Nr 8 (128) - Koniniana

Transkrypt

Nr 8 (128) - Koniniana
www.koniniana.netstrefa.com.pl
MIESIĘCZNIK Towarzystwa Przyjaciół Konina
sierpień 2013 r.
Nr 8 (128)
Drodzy, słońcem wakacyjnym (prze) czy (na)syceni Czytelnicy
Pomaleńku zaczynamy podwijać rękawy i brać się do roboty, a roboty przed nami
huk. Najwięcej do odrobienia mają wszystkie kanały telewizyjne
(podobno w wakacje
spadła oglądalność). Uczciwie mówię – gdyby nie kanały naukowe oraz „Szkło Kontaktowe”, popsułbym sobie oczy od czytania w
pozycji leżącej, no bo przecież w wakacje tak
się z reguły czyta (jeżeli w ogóle jeszcze się
czyta, nie myślę oczywiście o SMS-ach).
Dzisiejsze wydanie poświęcamy prawie
w całości różnym, niestety często zaległym
tekstom. Przepraszam Witolda Nowickiego,
że Jego bardzo ciekawe materiały musiały
tak długo nabierać „mocy urzędowej”, Wit-
ku, reszta ukaże się we wrześniu. (Nie „wygładzam” Twojej wypowiedzi, aby nie utraciła swojej autentyczności – jest bardziej
historyczna w tej postaci).
Z przyjemnością, przed 150. rocznicą obchodów istnienia I Liceum im. T. Kościuszki (planowaną na 21 września br.), zamieszczam wzruszający tekst Włodka Przybycina
o niezapomnianym profesorze matematyki
Witoldzie Sztarku – to była wyjątkowa osobowość. Sam wiele razy chciałem „podejść”
do tego tematu. Przeszkadzała mi chyba
zbyt bliska znajomość, mieszkałem przez
wiele lat „drzwi w drzwi” w domu profesora przy ulicy 3 Maja 14. Żona profesora
uczyła moich braci muzyki. Może dlatego
nie bardzo wiedziałem, co wybrać z Jego
ciekawego życia, Włodek Przybycin zrobił
to doskonale.
Postanowiłem z tego okresu przedstawić
Czytelnikom również jednego z uczniów. Wybór padł na Eugeniusza Dmochowskiego, syna
naszej Polonistki. Po pierwsze zaliczałem się do
jego przyjaciół, ale ważniejsze jest to, że nie zawiódł pokładanych w nim nadziei bliskich jak i
kolegów – wiedzieliśmy, że zajdzie daleko, ale
nie wiedzieliśmy wtedy, że uczyni to również
dosłownie jako globtroter per pedes apostolorum. To tyle i aż tyle o naszej „Budzie”.
Jagoda Naskręcka wzruszająco o wizytach u Wenedy – powinniśmy na ulicę Południową zaglądać częściej – tekst Jagody
uzupełnia wiersz p. Heleny Szpechcińskiej –
dedykujemy go wszystkim pensjonariuszom.
Marysia Cieślak tradycyjnie o jarmarku św. Bartłomieja, zaś Mirek Jurgielewicz
równie tradycyjnie podeprze nas pięknymi
zdjęciami z tej imprezy.
Coś dla Damiana Kruczkowskiego (czemu nie podsyłasz materiałów?). Twój tekst
o swojej nauczycielce p. Wandzi Wiśniewskiej odnalazł Ją dzięki Internetowi aż na
Alasce – dziękuje i przesyła pozdrowienia
również dla Ciebie.
Ryszard Fórmanek eksponuje ciekawe zdjęcie „ostatniej miejskiej krasuli” dla
której już, albo aż, zostało tylko miejsce na
trawniku.
Żegnając wakacje, serdecznie pozdrawiam Czytelników.
Stanisław Sroczyński
PS Przekazuję serdeczne życzenia urodzinowe Franciszkowi Grayowi, znanemu bardziej jako przedsiębiorca, mniej jako mecenas kultury – Franku 100 lat, znając jednak
Ciebie przekroczysz tę magiczną liczbę,
czego z całego serca życzę (StS).
Spotkanie przyjaciół na VI Jarmarku św. Bartłomieja
słyszałam, w każdym z nas drzemie rzemieślnik, kupowaliśmy m.in. poradniki A. Słodowego „Zrób to sam”,
pisma „Młody technik”. Pewien sympatyczny pan kupił
panczeny, bo obiecał sobie, że nauczy się wreszcie jeździć na łyżwach, a na naukę nigdy nie jest za późno.
Charakterystycznym stoiskiem było stanowisko konińskiego Rycerza – pana Macieja. Pokazywał efekty
swoich rzemieślniczych rąk – zbroje i białą broń. Prawdziwy, namacalny pokaz rzemiosła średniowiecznego!
Wielkie zainteresowanie wzbudziło spotkanie pojazdów zabytkowych – marzenie wielu panów i wspomnienie minionych lat. Piękne stare samochody przyciągały wzrok spacerujących (szczególnie Mikrus z
1959 roku!).
