Nr 8 (128) - Koniniana
Transkrypt
Nr 8 (128) - Koniniana
www.koniniana.netstrefa.com.pl MIESIĘCZNIK Towarzystwa Przyjaciół Konina sierpień 2013 r. Nr 8 (128) Drodzy, słońcem wakacyjnym (prze) czy (na)syceni Czytelnicy Pomaleńku zaczynamy podwijać rękawy i brać się do roboty, a roboty przed nami huk. Najwięcej do odrobienia mają wszystkie kanały telewizyjne (podobno w wakacje spadła oglądalność). Uczciwie mówię – gdyby nie kanały naukowe oraz „Szkło Kontaktowe”, popsułbym sobie oczy od czytania w pozycji leżącej, no bo przecież w wakacje tak się z reguły czyta (jeżeli w ogóle jeszcze się czyta, nie myślę oczywiście o SMS-ach). Dzisiejsze wydanie poświęcamy prawie w całości różnym, niestety często zaległym tekstom. Przepraszam Witolda Nowickiego, że Jego bardzo ciekawe materiały musiały tak długo nabierać „mocy urzędowej”, Wit- ku, reszta ukaże się we wrześniu. (Nie „wygładzam” Twojej wypowiedzi, aby nie utraciła swojej autentyczności – jest bardziej historyczna w tej postaci). Z przyjemnością, przed 150. rocznicą obchodów istnienia I Liceum im. T. Kościuszki (planowaną na 21 września br.), zamieszczam wzruszający tekst Włodka Przybycina o niezapomnianym profesorze matematyki Witoldzie Sztarku – to była wyjątkowa osobowość. Sam wiele razy chciałem „podejść” do tego tematu. Przeszkadzała mi chyba zbyt bliska znajomość, mieszkałem przez wiele lat „drzwi w drzwi” w domu profesora przy ulicy 3 Maja 14. Żona profesora uczyła moich braci muzyki. Może dlatego nie bardzo wiedziałem, co wybrać z Jego ciekawego życia, Włodek Przybycin zrobił to doskonale. Postanowiłem z tego okresu przedstawić Czytelnikom również jednego z uczniów. Wybór padł na Eugeniusza Dmochowskiego, syna naszej Polonistki. Po pierwsze zaliczałem się do jego przyjaciół, ale ważniejsze jest to, że nie zawiódł pokładanych w nim nadziei bliskich jak i kolegów – wiedzieliśmy, że zajdzie daleko, ale nie wiedzieliśmy wtedy, że uczyni to również dosłownie jako globtroter per pedes apostolorum. To tyle i aż tyle o naszej „Budzie”. Jagoda Naskręcka wzruszająco o wizytach u Wenedy – powinniśmy na ulicę Południową zaglądać częściej – tekst Jagody uzupełnia wiersz p. Heleny Szpechcińskiej – dedykujemy go wszystkim pensjonariuszom. Marysia Cieślak tradycyjnie o jarmarku św. Bartłomieja, zaś Mirek Jurgielewicz równie tradycyjnie podeprze nas pięknymi zdjęciami z tej imprezy. Coś dla Damiana Kruczkowskiego (czemu nie podsyłasz materiałów?). Twój tekst o swojej nauczycielce p. Wandzi Wiśniewskiej odnalazł Ją dzięki Internetowi aż na Alasce – dziękuje i przesyła pozdrowienia również dla Ciebie. Ryszard Fórmanek eksponuje ciekawe zdjęcie „ostatniej miejskiej krasuli” dla której już, albo aż, zostało tylko miejsce na trawniku. Żegnając wakacje, serdecznie pozdrawiam Czytelników. Stanisław Sroczyński PS Przekazuję serdeczne życzenia urodzinowe Franciszkowi Grayowi, znanemu bardziej jako przedsiębiorca, mniej jako mecenas kultury – Franku 100 lat, znając jednak Ciebie przekroczysz tę magiczną liczbę, czego z całego serca życzę (StS). Spotkanie przyjaciół na VI Jarmarku św. Bartłomieja słyszałam, w każdym z nas drzemie rzemieślnik, kupowaliśmy m.in. poradniki A. Słodowego „Zrób to sam”, pisma „Młody technik”. Pewien sympatyczny pan kupił panczeny, bo obiecał sobie, że nauczy się wreszcie jeździć na łyżwach, a na naukę nigdy nie jest za późno. Charakterystycznym stoiskiem było stanowisko konińskiego Rycerza – pana Macieja. Pokazywał efekty swoich rzemieślniczych rąk – zbroje i białą broń. Prawdziwy, namacalny pokaz rzemiosła średniowiecznego! Wielkie zainteresowanie wzbudziło spotkanie pojazdów zabytkowych – marzenie wielu panów i wspomnienie minionych lat. Piękne stare samochody przyciągały wzrok spacerujących (szczególnie Mikrus z 1959 roku!). Cieszę się, że niektórzy przedsiębiorcy, mający sklepy na Starówce, otworzyli się w tym