była afera niechaj świadczy fakt, że obrony Thawa odmówił najsłynniejszy w dziejach Ameryki adwokat – Clarence Seward Darrow, który nie takich zwyrodnialców odcinał od stryczków. Podczas drugiego procesu Thaw został uniewinniony z powodu niepoczytalności. Co także przyjęto ze zrozumieniem i powagą. Skazano go na osiem lat pobytu w stanowym szpitalu Matteawan, przygotowanym dla „obłąkanych” przestępców, z którego w roku 1913 bez problemów ucieka do Kanady podstawionym samochodem. Pochwycony przez kanadyjską policję, został wydalony do USA. Dwa lata później drania uznano za uleczonego i wypuszczono. Natychmiast złożył pozew o rozwód. A jak po traumach haniebnej zbrodni i niemniej haniebnego procesu, potoczyły się losy córeczki tatusia? W roku 1910 urodziła syna Russella Williama Thawa, no a potem miała już tylko z górki – kontynuowała rozpaczliwe próby bycia aktorką w niemym filmie, szukała zatrudnienia jako tancerka w teatrzykach a nawet – prowadziła rodzaj kawiarni. Dodajmy, że licząc na kolejny cud z wróżką – pokładała się bez sensu w wielu łożach. Bez sensu, gdyż szum i oburzenie wokół zbrodni i rozprawy, uczyniły z niej persona non grata w liczących się środowiskach Ameryki. A nie liczące się, niczego zapewnić jej nie mogły. Próbowała wszystkiego: nieudanych samobójstw, alkoholizmu, narkomanii. W roku 1916 ponownie wyszła za mąż, poślubiając tancerza Jacka Clifforda, który dwa lata później odszedł, nie mogąc się pogodzić z tym, że jest postrzegany jako „Pan Evelyn Nesbit”. Nie chciał być „mężem swej żony”. Rozwiedli się dopiero w roku...1933. Resztę życia Evelyn spędziła właściwie w zapomnieniu. Rzuciła picie i morfinę. Zagrała w kilku produkcjach bez znaczenia, konsultowała produkcję filmu „The Girl in the Red Velvet Swing” („Dziewczyna na czerwonej, aksamitnej huśtawce”), wystąpiła z synem w „Odkupieniu” („Redemption”), aż dnia 17 stycznia 1967 roku w Santa Monica, jako miła, spokojna staruszka, zasnęła na wieki w domu miłej, spokojnej starości. Sławomir Majewski Jest to rozdział książki Sławomira Majewskiego pt. Seks, Władza, Sława. FILMOGRAFIA: A WOMAN’S REVENGE (1915), A LUCKY LEAP (1916), REDEMPTION (1917), HER MISTAKE (1918), THE WOMAN WHO GAVE (1918), I WANT TO FORGET (1918), WOMAN, WOMAN! (1919), THOU SHALT NOT (1919), A FALLEN IDOL (1919), MY LITTLE SISTER (1919), THE HIDDEN WOMAN (1922). http://pl.wikipedia.org/wiki/Waterman http://www.cemeteryguide.com/nesbit.html http://www.pbs.org/wgbh/amex/century/sfeature/sf_nesbit_pop_01. html 4 http://www.cemeteryguide.com/Beckwith-Nesbit.jpg 5 http://grapefruitmoongallery.com/9810 6 http://en.wikipedia.org/wiki/Carl_Christian_Brenner 7 http://en.wikipedia.org/wiki/Frederick_Stuart_Church 8 http://en.wikipedia.org/wiki/Rudolf_Eickemeyer,_Jr. 9 http://en.wikipedia.org/wiki/George_Grey_Barnard 10 http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/a/a3/George_Grey_ Barnard_-_Madchenstatue.jpg 11 http://en.wikipedia.org/wiki/Charles_Dana_Gibson 12 http://en.wikipedia.org/wiki/Evelyn_Nesbit#/media/File:Eternal-question.gif 13 https://books.google.pl/books?id=yuJ15T-pgOEC&pg=PA67&lpg=PA 67&dq=George+Grey+Barnard+innocence&source=bl&ots=pwKhwiw 4pQ&sig=bPIuZYUbIMMRD062LB7tuRnC2_k&hl=pl&sa=X&ei=HZAMV c3uB4naarHQgNgP&ved=0CGYQ6AEwDQ#v=onepage&q=George%20 Grey%20Barnard%20innocence&f=false 14 http://en.wikipedia.org/wiki/Florodora 15 http://my.ilstu.edu/~ftmorn/cjhistory/casestud/shaw.html 16 http://en.wikipedia.org/wiki/Monte_Waterbury 17 http://en.wikipedia.org/wiki/Robert_J._Collier 18 http://www.imdb.com/name/nm0000858/ 19 http://en.wikipedia.org/wiki/Lionel_Barrymore#Film_career 20 http://en.wikipedia.org/wiki/Ethel_Barrymore 21 http://en.wikipedia.org/wiki/Mam%27zelle_Champagne 22 http://en.wikipedia.org/wiki/Harry_Kendall_Thaw#The_.22Trial_of_the _Century.22 1 2 3 poleca: M ądre są wiersze Renaty Paligi i mocne w wyrazie. Mądre mądrością gorzką, odporną na iluzję, ironiczną i sceptyczną wobec stereotypów, zarówno kulturowych, jak zwłaszcza potocznych, obiegowych. Ale zarazem ufne są, poszukujące, złaknione. Prawdy, Boga, serca człowieczego. Bo uczona jest ich autorka, wyposażona w gruntowną wiedzę medyczną, obdarzona dociekliwością i przenikliwością badawczą, świadoma tajemnic ludzkiego ciała, ciekawa tajemnic ludzkiego… jestestwa. A zarazem nadwrażliwa, z wyobraźnią, z nieodpartą potrzebą ekspresji i kreacji. Można rzec, że doktor Renata Paliga podchodzi do człowieka-świata z podwójnie czułym stetoskopem i osłuchuje go z dwojakiego rodzaju uwagą. Gdzieś w zakamarkach jej pamięci złocisty i świetlisty obraz Chrystusa z odsłoniętym – ku zgrozie dziecka – sercem zlewa się z szarym obrazem narkomana „Jezuska”, a nierozstrzygnięte od tamtej pory pytanie o ich identyczność (tożsamość) każe lekarce-poetce szukać wokół każdego badanego ciała „złotych ram i świetlistych promieni”. Jednak w świecie, w którym tylko „Niewiedza jest pewnikiem”, a Bóg istnieje w człowieku jedynie „do chwili zgaszenia dezoksyrybonukleinowego słońca”, niczego rozstrzygnąć nie sposób. Pozostaje szukanie „w przedsionkach piekieł”, z nadzieją na znalezienie, ale nie bez trwogi o nieprzewidywalny wynik poszukiwania. Doktor Renata Paliga, niegdyś chirurg dziecięcy, obecnie wykładowczyni etyki lekarskiej i ogólnej w szczecińskiej Akademii Medycznej, szuka prawdy o człowieku-świecie przez nazywanie wszystkiego, co znajdzie, słowem konkretnym i precyzyjnym, zaczerpniętym ze słownika medycznego, ale i pięknym, przestrzennym, uskrzydlonym mocą jej językowej wyobraźni. Maria Jentys-Borelowska 48 Migotania 47 STRONA Z MANUSKRYPTEM Maciej Melecki NIE STĄD Proste wybicia z rytmu prowadzą zawsze na manowce bardziej soczystych Chwil, dzięki czemu możemy drgać, jak kursor na cienkiej ściance banalnych Wieści, rozchodzić się niczym promień po klatce pokoju, kiedy łomocze w Podłodze puls wrażonego w usta rygla, rozsadzającego ten układ śnień, Domniemań o drugim, gdyż jest się tylko skwitowanym poleceniem, złamanym Obojczykiem wizji wzeszłej niczym pędy rdzy po ścianie, ów zaciek wejrzeń. Krzepnie tego maź. Wiąże się twardo cement i szkło. Betonowy klocek z Otworami mieszczącymi każdy napływ nocy i dnia pod jedną pokrywą, wychyna W skośny spad najbliższych planów, byś miał przed sobą tylko falstart, krążek Laku roztarty w dłoni niczym talk, i poprzeczkę regulującą twój poziom w Tutejszym opadaniu na wyżarzony iłem i żwirem spodek, domknięty obwód Przechodzenia stałego, jak napięcie, z jednego kolca na drugi, w wąwóz kłód. Ocknij się i wykrztuś tę grań, rozpoczyna się wszak nowy sezon sczeźnięć, Rozregulowań wszelkich lin, w tym nieustannym maskowaniu podłoży, przemokłych Krawędzi, na których przysiada ostatni już, spłoszony ptak, i gubi się ta wiotka Łódź, spod której do dna uchodził prąd przypływu, wynoszącego poza tę marskość Szarych pian. Nie stąd więc zostają wyrwane korzenie, kruszące się jak zetlała Jaźń, drabina rozszczelnia gaz, każdy kwadrat łamie w sobie pion, oś ginie jak Grzmot, i wszystko to trzyma się już tylko posterunku palca, drucianego gniazda, Które przyjmuje każdy zwój wyładowań, wskazań wytarcia korytarza czy Wyniesienia skamieniałego worka wapnia, w tym oparciu się o wietrzną żerdź, Ostrym swądzie z przepalonej spirali, nikłym oświetleniu najbliższych zakrętów Prowadzących w podkopy porannych zatrzymań, węgłów szorstkich tylko o Zmroku. Wciąż gra ten skoczny marsz w naciągniętych ścięgnach dookolnego Nigdzie. Przechodzisz w zakres danego kresu, mierzącego cię centymetrem Sześciennym swojego cienia, w luku drobnych ruchów sondujących zmian, byś Nie rozstawał się nigdy z przyrostem braku, owej jedynej sztancy, spod której Nie ujdzie żaden krok czy gest, kontrast to bowiem jedyny, oddający poziom Spadku w tym wizjerze przyszłego zawracania, doraźnego przystawania, Odgradzania się od tempa szczuć, na tej śmigłej łopatce ugoru wrzucanego w dół. Gazeta literacka 49 SZTUKA INTERPRETACJI Karol Maliszewski Czytane z ekranu (2) (notatki o nowych książkach czekających na druk) 1 Wiersze Mirki Szychowiak bronią się same, tym słowom żadne posłowia nie są potrzebne. Jestem tu tylko na chwilę, wiersze zostaną na dłużej. Dopisuję coś do opowiedzianej historii, coś, co przyschnie i szybko odpadnie. Mam niewiele czasu, niewiele miejsca. Śpieszę więc, żeby donieść, że toczy się bój między poezją dla specjalistów i tą pozostałą, nazwijmy ją na użytek tego niemiejsca i nieczasu – empatyczną. Pisania hermetycznych wierszy można się szybko nauczyć, zaś z pisaniem wiarygodnie empatycznych kłopot zdecydowanie większy. Trzeba się z czymś tam urodzić, coś trzeba mieć w kruchej strukturze psychicznej, rodzaju unerwienia i tak dalej. Za tego typu wierszami się tęskni, czeka na nie, w ich towarzystwie swobodniej się oddycha, beztrosko się przy tym przyznając do swej uczuciowej natury. „Język w tych wierszach oddaje to, co pomyśli głowa, i to, co poczuje serce” – pisał Bohdan Zadura w posłowiu do tomiku Proszę nie płakać. I trafił w istotę splątanego związku racjonalności z empatycznością, formy z uczuciem – mocno udzielającym się odbiorcy, wiodącym w tym dochodzeniu do chwilowej prawdy tekstu i zasad stwarzanego przezeń świata. Tu najpierw trzeba się dać ponieść fali, a potem rozglądać za tratwą. Podczas czytania Gustawa znikąd nie chciało mi wyjść z głowy wspomnienie Gucia zaczarowanego w wersji przypomnianej przez Czesława Miłosza. Gdybyśmy jednak wrócili do oryginału Zofii Urbanowskiej, dojrzelibyśmy pewne podobieństwa w przedstawieniu zmagania natury z kulturą, wyrzuceniu Gustawa poza nawias znanego mu świata, w próbie odnalezienia się w nowym życiu, w opisie trudów powrotu do tego, co macierzyste i źródłowe. Obie wyprawy potraktować można jako metafory egzystencji, która staje się zrozumiała dopiero z drugiej strony, po jakimś wstrząsającym, formującym doświadczeniu „wyrzucenia z życia”. Gustaw to imię obciążone romantycznym stygmatem, a więc na skojarzenia rodem z literatury dziecięcej nakładają się kajdany wzięte z określonego rekwizytorium. Tutaj o żadnych kajdanach nie ma mowy. Tutaj fruwa się razem z lekką, balladową frazą. Jednak ślady w głębokiej pamięci pozostają: bór, północ, bagno, „pokutująca dusza” szukająca przyporządkowania, jakiejś swej zagubionej części. Szychowiakowy Gustaw nie ma niczego wspólnego z bladym upiorem, to okaz naturalnego zdrowia, niedźwiedź w swoim leśnym królestwie; lesz dusza jego wciąż szuka, woła o dopełnienie czy wyjaśnienie. To wątek niemal baśniowy – zamienienia w kogoś innego i szukania przez całe życie odpowiedzi na pytanie, kim się naprawdę jest i co było wcześniej od tego, co się pamięta. A coś było niewątpliwie, ustanawiając zasady tego jedynego, konkretnego, „mojego” istnienia. To po co ktoś te zasady zmieniał? Właśnie od tej kwestii zazwyczaj zaczyna się trudna lektura losu, nauka życia. Od tego też zaczyna się edukacja Gustawa, jego mozolny powrót do człowieczeństwa. To ciekawe, że tyle tu spotyka się tropów. Literatura dziecięca, ludowa, romantyczna i jeszcze młodzieżowa. W obrazkach zagospodarowywania leśnego labiryntu, w tym antropomorfizującym krzątactwie dostrzegamy nieśmiertelny archetyp osadnika, trapera, Robinsona Kruzoe buszującego w przestrzeni między tym, co jeszcze dzikie, a tym, co już oswojone. Do pełni szczęścia brakuje mu tylko ludzkiego głosu. I staje się – ten przeczuwany inny świat, ze swymi zapachami, kształtami i rytuałami, nagle pojawia się przed nim w niepozornej osobie Janinki. Oto i jest paradoksalny Piętaszek, przychodzący po to, by ucywilizować swego „pana”. Piętaszek, czyli osoba, która z narzędzia życia staje się celem życia, koniecznym dopełnieniem istnienia. I tak sobie myślę, że spośród wielu skojarzeń (mitologicznych, baśniowych, balladowych, romantycznych, podróżniczych itd.), które nasuwają się w rytmie elegancko skrojonego przez autorkę wiersza, jedno jest najważniejsze. Gustaw tak naprawdę nie jest znikąd. Owszem, jest z głębin tradycji, z tych wspomnianych wcześniej dalekich ech. Ale jeszcze bardziej z naszych intymnych rojeń o obcym, o odkryciu go i oswojeniu, czyli zmierzeniu się z odkryciem i wchłonięciem przez własną tożsamość. Wspomnienie, fantazmat, baśniowo-oniryczny dokument, prawdziwa historia dzikiego dziecka żyjącego w puszczy – etykietka nie ma żadnego znaczenia, gdyż rzecz dotyczy czegoś głębszego: gotowości na przyjęcie, nie na odrzucenie. I tego trzeba uczyć się od kobiet. To między innymi miał na myśli Roman Kaźmierski, pisząc w przedmowie do Człap story: „Za najważniejszą cechę tego pisania uważam swoistą życzliwość – empatię w stosunku do tego, co uznaje się powszechnie za marginesy rzeczywistości, zdolność do pochylania się, nasłuchiwania i dostrzegania nawet tego, co małe, błahe, brzydsze”. I do tego nawiązywał już przywoływany Bohdan Zadura: „Mirka Szychowiak dogaduje się w swoich wierszach ze światem. Ma wobec niego tyle czułości, ile trzeba, by nie popaść w sentymentalizm, tyle dystansu, ile wystarcza, aby okazać mu coś więcej niż wyrozumiałość”. Na koniec „przepowiadam” sobie to, co we mnie zostanie z tego poematu na dłużej. Wykładam w następujących słowach... Stawanie się (kimś, kim chciałoby się być) możliwe jest dopiero w miłości, w cieple bijącym od tego niespodziewanego innego, który przyszedł, zaskoczył, wchłonął. I tak oto jesteśmy już razem, nie do pomyślenia inaczej. Razem wobec i razem w sobie. Ten, który był zawsze znikąd, teraz mówi, wskazując na siebie w związku, że „jest stąd”. Z tego, co odnalazł w sobie i z tego, co było zawsze, czekając na niego. Znalazł swoje miejsce, miejsce go znalazło. Ludzie dopowiedzieli resztę. A Mirka zapisała w porywie, natchnieniu. O tym jest ta książka. 