Gorefikacje 2.2

Transkrypt

Gorefikacje 2.2
GOREFIKACJE2.2
GOREFIKACJE2.2
Spokójdomowegoogniska–copyright©HonzaVojtisek
Wostatniejchwili-copyright©HonzaVojtisek
Szkolenie–copyright©HonzaVojtisek
Przyszedł–copyright©HonzaVojtisek
NiedzielnyRosołek-copyright©ShaneMcKenzie
Uczta-copyright©MarcinPiotrowski
Padlina-copyright©MaciejKaźmierczak
AllahuAkbar-copyright©TomaszSiwiec
Świniobicie-copyright©AgnieszkaKwiatkowska
KlatkaKości-copyright©JohnEverson
NawiedzonyCyrk-copyright©MarcinRojek
PolecenieSłużbowe-copyright©AgnieszkaPilecka
PięknydzieńwprzyjaznymBudapeszcie-copyright©MarkE.Pocha
RytuałPrzywrócenia-copyright©NorbertGóra
Miłośćodpierwszegoukąszenia-copyright©W.D.Gagliani
Lewa-copyright©KarolinaKaczkowska
RycerzGoretham-copyright©ŁukaszRadecki
MojeCiało-copyright©KrzysztofT.Dąbrowski
KanapkizPalcami-copyright©TenziMoscato
ZamiećiOśmiuKrasnoludów-copyright©MarcinRojek
Tabu-copyright©TomaszCzarny
MiłośćBoli-copyright©RafałChrist
Uprzejmośćwobecbyłego-copyright©MarcinPiotrowski
Przyjaciel-copyright©DominikDerkacz
Tłumaczenia:KarolinaKaczkowska,MarekGrzywacz
Redakcjaikorekta:AgnieszkaKwiatkowska,TomaszCzarny
Okładka:KornelKwieciński
Skład:PawełMateja
Pomysłserii:TomaszCzarny
WydanieI
Wrocław2016
HonzaVojtíšek
Spokójdomowegoogniska
MójBoże,cojazrobiłem?!
W przypływie czerwonego szaleństwa zamknąłem się z żoną i dziećmi w mieszkaniu i
zarąbałemichsiekierą.Gdypatrzyłemnakrwawespustoszenie,cośświrnęłomiwgłowie;
zawlokłemichkrwaweszczątkidokuchniinaskrajuzałamaniazamknąłemsięwsalonie.
Siedzę tu już ze dwie godziny. Jestem jak wahadło – myślę o tym, co zrobiłem, i
zastanawiamsię,corobićdalej.
Cisza.
Zakłócajątylkouporczywepukaniedodrzwisalonu.
Taczerwonaplama,wnikającawszczelinępoddrzwiami.
HonzaVojtíšek
Wostatniejchwili
Stałtylkoostatkiemsił.Wpatrywałsięwkiedyśjasną,żółtąścianę,terazzmienionąnie
dopoznaniaprzezkrwaweplamy.Nierozpoznawałjużtegomiejsca.Czułból,pulsującyna
końcu ręki. Jeszcze przed chwilą miał u niej dwa palce. Wszystkie meble były
poprzesuwane,jakbyzamarływdziwnymtańcu.
Wrażenie,żektośstoizanim,potwierdziłgłos:
–Uwaga,zatobą!
Odwróciłsięimachnąłnożem.Atakującyzacharczałiupadłnaziemię.
–Wostatniejchwili–powiedziałmężczyznabratu,któryokaleczonyleżałnapodłodze.
Rozejrzałsięwokół.
–Tymrazemniemalwymknęłosięnamspodkontroli–westchnął.
Znówpowiódłwzrokiempopokoju.
–Onizawszemusząnamzapaskudzićdomkrwią...
HonzaVojtíšek
Szkolenie
Wpadli, gdy tylko otworzyłem drzwi. Zanim cokolwiek zrobiłem, przywiązali mnie do
fotela.Dwóchstało,trzeciukląkłprzedemną–zotworuwkominiarcewystawałpapieros.
Wyciągnąłcośzkieszeni.Rozbłysłazapalniczkaiwchwilępóźniejwyleciałyzniejpierwsze
iskry.Jeszczebyłemoślepionyichblaskiem,kiedymężczyznaprzytknąłpłomieńdomego
przedramienia.Upuściłzapalniczkę.Papierosaugasiłodrugieprzedramię.
–Poznałeśróżnicęmiędzypapierosemiogniemzapalniczki.Zapamiętajto,kiedyznów
będziesz miał ochotę wcisnąć lekarzowi kit, że twój syn oparzył się od zapalniczki –
powiedziałgłos.
–Następnymrazempokażemyci,jakwyglądapoślizgnięciesięwwannie–doleciałoz
drugiejstrony.Ijużichniebyło.
HonzaVojtíšek
Przyszedł
Gdynaglepojawiłysięrany,byłemprzerażony.Krwaweszramynadłoniach,stopachi
rana w boku, w której dało się zanurzyć cały palec. Nie bolało, krwawiłem tylko.
Przerażenie zamieniło się w radość. Jestem bliżej do niego, ponownie. Wiara w Nadejście
wzrosła.Miałemdowód.
I on przyszedł. Wyczołgał się spod łóżka. Wydawał z siebie dziwne dźwięki. Chłonął
zapachy. Czoło pokryte bliznami, szarawa, spuchnięta twarz, ubranie w strzępach.
Śmierdział.Oparłsięnałokciach,zgniłeustaprzycisnąłdomojegobokuissał.Ssał.Czułem
współistnienie. Staliśmy się jednym. Moja egzystencja bez znaczenia zamieniła się w jego
moc.Ibyłemszczęśliwy.Boprzyszedł.
ShaneMcKenzie
Niedzielnyrosołek
Chłopak spodziewał się smrodku, tata go ostrzegał. Coś jak jedzenie dla kotów
zostawionenasłońcu.Zapachtakintensywnyisłony,żeażzacząłsięślinić.
Ale na pewno nie spodziewał się kolczyka, zwisającego pomiędzy nogami babci. Złoto
na pewno nie było prawdziwe. Pulsującą, nabiegłą krwią łechtaczkę pokrywała warstwa
zieleni,rozprzestrzeniającasięjakalginaotaczającejąsflaczałe,żółtawepłatyskóry.
Babcia wtarła w nie zielony osad, używając środkowych i wskazujących palców obu
dłoni.Jęcząc,krztusiłasięflegmą.Luźne,pokryteplamkamiciałodyndałopowewnętrznej
stroniejejudjakspleśniałeciastonachleb.
Dziadekstałobokniej.Paznokciamikciukówprzebijałwrzody,którepokrywałyżołądźi
trzonjegopomarszczonegopenisa.Wysmarowałsięcaływypływającąznichmlecznobiałą
ropą zmieszaną z krwią. Jądra wisiały mu nisko, jakby jego krocze zrobiono z toffi. Kiedy
skończył,złapałobwisłepiersibabci.Masowałje,tupiącnogąwrytmruchówswoichdłoni.
Niedzielny rosołek, rodzinna tradycja. Jednak ta niedziela była wyjątkowym dniem dla
chłopca. Dniem, w którym miał stać się mężczyzną. Tata powiedział mu, że z tej okazji
dostąpizaszczytuwydobyciazbabcibulionu.
Kiedy ojciec dał mu kuksańca na szczęście, chłopak ruszył niepewnym krokiem.
Zatrzymał się dopiero, gdy jego głowa znalazła się pomiędzy kolanami babci. Pochylił się.
Smrodliwamgiełkaskropliłasięnajegoczoleigórnejwardze.Zapachwdarłsiędogardłai
dusił go, aż chłopiec poczuł, że treść żołądka podchodzi mu w górę przełyku i za chwilę
wyrzygająnakuchennąpodłogę.
Aleniemógłbytegozrobić.Zepsułbywtedywszystko.
Wystawił język, jak uczył tata, i wepchnął go w ciepły, drżący otwór. Kępka siwych
włosówłaskotałagownos.Babciajęczałaisyczała.Zjejustzaczęławypływaćflegma,ale
zarazpołknęłajązpowrotem.
Chłopakuniósłwzrok.Wdłonidziadkapękłkolejnywrzód,więcstarzeczacząłpocierać
wścieklerękąorękę,ażwkońcusięopamiętał.Wydzielinapachniałajakpieczeńwołowa.
Wtedy babcia krzyknęła. Sięgnęła w dół, złapała wnuczka za włosy i szarpnęła. Nie
przestawał, wpychał w nią rozciągnięty język, czując narastającą wilgoć. Babcia wrzasnęła
jeszczegłośniejiniemalgooskalpowała.
I nadeszły. Dokładnie tak, jak mówił tata. Rytmiczne eksplozje gorącej, słonej cieczy,
przypominającej skażoną wodę morską, pieniącej się jak gazowany napój na jego twarzy.
Chłopiecotworzyłszerokousta,pozwalającpłynowispłynąćwdółgardła.
–Trzebabędzietoprzyprawić–wyjaśniałwcześniejtata.Nicniedodajepikanteriilepiej
niż kwas żołądkowy. Jak tylko ostatnie krople zleciały do przełyku chłopca, ten podszedł
spokojnie do garnka pełnego wrzącej wody. Ojciec poklepał syna po plecach, a on wypluł
wodospadżółciiejakulatuosiemdziesięciolatki.
Dziadekdodałszczyptęsoli,spuszczającsiędonaczynia.
Tatawymieszałrosół.Rozszerzonyminozdrzamiwciągnąłjegozapach.
–Idealny–powiedział.–Dostołu!
MarcinPiotrowski
Uczta
Jestem smakoszem. Od zawsze kochałem próbować nowych smaków. Żadna potrawa
nie wzbudzała we mnie obrzydzenia, jedynie ciekawość. Zaczęło się od testowania
wszystkichdańwpobliskichrestauracjach.Odbudekzchińskimżarciemczykebabempo
droższe knajpy. Próbowałem również gotować samemu. Na szczęście w dzisiejszych
czasach dzięki internetowi można kupić każdy możliwy składnik. Więc samemu robiłem
dania,którychniebyłowofercieokolicznychrestauracji.Wyczuliłemkubeczkismakowedo
tegostopnia,żewyczuwałemkażdąprzyprawęużytądougotowaniapróbowanegoprzeze
mniedania.Potrafiłembezbłędnieokreślićkażdyskładnik.
Niestety, po pewnym czasie dostępne jedzenie zaczęło mnie nudzić. Znałem smaki
wszystkich rodzajów mięs, każdego z owoców morza. Rozpaczliwie potrzebowałem
nowego smaku. Czegoś, co oszołomi moje kubki smakowe. Zacząłem popadać w depresję.
Ulubione dotąd potrawy przestały mnie cieszyć. Znalezienie nowego, fascynującego i
obezwładniającegodaniastałosięmojąobsesją.
Iznównaratunekprzyszedłmiinternet.Natrafiłemnapewnąstronę,zrzeszającąosoby
otakichsamychzainteresowaniachjakmoje.Coprawdabyłaanglojęzyczna,alenaszczęście
dosyć dobrze znałem ten język. Na stronie znalazłem wiele bardzo ciekawych przepisów,
doświadczenia innych smakoszy, kulinarne oceny potraw, o których nawet wcześniej nie
słyszałem,znajdalszychzakątkówświata.Jednakmojąuwagęprzykułyartykułydotyczące
zwyczajówjedzenialudzkiegomięsa.
Zacząłem korespondować z innymi użytkownikami tego forum. Wymienialiśmy się
doświadczeniamiiprzepisami.Nareszcieznalazłembratniedusze!Długomusiałemczekać
nato,abymiwpełnizaufali.Wkońcujednakzostałomizadanepytanie:„Czyjesteśgotów
nanajbardziejniesamowitedania,jakiekiedykolwiekjadłeś?”
Byłemgotów.
JedenzczłonkówforumbyłPolakiem.MiałnaimięAndrzej.Zobowiązałsięprzysłaćmi
najsmakowitszykawałekmięsa,jakiistnieje.Zniecierpliwościączekałemnakuriera.Paczka
przyszła już następnego dnia. Kilogramowy kawał uda wraz z przepisem. Wyglądał tak
smakowicie,żeodrazuwziąłemsięzagotowanie.Gdypotrawabyłagotowa,usiadłemdo
stołu. Byłem tak zdenerwowany, jak nigdy. To na tę chwilę czekałem od wielu tygodni, a
nawet miesięcy. Byłem spocony, a dłonie, w których trzymałem sztućce, trzęsły się. Sam
zapachbyłniesamowiciezachęcający.Odkroiłemkawałek.
Spróbowałem.
Nicjużniebyłotakiesamo.Każdeinnedaniestałosiędlamnienudne,potrzebnetylko
do zaspokojenia głodu, nie do cieszenia podniebienia. Andrzej co jakiś czas przysyłał mi
nowe porcje mięsa. Doskonale wiedziałem, co to za mięso, ale nie miałem pojęcia, skąd je
brał. Nie interesowało mnie to. Ważne, że mogłem się rozkoszować tym niesamowitym
smakiem.
Okazałosię,żeowoforumcorokuorganizujewróżnychpaństwachzjazdy,naktórych
trzej najlepsi kucharze przygotowują swoje dania. W tym roku ów zjazd miał się odbyć w
Polsce.Niewierzyłemwswojeszczęście.Coprawdadobrzezarabiamibyłobymniestaćna
wyjazdzagranicę,alewdomuwszystkosmakujelepiej.
Zjazd odbywał się w sąsiednim mieście. Moje podniecenie było ogromne. Cały czas
myślałem o tym, jakich pyszności przyjdzie mi spróbować. W hotelu poznałem Andrzeja.
Byłjużnatrzechtakichzjazdach.Dania,októrychmiopowiadał,byływręczbajeczne.Mógł
godzinamimówićokażdymznich.Wtymrokuwśródkucharzybylijegodwajulubieńcyz
poprzednich lat i jeden debiutant. Cały dzień nic nie jedliśmy, żeby móc zmieścić jak
najwięcej.
Wreszcienadeszłagodzinarozpoczęciauczty.Spotkanieodbywałosięwpiwnicyjednej
zpobliskichruder.Zzewnątrztomiejsceniewyglądałozbytzachęcająco.Gdyweszliśmydo
środka, szczęka mi opadła. Pokój, w którym się znajdowaliśmy, przypominał wystrojem
najlepszerestauracje.Wszyscygościebyliubraniwnajlepszegarnitury,amiędzystolikami
przechadzalisięeleganccykelnerzy.ZajęliśmyzAndrzejemmiejsca.Podszedłdonaskelner
i podał kartę z drinkami. W ofercie były najlepsze wina, whisky i koniaki, piwa z całego
świata i drinki, o których nigdy nie słyszałem. Andrzej zobaczył moją zaskoczoną minę,
uśmiechnąłsięirzekł:
–Przyzwyczajajsię,tobardzozamożniludzie.
Zamówiłem szklankę szkockiej whisky z nieistniejącej już destylarni, a mój kompan
kieliszek równie trudno dostępnego wina. Na scenę, która znajdowała się przed stolikami,
wszedłwysoki,szczupłymężczyznaposześćdziesiątce.
–Witamwaswszystkichnatymwyjątkowymzjeździe!Wszczególnościwitamnowych
członków, których mamy aż czterech. Jestem pewien, że nie widzimy się po raz ostatni!
Nazywam się Jonathan Wilson i jestem szefem i głównym założycielem naszego forum.
Pierwszyrazgościmywtympięknymkraju.PochodzęzAnglii,aleznamwieluPolakówi,
przyznam szczerze, zawsze chciałem zwiedzić to państwo. Ale skończmy już tę gadkę i
zacznijmyucztę!Nascenęzapraszampierwszegoznaszychkucharzy,panaJosefaLasakaze
Słowacji!
Na scenę wszedł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna około czterdziestki,
uśmiechniętyoduchadoucha.
– Daniem, którego spróbujemy, będzie specjalna zupa Josefa. Właśnie dzięki temu
przepisowi wygrał dwa lata temu zawody w Danii, organizowane przez jednego z
założycielinaszegoforum!Smacznego!
Do sali weszli kelnerzy z talerzami. Szybkim i pewnym krokiem podchodzili do
stolików.Zupaokazałasięświetniedoprawionąmieszaninąkrwiludzkiejikrowiej.Pływały
wniejdużekawałkioczuipokrojonewcześniejgrillowanekobiecepalce.Metalicznysmak
klejącej się gorącej krwi w połączeniu z tak różnymi od siebie smakami słonych oczu i
miękkiegomięsazpalcówokazałsięstrzałemwdziesiątkę.Tozdecydowaniebyłanajlepsza
zupa,jakąwżyciujadłem!Niestety,zanimsięspostrzegłem,mójtalerzbyłpusty.Złapałem
zarękęmojegokompanaizapytałem,czymożnaprosićodokładkę.
– Oczywiście, że można, ale lepiej się wstrzymaj. To dopiero pierwsze danie, potem
będzielepiej!–odpowiedziałuśmiechniętyAndrzej.
Cierpliwiezaczekałem,ażwszyscyzjedli.Nascenęznówwszedłnaszgospodarz.
– Mam nadzieję, że smakowało. Teraz przywitajcie naszego byłego forumowicza, który
obecnie robi prawdziwą furorę swoimi przepisami. Łączy tradycje swojego kraju z
nowatorskimpodejściemdokuchni.ZgorącejHiszpanii,RaulIbarrez!
Raul był dosyć młody. Miał góra dwadzieścia pięć lat. Zainteresowało mnie to, że
zaczynałjakoforumowicz,aterazdoznałzaszczytuzaprezentowaniaswojegodania.Byłem
wyjątkowociekawjegopotrawy.Kelnerzyznówweszlidosali.Natalerzuleżałocośolekko
jajowatymkształcie,wielkościmałegomelona.
–Drodzyprzyjaciele!Jakjużwspomniałnaszgospodarz,sirJonathan,wswojejkuchni
łączę hiszpańską tradycję z naszym forumowym stylem. Specjalnie na ten zjazd
postanowiłem połączyć najbardziej kontrowersyjną tradycję z mojego państwa z jakże
kontrowersyjnymi zwyczajami żywieniowymi, które preferujemy. Corrida plus ludzkie
mięso. Niespotykane połączenie. Drodzy bracia i siostry, na talerzu macie bycze jądra
faszerowanedelikatnymimózgamisiedmiolatek.Buenprovecho!
Umierałem z ciekawości. Nie było łatwo wbić widelec w lekko gumowate mięso jąder.
Jadłem już kiedyś bycze genitalia. Nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia. Jednak danie
Raulatobyłocośniesamowitego.Gumowateitwardejądraplusdelikatnyisoczystymózg
komponowały się idealnie. Andrzej miał rację, żeby nie brać dokładki zupy. Przysmak
zaserwowany przez Hiszpana był czymś o wiele lepszym. Wszyscy goście dosłownie
pochłonęliswojeporcje.NascenęznówwszedłsirJonathan.
– Widzę, że wszystkim smakowało. Dla waszego dobra jednak lepiej, żebyście jeszcze
mieli miejsce w żołądkach, bo oto gość specjalny. Gość wyjątkowy. Legenda wśród
kucharzy.Wracananaszzjazdpo10latachprzerwy,spowodowanejodsiadkąwwięzieniu.
NajlepszyznajlepszychzdalekiejJaponii,YosihiroYamamoto!
Japończykbyłjużsporoposześćdziesiątce.Niski,przygarbionyisiwy,alepełenwigoru.
Dosaliznówweszlikelnerzy.
– Pan Yosihiro przygotował dla nas kawałek ludzkiego jelita, nadziewanego aż
siedmioma gatunkami ludzkich pasożytów! Trzy gatunki tasiemców, nicienie oraz ludzkie
glisty!
Gdy rozciąłem swój kawałek jelita, zapach mnie wręcz powalił. Jeszcze nigdy moje
zmysły węchu nie zostały tak bardzo pobudzone. Aż zakręciło mi się w głowie. Łzy
napłynęłydooczu.Dosłowniecałysiętrząsłem.Odciąłemkawałekispróbowałem.Każdyz
pasożytów miał inną budowę, zupełnie inaczej smakował. Jelito również przesiąkło całą
mozaiką tych aromatów. Moje kubeczki smakowe oszalały! Wręcz zwariowały! Nigdy
czegośtakiegonieczułem.Todaniedosłownieuzależniało.Pochłonąłemjewmgnieniuoka
izażądałemdokładki.Niejajeden.Wszyscywstawaliiwołalikelnerów.
– Drodzy państwo, niestety niektóre z pasożytów użytych do produkcji tego dania są
bardzorzadkieitrudnodostępne,więcniemamywięcej!
Gdy usłyszeliśmy to zdanie sir Jonathana, wpadliśmy w szał. Każdy chciał więcej i
więcej. Ludzie zaczęli się na siebie rzucać. Ja sam rzuciłem się na Andrzeja, który był
najbliżej.Wbiłemmunóżwbrzuch.Wyjąłemjelitaizacząłemjepożerać.Niektórzyuciekali,
inni – jak ja – pożerali współtowarzyszy. Sir Jonathan uciekł, ale Yosihiro nie ruszył się z
miejsca. Stał i patrzył się na tę masakrę z szerokim uśmiechem. Czuł satysfakcję.
Zrozumiałem,żewłaśnietegochciał.Uświadomiłnam,żenieróżnimysięodzwierząt,aon
itacyjakonmająnadnamiwładzę.Żejestnaszymtreseremipanem.
MaciejKaźmierczak
Padlina
Sekretarka ubrana w biały, naznaczony plamą po kawie płaszcz przyniosła do mojego
gabinetuzwiniętą,skórzanąobrożę,którąrzuciłaminabiurko.Nawetniezapukała.Weszła
ordynarnie, jak do siebie, słowem się nie odezwała i po chwili wyszła. Na twarzy miała
maskę obojętności, co mogłoby wyglądać nawet komicznie, mógłbym się nawet zaśmiać,
gdybytylkokobietanierobiłamichlewunaoczachosobypostronnej.
A był nią nierozgarnięty mężczyzna, w zasadzie jeszcze chłopak. Miał dwadzieścia
czterylata,małoznaczącypapierekzestudiówidoświadczenie,zktórymprzyjętobygo,ale
w warzywniaku. Aczkolwiek może i znalazłoby się dla niego miejsce u nas, nie byliśmy
specjalnie wymagający. Poza tym miał dobre nazwisko, jeden z tych "na górze" nosił takie
samo,leczniedostałemżadnejinformacji,żektośzrodzinymasiędonaszgłosić.
Wpatrywał się we mnie oczyma maski wyrażającej pewność siebie, ale bez zbędnej
przesady.
– Miałem dziś naprawdę dziwny sen – powiedziałem, wyglądając przez okno. On też
spoglądałprzeznie,choćsiedziałzbytdaleko,abymócdostrzeckolejkę,ciągnącąsięustóp
budynku. Widział co najwyżej wyższe piętra stojących obok bloków i zachodzące za nimi
słońce,wypełniającetęczęśćświatacorazciemniejszymibarwami.
–Naprawdę?–zagadnął,gdyzamilkłemnakilkasekund.
–Tak...–Westchnąłem.–Leżałemsobienałące.Nacieleczułemdelikatniekłującątrawę,
którejzieleńotaczałamniezkażdejstrony.Wpatrywałemsięwbłękitne,bezchmurneniebo.
Gryzłem zieloną łodyżkę, wysysając z niej niedobry sok, który w dziwny sposób mi
smakował.
–Trawamaprzyjemnysmak.
–Tobyłtylkosen...–powiedziałem,conijakmiałosiędojegowtrącenia.–Leżałemsobie
tak i leżałem, aż w pewnym momencie usłyszałem odległy, lecz coraz bliższy stukot.
Nasłuchiwałem, ale nie podnosiłem się. Uczyniłem to dopiero, gdy w polu widzenia
pojawiłysiędwieowce.Jednaczarna,drugabiała–pochylałysięnademnąiwpatrywałysię
prostowoczy.
Kolejka pod budynkiem poruszyła się, ludzie zaczęli powoli iść przed siebie. Niknęli
gdzieś w oddali, nie byłem w stanie dostrzec, co było ich celem. Na chwilę zawiesiłem
wzrok na trzech osobach – parze młodych ludzi, o ile dobrze widziałem z tej odległości,
którzytrzymalisięzaręce,orazmężczyźnie,idącemuzanimi.Miałdługiewłosyimaskę,
zwieńczoną koroną cierniową. Wyciągał dłoń w stronę młodych, lecz wahał się przed
dotknięciemktóregośznich.Wkońcuzdecydowałsięnamuśnięcieramieniadziewczyny.
Ta odwróciła się, po chwili jej partner zrobił to samo. Odezwała się, ten za nimi też coś
powiedział,przyczymwskazałnaludziprzednim,apotemwprostnamnie.
Spojrzeli w okno, dostrzegli mnie. Kiwnąłem im głową, ci odpowiedzieli tym samym i
dalejszlijużwmilczeniu.Odprowadziłemichwzrokiemażdowęgłabudynku,zaktórym
zniknęli,idopierowtedykontynuowałemopowieść.
– Owce patrzyły się na mnie, a ja nie wiedziałem, na której mam zawiesić wzrok. Obie
miałymaskiprzedstawiająceludzkierysy.Biała–zdenerwowanegomężczyzny,aczarna–
uśmiechniętejkobiety.Patrzyliśmytaknasiebie,jajużwstałem,potemjednakuklęknąłem,
żebybyćnaichpoziomie.Oneprzybliżyłysię.Korciłomnie,żebyzerwaćktórejśmaskę.
–Jakto?
Opowiadałemdalej,nieodrywającwzrokuodkolejki:
– Złapałem oburącz za maskę czarnej i pociągnąłem. Trzymałem ją w dłoni, lecz owca
całyczasmiałatakąsamąnasobie.Odrzuciłemmaskę,złapałemponowniezatęnaciągniętą
na łeb zwierzęcia i tym razem delikatnie ją zdjąłem. Pod spodem natychmiast pojawiła się
kolejna, taka sama – równie gruba, na kilka centymetrów. Było ich jeszcze wiele, nie
wiedziałem,jakonesiętammieszczą,niewydłużająckolejnymiwarstwamiowczegopyska.