dniu na mieszkańców jeszcze bardzie, jak herbaciarnia przy ul. Kramowej, która częstowała pyszną herbatą i ciastkami z ukrytymi wróżbami. Jarmark był pretekstem do miłych spotkań ze znajomymi, licznych rozmów, których tak nam brakuje każdego dnia. Mój udział w Jarmarku św. Bartłomieja miał zabarwienie sentymentalne. Tato był rzemieślnikiem z tytułem Mistrzowskim uzyskanym w Koninie przed II wojną światową i może dlatego, pamiętając jego pracowitość, z szacunkiem pochylam czoło przed dobrym rzemiosłem. Uważam, że potrzebne są tego rodzaju imprezy, które w pięknej scenerii dają okazję do zaprezentowania pasjonatów, artystów, przedstawicieli rzadkich zawodów rzemieślniczych, a przede wszystkim są okazją do integracji mieszkańców Konina. Maria Cieślak zdj. (5x) – A. Jurgielewicz Aż się nie chce wierzyć, że minęło już pięć lat od pierwszego Jarmarku św. Bartłomieja na konińskiej Starówce. Pomysłodawca tej imprezy i koordynator, Radny Miasta Konina Mateusz Cieślak, nie traci entuzjazmu i wierzy, że zawsze znajdą się sympatycy Starówki chcący pochwalić się swoją pasją. Niektórzy z nich przybyli na plac Wolności już poprzedniego dnia. Jarmark św. Bartłomieja rozpoczął się mszą świętą w konińskiej Farze i pieśnią o Patronie z moimi słowami. Muzykę skomponował i osobiście wykonał Zygmunt Grochowski. Miniony rok był dla świątyni okresem wielu zmian, które sprawiły, że stała się jeszcze piękniejsza. Renowacji został poddany główny ołtarz. Odnowiono pentaptyk. W tym dniu obraz części środkowej przedstawiał Matkę Boską Częstochowską, klęczącego św. Bartłomieja, ks. Piotra Skargę i sylwetkę kościoła. Po renowacji ołtarz prezentuje się po prostu pięknie. To wszystko można podziwiać dzięki wspaniałej pracy artystów rzemieślników. I to właśnie im, i ich pracy, poświęcony jest Jarmark św. Bartłomieja. Kto by przypuszczał, że w ten upalny weekend, tak wielkie grono mieszkańców Konina i okolic przybędzie na plac Wolności, by podziwiać kunszt artystów, rzemieślników i dokonać zakupów. Można było kupić piękny autentyczny obraz, tomik poezji, antyki, starocie, biżuterię, ozdoby, wyroby ze skóry, wikliny, ceramikę, rzeźby, sztućce srebrne, monety, znaczki, zabawki oraz wiele innych ciekawych przemiotów. Aż z Warszawy przyjechała dziczyzna i kwas chlebowy. Ponieważ, jak str. 17 (str. I) LISTY DO REDAKCJI Serdecznie witam Pana Redaktora. We wrześniu mija kolejna rocznica wybuchu II wojny światowej. Jest ona okazją do wspomnień o żolnierzach Wojska Polskiego – koninianach. Jednym z nich był pan profesor Witold Sztark – nauczyciel matematyki w konińskim liceum ogólnokształcącym. Płk dypl. inż. Witold Sztark (1894-1992) związany był z wojskiem od czasów I wojny światowej. Jako młody oficer w latach 1918-20 brał udział w walkach z Ukraińcami i bolszewikami. W Odrodzonej Rzeczpospolitej organizował szkolnictwo wojskowe oraz był autorem kilku prac naukowych z zakresu mechaniki i balistyki. W latach trzydziestych pracował jako wykładowca w Centrum Wyszkolenia Artylerii w Toruniu, a w roku1938 powierzono mu funkcję dowódcy 18. Pułku Artylerii Lekkiej wchodzącej w skład 18. Dywizji Piechoty działającej po wybuchu wojny w ramach Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew”. Pan pułkownik był ostatnim dowódcą rozbitej podczas walk pod Andrzejewem 13 września 1939 roku 18. Dywizji Piechoty. Jako najstarszy stopniem żyjący oficer po wyczerpaniu wszystkich możliwości sam ciężko ranny wraz ze swoimi żołnierzami idzie do niewoli. Przeżył niewolę w oflagu a po wojnie aż po lata sześćdziesiąte uczył matematyki w konińskim liceum, ciesząc się wielką sympatią i szacunkiem koninian i swoich uczniów (wśród których byłem i ja). Pułkownik Witold Sztark dwukrotnie był odznaczony Orderem Virtuti Militari – za wojnę bolszewicką i wraz z całym 18. PAL za kampanię wrześniową – oraz Krzyżem Walecznych. Profesora