2 Chyba zbyt łatwo posługujemy się jak wytrychem terminem „surrealizm”. On załatwia spore partie „niezrozumiałej” poezji współczesnej. Aha, surrealizm. I już wszystko wiadomo. A tak naprawdę wiadomo bardzo mało. Jeszcze niekiedy słyszy się westchnienia w stylu – „szkoła Honeta”. Nie przeczę, że takie stereotypy wyskakują automatycznie w trakcie lektury wierszy Tatiany Judyckiej (zbiór pt. Klisze). Chciałbym je jednak zostawić w tle, co nie znaczy, że posiadam patent na rozumienie tej poezji poza jakimikolwiek pojęciami. Poza pojęciami, jak wiadomo, nie ma niczego. Tutaj najważniejsze są obrazy, ich dzikość, autonomiczność, konwulsyjność. To z nimi trzeba rozmawiać. Pertraktować warunki ułomnego zrozumienia. Bo są miejsca, gdzie rozpływam się razem z sugestywną frazą, naturalną ciemnością i niewiele rozumiem, a jeszcze mniej mogę powiedzieć. W tę poezję wpisana jest niejasność czekająca na Innego, kolejnego, „swojego czytelnika”. Z tym się trzeba pogodzić i z godnością skubać chusteczkę, uprawiać „swojactwo” w ograniczonym zakresie. Skąd ta chusteczka? Ot, tak. Ale i ze smutku, melancholii, jakiegoś łzawego zamazania obrazów. W końcu roi się tu od elegii i lamentacji. Na szczęście nie ma histerii. Wszystko to w miarę wyważone. Mówię o cierpieniu. Nim podszyte jest trudne mówienie, niełatwe rozumienie. Wydaje się nieraz, że bohaterka docierając do własnej prawdy czy też jej przeczucia, sugeruje coś w tym rodzaju: „niewiele z tego rozumiem, a te obrazy tylko zaciemniają”. Zaskoczona ujawnioną podświadomą treścią? Sądzę, że ten mechanizm działa nieco inaczej. Impuls, ta pierwsza rozpacz lub nienasycenie, generuje pierwotny, źródłowy obraz, który sam siebie nie rozumie, lecz wraz z upływem czasu i uruchamiającym się mimo wszystko trybem samo-komunikacji następuje oczekiwana chwila rozjaśnienia, a może nawet moment olśnienia. Podstawa lirycznych zabiegów Judyckiej jest epifaniczna, natomiast środki wysyłane obrazowaniu w sukurs już takie nie są. Zbyt zagęszczone, skondensowane, nawarstwione, żeby szybko mogły rozpłynąć się w prostocie. Stąd te wszelkie dodatki, swoiste przypisy, instrukcje obsługi, terminy wspierające wzięte z muzyki – suity, interludia, pieśni, tarantele, kołysanki, sarabandy itd. Światło struktury muzycznej, jej logika i klarowność mają w jakiś sposób porządkować wzburzoną materię liryczną. Ryc. Monika Ślósarczyk 50 Migotania 47 „Materia” nie jest tu słowem od rzeczy. Być może pierwsze dojmujące wrażenie czytelnicze dotyczy materialności i somatyczności. Wyjątkowo dużo tu gleby, minerałów, piasku, kamieni, trawy, mchu: obrazów wyłaniania się słów z ukrycia, a w pierwszej chwili chciałem powiedzieć – z gliny; tak jakby materia odpluwała z trudem, ale jednak, słowami. Wydobywanie słów kojarzone jest z bólem, substancjalną ekstazą, półoszalałym rodzeniem. Ludzkie ciało uczestniczy w tym bio-logicznym misterium obok innych, roślinnych i zwierzęcych, w jakiś sposób naznaczonych i współwinnych ciał. I nawet nie można powiedzieć, że istotne, prawdziwe życie toczy się obok tych, aspirujących do jego powagi i wartości, ciał. Prawdziwe życie toczy się – jakby prawem robaków – pod ziemią, w gorzkim mule. Ciężar istnienia jest ciężarem skał spowalniających bądź przyśpieszających ruchy wyobraźni. Metaforyczność, materialność, duchowość... Przenikanie się niejasnych, organicznych obrazów jest sednem tej poezji. One mają się nawarstwiać w rytm niepokojącej kołysanki mającej w sobie coś z „danse macabre”. Bo tu ustanawia się wszystko od nowa, dziecinnieje na powrót, rodzi ponownie po to, by unikać powtórek, banałów, klisz. Postulat „wypowiedzenia siebie” w tym kontekście może być największym banałem z możliwych. Zagadkowe przenikanie się obrazów stwarzania świata od nowa powoduje, że nie jest. „A jednak wciąż nie wierzysz. Przekopujesz ziemię, która chrzęści/ pomiędzy zębami umarłych. Obejmujesz mnie coraz mocniej”. To nie jest poezja, która chce mówić w imieniu pokolenia, grupy czy środowiska. Mówi się w ograniczonym zakresie o tym, że nieraz pośród szczątków cudzych poetyk i zużytych lirycznych klisz da się usłyszeć cichy, przejmujący głos. I nie będziemy tu dociekać, jakie egzystencjalne przyczyny zepchnęły ten głos w przepaście i traumy; sądzę, że tu zakłada się jednak pewną wspólnotę wrażliwości, nasze podobieństwo w owych zepchnięciach, utratach i ranach. Na tej tylko płaszczyźnie można spotkać się z płynnym medium tych wierszy – tożsamością niby rozproszoną, a przecież w każdym ponownym użyciu głosu scalaną, odzyskującą w miarę wyrazistą postać. Sztuka życia, miłości i śmierci zawiera się w jednym, stając się w końcu sztuką głosu wydobywającego się spod ziemi (z ciała w ziemi), chwilami surowego i rozchwianego, ale w tym ofiarniczym geście, w wyszarpnięciu, własnego. A czy nie na tym polega każdy udany materialistyczno-spirytystyczny seans poezji? Karol Maliszewski Nauka o ptakach to debiutancki zbiór wierszy Michała Książka, podróżnika-ornitologa (pisownia z łącznikiem znajduje tu uzasadnienie), bynajmniej nie literackiego nowicjusza, który na koncie ma świetnie przyjęty przez miłośników gatunku non-fiction tom reportaży Jakuck. Słownik miejsca. Zbiór wierszy poniekąd już głośny, bo chociaż w dobie zaniku obiegu krytyczno-literackiego praktycznie nie omawiany, za to nominowany do dwóch nagród literackich: NIKE i Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej SILESIUS (którą to ostatecznie otrzymał w kategorii debiut). Wydaje się, że zamiast coraz bardziej środowiskowego wyróżnienia z Wrocławia, Nauka o ptakach powinna zostać zauważona raczej przez kapitułę Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, ponieważ wierszom zawartym w książce znacznie bliżej jest do twórczości Herberta i Różewicza niż Sendeckiego czy Foksa. Zanurzając się w lekturze wierszy Książka, trzeba być jednak czujnym, albowiem autor (wbrew powyższemu rozpoznaniu, do którego warto dodać również i wspomnianą Szymborską) w ramach narzuconej sobie dyscypliny miewa niekiedy ochotę na skorzystanie np. z poetyckiego idiomu Marcina Świetlickiego: Miasto jest dobre. Dobra jest poczta, dobry jest sklep spożywczy, dobry jest ZUS. Z punktu widzenia poety-ornitologa, równie istotnego jak ten liryczny, świat przenicowany przez absolut nabiera (bo musi) nieomal buddyjskiego wymiaru. Wszystko w nim istnieje w jakimś celu (np. nóż i kamień), wszystko jest przydatne (jak, dajmy na to, buty i owady), wszystko zostało dawno już zorganizowane i zaplanowane (sprzątanie ubrań dzieci, prace w ogródku, układ książek na regałach). Buddyzm tłumaczy tę złożoność świata istnieniem bezosobowego prawa przyczyny i skutku, w którym mieści się zarówno to, co najmniejsze i to, co największe. Wynikające z tego współzależności i powiązania, jakie występują w przyrodzie, sprawiają, że czytelnik zaczyna doszukiwać się w nich określonego sensu i planu. Ten plan u Książka uosabiają migracje ptaków, które „trzydzieści sześć razy przylatywały i trzydzieści sześć razy odlatywały”, wewnętrzny spokój przynosi oczekiwanie, że „przylecą trzydziesty siódmy raz”, a sens podkreśla choćby coś tak pozornie nieistotnego jak użytkowa funkcja własnej kuchni: Nie mogłem też pójść poszukać rzeki, bo wszystkie były już na mapach. Poza tym mam przecież dwójkę dzieci, które muszę odprowadzać do szkoły i do przedszkola. Z uczuciem klęski zszedłem do kuchni, gdzie dość regularnie, zazwyczaj rano, odnajduję najbardziej poszukiwany z sensów. Po czym zrobiłem dzieciom śniadanie. (Sens) Miasto jest dobre. Ruch uliczny bezpieczny, pan policjant uczynny, przejścia dla pieszych oznaczone. (Spokój) Odstawmy jednak na bok tzw. technikę i przejdźmy do filozoficznego meritum. Główny wątek Nauki o ptakach stanowi przyroda zdefiniowana trochę na modłę panteistyczną, a więc utożsamiającą wszechświat (lub naturę) z absolutem przenikającym we wszystkie substancje ziemskie. Owo pojęcie absolutu jest tu kluczowe. U Książka przybiera metaforyczną postać systematyki ptaków, pozwalającej przyporządkować gatunki. Ptaki istnieją jako byty co prawda usystematyzowane, ale niezależne, tworzące własne egzystencjalne „plany przelotów” (przemijania, metafizyki, ale i dnia codziennego). Są katalizatorem wszelkich rozpoznań i doznań, zjawiskowymi siłami, które uruchamiają i sterują również egzystencją samego podmiotu lirycznego. Tuż po przebudzeniu nerwowo szukam powodu. Myślę, że to zajęcie bardzo stare. Starsze niż rzut kamieniem. Jest maj. Niedługo przylecą pszczołojady. Pójdę do lasu, bo może straciłem wprawę w ich rozpoznawaniu. Jeżeli znów pomylę pszczołojada z myszołowem, może to oznaczać brak doświadczenia. Czyli jakąś młodość. Ale teraz szukam tego powodu. Powodu dla uruchomienia procesów, „PROCEDURA MORTIS” I INNE PRZYPADŁOŚCI Życie, życie, ostrze na ciepłej krtani zwierzęcia schwytanego w pułapkę. Izabela Kawczyńska Nowa książka poetycka Izabeli Kawczyńskiej, chłopcy dla hekate. Czterdzieści Elegii już samym tytułem zapowiada tonację i tematykę wierszy. Hekate – przypomnijmy za Słownikiem Kultury antycznej – to „bogini ciemności, świata widm, czarów i magii, utożsamiana niekiedy z Artemidą, jako boginią księżyca, lub Persefoną, jako władczynią świata podziemnego; w Grecji była szczególnie czczona przez orfików. Hekate uważano też za boginię pokuty i mścicielkę przelanej krwi.” Z kolei elegia jest wypowiedzią liryczną o tonacji poważnej, refleksyjnej, która traktuje o elementarnych doświadczeniach egzystencjalnych, takich choćby jak miłość, przemijanie, śmierć. I rzeczywiście w tomie Kawczyńskiej motyw umierania, odchodzenia, żegnania się z kimś, kto jest „tutaj, a potem myk gdzie indziej” zdecydowanie przeważa czy, powiedzmy dobitniej, niepodzielnie dominuje. W wierszu otwierającym tom czytamy: Żałoba, jak wszystko, jest pracą. Muzyka ucichła, zgaszono światła, a mimo to nie potrafimy odejść, wpatrzeni w ocean, który ześlizguje się z horyzontu i zaprasza nas w siebie, znowu i znowu. Kochałaś go? Kochałam – odpowiada. Jesteśmy więźniami utraty, tak działa pamięć. (Trzy, rybko, cztery) Skoro nieustannie kogoś albo coś tracimy, jesteśmy permanentnymi żałobnikami, którzy wysiłkiem pamięci starają się odzyskać stratę; zatrzymać jak najdłużej w sobie obrazy i wspomnienia tego, czego już nie