Za mną leżała już sterta masek. Nie miało to sensu. Spróbowałem z białą, byłem
przygotowanynatensamefekt,leczokazałosię,żepodspodemniemakolejnychmasek,a
zwykłyowczypysk.Aconajlepsze–czarny,choćzwierzębyłobiałe.
–Tobardzodziwne–skomentowałmójrozmówca,gdyzorientowałsię,żeskończyłem.
–Nie,właśniewcalenie.
–Naprawdę?
–Tak.Tozupełnieniedziwne.Przecieżwiadomejest,żebiałychowiecniema.Musiała
zostaćpomalowana,gdyjużmiałamaskę.Ktoś,ktotozrobił,byłraczejleniem.
–Takpanuważa?
–Oczywiście.
Milczeliśmy chwilę. Kolejka jakoś szybko się przemieszczała, znacznie szybciej od
rozlewającej się po ulicy kałuży krwi, płynącej zapewne skądś, gdzie musiał się kończyć
pochódtychwszystkichludzi.
–Apanu?–Spojrzałemnaniegoprzelotnie.
–Słucham?
–Copanusiędziśśniło?
–Mnie?...–zastanowiłsię.–Ach,tak!Śniłomisię,że...
Wybałuszyłemoczyidelikatnierozwarłemusta,podnoszącprzytymbrew.Zamilkłna
tenwidok.
–Chwilka,boniedokońcarozumiem–pantuprzyszedłnapogaduchyczynarozmowę
opracę?–Patrzyłemnaniegokarcącymwzrokiem.
–Ale...sampanpytałprzecież.
–Tak,pytam–przyszedłpannapogaduchy?
–Nie,ale...
– To po jaką cholerę chce mi pan opowiedzieć swój sen? No po co? – Zanim zdążył
powtórzyć:"Alesampanpytał",kontynuowałem:–Panie,idźpanjużstądiniezabierajmi
czasu.
Chłopakowizakręciłasięłzawoku.
–Idźpanstąd!
Wyszedł,agdyzamknąłzasobądrzwi,wtejsamejchwilistojącaobokszafaotworzyła
się.Wyszłazniejczarnaowcazbiałympyskiem.Wzębachtrzymałamaskę,którąrzuciłami
pod nogi. Ta upadła wypukłą częścią do góry, dzięki czemu bez problemu ją złamałem,
jedynienaciskającnogą,nawetniepatrząc,coprzedstawia.
Wyjrzałem przez okno. Słońce schowało się już za horyzontem. Na tle pobliskiego
budynkuprzeleciałdużyptak.Chybasęp.Trzymałwdziobiecoś,zczegoskapywałakrew.
Wpewnymmomenciewypuściłto–upadłopochwilinaasfalt,rozbryzgującsię,jakbybyło
tworemzbłota.
Kolejkijużniebyło.
Wziąłem z biurka obrożę, którą przyniosła sekretarka, i założyłem ją owcy. Nie
protestowała.
***
Jak zwykle wyszedłem z pracy ostatni, gdy było już strasznie ciemno. W zasadzie nie
pamiętałem,abykiedykolwieknocbyłatakamroczna.Wydawałosię,jakbybyłagęstszai...
–pociągnąłemnosem–nawetjakbyjakośpachniała,czywręcz–przystanąłemnaostatnim
stopniu schodów prowadzących do biura i chwilę pooddychałem nosem – wręcz
śmierdziała,jakąśzgnilizną,rozkładem.
W polu widzenia nie dostrzegałem żadnego człowieka, choć zawsze przechodziła tędy
choćjednaosoba.Jedyniewgórzecoślatało,znówsęp.Zastanawiałemsię,skądwłaściwie
wzięłysięwmieścieteptaki.
Dla pozorów normalności ruszyłem w stronę domu. Za biurowcem, w którym
pracowałem,odbiłemwlewo,żebyzachwilęzagłębićsięwwąskieuliczki,którychchodnik
miał może metr szerokości. Tam również nie napotkałem nikogo, żadnej żywej duszy.
Doszedłem do niewielkiego placu, gdzie jeszcze niedawno tłoczyli się ludzie w kolejce.
Terazjednakniebyłoponiejśladu,niebyłorównieżkałużykrwi,dostrzegalnejwcześniejz
oknawmoimbiurze.Wzasadzienapewnoniebyłatokrew,ktośzainteresowałbysięnią,
rozgonionoby ludzi albo oni sami od razu by uciekli. Musiała to być jakaś inna, zwykła
substancja,którasięrozlała,niezwracającnasiebieszczególnejuwagi.
Chociaż...
Przystanąłem,widząc,żewrowkachmiędzykocimiłbamipokrywającymiplacsnułysię
jakieś ciemne żyłki. Ukucnąłem, próbując rozpoznać, co to jest. Nie była to jednak krew, a
dziwna, ciemna mgiełka, sunąca cienkimi strużkami między kamieniami. Dotknąłem jej
palcem,poczułemjakbyukłucie,atarozdzieliłasięnadwieczęści,terazznacznieokazalsze,
płynącepopowierzchnikocichłbówipowoliwznoszącesięwpowietrze,jakbymójdotyk
sprawił,iżmgiełkastałasięzarazemgęstszailżejsza.
W końcu dotarła do mojej twarzy, poczułem jej smród. Ohydne połączenie zapachów,
które wyczułem tuż po wyjściu z budynku. Śmierć, zgnilizna i rozkład. Tym właśnie
śmierdziało miasto, które opanowała dziwna mgła, sunąca, jak teraz dostrzegłem, po
wszystkichzagłębieniachwplacuiścianachbudynków.
Ruszyłem przed siebie, chcąc znaleźć jej źródło, lecz ona była wszędzie. Jedynie w
jednymmiejscudostrzegłem,żenapływastrumieniemgdzieśzulicypoprawej.Poszedłem
tam. Na zakręcie, oświetlanym przez blask księżyca przyklejonego do czarnego nieba,
spoczywało ciało, od którego ciągnęła czerń. Kobieta, ułożona na plecach, z rozrzuconymi
wokółgłowywłosami,jakbyleżaławwodzie,anienazimnymchodniku.Podszedłembliżej
i nachyliłem się nad maską, która zakrywała twarz. Była to maska uśmiechniętej
dziewczyny, może dwudziestoletniej. Różowe policzki, czerwone usta, duże, niebieskie
oczy,wpatrzoneterazwemnie.
Nie mogłem tego pojąć. Ludzie nosili maski, zamiast prezentować swoją prawdziwą
twarz.Zakładalitakie,jakieimdanegodniaodpowiadały.Byćmożetadziewczynazginęła
właśniedlatego,żeprzywdziałaobliczeczłowieka,którymzapewnewcaleniebyła.
Sprawdziłempuls.Niestety...
Jejciałośmierdziało.Rozkładałosięjuż,gniło.
Pochyliłemsięnadniąjeszczeniżej.Złapałemzabrzegmaski,pociągnąłem,lecztabyła
jakby przyklejona do twarzy. Spróbowałem odszukać uchwyty, ale nie było ich. Wtedy
pociągnąłemzcałejsiły.Takmocno,iżoderwawszymaskę,upadłemnaplecy.Usłyszałem
dźwięk oddzielającej się skóry od czaszki. Zamknąłem oczy, obawiałem się spojrzeć na
wnętrze maski, ale jednocześnie nie chciałem jej odrzucać. Może po minucie w końcu
odważyłemsięnaniąspojrzeć–oblepionabyłaposzarpaną,przegniłą,zakrwawionąskórą,
zkawałkamimięsawniektórychfragmentach.Przydolnymotworzedostrzegłemwyrwane
usta.Odrzuciłemjąizwymiotowałem.Doczołgałemsiępodścianęidłuższąchwilęjedynie
głębokooddychałem.
Podnoszącsięwkońcu,mimowolniespojrzałemnaobdartątwarz,leczzamiastzalanej
krwią czaszki dostrzegłem niby-miskę, wypełnioną gnijącym mięsem, po którym pełzały
oślizgłerobaki,czerwie,zjadającezielonąmasę,trawiąceją,srająceiznówpochłaniająceto,
cowydaliły.Gdytakpatrzyłem,kilkazgrubszychlarwobróciłosięwmojąstronę,ichoćnie
posiadały głów, czułem na sobie ich wzrok, niemal słyszałem, jak szczękają żuwaczkami,
mielącgnijącąpapkę,gotującsiędoskokunamnie,choćniewiedziałem,czemujamiałbym
imsmakować.
Przecieżja...nie...
Czułem, jakby coś zaczęło zgniatać mi pierś. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że
wstrzymuję oddech. Łapczywie zaciągnąłem się teraz jeszcze bardziej śmierdzącym
powietrzem.
Jedna z larw skoczyła, wczepiła się w moją szyję. Wrzasnąłem, jednak silnym
uderzeniemrękizdołałemjązabić,tymsamymrozbryzgującjejciepłąiklejącąsięzawartość
nasiebie.
Rzuciłemsięzpowrotem,gnającnazłamaniekarku.
Wypadłem na plac, lecz tam czekały mnie jeszcze gorsze rzeczy. Wszędzie walały się
ludzkie ciała – śmierdzące, rozkładające się, wydzielające czarną mgłę, unoszącą się teraz
wysoko, tworzącą nad moją głową kłębowisko niby-burzowych chmur. Każde ciało miało
przyczepioną maskę, przedstawiającą oblicze uśmiechnięte, zadowolone. Wśród nich
dostrzegłem tę pewną siebie twarz chłopaka, z którym jeszcze niedawno rozmawiałem.
Dalejmojąsekretarkę,kolegęzpracy,sąsiada.Obokniegoleżałpies,zktórymnigdysięnie
rozstawał.Zwierzęjakojedynewyglądałonormalnie,cowobliczucałejmasakrywydawało
sięabsurdalne.Nieśmierdziało,niczsiebieniewydzielało,aconajważniejsze–niemiało
naciągniętej na pysk maski. Zdawało mi się, że się uśmiecha, miało zamknięte oczy, jakby
jedyniespało.Amoże?…
Niechciałemsprawdzać.
Zatoodważyłemsięoderwaćmaskęztwarzysąsiada.
GNIJĄCEMIĘSO.
Omijając ciała, wbiegłem do bocznej uliczki. Tam znalazłem rozkrzyżowanego
mężczyznę, przybitego do ściany. Jezusa, naszego Pana, do którego modliliśmy się
codziennie, co chwila, do którego my wszyscy modliliśmy się każdym naszym oddechem.
Jegomaskawykrzywionabyławbóluicierpieniu,atworzyłyjątysiącespasionychmuch,
srającychjajaminaprawiejużogołoconązeskóryczaszkę,niemalzupełniewyjedzoną,lecz
śmierdzącąznacznieintensywniejniżwszystkieinneciałaspoczywającenaplacu.
Zastanowiłem się chwilę, czy powinienem odgonić tę mięsożerną zgraję czy jednak
pozwolićjejdalejpochłaniaćświęteciało.
Ale...czyżmuchyteżniezasługująnaświętość?Wczymmyjesteśmyodnichlepsi,że
jakojedynimielibyśmyspożywaćciałoikrew?Czytelatająceścierwasąbardziejcuchnące
odnassamych?
UstaPanawykrzywiłysięwobleśnymuśmiechu.Takaodpowiedźmiwystarczyła.
Usłyszałemtrzaskłamanychkości.
Nad placem zaczęły krążyć sępy. Dziesiątki olbrzymich sępów, które raz po raz
nurkowały w powietrzu, łapały za ciała i odrywały kończyny, posilając się potem nimi na
dachachbudynków.
Sępy nie miały masek. Bolało mnie to, wolałbym, żeby to one się nimi ozdabiały, a nie
wszyscy ci ludzie. Wszyscy, których spotkałem w swoim życiu, których kochałem,
szanowałemalbonawetpotrzebowałem,boterazokazywałosię,żeniktznichniebyłwart
mojejuwagi.
Uciekłem.Abydotrzećdodomu,musiałbymprzejśćprzezplac,leczchciałemgoobejść.
Minąłembudynek,wktórympracowałem,jednakkilkakrokówdalejzatrzymałmnierząd
kolejnych ciał, leżących jakby w kolejce do czegoś. Podniosłem na chwilę wzrok i
dostrzegłem,żewmoimbiurzepalisięświatło.Wokniektośstał,patrzyłsięnamnie,obok
niegoznajdowałasięowca,opierającasięoparapetprzednimiłapami.
Postaćpomachaładomnie,wtejsamejdłonitrzymająckoniecsmyczy.
Dostrzegłem,żeniemamaski.
Dotknąłem swojej twarzy. Miękka, ciepła skóra, uginająca się pod naciskiem palców.
Ugryzłem dolną wargę – zabolało. Palcami macałem jamę ustną, chcąc znaleźć łączenie
międzymaskąaprawdziwątwarzą,leczniebyłogo.
Oparłemsięościanę.
Nad placem cały czas krążyły sępy. Jeden z nich w pewnym momencie odbił w bok i
zacząłkołowaćnademną,trzymającwdziobiecoś,cowpewnymmomencieupuścił.
Maska. Upadła tuż przede mną, wypukłą częścią do dołu. Wahałem się, lecz w końcu
podszedłemdoniejiwziąłemjądoręki.Mojerysytwarzy,mojaobawa,mójstrach.
Ręce mi się ugięły, same chciały nałożyć maskę na twarz, lecz zanim poczułem dotyk
twardego tworzywa na skórze, stanął przede mną nasz król, pan i władca – wielki ptak,
sprawującypieczęnadnamiwszystkimi,choćniktznasdotejporyniezdawałsobieztego
sprawy.
–Corobisz?–spytałijednocześnie,nieczekającnaodpowiedź,wyciągnąłwmojąstronę
skrzydłoiwytrąciłmizdłonimaskę.–Corobisz?!–powtórzyłostrzej,ajaniewiedziałem,
comammuodpowiedzieć.
–Nierozumiem.
–Niktzwasnierozumie.Nierozumiał–poprawiłsię.
–Czego?
Ptak zbliżył się, dziobem złapał za moje ucho i pociągnął. Zdarł mi skórę, lecz nie
poczułembólu,usłyszałemjedynienieprzyjemnyodgłos.
Spojrzałemwoczysępa.Widziałemswojeodbicie.Widziałemswojąmaskę,zktórejten
właśnieściągnąłzewnętrznąpowłokę.
– Padlina! – zaskrzeczał przeciągle, wzlatując delikatnie i uderzając mnie szponami.
Upadłem na ziemię, moja maska potoczyła się po ulicy. Zacząłem tracić wzrok, czułem
okropne pieczenie twarzy, swędziała mnie, lecz dotykając jej, jedynie rwałem przegniłe
mięśnie,żyły,odrywałemkolejnefragmentyskóry,którepozostałynazepsutejtwarzy.
Śmierdziałem.
–JAKPADLINA!–zaskrzeczałsępgdzieśzgóry,poczymzanurkowałwmojąstronę.
Niestety,niepragnąłjedyniewątroby.
***
–Potemśniłomisię,żeodzyskałemwzrok,alebyłemwzupełnieinnymmiejscu.Tobyło
coś jakby... cmentarzysko. Cmentarzysko tych wszystkich przegniłych padlin, z którego ja
siępodniosłem.Wyrwałemsięzmrokówśmierciipowróciłemdożywych,choć...żywymi
niebylici,którzypowinni.Czyraczej–chciałbym,żebytobyłyjakieśnormalneosobniki.
–Ludzie?
–Nieprzesadzajmy.Ale...
–Ale?
–Tobyłyowce.Znówteowce.
–Znówteowce–powtórzyłzironiąiuśmiechem.
– Na tych wszystkich trupach rosła trawa – bujna i zielona. One ją wpieprzały.
Wpierdalały ją i potem srały, ich gówna spadały na wyżarte przez robaki czaszki, potem
rosłynanichkolejneźdźbła,którychsobieowcenieżałowały.Żarłynaswszystkich–nasze
ciałainaszedusze,jakbytowszystkobyłojednymwielkimgównem!
–Padliną!
Zaśmiałemsię,leczpochwiliuśmiechspełzłmiztwarzy.Dopomieszczeniaznówbez
pukaniaweszłasekretarka,przyniosłajakiśkwiatekdoniczkowy,którypostawiłanamoim
biurku.
Potemwyszłabezsłowa.
–Niezłemasztesny.
–Prawda?
–Alejateżmiałemciekawysen,aczkolwiekniejestontakniezwykłyjaktwój.Niejest
odkrywczyanipowalający.Zwykły.Najzwyczajniejszywświecie.
–Acocisięśniło?
Podrapałsiępopoliczku,całyczaspatrzącnamnieprzenikliwymwzrokiem.
–Cóż...Śniłosię,żetowszystkojestprawdą.
Spojrzałemnaniegozukosa,mrużącoczy.Znówzaśmiałemsięsmutno,aletymrazem
uśmiech spełzł mi z twarzy jeszcze szybciej, jakby miliard czerwi nagle wygryzł mi go od
środka,przeżuwającsmakowitąskóręwniesamowitymtempie.
Naszczęściesmyczyniemogłybyprzegryźć...
On też się jedynie uśmiechnął, urwał przyniesionemu przez sekretarkę kwiatkowi
gałązkę,przeżułją,poczymgłośnozabeczał.
Tomasz„MordumX”Siwiec
AllahuAkbar
...zabijajcieich,gdziekolwiekichspotkacie...
Koran2:191
Tojestdziwne,niezwykłeiinteresującemiejsce.
Wszyscyludziesąobłąkani.
Innezwierzętateżsąobłąkane.
Ziemiajestobłąkana.
Samanaturajestobłąkana.
MarkTwain,„Listyzziemi”
ListSzatana
Cwaniakiitchórze,dlaczegonieobrażacieAllahaalbokoranu?
ForumOnet
Ahmed Mudżaharr przekroczył granicę Polski dzięki programowi Ewy Kopacz, który
oferował pomoc ludziom dotkniętym okrucieństwami wojny. Sytuacja Ahmeda nie
wymagała ucieczki z Syrii, jednak w porozumieniu z szefostwem oddziału ISIS, w którym
zajmował się dekapitacją zdrajców, ustalono, że to będzie jego tak zwana święta misja. W
strukturach ISIS dokładnie monitorowano sytuację oraz nastroje społeczne państw, które
zdecydowałysięnapomocimigrantom.Polskaodstawałaodnormy,wktórejzotwartymi
ramionamiwitanouchodźców.
Na jednym z dokumentów infiltrujących docelowe państwa imigracyjne zrobiono
adnotację, że Polska jest krajem niezbyt ufnym, mało tolerancyjnym wobec przybyszów ze
wschodu oraz wrogo nastawionym do jedynej, świętej religii, jaką jest islam. W Polsce
dominowałochrześcijaństwo,aledowódcaoddziałustwierdził,żetotylkokwestiaczasu,aż
napolskiejziemizakorzenisięislamskąprawdę,aPolacypochylączołaprzedprawdziwym
bogiem,którymoczywiściejestAllah.AhmedmiałbyćdlaPolakówwłaśnietakimboskim
ostrzeżeniem,którenietylkowywołałobyunichrespekt,aletakżezmusiłoichdopokory.
Bardzo sprawnie pomagano terroryście wniknąć w tłumy uciekających imigrantów.
Postarano się, aby mógł on swobodnie przekroczyć polską granicę i zostać przyjęty jako
uchodźca. Ahmed otrzymał szczegółowe instrukcje, w jaki sposób ma się kontaktować z
innymi terrorystami przebywającymi w Polsce. To oni mieli zaopatrzyć go w broń i
materiały wybuchowe. Akt terroru, który postanowił przeprowadzić Ahmed, musiał mieć
potworną siłę oddziaływania, dlatego precyzyjnie wybrano miejsce ataku. Nikt nie
wyobrażałsobiewiększejtragediiniżcierpieniezadanedzieciomorazichrodzicom.Dlatego
jednogłośnie ustalono, że Ahmed ma sterroryzować jedno z przedszkoli, przekazać treść
ostrzeżenia i wysadzić się z kilkuletnimi bezbożnikami. Taki był plan. To była jego święta
misja.
Ahmed został umieszczony wraz z innymi uchodźcami w jednym z ośrodków,
przygotowanychpodichpobytwPolsce.Musiałdziałaćbardzoostrożnieorazniezdradzić
żadnych oznak powiązania z ISIS, także przed współtowarzyszami. Ci dezerterzy, jak to
zwykłmawiaćouchodźcach,równieżbylidlaniegoprzeszkodą.Ktośmógłgorozpoznaći
przekazaćinformacjęnajegotematpolskimsłużbom.
Ośrodkiimigracyjnebyłybardzosłabostrzeżone.Wymknięciesięnocąnamiasto
niestanowiłożadnegoproblemu.Towłaśniepodczasjednejztakichwędrówek,gdyzbierał
wywiadnatematswojejmisji,zbliżyłsiędoniegopewienmężczyzna.Jegopierwszychpięć
słówmiałobyćkluczemdoidentyfikacji„swojego”człowieka.Słowazostałypotwierdzone,
a Ahmed otrzymał szczegółowe informację, gdzie będzie mógł zaopatrzyć się w broń oraz
materiaływybuchowe.
–Towielkarzecz,bracie–powiedziałmężczyzna,ściskającAhmedowidłoń.–Wszystko
kuchwaleAllaha.
– Już za kilka tygodni stanę po jego prawicy – odparł Ahmed. – On będzie wiedział,
bracie,żepomogłeśmiszerzyćnasząwiarę.
AllahuAkbar...
Kiedy mężczyźni rozstali się i każdy z nich poszedł w inną stronę, zza rogu ulicy
wychynęła kobieta niskiego wzrostu. Chwilę wcześniej wpatrywała się w rozmawiających
mężczyzn. Znała ich bardzo dobrze. Szczególnie ich twarde pięści i bezlitosne poglądy.
Doskonale pamiętała, kiedy bojownicy ISIS, w tym Ahmed Mudżaharr, napadli na ich
wioskę,mordującjejmężaidzieci.Bezpodstawnieoskarżonojąoprostytucję.Taknaprawdę
niemiałaztymnicwspólnego,aletamnieliczyłasięprawda.Religiawymagałaofiar.Tak
jakwszędzieindziejnaświecie.
Ocalałatylkodlatego,żeprzeztrzydniudawałamartwą,leżącnieruchomowkałużach
krwi swojej rodziny. Bojownicy pobili ją bardzo dotkliwie, a następnie zgwałcił ją każdy
żołnierzznajdującysięwewiosce.Gwałconojąnawetwówczas,kiedyniedawałażadnych
oznak życia, a zakrwawione łono oraz rozerwany odbyt wyrzucał z siebie resztki kału
pomieszanego ze zmaltretowanymi wnętrznościami. Po kilku dniach odnaleziono ją
nieprzytomną,alewostatniejchwilizdołanouratowaćjejżycie.Kiedypokilkumiesiącach
gojenia się ran, tylko tych fizycznych (psychiczne nie zagoją się nigdy), stanęła na nogi,
postanowiła uciec z kraju w poszukiwaniu lepszego życia. Los chciał, że trafiła do Polski.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyła Ahmeda Mudżaharra na odprawie dla imigrantów,
pomyślała,żechybapostradałazmysły.Czyżbydemonyislamskichdiabłówpostanowiłyją
odszukać nawet tutaj? Potem jednak zrozumiała, że Ahmed przybył tu w zupełnie innym
celuniżona.Cowięcej–nawetjejnierozpoznał.Nicdziwnego.Takwielesięzmieniło.
Postanowiła śledzić mężczyznę, który spotkał się z Ahmedem. Wędrówka nie trwała
zbytdługo.Mieszkałcałkiemniedaleko,bozaledwiedwieprzecznicedalej.Zauważyła,jak
wchodzi do jednego z bloków, a po kilku chwilach dostrzegła, że zapala się światło w
mieszkaniunaparterze.Przezokołogodzinępróbowaławypatrzyć,czymężczyznamieszka
sam.Pokrótkimnamyślezdecydowałasięodwiedzić„dawnegoznajomego”.Terazjużnie
miałanicdostracenia.
Zapukała delikatnie do drzwi, jednocześnie wyjmując z torebki kilkukilogramowy
młotek.Zauważyła,żektośpatrzyprzezjudasza,alekiedymężczyznaotworzył,wiedziała,
że nie dostrzegł w niej żadnego zagrożenia. Miała tylko nadzieję, że nikt ze wścibskich
sąsiadów nie gapi się akurat przez wizjer. Potężny cios w czaszkę przywitał mężczyznę, a
tenrunąłdotyłunapodłogę.Kobietazamknęładrzwi,uważnierozglądającsię,czyabyna
pewno są tutaj sami. Teren był czysty. Poszukała w mieszkaniu jakichś starych szmat.
Związała facetowi ręce, zakneblowała usta i spokojnie czekała, aż jej dawny oprawca się
obudzi. Nastąpiło to około północy. Z trudem otwarł jedno nieuszkodzone oko. Drugie
spuchłooduderzeniamłotkiem.
–Pamiętaszmnie?–zaczęładelikatnymtonem.–Pamiętasz,comizrobiłeś?
Mężczyzna wybałuszył oko ze zdziwienia. Po jego minie było widać, że coś sobie
przypomina.
–Słuchaj.Niemamyzbytwieleczasu,apotrzebujęodciebieinformacji.
Kobieta sięgnęła dłonią do stolika obok i chwyciła kombinerki. Następnie przyłożyła je
dokroczamężczyzny,lekkościskającjegojądro.Zradościąobserwowała,jakwielkiekrople
potuściekająmuzzakrwawionegoczoła.
–Zapytamtylkoraz.CokombinujeciezAhmedem?Cochceciezrobić?
Facettrząsłsięjakosika,toteżkobietawyjęłamuzustszmacianyknebel.
–Gównocipowiem–syknąłisplunąłjejwtwarz.
Kombinerkizacisnęłysięmocniej.