Cieszę się, że niektórzy przedsiębiorcy, mający
sklepy na Starówce, otworzyli się w tym dniu na mieszkańców jeszcze bardzie, jak herbaciarnia przy ul. Kramowej, która częstowała pyszną herbatą i ciastkami z
ukrytymi wróżbami.
Jarmark był pretekstem do miłych spotkań ze znajomymi, licznych rozmów, których tak nam brakuje
każdego dnia.
Mój udział w Jarmarku św. Bartłomieja miał zabarwienie sentymentalne. Tato był rzemieślnikiem z
tytułem Mistrzowskim uzyskanym w Koninie przed II
wojną światową i może dlatego, pamiętając jego pracowitość, z szacunkiem pochylam czoło przed dobrym
rzemiosłem. Uważam, że potrzebne są tego rodzaju imprezy, które w pięknej scenerii dają okazję do zaprezentowania pasjonatów, artystów, przedstawicieli rzadkich
zawodów rzemieślniczych, a przede wszystkim są okazją do integracji mieszkańców Konina.
Maria Cieślak
zdj. (5x) – A. Jurgielewicz
Aż się nie chce wierzyć, że
minęło już pięć lat od pierwszego Jarmarku św. Bartłomieja na
konińskiej Starówce. Pomysłodawca tej imprezy i koordynator,
Radny Miasta Konina Mateusz
Cieślak, nie traci entuzjazmu i
wierzy, że zawsze znajdą się sympatycy Starówki chcący pochwalić się swoją pasją. Niektórzy z
nich przybyli na plac Wolności już poprzedniego dnia.
Jarmark św. Bartłomieja rozpoczął się mszą świętą w konińskiej Farze i pieśnią o Patronie z moimi
słowami. Muzykę skomponował i osobiście wykonał
Zygmunt Grochowski. Miniony rok był dla świątyni
okresem wielu zmian, które sprawiły, że stała się jeszcze piękniejsza. Renowacji został poddany główny ołtarz. Odnowiono pentaptyk. W tym dniu obraz części
środkowej przedstawiał Matkę Boską Częstochowską,
klęczącego św. Bartłomieja, ks. Piotra Skargę i sylwetkę
kościoła. Po renowacji ołtarz prezentuje się po prostu
pięknie. To wszystko można podziwiać dzięki wspaniałej pracy artystów rzemieślników. I to właśnie im, i ich
pracy, poświęcony jest Jarmark św. Bartłomieja.
Kto by przypuszczał, że w ten upalny weekend, tak
wielkie grono mieszkańców Konina i okolic przybędzie na plac Wolności, by podziwiać kunszt artystów,
rzemieślników i dokonać zakupów. Można było kupić
piękny autentyczny obraz, tomik poezji, antyki, starocie,
biżuterię, ozdoby, wyroby ze skóry, wikliny, ceramikę,
rzeźby, sztućce srebrne, monety, znaczki, zabawki oraz
wiele innych ciekawych przemiotów. Aż z Warszawy
przyjechała dziczyzna i kwas chlebowy. Ponieważ, jak
str. 17 (str. I)
LISTY DO REDAKCJI
Serdecznie witam Pana Redaktora.
We wrześniu mija kolejna rocznica wybuchu II
wojny światowej. Jest ona okazją do wspomnień o
żolnierzach Wojska Polskiego – koninianach.
Jednym z nich był pan profesor Witold Sztark
– nauczyciel matematyki w konińskim liceum ogólnokształcącym. Płk dypl. inż. Witold Sztark (1894-1992)
związany był z wojskiem od czasów I wojny światowej. Jako młody oficer w latach 1918-20 brał udział w
walkach z Ukraińcami i bolszewikami. W Odrodzonej
Rzeczpospolitej organizował szkolnictwo wojskowe
oraz był autorem kilku prac naukowych z zakresu mechaniki i balistyki. W latach trzydziestych pracował
jako wykładowca w Centrum Wyszkolenia Artylerii w
Toruniu, a w roku1938 powierzono mu funkcję dowódcy 18. Pułku Artylerii Lekkiej wchodzącej w skład 18.
Dywizji Piechoty działającej po wybuchu wojny w ramach Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew”. Pan
pułkownik był ostatnim dowódcą rozbitej podczas walk
pod Andrzejewem 13 września 1939 roku 18. Dywizji
Piechoty. Jako najstarszy stopniem żyjący oficer po
wyczerpaniu wszystkich możliwości sam ciężko ranny
wraz ze swoimi żołnierzami idzie do niewoli. Przeżył
niewolę w oflagu a po wojnie aż po lata sześćdziesiąte uczył matematyki w konińskim liceum, ciesząc się
wielką sympatią i szacunkiem koninian i swoich uczniów (wśród których byłem i ja). Pułkownik Witold
Sztark dwukrotnie był odznaczony Orderem Virtuti Militari – za wojnę bolszewicką i wraz z całym 18. PAL za
kampanię wrześniową – oraz Krzyżem Walecznych.
Profesora znałem, można powiedzieć, od zawsze.