ma, co po prostu definitywnie przestało istnieć albo, wariant optymistyczny, zmieniło miejsce i status. Ocean, często powracający w chłopcach dla hekate, symbolizuje nie tylko nieskończoność i wieczność, ale również wytchnienie, odpoczynek, wygaszenie „bólu istnienia”, który ściśle wiąże się ze świadomością nietrwałości, chwilowości, przygodności każdego poszczególnego istnienia. Nic więc dziwnego, że ważnym, jeżeli nie najważniejszym, bohaterem wierszy autorki Largo jest – CZAS. A jak pracuje czas? Według jakiej procedury postępuje ze wszystkim i z każdym? (…) Każdego roku czas niweczy, co stworzył, i tworzy to, co za chwilę zniweczy, (…) Przyśniło mi się, że pójdę na dno. W ciszy. W czerwieni, ponieważ mamy jej tak wiele w środku. Miałam cię w środku, ale to nic nie znaczy, bo nie ma już wiosny między nami. Być może cię kochałam, być może to koniec i jak to możliwe, że mówię do ciebie, która stoję na brzegu i tonę. (Załóż coś czerwonego, powiedział) Istnieć więc to tyle, co zużywać siebie w czasie, „czasować siebie” na sposób tracenia, obumierania, nicowania. Nie istnieje tworzenie, które mogłoby wymknąć się tej zasadzie, bowiem i ono podlega „procedurze mortis”. A swoją drogą w wierszach Izabeli Kawczyńskiej szczególnie przejmujące i poruszające są opisy obumierania tego, co rozgrywa się w przestrzeni interpersonalnej i wiąże z pożądaniem, miłością, przyjaźnią, zaufaniem... Skoro w obrębie przeżyć i doświadczeń fundamentalnych nie można liczyć na stałość i trwałość, gdzie więc ich szukać? Z drugiej jednak strony sami wkładamy niemało wysiłku w niszczenie tego, w czym chcielibyśmy znaleźć oparcie i ocalenie ( „To się łatwo miażdży,/wszystko, co kochamy.”) powodu dla sorpcji wrażeń i wygnania zmysłów na dwór. (Pszczołojady) Wspomniana „systematyka” niejako określa ład świata, z którego wywodzi się autor tej liryki. Gdyby tak pokusić się o zaczerpnięcie jego zrębów z lektury Waldena, czyli życia w lesie, moglibyśmy nazwać go (podobnie jak czyni to sam Książek w wierszu Drugie śniadanie) „porządkiem ontycznym”. Sprawom świadomego bytowania poświęcona jest znaczna część książki, gdzie z łatwością odnajdziemy echa Thoreau w postaci strof wskazujących na świadomą korelację ich twórcy z otoczeniem; środowiskiem nie tylko przyrodniczym, ale również społecznym (w oba wkracza czasem metafizyka, na przykład wtedy, kiedy szykując kanapki do szkoły dla swoich dzieci, poeta dostrzega, jak „przez plasterek wędliny prześwituje sens, dokładnie jedno włókno”). To poezja, która proponuje czytelnikowi spojrzenie na ludzką egzystencję przez pryzmat istnienia innych stworzeń. Czyż pozornie prosta, powtarzalna czynność szykowania śniadania dzieciom nie jest tym samym, czym karmienie piskląt? Widać ten specyficzny rodzaj spojrzenia na sprawy codzienne, towarzyszący Książkowi, co chyba najwyraźniej widać w wierszu zatytułowanym Ptaki: Jednym z najbardziej znaczących wierszy tomu jest Podpalanie drzwi. Dotyczy niesławnej historii podpalania mieszkań cudzoziemców przez zorganizowaną grupę przestępczą skinheadów. Rozpoczyna się od słów: „Takim jak my w Białymstoku podpalają drzwi”. Obok zrozumiałego strachu o życie najbliższych, podmiot liryczny wiersza, mąż i ojciec (istotny jest tutaj kontekst osobisty), przemyca do poszczególnych strof w sposób nad wymiar subtelny hasło „no violence”, odrzucając stosowanie jakiejkolwiek przemocy (o ile w dzikiej naturze ma ona uzasadnienie, to w wymiarze ludzkiej egzystencji stanowi wyłącznie zło). Takim jak my w Białymstoku podpalają drzwi. Z miłości do bliźniego swego, tylko swego, takiego białego jak śmierć to robią. (Podpalanie drzwi) Znamienne (w kontekście potraktowania poezji autora Jakucka. Słownika miejsca jako zapisków z dziennika „bytu samoistnego”), że motywem przewodnim ostatniej części tomu są podróże („klucz do przestrzeni, który otwiera też ciszę to klucz gęsi zbożowych”). Poeta jest tu nomadą (podobnie jak niektóre gatunki ptactwa); jego „buty na drogę” bywają „ważniejsze niż droga”: „zawsze walała się między butami a Ziemią”. To przede wszystkim z mocno filozoficznego podejścia do życia i „życia w drodze” („mapy to jednak literatura. czwarty rodzaj po epice, liryce i dramacie”) „stwarza się” poezja według Książka. Może językowo zbyt zachowawcza, za to doskonale niespieszna. Pozbawiona parcia na odbycie nieudanej „schadzki języka ze światem”, przez co zwyczajnie mądra. Piotr Gajda Michał Książek, Nauka o ptakach, Fundacja Sąsiedzi, Białystok 2014, s. 59. Ważnym i znaczącym zabiegiem w wierszach Kawczyńskiej jest cudza mowa, przytoczenie wypowiedzi innej osoby. Zanim skomentuję ten zabieg, kilka przykładów: (…) W miejscu, gdzie rozum zawodzi, trzymajmy się faktów. Ktoś powiedział: jeśli wyeliminuje się to, co niemożliwe, zostaje materia i basta. Już dobrze, materio, powiedzmy już dobrze, powiedzmy, że basta. (Mały kataklizm w tonacji c minor) Księżyc robaczywiał w rozwartej toni. Mówiłeś: opowiem ci boga. Rosły dwie rany, tęsknota i krew. (Przeprawa przez wodę) (…) Mówiłeś: na zawsze, ale ile trwa zawsze? U ciebie nic. (Dzieci potrzebują sanek, żeby świat sunął dalej) Wydaje się, że „cudzy głos”, po pierwsze, polifonizuje opowieść o świecie, a tym samym wzbogaca ją i uwiarygodnia. Uzyskuję przecież potwierdzenie tego, że nie tylko mnie się tak wydaje, nie tylko ja tak to widzę, ale inni patrzą podobnie. Po wtóre, przytoczenie wypowiedzi kogoś innego może być początkiem rozmowy, dyskusji, sporu. Nie tylko dowiadywania się czegoś nowego o człowieku, jego patrzeniu na świat, ale zderzaniu tego widzenia z moim, konfrontowaniu oglądów, poglądów, ocen. I wreszcie przytoczenie, którego celem jest demaskowanie, „rozbiórka” obiegowych, stereotypowych, zbanalizowanych „prawd” o człowieku i świecie. Poezja Kawczyńskiej również dlatego jest… s t r u k t u r ą r u c h l i w ą i n i e f i n a l n ą, gdyż nie prezentuje świata od jednej li tylko strony( na przykład tzw. podmiotu lirycznego), ale wpuszcza na scenę wiersza wiele osób, aranżując tym samym ciekawe i ważkie zderzenia rozmaitych światoobrazów. W tak przeżywanym i zapisywanym doświadczeniu nic nie jest, i być nie może, raz na zawsze domknięte, rozstrzygnięte, określone i wyrażone. Wiersz autorki chłopców dla hekate, przy całej swojej literackiej subtelności i finezji, zawsze jest semantycznie otwarty; ewokuje kolejne głosy, artykulacje, notacje. Wracam jednak do wątków mortualnych i wanitatywnych, gdyż to w nich, jak mniemam, spoczywa ważność i, powiedzmy wprost, wielkość tej poezji. Jak to uzasadnić? Najprościej przytaczając, literalnie, czterdzieści wierszy tworzących chłopców dla hekate. Wykonalne? Pewnie tak, tyle że nie w ramach recenzji. Co więc pozostaje recenzentowi? To, co zawsze, czyli… wybór i interpretacja tego, co wybiera. W takim razie wybieram następujące frazy: „Na samym końcu nie dowiem się wcale,/że całkiem umarłam?”, „Świat jest złotym wężem/ u nóg Eurydyki. Pomieść nas wszystkich, chwilo.”, „oddech jest cumą/ tuż nad przepaścią.”, „byłam gotowa na wiele, ale los nagłym uderzeniem może zażądać dużo więcej.”, „Łączyła nas procedura mortis wprawiona w ruch przy narodzinach”, „Stare kobiety/ o ciałach znużonych istnieniem.”, „Przychodzenie, odchodzenie, gra, w którą gramy.”, „Oczy umarłych mają obcy wyraz”, „ Powiedz mi, światło, że mamy coś więcej.” Bohaterka wierszy Kawczyńskiej z niezwykłą intensywnością przeżywa nietrwałość i przygodność naszego istnienia. Wobec tych nieusuwalnych przypadłości na nic się zdają wszelkie pociechy religijne, filozoficzne, artystyczne. To jedynie próby obejścia tego, czego obejść się nie da, zasłonięcia niewygodnych a powszechnych realiów, które i tak będą prześwitywać przez każdą, choćby najgęściej tkaną, zasłonę. A przecież trzeba o tym mówić! Trzeba to nazywać z całą ostrością, na jaką stać uczciwą inteligencję, na jaką zdobyć się może język, któremu nie są obce znaczeniowe subtelności ale też zdania niczym… „gwoździe do trumny”. Bo też wiersz autorki Luny i psa potrafi po mistrzowsku łączyć powagę z ironią, dystans z empatią, artykulacyjną precyzję z przyznaniem się do bezradności w nazywaniu tego, czego nie można, czego nie da się, po prostu, satysfakcjonująco nazwać. Jak tu bowiem pochwycić, przyszpilić całą tę dziejącą się na wszystkie strony gmatwaninę zwaną światem, te wszystkie chwilowe spotkania, bycia ze sobą i wobec siebie, nadzieje i rozczarowania, projekty i ruiny projektów, miłości i popioły, które po miłościach pozostają? Oczywiście, że można to wszystko nazywać! I właśnie od tego jest wiersz. I Izabela Kawczyńska nie tylko o tym wie, ale potrafi… BYĆ TAKIM WIERSZEM! Chciałem, na koniec, zatrzymać się nad wersem: „Powiedz mi, światło, że mamy coś więcej”. Dlaczego? Bo wiersze Izabeli Kawczyńskiej, konfrontując się ze sprawami ostatecznymi, nie mogą, i nie chcą, uchylać się od pytania, o coś więcej. Niczego jednak w tym względzie nie deklarują, gdyż raczej skupiają się na egzystencjalnym konkrecie, a ten nie za bardzo koresponduje z… łatwymi nadziejami. To jednak nie przypadek, że tom chłopcy dla hekate kończą takie wersy: (…) Chcesz wierzyć: to nie powinno być tak i któregoś dnia przestaniesz być głazem. Staniesz się tym, czym miałeś być od zawsze: oceanem. (Chrysalis) Obraz oceanu otwiera i zamyka tom Kawczyńskiej. Trzeba jednak dodać od razu, że ocean z wiersza Chrysalis lokuje się po stronie takich znaczeń jak: otwartość, początek, siła życiotwórcza, wiecznie powracająca witalność. I są to lokalizacje ważne, bowiem wpisują się w znaczeniową ambiwalencję wierszy Kawczyńskiej, ambiwalencję, dodajmy, która poświadcza nie tylko poznawczą uczciwość, ale także świetne wyczucie sytuacji dzisiejszego człowieka i wielogłosowości naszego języka. Gdy przed paroma laty pisałem o pierwszych książkach Izabeli Kawczyńskiej, chodzi o tomy: Luna i pies. Solarna soldateska (2008) oraz Largo (2009), wiedziałem, że to wiersze wyraziste, sobą napisane, prawdziwe. Gdy dzisiaj czytam chłopców dla hekate to obcuję ze… ZNAKOMITĄ POEZJĄ; poświadczoną osobistym doświadczeniem, czującą dzisiejszy świat, czytającą tradycję literacką oraz kulturową po swojemu i inteligentnie. Czegóż chcieć więcej? Po prostu… TAK TRZYMAĆ! Grzegorz Kociuba Izabela Kawczyńska, chłopcy dla hekate. Czterdzieści Elegii, Wyd. Kwadratura, Łódź 2014, s. 54. Gazeta literacka 51 RECENZJE Dzierzba, z gorliwością matki, znosi koniki polne. Kopciuszek, nerwowy ojciec, gąsienice i muszki. Ja gotuję owsiankę. PTASIEK RECENZJE WIERSZE, KTÓRE POWINNY ZOSTAĆ NAPISANE. CZĘŚĆ PLANU DOROTY RYST Tekst, który właśnie piszę, zapewne trudno nazwać recenzją. Będzie to raczej refleksja o zbiorze wierszy Doroty Ryst Część planu, może coś w rodzaju felietonu (krótkiego eseju?), świadomie niepozbawionego moich prywatnych opinii i deklaracji. Bowiem, w przypadku tych wierszy, do napisania krytycznoliterackiej recenzji, jak pojmuję ten gatunek, brakuje mi właściwego dystansu, obiektywizmu, który winien cechować wszelkie literaturoznawcze opisy, w tym również i krytyczne. Powyższe nie oznacza, że nie będę starać się o zachowanie należytej perspektywy, o wypowiadanie sądów, mających swoje oparcie w utworach poetki. Ale też i oznacza, że pozwolę sobie na subiektywne zdania, które odnosić się będą już nie do samego tekstu wierszy – ale do czegoś wobec nich dalece zewnętrznego; mianowicie do mojego własnego stosunku do problemów, zajmujących Dorotę Ryst w tym tomiku. Książkę otrzymałem od samej autorki, w pierwszy weekend marca tego roku; w trakcie pierwszego (i jedynego jak dotychczas), niespodziewanego przeze mnie, osobistego spotkania. Tego samego wieczoru przeczytałem tom raz i drugi, by zaraz po kilku dniach poinformować autorkę na Fejsbuku, że tematy, o których pisze, są moimi tematami. Inaczej: że to, o czym pisze, jest mi problemowo bliskie, że główną ideą moich wierszy pisanych w ostatnich latach jest również zagadnienie istnienia przeszłości w naszym dzisiaj. I powiedziałem jeszcze o