Mężczyzna zawył, ale potężny cios młotkiem w zęby sprawił, że odechciało mu się
wrzeszczeć.
–Coplanujeciezrobić?
Oczywzakrwawionejtwarzyspojrzałynakobietę.Widaćbyłownichzarównostrach,
jakideterminację.
Kombinerkizacisnęłysięnadrugimjądrze
– Dość kurw... cha… – Zaczął seplenić, wypluwając kolejne porcje krwawej śliny. –
Ahmedmasięwypieodoliccwpowietserazemzdzeciakamizpseckola…
–Któregoikiedy?
–SamoąodowewssentrumWarssawy...Dokładniezacterytyhodnie…
–Nowidzisz.Bardzodziękuję.
Kombinerkizacisnęłysięcałkowicie.
Gęsta, kleista breja z jądra zachlapała podłogę oraz nogi mężczyzny. Facetem targały
wstrząsy i wył jak prosię, zatem kobieta włożyła mu kombinerki w przełyk i najpierw
zmiażdżyła, a następnie jednym zamaszystym ruchem wyrwała język. Krwawy ochłap
upadł obok jej stopy. Czuła się w pełni usatysfakcjonowana, patrząc na tego zdychającego
gnoja.Postanowiła,żezaczekajeszczechwilę,ażtenknurwykrwawisięnaśmierć,apotem
zajmiesięAhmedem.
Czterytygodniepóźniej
Ahmed starał się wtopić w tłum. Przemierzał ulice Warszawy naszpikowany
materiałami wybuchowymi. W lewej kieszeni bojówek znajdował się zapalnik. Wystarczy
jedno kliknięcie i stolica zadrży w posadach. Ahmed był bardzo szczęśliwy, że to jemu
właśnie przypadł zaszczyt poświęcenia się Allahowi. W swoim państwie będą go
wspominać jako męczennika i bohatera. Już na samą myśl jego kutas wydłużał się i
przeszkadzał w marszu do przedszkola. Plan był taki, że po prostu wejdzie tam jak do
siebie, porwie na ręce pierwszego lepszego dzieciaka, a potem zabarykaduje się z resztą i
ogłosi światu swoje przesłanie. Polacy mają się bać. Poczeka na prasę i telewizję. Wybuch
musiwidziećiodczućjaknajwięcejludzi.
Śmiało ominął małą, kolorową furtkę, którą przedszkolaki udekorowały drewnianymi
motylkami,iskierowałsięprostodogłównegowejścia.Drzwiniebyłyzamknięte.
– Chwała Allahowi – wyszeptał pod nosem, przedzierając się przez słabo oświetlony
korytarz.Miałzamiarwedrzećsiędopierwszejlepszejklasy,alejakiśżeńskigłoszawołałz
tyłu:
–Czekaliśmynaciebie,Ahmed!
Odwróciłsięipoczułmocnełupnięciewczaszkę.Jegoświatogarnęłyciemnościisilny,
pulsujący ból. Zanim zemdlał, zdołał jeszcze wychwycić czyjeś głosy. Dużo głosów.
Zupełniejakbyobokniegoznajdowałsięsporytłumludzi.
Ciemność.
Obudziłgonietylkopotwornybólczaszki,aletakżeniemiłosiernysmród.Jeszczezanim
otworzył oczy, zdał sobie sprawę, że to zwierzęce odchody. Trudno było jednoznacznie
stwierdzić, od jakiego zwierzęcia pochodzą, ale odór był tak duszący, że w jednej chwili
żołądekpodskoczyłmudogardła.Kiedysięocknął,dotarłodoniego,żejestzupełnienagi.
Jego zmarznięte ciało leżało w śmierdzących odchodach i umorusanej słomie. Niemal
wrzasnął,kiedyzorientowałsię,żeotaczajągodziesiątkirozwrzeszczanychświń.Tohańba
dla muzułmanina. Dopiero kiedy chciał się poderwać z ziemi, dostrzegł zardzewiałe
łańcuchy na nadgarstkach, stopach i szyi. Był zupełnie zdezorientowany. Nie miał pojęcia,
cosięstało.Czytopiekło?
Wyprostował się, otarł z twarzy świński kał i zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Po
przeciwnej stronie chlewu stało kilkudziesięciu ludzi. Wpatrywali się w jego zhańbione
obliczewzrokiempełnympogardyinienawiści.
–Kimjesteście?Comirobicie?–wybełkotałwyschniętymiwargami.
Przedtłumwyszłakobietawburcenatwarzy.AkiedyjejoczyspoczęłynaAhmedzie,
ten mógł przysiąc, że już kiedyś się w nie wpatrywał. Kobieta zdjęła burkę i cisnęła ją w
świńskie odchody. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, na kogo patrzy. Znał tę kobietę.
Błagałaolitość,kiedyrozpychałjąswoimsztywnymkutasem.
–Ijakcisiętopodoba,bohaterze?–zawołała.
– Co to ma znaczyć? – wrzasnął, szarpiąc łańcuchami na wszystkie strony. – Wypuście
mnie!
– Nie tak prędko. Najpierw chciałam cię poznać z rodzicami dzieci, które zamierzałeś
ukatrupićwprzedszkolu.
Ahmedstałjakwryty.Naglezacząłsobiezdawaćsprawę,wjakimznalazłsiępołożeniu.
–Pomyślałam:cobędzielepsze,wydaćciępolskiejpolicjiczypoinformowaćrodzinyo
tym,coplanujeszzrobićzichdziećmi?Pokrótkimnamyślewybrałamjednaktędrugąopcję.
Dlatego,jakwidzisz–powiedziała,wskazującdłońmi–razemzrodzicamipostanowiliśmy
założyć hodowlę świń na obrzeżach miasta. A właściwie świnek. Coś pożytecznego,
żebyśmy mogli od czasu do czasu przyprowadzać tutaj dzieciaki i pokazać im, na czym
polegahodowlaiogrodnictwo.Świnki–dodałazuśmiechem.—Tychybaniedarzysztych
zwierzątekzbytwielkąsympatią?
–Pomocy!!!–Zacząłnagledrzećsięwniebogłosy.–Niechktośmipomoże!
–Możeszwrzeszczećilesiłwgardle.Tutajitakniktcięniktnieusłyszy.Nasześwinki
lubią dużo jeść, a muszę cię ostrzec, że ostatnio karmiliśmy je wyjątkowo rzadko. Dlatego
uważaj,mogąbyćbardzogłodne.
Ahmedztrwogąrozejrzałsięnaboki.
–Zabierzciejeodemnie!–zawył,padającnakolana.–Błagam!!!
Zebrany tłum z uwagą przyglądał się tej obrzydliwej scenerii. Rodzice trzymali się za
ręceikilkoroznichsięnawetuśmiechało.
Jednaześwińjużoddłuższegoczasuwpatrywałasięwsmakowitykąsek,którydyndał
intruzowi pomiędzy nogami. Był siny z zimna i pomarszczony, ale prezentował się
wyjątkowo smakowicie. Wygłodniałe zwierzęta nie pozwoliły ludziom długo czekać na
egzekucję.Ahmedmiotałsię,kopałibiłnogaminawszystkiestrony,alenapierająceświnie
nie dały za wygraną. Jedna z nich chwyciła jego trzęsący się ze strachu pośladek i
wyszarpałazniegopotężnyochłapmięsa.Innazacisnęłazębiskanachudymprzedramieniu
i przez potworny kwik przedarł się głuchy chrupot łamanej kości. Biały,, ostry kikut
momentalnieznalazłsięwpaszczyinnegogłodomora.
KłapiącepaszczetargałyAhmedowiskóręiwłosy.Gdzieśwtymkrwawymkrajobrazie
słodkiej zemsty ktoś dostrzegł, jak świnie odgryzają oprawcy jądra i zdzierają skórę z
twarzy. Jeden z zebranych rodziców zawołał dla żartu: – Allahu Akbar! – a reszta
rozbawionych mu zawtórowała. Po kilkunastominutowej uczcie świnie odstąpiły od
posiłku. Ich zakrwawione pyski połyskiwały w świetle neonowych lamp. Ahmed jeszcze
żył.Jegonogizamieniłysięwkostneodnóża,naktórychjedyniegdzieniegdziewisiałjakiś
pominięty, mięsny ochłap. Z dolnej części brzucha wystawały ogołocone z mięsa żebra, z
kolei na prawej kości policzkowej zatrzymało się jego wypływające oko. Ahmed wydał z
siebieostatni,bolesnyoddechizszedłztegoświata,udającsięwprostdoraju.
AgnieszkaKwiatkowska
Świniobicie
Pamiętam z dzieciństwa, jak wygląda świniobicie. Dorośli bywali wtedy nerwowi i
przykazywali, aby nie łazić koło szopy, nie pałętać się pod nogami, a najlepiej siedzieć w
domu,naczterechliterach.Alepewnegogrudniowegodniazwiałambabciiprzycupnęłam
na werandzie, wiedziona ciekawością. Powietrze pachniało metalicznie, a niebo nad lasem
przybrało barwę krwi. A potem przyprowadzili świnię. Szła opornie, na postronku, ale
naglestanęła,zaparłasięnogami,ajazrozumiałam,cojązachwilęczeka.
I świnia chyba też to zrozumiała. Zaczęła krzyczeć, przeraźliwie i bezradnie, a ja
zeskoczyłamzwerandyiuciekłam;zatykającpalcamiuszy,biegłamprzezzaspy,byledalej
przed siebie. Goniło mnie zawodzenie skazanego na śmierć zwierzęcia, a potem był rów,
którego nie dałam rady przeskoczyć, zakrwawiona warga, drzewa nad moją głową i
padającynatwarzśnieg.
Iwreszciedwiesilneręce,którewyciągnęłymniezrowu.
***
…krew spływała mi po wardze. Zamrugałam. Nad sobą widziałam drzewa. Obrazy,
smakizapach,któreprzezchwilękotłowałysięwmoimumyśle,zniknęły,ajawróciłamdo
rzeczywistości.Poślizg,zktóregoniedałamradywyjść,rów,uderzenie.Pasboleśniewpijał
misięwciało.Ostrożnieporuszyłamnogami.Potemrękami,głową.Byłamunieruchomiona
wrozbitympodachowaniusamochodzie,dogórynogami,ależyłam!
Komórka, gdzie komórka? W torebce, torebka była na siedzeniu… Szarpnęłam się,
próbowałam się rozejrzeć, jednak pas trzymał mocno. Zaczęłam szukać zapięcia, ale gdy
tylko nieco się poruszyłam, zabolało mnie w plecach tak, że aż łzy stanęły mi w oczach.
Cholera. Cholera! Grudniowy wieczór, ciemno, zimno jak cholera, a ja leżę w rowie przy
małejdrodzenaskrajulasu,jakiśkilometrodnajbliższychzabudowań…
Aprzecieżzapowiadali,żetejnocynadejdziezamieć.
– Pomocy! Pomocy! – krzyknęłam, ale po chwili zdałam sobie sprawę, że to na nic. W
taką pogodę i w niedzielny wieczór mało kto tędy przejeżdża. Wszyscy siedzą w domach,
przytelewizjilubkolacji,patrząprzezoknanacorazmocniejsypiącyśniegimająnadzieję,
że ich nie zasypie. Kurwa, przecież ja tu zamarznę! Zaczęłam się szarpać, a gdy po raz
kolejnyprzegrałamwalkęzpasem,zrozumiałam,żetylkocudmożemnieuratować.
Iwtedycośzastukałowbocznąszybę.Dwiesilneręcewyciągnęłysiędomnie…
Nie. Nie. Znów przez moment zdawało mi się, że wróciłam do wypadku sprzed
dwudziestukilkulat,jednakzłudzenietrwałotylkoprzezsekundę,apotemzniknęło.Ktoś
stukał w boczną szybę, widziałam pochylającą się nade mną twarz, a potem otworzyły się
drzwiauta.Śniegsmagnąłmniepotwarzy.Zoddalidoleciałydomnieurywanesłowa:
–…pasy?Możepani…?
Nie rozpoznałam go wtedy, było za ciemno. Drzwi uchyliły się szerzej, czyjaś dłoń
odpięła mi pas, a ja zrozumiałam, że jestem uratowana. Siwowłosy mężczyzna ostrożnie
chwyciłmniewpół.
–Przytrzymampanią,bosiępanizsunie…
–Proszęmniewyciągnąć–wychrypiałam.
–Możelepiejzadzwoniępopogo…
– Nie! – Prawie krzyknęłam. – Nic mi nie jest! – Poruszyłam nogami i niezdarnie
zaczęłam się gramolić z siedzenia. – Tylko się trochę potłukłam, ale to nic. Niech mi pan
pomożewyjść…
Pochwilistałamjużnapoboczu,nauginającychsięnogach,dopieroterazświadoma,jak
mocno jestem poobijana. Prawe ramię rwało, podobnie jak prawa kostka. Z trudem się
wyprostowałam.Ostrożniedotknęłamwargiizdumiałamsię,ponieważniebyłarozcięta.A
przecież dałabym głowę, że czułam krew… Nie. To było tylko złudzenie. W dzieciństwie
wpadłamdorowu,potłukłamsięichybapodwpływemszokuprzypomniałamsobie…
A potem spojrzałam na swojego wybawiciela. Na jego ręce. I już wiedziałam, kto mnie
uratował.Odruchowocofnęłamsię,aletylkonakrok.Zrobiłomisiębardzogłupio.
–Ja…–zaczęłam.
–Nieszkodzi–przerwał,choćwtoniejegogłosupobrzmiewałairytacja.–Dapaniradę
chodzić?
–Chybatak.Muszęjakośdotrzećdodomu…
Patrzyłnamnie,jakbysięnadczymśzastanawiał,ajausilniestarałamsięniespoglądać
munaręce.Zwłaszczanatęzakończonąkikutem.Przeniosłamwzroknatwarzczłowieka,
którym straszono nas, kiedy byliśmy dziećmi. Którym sami się straszyliśmy, gdy jako
dzieciaki biegaliśmy po wsi. Zawsze uciekaliśmy, jeśli przypadkiem zdarzyło się nam na
niegonatknąć.Aonchadzałsobiewolno,opłotkami,żyłnauboczuistarałsięunikaćludzi.
Czasemjednakbywało,żegdzieśwoddalizamajaczyłanamjegosylwetka.
Człowiek, który szuka swojej dłoni. Tak gadały dzieciaki, strasząc młodszych historią
świniarza,którystraciłdłoń,aterazchodzipowsi,zaglądawokna,stukawszybyipytao
zgubę. Gdy byłam mała, wierzyłam, że będzie tak chadzał do końca świata. Potem trochę
dorosłam, poszłam do liceum, wyjechałam na studia i nie byłam już tym małym,
strachliwymdzieckiem.
–Mojatorebka…–Przypomniałamsobie.Zaczęłamzaglądaćdosamochodu,aletorebka
musiała spaść z siedzenia i pewnie leżała gdzieś w kącie. – Do licha, przecież mam tam
dokumenty,komórkę…
– Teraz jej nie znajdziemy – przerwał spokojnie mężczyzna. – Jeśli da pani radę,
podejdziemydomnie.Totylkokilkasetmetrów.Zadzwonipaniodemniedorodziców,to
paniąprzywiozą.
Skinęłam głową. I tak ruszyliśmy, ja oparta na ramieniu starszego mężczyzny,
kuśtykając.Wiałocorazmocniejigdydotarliśmydodomu,czułam,żekręcimisięwgłowie,
a twarz piecze z zimna. Drwęcki – dopiero teraz przypomniałam sobie jego nazwisko –
otworzył drzwi. Mała, niska chata nie sprawiała z zewnątrz przyjemnego wrażenia –
wyglądała,jakbywtopiłasięwziemię,przycupniętaiponura–alegdyweszłamdośrodka,
a gospodarz zapalił światło, zobaczyłam skromne, choć czyste i zadbane pomieszczenie.
Ciepło,jakciepło…Osunęłamsięnapierwszezbrzegukrzesłoichybadopieroterazdotarło
do mnie, że cudem uniknęłam zamarznięcia. Poczułam, że pod powiekami zbierają mi się
łzy.
–Jakijesttelefondopaniojca?–spytałDrwęcki.
Szczękajączębami,wydukałamznanynapamięćnumer.
– Świetnie. – Drwęcki zapisał go w komórce. Podniósł wzrok, spojrzał na mnie i
uśmiechnął się. Zanim zdążyłam podziękować, odłożył telefon, podszedł do mnie i nagle
uśmiech spełzł z jego twarzy. Nie zdążyłam zapytać, co się stało. Zobaczyłam tylko lecącą
kumniepięść,apotemgłowaeksplodowałamibólemijużniczegoniewidziałam.
–Co…?Cosięsta…?
Powoliodzyskiwałamprzytomność;równiepowolizaczynałampojmować,cosięstało.
Gdy się ocknęłam, siedziałam wciąż na tym samym krześle, ale unieruchomiona.
Sukinsynzwiązałmniejakbaleronsznurami,którewbijałymisięwciało.Napoczątkunie
bardzo rozumiałam, o co chodzi – to chyba zły sen? – poruszyłam głową i aż syknęłam z
bólu.Ręce,nogi–niemogęwstać,cotakboli?Icojamamwustach?Ostrożnieporuszyłam
wargami–boli!Końcówkąjęzykaprzejechałampozębach.OJezu,nie,zęby!
–Świniobicie–zarechotałDrwęcki.Drgnęłamnadźwiękjegogłosu,aonwynurzyłsięz
zaciemnionegokąta,zktóregoobserwował,jakodzyskujęprzytomność.
–Ty…ty…
– Bić świnię – ciągnął spokojnie, z lekkim uśmieszkiem. Podszedł do stołu, usiadł na
krześle tak spokojnie, jakby siadał do obiadu. – Bić świniarza, tak? Ja wam teraz urządzę
świniobicie…
–Człowieku,alezaco?Zaco?–wyjąkałam.–Jakim„nam”?Cojacizrobiłam?
Spojrzałnamniezłymwzrokiem.
– Dawne grzechy rzucają długie cienie – wymamrotał. – A oko za oko, ząb za ząb. –
Wyciągnął w moją stronę obrzydliwy, odsłonięty kikut. Odruchowo odchyliłam głowę,
pewna,żemniedotknie.
–Niebójsię–zarechotał.–Dlaciebieprzygotowałemcośinnego.Tybędziesznakońcu.
–Najakimkońcu?–wyszeptałam.Inaglezaczęłamrozumieć.–Tata!OBoże,tata!
_Tata,tata–przedrzeźniłmnie,wciążmachającmiprzedtwarząokaleczonąkończyną.
– Zabawne to było, co? Wyśmiewanie się z kaleki bez dłoni, robienie z niego straszaka?
Kiedyśmiałemwłasneświnie.Apotemmitowszystkozabraliście…–Mięśnieszczękimu
zadrgały.–Latamiczekałemnaokazję.Jawampokażę,jaksięurządzaświniobicie.
–Ty…tyświrze!–wybuchnęłam.–Ktosięzciebiewyśmiewał?Dzieci?Nalitośćboską,
byliśmytylkodziećmi!Iktocicośzabrał?Mójtata?Zostawgowspokoju!!!–Zaczęłamsię
szarpać,alesznurytylkomocniejwgryzłymisięwciało.
–Tomizabrał!–Drwęckiszturchnąłmniekikutemwpoliczek.Wrzasnęłam;dopiero
teraz zdałam sobie sprawę, że twarz mam napuchniętą i obolałą. – Pamiętasz, jak kiedyś
zwiałaśpodczasświniobiciawlas?Zimą?Jakcięznalazłemwrowie,nawpółzamarzniętą?!
Poczułamwustachsmakmetalu.Smakkrwi.Zabiliświnię…
–Leżałaśwtymrowienawpółnaga,wsamejtylkokoszulce.Zaniosłemciędodomu,do
rodziców. Tfu! – Splunął. – Gdybym wiedział, jak to się skończy, to bym sobie poszedł w
pizduitakcięzostawił.Aty,szmato,powiedziałaśrodzicom,żektośbyłztobąwlesie.Że
cięrozebrał,kazałsiędotykać.Pokazałaśpalcemnamnie,żetoja!–mówiłtakszybko,aż
tryskałykropelkiśliny.–Ajacięnawetniedotknąłem!Izatoobcięlimirękę!
Patrzyłamnaniegozezgrozą.
–Ależemójtata…?Rękę?
–Tak,twójkochanytatunio!Chwycilimniewparuchłopa,zaciągnęlidoszopy.wygonili
babyitamwymierzylikarę.Zato,żeuratowałembachoraodpewnejśmierci!Świniobicie!
Tak rechotali, kiedy umierałem z bólu, a oni pluli na mnie i kopali! Obcięli mi rękę…
zostawili,abymzdechł…
–Nie!Nietata!Toniebyłamja!
Patrzyłam prosto w oczy starszego, przeżartego nienawiścią człowieka i głos powoli
zaczynałmisięłamać.
–Musiałeśsiępomylić…
Drwęckijakbysięuspokoił.Znówsięuśmiechał.
–Ajednakjużniejesteśtakapewna,co?
Naglezamilkł.Zerwałsięnanogiizacząłnasłuchiwać,wpatrującsięwdrzwi.Pochwili
do moich uszu dobiegł odgłos kroków. Drwęcki błyskawicznie rzucił się w kąt. Po chwili
wynurzył się stamtąd z siekierą w dłoni. Nie spuszczając ze mnie wzroku, zaczął się
przesuwaćwzdłużściany.Poruszałsięzwinnie,niczymkot.Zuśmiechemuniósłsiekierę.
Drzwiotworzyłysięidośrodkawpadłtata.Odproguwrzasnął:
–Cośtyjejnagadał,ty…?!
Zamilkł,ajegooczyrozszerzyłysię,gdymniezobaczył,przywiązanądokrzesła.Iwtedy
odzyskałam głos. Zaczęłam krzyczeć, aby uciekał, ale było już za późno. Za późno! Ręka
Drwęckiego wykonała jeden szybki zamach, a ostrze trafiło w cel; rozległo się głuche
łupnięcie.
Tata znieruchomiał. Nie pamiętam, czy nadal wtedy wrzeszczałam czy już
wymiotowałam,aledokońcażycianiezapomnęwyrazujegooczuitegozdumienia,jakby
pytania „jak to?”, kiedy odwracał się powoli, z rozłupaną czaszką, z której chlustała krew.
NatwarzyDrwęckiegowidniałybiałekawałkimózgu,którenaniegobryznęły–spokojnie
wytarł je kikutem, patrząc, jak ciało mego taty zaczyna wiotczeć i w końcu osuwa się na
podłogę. Usłyszałam głuchy dźwięk, gdy głowa uderzyła o ziemię. Jak sparaliżowana
patrzyłamnaciałotaty,drżącejeszczewprzedśmiertnychkonwulsjach.Drwęckispokojnie
odstawiłsiekierę.Najegotwarzyniebyłowidaćżadnychemocji,gdyuniósłnogęwciężkim
bucie.
–Nie!Nie!!!
Szarpałamsięjakoszalała,niezwracającuwaginasznury.Bezskutecznie.Niebyłamw
stanieniczegozrobićiniewiem,czemunieodwróciłamwtedygłowy.Jakbezwolnakukła
patrzyłamnaDrwęckiego,któryopuściłnogęijednymruchemzgruchotałczaszkę.Apotem
wolno,jakbyzmściwąsatysfakcjązacząłrozcieraćpodeszwąmózg,krewiodpryskikości.
Klep,klep.Ktośuderzałmniewpoliczek.
–Atywynocha.
Powoli otworzyłam oczy. Leżałam na podłodze w kałuży własnych wymiocin, ledwo
żywazbólu.Nadgarstkiikostkipaliłyżywymogniem.Próbowałamcośpowiedzieć,jednak
gardłoiwargimiałamzbytsuche–wydałamzsiebietylkopisk.Podniesionomnienanogi
jednym silnym szarpnięciem. Zamrugałam. Tępym wzrokiem wpatrywałam się w
zakrwawionykłębektużobokdrzwi.Wkałużękrwi.W…tatę.Wto,cozniegozostało…
–Won.–Drwęckipchnąłmniewplecy.Upadłamnaczworaka,zaczęłamsiębezradnie
czołgać w kierunku drzwi. Plułam, krztusiłam się resztkami zalegających w ustach
wymiocin, charczałam. W końcu się podniosłam, najpierw na kolana, potem, trzymając się
klamki, stanęłam na nogi. Wyjść, wyjść stąd, jak najdalej… Oparłam się o futrynę,
otworzyłamdrzwi.Lodowatepowietrzeuderzyłomniewtwarz,awrazznimpłatkiśniegu.
– Sprawę z twoim ojcem mam już załatwioną – zaszeptał Drwęcki. Jego nieświeży
oddech musnął mi kark. – A teraz n a s z e porachunki. Oko za oko, ząb za ząb,
pamiętasz?
Inimzdążyłamzareagować,znówzatańczyłasiekiera.
Mróz,krew,migająceświatła,przeraźliwewyciesyren.Przebłyski,kiedytotraciłam,to
odzyskiwałam przytomność. Unosiłam się nad ziemią w ciepłym, bezpiecznym kokonie,
niczymwhamaku.
Jakdobrze.Odpływam.Nicnieboli.
Niewiele pamiętam z tych kilku późniejszych dni. O tym, że dotarłam jak automat do
najbliższych zabudowań, zastukałam do drzwi i gdy mi otworzono, zemdlałam na progu,
dowiedziałam się po jakimś czasie, gdy już pytałam, bo chciałam wiedzieć, co się wtedy
działo. Wtedy też powiedziano mi, że policja, zaalarmowana przez sąsiadów, znalazła
Drwęckiegozpoderżniętymgardłem.
Ajatrafiłamdoszpitala,podopiekęnajlepszego–jakmawiano–zespołuchirurgóww
tej części Polski, który zrobił wszystko, aby uratować mi prawą dłoń, odciętą jednym
ruchemsiekiery.
Tak…Chirurdzybylirzeczywiściespecjalistamiwswoimfachu.