znałem, można powiedzieć, od zawsze. W zgrzebnych i szarych latach 50. był postacią barwną i oryginalną. Nosił się i zachowywał po wojskowemu: płaszcz kroju wojskowego (był artylerzystą, więc długi), beret, nieodłączny plecak, krok sprężysty, sylwetka wyprostowana. Osoba jego wyróżniała się nie tylko wyglądem, ale i zachowaniem. Mówił o tym m.in. były inspektor szkolny Julian Stępień, który z okien swego gabinetu KONINIANA POLECAJĄ (inspektorat szkolny miescił sie naprzeciwko ogólniaka) najczęściej widział dwóch nauczycieli wracających ze szkoły otoczonych wianuszkiem dyskutujących uczniów – byli to wyjątkowo kontaktowi i przyjaźni uczniom katecheta ks. Jan Trzaskowski i prof. Witold Sztark. Bliższe moje spotkanie z profesorem nastąpiło w roku 1956, gdy rozpocząłem naukę w konińskim liceum. Pamiętam, jak na pierwszych lekcjach matematyki prof. zlecił mi (byłem gospodarzem klasy) wykonanie planu sytuacyjnego klasy z miejscami zajmowanymi w ławkach przez poszczególnych uczniów. Nie bardzo wiedziałem, czemu ma to służyć, lecz po pewnym czasie wszystko było jasne: nikt nie mógł zmienić na lekcjach matematyki swego miejsca. Prof. miał plan wywoływania do odpowiedzi i wyznaczał nas do kartkówek. Próbowalismy to rozszyfrować, lecz kod był ściśle „wojskowy” i nic z tego nie wyszło. Nasz matematyk był człowiekiem o niezwykle dobrej pamięci wzrokowej (nikt nie mógł zmienić swego „miejsca postoju”, ponieważ był zauważony i „nagradzany” pisaniem kartkówki poza kolejnością. Jego wojskowa postawa udzielała się także nam. W obecności profesora nabieraliśmy cech rekrutów. Jego życzliwe „stary, wyprostuj się” stawiało nas na baczność. Wśród nauk matematycznych preferowana była geometria i lekcje w plenerze. Park miejski i błonia nad Wartą były miejscem ćwiczeń z geometrii. A profesor wydawał rozkazy pomiarów niczym dowódca na poligonie. Aby odsapnąć od matematyki rozpytywaliśmy o sprawy wojskowe, przynosiliśmy do szkoły różne militaria (było to tylko 11 lat po wojnie) i w ten sposób mimochodem wzbogacaliśmy swą wiedzę z PO. Profesor Sztark był jednym z najbardziej lubianych nauczycieli. Jego miłość do wojska udzieliła się niektórym z naszych kolegów i kilku zostało zawodowymi żołnierzami. Pozdrawiam, Włodzimierz Przybycin CUDZE CHWALICIE, SWEGO NIE ZNACIE... broni i wierzy w Boga”. Dziś Hieronim Ławniczak jest emerytem. Obdarzony godnością honorowego profesora humanisty – historyka. Jest laureatem prestiżowych odznaczeń państwowych i resortowych. Dwukrotnie odznaczony Medalem Edukacji Narodowej, Krzyżem Kawalerskim Odrodzenia Polski itd. Podstawową wiedzę zdobywał tutaj w Radolinie i Golinie. Abiturientem został w Nowej Soli, a magistrem pedagogiki i historii w Poznaniu na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Uczył się i pracował w szkolnictwie 51 lat. Był dyrektorem szkoły średniej w Nowej Soli. Był sumiennym i błyskotliwy studentem na UAM w Poznaniu. Miał wspaniałych profesorów: J. Pajewskiego, W. Łozińskiego. Najbardziej sobie cenił profesora Antoniego Czubińskiego, między innymi dlatego, że mieli pokrewne pochodzenie. Promotorem był profesor Lech Trzeciakowski. Hirek był i jest człowiekiem mądrym, obcowanie z nim nobilituje każdego rozmówcę. W środowisku nowosolskim zwany „seniorem” rodu nauczycielskiego. W jego rodzinie jest trzynastu nauczycieli. Jego małżonka Irena Gurczak pochodzi ze Strzałkowa, jest pedagogiem od fizyki i działaczem samorządowym. Dzieci: córka i syn, to wykwalifikowani nauczyciele. Ich dzieci są też pedagogami. Należą się ciepłe słowa Hieronimowi Ławniczakowi, że może być dumnym, przeszedł wszystkie szczeble kariery od nauczyciela do profesora. Bardzo sobie ceni godność „Seniora”, a zwłaszcza fakt, że był dyrektorem uczelni w Nowej Soli przez 32 lata. Dziś, z tego co wiem, byli abiturienci mówią: „dzień dobry, Panie profesorze, dzień dobry, Panie