tym, że niektórzy z poetów, przywoływanych przez nią w zbiorze, mieli – i stale mają! – znaczący wpływ na moje własne pojmowanie poezji; mam tu szczególnie na myśli Białoszewskiego i Grochowiaka. Gwoli prawdy, w internetowej rozmowie dodałem również, że o ile problematyka jej wierszy jest mi bliska – o tyle uprawiana przez nią poetyka, język wierszy – to już zupełnie nie moja bajka. Zarówno z punktu widzenia stylistyki, którą sam „uprawiam” w swoich wierszach, jak i biorąc pod uwagę ten sposób poetyckiego wypowiadania się, który pozytywnie oceniam u innych poetów w swoich pracach krytycznych (ale tego wątku nie będę kontynuował w obecnym tekście.) Dalej, podczas fejsbukowego czata zadeklarowałem, że napiszę o jej tomiku i, ku memu zadowoleniu, autorka na tę propozycję przystała. Spieszę więc, by zrealizować daną trzy miesiące temu obietnicę; pora najwyższa! Dodam jeszcze – gdyż, skoro zacząłem, to wypadałoby wrócić i do tej myśli – mam nadzieję, że na tym akapicie zakończę swoje prywatne enuncjacje; jeśli w dalszej części tego tekstu będę się jeszcze pojawiały subiektywne opinie, to zapewne raczej podskórnie, nie zaś dosłownie. Przynajmniej: taki mam plan. Część planu! Dorota Ryst jest poetką świadomą. Dojrzałą i wyrafinowaną. Część planu to jej piąta książka poetycka; z czterech poprzednich znam dwie: debiutancką Odmianę przez przypadki (1999) i przedostatnią – Punkty przecięcia (2011). Teresa Radziewicz, w swojej nocie o Punktach…, opublikowanej w internetowym kwartalniku sZAFa (http://archiwum5.kwartalnik.eu/44/44/htm/ krytyka/radziewicz2.html) , napisała m.in.: „Punkty przecięcia mogą być przykładem, jak wiele znaczy zbudowanie tomu, ułożenie wierszy”. Pierwszy tomik, Odmiana… jest również „zbudowany”, zaś o przemyślanej konstrukcji omawianego zbioru zamierzam właśnie napisać. Tomik zawiera czterdzieści dwa wiersze. Dzieli się na trzy wyodrębnione części, zawierające po czternaście wierszy. Jednakowa ilość wierszy w każdej części oznacza, że wszystkie one mają taką samą wagę w całości. Wybór wierszy i układ tomu nie ma charakteru przypadkowego – oto jest pierwszy dowód na literacką świadomość autorki. Dalej, gdy idzie o konstrukcję zbiorku: jego pierwsza partia nosi podtytuł O życiu i jest opatrzona dedykacją umarłym; druga część została nazwana O śmierci i dedykowana żywym; część trzecią nazwała poetka Szczeliny i dedykowała cieniom. I znowu nie ma mowy o przypadku: nazwy dwu pierwszych części, rozumiejąc je łącznie z dedykacjami, to nic innego, jak teza i antyteza. Gdyby zatem podążać tym tropem interpretacyjnym, to pełny tytuł części trzeciej (tj. jej nazwa z dedykacją), byłby syntezą modułów ją poprzedzających. O ile by myśleć kategoriami dialektyki, to nie sposób byłoby przecież podzielić tomik inaczej, niż wyłącznie na trzy! Mamy więc kolejny przyczynek na przemyślaną kompozycję książki Doroty Ryst. Taki trop poetka z pewnością pozostawia; czym innym zaś jest pytanie, na ile konsekwentnie tę dialektyczną triadę w swojej książce realizuje. Nie będę w obecnym tekście podążał tym śladem interpretacyjnym; nie będę rozważał, na ile utwory z ostatniego „rozdziału” stanowią syntezę wierszy z części go poprzedzających – i których to konkretnie wierszy. Uważam natomiast, iż trop ten został przez poetkę wyraźnie zasygnalizowany. Może warto by spróbować dokonać próby odczytania całości tomu na sposób dialektyczny. A może jest to tylko intelektualna prowokacja autorki, mająca służyć również i – nadinterpretacjom? Możliwe jest również i to. Aby nie rozpisywać się nadmiernie o dalszych szczegółach budowy Części planu, dodam tylko, że prócz wymienionych cech, zbiór odznacza się również kompozycją klamrową. Wiersz inicjalny (koniec sierpnia, 1939) jest, według mnie, kluczem do odczytania całości: oto od razu, na początku tomu, autorka autotematycznie (i autoironicznie!) obdarza podmiot mówiący mocą wszechwiedzącego narratora, demiurga – zaś utwór zamykający zbiór (porządki) jest zarazem i podsumowaniem całości, i magicznym wehikułem: „punktem przecięcia się” czasu i miejsca, portalem, za pomocą którego Ryst przenosi czytelnika z powrotem na początek swego tomiku. I każe mu zacząć lekturę od nowa. Wiersz jest klamrą, która nie tylko zamyka całość – ale i tworzy pętlę. To wielce wymyślny zabieg! Jeszcze raz dobitnie świadczący o tym, że autorka świetnie zdaje sobie sprawę ze swoich literackich umiejętności. A też i wyrafinowania – bo przecież jednocześnie daje czytelnikowi klucz, otwierający drzwi do sensu świata jej wierszy. Tomik kończy się tak: (…) w końcu trzeba zrobić porządki. iść tak długo, żeby dojść do początku. (porządki) W części (rozdziale?) O życiu, dedykowanej umarłym, pisze Ryst o spotkaniach z nieżyjącymi już poetami i pisarzami: niektóre spotkania miały miejsce w świecie rzeczywistym, inne tylko w literaturze – wyjaśnia autorka na okładce tomiku. Ale, czy przez to, że zostały one wymyślone, czy były one mniej realne? – pyta w kolejnym zdaniu. Oczywiście, że nie! Nie – wówczas, gdy zbudujemy postać wszechwiedzącego narratora, demiurga rządzącego światem wierszy. Taki opowiadacz i wie, i może wszystko. W świecie literatury – oczywiście. Znany to motyw (np. z Radości pisania Szymborskiej), co nie znaczy, że nie należy go eksploatować. Po co? Żeby uwiarygodnić. Każdy wiersz – prócz początkowego – poświęcony jest jednemu poecie czy pisarzowi; są to w kolejności: Białoszewski, Stachura, Grochowiak, Osiecka, Hłasko, Broniewski, Miłosz, Kafka, jeszcze raz Broniewski, Gałczyński, Tuwim, Himilsbach i Iwaszkiewicz. Są oni bohaterami poszczególnych wierszy. Gwoli ścisłości: w pierwszym wierszu tomu (koniec sierpnia, 1939) pojawia się Witkacy, ale tutaj nie jest on ani głównym, ani wyłącznym bohaterem tekstu – w odniesieniu do postaci przywoływanych w następnych utworach. Niestety, z pobieżnych nawet obserwacji obecnego życia literackiego jednoznacznie wynika, że o wielu z twórców zaczyna się zapominać. Zapominać – w powszechnym myśleniu, w powszechnej pamięci o literaturze. Wydaje się więc, że celem wierszy o życiu, dedykowanych umarłym – prócz złożonego zmarłym hołdu (czy mniej górnolotnie: podziękowania za ich życie i spuściznę) – jest proste przypomnienie, utrwalenie, próba ocalenia od zapomnienia. A również i – na poetycki sposób – odniesienie do realiów czasów, w których żyli wspominani pisarze. Ten aspekt treści zbiorku Ryst miał zapewne na myśli Leszek Żuliński, gdy w felietonie Wyblakłe koloryty publikowanym na portalu 52 Migotania 47 Salon Literacki, napisał: „W swoim ostatnim tomiku pt. Część planu Dorota Ryst jeszcze zdołała nieźle otrzeć się o minione klimaty warszawskie” (http://salonliteracki.pl/new/wspominki-tetryka/83-wyblakle-koloryty?highlight=WyJ6dWxpbnNraSJd). Myślę, że właśnie utwory o Białoszewskim (chamowo), o Grochowiaku (kiosk na brazylijskiej), czy o Osieckiej (agnieszka. pejzaż zimowy) są przykładami „ocierania się” poetki o te „warszawskie klimaty” Żulińskiego. Oraz i ten jeszcze wiersz, niezwykle pod względem „klimatów” charakterystyczny: piknik poetycki albo epistemologia, z Janem Himilsbachem w roli głównej. Przytoczę go w całości: tylu poetów i nikt nie chce dać na tanie wino. nie da się upić czystą poezją. coś mówią o żulach. a za trzydzieści lat może będą żałować jak ci z baru feluś co nie chcieli słyszeć te mały postaw małe jasne. woleli kupić imperialistyczną coca-colę. gówno ich wtedy obchodził ochrypły himilsbach. tylu poetów i tylko patrzą. kolejny koneser znika za rogiem. może to on lepiej wie. zna naturę prawdy. w tanim winie jest taka sama jak w tym po które trzeba sięgać na palcach. Mylilibyśmy się jednak twierdząc, że tylko o przypomnienie, o ocalenie przed zapomnieniem chodzi Dorocie Ryst. To interpretacja nazbyt płytka, upraszczająca. Idzie przede wszystkim o to, by stwierdzić: jesteście obecni, mimo tego, że nie żyjecie. Albo: oni są umarli – ale nadal żyją. W nas. Jeśli O życiu, dedykowane umarłym, ma na celu pokazanie, że umarli żyją, że istnieją mimo śmierci – to część O śmierci, dedykowana żywym, przedstawia… No właśnie: co i jak? Tych, którzy rzeczywiście zmarli – i nie istnieją? Nieprawda! Bo: 1. rzeczywiście nie żyją również i bohaterowie części pierwszej, 2. gdyby bohaterowie (i ludzie, i miejsca, i przedmioty) części drugiej słowami – kończy poetka wiersz pt.: w kaliszu na rozmarku, poświęcony zagładzie kaliskiej społeczności żydowskiej; tę samą wymowę na niezwykle mocny utwór po dziadku. I jeszcze jeden, zabawa w chowanego, który znów przytoczę w całości: za mną przede mną po bokach nie wolno za mną ci co odeszli przede mną nikt nie nadchodzi po bokach przechodnie kryję dłonie z pamięcią kształtów szukają nieporadnie odtwarzają tutaj był stół na stole zawsze stała cukiernica obok wyściełane krzesło szukam Tak oto nasza teraźniejszość zaludniona jest przeszłością. W pamięci kształtów. W pamięci zapachów. Przesz nasze – podmiotowe – poczucie obecności ludzi, miejsc, przedmiotów, których nie ma. Ale przecież dla nas istnieją. Istnieją inaczej – ale to nie znaczy, że nie istnieją w ogóle. Gdy przymierzałem się do pisania tego tekstu, pomyślałem, że zacznę tak: „Bohaterem Części planu Doroty Ryst jest czas”. Jak można sprawdzić, zacząłem zupełnie inaczej – choć mógłbym dowodzić słuszności zdania, że autorce przede wszystkim idzie o czas. O śmierć, życie, pamięć, przemijanie. O jakąś formę istnienia po końcu istnienia fizykalnego. O przeszłość, która istnieje w dziś. W nas. Wreszcie ostatnie wiersze tomiku: Szczeliny dedykowane cieniom. Myślę, że pora już poddać w wątpliwość przywoływaną na początku hipotezę o triadzie, o tym, że niby wiersze z tej sekwencji zbioru miałyby stanowić dialektyczną syntezę poprzednich. Raczej przychodzi obstawać za hipotezą synonimów: wciąż jest o tym samym, ale inaczej nazwanym. Bowiem przecież cienie metaforycznie odpowiadają i pamięci kształtów, i wyobrażeniu o pamięci wrażeń. A myśleć metaforą w przypadku twórczości Ryst należy – z poezją bowiem mamy tu do czynienia, nie zaś z traktatem filozoficznym! Ta część tomu jest najbardziej osobista. Zapewne odnalazłyby się tu poetyckie ślady autobiografii – ale nie jest to zadanie krytycznoliterackie. I nie mnie tych śladów szukać. Podmiot mówiący każdego wiersza jest bardzo podobny: jest to osoba (kobieta – ale płeć nie jest tu zbyt istotna), obdarzona prywatną pamięcią minionych zdarzeń i ludzi. Kilka wierszy to ekfrazy, pisane do – należy się domyślać: rodzinnych – fotografii z przeszłości (pasaż, układ limbiczny). Zdjęć czarno-białych, co ważne. Przywołujących pamięć, której nie daje się pokolorować. Inne utwory opowiadają o małej dziewczynce (ciemny las, wyimek, dom i drzewo), która to dziewczynka wciąż obecna jest we-mnie-teraz. Kilka innych wierszy poświęconych jest matce (cinema-verite, pokój z tobą, wszystko o mojej matce). Jakby Ryst zdawała się mówić: każdy z nas ma swoją pamięć osobniczą, którą zaludniają dziś już tylko cienie osób, doświadczeń, miejsc i która ma swoje źródło w dzieciństwie. Wówczas ci ludzie, przypadki i miejsca były dla nas aż tak ważne, że dziś jeszcze szczelinami pamięci przeciskają się do naszej świadomości. I jeszcze głębiej: mało tego, że dziś „same” się przypominają: one nas ukształtowały i pozostają w nas na zawsze. Znów, jako dowód, pozwolę sobie przytoczyć pełny tekst pierwszego wiersza tej części, który – jak zwykle w Części planu – jest jej kluczem interpretacyjnym. kto mieszka w tych lustrach kiedy słońce odwraca twarz pełną zmarszczek. dokąd odchodzą pająki i skorki. w tamtym domu widziałam konserwy z lat sześćdziesiątych. mięso w słoikach świeciło chorym światłem szafy były pełne umarłych ubrań. słowa przeciekały na drugą stronę kartek. zapach bagna i lawendy zmieszany z kurzem drapał w gardle. coś odbijało się we mnie ode mnie. mądrzy ludzie mówią o wzbudzaniu atomów a to wasze brudne ręce. dotknięta. jestem tylko mięsem. świecę chorym światłem. (fluorescencja) zmarli „bezpowrotnie” – to