Alenawetoninieuratowalimidłoni.
***
Nadchodzijesień,ajapowolizaczynamwychodzićzdomu.Mojebezpiecznekrólestwo,
pełnemebliwjasnychodcieniachikolorowychpoduszek,zaczynamniejużnudzić.Prawdę
mówiąc, już nim rzygam. Wychodzę więc na spacery, zwykle późnym popołudniem, bo
nabrałamnawykuwstawaniawpołudnieidługiegopolegiwaniawłóżku.
Zwykle omijam główną drogę. Okrążam dom i znikam w lesie – tam mam znane mi
ścieżki,poktórychmogęspacerowaćnawetwnocy.Aletegodniawchodzędolasutylkopo
to, aby dojść nim do końca wsi i wyjść na główną drogę, w miejscu, gdzie stoi chałupa
Drwęckiego.
Pojawiam się przed domem dokładnie w chwili, w której otwierają się drzwi i na
podwórko wychodzi mężczyzna. Koło czterdziestki, szczupły, niepozorny. Staję przed
furtkąiczekam.MłodszyDrwęckizbliżasię,wyraźniezdziwiony.Niewie,kimjestem.Ale
gdypodchodzi,dostrzegarękawiczkęnalewejdłoni–itylkonalewej.Kikutprawejkryje
sięwrękawiepłaszcza.
Wstrzymujeoddech.
–Ja…–zaczyna.–Topani…
Jest zakłopotany, widzę to. Stoję w milczeniu, bez wrogości, ale też nie ułatwiam mu
sprawy.
Aonzaczynamówić.Szybkoinieskładnie.Poprostuopierasięofurtkęiwylewaswoje
żale.Jakbychciałsięusprawiedliwić,żejestsynemmordercy,jakbyoczekiwał,żegouścisnę
ipowiem:„Jużwszystkowporządku”.Zrzucaprzymnieciężartychwszystkichlat,kiedy
mieszkałtujeszczezmatkąiojcem.
– Miał ciężką rękę – mówi. – I był bardzo prawy, ale nie był dobrym człowiekiem.
Zamykał się w swoim świecie, w którym czuł się jedynym praworządnym. A gdy ktoś
złamał jego zasady, ponosił tego konsekwencje. Ale… – wzdycha, patrząc na mnie z
rezygnacją.–Poprostuniewierzę,żeonmógł…
–Wcopanniewierzy?
– W to, co on pani… no, wtedy, kiedy była pani dzieckiem. Nie, ja go nie bronię. On
zabił.Aleto…
Wzruszamramionami,wzdrygamsię.
–Brr.Chłodnosięrobi.
–Jakbypanichciała,tomoże…–Znówsięwaha.–Mogęzrobićpanicościepłego,jakiejś
herbatyczycoś…
Kiwamgłową.Gdywchodzęnapodwórko,dostrzegam,żedrogąidzieLichocki,jedenz
przyjaciółtaty.Widzę,żepatrzynamniewosłupieniuiwiem,oczymmyśli.
(cotadziewczynawyrabia?Onagadaztymgościem?)
Pewniesiędziwi,żetakswobodniewchodzędodomu,wktórymstaryDrwęckidokonał
masakry.Aleniebojęsię.Niemamczegoanikogo.Wsumietoszkodamitegojegosyna.
(zdurniałachyba.Alecojasiębędęwtrącał,wkońcutenstaryświrjużzdechł,amłodychybanie
jesttakpojebanyjakjegoojciec)
Dopieroterazrozglądamsięswobodniepopokoju.Synwymieniłmeble,położyłdywan,
ale na ścianie wiszą stare obrazy, niepasujące do wystroju wnętrza. I krucyfiksy. Trochę
świętychobrazków.
–Panaojciecbyłreligijny?–pytam,wskazującpalcemścianę.
(icałeszczęście,żenieżyje.Łaziłpotejwsi,aczłowiekspaćspokojnieniemógł,boniewiadomo,
comógłwywinąć.Szkoda,żeśmygoodrazuniezatłukli.Mówiłemcałyczas,żebyzabićgościa,ale
Lucekpowiedział,żenie,żebyłapęobciąć.Awiadomo,byłojcemtejmałej,toondecydował,cozrobić)
–Nibybył–odpowiadamłodyDrwęcki.–Dokościołachadzałconiedziela.Ależebybył
jakiśpobożny,toraczejniebardzo.
– Pamiętam – mówię wolno – że wierzył w powiedzenie o grzechach ojców, za które
płacądzieci…
–Otymnigdyodniegoniesłyszałem.Alejeślitopanipowiedział…wtedy…topewnie
byłjużpoprostuoszalałyznienawiści.–Mężczyznapotrząsagłową.–Totalnabzdura.
(całe szczęście, że nie żyje. I szczęście, że wtedy mi się nawinął z tą małą. Ledwo zdążyłem
uciec…Ślicznabyła,takieuroczemaleństwo…Małobrakowało,abyłbymnieprzyłapał.Itakmnie
niewidział,aledobrze,żenieżyje.Adziewczynaniczegoniepamięta.Pókicojestembezpieczny…)
–Iżeokozaoko,ząbzaząb.Alemapanrację,tobzdura.Takmówiczłowiekopętany
dawną,zapiekłąnienawiścią…
Botojestbzdura,myślę.Okozaoko,owszemtogłupota,ale…
Uśmiecham się lekko i swobodnie do gospodarza. Lewa ręka mi drży, ale on tego nie
widzi.Palcezaciskająsięmocno,jakbyobejmowałyrękojeśćsiekiery,którależywszopiei
czeka,byodpłacić…
…dłońzadłoń!
Klatkakości
JohnEverson
Byłpiękny.Stworzonydziękimrówczejpracyigeniuszowi.Potygodniachprzygotowań,
godzinachpowolnegopolerowania,uważnegorzemiosłazostałwreszcieukończony.Stółdo
krępowaniacałegociała.Zrobionyzestali.Drewna.Skóry.Ikości.
–Sztukadlacałejrodziny–zachichotałDan.
–Myślisz,żewytrzyma?–spytałaMelissa,unoszącbezwłosąbrew.
Wzeszłymmiesiącuwygoliła,wyskubałaiwydepilowałakażdyzelśniących,czarnych
włosów na swoim ciele, w prezencie na jego urodziny. Przez kilka następnych dni ich
małżeńskiepłynymiłościpokryływiększośćpowierzchniwdomu.
–Czymyślę?Jawiem!Zobacz.
Pokręciłgigantycznym,szkieletowymkołemznajdującymsięprzykonstrukcji.Zwinięty
łańcuch,ułożonypodczarną,drewnianąramą,naprężyłsięistojącanastoleklatkazaczęła
się unosić w stronę podpórki. Osiągnęła najwyższą możliwą pozycję i zatrzymała się.
Drgała, kości uderzały o kości, ich pobrzękiwanie brzmiało jak stłumiony dźwięk
dzwoneczkówwietrznych.Dansięgnąłpokajdanynaręce.Dwiekościramienneodstawały
wyraźnie od drewna. Trzecia spoczywała pomiędzy nimi, utrzymywana w miejscu przez
stalowe szpile wbite mocno w jej nasady. Główki szpil nie wyślizgiwały się dzięki
krótkiemu łańcuchowi, przypiętemu do nich karabińczykami. Dan złapał środkową kość
kajdan i szarpnął nią. Stół zachwiał się lekko, ale kość nie złamała się, szpile pozostały na
swoichmiejscach,gwoździeprzytwierdzającekościramiennedopodstawyniepuściły.
–Tak,kochanie,gdymniewtymumieścisz,będęcałytwój.
Melissa przemieściła się powoli przez pokój, by stanąć przed konstrukcją. Jej oczy
zapłonęły od zdrożnych myśli. Wyciągnęła chudą, białą rękę i dotknęła żeber klatki, która
wyglądałajakszkieletjakiejśmitycznejbestii.Dwieczaszkiprzytwierdzonododrewnianej
ramy, by stanowiły podporę dla żywej głowy. Tuż pod nimi znajdowały się trzy kościane
uchwyty,mającedociskaćszczękiwięźniadostołu.Nazewnętrznychkrańcachdrewnianej
ramy, po lewej i prawej stronie, umieszczono po dwa kajdany z kości – jedne na łokieć i
drugienanadgarstek.Ześrodkakonstrukcjiwystawałyrzędyżeber.Przytwierdzonojedo
boku stołu za pomocą stalowych szpil, które działały jak zawiasy. Ich końcówki
podczepionodohakównablacieskórzanymipasami,byumożliwićdopasowanieuchwytu
dotaliiunieruchomionego.Nadoleznajdowałysiędwakajdanyztrzechkości,pojednym
na każdą nogę, a pod nimi do ramy przyczepiono dwie czaszki. Czerepy osadzono w
wąskimrowkuwydrążonymwdrewnie,dziękiktóremumożnabyłonimiporuszaćwgóręi
w dół tak, aby stopy więźnia spoczywały dokładnie na nich. Melissa głaskała dłonią kość
ciemieniową jednej z czaszek. Jej druga ręka wślizgnęła się pod luźny, biały t-shirt z
bawełny.Danspostrzegł,żesutek,któregoakuratniemasowała,wybrzuszasiępodcienkim
materiałem,domagającsięuwagi.
–Teraz?–zapytał,botwarząkobietyzawładnęłanaglepustka,ajejdolnawargaopadła
ciężko.
– Przynieś mi futro. – Oddychała głośno, nie odrywając dłoni od czaszki ani piersi.
Wepchnęła palce do oczodołu, podczas gdy jej kciuk sunął po pokrytym żółtymi cętkami
szczycieczerepu.Danopuściłpiwnicęprawiebiegiem.
Kiedy wrócił, Melissa była już naga, jej ubranie leżało porzucone na środku podłogi
wyłożonejzielonymipłytkami.Ocierałasiękroczemoczaszkęimówiładoniejczule:
– …zawsze chciałeś dostać się między moje nogi, prawda? Aaach, panie Bernie, tak.
Zawszechciałeśwbićwemniezęby,prawda?
PotemodwróciłasięiwyciągnęłaręcedoDana.
Mąż rozłożył przed żoną swój stosik futer i zaczął ją przyodziewać. Wiewiórki, które
zabił dla niej procą w ogrodzie, przykryły ramiona. Szop, którego zobaczyli w leśnym
rezerwaciepodczaspikniku,rozciągnąłsięnakształtnymbrzuszku,zawiązanynaplecach.
Dziurpokulachwjegogłowiepraktycznieniebyłowidać.KróliczymiskórkamiDanowinął
jej uda, zakrywając tatuaż przedstawiający niebiesko-białego węża, który owijał się wokół
lewego uda. Szyja i głowa gada kładły się na łonie, oczy spoglądały kilka centymetrów
sponad wygolonej szparki pomiędzy nogami. Cienki, różowy język znikał między
pomarszczonymipłatkamiłososiowejskóry.
Dan myślał, czy nie dołączyć do węża, ale wiedział, że wtedy nie zdołałby się
powstrzymać.Chciałzrobićtojaknajlepiej–dlaniej.Podniósłszyresztkiskóryzerwanejz
padliny, zawiązał wianuszki z piór wróbla wokół nadgarstków Melissy. Potem wstał,
spojrzał w błyszczące, czarne oczy swojej żony i zaczął prędko rozpinać koszulę oraz
spodnie,pozwalającimopaśćnapodłogę.Rytuałrozpaliłichoboje.
–Czyterazjesteśwystarczającozwierzęcadlamnie?
Jej biała, łysa głowa pochyliła się, by przyjrzeć się ciału. Futra nie zakrywały jedynie
sromuipiersi.
–Nie.Nadalczujęsięodsłonięta.Zaofiarujmiwięcej.–Usłyszałznanąodpowiedź.
Danprzeszedłprzezpokójkustojącemunapodłodzeakwariumizdjąłzniegopokrywę.
Wrócił z szarą myszą, skrobiącą pazurami powietrze pod jego dłonią. Melissa
zaakceptowaładar.Złapałaogongryzoniaiuśmiechnęłasięwyczekująco.Jejoddechstałsię
głośniejszy, kiedy Dan uniósł dłonie, jakby w geście błogosławieństwa. Nagle klasnął,
zgniatającszarpiącąsięmysz.Taeksplodowała.Rozłączyłdłonie,pokrytewnętrznościami.
Zdzikością,aleiczułościązacząłsmarowaćkrwiązwierzęciapoliczkiżony,łysączaszkęi
piersi. Potem wziął truchło z jej rąk i ruszył w stronę akwarium. Kiedy powrócił, zadek
myszy był już przebity przez srebrny pierścień. Doczepił go do identycznego kółka, które
zdobiłolewysutekMelissy.Ciężargryzoniapociągnąłpierśdodołu.Melissaoblizaładolną
wargęizajęczała.
W końcu nadszedł jego czas. Dan oparł się o ich nową zabawkę, czując, jak zimne,
nierówne powierzchnie kości wbijają się w jego plecy i pośladki. Wsparł się nogami o
czaszki u stóp łoża i ułożył odpowiednio ręce. Melissa, z krwią połyskującą na jej
porcelanowej,delikatnejjakudzieckaskórze,zbliżyłasię,byzałożyćmukajdany.
Odczepiłajedenłańcuch,potemdrugi,pozwalającmającymdociskaćłokcieinadgarstki
kościom zwisać z kości-słupków, do których je podczepiono. Jedwabistym dotykiem
kochankiujęłaramięmęża,uniosłajeipołożyłanamiejscu.Pchnęłananieśrodkowekości,
wsunęła szpile w wydrążone w nich dziury i przypięła łańcuch. Powtórzyła czynność
kilkukrotnie, krępując drugą rękę i nogi. Mięśnie Dana napięły się, gdy sprawdzała, czy
każdy uchwyt jest zaciśnięty najmocniej jak się da. Zamknęła penisa w zmodyfikowanej
miednicy, a on natychmiast stał się sztywny jak kość. Dan czuł, że jądra zaraz zostaną
zmiażdżone,alekutasstałwgotowości,wystajączwywierconejwcześniejdziury.Wreszcie
Melissa opuściła mu obojczyk na szyję, przyciskając jego głowę do stołu. Gdy kończyła
przyszpilaćostatniłańcuch,Dandmuchnąłnajejokrwawionągłowę,byzwróciłananiego
uwagę.Spojrzaławgóręiuśmiechnęłasię.
–Wszystkiegonajlepszego,kochanie–powiedział.
–Otak–zgodziłasię–napewnodostanęto,conajlepsze.
Odsunęła się, by przyjrzeć się swemu dziełu. Dan był smakowicie nagi, prawie tak
bezwłosy jak ona. Nie zgodził się na ogolenie głowy, ale poddał się reszcie depilacyjnych
zabiegów.Jegonogibłyskałybrązempodbiałymikośćmi,któreprzytwierdzałyjedostołu.
On lubił słońce, ona księżyc. On był opalony i muskularny, ona – blada i drobniutka.
Naprawdęjesteśmyjaknocidzień,pomyślała,alegdysięspotkaliśmy…
–Mamdlaciebieniespodziankę!–oznajmiłaiwbiegłanaschody.Dansłyszałszelestyz
kuchni,odgłosyotwieraniaizamykaniaszuflad,uderzeniametaluoblat.
Zbiegła po schodach z rękoma schowanymi za plecami. Dan wstrzymał oddech, gdy
pojawiła się przed klatką i wyciągnęła dłoń. Potem wypuścił powietrze z uśmiechem.
Melissatrzymałabutelkęszampana!
–Pomyślałam,żepowinniśmygoochrzcić–zachichotała.
Przyłożyłaszyjkębutelkidoswojejobnażonej,jużpołyskującejwaginy.Zaczęłaskakaćw
góręiwdół.Pianawypłynęłazeszparkiispłynęłaporęku,byskapnąćnapodłogęjakubita
sperma.Potemuwolniłanagromadzoneciśnienieispienionyalkoholwystrzeliłnajejtwarzi
nakościkrępująceDana.Przyłożyłaszyjkędojegoust,upiłtrochę,choćwiększośćściekław
dółpopoliczkach.Melissanapiłasięponim,potempostawiłabutelkęnapodłodze.Włożyła
jegoopadającegopenisadownętrzaswoichust,schłodzonychszampanem,idoprowadziła
go z powrotem do pełnej erekcji. Zakręciła kołem i Dan leżał już na plecach. Po chwili
usiadłananimokrakiem,łapiącsięprzytrzymującychgożeberdlarównowagi.
Danutonąłwdoznaniach–wdreszczykubyciawięźniem,wperwersjibyciadotykanym
przezkości,kąpieliwalkoholuiseksu.Melissatakżeosiągnęłaekstazę–uderzałakroczem
wprzytrzymującągomiednicęjakmłotem.Późniejpochyliłasię,zlizałaszampanowełzyz
jegopoliczkówizaśmiałasię.
–Lubiszswojąklatkękości,Danny?
Wydałzsiebiepotwierdzającestęknięcie.
–Wiesz,żejesteśchorym,popierdolonymdraniem?
Teżsięzaśmiał.
–Przyczyniłaśsiędotego.
–Podobałocisięrozkrajaniemamusiitatusiadlamnie,Danny?
–Tak.
Gdyusłyszałajegoodpowiedź,zajęczałajakgwiazdaporno.
–Podniecałocięwrzucanieciałdokwasu,prawda?
Kiedy przywołała to wspomnienie, Dan zaniósł się śmiechem, a Melissa zaczęła jęczeć
jeszczegłośniej.
–Tejnocynietylkojaniemogłemprzestaćdochodzić–przyznałsię.
Szeptałaioddychałaniemalszaleńczo.Myszzawieszonanapiersiwierciłasięjakżywa,
rozciągając sutek, drapiąc pazurkami jej klatkę piersiową, gdy kobieta poruszała się na
swoimmężu.
– Zawsze mówiłeś, że wiążą ci ręce, a teraz n a p r a w d ę cię wiążą, Danny.
Mogłabym zejść teraz z ciebie, nie zdołałbyś nawet drgnąć, musiałbyś czekać, aż wrócę.
Możetakwłaśniezrobię?
Zdjęławargisromowezjegopenisa,drażniącsięznim.
–Nie,nieidź–błagał.–Zerżnijmniemocno.
–Tak,zasługujesznato–zgodziłasię,opuszczającsięnaniegozpowrotem.–Stanąłci,
gdypostanowiłeś,żewsadziszmiędzynaskość,naktórejrosłacipatwojejmatki,prawda?
Dziwimnie,żenieschlapałeśsię,jaktylkopostawiłeśstopęnagłowiestarego,poczciwego
tatuśkaBerniego.
–Prawiesięwtedyspuściłem.–Ztrudemłapałpowietrze.–Izaraztrysnę!
Zaczęłaporuszaćsięszybciejizarazskończylioboje,zawodzączrozkoszy.Stoczyłasięz
niego,potemułożylisięwpozycjisześćdziesiątdziewięć,bymogliwylizaćsięnawzajemdo
czysta.
Dopili szampana i zaczęło kręcić mu się w głowie, a do jego uszu dobiegło buczenie.
Dopiero po chwili zorientował się, że to elektryczna golarka. Melissa stała gdzieś za nim i
naglezrozumiał,cogoczeka.
–Nie!–krzyknąłrozpaczliwie.–Obiecałaś,aniwłosanagłowie!
–Przepraszam,Danny–powiedziała.
Okaleczonamyszdyndałamunadtwarzą,kiedyżonagoliłaczubekjegogłowy.Dziesięć
minutpóźniejprzyglądałsięswojejłysejczaszce,odbijającejsięwlusterku,którepodsunęła
Melissa.
Stanąłmuodtego.Kobietawspięłasięznowunastół,pocierającpiersipozostałościami
gęstej,brązowejczuprynymężaiwsadzającjesobiemiędzynogi.Włosyprzyklejałysiędo
lepkiej mysiej krwi na jej ciele, przykrywały bezbronnego, odsłoniętego Dana. Położyła się
nanim,napoduszcezkłakówmiędzynimi.
– Nie wiem, czy twój brat byłby zadowolony, gdyby nas teraz zobaczył… Takich –
szeptałazłowieszczo,gdyzaczęłananiegonapierać.
–Jakich?–wysapał.
– Goluśkich i pierdolących się – syknęła, własne słowa wprawiały ją w szał. Jej dłonie
ścisnęłymocnożebra,jakbypotrząsaładrucianymogrodzeniem,szukającucieczki.
–Onanieżyje.
–Tak,alerżniemysięnajejkościach.Niesądzę,żebytwójbrattozrozumiał.
–Zrozumiał?
Melissazmieniłapozycję.
– Larry’emu nie przeszkadzałoby oglądanie, jak się pieprzę. Ale nie zrozumiałby
pieprzeniasięzezmarłymi.
–Pie-pie-pie-przyszsięnazmarłych–poprawiłjąDan,zbliżającysiędoorgazmu.
–Nie–odparła–pieprzęsięzezmarłym.
Wyjęła brzytwę, którą Dan zabił swoich rodziców na jej oczach. Przemyciła narzędzie
zbrodni w futrze szopa otulającym jej brzuch. Źrenice mężczyzny rozszerzyły się, ale jego
pchnięcia stały się jeszcze wścieklejsze, bo podniecił go i jednocześnie przeraził widok
ostrza.
–Danny,zawszezabijałeśdlamnie,kotku.Terazjamuszętozrobićdlaciebie.
–Nie–wyjęczał,błagająciwytryskującwnią.
Każdym słowem próbowała zagłuszyć orkiestrę grającą w jej wnętrzu. Cedziła każde z
nichzdziwnymuśmiechemnatwarzy:
–Kochammojąmamusię,kochanie,alejeślikazałabymcijązabić?Och.Och.Cokolwiek
powiem,zrobiłbyśto,prawda?
–Wszystko–potwierdził,oddychającciężko,lecznatychmiastzrozumiał,żewybrałzłą
odpowiedź.
– Króliki i wiewiórki i szopy i myszy i mamusię i tatusia i braciszka i siostrzyczkę i, o
Boże,dochodzę!–krzyknęła,przejeżdżającostrzempojegoszyi,krewtrysnęłafontannąna
jej twarz, a ona szczytowała w ekstazie i rozsmarowywała ciepłą ciecz na swoim ciele.
Zdzierałafutrazeswojejskóry,odrzuciłaje,bywytarzaćsięwposoceDana.
–Tomówię:umrzyj!
Opuszczała brzytwę raz za razem, otworzyła nadgarstki, otworzyła brzuch. Bulgoczące
krzykidoprowadziłyjątylkodokolejnegoorgazmu,zanimoczywywróciłymusiębiałkami
dogóry.Pochyliłasięrazjeszcze,abypocałowaćgowusta.
–Dziękizanajlepszeurodzinywżyciu,kochanie–powiedziałaszeptem.
Minęło parę dni, zanim Melissa w ogóle pomyślała o ubraniu się i powrocie do domu.
Wiedziała, że nie zostało jej zbyt wiele czasu z Danem i chciała go wykorzystać jak
najpełniej.Gdyodsunęłasięodzesztywniałegociałaistosuwnętrznościpodklatkązkości,
dopadłojądogłębnepoczuciestraty.Naprawdęjesteśmyuzupełniającymisięprzeciwieństwami,
pomyślała.Danbyłtakdobrymartwy,jakonażywa.
NawiedzonyCyrk
MarcinRojek
Była piękna. Słowa to za mało, żeby opisać, jakie wrażenie robiła dosłownie na
wszystkich.Kiedywychodziłanaarenę,caławidowniawstrzymywałaoddech.Mężczyźni,
kobiety i dzieci, tak samo wpatrzeni w okryte obcisłym strojem, doskonałe ciało. Wzrost,
wielkośćpiersiiszerokośćbioder,wykwintniepołączonewnietuzinkowącałość.Arcydzieło
boskichpalców,poruszającesięwrytmmuzyki,grającejjedyniewjejgłowie.Nibynadole
stoiorkiestra,nibycośtamgra,alewydajesię,żetoonidostosowująsiędojejrytmu,niena
odwrót.LubiłemjąsobiewyobrażaćjakowychodzącązpianyAfrodytę.Taksamojakbogini
miłościmogłabynaskinieniegłowypławićsięwluksusachiuwielbieniu.
Każdy jej ruch zdaje się być zaplanowany do podbijania serc jednej płci i wzbudzania
zazdrościudrugiej.Mężczyznomkrewodpływazgłowy,kobietomzbierasięnapoliczkach.
Chyba tylko dzieci są w stanie patrzeć na to zjawisko bez żadnych uprzedzeń. W pełni
docenić jej kunszt, nie wyobrażając sobie ani seksu, ani morderstwa. Siedzą z szeroko
otwartymioczamiichłonąpięknownajczystszejpostaci.
Katia.
Takmanaimię.Przynajmniejtakmówimywidzom.Prawdaniemażadnegoznaczenia,
kiedy Katia chwyta trapez i owija się wokół niego nogami, a wisząc głową w dół, posyła
całusywkierunkuludzi.Sąoczarowani.Dobrze,takmabyć.
Konstrukcjaunosisię.GdzieśpodrugiejstroniesalijestpartnerKatii,nieważnyterazjak
ziarnko piasku na pustyni. Nikt nawet nie zapamięta jego twarzy. Będzie tylko parą rąk,
którewodpowiednimmomenciechwycągwiazdęipowstrzymająjąprzedupadkiem.
Publiczność wciąż milczy. Ludzie wbijają swe lepkie spojrzenia w oddalającą się twarz
Katii.Pokilkusekundachjużjejdokładnieniewidać.Jesttylkokształtem.Esencjątego,co
piękne, ryzykującą swe kruche życie, żeby zapewnić uciechę nam wszystkim. Tym, którzy
teraz patrzą, a za chwilę wstrzymają oddech i zacisną pięści w niemocy, kiedy Katia
zawirujewpowietrzu.
Nadoleniemażadnejsiatki.Profesjonaliściichnieużywają.
Pokazsięrozpoczyna.