W zgrzebnych i szarych latach 50. był postacią barwną
i oryginalną. Nosił się i zachowywał po wojskowemu:
płaszcz kroju wojskowego (był artylerzystą, więc długi),
beret, nieodłączny plecak, krok sprężysty, sylwetka wyprostowana. Osoba jego wyróżniała się nie tylko wyglądem, ale i zachowaniem. Mówił o tym m.in. były inspektor szkolny Julian Stępień, który z okien swego gabinetu
KONINIANA POLECAJĄ
(inspektorat szkolny miescił sie naprzeciwko ogólniaka)
najczęściej widział dwóch nauczycieli wracających ze
szkoły otoczonych wianuszkiem dyskutujących uczniów
– byli to wyjątkowo kontaktowi i przyjaźni uczniom katecheta ks. Jan Trzaskowski i prof. Witold Sztark.
Bliższe moje spotkanie z profesorem nastąpiło w
roku 1956, gdy rozpocząłem naukę w konińskim liceum. Pamiętam, jak na pierwszych lekcjach matematyki
prof. zlecił mi (byłem gospodarzem klasy) wykonanie
planu sytuacyjnego klasy z miejscami zajmowanymi
w ławkach przez poszczególnych uczniów. Nie bardzo wiedziałem, czemu ma to służyć, lecz po pewnym
czasie wszystko było jasne: nikt nie mógł zmienić na
lekcjach matematyki swego miejsca. Prof. miał plan
wywoływania do odpowiedzi i wyznaczał nas do kartkówek. Próbowalismy to rozszyfrować, lecz kod był
ściśle „wojskowy” i nic z tego nie wyszło. Nasz matematyk był człowiekiem o niezwykle dobrej pamięci
wzrokowej (nikt nie mógł zmienić swego „miejsca
postoju”, ponieważ był zauważony i „nagradzany”
pisaniem kartkówki poza kolejnością. Jego wojskowa
postawa udzielała się także nam. W obecności profesora nabieraliśmy cech rekrutów. Jego życzliwe „stary,
wyprostuj się” stawiało nas na baczność. Wśród nauk
matematycznych preferowana była geometria i lekcje w plenerze. Park miejski i błonia nad Wartą były
miejscem ćwiczeń z geometrii. A profesor wydawał
rozkazy pomiarów niczym dowódca na poligonie. Aby
odsapnąć od matematyki rozpytywaliśmy o sprawy
wojskowe, przynosiliśmy do szkoły różne militaria
(było to tylko 11 lat po wojnie) i w ten sposób mimochodem wzbogacaliśmy swą wiedzę z PO.
Profesor Sztark był jednym z najbardziej lubianych nauczycieli. Jego miłość do wojska udzieliła się
niektórym z naszych kolegów i kilku zostało zawodowymi żołnierzami.
Pozdrawiam,
Włodzimierz Przybycin
CUDZE CHWALICIE, SWEGO NIE ZNACIE...
broni i wierzy w Boga”. Dziś Hieronim Ławniczak jest
emerytem. Obdarzony godnością honorowego profesora humanisty – historyka. Jest laureatem prestiżowych
odznaczeń państwowych i resortowych. Dwukrotnie
odznaczony Medalem Edukacji Narodowej, Krzyżem
Kawalerskim Odrodzenia Polski itd.
Podstawową wiedzę zdobywał tutaj w Radolinie i
Golinie. Abiturientem został w Nowej Soli, a magistrem
pedagogiki i historii w Poznaniu na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Uczył się i pracował w szkolnictwie
51 lat. Był dyrektorem szkoły średniej w Nowej Soli.
Był sumiennym i błyskotliwy studentem na UAM w
Poznaniu. Miał wspaniałych profesorów: J. Pajewskiego, W. Łozińskiego. Najbardziej sobie cenił
profesora Antoniego Czubińskiego,
między innymi dlatego, że mieli pokrewne pochodzenie. Promotorem
był profesor Lech Trzeciakowski.
Hirek był i jest człowiekiem mądrym, obcowanie z nim nobilituje
każdego rozmówcę. W środowisku
nowosolskim zwany „seniorem”
rodu nauczycielskiego. W jego rodzinie jest trzynastu nauczycieli.
Jego małżonka Irena Gurczak pochodzi ze Strzałkowa, jest pedagogiem od fizyki i działaczem samorządowym. Dzieci: córka i syn, to
wykwalifikowani nauczyciele.
Ich dzieci są też pedagogami.
Należą się ciepłe słowa Hieronimowi Ławniczakowi, że może
być dumnym, przeszedł wszystkie szczeble kariery od
nauczyciela do profesora.
Bardzo sobie ceni godność „Seniora”, a zwłaszcza
fakt, że był dyrektorem uczelni w Nowej Soli przez 32
lata.
Dziś, z tego co wiem, byli abiturienci mówią: „dzień
dobry, Panie profesorze, dzień dobry, Panie dyrektorze”.
Czy to nie jest wielka dla człowieka, 86-latka satysfakcja.
My, jako Irena i Witold Nowiccy, od dawnych lat
żyjemy w przyjaźni, jesteśmy starymi Kumplami.