by się o nich nie pisało, nie przywoływałoby się ich do życia – jak robi to Ryst. Więc gdzie tu teza i antyteza, gdzie przeciwieństwa? A jednak, z grubsza rzecz biorąc, jest jakaś różnica między wierszami zgromadzonymi tu – i w poprzednim rozdziale. (Chociaż nie widzę tu ścisłej konsekwencji, bowiem wiersz na gnojnej, z Markiem Hłaską w tle, albo paularyzacja, z Verlaine’m, równie dobrze mogłyby „przewędrować” do pierwszej części). Jest jednak w tych wierszach taki wydźwięk, że śmierć jest nieodwracalna; autorka nie podejmuje tu trudu, by zmarłym ludziom, nieistniejącym już miejscom czy rzeczom, nadawać temporalny, prezentystyczny atrybut istnienia (co czyni w części pierwszej). Trudno również posądzać poetkę, że faktycznie pisząc o śmierci, dosłownie czyniąc ją głównym tematem wierszy tu pomieszczonych, ma na celu dydaktyczno-moralizujące memento mori; taki osąd byłby zbyt prosty, aby był prawdziwy. W wierszu początkującym tę część (milanówek. ogród ogrodów) autorka pisze: (…) staram się nie myśleć o (…) (…) całym tym życiu które kończy się śmiercią (…) – i jest to właściwie główny temat wierszy tej partii książki. Życie, które kończy się śmiercią. Albo śmierć, która jest obecna w życiu. Obecna – więc istniejąca tu i teraz; w takim samym stopniu, w jakim istnieje życie. Nie ma tu przeciwieństwa życie - śmierć, nie ma tezy i antytezy. Oba człony są synonimami. Nie ma czasu przeszłego i teraźniejszego – choć coś na pewno wydarzyło się wcześniej, a coś innego później, nie mamy co do tego wątpliwości. Ale w naszej „dzisiejszości” oba czasy współistnieją jednocześnie. Pisze autorka na okładce, cytując frazę: „Przeszłość jest miejscem, w którym ciągle jesteśmy”. Zauważmy: 1. „jesteśmy” – nie zaś: „byliśmy”); 2. „jest miejscem” – nie zaś „jest czasem” (to powtórka myśli z Punktów przecięcia). Pamięć mieszka pomiędzy Książki nadesłane • C. Sikorski, L. Żuliński, Rozmowa, Szczecin 2015 • J. Durski, 36 bytów, Lublin 2014 • M. Dworakowski, Słowo jest ogień..., Szczecin 2015 • J. Starkowska, Ballada o wyrzynarce, Szczecin 2015 • P. Tenczyk, Poemat o czasie przeżytym, Szczecin 2015 • M. Słapik, Najpierw był Tariat, Gołdap 2014 • A. Moroz, Jak uwieść czytelnika? Jonathan Carroll i Andrzej Sapkowski wobec kulturowych koncepcji śmierci, Warszawa 2014 • K. Borkowska, Rezerwat codzienności, Sosnowiec 2014 • S. A. Keller, Filantropia ego, Łódź 2014 • S. Matusz, Licznik Geigera, Sosnowiec 2013 Jestem stamtąd – i wciąż tam, „w tamtym domu”, w latach sześćdziesiątych; „świecę chorym światłem”. I wcześniej podobnie: „(…) szczelinami // wycieka ze mnie dziś wczoraj i pojutrze” – napisała poetka w poprzednim zbiorze, w Punktach przecięcia. Myśl ta jest głównym tematem wierszy tomu Część planu. Na koniec pozwolę sobie zrobić klamrę – a może nawet i pętlę. We wstępie zasygnalizowałem, że Dorota Ryst pisze o istnieniu przeszłości w naszym dzisiaj, o jej wadze. Myśli tej wówczas nie tłumaczyłem; mam nadzieję, że rozmaite aspekty – i obiektywne (literackie, historyczne), i prywatne, osobiste – ważności dla naszego dziś nieobecnych już ludzi, zdarzeń, miejsc czy przedmiotów zostały bardziej szczegółowo omówione w interpretacyjnej części bieżącego tekstu. Zgodnie z wyczytanymi przeze mnie (słusznie? niesłusznie?) zaleceniami autorki, zapisanymi w ostatnim, cytowanym już wierszu (porządki), aby „iść / tak długo żeby dojść do początku” – przechodzę do początku: tomu. I cytuję ostatnią zwrotkę, przywoływanego również, początkowego wiersza zbiorku (koniec sierpnia, 1939): chociaż jestem wszechwiedząca czasami krzyczę w nocy moja terapeutka mówi mi że to nie moje sny wyssałam je z mlekiem dziewczynki dla której czas na zawsze się zatrzymał Nie sądzę, że ten trójwiersz wymaga objaśnień. Ciekaw jestem, jaki jest cały plan Doroty Ryst – skoro omawiany tomik to tylko jego część. Nie mam pojęcia, czym tę część można dopełnić do całości. Oraz: czy ją w ogóle można i trzeba dopełniać. Janusz Taranienko Dorota Ryst, Część planu, Stowarzyszenie Salon Literacki, Warszawa 2014. • M. K. Kostyła, Ilustracje do niezapisnych wierszy, Sosnowiec 2014 • K. Czaja, Wędrowiec, Wrocław 2014 • M. Bieszczad, Arnion, Warszawa 2014 • A. Or, Twarze, Gołdap 2014 • L. Żuliński, Ostatnia przeprowadzka, Szczecin 2014 • J. Kurowicki, Migotanie osobności, Szczecin 2014 • S. Wadzyński, Stygnące litery, Białystok 2014 • B. Sadliński, Korytarz przyjmie pośpieszne kroki, Prudnik • P. Zawadzki, Defenestracja, Nowa Ruda 2014 • M. Krzemkowski, Epopeja Arawijska, Bydgoszcz 2012 • J. Sochoń, Obrót koła. Wiersze z lat 2008-2012, Pelplin 2014 • E. Zyman, Poemat współczesny, Toronto 2014 • J. B. Sokołowska, Deklinacja. Wiersze dawne i nowe, Chorzów 2014 ks. Stanisława Małkowskiego, który wg pierwotnych założeń miał zginąć zamiast ks. Jerzego. Natomiast dotychczasową wiedzę o męczeńskiej śmierci błogosławionego księdza podważa dziennikarz śledczy Jerzy Sumliński w książce Lobotomia 3.0 (Wyd. Wojciech Sumliński Reporter, 2014). Ujawnia on bowiem utajnione dokumenty oraz stenogramy z podsłuchów wielu osób. W kilkunastoletnim śledztwie Sumliński stawia odważną tezę, że za porwaniem stoi zupełnie ktoś inny, a sam proces gnębienia i tortur zadawanych księdzu Jerzemu wyglądał zupełnie inaczej. Można dowiedzieć się, komu tak naprawdę zależało na wyelimonowaniu patrioty, jakim niewątpliwie był ks. Jerzy. W tym przypadku najistotniejsze jest to co mówił, jakie wygłaszał homilie. Tak próbuje oddać esencję przesłania księdza Jerzego Lucyna Siemińska: Nakładem Wydawnictwa Diecezjalnego i Drukarni w Sandomierzu ukazał się zbiór wierszy Lucyny Siemińskiej Wspomnienie o błogosławionym ks. Jerzym Popiełuszce. Ten skromny tomik jest skompowany na wzór stacji Drogi Krzyżowej i zawiera 14 wierszy, często rymowanych, ułożonych w poemat, starajacy sie objąć całe życie księdza. Nie wybiera się miejsc urodzenia duże miasto mała wieś kto to wie gdzie zaczyna się iskra istnienia i skąd serce do Boga się rwie Zamilknąć, gdy inni mówią. Modlić się, gdy inni przeklinają. Pomóc, gdy inni nie chcą tego czynić. Przebaczyć, gdy inni nie potrafią. Cieszyć się życiem, gdy inni je lekceważą. (I – Dzieciństwo) Tomik ten powstał jako wspomnienie w roku trzydziestolecia męczeńskiej śmierci księdza Jerzego, które według dotychczasowej i oficjalnej wersji przyjęło się na 19 października. Ile trzeba kamieni do worka jaką wagą obciąża się ciało i czy tama na tyle jest dobra aby w wodzie na dnie pozostało (XIII – Przesłanie) Skromny tomik Lucyny Siemińskiej, napisany został niewątpliwie z głębi serca, przywołuje wspomnienie jego postaci, bez gloryfikacji, bez patosu. Jak Autorka zaznacza, do kilku wierszyzostała napisana muzyka, a sam tomik jest hołdem oddanym pamięci. I to się w tym wszystkim najbardziej liczy. (VI – Męczeństwo) Rok wydania również ma datę symboliczną, bowiem w roku 2015 przypada piąta rocznica beatyfikacji księdza, przypadająca na 6 czerwca. Lucyna Siemińska tym samym znalazła sie wśród autorów, którzy 30 rocznicy męczeńskiej śmierci ks. Jerzego poświęcają książkę. Autorka tomiku Latawcom nie potrzeba skrzydeł (2007) robi to najdelikatniej i najprościej. Warto tu odnotować książkę Łukasza Kudlickiego Portret świętego. Ks. Jerzy Popiełuszko. (Wyd. Komograf, 2014). Kudlicki opisuje sylwetkę męczennika, publikując wspomnienia przyjaciół, współpracowników m.in. WIĘCEJ NIŻ EKONOMIA. KAPITAŁ W XXI WIEKU PIKETTY’EGO Pod koniec kwietnia, nakładem Krytyki Politycznej, ukazał się w polskim przekładzie Kapitał w XXI wieku autorstwa francuskiego ekonomisty Thomasa Piketty’ego. Oryginał miał premierę dwa lata temu i szybko stał się jedną z najczęściej dyskutowanych książek na świecie. Dzieło Piketty’ego to opasłe opus magnum (kompletujące dane zbierane i analizowane przez 15 lat) i chciałoby się dodać, będąc przyzwyczajonym do kategoryzowania – przykład literatury ekonomicznej. Ale taka etykieta, poza objętością, mogłaby już na wstępie zrazić większość potencjalnych czytelników. A szkoda byłoby, bo jest to książka jak najbardziej do przetrawienia w formie – ręczę za to jako nieekonomista – i niezwykle pożyteczna w treści. Warto, aby przeczytał ją każdy. Przynajmniej zaś ci, którym zależy na zrozumieniu, jak kapitalizm przez ostatnie trzysta lat kształtował rzeczywistość, co z tego wynika dzisiaj i jakie są scenariusze na przyszłość. Pragmatyczna lektura dla humanisty Nie będzie przesadą stwierdzić, że Kapitał... Piketty’ego humanista przeczyta z przyjemnością. Autor prezentuje bowiem podejście do ekonomii, daleko odbiegające od stereotypów. Przede wszystkim niewiele tutaj matematyki, abstrakcji czy pretensji do ekskluzywności ekonomii jako nauki. Ponadto odwrócony zostaje zdehumanizowany porządek, mam wrażenie, w którym rynki itd. wzięły górę nad człowiekiem. Piketty to pragmatyk. Wychodzi od namacalnej rzeczywistości i stawia w centrum konkretne problemy dotyczące człowieka, do których opisu służą jasno sformułowane pytania, na które poszukuje się odpowiedzi. Zobrazowanie status quo ante i status quo nie wyczerpuje jednak książki, ale wiedzie do propozycji rozwiązań. Autor proponuje dobrze znane narzędzia o charakterze prawnym, ale to co wydaje się odróżniające i zaskakujące, to mocne zaakcentowanie wartości w sensie etycznym jako punktu Piotr Goszczycki Lucyna Siemińska, Wspomnienie o błogosławionym ks. Jerzym Popiełuszce, Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia w Sandomierzu, Sandomierz 2015. nierówności. Zasada jest prosta: jeżeli zyski z posiadanego kapitału przewyższają dochody z pracy, produkcji – tak jak to ma miejsce dzisiaj – to nierówności będą się pogłębiać, prowadząc do patologii. Na ich pogłębienie lub zniwelowanie wpływ ma też kilka innych czynników, jak wzrost gospodarczy, demograficzny, dziedziczenie czy oszczędności. Gruntowną analizę ich znaczenia również otrzymujemy w Kapitale XXI wieku. Oprócz wykazania czynników i mechanizmu powstawania nierówności, Piketty prezentuje, jak kształtowała się ich struktura na przestrzeni lat i w ponad 20 państwach na świecie. Szeroko zakrojone analizy pozwalają wysnuć autorowi drugi ważny wniosek: nierówności nie są wynikiem determinizmu ekonomicznego, ale odzwierciedleniem polityki (co za tym idzie działania instytucji o określonym charakterze), w pierwszym rzędzie zaś pochodną wyobrażenia na sprawiedliwość. Najlepiej dowodzi tego fakt, że USA na początku dwudziestego wieku potrafiły zastosować wysoki podatek określany mianem konfiskacyjnego. Dzisiaj natomiast, po splądrowaniu przez neoliberalizm, to jeden z najbardziej nieegalitarnych krajów na świecie. Więcej niż utopia Historia jest dla Piketty’ego nauczycielką życia i właśnie z doświadczeń przeszłości wysnuwa oprócz wniosków na temat obecnej sytuacji, perspektyw, również propozycje rozwiązań. Czyni to nieśmiało, zdając sobie sprawę, że historia majątków i dochodów jest chaotyczna i nieprzewidywalna. Niemniej jednak są to propozycje godne rozważenia. Jasno trzeba w tym miejscu podkreślić, że prorównościowe dążenia Piketty’ego i zgłaszane przez niego propozycje nie mają na celu przeprowadzenia kolejnej urawniłowki na wzór komunistyczny. wyjścia. Osnową rozważań autora Kapitału XXI wieku jest sprawiedliwość. Piketty odwołuje się tutaj do zapomnianych zdobyczy Rewolucji Francuskiej, sytuując na wstępie artykuł pierwszy Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela: „Zróżnicowania społeczne mogą być oparte wyłącznie na pożytku powszechnym”. Tego rodzaju akcenty od początku skłaniały wielu do upatrywania w Pikettym nowego Marksa. Różnica jednak polega na tym, że w przeciwieństwie do myśliciela z Trewiru, autor Kapitału XXI wieku nie namawia do porzucenia obecnego systemu, ale do jego modernizacji. Jak nie trudno się zapewne domyślić, jednym z kluczowych problemów podejmowanych w omawianej książce są nierówności społeczne i redystrybucja bogactw, czy jak kto woli, kapitału. Obok degradacji środowiska i związanych z tym zagrożeń klimatycznych, to