Katia stoi prawie bez ruchu. Gdyby nie miarowo unoszące się piersi, mogłaby być
pomnikiem. Delikatna dłoń ujmuje trapez. Dołącza do niej druga. Chwila na poprawienie
uchwytu.StopynagletracągruntiKatialeciwdół.Wygląda,jakbypłynęła.Uśmiechasię,
wykonując karkołomne akrobacje. Tańczy w rytm muzyki, jakby stała na parkiecie, a nie
sunęłakilkanaściemetrównadziemią.Gdzieśpodrodzepojawiasięjejpartner.Szaramasa
mięśni, miejscami udekorowana włosami. Choć jego praca jest tak samo trudna, jest on
jedyniedodatkiemdogwiazdy.PodajeKatiiswesilneręce,przenosijązjednegotrapezuna
drugi,prostujesięjakstrunaiprężymuskuły,audajemusięjedyniezasłonićwidok.
Przedstawienie trwa. Akrobacje robią się coraz bardziej niebezpieczne. Katia puszcza
uchwyt,zdajesięspadaćiłapiegowostatniejchwili.Westchnienieulgiprzetaczasięprzez
widownię.Wszyscysąszczęśliwi,żenicjejsięniestało.Niktniewie,coterazdziejesięwjej
głowie,kiedyzbliżasięnajtrudniejszymoment.
Katia znów zastyga. Wypełnia płuca powietrzem, szykując się do ostatniego lotu tego
wieczoru.Publicznośćpatrzyurzeczonanajejciało.Widzi,jaknaglenerwowooglądasięza
siebie.Niewie,ocochodzi.Pochwiliwszystkowracadonormy.
Artystkajestgotowa.
Jeszcze tylko jeden skok, pomyślała Marta. I przez kilka dni nie będzie musiała ani
wchodzić na to wiszące cholerstwo, ani słuchać wrzasków. Katia to, Katia tamto, kocham
cię,Katia,nienawidzęcię,roznegliżowanasuko.
Zamomentbędziepowszystkim.
Dwagłębokiewdechy.
–Zginiesz–słyszyszept.
Martanerwowooglądasięzasiebie.Zimnypotzalewajejplecy.Cotobyło?Zdawałosię
jej,żektośjestzanią.Niemalczuładotykdłoninabarkach.
Nie ma tam nikogo. Wszystko jest w porządku. To tylko stary kumpel, strach. Marta
zapewniasiebie,żenicjejniebędzie.Tomekzłapiejąwlocieiprzyakompaniamenciebraw
zejdązareny.
Katiabierzedwagłębokiewdechy.
Jestjużwpowietrzu,kiedykolejnyrazsłyszytojednosłowo.
–Zginiesz.
Teraz towarzyszy mu śmiech. Wysoki, piskliwy i przerażający. Niestety, jest już za
późno,żebymogłacokolwiekzrobić.
Leci.Ułameksekundytemupuściłatrapez.TerazwszytkowrękachBoga.ITomka.
Akrobacjazachwilęsięskończy.
Jestjużprzyswoimpartnerze.Widzijegooczyijużwie,żejejsięnieuda.Wylewający
się z niebieskich tęczówek smutek mówi prawie wszystko, pojawiający się nagle potok łez
dopowiadaresztę.Wyciągaręcenajdalej,jakmoże.
Mijająsięocentymetr.
Światstajewmiejscu.Patrząsobiewoczy,tylkoprzezchwilę.Martawidzi,jakTomek
zaciskapięściizaczynasięoddalać.Najegokroczupojawiasięplama.
Marta/Katia/zmarławwypadkunaarenieakrobatkapłacze.Łzyspływająjejpoczole
w górę. Ziemia zbliża się w zastraszającym tempie. Ubity piasek błyskawicznie zmienia
kolor na czerwony, kiedy uderza w niego klatką piersiową. Własny ciężar i grawitacja
wgniatająjąwziemięzsiłą,któraopryskujekrwiądwapierwszerzędy.Ludziekrzyczą,gdy
pękająceżebrasiekająpłucanamiazgę.Brzuchpęka,wyrzucajączsiebiejelitajakcukierkiz
dobrzetrafionejpinaty.Kończynyłamiąsięniczymsuchegałązki.Lewanoga,oderwanaw
stawie biodrowym, trafia w stanowisko orkiestry, zatrzymując wszystkie dochodzące
stamtąddźwięki.
Nastajecisza.
Mózgwypływazpękniętejczaszki.
Pierwszy krzyk, do tej pory tłumiony przerażeniem, wydostaje się na zewnątrz. Oto i
impuls,któregoludziepotrzebowali,żebyzacząćpanikować.Biegająikrzyczą,jakbynigdy
nie widzieli garści flaków na piasku. Tylko kilka osób stoi spokojnie. Głównie pracownicy
cyrku. Kilkoro z nich już widziało wcześniej coś takiego. Dyrektor, ściskając czapkę w
dłoniach,pobiegłdoswojegobiura.Zarazzadzwoninapogotowieipolicję.
Odórkrwiwzbogacasięegzotycznąnutakałuwegetarianki,którysączysięspodciała.
Widownia jest już pusta. Słychać tylko odległą wrzawę i głosy zwierząt. Musiały
zwęszyć krew. Ktoś biegnie do Katii, podrygującej w pośmiertnym tańcu, chlapiącej
resztkamikrwipozostałymiwzmiażdżonychciśnieniemżyłach.
Nie ma w niej już ani odrobiny piękna. Musiało ulecieć wraz z życiem. Została jedynie
pustaskorupa,zgniecionapuszka,kiedyśprzetrzymującaduszę.
Tylko ja stoję spokojnie. Przynajmniej tak mi się zdaje. Jest jeszcze on. Paweł. Ma sześć
lat. Patrzy, najpierw na mnie, później na resztki Katii. Uśmiecha się. Dopiero wtedy
odchodziwkierunkuklatek.
Czasteżinamnie.
Muszęuzupełnićmakijażokolejnąłzęnapoliczku.
Siedzęsamprzedlustrem.
Zaczesanedotyłuwłosychowampodczepkiem.Zaraznałożęperukę.Najpierwjednak
makijaż. Biały puder na całej twarzy. Pędzel lata jak szalony. Mógłbym uderzyć głową w
worek z mąką, na to samo by wyszło. Później maluję sobie oczy. Czerwona kredka i
sztuczne rzęsy. Kolorowe kropki na policzkach. Jedna zielona, druga pomarańczowa.
Następniezakładamtęczoweafroijużjestemprawiegotowy.Jeszczetylkoczerwonynos
nagumce.Tobybyłowszystko.Cyrkowyklaun,pośmiewisko,zktóregośmiejąsiędziecii
ich rodzice. Mam cały zapas głupich zabawek i odporną dupę. Nieraz w trakcie
przedstawieniacoślubktośmniewniątrzaśnie.Ot,ryzykozawodowe.
Jeszczetylkołzy.
Koniecznietrzy.Pojednej,zakażdegoczłonkanaszegocyrku,któryzginął.
PierwszajestdlaEli,pięknejasystentkimiotaczanoży,którapewnejsobotyzmieniłasię
wniemniejpięknegojeża.DrugadlaKubusia.Miałtylkotrzylata,kiedylewwydostałsięz
klatki.TrzeciadlaMarty,jużnigdyniezobaczymy,jaklata.
Terazjestemgotów.Bioręgigantycznybutiwybiegamnascenę.
Kuba. Jego śmierć zawsze była dla wszystkich niewyjaśnioną zagadką. Prawie dla
wszystkich.
Lew siedział spokojnie w swojej klatce i przyglądał się wszystkiemu i niczemu
jednocześnie.Przezcałeswojeżyciebyłwzamknięciu.Światwpaskinieniósłzesobąnic
ciekawego.Jedzenie,leżenie,spanieitakwkółko.Czasemtylkoprzychodziłtreseriwtedy
trzebabyłogosłuchać.Inaczejbiłgowężem,którykąsałboleśnie.Nawłasneoczywidział
kiedyś, jak innego kota stłukł tak, że biedny nie był w stanie się poruszać. A tego lew nie
chciał.
Znał zapach ludzi lepiej niż przedstawicieli własnego gatunku. Jakieś dwunogi wciąż
kręciłysiękołojegoklatki,dlategoniezdziwiłsię,kiedykolejnyznichbiłwpręty,śmiejąc
sięgłośno.Kiedyśgotodenerwowało,terazniezwracałjużnatouwagi.
Usłyszał trzask kłódki. Podniósł się szybko, spodziewając się, że zobaczy tresera, który
zaprowadzi go na arenę. Jednak nigdzie go nie było. Tylko ten człowiek z dziwnym
uśmiechem,któryszybkosięoddalił.
Pierwszyrazwswoimżyciulewbyłwolny.
Otworzył łapą klatkę. Wyszedł na piach. Sam. Nie na smyczy, nie poganiany, nie
szturchany. Był tak bardzo podniecony, że nie wiedział, co ma robić. Instynkt szybko
przyszedłmuzpomocą.
Był głodny. Węszył dookoła, starając się znaleźć coś do pożarcia. Zapachy nadpływały
doniegocałągamą.Wybrałten,zdawałobysię,najsmaczniejszyipodążyłzanim.
Wtedy coś się stało. Lew poczuł się, jakby wrócił treser, lecz wciąż nie było przy nim
dwunogazkąsającymwężem.Instynktzamilkłzupełnie,głódprzestałsięliczyć.Cośbyłow
jegogłowieizabierałocorazwięcejmiejsca.Wpadłwpanikę,biegłprzedsiebie,uderzającw
jakieśpudła.Wywaliłsięiwstałszybko,omalniełamiącjednejłapy.Miałcorazmniejczasu,
wiedział,żezarazstracikontrolę.Zdążyłjeszczetylkozawyćżałośnie.
Lewwyprostowałsięnagleistałprzezchwilęnieruchomo.Zacząłpowolioglądaćswoje
ciało,jakbywidziałjepierwszyraz.Zacząłiść,najpierwniepewnie,pochwilijużzupełnie
sprawnie. Przestał węszyć. Coś mówiło mu, dokąd ma się kierować. Szedł cicho, żeby nie
zaalarmowaćżadnegodwunoga.Gdybyktośgozobaczył,byłobypowszystkim.
Stanął przed drzwiami. Wiedział, że ma iść dalej, ale nie był pewien, czy zdoła je
otworzyć.Pochwilijednaksamestanęłyotworem.Wszedłdośrodkaizobaczyłdwamłode
dwunogów.Siedziałynapodłodzeimachałygórnymikończynami.Lewprzyglądałimsię
długo. Jedno z nich bardzo dziwnie pachniało, jakby coś było nie tak z jego głową. To
właśnietopierwszedostrzegło,żesąobserwowane.Niezaczęłokrzyczeć.Uśmiechnęłosię
tylko, a widok jego wyszczerzonych zębów sprawił, że sierść na karku lwa nastroszyła się
dogranicmożliwości.Todrugieuderzyłowkrzykipłacz,gdytylkozobaczyłodużegokota.
Pachniałozupełnienormalnie.Moczemistrachem.Lewniechciałrobićmukrzywdy,alecoś
wjegogłowiebardzochciało,żebystałosięinaczej.Powróciłgłód.
Lewpodszedłdodziecka.Wyglądałojakmałagazela,którazgubiłaswojąmamusię.Nie
próbowałonawetuciekać.Zabardzosiębało.Siedziałoipłakało,nawetgdylewścisnąłjego
głowęzębami.Zamknęłosiędopiero,kiedykościpękłyzgłośnymtrzaskiem.
Tenkrzykbyłokropny.Niepierwszyrazmieliśmywcyrkudzieci,częstozdarzałoimsię
płakaćalbonawetwyć,kiedyzrobiłysobiekrzywdę.Aleczegośtakiegoniktznasjeszcze
niesłyszał.Wszyscypoprostupodnieślisięzmiejscipobiegli.
Pierwszy na miejscu był kierownik cyrku. Wpadł do środka tylko po to, żeby
błyskawicznieodwrócićsięizwymiotować.Jawpadłemzarazzanim.Najpierwzobaczyłem
małego Pawła, ze śmiechem rozmazującego sobie krew na twarzy. Dopiero trzask sprawił,
że spojrzałem w kąt pokoju. Na leżącego lwa, któremu ze szczęki wystawała dziecięca
rączka.Pomyślałem,żetostądwzięłasięposokazalewającacałepomieszczenie.
Kuba.Tomusiałbyćon.BratbliźniakPawła.Świeżakarmadlalwów.Resztajegociała
musiałaterazznajdowaćsiępomiędzykocimiłapami.
Niemogłemoderwaćoczuodkrwi.
Po chwili upiornej ciszy ktoś zaczął krzyczeć. Słyszałem, jak moi koledzy wrzeszczą i
płaczą.Jedenpadłnaziemięidostałdrgawek,druginaniegonarzygał.Nibydoroślifaceci,
apanikowalijakmałedziewczynki.Zachowywalisię,jakbypierwszyrazwżyciuwidzieli
krew.Tylerazyobserwowaliśmy,jaklewżremięso.Kiedyśnawetdaliśmymużywąkozę.
Krewpłynącamuspomiędzyzębówwyglądaładokładnietaksamo.
Stałemtam,ledwieoddychając,ipatrzyłem,jakdłońznikapomiędzyogromnymikłami.
Jak lew bierze kolejny kęs i odrywa chłopcu lewy bark. Przez chwilę kłapie zębami, żeby
oddzielić ten kawałek od reszty przekąski. Ścisnąwszy mocno szczęki, odsuwa głowę na
bok.Któryśmięsieńniechcepęknąćiciągniesięjakpieczonyser.
Wtedyktośodpychamnienabok.Lądujęnapodłodze,leczniemogęprzestaćpatrzećna
ten upiorny posiłek. Dopiero widok butów tresera odcina mnie od przedstawienia. Słyszę
trzaski bicza i pisk lwa. Ogromny kot, który przed chwilą zamordował i częściowo pożarł
dziecko,kwilijakprzerażonydachowiec.
Nad to wszystko wybija się jeden dźwięk. Prawie go rozpoznaję, ale jest jakby
zniekształcony, taki trochę bulgoczący. Wsłuchuję się w niego długo, patrząc, jak treser
wyrywalwuresztkichłopcaidokądśgociągnie,pewniezpowrotemdoklatki.Dopierogdy
nastałazupełnacisza,uzmysławiamsobie,cotobyło.
ŚmiechPawła.
Choć dzieciak miał dopiero trzy lata, to uważałem, że był psychopatą. Teraz miałem
dowód.
Wróciłemdoswojegonamiotu.
Odtegodnianosiłemnamakijażudwiełzy.
Odtegodniawnaszymcyrkuzaczęłysiędziaćdziwnerzeczy.
W spokojnym zaciszu przyczepy nagle rozlega się pukanie. Siedzący przy kuchence
gazowejmężczyznawzdychaciężkoiwstaje.Otwieradrzwi,jednaknikogozaniminiema.
Rozglądasięprzezchwilęwewszystkiestrony.Zakłopotanydrapiesiępogłowieiwracado
środka.
Wciągunastępnejgodzinysytuacjapowtarzasiędwarazy.
Asystentka magika pochyla się, żeby podnieść coś z ziemi. Nagle coś klepie ją w
kształtnypośladek.Dziewczynaodwracasięzdłoniąprzygotowanąnauderzeniebezczela,
któryjejdotknął.Problemwtym,żezaniąnikogoniema.Znówschylasię,żebydokończyć.
Tymrazemcośuderzająwdrugipośladek.Gwałtownyobrót,azaplecamiznówpustka.
Asystentkazbieraswojerzeczyibiegnienaskargędoprzełożonego.
Kucharka zbiera burę od szefa za talerze, których nie potłukła. Uparcie twierdzi, że
odłożyła je jak zawsze i nie było możliwości, żeby spadły na ziemię. Wrzeszczący facet
wpadanapomysł,żebypokazaćjej,jakpowinnajeułożyć.Robiwszystkojaktrzeba.Gdy
tylkoodwracasię,słychaćtrzask.Jedenztalerzylądujenaziemiwkawałkach.
Kucharkaijejszefpatrząnasiebie,taksamozszokowani.Obojestwierdzają,żeoddziś
będąstaranniejukładaćtalerze.
Kierownik cyrku trzeci już raz odbiera telefon tylko po to, żeby w słuchawce usłyszeć
pustkę.
MałyPawełeksiedzinaschodach,nakolanachtrzymającszczeniaka.Chłopiecwsłuchuje
sięwbrzmiącewjegogłowiesłowa.Powtarzawszystkopsu,którypróbujesięwyrwać.Po
chwilizwierzątkosięuspokaja.LiżePawłapodłoniisiadakołoniegobardzospokojnie.
Jegoogonzupełniesięnieporusza.
Chłopiecuśmiechasię.Posłusznygłosom,wstajeikierujesiędoklatekzgołębiami.
Przez kilka następnych lat wszyscy przyzwyczaili się do małych dziwadeł, jak je zwał
nasz kierownik. Ludzie czasem coś słyszeli lub wydawało im się, że widzą zmarłych
krewnych. Na porządku dziennym było zdziwienie i zamyślony wyraz twarzy, jakby
człowiekzapomniał,nacoprzedchwiląpatrzył.Niktjużniereagowałnapukanie,dopóki
niepowtórzyłosiędrugiraz.
Takwyglądałonaszeżycie,trochędziwne,alewsumiespokojne.
Siedzieliśmyprzednamiotemisetnyrazrozmawialiśmyotym,jakatoszkoda,żeMarta
umarła.
Ludziewspominalijądobrze.Byłamiłądziewczyną,pomagaławszystkimjakmogła.
–Dziecijąuwielbiały–rzuciłktośztłumu.
–OpróczPawła–odparłktośinny.Wtejchwiliwszyscyrozejrzelisiędookoła,czynie
magdzieśrodzicówtegodziecka.
– Paweł to mały psychopata. Nienawidził Marty, bo kiedyś mu powiedziała, że jest
niedobrydlainnych.Wściekłsięwtedystrasznie.
–Podobnogroziłjejśmiercią.
–AterazMartanieżyje.
Czyjśśmiechnaglewybiłsięponadściszonegłosy.Aha,tomój.
– Ale pieprzycie kocopoły! Jak sześcioletnie dziecko mogłoby ją zabić? Przecież to był
wypadek!
–Jatwierdzęinaczej.–Kolejnygłos,wkierunkuktóregoodwróciłysięwszystkiegłowy.
TobyłTomek,ten,któryniezłapałwyciągniętejdoniegoręki.–Niktzwasniepatrzyłjejw
oczy,kiedyspadała.Toniebyłonicnormalnego.
Jużmiałemcośpowiedzieć.
Niezdążyłem.
Krzykbyłtakokropny,żenawetmniewłosyzjeżyłysiępodperuką.Stadocyrkowców
jak jedna gazela zerwało się i pobiegło sprawdzić, co się dzieje. Wrzask nieprzerwanie
wwiercał mi się pod czaszkę. Wypadliśmy zza zakrętu, wprost na gołębnik. Był pusty, w
przeciwieństwie do przyczepy jego właściciela. Ta wprost tryskała życiem. Ptaki latały
dookoła niej, wpadając do środka i wylatując na zewnątrz w zastraszającym tempie. Nie
dało się na nich skupić wzroku dłużej niż sekundę, żeby nie dostać oczopląsu. Gdzieś w
środku wciąż był Mietek. Chyba żywy, choć zawsze była możliwość, że jego ostatni krzyk
zagubiłsiępomiędzyptasimipióramiinieumiałznaleźćdrogidopiekła.
Ludzie rzucili się do przyczepy, próbowali odgonić ptaki. Powodzenia. Ja poszedłem
gdzieindziej.Znaleźćźródłotegoszaleństwa.DoprzyczepyPawłaijegorodziców.Podczas
gdy pracownicy cyrku uganiają się za ptaszkami, ja sprawdzę, co robi nasz mały
psychopata.
Wystarczyło minąć dwie przyczepy, żeby natknąć się na zwłoki. Asystentka magika
leżała w piachu. Wyglądała jak ciśnięta w kąt kukiełka. Kończyny połamane w wielu
miejscach, głowa przybrała ładną czerwoną barwę. Tylko pośladków nigdzie nie było.
Zostałyponichjedyniedwiewyszarpanedziury.Miałemdziwneprzeczucie,żezrobionoto
ludzkimizębami.
Plask.Cośmiękkiegouderzawpiachzamną.Chybadupasięodnalazła.
Odwracam się i widzę dwa kawały mięsa leżące na ziemi. Miałem rację. Nad nimi stoi
matka Pawła. Wygląda, jakby uciekła z piwnicy wujka Fritzla. Wychudzona, włosy
posklejanewkołtuny,bladatwarzpokrytabliznami,którychwczorajjeszczeniebyło.Oczy
zaszły jej krwią. Patrzy na mnie i wysuwa język z ust. Jest długi, lubieżnie owija go sobie
wokół lewej piersi. Wtedy z dziury w ziemi wyłania się jej mąż i ściąga spodnie. Trochę
nieporadniepodchodzidozwłokasystentkiiwsadzajejkutasaprostowodbyt.Posuwają,
śmiejącsięjakhiena.Jegożonawtymczasiezbliżasiędomnie.Podchodzinapółkrokui
zaczynawęszyć.
– Odejdź, póki możesz. – Bardziej charczy, niż mówi. – Nasz pan nie kazał cię zabić.
Jeszcze.
Ostatnie słowo rzuca jak groźbę. Powinienem zacząć teraz biec, ale ja spokojnie
odwracamsięizaczynamiść.Nadłożętrochędrogi,aledojdędoichprzyczepytak,żebysię
niezorientowali.
Eksplozja.
Falauderzeniowarzucamnąobokjakiegośnamiotu.Przezmateriałwpadamdośrodka.
Podnoszęgłowęiwdrgającympowietrzuwidzę,jakFranek,gośćodelektryczności,wsadza
chujawgłówkękapusty.Szybkostamtądwybiegam.
Cyrkpłonie.Ludziewrzeszcząibiegajądookołabezcelu.Ktośwołaowodę.Możechce
musiępić.Cichychichotwstrząsamnąnachwilę.Odchrząkujędwarazyijużidędalej.
Łapię za bety jakąś dziewczynę i pytam, co się stało. Biedne stworzenie nieskładnie
opowiadamiotym,jakktośpodłożyłogieńpodbutlezgazemicałynaszzapaswyjebałow
pizdu.Ogieńtrawinajbliższenamiotyizkażdąchwiląposuwasięcorazdalej.
Znówsięśmieję.Puszczamdziewczynęipatrzę,jakkaczymchodembiegniekuścianie
płomieniirzucasięwprostwnią.
Posuwa się, jakie to śmieszne. Brzmi, jakby pożar sam jebał się w dupę i dzięki temu
zmieniałpołożenie.
Podnoszęleżącenaziemijabłkoiwbijamwniezęby.Jakieśtakieżylaste.Wyrzucamje
za siebie i ocieram płynącą po brodzie krew. Czy to aby na pewno było jabłko? Dlaczego
mamwłosymiędzyzębami?
Profilaktyczniestrzelamsięwpysk.Dwagłębokiewdechyijestemspokojny.Dziejesię
tu coś niedobrego i prawie padłem tego ofiarą. Muszę szybko dostać się do Pawła i go
powstrzymać.
Jeszczetylkojedenzakrętibędęprzyjegoprzyczepie.
Jejku, nie pamiętam, żeby płynęła przed nią rzeka krwi. Skleroza nie boli. Wchodzę po
sześciu stopniach i jestem w środku. Ciemność, nic więcej. Dopiero po chwili, kiedy oczy
przyzwyczajają się do mroku, zaczynam coś widzieć. Wnętrze wygląda jak sala tronowa.
Kilkanaścieosób,dotykającczołamiziemi,kucaprzypoobustronachczerwonegodywanu,
prowadzącego do najmroczniejszego kąta. Idę, słuchając bluźnierczych szeptów po łacinie.
Wmiaręzbliżaniasięzaczynamsłyszećodgłosywalkiidzikiegochrumkania.Todwakarły,
moikoledzypofachu,siedząnaświńskichgrzbietachiokładająsięwielkimibutami.Taksię
składa,żeteżmamswójprzysobie.Wpadampomiędzywalczącychisprzedajękażdemupo
dwamocnestrzały.Małeklaunypadająnaziemięnieprzytomne.Niepewnecorobićświnie
idąwichślady.
PatrzęnaPawła.
Siedzinatroniezrobionymzgłówlalekiuśmiechasiędomnie.Jegodłoniecosekundę
zbliżająsiędosiebieiuderzają,wydającdźwiękkojarzącysięzopadającągilotyną.
–Cotusię,kurwa,dzieje?–pytam,wymachującbutem.
–Zachwilęwszystkiegosiędowiesz.Aterazspójrzwlustro.
Słyszękrokizasobą.Powciążsterczącympenisiepoznajęnieszczęśnika,któryspłodził
tego małego psychola. Niesie ze sobą sporej wielkości zwierciadło. Widzę w nim swoje
odbicieodczubkagłowydokolan.Mammakijażjużnietylkonatwarzy,alenacałymciele.
Nieliczączielonychslipek,jestemnagi.
–Milcz!–wrzeszczyPaweł,zanimzdążęcokolwiekpowiedzieć.
Słyszęśmiech.Możemój,możemałegoszaleńca,możetopenisjegoojcanabijasięznas
obu.Światrobisięciemny.Przeklinamwmyślachizapadamsięwsiebie.
Budzą mnie zniecierpliwione krzyki. Ludzie się nudzą. Domagają się chleba i igrzysk.
Stój.Nieteczasy.Coliiseksu.Ichybakrwi.Tak,jestemusiebie.Otwieramoczy.Razimnie
jasneświatło.Ktośwrzeszczynakogoś,żebybyłcicho.Poruszamobolałągłową.Musiałem
mocnooberwać,żebypaśćjakkawka.
Stoję na środku areny cyrkowej, ubrany jedynie w slipy. Biały makijaż na moim ciele
spływawrazzestrumieniamipotu.Tonamniepatrząterazwszyscy,tozemniesięśmieją.