Witold Nowicki
zdj. – autor
Hieronim Ławniczak, ur. 26.09.1927 roku w patriotycznej chłopskiej rodzinie.
Jego dziadek – Wojciech to powstaniec wielkopolski, czynny działacz polskiej organizacji Wojskowej.
Ojciec Aleksy to były żołnierz 15. Pułku Poznańskich
Ułanów, członek POW, uczestnik Bitwy Warszawskiej.
Przeszedł z Józefem Piłsudskim wszystkie fronty. Z rodziny mamy Zofii Dulcyt – jej bracia:
Adam, uczestnik Bitwy Warszawskiej, przeszedł z
Francji z generałem Józefem Hallerem na odsiecz Warszawie. Brat Franciszek – ułan 15. P.P.U. w bitwie z
Rosjanami został poważnie ranny. Do 1939 r. pobierał
Prof. Ławniczak z dyr. szkoły w Radolinie
rentę wojenną około 300 zł/mc. Te patriotyczne czyny
wystarczyły Niemcom, by wyrzucić całą rodzinę Ławniczaków. Z ich od wieków własności na przymusowe
roboty do niemieckiego bauera. Hirek w 1939 r. miał 13
lat – był najstarszym z rodzeństwa, a było ich sześcioro.
Były to okropne nieludzkie czasy nie tylko dla rodziny Ławniczaków, ale w ogóle dla Polaków. Imię jego
ojca, byłego ułana, znaczyło „Radość”. Miał piękny
głos, być może ułański, „ułani, ułani, chłopcy malowani”. Był działaczem spółdzielczym Gm. Sp. w Golinie,
PSL, sołtysem wsi Barbórka-Zalesie ponad 30 lat, śpiewał „Rotę”, hymn ludzi wsi „Nie rzucim ziemi, skąd
nasz ród”. Mottem życiowy były słowa „chłop żywi,
str. 18 (str. II)
PENSJONARIUSZOM
CIEPLUTKIEGO DOMU
PRZY UL. POŁUDNIOWEJ
W KONINIE
W południe
Słońce priorytetem wysyła promienie
Ogrzewa dom w nim dzbany doświadczeń
Napełnione w czasie podróży
W dobie online
Nieliczni czerpią wartości zgromadzone
W oczach seniorów
Z nich mądrość wypływa
W pustą stronę świata
Dłonie – bukiety dojrzałe wykrzywione
Jakby uciekały od rzeczywistości
We włosach szron przystrojony kokardami
Babiego lata
Wirtualny świat niewiele kosztuje
Otwarta skrzynka częstuje zawartością
Spragnionych ciekawostek
Po drugiej stronie rzeki
Wyssana mądrość syci młode pąki
Nim nadejdzie księżyc
Z bananowym uśmiechem
Własne odbicie zostawi na twarzach
Ciężkich od lat
W ciemności nocy
Nieczuły na dotyk słów telefon
Milczy
Tęczowy most
Ułożony z koronek według intencji
W szafkach zwanych przyjacielem
Zjednoczy dwa światy wirtualny i naturalny
Fioletowym nastrojem
Gdzie dziecko i senior jedno mają imię
„Miłość” dwa brzegi
Helena Szpechcińska
Wywiady Stanisława Sroczyńskiego
Na 150-lecie „Budy” z inżynierem Eugeniuszem Dmochowskim
(jednym z licznych wychowanków tej zacnej „uczelni”)
– Z okazji mającego się we
wrześniu odbyć zjazdu uczniowskiego I Liceum im. Tadeusza
Kościuszki w Koninie, nazywanego przez nas pieszczotliwie
„Budą”, chciałbym opisać losy
statystycznego absolwenta. No
może z tą statystyką to lekka
przesada, bowiem Eugeniusz
był synem naszej polonistki (Jej
piękny wiersz o Koninie znajdzie Czytelnik w numerze 101),
do szkoły chodziło również jego
pięć sióstr, zaś sam Genio był
uczniem plasującym się raczej w
ścisłej czołówce prymusów (ale
zadania z matmy dawał ściągać
namiot na skraju starego cmentarza – strach przyszedł rano po
obudzeniu się); pływał kajakami,
żaglówkami i co tam jeszcze mieliśmy do dyspozycji – przezywaliśmy go za odwagę bosmanen
(w chwili, gdy piszę te słowa, On
znajduje się w kajaku i pokonuje
Wielką Pętlę Wielkopolską – wyprawa ma trwać cały miesiąc,
przez Konin przepłynie 22 sierpnia – stopy wody pod kilem życzę
i bardzo, bardzo zazdroszczę).
– Faktycznie tak było – bosmanem ochrzcił mnie nieodżałowanej pamięci Janusz Kozłowski, do
dzisiaj nie wiem, dlaczego. Łazi-
chowskiemu). Natomiast jakiego
miałem stracha, gdy na twojej żaglówce pływaliśmy podczas burzy,
mogę to wyznać dopiero teraz.