jedna z najbardziej ważkich dzisiaj kwestii w skali globalnej. Bardzo prawdopodobne, że obie wywrą decydujący wpływ na kształt przyszłości. Nie ma powodów, by sądzić, jak to czynią zwolennicy neoliberalizmu, że zadziała mechanizm samoregulujący, tzw. niewidzialna ręka rynku. Że przypływ wyniesie w końcu wszystkie łodzie. Jest wręcz odwrotnie, im większy kapitał tym zwykle większe dochody i rosnące nierówności. Uogólniając, podział bogactw wpływa na uruchomienie sił, które nierówności pogłębiają (dywergencja) lub zmniejszają (konwergencja). To jeden z głównych wniosków Piketty’ego. Dzisiaj mamy do czynienia wyraźnie z pierwszą tendencją, a historia zatoczyła koło, tzn. poziom nierówności zaczyna być porównywalny z tym, który istniał w dziewiętnastym wieku i nadal w dość szybkim tempie rośnie. Zmieniła się jedynie struktura kapitału, co dokładnie zostało przeanalizowane w książce. Obok nowoczesnych rentierów, pojawili się przedstawiciele superkadr, czyli menedżerowie, o których nieodzwierciedlającym często wydajności i zaprzeczającym merytokracji uposażeniu, w arbitralny sposób decydują oni sami. Piketty bada stosunek czynników, które mają wpływ na proces redystrybucji kapitału i powstania nierówności. Mocną stroną tych analiz jest ich długookresowość – około trzy stulecia – co zmniejsza ryzyko błędu, uniemożliwia stawianie zarzutu przypadkowości wniosków. Piketty śledzi przede wszystkim stosunek kapitału do dochodu jako kluczowy czynnik decydujący o powstawaniu • S. Pastuszewski, On, Bydgoszcz 2014 • J. Kotański, Głos, Warszawa 2014 • R. Jaworski, Miejsca współczulne, strefy wdzięczności, Lubliniec 2014 • E. Przebieracz, Wiersze przebrane. Wybór wierszy z lat 1991-2011, Lubliniec 2014 • O. Dziechciarz, Przewrócona ósemka, Nowa Ruda 2014 • “Dialog. Najlepsze z najlepszych”, Kraków-Warszawa 2014 • Ł. Dudzińska, MeMbrana. Cyrkulacje, Szczecin 2014 • P. Siatkowski, Z kraku i na skraju, Kraków 2014 • J. Baziak, Całe stworzenie. Wiersze wybrane i nowe 1974-2014, Bydgoszcz 2014 • G. Bursztyński, Gołębie rozmowy, Nowa Ruda 2014 • J. L. Woźniak, Drzewa przy drodze, Sosnowiec 2014 • A. Wołosewicz, Każdy Twój krok prowadzi nad Styks, Szczecin 2014 • M. Tarasiuk, I nie mów do mnie Dżordżyk, Gdańsk 2014 Ma bowiem francuski ekonomista po pierwsze świadomość, że nierówności same w sobie nie są wcale niczym złym. Z natury nie jesteśmy przecież sobie równi. Ale jeżeli chodzi o wymiar społeczny to słuszna może być tylko jedna droga, a wyznacza ją przytoczone powyżej zdanie z Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. Krótko mówiąc, nierówności muszą być uzasadnione. Dzisiaj natomiast nie służą one społeczeństwom, gospodarce, co przyznają już nawet przedstawiciele Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Celem autora jest więc uczestnictwo w określeniu bardziej sprawiedliwych modeli społecznych. Piketty podkreśla, że dokonanie tego jest możliwe w ramach systemu opierającego się na własności prywatnej i konkurencji w gospodarce. Kapitalizm jednak, który wyrwał się spod kontroli w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, trafiając w ręce nielicznych, musi zostać znów jej poddany, aby sprawiedliwość społeczna i demokracja mogły realnie istnieć, będąc podstawą nowoczesnego społeczeństwa. Brzmi być może jak nawoływania Lenina zza grobu do rewolucji, ale Piketty wyraźnie podkreśla, że to przejęcie a zarazem redystrybucja miałyby się dokonać w sposób demokratyczny za pomocą narzędzi, które w przeszłości znalazły już zastosowanie. Proponuje dwa: podatek progresywny od dochodu, czyli im więcej zarabiamy, tym więcej odprowadzamy do państwowej kasy, co zapobiega nadmiernemu i szybkiemu kumulowaniu środków w niewielu rękach; oraz globalny podatek od kapitału. Łatwiej zaproponować niż wcielić w życie. Wprowadzenie dzisiaj tego rodzaju mechanizmów wymagałoby skoordynowanych działań państw na poziomie globalnym. Tymczasem państwa są biedne (zadłużone) i uzależnione od wielkich korporacji, albo są bezsilne, bo oblepione siecią zależności, które narzuca chociażby Światowa Organizacja Handlu. Ich rolę podważa się od początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku , co wpływa w konsekwencji na spadek zaufania społeczeństwa. Jak zatem przekonać kogoś, kto posiada broń i trzyma nas na muszce, by dobrowolnie nam ją oddał? Piketty ma świadomość, że snuje utopijne rozważania, ale być może potrzeba nam odzyskać wpierw właśnie umiejętność myślenia utopijnego. Ile razy historia przekonywała, że to co raz pomyślane może się ziścić. Wszystko, co jesteśmy sobie w stanie wyobrazić jest jakimś rodzajem prawdy, pisał William Blake. Aby mogła się ona urealnić potrzeba determinacji. Sądzę, że Piketty nie napisałby tej książki, gdyby nie wierzył, że zmiany mogą się dokonać się na drodze demokratycznej, czyli poprzez żmudną niekiedy i zwykle wymagającą czasu debatę. W tym kontekście jego książka nie jest zbiorem utopijnych pomysłów, ale szalenie ważnym orężem argumentacyjnym, mającym solidną podstawę w postaci wspomnianej już ogromnej ilości danych i długookresowej perspektywy. Może nie ma dzisiaj szans na taką debatę na poziomie globalnym, ale pamiętajmy, że dyskusje odbywają się też na poziomach regionalnym czy lokalnym. Warto brać w nich udział, bo kropla drąży skałę. Ale trzeba być wpierw przygotowanym, a do tego książka Piketty’ego wydaje się być nieodzowna. Pełny obraz Na koniec jeszcze dwa zdania o metodologii zastosowanej przez autora. W odróżnieniu od rozpowszechnionej specjalizacji, Piketty dąży zdecydowanie do syntezy różnych dziedzin. Nauki społeczne – historia, socjologia, filozofia, politologia, jak i ekonomia – powinny stanowić uzupełniające się źródła. Wyłącznie dzięki takiemu podejściu możliwe jest najpełniejsze opisanie problemów, które pozostają do rozwiązania. Właśnie syntetyczne uprawianie ekonomii, pozwala autorowi nie tylko wyjść poza wąskie ramy klasycznej ekonomii, ale – obok pragmatyzmu, klarowności, etycznego zabarwienia – wzbudza zaufanie odbiorcy. Co ciekawe, Piketty nie stroni również od literatury pięknej. Jest świadomy, że w dziewiętnastym wieku, zwłaszcza w jego pierwszej połowie, powieść to zwierciadło przechadzające się po dziedzińcu, czyli źródło jak sam przyznaje lepsze niż statystki. Stąd w Kapitale XIX wieku odwołania m.in. do dzieł Balzaca czy Austen. Jerzy Cyngot Thomas Piketty, Kapitał w XXI wieku, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2015, s. 800. • A. Augustyniak, Bez ciebie, Warszawa 2014 • A. Wiktorowska-Chmielewska, i tu, i tu, Kraków 2014 • O. Kubińska, Życie. Wydanie drugie poprawione, Gdańsk 2014 • O. Dziechciarz, Pakuska, Olkusz 2014 • L. Szaruga, Dane dementarne, Bezrzecze 2014 • J. A. Kobierski, Kamienne ścieżki, Warszawa 2014 • P. Podlipniak, Madafakafares, Olkusz 2014 • M. Michalska-Suchanek, Samobójcy Fiodora Dostojewskiego, Katowice 2015 • A. Łozowska-Patynowska, Opowieść o człowieku. Poezja najnowsza w krótkich interpretacjach, Pruszcz Gdański 2015 • O. Betcher, Poza, Szczecin 2015 • L. Żuliński, Suche łany, Szczecin 2015 • A. Krasuska, Ona i ja, Katowice 2015 • K. Mazuś, Metamorfozy malarskie / S. Mazuś, Refleksje malarskie, Tychy 2015 • G. Janota, Stany skupienia, Mysłowice 2015 • S. Jurkowski, Pamiątka po nieobecności, Szczecin 2015 • E. Moraczewska, Chiaroscuro, Szczecin 2015 • A. Syska, Abecadło strzegło. Wiersze 2006-2007, Szczecin 2015 • M. Dobrzański, Wizja lokalana, Prudnik 2015 • M. Skałbania, Szmuctytuł, Lublin 2015 • M. Pajewska, Podróż d drugiego pokoju. Autorski wybór wierszy 1993-2011 • R. Jabłońska, Inna, Gołdap 2015 • R. Rzucidło, Nieprawdziwy świat, prawdziwe sny, Opole 2014 • “Nihil Novi. Magazyn literacko-artystyczny” nr 29/2015 • L. Zdanowicz, Leoniki i inne wiersze wybrane, Kraków-Łobez 2015 Gazeta literacka 53 RECENZJE WIERSZE O KSIĘDZU JERZYM POPIEŁUSZCE RECENZJE W KAPSULE „PÓŹNEGO DEBIUTU”. LESZEK SOBECZKO I NIEAUTORYZOWANE Nieautoryzowane. Jednowyrazowy tytuł, którym Leszek Sobeczko opatruje zawartość swojego debiutanckiego zbioru wierszy, jest z pewnością wieloznaczny. Głowię się jedynie nad tym, czy jest to wieloznaczność w sensie ujemnym, czy dodatnim. Nie, nie rozstrzygnąłem tego jeszcze definitywnie, mimo wszystko – owszem – przystąpiłem do napisania recenzji z Nieautoryzowanego. Tom Sobeczki nosi bowiem wszelkie znamiona charakterystyczne dla kompleksu późnych debiutów. Kompleksu. Zazwyczaj wypowiadamy się o tzw. poezji późnej w superlatywach, nie punktując tym samym mankamentów późnego debiutu, ale – doceniając przede wszystkim literacki szlif całości, wyśrubowaną jakość warsztatu osiąganą latami poszukiwań literackich, filozoficznych, światopoglądowych. Tymczasem (jak dobrze wiemy) z jednakowym powodzeniem można przeklinać wszystko, we wszystkim dostrzegać ambiwalencję, toteż istnieje w literaturze i przekleństwo późnego debiutu, i późnego debiutu – ambiwalencja. Inna zupełnie sprawa (i temat na inne studium), że z jakichś powodów nie chcemy tego aspektu zjawiska dostrzegać. Sobeczki rezygnacja, apatia, stoicyzm, jest w tym wszystkim cień maniery, jakieś bliżej nieokreślone odium dekadencji. Tak, dekadencji. Która dzisiaj – po Macieju Woźniaku, jego Ucieczce z Elei oraz słynnej frazie z wiersza Vanishing joint: „Robi się rzeczy, żeby mogły zniknąć” – przybrała postać pseudo-etyki mimowolnej zgody na utratę. Podoba mi się dla odmiany Sobeczki zaciętość, jego satyryczny pazur, wola życia, élan vital. Te nieliczne niestety (jakkolwiek dobitne) wyimki z Nieautoryzowanego, gdzie nie habitus się liczy, ale hiatus, nie produkt tworzenia, ale proces, nie dzieło literackie (paradoksalnie), ale dzielenie się, nie liniowość, nie spinozjańskie more geometrico, ale odchylenie – parenkliza. Dopiero wtedy Sobeczko wywiera na mnie wrażenie człowieka, który wie, do czego poezja nie tyle służy, co – j e m u s a m e m u – miałaby posłużyć. Cenię momenty, w których drapuje się w szaty „piątego prokuratora Judei” i ostentacyjnie przeprowadza sąd nad Chrystusem współczesnej kultury, cywilizacji. Wreszcie – last but not least – nad Chrystusem polskim, jak to dzieje się w jednym z najlepszych wierszy całego zbioru, Świat: poleca: (…) A na dalszym planie szyją żołnierskie mundury, rżą konie apokalipsy z obrokiem u szyi. Nie myśl, że będziesz umierał za nic. Jest górnolotność bliższa niż koszula: Bóg, Honor, Ojczyzna. Ale o tym później i przy innej okazji. Nigdy nie zdążysz zapytać, w jakiej walucie umierasz. (Świat) Powiedzmy to od razu: Sobeczko wydał tomik bardzo dobry, sprawny i świeży, a jednak mimo to – jak gdyby przekomponowany, nadpisany. Mam także istotny problem z idiomem Sobeczki, a przynajmniej z czymś, co z idiomatycznością twórczości Sobeczki – pragnąłbym powiązać. Niestety bowiem – muzyka tekstu w Nieautoryzowanym, prozodia poetycka, składnia języka literackiego, jego kadencja i architektura są zatrważająco jednolite. Jednolitość ta jak gdyby wyrastała z niegdysiejszej „honetyzacji” tekstu literackiego, wielkiej fali epigonizmu formalnego, z którą mocowała i mocuje się nasza poetycka współczesność pod wpływem oddziaływania poezji Romana Honeta, autora takich tomów, jak baw się (2008) czy piąte królestwo (2011). Wydaje się bowiem, że Sobeczko – w istocie – i to świadomie lub nie, przesiąknął tego typu frazą (a może i frazeologią), co uwidocznia się np. w wielokrotnym składaniu zdań, w składni rozwlekłej, która wszakże – co paradoksalne i charakterystyczne właśnie dla Honeta – nie przynosi tu efektu legato w stylu choćby Andrzeja Sosnowskiego, lecz staccato – rytmiczne, nerwowe oraz ewokujące bardzo określony typ refleksyjności: rwanej, niepojemnej, ograniczonej, tymczasowej. W pustych miejscach rezyduje rzeczywistość, chociaż weszła z butami na siłę, nie zostawia śladów w cyfrowej postaci. Trzeba płacić, poniekąd należy, najdroższy sortyment – co łaska. Dłużników bowiem nie biorą do nieba. Nawet tych w samych skarpetkach. Nago i z pustymi rękami, to właściwa