Widzę całą ekipę z cyrku. Co ciekawe, przyszli nawet ci, którzy już nie żyją. Widzę
Martę;jaknakrwawąpapkę,towyglądacałkiemnieźle.RodzicePawłasiedząoboksiebie.
Ojciecwciążposuwabiednądziewczynębezpośladków,którasiedziuniegonakolanach.
Maotwarteoczyistarasięutrzymaćgłowęwmiaręprosto.JestMietek,dokościoskubany
przezptaki,którekochał.
Sporoosóbwciążżyje.Naprzykładnaszkochanykierownik.Anie,sorry,mawplecach
dziuręwielkościpięści.Wyglądatonabliskistrzałzestrzelby.Musiałoboleć.
Zapadacisza.
Naarenęwjeżdżakareta,zaprzężonawczterykarekonie.WysiadazniejPaweł,ubrany
w królewskie szaty. Momentalnie przychodzi mi do głowy król Maciuś Pierwszy i
wybuchamśmiechem.
Zamykamsiędopiero,gdyobrywamwłeb.Patrzępodnogi.Ktośrzuciłwemnieobciętą
głową,którawciążprzeklinaigrozi,żepogryziemikostki.Kopięjągdzieśdaleko.Dopiero
terazmamczasnakonfrontacjęzpsycholem.
– Dzień dobry – mówię, lekko kiwając głową. – Oddaj mi, dzieciaku, ubranie i buta,
żebymmógłwbićcitrochęrozumudogłowy.
–Milcz,klaunie.–Cisza.
Patrzę na niego osłupiały. To mu się udało, zadziwił mnie. Patrzy i nic nie mówi. Co
teraz?Znówmamwalnąćkarła,tymrazemkulawego,żebyzwróciłnamnieuwagę?Amoże
powinienemzatańczyć?
Na małej, ale jakże wrednej twarzy pojawia się paskudny uśmiech. Gremliny mogłyby
sięuczyćodniegomimiki.
Na arenę wpadają dwa tygrysy i lew. Krążą dookoła karety, strasząc konie. Po publice
przechodzidreszczprzerażenia.Drapieżnekotystająnaprzeciwmnieiszczerząkły.
–Terazzginiesz–mówiPaweł–iniktjużniebędziesięwtrącałwmojeplany.
–Niechzgadnę.Zostanieszkrólemświata?
–Możekiedyś.Naraziewystarczymi,żecyrkbędziemój.Późniejpomyślimy,codalej.
Jakaszkoda,żeniebędzieszmógłmiwtympomóc.
Tymrazemtojasięuśmiecham.Naiwnedziecko.Pokazujemufuckanaobudłoniachi
siadamnapiachu.Patrzęnapublicznośćizaczynamliczyćzmarłych.Naraziedwunastka.
–Słabociposzło.Myślałem,żeprzeztakdługiczasudacisięnatłucwięcejtrupów.
–Oczymtygadasz?–pytazmieszany.
– Miałeś wszystko, a zadowalałeś się sztuczkami, które wyśmiałby nawet Casper. Dwa
wypadki przez sześć lat i teraz osiem, z czego większość w wybuchu i pożarze. Wstyd. I
hańba.
– Zjedzcie go! – wrzeszczy i macha rękami. Ani mi się waż stąd odlatywać, myślę sobie,
sokolikuzłoty.
Koty siedzą w miejscu i liżą się po jajkach, dopóki nie kiwnę głową. Wtedy
błyskawicznierzucająsięnakonieiwbijajązębywpulsującetętnice.Krewtryskanaboki,
oblewającnasobu.
–Awynacoczekacie?–pytamludzi.Teraztoonipatrząnamniezdziwieni.Pochwili
ich oczy pokrywają się czernią, a mózgi odczuwają nowy rodzaj głodu, którego wcześniej
nie znały. Pragną krwi. Bogu ducha winni, wplątani w sprawy większe od nich cywile
zaczynają mordować się nawzajem. Szarpią się za głowy, przegryzają tętnice sąsiadom,
wbijająkciukiwgałkioczne.Dwóchbracizłapałomatkęirozerwałojąnapół.Krewiflaki
wylały się na ławeczki. Wrzaski braci brzmią jak najlepsza muzyka dla moich uszu.
Przechadzam się pomiędzy nimi, zaszczycając wybranych dotykiem moich dłoni. Reagują
naniegojakwierzącynapapieża.Drżątakdługo,pókiniepęknąimkręgosłupy.Napawam
się rzezią. Piję krew dziewic, spływającą z ich rozerwanych gardeł. Wyciągam płód z
ciężarnejkobietyizjadamgorazemzmacicą.Trochękwaśny.Będziemiciążyłnażołądku.
Wymiotujęnimprostonatwarzwyjącejmatki.Tojestdopierowidok.Gałkiocznekobiety
niewytrzymująciśnieniaieksplodują.
Bawięsiętakdobrze,żeprawiezapomniałemoPawle.Wracamdoniego.Dzieciaksiedzi
tam,gdziegozostawiłem,ipatrzy,jaktygryszjadajegomatkę.Pewnieprzypominamuto
Kubę.Tylkotymrazemtonieonwydajerozkazy.Ciekawe,jakietouczucie,wjednejchwili
spaśćtaknisko.
–Cotam,mały?–rzucamdoniego,wgryzającsięwsercekierownikacyrku.
–Nicnierozumiem.
–Aleśtydurny.Myślałeścałyczas,żetowszystko,cosiędziało,totwojasprawka,co?
– Ale tak było. Chciałem, żeby Kuba umarł, to przyszedł lew i go zjadł. Jak kogoś nie
lubiłem,togodenerwowałem,pukałemdodrzwi,tłukłemtalerze.
–Iklepałemdziewczynypotyłkach.Ech,tymałypsycholu.Bojesteśpsycholem,wieszo
tym?Niewiem,jakąkrzywdęzrobilicirodzice,alemaszmózgzjebanyjakgąbkamoczona
wkwasie.Nadawałeśsięidealnie.
–Comizrobiłeś?
–Spełniłemtwojeżyczenia.Odparulatsiedziałemwtwojejgłowieijeślibardzochciałeś
czegośzłego,tojatorobiłem.Pamiętaszgłosy,któredociebiemówiły?Tobyłemja.
–Dlaczego?
– Dla zabawy. Na początku było fajnie, później zacząłeś się opierdzielać, więc
podsunąłemcikilkasugestii.Wtedyteżbyłospoko.Wybuch,pożar,mieszanieludziomw
głowach,pięknasprawa.Alewidzisz,nieznasz,dzieciaku,umiaru,przeholowałeśiczascię
powstrzymać.
Próbował jeszcze coś powiedzieć, ale dłonią zatkałem mu usta. Płaczące dziecko to
pięknywidok.Jakbycałeżycieuciekałozniegoprzezwilgotneoczy.PrzytuliłemPawłado
siebie. Trząsł się, ale nie próbował uciekać. Wgryzłem mu się w głowę i przez dziurę w
czaszce wyssałem mózg. Młody, jeszcze nieukształtowany, choć już zgniły i zepsuty.
Smakował jak ciepłe gówno. Trudno. Przez tego dzieciaka całe moje żerowisko poszło w
diabły. Trzeba wyciągnąć z niego ile się da i szukać nowego mieszkanka. Odrzuciłem od
siebie zwłoki Pawła. Obok akurat przechodził jego ojciec. Ktoś go pozbawił asystentki bez
dupy.Szybkowywęszyłciałosyna.Rzuciłsiękuniemubiegiem,żebyjaknajszybciejzatopić
wnimsterczącegopenisa.Dobrze,żedzieciakjużnieżyje,tobymudopierozryłopsychikę.
Pogwizdującwrytmpojękiwańzboczeńca,udajęsięnaśrodekareny.Jednopstryknięcie
palcami i znów jestem w stroju klauna. Full zestaw, z peruką i czerwonym nosem.
Rozglądam się dookoła. Zabawa wciąż trwa w najlepsze. Krew miesza się z piachem,
tworzącczerwonebłoto.Ładnietowygląda,jakzapasy,wersjadlaseryjnychmorderców.
Śmierćzbieraobfiteżniwo.
Gdzie ja znajdę miejsce na łzy dla wszystkich martwych? Nie ma bata. Wstrzymuję
oddech.Mojatwarzrośnieszybko.Przestaję,kiedymaprawiedwametry.Terazmuszęteż
wydłużyć ręce. Do diabła, same problemy z tymi ludźmi. Do namalowania mam sto
dwadzieściaosiemłez.
Wyglądam jak goblin z wodogłowiem, ale siadam naprzeciw lustra i zaczynam
uzupełniaćmakijaż.
Poleceniesłużbowe
AgnieszkaPilecka
Deszcz padał coraz mocniej. Widać było tylko niewyraźną sylwetkę, sunącą wzdłuż
opuszczonejuliczki.Mężczyznabyłpochłoniętymyślami.Znudzenienajegotwarzymożna
byłodostrzecdopiero,gdyrozświetliłająpobliskalatarnia.Stałatamskąpoubranakobieta,
jakgdybynieświadomapaskudnejpogody.Miałanasobiewyłączniedługi,czarnypłaszcz,
który rozpinała, wabiąc potencjalnych klientów. Zbliżyła się do Johna, usiłując go uwieść.
Bezskutecznie.Niebyłzainteresowany.Niedowierzała.Jeszczenigdyniktjejnieodmówił.
Inieodmówi!pomyślała.
Złapała Johna za krocze. Chwilę się zawahał, gdyż chciał wracać do domu. Od rana
siedziałwpracyimiałjużdość.
Nocóż,samasięotoprosi...usprawiedliwiłsięwmyślach.
Niewzruszony wyjął z kieszeni metalową odznakę, którą szybkim ruchem wepchnął
kobieciewodbyt.Zaskoczonajęknęłazbólu.Krewspływałanagładkiasfalt.Dopieroteraz
jegopenisstwardniał.
Pchnąłjąnaścianębudynku.Uderzyłagłowąostare,czerwonecegły.Osunęłabysięna
chodnik,gdybynieto,żemężczyznatrzymałjąmocno.Docisnąłjądościany,rozpłaszczając
naniejniewielkiepiersikobiety.Jęknęłajeszczeraz.Machaładłońminaoślep.Zawszelką
cenępróbowałasięuwolnić,odepchnąćodmuruiuciec.Niemiałaszans.Jedyne,cozdołała
zrobić,tosięgnąćrękomawysoko,przezcowyglądałaniczymżeńskiodpowiednikJezusa.
Rozpłaszczona, ukrzyżowana na ceglastej ścianie. Bezradnie drapała ją długimi, czarnymi
paznokciami,tymsamymzdzierającznichlakier.Krzyczała,błagałaolitość,alewniczym
jejtoniepomogło.Wszedłwniątakgwałtownieimocno,żenamomentcałkowiciestraciła
głos. Oczy nabiegły krwią, łzy popłynęły strumieniami po zaczerwienionych policzkach.
Załkała głośno. Im mocniej napierał, im mocniej dociskał ją do ściany, tym ciszej łkała. W
końcuprzestałapłakać.Poddałasiętemu,cosięzniądziało.Zcałkowitąrezygnacjąopierała
sięomur.Gdybynapastniknietrzymałjejwielką,owłosionąręką,jużdawnoupadłabyna
ziemię.
Krew z rozciętego od uderzenia łuku brwiowego spływała strużką, łącząc się ze łzami.
Ta mieszanka płynęła coraz szybciej. Szybciej też oprawca posuwał swą ofiarę. Zamilkła,
przestałajęczeć,zamiasttegozaczęładławićsięswoimikrwawymiłzami.Dusiłasię,modląc
sięwduchu,abytenkoszmardobiegłkońca.Prośbyzostaływysłuchane.John,szczytując,
złapał obiema rękoma jej chudą, delikatną szyję. Zacisnął silne dłonie, blokując dopływ
powietrza.Kobietaprzezchwilęwyrywałasię,wierzgała,jednaknietrwałotodługo.Była
zbytzmęczona,obolałaibezradna.Poddałasiętemu,cozniąrobił,zrezygnowałazwalkio
życie. Chwilę później mężczyzna rozluźnił uścisk i pozwolił jej osunąć się na mokry
chodnik. Uderzyła o niego, rozwalając głowę. Jednakże w tej chwili nie miało to już
znaczenia,itakbyłamartwa.
Johnszybkimruchemzapiąłrozporek.Ukucnąłobokkobietyisięgnąłrękądojejodbytu.
Odznaka weszła dość głęboko, chwilę zajęło mu wydłubanie jej z najnowszej kochanki.
Wyrwał ją z wielką wprawą, rozszarpując przy tym resztki tego, co wydawało się być w
dobrymstanie.No,możeniedobrym,alechociażwystarczającymisatysfakcjonującymdla
potencjalnegonekrofila.Toniejegoproblem,ontrupównielubił.Wstał.Podniósłodznakę
wysoko, obserwując przez chwilę w świetle księżyca. "„Detektyw"” – głosił zakrwawiony
napis. Pod spodem wygrawerowany był jego numer identyfikacyjny. Numer, który
pokochał,odkądobrałtęścieżkękariery.Numer,którykażdegodniadawałmumotywację
dodziałaniaiodnajdowaniatychpaskudnychludzi,robiącychinnymróżneokropieństwa...
John skończył podziwiać ten ważny dla niego kawał żelastwa, przysunął odznakę do
twarzy i oblizał. Czuł nie tylko posmak świeżej krwi, ale też zimny, brudny smak metalu.
Było tam coś jeszcze, ale nie mógł tego zidentyfikować tak szybko. Lizał dalej swym
sprawnym, szerokim językiem, który miał okazję poznać już niejeden smak ulicy. Lizał,
próbując przypomnieć sobie, co to takiego, skąd zna ten aromat. Ach, już wiem. Odrobina
zaschniętej spermy, uzmysłowił sobie. Ucieszył się, że nie wyszedł z wprawy. Gdy już
pozbyłsięresztekkrwi,abyodznakabyłanieskazitelnieczysta,schowałjądokieszeni.
–Tak,terazjestemgotów–powiedziałsamdosiebieiodszedł.Zajegoplecamizostało
ciałoleżącejnadeszczowejuliczcedziwki.Krewspływałastrużkądopobliskiejstudzienki,
co wyglądało dość groteskowo. Obrzydliwie, choć pięknie, dzięki obecności światła z
pobliskiejlatarni.
–Gdzietybyłeś?!–wykrzyknąłkomendant.
–Musiałemcośzałatwić–odpowiedziałJohn.
– Załatwić? Od rana nic nie zrobiłeś, żadnych postępów, nic się nie posunęliśmy do
przodu,atywybiegaszcośzałatwić?!
– Tak – odpowiedział John ze spokojem i usiadł przy swoim biurku, zawalonym
papierami.
Zacząłczytaćdokumenty,przeglądaćnotatki.
– Co ty, kurwa, robisz?! Musimy znaleźć sprawcę! Gapiąc się w te papiery niczego nie
zdziałasz!Całyzespółprzeglądałje,czytał,analizowałinic!Trzebawkońcuruszyćdupęi...
–ToTomEmbley.
–Co?!
–TomEmbleyjestsprawcą.
–Cotypierdolisz?Skądtyto…?Jak?–Komendantniedowierzał.
– Możemy tu siedzieć i dyskutować, szefie... A możemy po prostu, tak jak szef mówił,
ruszyćdupyigozamknąć.
Iruszyli.Znaleźligo.Zamknęli.
–Tojużniepierwszyraz...Cisza,długibrakpostępówwśledztwieinaglety...Jaktyto
robisz?–dopytywałkomendant.
–Mamswójsposób.Mammetodę,którapozwalamimyśleć.
– Nie wiem, co robisz ani jak to robisz, ale jesteś cholernie skuteczny. Dzięki temu
rozwikłałeśkolejnąsprawę,zktórąutknęliśmy.Mamnadzieję,żewkwestiimorderstwaz
Redfordteżcięniebawemolśni,bokiepskotowygląda...
–Spoko,wtymtygodniupowinienemtorozwiązać.
–Niewiem,jakijesttwójsekret,aleniemuszętegowiedzieć.Nieważne,czycośćpasz,
nieobchodzimnieto.Nawetjeślitonielegalne,róbto,bodziękitemujesteśskuteczny.
–Będę,szefie.Będętorobić.
Zabrał z biurka broń i metalową odznakę. Wyszedł z budynku, pragnąc odpocząć. W
drodze do domu ujrzał młodą, lekko pijaną kobietę, czekającą samotnie na autobus. Nie
obchodziłgofakt,żetakiemiejscejestryzykowne.Odezwałsięjegopracoholizm.Wtakich
chwilachjaktaliczyłsięwyłączniejegonałóg.
–Możeciępodrzucić?–zaproponował.Dziewczynarozejrzałasięwokół,niedostrzegła
żadnegosamochoduwpobliżu.
–Agdziemaszsamochód?–spytałanieznajomego.
–Apocomisamochód?
– No, skoro chcesz mnie podwieźć, to chyba by ci się przydał, nie? – odpowiedziała
niezrażona.
–Podwieźćnie,tylkopodrzucić,skarbie.
Nimzdążyłazareagować,chwyciłjąmocnozapośladkiipodrzuciłnamurek,tużobok
przystanku. Z początku myślała, że w ten sposób chce ją tam tylko posadzić dla żartu.
Niestety,ów"„żart”natymsięnieskończył.Popchnąłją.Opadłabezwładnie,wiszącgłową
w dół. Zapewne spadłaby z drugiej strony, gdyby nie przytrzymał jej nóg. Przysunął ją
lekko do siebie, tak że już tylko odcinek lędźwiowy leżał na kamieniach, a reszta ciała
dyndałazdrugiejstrony.Szybkimruchemzdążyłwsunąćodznakęwjejodbyt.Wrzasnęła.
Zakrył jej usta dłonią, aby nie słyszeć tego żałosnego dźwięku. Spojrzał na swoje krocze,
niewielesiętamdziało.Notak,jestemjużzmęczony,pomyślał.
– Musimy trochę podkręcić atmosferę, słońce – powiedział i przekręcił odznakę, ryjąc
wielką,krwawądziuręwjejodbycie.
–Och,terazdobrze.–Uśmiechnąłsię,czując,jakjegopenistwardniejeijestgotowydo
akcji. – To co, zaczynamy zabawę? Jutro czeka mnie dużo ciężkiej pracy, jesteś mi
potrzebna...Zresztąnieważne,comyślisz,itakmuszętozrobić.Topoleceniesłużbowe.
PewnegopięknegodniawprzyjaznymBudapeszcie
MarkE.Pocha
Na wakacje wybrałem się do Budapesztu w poszukiwaniu szesnastoletniej prostytutki
dobrejjakości.Takiefajnepiczkitrudnoterazznaleźć.Pozatymmiałemochotęnaegzotykę.
Wiecie, mówi się, że młoda węgierska cipka pachnie jak perfumy od Beyonce. Lubię
Beyonce. Któregoś dnia waliłem konia w biurze przy dźwiękach If I were a boy, a kiedy
akurateksplodowałem,drzwiotworzyłysięicałaarmiabiałychżołnierzykówprzyłożyław
twarzmojemuszefowi.Chybamnieunikaodtamtegoczasu.Alenicto.
A więc! Jak tylko wysiadłem z pociągu w Budapeszcie Zachodnim, otoczyli mnie
mężczyźniwczarnymlateksie.Nosiliwielkieokularyprzeciwsłoneczne,coupodabniałoich
domuch.
–Pójdzieszznami–powiedzieli.
WzruszyłemramionamiIposzedłemzanimi.Smakowite,pachnąceBeyoncecipkimogły
poczekać.
Zabralimniedojakiegośpokojuprzesłuchań.Wtlecichograłwęgierskifolk.
– Jestem niewinny. Ja tylko szukam szesnastoletniej prostytutki dobrej jakości –
powiedziałem,siadającnakrześle.
–Jesteśszpiegiem–odparli.-Mywszytkowiemy.
–Akurat–odpowiedziałem.-Tojakdługijestmójfiut?
– To MY zadajemy pytania, nie ty, koleżko. Powiedziano nam, że przenosisz cenne
informacjezzamiaremoddaniaichwręceterrorystów.
– Sprawdźcie mój bagaż. Zajrzyjcie do kieszeni. Możecie nawet powęszyć w moim
odbycie,jeśliwastouszczęśliwi.Niczegonieznajdziecie.
– My wiemy lepiej. Cenne informacje zostały zakodowane w twoim nasieniu. A teraz
szukaszszesnastoletniejdziwki,terrorystki,żebyjedostarczyć.Poprzezjejpochwę.
– Dobra, bardzo śmieszne. Doceniam wasze poczucie humoru, panowie, ale naprawdę
muszęjużlecieć.
–Niematakiejopcji.
– Możliwe, że jest tak głupi, że nawet nie wie, do jakiego celu został wykorzystany –
odezwałasiękolejnaludzkamucha.
– Potrzebowali kogoś z potężnym wytryskiem, żeby nasienie dotarło głęboko i zostało
tam,dopókinieodzyskająinformacji.
–Noto...coteraz?-spytałem,kompletnieogłupiały.
Jeden z nich wyszeptał coś do faceta stojącego obok. Wtedy ten przekazał to do
następnego,anastępnypodałdalejitakszeptali,dopókiniedotarłodoostatniego.Wkońcu
ucichli,obserwującmnie.Pierwszyzszepczącychopuściłpokój.
Popewnymczasiewróciłzpiękną,szesnastoletniąwęgierskąprostytutką.
– Informacje, które przenosisz, pozostaną tutaj. Przekażesz je teraz naszej
współpracowniczce–oznajmił.
Wzruszyłemramionami.Tajniackiepierdołytoniedlamnie.Mojadziałkatocipki.Itak
rozebrałem się, dziewczyna też. A potem zrobiliśmy to, co mężczyźni i kobiety lubią
najbardziej.
Wszystkie czarne muchy obserwowały nas. Pochwa dziewczyny naprawdę pachniała
Beyonce.
Kiedyskończyliśmy,wyprowadziliprostytutkęzpokoju.Zauważyłem,żefacet,któryją
zabrał,chowałzaplecamidługą,cienkąigłę.Tonapewnobyłassącaigła,mówięwam.
Drogipanie–rzekłjedenzlateksów.-Jestpanwolny.Życzęmiłegodnia.
Puścilimnie.Wsiadłemwpociągdodomui,wyglądającprzezokno,rozmyślałemotym,
jakitobyłpięknydzieńwprzyjaznymBudapeszcie!
Rytuałprzywrócenia
NorbertGóra
Usłyszawszy kroki, otworzyła oczy i zadrżała. To musiał być on. Schodził na dół po
starych, sosnowych schodach. Był masywny jak wagon przewożący zwierzęta. Każdy
schodekniemiłosiernieskrzypiałpodnaporemjegogrubegocielska.Imbardziejsiędoniej
zbliżał, tym silniejsze miała dreszcze. Odkąd obudziła się w tej ciemnej, zimnej piwnicy,
widywałagocodziennie.Niewielemówił,ajeślijużsięodzywał,toniebyłowjegosłowach
niczegomiłego.Nosiłsprany,czarnyhabit,niczymzakonnik,ztąróżnicą,żenapewnonie
kierowałswoichmodłówdoChrystusa.Zawszemiałnagłowiekaptur,takszerokiiduży,
że swobodnie przykrywał mu twarz. Któregoś dnia, gdy zapalił światło w piwnicy,
wydawało jej się, że pod kapturem dostrzegła na jego facjacie maskę. Wyglądał w niej jak
postaćzkomiksowegouniwersumMarvela.
– Proszę, niech mi dzisiaj nic nie zrobi – wymamrotała, starając się powstrzymać
nadchodzący napad szlochu. Nie wiedziała, po co zwraca swoją prośbę do Boga. Zdawała
sobiesprawę,żeBógopuściłjądawnotemu.Chlipnęła,kiedyzamekwdrzwiachzgrzytnął.
Mężczyzna wszedł powoli do piwnicy i nacisnął włącznik światła. Małe pomieszczenie
rozjarzyłosięostrym,żółtymblaskiem,wydobywającymsięzniedużejżarówkizwisającejz
sufitu. Kobieta zamknęła oczy, porażona jasnością. Szybko je otworzyła, gdy uświadomiła
sobie, że nieznajomy nie miał na głowie kaptura. Tym razem pojawił się tylko w
połyskującej,srebrnejmasce.
–Witaj,złotko–wyszeptałgłosemwieloletniegopalacza.
–Odejdź…błagam–wyjąkałazniewysłowionymtrudem,apotemwybuchłapłaczem.
Zamaskowanypsychopatatylkosięuśmiechnął.
–Księżniczko,ilejeszczebędęmusiałtuprzychodzićitłumaczyćciwszystkoodnowa?
NiemaszprzecieżAlzheimera–parsknąłipodszedłbliżej.Czułaodniegowońtaniejwody
kolońskiej.–Mamdlaciebiebardzozłąinformację.Okupuniebędzie.
Jejoczyrozszerzyłysięzestrachu.Przełknęłaślinęizamrugała.
–C…co?–wybąkała,drżącjakosika.
– Okupu nie będzie, słoneczko. Twoi bliscy najwidoczniej mają cię głęboko w dupie –
powiedziawszyto,obróciłsiędoniejbokiem,wypiąłtyłekipoklepałsiępopośladkach.
Rechotał przy tym jak żaba. Nie mogła tego zrozumieć. Ten idiota bez wątpienia
przekroczyłwszystkiegraniceszaleństwa.Machałprzedniązadkiemjakpieprzonypawian.
–Nie,toniemożliwe.Pozwólmisięznimiskontaktować.Jatonapewnozałatwię,uda
się…–wystrzeliłafontannąsłów,alemężczyznastanąłprzodemdoniejiryknął.
–Nicsięjużnieuda!Zapóźno,kotku.Czekaliśmytyleczasu,aokupujakniebyło,tak
nie ma. Nasza cierpliwość się skończyła – stwierdził jednoznacznie, ucinając dyskusję.