– Wiele na te tematy można
by rozmawiać, ale chciałbym
ukazać jak potoczyło się to twoje statystyczne życie, czyli, jaką
zrobiłeś życiową karierę? (Przypominam Czytelnikom, że nasza „górna i chmurna” młodość
przypadła na niezbyt szczęśliwe
czasy – na pierwszą połowę lat
pięćdziesiątych).
– Kariera to wielkie słowo, ale
nie chcę narzekać ani umniejszać
swojego życiowego dorobku. Los
lejowego posadowionego na kesonach.
– O ile dobrze sobie przypominam, po studiach widywano
cię w Koninie.
Tak, odbywałem tutaj swój
staż, a przez dwa lata byłem nawet
„panem kierownikiem” i wzniosłem parę budynków mieszkalnych
oraz szkół. Potem przeniosłem się
do Wrocławia na praktykę projektową w Pracowni Mostowej Biura
Projektów Kolejowych. (Ty, czego
tym razem ja ci zazdroszczę byłeś
wtedy pilotem w Dęblinie w słynnej Szkole Orląt).
– Twoje osiągnięcia z tego
okresu?
– Ale jesteś piła, nie lubię takich pytań….
– Radzę mówić, bo zacznę
zdradzać rzeczy, które nie przyniosą ci chwały.
– Ustępuję przed szantażem, licho wie, co tam możesz pamiętać z
młodych lat. A więc za jeden z projektów stalowego łukowego przęsła mostu kolejowego o rozpiętości
75 m otrzymałem nagrodę II stopnia ówczesnego ministra komunikacji. Był też jeden z projektów
wyróżnionych zespołową nagrodą
I stopnia tegoż ministra. Byłem
współtwórcą dwóch patentów
(chodzi o mosty), jestem również
rzeczoznawcą SiTK. W roku 1970
uzyskałem I stopień specjalizacji w
zawodzie inżyniera.
– Ponieważ mój rozmówca
zaczyna stawiać coraz większy
opór w udzielaniu mi odpowiedzi,
dodam więc od siebie, że trudno
byłoby znaleźć w Polsce czy Libii poważniejsze konstrukcje w
których by nie uczestniczył. Ja
żałuję, że więcej wybudował dla
świata niż dla rodzinnego miasta,
ale tak bywa z Eu-Geniuszami i
nie jest to wcale w miarę zgrabny
dowcip. A jak z życiem prywatnym, jakie tutaj masz osiągnięcia?
Szczęśliwy „obrońca” Pętli Wielkopolskiej witany na konińskim bulwarze – z pewną nieśmiałością dedykuję
swój spływ 150-leciu liceum w starym Koninie
bez zbytniego ociągania się).
Wszystkie pozostałe cechy nie
odbiegały absolutnie od normy.
Rozrabiał uczciwie jak każdy z
nas, chwilami nawet bardziej, by
zyskać w naszych oczach. Jeździł
na wycieczki rowerowe (raz, nieświadomie oczywiście, rozbiliśmy
łem z wami po drzewach w parku,
chociaż częściej od was spadałem,
tłukąc się dotkliwie, kąpałem się w
Strudze lub w Warcie, a raz nawet
się topiłem (o czym była mowa na
ostatnim zjeździe, gdy dziękowałem za uratowanie mi życia Marianowi Pacynie oraz Stasiowi Wypy-
był łaskawy, ukończyłem studia na
Wydziale Budownictwa Lądowego
Politechniki Warszawskiej. Zostałem magistrem inżynierem – skoro nalegasz, bym podawał tytuły
naukowe – w specjalności „mosty
i budownictwo podziemne”. Pracą
dyplomową był projekt mostu ko-
– Jestem żonaty, dochowałem
się pięciu córek (bierzcie przykład
młodzi – dop. mój) oraz siedmiorga wnucząt. Interesuję się teatrem
i podróżami. Uprawiam turystykę
górską, kolarską i kajakową. W
latach 1992-2007 przemierzyłem
pieszo (oczywiście odcinkami) całą
Europę – od Faro (Portugalia) przez
Lizbonę, Fatimę, Santiago de Compostella, Lourdes, Rzym, Gdańsk,
Wilno, Moskwę do Czelabińska za
Uralem. W roku 2010 odbyłem z
żoną interesującą podróż dookoła
świata, odwiedzając Rosję, Mongolię, Chiny, Japonię, Hawaje, Kanadę i Stany Zjednoczone.
– Przepraszam za moją rozdziawioną gębę, ale wygląda na
to, że tylko mi się wydawało, że
znam Genia od czwartej klasy
szkoły podstawowe.
Dziękuję Ci za rozmowę,
rozrywany niepohamowaną zazdrością – StS
PS Zazdrość spowodowała informacja o Jego peregrynacjach.
PS W wolnych chwilach Genio zastanawia się, jak usprawnić kolej
jednoszynową (zwaną „monorail”)
dla znacznej poprawy funkcjonowania miejskiej komunikacji zbiorowej. Podejrzewam, że myśli o
tym w czasie, gdy inni rozwiązują
krzyżówki.