dyrektorze”. Czy to nie jest wielka dla człowieka, 86-latka satysfakcja. My, jako Irena i Witold Nowiccy, od dawnych lat żyjemy w przyjaźni, jesteśmy starymi Kumplami. Witold Nowicki zdj. – autor Hieronim Ławniczak, ur. 26.09.1927 roku w patriotycznej chłopskiej rodzinie. Jego dziadek – Wojciech to powstaniec wielkopolski, czynny działacz polskiej organizacji Wojskowej. Ojciec Aleksy to były żołnierz 15. Pułku Poznańskich Ułanów, członek POW, uczestnik Bitwy Warszawskiej. Przeszedł z Józefem Piłsudskim wszystkie fronty. Z rodziny mamy Zofii Dulcyt – jej bracia: Adam, uczestnik Bitwy Warszawskiej, przeszedł z Francji z generałem Józefem Hallerem na odsiecz Warszawie. Brat Franciszek – ułan 15. P.P.U. w bitwie z Rosjanami został poważnie ranny. Do 1939 r. pobierał Prof. Ławniczak z dyr. szkoły w Radolinie rentę wojenną około 300 zł/mc. Te patriotyczne czyny wystarczyły Niemcom, by wyrzucić całą rodzinę Ławniczaków. Z ich od wieków własności na przymusowe roboty do niemieckiego bauera. Hirek w 1939 r. miał 13 lat – był najstarszym z rodzeństwa, a było ich sześcioro. Były to okropne nieludzkie czasy nie tylko dla rodziny Ławniczaków, ale w ogóle dla Polaków. Imię jego ojca, byłego ułana, znaczyło „Radość”. Miał piękny głos, być może ułański, „ułani, ułani, chłopcy malowani”. Był działaczem spółdzielczym Gm. Sp. w Golinie, PSL, sołtysem wsi Barbórka-Zalesie ponad 30 lat, śpiewał „Rotę”, hymn ludzi wsi „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. Mottem życiowy były słowa „chłop żywi, str. 18 (str. II) PENSJONARIUSZOM CIEPLUTKIEGO DOMU PRZY UL. POŁUDNIOWEJ W KONINIE W południe Słońce priorytetem wysyła promienie Ogrzewa dom w nim dzbany doświadczeń Napełnione w czasie podróży W dobie online Nieliczni czerpią wartości zgromadzone W oczach seniorów Z nich mądrość wypływa W pustą stronę świata Dłonie – bukiety dojrzałe wykrzywione Jakby uciekały od rzeczywistości We włosach szron przystrojony kokardami Babiego lata Wirtualny świat niewiele kosztuje Otwarta skrzynka częstuje zawartością Spragnionych ciekawostek Po drugiej stronie rzeki Wyssana mądrość syci młode pąki Nim nadejdzie księżyc Z bananowym uśmiechem Własne odbicie zostawi na twarzach Ciężkich od lat W ciemności nocy Nieczuły na dotyk słów telefon Milczy Tęczowy most Ułożony z koronek według intencji W szafkach zwanych przyjacielem Zjednoczy dwa światy wirtualny i naturalny Fioletowym nastrojem Gdzie dziecko i senior jedno mają imię „Miłość” dwa brzegi Helena Szpechcińska Wywiady Stanisława Sroczyńskiego Na 150-lecie „Budy” z inżynierem Eugeniuszem Dmochowskim (jednym z licznych wychowanków tej zacnej „uczelni”) – Z okazji mającego się we wrześniu odbyć zjazdu uczniowskiego I Liceum im. Tadeusza Kościuszki w Koninie, nazywanego przez nas pieszczotliwie „Budą”, chciałbym opisać losy statystycznego absolwenta. No może z tą statystyką to lekka przesada, bowiem Eugeniusz był synem naszej polonistki (Jej piękny wiersz o Koninie znajdzie Czytelnik w numerze 101), do szkoły chodziło również jego pięć sióstr, zaś sam Genio był uczniem plasującym się raczej w ścisłej czołówce prymusów (ale zadania z matmy dawał ściągać namiot na skraju starego cmentarza – strach przyszedł rano po obudzeniu się); pływał kajakami, żaglówkami i co tam jeszcze mieliśmy do dyspozycji – przezywaliśmy go za odwagę bosmanen (w chwili, gdy piszę te słowa, On znajduje się w kajaku i pokonuje Wielką Pętlę Wielkopolską – wyprawa ma trwać cały miesiąc, przez Konin przepłynie 22 sierpnia – stopy wody pod kilem życzę i bardzo, bardzo zazdroszczę). – Faktycznie tak było – bosmanem ochrzcił mnie nieodżałowanej pamięci Janusz Kozłowski, do dzisiaj nie wiem, dlaczego. Łazi- chowskiemu). Natomiast jakiego miałem stracha, gdy na twojej żaglówce pływaliśmy podczas burzy, mogę to wyznać dopiero teraz. – Wiele na te tematy można by rozmawiać, ale chciałbym ukazać