Kobieta ściągnęła brwi. Bardziej od tego, co się stanie, zastanawiało ją, dlaczego mówił o
sobiewliczbiemnogiej.Czekaliśmy?Naszacierpliwość?Czyonmiałrozdwojeniejaźni?
–Toznaczy,że…?–zapytałaledwiesłyszalnymgłosem,czekając,ażpsycholdokończy.
– To znaczy, że zmieniły się nasze zamiary wobec ciebie – odparł i podszedł jeszcze
bliżej.Widziała,żeprawąrękęmiałschowanązaplecami,alewązaciskałwpięść.
–Nie–wyszeptałaipokręciłagłową.–Toniemożebyć…
–Tak,tojestprawda–wpadłjejwsłowoiwyciągnąłrękęzzapleców.Wdłonitrzymał
chusteczkę, którą następnie przytknął do jej ust. Kobieta szarpała się, próbowała go
odepchnąć,alenadarmo.Pokilkusekundachpadłanieprzytomnanaziemię.
–Chloroformczynicuda–powiedziałmężczyznagłośnoiwyraźnie,poczymsplunąłna
ziemię,omałonietrafiającwkroczekobiety.
***
Gdyotworzyłaoczy,zorientowałasię,żewszystkobyłorozmazane.Widziałaprzedsobą
jakieś wysokie kontury. Zacisnęła powieki i cicho jęknęła. Z otchłani umysłu wyłaniały się
wspomnienia. Najpierw przypomniała sobie tamten czerwcowy wieczór, kiedy niespełna
dwieściemetrówoddomuzostałanapadniętaiobezwładnionagazemusypiającym.Potem
pobyt w tej zaszczurzonej, obmierzłej norze, o chlebie i wodzie. Dalej było wyzywanie od
kurewiszmatprzykażdejpróbiesamoobrony.
Sukcesywnie, krok po kroku, łamali jej wytrzymałość psychiczną, której nabrała przez
lata pracy w telewizji. Istniała jeszcze nadzieja na wolność, gdy świr w habicie wspomniał
cośookupie.Niestety,mimoupływuczasuitelefonu,którywykonaładoswoichbliskich,
pieniądzenienadeszły.
Nie tylko on nie mógł w to uwierzyć. Dla niej to także był szok. Rodzina, której
poświęciłatyleczasuimiłości,wtaktragicznejchwiliwystawiłajądowiatru.Obrazpowoli
robił się coraz bardziej wyraźny. Znajdowała się w niedużym pomieszczeniu,
rozświetlanym jedynie księżycową poświatą. Nad nią stało trzech zamaskowanych
mężczyzn.
–Przestań,kurwa,jęczeć,tysuko!–ryknąłjedenzezgromadzonychprzyniejpsycholi.
Jego głos znała już nieomalże na pamięć. Musiał być kimś w rodzaju przywódcy tych
agresywnychimbecyliijedynąosobąuprawnionądowypowiadaniasię.Toonjąbił,dręczył
iupokarzał.Porazkolejnyzacisnęłapowieki,abyzahamowaćnapływającedooczułzy.Od
wszystkichścianjejumysłuodbijałosiętylkojednopytanie–zaco?
Pomagałabliźnimwpotrzebie,walczyłaosprawiedliwośćdlanajuboższych
inajsłabszych.Zacojąspotkałytemęczarnie?Dlaczego,dojasnejcholery,dlaczego?
– Dzięki tobie będziemy mogli wykonać następny krok na drodze do Niego. – Świr
przerwałjejtokrozmyślań.Kobietaściągnęłabrwiispojrzałananiegopytającymwzrokiem.
–Słucham?–wychrypiałaizamrugała.
–Nietrzebasłuchać.Lepiejsamazobacz–odparłiuśmiechnąłsię.Następnieprzesunął
się kawałek w prawo, przystanął przy włączniku światła i nacisnął go. Pomieszczenie
rozjarzyłosięsłabym,żółtymblaskiem.Mężczyźniodsunęlisięokrokoduwięzionejikazali
jejspojrzećnaścianęztyłu.Gdyobróciławzrokwtamtymkierunku,wrzasnęłazestrachu.
Do szarej ściany przybite były zakrwawione zwłoki dwóch kobiet, każde w innej pozycji.
Przypominałyniecoramyobrazu.
Obie kobiety miały na rękach nacięcia wykonane nożem, do złudzenia przypominające
pentagramy.Zakapturzenizanieślisięśmiechem,widząc,jakichpotencjalnaofiaraschodzi
zkamiennejkozetki,naktórejleżała,anastępniepadanakolanaiwymiotuje.
–Niechsięopróżni–stwierdziłprzywódcaagresorów.
– Kim jesteście? Coście zrobili tym dziewczynom? – wyszeptała, gdy już minęły
wymioty.
–JesteśmyKlanemMrocznychBraci.PrzygotowujemysiędopowrotuNajciemniejszego.
W tym celu musimy jednak wykonać cztery rytuały przywrócenia, a ostatni z nich będzie
także rytuałem kolejnych narodzin. Dwa mamy już za sobą. Ty będziesz trzecia, a potem
pozostanie nam znaleźć czwartą. Wiele z naszych niewolnic miało status, kolokwialnie
ujmując,jedynietymczasowych.Zawszektośwpłaciłokupibyłoposprawie.Ztobą,jaksię
zapewnedomyślasz,jużtakniebędzie.–Mężczyznaskończyłwypowiedźiuśmiechnąłsię.
Miałaochotęrozpłakaćsię,aletoitaknicbyniepomogło.Śmierćpatrzyłajejprostowoczy.
– Dobra, koniec gadania. Robota czeka! – krzyknął mężczyzna po chwili ciszy. Dwaj
pozostali chwycili ją i kazali jej się oprzeć o kamienną kozetkę. Szaleniec z prawej strony
wyciągnął naostrzony, niewielki nożyk, który nosił doczepiony do skórzanego pasa wokół
bioder. Trzeci z zakapturzonych przysunął się do niej od tyłu i nachylił ku jej uszom.
Poczuła,jakjegomęskośćzaczynatwardnieć.
–Zbrukaniekobiecegociałajestnajważniejszymelementemrytuałuprzywrócenia.Kiedy
ty, a potem następna ofiara zawiśniecie na ścianie, otworzy się portal, który umożliwi
Najciemniejszemu odrodzenie się. Jeśli chodzi o nas… to czysta przyjemność – wyszeptał
zwierzchnikpojebów,chwyciłjązapierś,anastępniezdarłzniejubranie.Jednymzwinnym
ruchemwbiłwniąswójtwardypenis.Kobietawrzasnęłazbóluiszarpnęłasię,aleoprawca
po lewej stronie trzymał ją zbyt mocno. Jego kompan po prawej zaczął odrębną część
rytuału. Wziąwszy do ręki nożyk, nacinał na jej ramieniu wzorki, które po chwili zaczęły
przypominaćpentagramy.
–Wróćtu,przyjdźdonas,wróćtu,przyjdźdonas…–powtarzałszefzakapturzonych.
Ich ofiara najpierw zaczęła głośno płakać, potem szlochać, a następnie zamilkła i już tylko
zaciskała wargi. Gwałciciele zmieniali się na niej miejscami, zgodnie z ruchem wskazówek
zegara.Kiedyjedenkończył,zastępowałgokolejny.Czującwsobieichgorąceinaprężone
fallusy, kobieta powoli traciła świadomość własnego ja, tak jakby z każdym następnym
aktempłciowymcośwniąwsiąkało,jakaśniewytłumaczalnasiła.Ostatnizzakapturzonych
wytrysnął ogromnym ładunkiem nasienia, jęknął i wysunął z niej kutasa. Ciężko dysząc,
ledwostałnaugiętychnogach.
– Czas na ciebie, złociutka – wysapał zamaskowany, który jako pierwszy zaczął ją
gwałcić.
Uśmiechnęłasię.
– Jestem gotowa na śmierć – odparła beznamiętnie i przerwała na moment, aby zaraz
kontynuować.–Nawasząśmierć.
Psychopaci spojrzeli po sobie zdziwieni. Zanim którykolwiek zdążył coś powiedzieć,
blondynka wyrwała jednemu z nich nożyk i przejechała nim po jabłku Adama. Świr
wrzasnąłiwyrzuciłręcewpowietrze.
Kaskada krwi zaczęła spływać mu od gardła w dół, plamiąc habit i betonową
powierzchnię. Reszta braci stała, sparaliżowana strachem. Żaden z nich nie był w stanie
nawetpisnąć.Słyszelitylkobulgotaniezamiastsłów.
Drugizzamaskowanychwreszciesięopamiętałipodbiegłkukobiecie.Tazareagowała
błyskawicznie. Wbiła mu nożyk prosto w pierś. Zwyrodnialec ryknął, padł na kolana i
docisnąłręcedorany,zktórejobficiesączyłsiębrunatnoczerwonypłyn.Toniemiałojednak
żadnegosensu.Jegoteżspotkałaniespodziewanaśmierć.
–Nie,toniemożebyć…–wyszeptałostatnizpozostałychprzyżyciubraci.
–Tak,tojestprawda–powtórzyłajegowłasnesłowa,zdziwiona,jakniesamowityzwrot
akcjiprzygotowałdlaniejlos.Mężczyznawhabiciezapamiętałjeszczejejdiabelskiuśmiech.
Chwilępóźniej,obmytyfaląbólu,zamknąłoczynawieki.
***
Niewiedziała,ileczasuminęło,zanimznaleźlijąpolicjanci.Niemogłazrozumieć,jakim
cudempotychwszystkichwydarzeniachdałaradęwyjśćztegopomieszczenia,przeszukać
całydomnależącydoKlanuMrocznychBraci,znaleźćswójtelefonkomórkowy,anastępnie
wykręcićnumernapolicję.Dwajfunkcjonariuszezauważyliją,gdyopierałasięokamienną
kozetkę i pochylała raz do przodu, raz do tyłu, jakby była pogrążona w głębokim transie.
Pamiętałajednakzszokowanąminępierwszegozestróżówprawa,którywskazywałpalcem
nawszystkieścianyobskurnejpiwnicy.
– Ja pierdolę – wycedził, kręcąc głową z niedowierzaniem. Po prawej stronie kobiety
znajdowałysięprzybitedościannagie,zbroczonekrwiąciaładwóchinnychkobiet.Zkolei
naścianachpojejlewejstroniewisiałyzwłokitrzechzamaskowanychmężczyznwczarnych
habitach. Każdemu z nich zafundowano bestialskie tortury. Jeden miał przeciętą grdykę,
drugi dziurę w piersi, a trzeci zmasakrowaną twarz. Wszystkich pozbawiono też
przyrodzenia.
Blondynkaprzełknęłaślinęispojrzałaporozumiewawczowstronępolicjantówstojących
oboksiebie.
– O cholera – zaczął drugi policjant i wlepił oczy w kobietę. – To jest ta babeczka z
telewizji,coprowadziwiadomości.
Blondynkajedynieuśmiechnęłasię.
–Dobrze,żejużpanowiesą.Jachybapotrzebuję…–odparłapochwilowymmilczeniui
zemdlała. Gdy upadła, coś wyłoniło się z jej wnętrza i zniknęło gdzieś w ciemnościach.
Policjant, który stał zaledwie kilka kroków dalej, podbiegł i przytknął dwa palce prawej
dłonidotętnicyszyjnejkobiety.Pochwiliodskoczyłjakrażonypiorunem.
–Kurwa!–wrzasnąłichwyciłsięzaucho.
–Cosięstało?–zapytałjegopartner.
–Poczułem…ogień.Cośmniepoparzyło,psiamać!
–Cotygadasz?Nibyjakimcudem?
Funkcjonariusz machał prawą dłonią. Zignorował pytanie partnera i zwrócił spojrzenie
nadziennikarkę,któraodzyskałajużprzytomność.Otworzywszyoczy,cichozaszlochała.
–Boże,tobyłookropne.Czułamgowsobie.Wciążpowtarzałtylko:„jestemzbytsłaby,
jestemzbytsłaby”.Jakietoszczęście,żezniknął–wyszeptałaledwiesłyszalnymgłosem.
– Proszę pani, już wszystko dobrze. Nic pani nie grozi – odparł poparzony gliniarz i
pomógłjejwstać.Kobietapochwilispojrzałananiegozesmutkiemwoczach.
–Dziękuję.Chybamapanrację–wychrypiała,chociażpodświadomośćpodpowiadała,
żenajgorszedopieronadejdzie.
Miłośćodpierwszegoużądlenia
W.D.Gagliani
1
Teraz
–Myślałem,żejązabiłeś!
PanWalkerodsunąłsłuchawkętelefonuoducha.
– Ty skurwielu, zapłaciłem potężne pieniądze za robotę, którą miałeś wykonać. – Głos
przerwałnachwilę,byzłapaćoddech,alebrzmiałotojakrozpędzającysiępociąg.–Polecało
cięparękurewskogrubychryb,dupku.
W wyobraźni pana Walkera pojawił się rumiany, roztrzęsiony człowiek o czerwonej
twarzyipokrytymżyłkaminosie.
– Sugeruję, żebyś sprawdził, czy wybrałeś właściwy numer – sformułował powoli
odpowiedź.–Sugeruję,żebyśdobrzesięzastanowił,zanimpowieszcoświęcej.
TobyłpanFenning,napewno.Draniowikompletnieodbiło.
– Używam telefonu zabezpieczonego przed podsłuchami – oznajmił Fenning. – A ty
lepiej…
–Alemójniejestzabezpieczony!–ryknąłWalker.
– Bardzo mi, kurwa, przykro! Spartoliłeś robotę, zjebańcu! Ona żyje! Widziałem ją
właśnie!–Fenningzacząłkrzyczeć.–Onamnie,kurwa,śledzi!Zamknąłemsięwewłasnym
domu,skurwysynu!
Pan Walker przerwał połączenie, podrzucił komórkę kilka razy, wytarł ją o koszulę i
wrzuciłdonajbliższejkratkiściekowej.
Tobyłoniedoprzyjęcia.
Nikt nie oskarżał pana Walkera o źle wykonaną pracę. Nikt nie krzyczał na pana
Walkeraprzeztelefon.NiktnienarażałnaszwankanonimowościpanaWalkeratakąjawną
głupotą.
Nikt.
PięćtysiakówledwocowpłynęłonakontonaKajmanach,atenfacetjużdomagałsię…
czego?Zwrotu?Cotendupekwyprawiał?
Spartoliłemrobotę?
Niebyłotakiejpierdolonejmożliwości.
Ale…
Ta odrobina zwątpienia, wywołana niespodziewanym telefonem, drapała mu mózg i
wstrzyknęła kwas do jego żołądka. Czy rzeczywiście mógł jakoś zawalić sprawę? Nie ta
kobieta?WyjąłtabletkędożuciaTums,żułjąażdoutratysmaku,apotemwrzuciłsobiedo
ustnastępną.
2
Wtedy
Pan Walker zawiązał węzeł i zacisnął go mocno. Przewiązał nylonową linkę wokół
sękatego, pokrytego białą korą pnia brzozy na wysokości klatki piersiowej. Popuścił linki,
zostawiając sporo luzu. Idąc tyłem wzdłuż linii drzew, rozwijał ją po ziemi, w poprzek
żwirowej ścieżki, aż do żywopłotu po drugiej stronie. Użył opadłych liści i żwiru, by
przykryćlinkęnacałejjejdługości.
Spojrzałnazegarek.Zostałomuparęminutczasudozabicia.
Paręminuti–oczywiście–paniFenning.
Nienawidził tych drobnych robótek. Rozwiązywanie rodzinnych sporów za pomocą
morderstwa nie było najlepszym pomysłem, przynajmniej według Walkera. W grę zawsze
wchodził bałagan i emocje. Dlatego właśnie liczył sobie więcej za takie właśnie robótki.
Musiałybyćwartezachodu.
Panowałniedorzecznyupał,nazywanotobabimlatem,iWalkerczułpot,spływającypo
skórzepodkurtką.Nieopodalparaszerszenibzyczałaagresywnie,wfuriiwywołanejtym,
że nadchodzące zimne i suche dni przyniosą im zagładę. Spróbował pacnąć jednego, co
tylkonajwyraźniejtylkozwiększyłoichdaremnąwrogość.
Dźwięk żwiru chrupiącego pod wąskimi kołami sprawił, że Walker przeniósł uwagę z
powrotemnadrogę.Ustawiłsiętak,bymiećdobrywidokwdółszlaku,ipochwilizobaczył
opływową, atletyczną sylwetkę pani Fenning, pedałującej na swoim trekowym rowerze
górskimjaktrenującyzawodnikolimpijski.
I,cholera,wyglądałatakdobrze.
Pan Walker nie miał wątpliwości, dlaczego pan Fenning ożenił się z nią. Jak Helena
Trojańska,obdarzonazostałatwarzą,zaktórąwypłynęłobytysiącstatków.Ajeślijejtwarz
mogłasprawić,bygoniłozaniątysiącokrętów,toobstawiałby,żejejtyłek–obecnieokryty
czarnymi szortami kolarskimi ze spandeksu – pociągnąłby za sobą dziesięć tysięcy. Na
pewnopostawiłajegożagiel.
Pan Walker owinął sobie linkę wokół prawej dłoni i chwycił ją mocno lewą. Wyczucie
czasumiałotukluczoweznaczenie.SkupiłsięnanadjeżdżającejpaniFenning.
Czekaj.Czekaj.
Kiedynadszedłwłaściwymoment,naprężyłlinkę.
WalnęławpodbródekpaniFenning,cosprawiło,żejejgłowaodskoczyładotyłu.Gdy
pęd przepchnął ją pod sznurkiem, linka uderzyła w ramiona kobiety. Pani Fenning
przekoziołkowałaspektakularniedotyłu,byuderzyćplecamiwżwirzgłośnymjękiem.Jej
rowerpojechałdalej,zygzakując.Przewróciłsięnabokdopieropoprzejechaniudwudziestu
stópwgóręszlaku.Wygiętekołokręciłosięzezgrzytem,ażwkońcuzatrzymałojetarcie.
Pan Walker wyskoczył w tym czasie zza krzaków, zaatakował panią Fenning mocnym
prawym sierpowym, zgniatając pięścią jej idealny nos, co spowodowało, że z nozdrzy
trysnęły cienkie strużki krwi. Odgłos pękającej kości dotarł do jego uszu, gdy uderzył
ponownie, tym razem trafiając w lewy policzek. Jej głowa opadła do tyłu i przestała się
poruszać.
Rozejrzał się szybko, sprawdzając, czy nie zjawił się jakiś przypadkowy świadek, ale
nikogoniezobaczył.Szerszenie–lubinneowady,cokolwiekmogłotakbzyczeć–oburzyły
się,alepozatympanowałspokój.
Podniósł kobietę i przerzucił ją sobie przez ramię jak strażak, łapiąc dłonią za jeden z
pośladków.
O tak, w i e d z i a ł, dlaczego pan Fenning się z nią ożenił. Bez zbędnych emocji,
rozkoszowałsięjędrnymciałempodpalcami.
Szurając nogami, pan Walker zbliżył się do roweru i podniósł go wolną dłonią. Był to
jeden z tych droższych modeli, wystarczająco lekkich, by nieść je jedną ręką. Zaniósł obie
nagrodydobrzozy.Tamzebrałlinkęi,poodwinięciuzdrzewa,użyłjejdoskrępowanianóg
irąkpaniFenning.Odciąłresztęzapomocąmyśliwskiegonoża,poczymwepchnąłsplątany
kłębekdomarynarskiegoworka.
Z workiem na jednym ramieniu i nieprzytomną kobietą na drugim zszedł z drogi i
wspiąłsięwyżej,wgęstwinęlasu.
Pan Walker nie miał pojęcia, dlaczego pan Fenning zdecydował się wykreślić żonę z
jakichkolwiek planów, które tam dla siebie snuł, i zadbał o to. Nigdy nie chciał wiedzieć.
Przytychrodzinnychrobotachkliencizawszeczulisięzobligowaniudowyjaśnieniaswoich
motywów.JakbyWalkerbyłspowiednikiem,jakbymiał–mógł–odpuścićimgrzechy,
jeśliichracjonalizacjabrzmiałasensownie.Wprzeciwieństwiedozleceńodkorporacji,mafii
czy nawet przyjmowanych przez niego czasem robót politycznych, które traktowano z
chłodemiwyrachowaniemwymaganymwtegorodzajubranży–większośćzezbrodniz
namiętności miała korzenie w emocjach, nie w chęci zysku. Uczucia mogą się z czasem
zmienić, a forsa to zawsze forsa. Kiedy pan Fenning poczuł się zobligowany wyżalić, pan
Walter poczuł się równie zobligowany powstrzymać go i przystąpić do działania na
podstawiewyłącznieniezbędnychinformacji.
Wjegozawodzieliczyłosiętylko„kiedy”,„gdzie”i„jak”.„Dlaczego”byłonieistotnym
detalem.
Utrzymywał tempo mimo przyspieszonego bicia serca, przedzierając się przez zarośla
coraz dalej i dalej od żwirowej ścieżki, na której „zapoznał się” z panią Fenning. Nawet
rzadsze zalesienie stanowiłoby wystarczającą osłonę. Gdy wyczuł pierwsze oznaki, że
kobieta wraca do przytomności, upuścił ją na ziemię, odrzucił rower na bok i sprawdził
otoczenie.
Słońce późnego poranka prześwitywało przez pomarańczowo-żółte pozostałości
baldachimu liści. Podłoże zdawało się wypiętrzać gładko we wszystkie strony jak fale na
oceanietrawy,drzewawyrastałyzzagłębień.TomusiałybyćKopce.PanWalkerdowiedział
sięonichztablicy,którąustawionoprzedwejściemdorezerwatu.Najwyraźniejcałypark
usytuowano na prehistorycznym indiańskim cmentarzysku. Dziki lud, który usypał
ogromne kurhany, nazywano – zadziwiające – Budowniczymi Kopców. Jeśli wierzyć
informatorowi,obserwowanezlotuptakakopceukładałysięwkształtyróżnychzwierząt,
alezmiejsca,wktórymstałpanWalker,widaćbyłotylkowybrzuszeniaziemi.
Historyjkaniezła,byzaimponowaćturystom,aledlaniegonicnieznaczyła.
Pan Walker sięgnął do worka i wyciągnął rolkę taśmy klejącej. Oderwał kawałek i
przykleiłdoustpaniFenning.Kiedytorobił,kobietaotworzyłaoczy–lewezdążyłostaćsię
właściwie tylko szczeliną w czarnofioletowej opuchliźnie. Ale były ładne, pomijając
uszkodzenia.
–Dzieńdobry,kochanie.Cieszęsię,żejużsięobudziłaś.
Nie,żebymiałotoznaczenie.
3
Teraz
Pan Walker zatrzymał się kilka przecznic od domu pana Fenninga, modnego
architektonicznegocudeńkawszykownejokolicy.Widoczkiprzypomniałymu,żepowinien
byłwycisnąćdziesięćtysięcyzdupka.
Postępował bardzo niestandardowo, ale wolał przeciąć wszystkie nici, które mogłyby
doprowadzićdoniego.Zwyklenieistniałatakapotrzeba,boobiestronykończyłytransakcję
zadowolone.LeczgdypanFenningośmieliłsięzadzwonićzpretensjami…Walkerniemiał
pewności,jakietropyzostawiłabytasytuacja,więcpostanowiłzdusićkłopotywzarodku.
Osiedle było zadrzewione i czuł się anonimowy, nawet gdy tak sobie szedł. Gdyby
napotkał policjanta, ten pewnie uznałby go za podejrzanego, ale nie z powodu ubrania.
WalkermiałnasobiegarniturodArmaniegoiniósłwdłonieleganckąwalizkę.
Szerszenie rozbzyczały się w ogniście czerwonym listowiu niedalekich krzaków. Gdy
Walkerprzechodziłobok,owadywzbiłysięwpowietrze,alewciążsłyszałjegdzieśzasobą.
Głośnimatkojebcy.
Zdecydował, że nie ma wyboru. Pan Fenning musi zniknąć. Dlatego do bagażnika
spakowałmałąpiłęłańcuchową,zapasowełańcuchyidużeworkiznylonu.Wiedział,gdzie
zdobyćpółpaletycegieł,iznalazłmiejsce,wktórymmógłzostawićpakunki.
Prawda, pana Walkera reklamowało parę miejscowych grubych ryb, lecz wedle jego
wiedzypanFenningbyłdlanichjedyniedalekimwspółpracownikiem.Niktniemrugnąłby
okiemnamyśl,żejegokawałkiprzyozdobiąnajgłębszypunktdnazatoki.
Pan Walker poczuł, że ktoś patrzy mu się na plecy, ale gdy się odwrócił, nikogo nie
zobaczył. Poddenerwowany, bo dawno nie zdarzyły mu się takie paranoiczne odruchy,
ruszyłdalejchodnikiem.
Pierdoloneszerszenierobiąsobieimprezkęprzedśmiercią.
Nieznalazłinnegowyjaśnieniadlauporczywegobzyczenia.
Ateraz,gdziejesttenpierdolonydom?Nadszedłczaszrobićhamburgera.
4
Wtedy
PanWalkerprzykucnąłipowolisunąłdłoniąpowewnętrznejstronieudapaniFenning.
Wjejoczachpojawiłosięzrozumienie.Rozszerzyłysię.Zaczęłasięszarpać.
Walkerzłapałjązagardłowolnąręką
–Słuchaj.–Oparłsięmocnooklatkępiersiowąkobietyiwyszeptałjejdoucha:–Twój
mężulekzleciłmirobotę.Ijaknajbardziejzamierzamdoprowadzićjądokońca.Jesteśjednak
zbytpięknąkobietą,bypozbyćsięciebieszybko,mamnadzieję,żetocięcieszy.Pozwólmi
objaśnićsytuację.Każdasekunda,wktórejpozostajeszprzyżyciu,dajeciszansę,żezjawisię
jakiś akurat snujący się po tym lesie książę na pierdolonym białym koniu. Książę, który
chętnie wyrwie cię z łap złego wilka. Jeśli będziesz leżeć cichutko i pozwolisz mi robić
cokolwiek zechcę, minie wiele sekund. Jeżeli będziesz stawiała opór, poderżnę ci od razu
gardło.–Polizałjejucho.