Czegóż to ludzie nie kolekcjonują. Wpatrywałem się jak
urzeczony w piękny samochodzik
marki Citroën. Właściciel p. Janusz
Adamkiewicz zażartował, czy chcę
go kupić. Chętnie, odpowiedziałem,
ale na razie pokażemy go Czytelnikom „Koninianów”. Właściciel
p. Janusz należy do Poznańskiego
Klubu Citroëna, w którym kolekcjonerzy zbierają właśnie tylko tę
markę – samochodzik na zdjęciu
jest czerwony, przeznaczony do
zadań strażackich (1978-85). Fotkę
otrzymaliśmy od firmy Sypniewski
(dziękujęmy). Obok samochodu
(po prawej) p. Janusz w stosownym
stroju strażackim (z tamtego okresu). Samochodzik często można
spotkać na ulicy 3 Maja obok sklepu zielarskiego. StS
zdj. – R. Fórmanek
KOLEKCJONER
Właściciel auta w stosownym mundurze po prawej
– Nie do wiary, to jest chyba krówka. – Tak, to jest już miejska
„elegantka”
str. 23 (str. III)
Nasze wizyty u Janeczki
i Janeczka mają tyle wspólnych kolegów,
przeżyć szkolnych, nauczycieli i… jedno
miasto – Konin. Przed wojną niewielkie,
powiatowe, w którym znali się wszyscy, nie
przeszkadzając sobie nawzajem, mimo że w
mieście mieszkali przedstawiciele różnych
narodowości – Polacy, Żydzi, Niemcy.
Janeczka cała w skowronkach, gdy padają
nazwiska nauczycieli: ukochanej pani Ireny
Gocowej – najlepszej wychowawczyni i polonistki, matematyczki – pani Marii Dubielewicz, pozornie bardzo surowej, ale o gołębim
sercu i… trochę złośliwym dowcipie, bo np.
Jurkowi – jak źle odpowiadał – kazała się przyglądać nodze stołowej jako właściwej „koleżance”; pana Rybarskiego od śpiewu, księdza
Zwierza – niegroźnego mimo tego nazwiska,
pani Ziębowej, pani Baranowiczowej… I zaraz przypominają sobie z Jurkiem ich postępowanie wobec nich. Nazwiska nauczycieli
przeplatają się z nazwiskami koleżanek i kolegów z klasy: Danusi Kaweckiej z narożne-
bie, że ma zdjęcie z lodowiska, które znajdowało się na tzw. błoniach miejskich, zaraz
za obecną ul. Grunwaldzką, i ciągnęło się
daleko w kierunku Krzymowa, aż do miejscowości Ciepłe Chójki. Namówiłam Jurka, by zrobił Janeczce niespodziankę i tak
oto w czasie naszego następnego spotkania
Janeczka otrzymała od niego powiększoną
przedwojenną fotografię, na której w bardzo młodym wieku przyszła pani profesor
Janina Perathoner i przyszła pani magister
farmacji Danuta Puchalska trzymając się
za ręce, beztrosko suną na łyżwach po lodzie. A w tle jest pan Niedźwiedzki (lub pan
Nowierski – ksywka „Mitka”), którzy odpłatnie przykręcali łyżwy do butów, i dbali
o lodowisko. Stara, niewyraźna fotografia
wywołała falę wspomnień na temat łyżwiarskich sukcesów Janeczki, a teraz wisi
nad łóżkiem w jej pokoju. Oboje pamiętają,
że wzdłuż ul. Kilińskiego, po prawej stronie, idąc z placu Zamkowego w kierunku
go domu przy ul. PCK, Irenki Stoczewskiej z
domu pani Eessowej przy ul. Staszica, Tadzia
Torzeckiego, co mieszkał w Czarnkowie po
przeciwnej stronie „Czarnej Mańki”, Wiesi
Wojciechowskiej, Danusi Puchalskiej, Józia
Szymańskiego z ul. Kolskiej, Zdzicha Nowickiego, Eryka Zachariasza – z pochodzenia
Niemca, koleżanki Ryfki Mamlak – Żydówki,
Romana Olczyka z ul. 3 Maja, Hirka Podemskiego, Zbyszka Grzybowiskiego, Jurka Szatkowskiego, Jurka Nowaczyka – późniejszego
ksiądza, który w czasie odwiedzin przekazał
Janeczce – będącej już w DPS-ie, książki ze
swoimi kazaniami. On i Janeczka byli najlepszymi uczniami w klasie. O każdym potrafią
coś powiedzieć, mimo że większość z nich
słucha już tego z zaświatów.