jak potoczyło się to twoje statystyczne życie, czyli, jaką zrobiłeś życiową karierę? (Przypominam Czytelnikom, że nasza „górna i chmurna” młodość przypadła na niezbyt szczęśliwe czasy – na pierwszą połowę lat pięćdziesiątych). – Kariera to wielkie słowo, ale nie chcę narzekać ani umniejszać swojego życiowego dorobku. Los lejowego posadowionego na kesonach. – O ile dobrze sobie przypominam, po studiach widywano cię w Koninie. Tak, odbywałem tutaj swój staż, a przez dwa lata byłem nawet „panem kierownikiem” i wzniosłem parę budynków mieszkalnych oraz szkół. Potem przeniosłem się do Wrocławia na praktykę projektową w Pracowni Mostowej Biura Projektów Kolejowych. (Ty, czego tym razem ja ci zazdroszczę byłeś wtedy pilotem w Dęblinie w słynnej Szkole Orląt). – Twoje osiągnięcia z tego okresu? – Ale jesteś piła, nie lubię takich pytań…. – Radzę mówić, bo zacznę zdradzać rzeczy, które nie przyniosą ci chwały. – Ustępuję przed szantażem, licho wie, co tam możesz pamiętać z młodych lat. A więc za jeden z projektów stalowego łukowego przęsła mostu kolejowego o rozpiętości 75 m otrzymałem nagrodę II stopnia ówczesnego ministra komunikacji. Był też jeden z projektów wyróżnionych zespołową nagrodą I stopnia tegoż ministra. Byłem współtwórcą dwóch patentów (chodzi o mosty), jestem również rzeczoznawcą SiTK. W roku 1970 uzyskałem I stopień specjalizacji w zawodzie inżyniera. – Ponieważ mój rozmówca zaczyna stawiać coraz większy opór w udzielaniu mi odpowiedzi, dodam więc od siebie, że trudno byłoby znaleźć w Polsce czy Libii poważniejsze konstrukcje w których by nie uczestniczył. Ja żałuję, że więcej wybudował dla świata niż dla rodzinnego miasta, ale tak bywa z Eu-Geniuszami i nie jest to wcale w miarę zgrabny dowcip. A jak z życiem prywatnym, jakie tutaj masz osiągnięcia? Szczęśliwy „obrońca” Pętli Wielkopolskiej witany na konińskim bulwarze – z pewną nieśmiałością dedykuję swój spływ 150-leciu liceum w starym Koninie bez zbytniego ociągania się). Wszystkie pozostałe cechy nie odbiegały absolutnie od normy. Rozrabiał uczciwie jak każdy z nas, chwilami nawet bardziej, by zyskać w naszych oczach. Jeździł na wycieczki rowerowe (raz, nieświadomie oczywiście, rozbiliśmy łem z wami po drzewach w parku, chociaż częściej od was spadałem, tłukąc się dotkliwie, kąpałem się w Strudze lub w Warcie, a raz nawet się topiłem (o czym była mowa na ostatnim zjeździe, gdy dziękowałem za uratowanie mi życia Marianowi Pacynie oraz Stasiowi Wypy- był łaskawy, ukończyłem studia na Wydziale Budownictwa Lądowego Politechniki Warszawskiej. Zostałem magistrem inżynierem – skoro nalegasz, bym podawał tytuły naukowe – w specjalności „mosty i budownictwo podziemne”. Pracą dyplomową był projekt mostu ko- – Jestem żonaty, dochowałem się pięciu córek (bierzcie przykład młodzi – dop. mój) oraz siedmiorga wnucząt. Interesuję się teatrem i podróżami. Uprawiam turystykę górską, kolarską i kajakową. W latach 1992-2007 przemierzyłem pieszo (oczywiście odcinkami) całą Europę – od Faro (Portugalia) przez Lizbonę, Fatimę, Santiago de Compostella, Lourdes, Rzym, Gdańsk, Wilno, Moskwę do Czelabińska za Uralem. W roku 2010 odbyłem z żoną interesującą podróż dookoła świata, odwiedzając Rosję, Mongolię, Chiny, Japonię, Hawaje, Kanadę i Stany Zjednoczone. – Przepraszam za moją rozdziawioną gębę, ale wygląda na to, że tylko mi się wydawało, że znam Genia od czwartej klasy szkoły podstawowe. Dziękuję Ci za rozmowę, rozrywany niepohamowaną zazdrością – StS PS Zazdrość spowodowała informacja o Jego peregrynacjach. PS W wolnych chwilach Genio zastanawia się, jak usprawnić kolej jednoszynową (zwaną „monorail”) dla znacznej poprawy funkcjonowania miejskiej komunikacji zbiorowej. Podejrzewam, że myśli o tym w czasie, gdy inni rozwiązują krzyżówki. Czegóż to ludzie nie kolekcjonują. Wpatrywałem się jak urzeczony w piękny samochodzik marki