kategoria wniebowzięcia. Fot. Sybilka Storie (Wieczna kanikuła z rozterkami) Z perspektywy całości nie wiem, naprawdę nie wiem, czy Sobeczko jest na drodze wewnętrznej ewolucji. Najsilniejszy jest zresztą właśnie wtedy, kiedy mnie o tym przekonuje, kiedy dynamizuje swoją narrację, kiedy nareszcie uporczywie trwa, obstaje przy wywieraniu na innych, ustalaniu, utwierdzaniu wrażenia siebie jako poszukującego swej własnej istoty. Męczy mnie Największa słabość książki Nieautoryzowane została tym samym czytelnikowi przedstawiona. Zamykając książkę i odkładając ją na półkę, nie jestem w stanie bez wątpienia stwierdzić, czy autor celnej, punktującej trudną, umowną interpersonalność lektury tekstu frazy „A ty, czytelniku, czuwaj! Szpak potrafi mówić, / to, co chcesz usłyszeć” (Szpakami karmieni) w istocie jest „na drodze wewnętrznego rozwoju” (sic!), nie przekonuje mnie on bowiem o swoim pędzie pisarskim. Raz jeszcze – na potrzeby rozjaśnienia mojego zarzutu – niech wróci Spinoza. Jednym z nadrzędnych pojęć spinozjańskiej metafizyki okazała się kategoria tzw. conatusu (łac. skłonności). Desygnowała ona stan intencjonalny, rodzaj fundamentalnego, egzystencjalnego nastawienia podmiotu, który można było określić jako organiczną dlań wolę zachowania własnego życia, instynktowną wolę przetrwania, zachowania energii będącej życiowym budulcem konstytuującym spinozjańskie „Ja”. Właśnie to pojęcie najsilniej określa to, co w Nieautoryzowanym deficytowe. Cóż, u Sobeczki conatusu nie ma, być może – jeszcze nie ma. Conatusu, rzecz jasna, w sensie literackim, tj. nie tylko logocentrycznej, lecz także logicznej, logicznej w sensie logiki uniwersów literackich – woli przetrwania w słowie. Affectusu dla odmiany jest zbyt mało, a ujawnia się on dopiero w drugiej części książki, formalnie i jakościowo bardziej interesującej od pierwszej (Baruch Spinoza „afektem” nazywa emocję, wzruszenie, które należałoby nazwać również wzruszeniem intelektualnym, „wzruszeniem umysłu”). Tak, Nieuautoryzowane nie jest tomikiem afektualnym w sensie spinozjańskim. Prześladuje ów zbiór swoista, immanentna bezprojektowość, albo swego rodzaju – „niedoprojektowanie”, tak jak poezję młodych roczników – cechuje wydawanie tomów „przeprojektowanych”. Cóż, nie jest to oskarżenie skierowane pod adresem Leszka Sobeczki, ale raczej – do jego współczesności literackiej. Mimo tego wszakże – poezja w Nieautoryzowanym (jako poezja późnego debiutu) broni się wystarczająco. Nadużyciem byłoby więc stwierdzić, że autor debiutanckiego tomu uprawiałby tu coś na kształt poezji „pisma maszynowego”. Kim zatem jest podmiot tomu Sobeczki, Nieautoryzowane? Kimś – zdawałoby się – kto wygłasza swoje poglądy, lecz ich nie autoryzuje. Podmiot Sobeczki mimo to usiłuje wypowiadać prawdy o świecie i rzeczywistości, więcej: jest to dla niego najważniejsza funkcja egzystencjalna, potrzeba życiowa, motywacja. Wszystko jednak, co tworzy, nie obiecuje więcej niż zwykła filozofia życiowa, filozofia – rzecz jasna – poetycka. Podmiot Sobeczki jest filozofem, ale filozofem domowym lub – w gorszych realizacjach w zbiorze – podwórkowym. Zdarza mu się estetyzować swoje doświadczenie życiowe, estetyzować nadmiernie: „Chałwa mojego dzieciństwa / jest krucha. Nie zawsze miałem złotówkę / i po drodze obok wieży ciśnień, gdzie stała / zielona budka” (My, to). Bywa też w swojej kolokwialnej mądrości wielki, większy od mędrców: „Tylko partyzanci atakują / z zaskoczenia. Liczę na łut szczęścia i przychylność Boga” (To nie groźba). Nie jest to bowiem poezja erudycyjna, Sobeczko jako debiutant nie jest puer senex, choć usiłuje uprawiać filozofię życia, czyni to w sposób nieautoryzowany. Nie jest to orfizm, nie ma u Sobeczki orfickiej emocji, a autotematyzm i intertekstualność tomu Nieautoryzowane to zaledwie instrument w dobitniejszym zarysowywaniu własnego modus vivendi. Nie jest to wreszcie liryka obserwacyjna, Sobeczko ani nie ignoruje, ani nie uwypukla mimetycznych problemów obserwatora usiłującego „odpowiednie dać rzeczy słowo”. Jest za to skupiony na sobie, najczęściej skupiony na własnych życiowych podsumowaniach, na poetyckiej racjonalizacji własnego doświadczenia życiowego. Z tego najbardziej powodu to przedziwny debiut. Cóż więc – w miejsce jakiegoś nowoczesnego orfizmu – kolokwialność małej filozofii… W miejsce autorskiego stempla – piętno nie tyle Norwidowskiego niedokończenia, co prozaiczny skutek niezautoryzowania, a więc rodzaj w tym samym stopniu intelektualnej rezygnacji (jakkolwiek – tylko częściowej), co intelektualnego autentyzmu. Tom Nieautoryzowane to tom złożony ze sprzecznych sobie żywiołów. Nie tworzy to bynamniej żadnego alchemicznego małżeństwa przeciwieństw, sprzeczności warsztatu Sobeczki są zbyt słabo do tego celu zarysowane. Zastanawia jakkolwiek. I frapuje ta niepoddająca się konsekwentnemu zindywidualizowaniu indywidualność podmiotu zbioru. Świat późnego debiutu jako kapsuła „ciężka od uprzedmiotowienia”, bez principium individuationis? Kto wie… Karol Samsel Leszek Sobeczko, Nieautoryzowane, Wydawnictwo Mamiko, Nowa Ruda 2015, s. 90. Książki do nabycia w dobrych księgarniach oraz bezpośrednio u wydawcy pod numerem telefonu 782-022-502 lub drogą mailową: [email protected]. W odpowiedzi na liczne zapytania, uprzejmie informujemy, iż autorów zainteresowanych wydaniem własnej książki zapraszamy do kontaktu e-mailowego pod adresem [email protected] Redakcja 54 Migotania 47 Fot. Jerzy Suchanek W numerze maluje Monika Ślósarczyk gazeta literacka Migotania Ur. 30 maja 1971 w Bielsku-Białej. Dyplom ASP w Krakowie 1996 z malarstwa sztalugowego w pracowni Jana Szancenbacha z aneksem w pracowni kaiążki i typografii Jana Banaszewskiego. Oprócz malarstwa sztalugowego zajmuje się artystycznym wykończeniem wnętrz - mozaika ceramiczna, sztukateria, fresk, płaskorzeżba itp. Była uczestnikiem około30 wystaw zbiorowych, 50 indywidualnych. Ponadto jest twórcą happeningów np.: ''lepienie owiec", "owsik Krzywicki", uczestnikiem plenerów malarskich krajowych i zagranicznych. Jej prace można oglądać m.in. w restauracji "Wierzynek" w Krakowie, Willi Decjusza w Krakowie, etnochacie "Topolej" w Goleszowie, hotelu "Góral" w Szczyrku, zajeździe "Korbasowy Dwór" w Cieszynie. www.migotania.pl ISSN 2083-2494 numer 2 (47) 2015 Redakcja: Redaktor naczelny: Zbigniew Joachimiak Z-ca red. nacz: Jerzy Suchanek Sekretarz redakcji: Karolina Zdanowicz Dział tekstów: Agata Foltyn Redaktorzy: Maria Jentys-Borelowska (Kraków), Andrzej Wołosewicz (Warszawa), Bogusław Żyłko (Gdańsk). Stale współpracują: Anna Frajlich (Nowy Jork), Piotr Goszczycki (Warszawa), Artur D. Liskowacki (Szczecin), ks. Janusz A. Kobierski (Warszawa), Adam Majewski (Gdańsk), Grzegorz Musiał (Bydgoszcz), Jerzy Niesiobędzki (Wyszembork), ks. Jan Sochoń (Warszawa), Leszek Szaruga (Warszawa), Olga Śmiechowicz (Łódź), Roman Warszewski (Gdynia), Marek Wawrzkiewicz (Warszawa), Krystyna Śmiechowicz (Łódź), Zofia Beszczyńska (Warszawa), Sławomir Majewski (Miechów), Leszek Żuliński (Warszawa) Redakcja niekoniecznie podziela poglądy autorów. Opracowanie graficzne: Gdańska Pracownia Edytorska/WiS Opcjon Dział fotografiki: Sybilka Storie Wydawca: Fundacja Światło Literatury Adres redakcji: Fundacja Światło Literatury, ul. Grunwaldzka 303, 80–314 Gdańsk tel. 782-022-502 [email protected], [email protected] Migotania. G a z e t a l i t e r a c k a sprzedawana jest w salonach Empik w całym kraju w cenie 15 zł. za pojedynczy egzemplarz (numer podwójny w cenie 25 zł.). Możliwy jest również zakup za zaliczeniem pocztowym. Łaskawe zamówienia proszę składać w Redakcji dowolną drogą. Redakcja uprzedza, iż nie odsyła tekstów nie zamówionych. Staramy się odpowiadać na propozycje tekstowe, ale nie zawsze możemy to zagwarantować. W korespondencji z Redakcją prosimy używać przede wszystkim adresów e–mailowych. W sprawie zamieszczania reklam prosimy o kontakt mailowy na adres: [email protected] Autorzy goszczący po raz pierwszy: Hanna Brakoniecka. Nauczycielka, bibliotekarka, prozaiczka, rysowniczka, autorka zbioru opowieści Wjechał we mnie tramwaj. 77 opowieści o miłości”. Bekir Czobanzade. Był największym poetą Tatarów krymskich w XX stuleciu. Urodził się w 1893 roku w miejscowości Argyn na Krymie, zmarł w 1938 roku. Był poetą, ale także naukowcem, językoznawcą i literaturoznawcą, profesorem uniwersytetów w Budapeszcie i Lozannie, uniwersytetu w Symferopolu na Krymie i uniwersytetu w Baku w Azerbejdżanie. Turkolog , znawca języków tureckich. Zajmował się także folklorem tatarskim na Krymie. Naukowa polemika skończyła się dla niego oskarżeniem o szpiegostwo i chęć obalenia ustroju sowieckiego. Aresztowany w roku 1938 przez NKWD zginął w niewyjaśnionych do dzisiaj okolicznościach. W swoich wierszach opiewał krymską ojczyznę i ubolewał nad upadkiem współczesnych Tatarów. Jego dorobek poetycki nie jest duży, ale bardzo znaczący dla współczesnej poezji tatarskiej. Wszystkich Czytelników, Autorów oraz Przyjaciół „Migotań” zapraszamy do wsparcia finansowego naszej Gazety poprzez jej prenumeratę. Tylko dzięki Waszej pomocy będziemy w stanie przetrwać na trudnym rynku oraz drukować Wasze teksty. Dziękujemy za pomoc! Redakcja Henryk Jankowski. Prof. zw. dr hab. Szef Katedry Orientalistyki i Turkologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, językoznawca, badacz języka Tatarów krymskich. Marek Ławrynowicz. Rocznik 1950. Pisarz, autor licznych słuchowisk, członek zespołu autorskiego powieści radiowej, felietonista, krytyk, popularyzator literatury; redaktor naczelny kwartalnika literackiego „Wyspa” (2007-2008), inicjator i opiekun redakcyjny audycji „Książki pod Lupą”, współtwórca (z Marcinem Wolskim) audycji III Programu Polskiego Radia „Nasz ulubiony ciąg dalszy”. Autor powieści, a także zbioru opowiadań oraz opowieści fantastyczno-sensacyjnej. Cieszy się opinią czołowego polskiego pisarza humorysty o nieporównanej swadzie gawędziarskiej, niepoślednim darze obserwacji, wybitnym zmyśle tragikomizmu i absurdu oraz niewyczerpanej życzliwości dla wszystkiego, co ludzkie, arcyludzkie… Jego utwory, choć osadzone w pełnych dramatyzmu realiach historycznych, naznaczone mądrością człowieka, który „zaliczył” niejedno trudne doświadczenie, nie tylko nie przytłaczają, ale bawią, wzruszają i …pozwalają zrozumieć. DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW SAMORZĄDU WOJEWÓDZTWA POMORSKIEGO DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO Yvon Le Men. Urodzony w 1953 roku. Ceniony francuski poeta, prozaik, animator kultury pochodzenia bretońskiego. Debiutował tomem wierszy Vie w 1974 roku. Autor wielu, w tym nagradzanych, książek poetyckich i prozatorskich. Mieszka w Lannion (dep. Côtes d’Armor). Adrian Tujek. Urodzony w 1990 roku. Ukończył Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego. Dostał się na aplikację adwokacką i planuje rozwój w tym zakresie. Laureat kilku konkursów prozatorskich. Pisze również poezję, którą publikował m. in. w „Gazecie Kulturalnej”, „Angorze” i „Helikopterze”. Obecnie pracuje nad pierwszą książką poetycką oraz „zwiedza cały świat”. Prenumerata! Cena „Migotań” wynosi 15 złotych (25 złotych numer podwójny), w prenumeracie 12 złotych za egzemplarz (24 złote numer podwójny)! Prenumerata za cztery kolejne numery wynosi 60 zł. To koszt gazet wraz z przesyłką. Aby mieć pewność, że przesyłka nie zaginie, zachęcamy do wybrania opcji przesyłki poleconej. Wówczas koszt prenumeraty to 68 zł. Jak zamawiać? To proste! Jest na to wiele sposobów: 1) Zadzwoń pod numer 782-022-502 i złóż zamówienie; 2) Wyślij zamówienie mailem na adres: [email protected]; 3) Wyślij zamówienie na adres: Fundacja Światło Literatury, ul. Grunwaldzka 303, 80-314 Gdańsk. W tytule przelewu proszę podać adres, na który ma być przesyłana prenumerata, oraz numer „Migotań”, który ma zapoczątkować prenumeratę. Prenumeratę otrzymasz po wpłaceniu odpowiedniej kwoty na konto: Bank Millennium 74 1160 2202 0000 0001 7019 5866 lub za pobraniem pocztowym (koszty pobrania ponosi prenumerator). Gazeta literacka 55 Leszek Szaruga Jacek Geisler Morituri te salutant, Veritas! 