Wspominają radość (a zdarzało się to
nieraz po lekcjach) brodzenia boso po wodzie spływającej rynsztokami po wiosennym deszczu (kanalizacji deszczowej przecież nie było!). Kiedyś, wczesną zimą, gdy
na wodzie pokazał się lód, przy spotkaniu
mówiliśmy Janeczce o pogodzie i rozmowa
zeszła na łyżwy. Zaraz przypłynęły wspomnienia, jaką to Janeczka była świetną łyżwiarką. Mówiła, że była szczęśliwa i dumna,
gdy tatko kupił jej łyżwy, co wówczas nie
było takie tanie. Szybko uczyła się jazdy,
miała wiele radości z tego powodu. Opisała to w „Silva rerum”, a rozmowa potwierdziła i poszerzyła temat. Janeczce błyszczą
oczy, gdy wspominają wspólnie wykonywane, a trudne figury, jak holendrowanie
czy „pistolet”. Według Jurka Janeczka była
świetną partnerką. Jurek przypomniał so-
rzeki Warty była pusta przestrzeń. Otóż na
tej wolnej przestrzeni znajdowało się boisko do piłki nożnej dla młodzieży żydowskiej, tzw. haluc. Pod nieobecność chłopców żydowskich, doraźnie i na „dziko”, z
tego boiska korzystali chłopcy z pobliskich
posesji, m.in. Jurek. Ogrodzenie nie było
przeszkodą dla amatorów piłki. Janeczka
wie o tym, ale sama nie brała udziału w tych
grach – nie było jeszcze takiej emancypacji
w sporcie jak dziś. Janeczka i Jurek pamiętają dobrze, że przy Mickiewicza (prawie
naprzeciw późniejszego Gimnazjum) była
szkoła żydowska dla chłopców, przeniesiona potem na ul. Wodną, a w tym budynku
od 1938 r. mieściła się polska Szkoła Powszechna dla chłopców. Jurek przypomina,
że tam chodził jeden rok, a miał bardzo blisko, bo tylko przez ulicę. Na dole budynku
i w części pierwszego piętra były klasy, po
drugiej stronie mieszkał kierownik szkoły,
pan Gryboś, pan Jarecki i Guzowski z rodzinami – obaj urzędnicy Magistratu – dzisiejszy Urząd Miasta. Tematy rozmów w czasie
wizyt bywają różne, ale większość dotyczy
miasta, ludzi i ich losów i wydarzeń kulturalnych. Najlepszym informatorem w tych
zdj. – A. Jurgielewicz
Zabawne powiedzenie hiszpańskie, że
„wizyty zawsze sprawiają przyjemność jeśli nie przyjściem, to
wyjściem” w przypadku Janeczki nie ma zastosowania. W czasie
swego pobytu DPS-ie
na Glince, Janeczka
miała wiele odwiedzin – znajomych, przyjaciół, koleżanek z pracy, niegdysiejszych uczniów z żonami lub bez, osobistości oficjalnych, młodych osób czytających jej książki.
Gości przyjmuje z radością. Każdego wita z
tym szczególnym błyskiem w oku, przeznaczonym wyraźnie tylko dla niego. Zawsze
jest ciekawa nowości dotyczących każdej odwiedzającej ją osoby. Częstuje słodkościami,
herbatą czy kawą. Każdy czuje się usatysfakcjonowany rozmową czy traktowaniem, doceniony, dowartościowany. Tak było zawsze
w jej domu na Staszica, tak jest tu,
na Glince w DPS-ie. Zawsze chętna do rozmowy. Przy pożegnaniu
zaprasza na następne spotkanie i
wyczuwa się w tym autentyczność,
a nie zdawkową uprzejmość czy
grzeczność. Janeczka szanuje każdego, poświęca jakby tylko jemu
swój czas. Nie ma dystansu między
nią a odwiedzającym.
Tu jednak nieskromnie pozwolę
sobie wysunąć tezę, że nasze wizyty
są dla niej szczególne. Pisząc „nasze”, muszę wyjaśnić, że dotyczą
one Jurka Majewskiego, Staszka
Sroczyńskiego i mojej skromnej
osoby. Otóż Jurek jest autentycznym
i jedynym w tej chwili w Koninie jej
szkolnym kolegą (dziś jeszcze bardzo zajętym, bo pracującym człowiekiem – jako Prezes Stowarzyszenia Polaków Represjonowanych
przez III Rzeszę w czasie Okupacji
– Oddział w Koninie). Siedzieli nawet w jednej ławce w Szkole Powszechnej przy ul. Kolskiej, gdzie
kierownikiem był pan Wacław Dybczak. Jako bliski kolega, miał nawet
możliwość pociągania za jej mysie ogonki.
Ona mieszkała przy ul. Słupeckiej (dziś Wojska Polskiego), on przy ul. Mickiewicza.
Janeczka ze Staszkiem Sroczyńskim
są od dawna bardzo bliskimi znajomymi,
m.in. współredaktorami od początku istnienia „Koninianów”. Była najwierniejszą
orędowniczką ich redagowania. Dzięki jej
wsparciu, Staszek Sroczyński – redaktor
prowadzący „Koninianów” mógł realizować
swój program przy pomocy także chętnych
i życzliwych temu działaniu współpracowników. Jeśli chodzi o mnie, to sekunduję im
odnośnie czasu powojennego, gdy byłam
uczennicą I Liceum przy ul. Mickiewicza.