Citroën. Właściciel p. Janusz Adamkiewicz zażartował, czy chcę go kupić. Chętnie, odpowiedziałem, ale na razie pokażemy go Czytelnikom „Koninianów”. Właściciel p. Janusz należy do Poznańskiego Klubu Citroëna, w którym kolekcjonerzy zbierają właśnie tylko tę markę – samochodzik na zdjęciu jest czerwony, przeznaczony do zadań strażackich (1978-85). Fotkę otrzymaliśmy od firmy Sypniewski (dziękujęmy). Obok samochodu (po prawej) p. Janusz w stosownym stroju strażackim (z tamtego okresu). Samochodzik często można spotkać na ulicy 3 Maja obok sklepu zielarskiego. StS zdj. – R. Fórmanek KOLEKCJONER Właściciel auta w stosownym mundurze po prawej – Nie do wiary, to jest chyba krówka. – Tak, to jest już miejska „elegantka” str. 23 (str. III) Nasze wizyty u Janeczki i Janeczka mają tyle wspólnych kolegów, przeżyć szkolnych, nauczycieli i… jedno miasto – Konin. Przed wojną niewielkie, powiatowe, w którym znali się wszyscy, nie przeszkadzając sobie nawzajem, mimo że w mieście mieszkali przedstawiciele różnych narodowości – Polacy, Żydzi, Niemcy. Janeczka cała w skowronkach, gdy padają nazwiska nauczycieli: ukochanej pani Ireny Gocowej – najlepszej wychowawczyni i polonistki, matematyczki – pani Marii Dubielewicz, pozornie bardzo surowej, ale o gołębim sercu i… trochę złośliwym dowcipie, bo np. Jurkowi – jak źle odpowiadał – kazała się przyglądać nodze stołowej jako właściwej „koleżance”; pana Rybarskiego od śpiewu, księdza Zwierza – niegroźnego mimo tego nazwiska, pani Ziębowej, pani Baranowiczowej… I zaraz przypominają sobie z Jurkiem ich postępowanie wobec nich. Nazwiska nauczycieli przeplatają się z nazwiskami koleżanek i kolegów z klasy: Danusi Kaweckiej z narożne- bie, że ma zdjęcie z lodowiska, które znajdowało się na tzw. błoniach miejskich, zaraz za obecną ul. Grunwaldzką, i ciągnęło się daleko w kierunku Krzymowa, aż do miejscowości Ciepłe Chójki. Namówiłam Jurka, by zrobił Janeczce niespodziankę i tak oto w czasie naszego następnego spotkania Janeczka otrzymała od niego powiększoną przedwojenną fotografię, na której w bardzo młodym wieku przyszła pani profesor Janina Perathoner i przyszła pani magister farmacji Danuta Puchalska trzymając się za ręce, beztrosko suną na łyżwach po lodzie. A w tle jest pan Niedźwiedzki (lub pan Nowierski – ksywka „Mitka”), którzy odpłatnie przykręcali łyżwy do butów, i dbali o lodowisko. Stara, niewyraźna fotografia wywołała falę wspomnień na temat łyżwiarskich sukcesów Janeczki, a teraz wisi nad łóżkiem w jej pokoju. Oboje pamiętają, że wzdłuż ul. Kilińskiego, po prawej stronie, idąc z placu Zamkowego w kierunku go domu przy ul. PCK, Irenki Stoczewskiej z domu pani Eessowej przy ul. Staszica, Tadzia Torzeckiego, co mieszkał w Czarnkowie po przeciwnej stronie „Czarnej Mańki”, Wiesi Wojciechowskiej, Danusi Puchalskiej, Józia Szymańskiego z ul. Kolskiej, Zdzicha Nowickiego, Eryka Zachariasza – z pochodzenia Niemca, koleżanki Ryfki Mamlak – Żydówki, Romana Olczyka z ul. 3 Maja, Hirka Podemskiego, Zbyszka Grzybowiskiego, Jurka Szatkowskiego, Jurka Nowaczyka – późniejszego ksiądza, który w czasie odwiedzin przekazał Janeczce – będącej już w DPS-ie, książki ze swoimi kazaniami. On i Janeczka byli najlepszymi uczniami w klasie. O każdym potrafią coś powiedzieć, mimo że większość z nich słucha już tego z zaświatów. Wspominają radość (a zdarzało się to nieraz po lekcjach) brodzenia boso po wodzie spływającej rynsztokami po wiosennym deszczu (kanalizacji deszczowej przecież nie było!). Kiedyś, wczesną zimą, gdy na wodzie pokazał się lód, przy spotkaniu mówiliśmy Janeczce o pogodzie i rozmowa zeszła na łyżwy. Zaraz przypłynęły wspomnienia, jaką to Janeczka była świetną łyżwiarką. Mówiła, że była szczęśliwa i dumna, gdy tatko kupił jej łyżwy, co wówczas nie było takie tanie. Szybko uczyła się jazdy, miała wiele radości z tego powodu. Opisała to w „Silva