1. Larvatus prodeo – wkraczam zamaskowany i słusznie, gdyż być człowiekiem to rzecz nieprzyzwoita; i nigdy dość przebrań, masek, obłudy by przesłonić gorszący skandal człowieczeństwa. 2. Bóg grzesznika nie potępia; On się tylko grzesznikowi- unieobecnia. 3. Poszukiwaczy Prawdy cechuje wstrętne zamiłowanie do poufnych i cynicznych omaców Rzeczywistości, do wsadzania łapy pod kieckę obłudy i iluzji, do obrażania Sromu Człowieczego – hańba! Bij, kto w Boga wierzy, tych przeklętych Poszukiwaczy Prawdy. 4. – I po coś ty za niego wyszła? - To był jedyny sposób, by przestał się mną zajmować. 6. Kto lubi występować w roli Moralnego Autorytetu, ten jest świnia atestowana, świnia – na gwarancji. 7. Srać na świata tego Padół, Rzadkim gównem – z góry na dół. Srać na miasta , srać na wioski Na urzędy i na kioski. Srać na bliźnich swych - obficie! To ci jest Wspaniałe Życie! 8. Szał miłości (wyznanie) Kocham, mój Aniele, twą szczękę, piętę i śledzionę. Twe płucka i wątrobę – uwielbiam. Marzę, by się zamotać w twych jelit oplotach i skąpać w żołądka twego treści. Chłeptać pragnę twą Krew, aż po grobu próg. Tak mi dopomóż Bóg! Tak mi dopomóż Bóg! 9. Wieczny jest Ogień Piekielny. gdyż wieczny jest Bunt Człowieczy. 10. Kto w Gównie robi, ten się w gówno obraca, lecz kto w Lylyjach tyra, ten nie staje się Lylyja. 11. Homo-cham Choć mi tak niebo ty złocisz i morze, ja ci przywalę i wychędożę. 12. Samotność jest cieniem, który Bóg rzuca na człowieka. Milczenie jest Słowem Boga, Skupienie jest modlitwą człowieka A Cisza – emblematem tej Wieczności, w której Bóg i Człowiek – jedno są. 56 Migotania 47 im zacznę cytować mądrzejszych i zabawniejszych od siebie, chciałbym poczynić kilka uwag wstępnych luźno lub wcale nie powiązanych z ciągiem dalszym niniejszego felietonu. Konkretnie dwie uwagi. Pierwsza dotyczy wydanego wreszcie prawomocnego wyroku skazującego na dwa lata w zawieszeniu za nielegalne wprowadzenie stanu wojennego generała Kiszczaka, co zresztą znalazło oddźwięk prasowy, w oddźwięku tym atoli nie było ani słowa na temat spowodowanej przez ów czyn wielotysięcznej śmierci tych wszystkich, których pozbawiono, za sprawą wyłączenia telefonów i wprowadzenia godziny milicyjnej pomocy lekarskiej – jeśli mówimy o ofiarach stanu wojennego, wspomnijmy i o tym, przy czym warto się zastanowić nad kwalifikacją tego czynu: zabójstwo z premedytacją czy raczej nieumyślne spowodowanie śmierci? Uwaga druga dotyczy mowy naszych polityków, nie dość, że coraz bardziej plugawej, to dodatkowo jeszcze utrwalającej model państwa narodowego, gdy czas się wreszcie obudzić w państwie obywatelskim. Gdy słyszę, że w wyborach decydować będą Polacy, a nie obywatele, to nie wiem dlaczego, ale przypominają mi się bełkoty wodza III Rzeszy zaczynające się niezmiennie od słów: „Deutsche Männer und deutsche Frauen!”. Jakoś fajniej by mi się słuchało wypowiedzi mówiących o obywatelkach i obywatelach Polski niż tylko o Polakach (ale już nie o Polkach!), którzy z pewnością stanowią w Polsce większość, lecz nie są jedynymi jej mieszkańcami. I to tyle, a teraz ad rem czy, jak to ostatnio słyszę, do adremu: Znaki, co wie każdy, są sprawą w naszym życiu niesłychanie ważną, czasem nawet wdzierają w życie człowieka z nieodpartą mocą, a wówczas, bywa, dopatrujemy się w nich zapowiedzi spraw jeszcze w naszym życiu ważniejszych. Tak było i tym razem, gdy w czasie publicznego zgromadzenia Pan Prezydent Elekt, widząc upadający na ziemię opłatek, porwał się był z klęczek i rzucił się hostię ową ratować, co też uczynił był z sukcesem wielkim. Nie jedyny to znak towarzyszący początkom prac prezydenckich. Czujnie wypatruje tych znaków autor do niedawna uznawany za nadzieję polskiej poezji, a obecnie skupiony przede wszystkim na preparowaniu dość intelektualnie przaśnych felietonów dla tygodnika „wSieci”. Ówże Wencel Wojciech, gdyż o nim tu mowa, donosi w utworze zatytułowanym „Moja babcia pochodzi z Chrzanowa” (nr 23/2015) o zjawiskach zaiste budzących zdumienie: „A znaki są oczywiste. Kandydat na prezydenta, któremu patronuje św. Andrzej Bobola, pierwszą turę wygrywa w dniu miesięcznicy smoleńskiej, drugą w dniu Zesłania Ducha Świętego, data jego zaprzysiężenia wiąże się zaś z uroczystością Przemienienia Pańskiego i rocznicą wymarszu Pierwszej Kompanii Kadrowej z Oleandrów. Jest jasne, że Bóg nie załatwi za nas wszystkiego, ale po coś te znaki daje”. Ba! Pytanie zasadnicze brzmi chyba tak: w imię jakiego „my” wypowiada się Wencel, Wojciech Wencel? Być może w imieniu tych, których szał jakiś napadł, a o których w obszernym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” zatytułowanym „Furia” ze znawstwem i smakiem opowiada Chwin, Stefan Chwin. A opowiada tak: „Politycy PO i przychylni im komentatorzy nie przyjmują do wiadomości, że pod powierzchnią tzw. normalnego życia buzuje furia z powodu np. frustrujących stosunków pracy w Polsce. Kapitalizm jest systemem trudnego życia, w którym nie wszyscy sobie radzą, dlatego wielu czeka na pomoc. (…) PiS przejmuje całe obszary lewicowych frustracji, które naprawdę są ważne dla ludzi. Umiejętnie wydobywa w programie problemy socjalne. (…) Dlatego PiS rozsądnie zmienił się w prawicową lewicę katolicką. Przekaz brzmi: jesteśmy prawicowcami w ramach tradycyjnej kultury polskiej, a równocześnie prowadzimy lewicową politykę socjalną”. Przyznam, że konstrukcja terminologiczna powołująca do życia „prawicową lewicę katolicką” to wkład w rozwój polszczyzny otwierający przed politologami szerokie bramy ucha igielnego. Ale zgoda – zarówno prawica, jak i lewica potrafią kreować mniej lub bardziej opresyjne systemy autorytarne, a nie brak przy tym katolików, którzy gotowi są takim przedsięwzięciom patronować, co Chwin jakby jednak zauważa, lecz zdaje się tym nie przejmować: „Platforma była mi bliska z powodów światopoglądowych. Jej postawa wobec polskiej duszy to postawa nieinwazyjna, co wynika z filozofii liberalizmu. Natomiast PiS jest inwazyjny, bo ma pomysł, jak powinno wyglądać życie duchowe każdego Polaka. I na dodatek chce to życie urządzać poprzez instytucje państwowe, szkolnictwo, kulturę. To mnie trochę jako pisarza niepokoi. Ale z drugiej strony PiS lepiej wyczuwa stan świadomości, jaki jest w tej chwili w Polsce”. I tu dodaje Chwin uwagę, której nośność jest tak istotna, jak słynnej „poprawki Kaleckiego”, którą wkuwać musiał każdy, kto onymi czasy zdawał egzamin z przedmiotu nazywanego „ekonomia polityczna socjalizmu”: „Ale niewykluczona jest zupełna ewolucja PiS-u. Sprawa z Dudą jest sygnałem, że ich też niepokoi zmiana pokoleniowa, która następuje Kapitalizm jest systemem trudnego życia. (S. Chwin) w Polsce, więc lepiej od PO się do niej przygotowali. Teraz to wygląda na monolit, jednak nie wiadomo, czy w nowym PiS-ie będzie miejsce dla żubrów pisowskich typu Macierewicz, przynajmniej na pierwszej linii. Myślę, że w PiS-ie mocno się zastanawiają, czy nie modelować partii w stronę nowoczesnej partii konserwatywnej bez rozmaitych dotychczasowych ostrości”. Żubr pojawia się w wypowiedzi Chwina nieprzypadkowo – wszak to słynny poeta z Milanówka przyrównał niegdyś prezesa PiS do żubra ukąszonego w zad i gnającego z furią (z Polską zapewne na grzbiecie) ku świetlanej przyszłości. Furia to furia, a znaki są oczywiste: niewykluczona jest zupełna ewolucja PiS. Zupełna?! Strach się nie bać... Cóż – nikt nie jest w stanie przewidzieć biegu zdarzeń, ale nie dziwi, że pojawiają się w zwojach mózgowych myśli mniej lub bardziej stosowne, a dotyczące tego, czy ludzie wiedzą co czynią, gdy np. na przywódcę wysokich niebieskookich blondynów wybierają niewysokiego pokurcza o piwnych oczach oraz czarnym owłosieniu i pozdrawiają go gestem gladiatorów skandujących Morituri te salutant! Historia pełna jest podobnych scenek, z których niewiele uznać można za kabaretowe. Dlatego z namysłem czytałem kolejny wywiad z pisarzem – tym razem jest to Eustachy Rylski, prozaik wybitny – zatytułowany, a jakże, „Konwulsje i demony” a pomieszczony na łamach tygodnika „Newsweek” (nr 26/2015), w którym zakłada możliwość powstania koalicji ruchu Pawła Kukiza z PiS: „To może być wredny kraj. (…) Taki, który już dopilnuje, by część jego obywateli poczuła się w nim źle. I zapewniam panią, że nie będą to złodzieje, aferzyści, bandyci, chuligani, kibole. Ale władza łaskawa jest. Niezadowolonych nie pozostawi bez wyboru; albo przymkną dziób, albo won z ojczyzny. Nikt nie potrzebuje malkontentów. (…) Do tego nie trzeba, jak za rządów PiS w latach 2005-2007 budzenia o świcie i aresztowania w świetle kamer. Jest coś takiego jak nastrój. To są często rzeczy, których nie da się wprost nazwać. Gdy do głosu dochodzą ludzie, którzy nie pozostawiają innym przestrzeni do rozmowy. Gdy w telewizji słyszymy przemówienia, od których cierpnie skóra. Gdy sąsiad, który dotychczas się nam kłaniał i był bardzo uprzejmy, daje nagle do zrozumienia, że nie chce mieć z nami nic wspólnego. Że już nie bywamy w domach, w których dotychczas kordialnie nas goszczono. Że przeczuwamy odwet za winy niepopełnione, ksenofobię, tępą redefinicję naszych związków ze światem. To nie musi zaowocować zdarzeniami, wystarczy, że zaowocuje nastrojem, który z czasem może stać się nie do zniesienia. A jeśli do tego dojdą chybione decyzje spuszczające gospodarkę w kanał, trzeba będzie wskazać wroga. Najlepiej ludu. (…) Polski sukces jest jeszcze kruchy, złe rządy mogą go zmielić na pył w ciągu paru miesięcy. (…) Kaczyński już wie, że raz zdobytej władzy – jak mówi klasyk – się nie oddaje. Zrobi więc wiele w tym kierunku i jeśli koalicja z Kukizem zapewni mu większość pozwalającą zmienić konstytucję, to ją zmieni. Kaczyński wie, że demokratyczną Polską rządzić się nie da. Że to iluzja. Można nią administrować, można ją reprezentować na zewnątrz i można w niej zarządzać bieżącą sytuacją, co na blachę miał wykute Tusk. Tymczasem Kaczyński chciałby realizować swoją niedogadaną z narodem wizję i do tego potrzebna jest mu władza autorytarna”. Tak zatem furia, konwulsje i demony... Zapowiada się literacko nośnie. Potwierdzają to eseistyczne zapiski Macieja Meleckiego zatytułowane „Gdzieniegdzie” w najnowszym zeszycie „Twórczości” (nr 6/2015): „Rok 2017. Po południu oglądałem transmisję na żywo z palenia książek literatury zwyrodniałej – pod Belwederem płonął stos książek wydanych po 1989 roku i uznanych przez Departament Higieny Literackiej za literaturę nienarodową, zawierającą treści destrukcyjne, jak podawano na pasku informacyjnym. Obwoźna wystawa „Sztuki zwyrodniałej” od przyszłego tygodnie ma zagościć w Muzeum Polskim w Katowicach. Jako pracownik kultury mam na niej być obowiązkowo. Instytut Mikołowski ma w imieniu od dwu lat Jana Pawła II – największego od dwu lat poetę Polskiego, a w dodatku Św. Wiersze można publikować w tygodniku literackim – jedynym takim periodyku w kraju - „Polskie słowo”. Można teoretycznie, bo żaden wiersz niezawierający treści narodowych bądź historycznie polsko-literackich nie przechodzi przez żelazne sito kolegium redakcyjnego, na czele którego stoi Wojciech Wencel”. Leszek Szaruga Rys. Monika Ślósarczyk 5. I w tym cały jest ambaras Żeby troje chciało na raz. N Poszczekadła Czwarte (1) WYPRASOWANIE (15) Fot. Piotr Sawiński ANNA FRAJLICH Kobiety Renoira Nad rzeką kąpią się i piorą w powietrzu drga perlista para gdy w ociężałe dłonie biorą ręcznik na płótnach Renoira w tiule w półcienie i w pejzaże ich ciepłe brzuchy mgła owinie spocą się w południowym skwarze potem Mozarta na pianinie grać będą w siebie tak spowite w piersi i w łokcie i w ramiona wsłuchane w swoje własne uda WIERSZ-PLAKAT jak w prawdę wciąż nie objawioną a zieleń miękka jak pościele błękit jak chłodne prześcieradła znów będą tańczyć w tę niedzielę na trawie ręcznik będą kładły… Ryc. Monika Ślósarczyk Ryc. Monika Ślósarczyk