Pamiętam miasto, domy, ulice, zwyczaje,
sklepy, atmosferę tamtych lat. Znajomość
ludzi ogranicza się do koleżanek i kolegów
szkolnych (i wirtualnie do ważnych osób w
mieście). Mieszkając w internacie lub na
stancjach, czułam się trochę wyobcowana z
życia rodowitych koniniaków. Teraz nie czuję tej różnicy. Konin jest mi bliski, dlatego
nasze wspólne spotkania, rozmowy i wspominki u Janeczki są bezcenne. Przychodzimy w umówionym terminie, ona wita nas
jak swoich najbliższych. Nina rozkwita w
naszej obecności. Jak żywe stają przed nami
znane osoby, jej dom, rodzice, zdarzenia. Z
każdego spotkania z nią zostają w pamięci
wspaniałe wspomnienia. Janeczka nigdy nie
czuje się tym znużona, cała jest szczęśliwa.
Większość bowiem rozmów dotyczy czasu
dzieciństwa, szkoły, koleżeństwa. Odradzają się zdarzenia, osoby i wspomnienia. Zawsze coś nowego się do nich dokłada. Jurek
str. 24 (str. IV)
sprawach jest Staszek Sroczyński, z którym
często powracają tematy pracy w „Koninianach”.
Najtrudniejszym tematem są wspomnienia z okresu wojny, m.in. kiedyś wspominaliśmy jej początek i tragiczne wydarzenie,
jakie miało miejsce 22 września 1939 r.
na placu Wolności przed domem Zemełki.
Janeczkę szczęśliwie ominęła konieczność
uczestnictwa w tym wydarzeniu, ale Jurek
był świadkiem (miał wtedy 13 lat) i siłą był
przymuszony, jak wielu innych, do obecności. Ludzie zostali zegnani prosto z okolicznych ulic w celu zastraszenia widokiem
egzekucji. Jurek pamięta, że przed jej wykonaniem, oficer niemiecki z nieistniejącego dziś balkonu nad apteką przy pl. Wolności (obecnie dom pomalowany na zielono)
odczytał wyrok skazujący, po czym padł
rozkaz dla plutonu egzekucyjnego. Zbrodnicze strzały ugodziły śmiertelnie Aleksandra Kurowskiego, a Mordche Słodki dawał
znak życia (poruszał ręką), więc
dowodzący plutonem dobił go z
pistoletu. Syn Aleksandra Kurowskiego – Wiesław, widząc zabitego
ojca, z rozpaczy głośno krzyczał
– ktoś go trącił i upomniał, żeby
się uspokoił, bo może go to samo
spotkać – świadkowie to pamiętają. To bardzo smutne i tragiczne wspomnienie, ale prawdziwe,
potwierdzone przez świadka, nie
można tego pomijać ani zapominać.
Przy okazji Jurek przypomniał
akcję ratowania polskich książek,
które Niemcy gromadzili w budynku przy ul. Wodnej z przeznaczeniem do zniszczenia. Brali w niej
udział jego koledzy harcerze. Dzięki temu udało się uratować wiele
cennych książek polskich klasyków i literatury młodzieżowej.
Jak wspomniałam, nasze rozmowy dotyczą w większości spraw
dawnych, szkolnych, przedwojennych, które w pewnym okresie życia najlepiej się pamięta i wspomina z rozczuleniem. Janeczka wtedy
cała jest zanurzona w przeszłości, która dla
niej i dla Jurka, a częściowo i dla nas wciąż
jest teraźniejszością. Nie mają problemów z
imionami, nazwiskami i całością wydarzeń.
Gdy pozwala pogoda, jeździmy z Janeczką na spacery do otaczającego Dom
zielonego skwerku. Janeczka kocha naturę.
W chłodny czas jest to niemożliwe, więc
zasiada przy stoliku, my obok i… zawsze
znajdujemy temat, bo ona ciekawa jest, co
robimy. Mnie zachęca do przynoszenia i
czytania nowych tekstów, które jej zostawiam. Jurka mobilizuje, by opisał swoje
wojenne przeżycia i przygotował do druku
książkę dotycząca historii osób pokrzywdzonych przez wojnę. Staszka nie musi mobilizować, bo oboje znają się tak dobrze, że
rozumieją się bez słów…
Z każdej wizyty zostają zawsze ciepłe,
niezapomniane, realne wspomnienia. Przybliża się i odświeża przeszłość. Zawsze rozstajemy się z niedosytem tych wspólnych
chwil, ale zawsze z pewnością kolejnych
spotkań. „Kiedy mnie znów odwiedzicie”
– mówi przy rozstaniu, więc obiecujemy, że
jak najprędzej, gdy pozwoli czas i zdrowie.
Jadwiga Naskręcka
Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych, zastrzega sobie prawo ich redagowania i skracania
ADRES REDAKCJI:
62-510 Konin, ul. Przemys³owa 9,
tel. 63-243-77-00, 63-243-77-03
ISSN 0138-0893
[email protected]
Redaktor prowadzący – Stanisław Sroczyński, Zespół redakcyjny – Piotr Rybczyński, Zygmunt Kowalczykiewicz (st),
Jan Sznajder, Janusz Gulczyński, Włodzimierz Kowalczykiewicz (mł), (Internet)

Podobne dokumenty