rerum”, a rozmowa potwierdziła i poszerzyła temat. Janeczce błyszczą oczy, gdy wspominają wspólnie wykonywane, a trudne figury, jak holendrowanie czy „pistolet”. Według Jurka Janeczka była świetną partnerką. Jurek przypomniał so- rzeki Warty była pusta przestrzeń. Otóż na tej wolnej przestrzeni znajdowało się boisko do piłki nożnej dla młodzieży żydowskiej, tzw. haluc. Pod nieobecność chłopców żydowskich, doraźnie i na „dziko”, z tego boiska korzystali chłopcy z pobliskich posesji, m.in. Jurek. Ogrodzenie nie było przeszkodą dla amatorów piłki. Janeczka wie o tym, ale sama nie brała udziału w tych grach – nie było jeszcze takiej emancypacji w sporcie jak dziś. Janeczka i Jurek pamiętają dobrze, że przy Mickiewicza (prawie naprzeciw późniejszego Gimnazjum) była szkoła żydowska dla chłopców, przeniesiona potem na ul. Wodną, a w tym budynku od 1938 r. mieściła się polska Szkoła Powszechna dla chłopców. Jurek przypomina, że tam chodził jeden rok, a miał bardzo blisko, bo tylko przez ulicę. Na dole budynku i w części pierwszego piętra były klasy, po drugiej stronie mieszkał kierownik szkoły, pan Gryboś, pan Jarecki i Guzowski z rodzinami – obaj urzędnicy Magistratu – dzisiejszy Urząd Miasta. Tematy rozmów w czasie wizyt bywają różne, ale większość dotyczy miasta, ludzi i ich losów i wydarzeń kulturalnych. Najlepszym informatorem w tych zdj. – A. Jurgielewicz Zabawne powiedzenie hiszpańskie, że „wizyty zawsze sprawiają przyjemność jeśli nie przyjściem, to wyjściem” w przypadku Janeczki nie ma zastosowania. W czasie swego pobytu DPS-ie na Glince, Janeczka miała wiele odwiedzin – znajomych, przyjaciół, koleżanek z pracy, niegdysiejszych uczniów z żonami lub bez, osobistości oficjalnych, młodych osób czytających jej książki. Gości przyjmuje z radością. Każdego wita z tym szczególnym błyskiem w oku, przeznaczonym wyraźnie tylko dla niego. Zawsze jest ciekawa nowości dotyczących każdej odwiedzającej ją osoby. Częstuje słodkościami, herbatą czy kawą. Każdy czuje się usatysfakcjonowany rozmową czy traktowaniem, doceniony, dowartościowany. Tak było zawsze w jej domu na Staszica, tak jest tu, na Glince w DPS-ie. Zawsze chętna do rozmowy. Przy pożegnaniu zaprasza na następne spotkanie i wyczuwa się w tym autentyczność, a nie zdawkową uprzejmość czy grzeczność. Janeczka szanuje każdego, poświęca jakby tylko jemu swój czas. Nie ma dystansu między nią a odwiedzającym. Tu jednak nieskromnie pozwolę sobie wysunąć tezę, że nasze wizyty są dla niej szczególne. Pisząc „nasze”, muszę wyjaśnić, że dotyczą one Jurka Majewskiego, Staszka Sroczyńskiego i mojej skromnej osoby. Otóż Jurek jest autentycznym i jedynym w tej chwili w Koninie jej szkolnym kolegą (dziś jeszcze bardzo zajętym, bo pracującym człowiekiem – jako Prezes Stowarzyszenia Polaków Represjonowanych przez III Rzeszę w czasie Okupacji – Oddział w Koninie). Siedzieli nawet w jednej ławce w Szkole Powszechnej przy ul. Kolskiej, gdzie kierownikiem był pan Wacław Dybczak. Jako bliski kolega, miał nawet możliwość pociągania za jej mysie ogonki. Ona mieszkała przy ul. Słupeckiej (dziś Wojska Polskiego), on przy ul. Mickiewicza. Janeczka ze Staszkiem Sroczyńskim są od dawna bardzo bliskimi znajomymi, m.in. współredaktorami od początku istnienia „Koninianów”. Była najwierniejszą orędowniczką ich redagowania. Dzięki jej wsparciu, Staszek Sroczyński – redaktor prowadzący „Koninianów” mógł realizować swój program przy pomocy także chętnych i życzliwych temu działaniu współpracowników. Jeśli chodzi o mnie, to sekunduję im odnośnie czasu powojennego, gdy byłam uczennicą I Liceum przy ul. Mickiewicza. Pamiętam miasto, domy, ulice, zwyczaje, sklepy, atmosferę tamtych lat. Znajomość ludzi ogranicza się do koleżanek i kolegów szkolnych (i wirtualnie do ważnych osób w mieście). Mieszkając w internacie lub na stancjach, czułam się trochę wyobcowana z życia rodowitych koniniaków. Teraz nie czuję tej różnicy. Konin jest mi bliski, dlatego nasze wspólne spotkania, rozmowy i wspominki u Janeczki są bezcenne. Przychodzimy w umówionym terminie, ona wita nas jak swoich najbliższych. Nina rozkwita w naszej obecności. Jak żywe stają przed nami znane osoby, jej dom, rodzice, zdarzenia. Z każdego spotkania z nią zostają w pamięci wspaniałe wspomnienia. Janeczka nigdy nie czuje się tym znużona, cała jest szczęśliwa. Większość bowiem rozmów dotyczy czasu dzieciństwa, szkoły, koleżeństwa. Odradzają się zdarzenia, osoby i wspomnienia. Zawsze coś nowego się do nich dokłada. Jurek str. 24 (str. IV) sprawach jest Staszek Sroczyński, z którym często powracają tematy pracy w „Koninianach”. Najtrudniejszym tematem są wspomnienia z okresu wojny, m.in. kiedyś wspominaliśmy jej początek i tragiczne wydarzenie, jakie miało miejsce 22 września 1939 r. na placu Wolności przed domem Zemełki. Janeczkę szczęśliwie ominęła konieczność uczestnictwa w tym wydarzeniu, ale Jurek był świadkiem (miał wtedy 13 lat) i siłą był przymuszony, jak wielu innych, do obecności. Ludzie zostali zegnani prosto z okolicznych ulic w celu zastraszenia widokiem egzekucji. Jurek pamięta, że przed jej wykonaniem, oficer niemiecki z nieistniejącego dziś balkonu nad apteką przy pl. Wolności (obecnie dom pomalowany na zielono) odczytał wyrok skazujący, po czym padł rozkaz dla plutonu egzekucyjnego. Zbrodnicze strzały ugodziły śmiertelnie Aleksandra Kurowskiego, a Mordche Słodki dawał znak życia (poruszał ręką), więc dowodzący plutonem dobił go z pistoletu. Syn Aleksandra Kurowskiego – Wiesław, widząc zabitego ojca, z rozpaczy głośno krzyczał – ktoś go trącił i upomniał, żeby się uspokoił, bo może go to samo spotkać – świadkowie to pamiętają. To bardzo smutne i tragiczne wspomnienie, ale prawdziwe, potwierdzone przez świadka, nie można tego pomijać ani zapominać. Przy okazji Jurek przypomniał akcję ratowania polskich książek, które Niemcy gromadzili w budynku przy ul. Wodnej z przeznaczeniem do zniszczenia. Brali w niej udział jego koledzy harcerze. Dzięki temu udało się uratować wiele cennych książek polskich klasyków i literatury młodzieżowej. Jak wspomniałam, nasze rozmowy dotyczą w większości spraw dawnych, szkolnych, przedwojennych, które w pewnym okresie życia najlepiej się pamięta i wspomina z rozczuleniem. Janeczka wtedy cała jest zanurzona w przeszłości, która dla niej i dla Jurka, a częściowo i dla nas wciąż jest teraźniejszością. Nie mają problemów z imionami, nazwiskami i całością wydarzeń. Gdy pozwala pogoda, jeździmy z Janeczką na spacery do otaczającego Dom zielonego skwerku. Janeczka kocha naturę. W chłodny czas jest to niemożliwe, więc zasiada przy stoliku, my obok i… zawsze znajdujemy temat, bo ona ciekawa jest, co robimy. Mnie zachęca do przynoszenia i czytania nowych tekstów, które jej zostawiam. Jurka mobilizuje, by opisał swoje wojenne przeżycia i przygotował do druku książkę dotycząca historii osób pokrzywdzonych przez wojnę. Staszka nie musi mobilizować, bo oboje znają się tak dobrze, że rozumieją się bez słów… Z każdej wizyty zostają zawsze ciepłe, niezapomniane, realne wspomnienia. Przybliża się i odświeża przeszłość. Zawsze rozstajemy się z niedosytem tych wspólnych chwil, ale zawsze z pewnością kolejnych spotkań. „Kiedy mnie znów odwiedzicie” – mówi przy rozstaniu, więc obiecujemy, że jak najprędzej, gdy pozwoli czas i zdrowie. Jadwiga Naskręcka Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych, zastrzega sobie prawo ich redagowania i skracania ADRES REDAKCJI: 62-510 Konin, ul. Przemys³owa 9, tel. 63-243-77-00, 63-243-77-03 ISSN 0138-0893 [email protected] Redaktor prowadzący – Stanisław Sroczyński, Zespół redakcyjny – Piotr Rybczyński, Zygmunt Kowalczykiewicz (st), Jan Sznajder, Janusz Gulczyński, Włodzimierz Kowalczykiewicz (mł), (Internet)