Odsuwała się i jęczała, ale zdawało się, że słowa oprawcy do niej docierały. Choć łzy
spływałyjejpotwarzy,przestałasięwiercić.
PanWalkerzawszenapawałsiętymmomentempoddania.
Wyjąłnóżizacząłprzecinaćczarne,spandeksoweszorty,zaczynającoddołu–tużnad
kolanem–iprzesuwającostrzewgóręnogi.Ciąłpowoli,smakująctęczynność.Uważałteż,
byniezostawićśladunaperfekcyjnejskórze.
Planowałtoodpoczątku.OdkądtylkopanFenningpokazałmuzdjęciażony,wiedział,
żeniemożewykonaćrobotybezspróbowaniawcześniejtejsłodyczy.Cholera,zasługiwałna
jakieśdodatkowekorzyścizgównianejroboty.
Zdjął z niej szorty. Machnął ostrzem i majteczki w kwieciste wzory, odsłaniając
cudowniezadbanywzgórek.
–O,tak!–zanuciłsobie,gdydotknąłtegomiejsca.Wybrałdobrąokolicęnazwiedzanie
„kopców”.
Jegopalcerozwarłypomarszczonąskóręizwiedziłyjejkopczykodśrodka.
Pani Fenning zaszlochała. Jej nogi drżały. Z nosa wypuszczała prawie tyle glutów, ile
powietrza.Oczypatrzyłybłagalnie.
PanWalkerpowąchałswójpalec,apotemciąłdalej,dopókit-shirtistaniksportowynie
zmieniły się w zwykłe strzępy materiału. Potarł rosnące wybrzuszenie w kroczu,
podziwiającją,leżącąnagowtrawie.Sięgnąłkujejmałym,idealnieuformowanympiersiom
prawądłonią,palcującjąznowulewą.
– Ciii – wyszeptał, kiedy stłumione szlochy stały się zbyt dramatyczne i potencjalnie
niebezpieczne. Chciał jej żywej, przynajmniej na razie. – Pamiętaj o naszej umowie –
powiedział,poczymzbliżyłustadodojrzałegosutka.
Zmieniłpozycję,byznaleźćsięprzywięzachnadole.Pchnąłkolanadogóry,późniejw
bok, rozwierając jej nogi. Przejechał dłońmi po udach kobiety, zmierzając do magicznego
królestwa,apotemrozpiąłpasekirozporek,opuściłspodnieipozbyłsięich.
Byłmocnopodniecony.Wybałuszyłaoczy,kiedystanąłnadnią,gołyizewzwodem.
Pan Walker wydobył z worka splątaną nylonową linkę i składaną łopatę. Obmierzył
wzrokiem wystającą gałąź i wykopał pod nią płytki dołek. Gdy skończył, obwiązał linę
wokółskrępowanychjużwcześniejstóppaniFenning.Zauważyłszerszenia,któryusiadłna
jejudzie.Musiałgorozjuszyć,kiedyzacząłjąwiązać,bojegoodwłokuniósłsiępodkątemi
insekt zaczął żądlić kobietę w nogę. Nawet tego nie poczuła, może odpłynęła przez
połączenieszokuzestrachem.PanWalkerobserwowałowadaprzezmoment.Dziwnamyśl:
szerszeńprzypominałmujegosamego.Poteminsektwzleciałwgórę,bzycząc,iokrążyłgo
porazostatni,zanimodleciałwgłąblasu.
Zamocował linę, zarzucił jej drugi koniec na gałąź nad ich głowami i ze znacznym
wysiłkiem podźwignął panią Fenning z ziemi. Jej nagie plecy przetarły ścieżkę w trawie,
zbierając gałązki, małe kamyczki i inne zwyczajowe elementy poszycia leśnego. Stłumione
okrzyki bólu urwały się, gdy przeciągnął jej twarz po gruncie, a nogi wystrzeliły w górę.
Kiedy zawisła głową w dół, z włosami pełnymi leśnych odpadków, zaczęła wyć, ale z
mniejszymwigorem.Złamałjejducha.
Ostatecznepoddaniesię–związanaizakneblowana,wiszącagłowąwdół,obnażona.
Pan Walker przyklęknął przy głowie kobiety, powstrzymał huśtanie się ciała, potem
pochylił się i pocałował sutek jej lewej piersi. Taka seksowna, wisząca na drzewie jak
gruszka.Polizałczubeksutka,starającsięzapamiętaćsmak.
PanWalkerkochałgręwstępną.
– Chciałem podziękować ci z wyprzedzeniem za mile spędzony czas – powiedział.
Szczerze. Pani Fenning wróciła do świata żywych, potrząsnąwszy raptownie głową w
milczącejprośbieolitość.
Cóż,byłlitościwy.
Obnażyłponownieostrzenożaijednymszybkimuderzeniemwyryłwjejszyigłębokie
wyżłobienie.WworkumiałSiga9mmztłumikiem,alenóżwydawałsiębardziejintymny.
Wydawałsiępoprostuwłaściwy.
Tanecznymkrokiemuchyliłsięprzedtryskającąkrwią.Nieminęłowieleczasu,nimpani
Fenningwykrwawiłasiędodziury,którąwykopał.
Patrzył na jej drżące chaotycznie nogi, czekając, aż słońce osiągnie zenit, a fontanna
zamienisięwpojedynczekrople.
Pospiesznie, bo nie mógł już dłużej czekać, wbił nóż w kołyszące się zwłoki tuż nad
łonem i ciął po żebrach. Potem kolejne cięcie, poziome, i – z małą pomocą – jej poplątane
wnętrznościwypadłyzjamybrzusznej,prostododołka.
Rozhuśtałwypatroszonegotrupaiopuściłgonaziemię.
Tego właśnie potrzebował. Bardzo rzadko robota kończyła się w taki sposób. Tak,
oczywiście, wiedział, że pani Fenning jest wyjątkowa, opierając się choćby na tym, że pan
Fenningchciałjąodstrzelić.Plannatęzbrodniępraktyczniewymyśliłsięsam.
Z penisem w pełnym wzwodzie zbliżył się do zwłok. Ucieszył go widok jej zaszłych
bielmem,martwychoczu.
Kochałmartweoczy,prawietakbardzojakmartwe,pusterzeczy.
Opadłnaciałoiodnalazłwszystkiejegootwory,zrobiłteżkilkanowych,wchodziłwnie
irozkoszowałsięniąwswoimtempie.Najpełniejszepoczuciewładzy–zabrałżyciekobiety,
aterazzerżnąłsamąjejistotę.Wywróciłjąnaodwrotnąstronęiposiadł.Byłpanem,zabrał
wszystko, czego zapragnął, i porzucił to. Pomyślał, że wie, jak czuli się prymitywni
wojownicy,zjadającyczęściciałaswoichwrogów.Jegokuzyni.Rozumiałpociągdomordu.
PanWalkerrzadkotraciłkontrolęnademocjami,aletakiechwilenależałydowyjątków.
Spocił się cały, zanim jeszcze doszedł; szczytując, niemal podniósł jej ciało z ziemi, a
potemwpadłzpowrotemwziejącąjamę,zupełnieniedelikatnie.PocałowałpaniąFenning
krótko i niestosownie w zimny jak marmur policzek, patrząc prosto w jej szeroko otwarte,
pusteoczy.
–Cóż,kochanie,terazmuszęwrócićdopracy.–PanWalkerwsunąłnasiebiespodnie.–
Cośmisięzdaje,żestary,dobryksiążęzbajkitymrazemniezdążył.
Truchłonieodpowiedziało.
Ale potem jego wzrok spoczął na otwartym worku i żołądek zacisnął mu się w supeł.
Przejmujące, chorobliwe uczucie. Nie poczucie winy, spowodowane tym, co zrobił lub
czymkolwiek innym. Zorientował się, że dał swojej zwierzęcej stronie zapanować nad
ludzką (a może odwrotnie?). Zapomniał o prezerwatywie, zauważył nieotwartą paczkę w
swoim podręcznym bagażu. Nawalił dla kilku minut cielesnej rozkoszy, i to bardzo.
Zostawił po sobie obciążające DNA. Teraz musiał powziąć dodatkowe środki ostrożności
przypozbywaniusięciała.
Dojegouchadotarłjakiśdźwięk.
PanWalkerrozejrzałsięuważniepootaczającymgolesie.Niewidziałniczego.Wytężył
słuchiwyłapał…Bzyczenie.
Znowucholerneszerszenie.
Mógłbyjednakprzysiąc,żesłyszałteżprzezchwilęludzkigłos,dostrojonydobrzęczenia
owadów.
Płaczący.
5
Teraz
Drzwi wejściowe były zamknięte, więc pan Walker poszedł na tyły domu, gdzie w
plamach popołudniowego słońca lśnił pokryty liśćmi basen. Tabletka Tums powoli traciła
smakwustach.
Całąposesjęotaczałceglanymurek,adrzewazasłaniałynajbliższebudynki.PanWalker
mrugnął powiekami, przyglądając się uważnie zaniedbanemu trawnikowi, zastanawiając
się…
Miałprzeczucie,żetopułapka.
Myślałem,żejązabiłeś!
No,kurwa,zabił.
Nasamowspomnienieprawiemustanął.
Sprawdził drzwi ogrodowe i stwierdził, że także są zamknięte. Decyzja. Czy powinien
wedrzeć się do środka? Robota już dawno wymknęła się spod kontroli, więc małe,
staromodne włamanie mogłoby pasować. Z drugiej strony – skąd miał wiedzieć, czy pan
Fenning nie czaił się tam, zabarykadowany za stołem, i nie mierzył ze strzelby prosto w
drzwi?
Coś bzyczało na granicy pola widzenia Walkera, lecz kiedy obrócił głowę, niczego nie
dostrzegł. Szerszenie unosiły się nad basenem. Przymrużył oczy. Nad pokrytą odpadkami
wodą unosił się cały rój. Zbliżył się powoli do krawędzi, nadal nie rozwierając szerzej
powiek.Insektyzdawałysiękrążyćpomałych,wąskichorbitach.Opuściłwzrokipomyślał,
że chyba właśnie zobaczył bąbelek powietrza wypływający na powierzchnię. Nie, nie
wydawałomusię,zarazwypłynąłnastępny.Jakbyktośoddychałpodwodą…
PanWalkerrozważyłtendylemat.Odejść,włamaćsięczyzbadaćcholernybasen?
Wporządku.Przyjrzyjmysięwodzie.
Powoli,ignorującrozszalałeowady,przykucnąłnapłytkachotaczającychzbiornik,przy
samejkrawędzi.Zajrzałwgłąb.
Kolejnybąbelekwykwitłnazanieczyszczonejpowierzchni.
Czytepieprzoneszerszenieniezbliżająsię?
I następny, dużo większy. Walker usłyszał pluśnięcie. Bzyczenie stało się jeszcze
intensywniejsze.
Jeszcze mocniej zmrużył oczy. Coś się tu działo… I nagle znów poczuł czyjś wzrok na
plecach.
Niewstając,panWalkerobróciłsięwkierunkudomuzSigiem9mmwdłoni.
Pusteoknaitylnedrzwiprzyglądałymusię.Padłnaniegooślepiającypromieńsłońca.
Dźwięk wypływającego jeszcze jednego bąbelka sprawił, że Walker odwrócił się z
powrotem w stronę basenu. Tym razem bąbel pojawił się tuż przy samej krawędzi.
Mężczyznacofnąłsięokrok,wyciągającprzedsiebierękęzpistoletem.Szerszeniebzyczały,
pogrążone w jakimś rodzaju owadziego szału. Teraz widział cień pod warstwą liści. Jakby
cośzbliżałosiędopowierzchniwody,możepełznącpodnie.
PanWalkercofnąłsię.
6
Wtedy
Planował po prostu zakopać ciało w płytkim grobie, a potem podłożyć rower i pocięte
ubraniajakieśdziesięćlubdwadzieściamildalej,naścieżce,którąobrałapaniFenning,ale
w kierunku przeciwnym do miejsca, gdzie zaparkowała samochód. Zwiodłoby to
poszukujących tropu na tygodnie, jeśli nie miesiące. Ale w obecnej sytuacji postanowił
pogrzebaćjąjeszczedalej.Zdawałomusię,żenajednejztablicwidziałsymbolwskazujący
pobliskie bagna, prawdopodobnie tuż przy informatorze, dzięki któremu dowiedział się o
kopcachrdzennychmieszkańcówtychziem.
Ponownie coś usłyszał. Kiedy krzątał się po okolicy, do jego uszu nie dotarło nic poza
buczeniemowadówibiciemwłasnegoserca.Samsiebiestraszył.Należałopozbyćsięzwłok,
podłożyćdowodyispierdalać.
Pochylił się i zaczął przerzucać łopatą kupki ziemi, prosto na wyprute wnętrzności
kobiety.
Lecztam,wstosikuflaków,cośsięporuszało.
Niemożliwe.
Cośnaprawdęsięruszało.Iwydawałozsiebiekwilenie.
Walter przekopał chlupoczącą breję z pomocą noża i nabił na ostrze coś, co drgało za
zwiniętymjelitemcienkim.Podniósłtęrzeczwgórę,abyjejsięprzyjrzeć.
Tobyłpłód.
Z pewnością nie mógł się poruszać – ani płakać – ale krew bulgotała na powierzchni
rany,przypominającróżowąpianę.
Bardzomały,ledwoukształtowanypłód.
Pan Walker zastanowił się, czy to nie właśnie dlatego pan Fenning chciał, żeby
zamordował jego żonę. A może nawet nie wiedział? Jak by na to nie spojrzeć, zabójca
właśnie wykonał dwie prace w cenie jednej. Ciekawe, czy mógłby się z tej okazji
potargować?Zdjąłzostrzanożamaciupkieciałkoirzuciłjezpowrotemwstoswnętrzności,
poczymprzykryłwszystkoglebą.
7
Teraz
Wciąż mógł dostrzec powierzchnię wody pod chmurą szerszeni – coś ciemnego
wędrowało pod nią ku górze, jak spławik wędkarza. Przypatrywał się obiektowi,
rozpoznawałgo.
Tobyłycholernezwłoki.Bezgłowe.Wypłynęłynawierzch,wystrzeliwujączbasenutak,
jakbymiałyzniegowyjść,doskórytrupapoprzyklejałysięzlepkiliściibrudu.Nagieciało,
niedawno ogolone lub pozbawione włosów za pomocą wosku. Na prawym ramieniu
znajdowałsiętatuaż.
PanFenning,nićłączącaWalkeraztąsprawą,którazostałajużzakończona.
Jego szyja kończyła się ogromną skrzepliną, powstałą na poszarpanej ranie, która
sprawiała, że nieboszczyk kojarzył się z lalką, rozczłonkowaną przez dziecko z
wyjątkowymiskłonnościamidodestrukcji.
Wciąż się cofając, pan Walker poruszał pistoletem. Ktokolwiek wykończył dupka z
basenu,mógłszukaćijego.
Wyglądałotonarobotęmafii.Tylkoczyoniniepowinniużywaćpalnikówgazowychi
tym podobnych? Gdy zastanawiał się, jakim sposobem pozbawili gościa głowy, do jego
gardła i przełyku podszedł kwas z żołądka. Pan i pani Fenning, oboje zajebani, a jedynym
ogniwem, które łączyło dwie śmierci… Był sam pan Walker. Odejść, ignorując ryzyko, że
ktośgojednakzobaczyłimożerozpoznać?Zostać…Ico?Posprzątać?
Cholera,wsumiemiałpiłęwsamochodzie…
Zwłokipodpłynęłybliżej.ChmuraszerzenipodfrunęłazanimiiWalkerzorientowałsię,
że zrobiła się gęstsza. Rosła, zarówno pod względem rozmiaru, jak i ilości owadów.
Bzyczała niczym transformator elektryczny, wisiała nad bezgłowym ciałem jak pulsujący
balon.
PanWalkerobserwowałją,zadziwionytym,żezaczęłaprzybieraćkształt.
Znajomykształt.
Jezu.
PaniFenning,wyglądającadokładnietak,jakwtedy,gdyzobaczyłjąporazpierwszyna
rowerze. Potem szerszenie zaczęły się przesuwać, sprawiając, że stała się taka, jaką ją
zostawił – przybrała postać wypatroszonego truchła, z szeroko otwartymi ustami i
wybałuszonymioczyma.Jak,dokurwynędzy,mógłjąwogólewidzieć?
Opuściłpistolet,przyglądałsięjej,niewiedząc,cozrobić.
Zdawało się… Nie, naprawdę, to ich fasetkowe oczy odbijały obraz lub tworzyły go,
jakbybyłyskrzydlatymipikselami…
Mimotoobrazwyświetlanow3DipanWalkermusiałdaćkrokdotyłu,botenwłaśnie
docierałdokrawędzibasenu.Podobiznauformowanazbzyczących,wiszącychwpowietrzu
szerszeniwzniosłaramiona,rozpościerającjejakmigoczącaofiaraukrzyżowania.
Pierdolić to, pan Walker powiedział albo tylko pomyślał. Jako że był bardziej
przyzwyczajony do wzbudzania strachu w innych niż do odczuwania go samemu, fala
mdłości, wstrząsająca głębinami jego jelit, i puls walący w skroniach zdawały mu się
całkowicieobcymidoznaniami.Uniósłbrońiwystrzeliłwchmaręszerszeniukładającychsię
w głowę pani Fenning. Strzał w dziesiątkę, ale pozbawiony sensu, bo pocisk przebił się
przez rój, nie rozpraszając nawet hordy owadów. Wystrzelił jeszcze parę razy, rozgrzane
łuskibrzęczałyobasenowepłytki.Spustzablokowałsięwreszcie,skończyłysięnaboje.
Bezrezultatów…
Buczenieprzeszłowcrescendowysokichtonów,aręcepaniFenningopadłyizgięłysię,
holograficzne dłonie zagłębiły się w ziejącym otworze w jej korpusie i szperały w nim, aż
wyłoniłysię…zczymś.PanWalkerpotrzebowałchwili,byprzyjąćdowiadomości,żepalce
uformowane z owadów wyjęły prawdziwy, materialny obiekt z brzucha iluzorycznej pani
Fenning. Czarne włosy, przeplatane siwizną pozwoliły mu wywnioskować, że czerwona,
guzowata masa jest w istocie głową pana Fenninga, zdeformowaną przez ogromną ilość
jadu,którazebrałasięwniejponiezliczonychużądleniachszerszeni.PanWalkerspojrzałw
martweoczyipoczuł,żetrochęutożsamiasięztym,cownichzobaczył…
Chmuraowadów,formującaunoszącąsięnadziemiąpaniąFenning,przyłożyłaurwaną
głowędodziurywswojejpiersiizaczęłaniąkołysaćjaknoworodkiem,abzyczeniezmieniło
sięwatonalnąkołysankę.
Mózg pana Walkera uległ przeładowaniu danymi. Tak właśnie się czuł, gdy brzęcząca
kołysankaprzeszyłamuuszy,ajegooczyprzetworzyłyto,cowidziały.Naglestopyprzejęły
kontrolęi–zapomniawszyomisji–mężczyznarzuciłsiędobiegu,byleuciecjaknajdalejod
basenu.
Ale potknął się o coś – o urządzenie wysuwające odskocznię? – i jego nogi poleciały w
jednąstronę,aresztaciaławdrugą.Machałramionamiwpowietrzu,bezużytecznypistolet
wypadł mu z dłoni i potoczył się po ziemi. Później coś głośno trzasnęło, harmider
wywoływany przez setki skrzydełek odciął go od świata, owadzie ciałka zakryły słońce, a
potemnastałanicość.
8
Potem
Tyle krwi. Pokrywała całe dno osuszonego basenu, ścianki pełne pęknięć i płatów
łuszczącej się farby. Ekipa zajmująca się badaniem miejsc zbrodni była już w drodze.
Wiedzieli,żeDNAbędziepasowałododwóchmężczyzn,rozpłaszczonychnabetonie,jakby
spadlizwysokościsetnegopiętra,aniedziesięciustóp.Jednozciałokazałosięwłaścicielem
domu. Drugiego nie zidentyfikowali, ale oznaczyli miejsce, w którym wylądował pistolet i
zrobilimuzdjęcia.
Jakztakichranmogłowypłynąćażtylekrwi?
Oficerwmundurze,rozglądającysiępootoczeniu,widziałwżyciuwiele,aletozdawało
siętakie…Inne.
Machnął dłonią, by odgonić szczególnie upartego szerszenia, który wisiał nad trupami.
Owadpoleciałprostowgóręizniknął.
Policjantpokręciłgłową.Pierdolonyszerszeń.
Karolina„Mangusta”Kaczkowska
Lewa
Salę sądową oświetlały łagodne promienie jesiennego słońca. Zebrani na rozprawie
pozostali jednak nieczuli na uroki przyrody za oknem, skupiając uwagę na oskarżonej.
Niejednemu przemknęło przez myśl, że to kobieta wysoce atrakcyjna i w związku z tym
zdecydowanie szkoda, by gniła w więzieniu. Aż dziw bierze, że pod tak ujmującą
powierzchownościąkryjesięodrażającadegeneratka.
Poodczytaniuaktuoskarżeniasądzwróciłsiędokobiety.
–Czyprzyznajesiępanidowiny?
–Tonieja.–Oskarżonaodpowiedziałatonem,wktórymsłychaćbyłoudrękę.–Tomoja
ręka...
***
OskarżonaJustynaM.wcześnieodkryłaurokimasturbacji.Niepamiętaładokładnie,jak
doszłodotego,żeznalazłaupodobaniewsięganiudłoniąwgłąbswychmajtek.Czytotakie
istotne?Grunt,żewiedziała,coztymzrobić.Aodkądprzeczytałagdzieśartykułnatemat
doskonaleniawłasnegomózgupoprzezćwiczeniemniejsprawnejręki,zaczęłamasturbować
się wyłącznie lewą dłonią. Tak naprawdę nie potrafiła stwierdzić, czy faktycznie ma to
znaczenie dla sprawności jej umysłu, jednak z pewnością stała się świetna w dawaniu
przyjemnościsamejsobie.Takdobra,żeczasemmusiałazatykaćsobieusta,byjękirozkoszy
nie zaciekawiły domowników. Hobby Justyny raczej nie wzbudziłoby entuzjazmu jej
rodziny.
Kobieta dbała o lewą dłoń. Nie nosiła pierścionków, nie malowała paznokci, które
systematycznie przycinała, odkąd kilka razy zdarzyło jej się dotkliwie podrapać podczas
szczególnie intensywnego szczytowania. Na ogół nie używała żadnych zabawek,
wystarczyłyjejwłasnepalceiruchybioder,bydoprowadzićsiędoorgazmu.
ZczasemJustynazaczęłaprzyłapywaćsięnatym,żecorazmniejświadomiesięgalewą
dłoniąmiędzyswojenogi.Niejednokrotniebudziłasięnocązpalcamigłębokowpochwie,
rozgrzanaimokra,wcaleniekoniecznieśniącprzytymerotycznesny.ZupełniejakbyLewą
kierowała jej własna wola, nietożsama z wolą Justyny. Ręka wykazywała coraz więcej
inicjatywy.Bywało,żewysunąwszysięzwnętrzakobiety,wędrowaławgóręjejbrzucha,by
pieścić piersi, wciąż śliska od intymnych soków. Innym razem kazała się oblizywać do
czysta,cobywałośrednioprzyjemne,kiedyJustynamiałaakuratokres.Naogółdziewczyna
zgadzałasięjednakbezwarunkowonazabiegiLewej.
Tymczasem ręka wykazywała coraz więcej inicjatywy. Od czasu do czasu wsuwała w
głąb Justyny rozmaite przedmioty, niekoniecznie przeznaczone do seksu. Jakież było
zdziwieniekobiety,kiedypodczasoddawaniaporannegomoczuwypadłozniejdomuszli
klozetowejkilkamonet,którewcześniejwroztargnieniuodłożyłananocnystolik.Spojrzała
zwyrzutemnaLewą,odnoszącwrażenie,żetamiałabyniezłyubaw,gdybyposiadałausta.
–Aleśmieszne–mruknęłazdezaprobatąJustyna.
Odtamtejporyprzykładaławięcejuwagidoporządkunastolikunocnym.
Lewą najwyraźniej cechowała świadomość własnych umiejętności. Nie dość dobrze
traktowana, potrafiła się obrazić i odmówić współpracy. Innym razem zaciskała palce w
pięść i próbowała spenetrować na siłę odbyt Justyny. Niedopuszczenie do tego wymagało
odkobietyogromnegowysiłku.ZdarzałosiętojednakrzadkoinaogółJustynaiLeważyły
wprzyjaźni.PrzynajmniejdopókiniepojawiłsięLeszek.
W końcu przecież musiało do tego dojść. Ile można zabawiać się z własną ręką, kiedy
dookoła jest tylu chętnych facetów? Justyna i Leszek poznali się na imprezie i szybko
zasmakowali w swoim towarzystwie. Po kilku spotkaniach w kinach, klubach i
kawiarniach zrzucili ubrania i wskoczyli do łóżka. Lewa zniosła pieszczoty Leszka bez
sprzeciwu,jednakkiedyjegojęzykznalazłsięmiędzynogamiJustyny,atawydałazsiebie
przeciągły jęk rozkoszy, ręka zaniepokoiła się. Palce zaczęły niecierpliwie stukać w
prześcieradło,bypochwilizacząćjewściekledrapać.PochłoniętabezresztyJustynaprawą
rękąchwyciłaLeszkazawłosyilekkoprzycisnęładosiebie.Kiedydoszła,dosłownierzuciła
się na mężczyznę, wciąż posługując się tylko prawicą. Lewa zwisała u jej boku niczym
martwa. Justyna ujeżdżała Leszka, zapominając całkiem o tym, że przez dłuższy czas
preferowała zabawę w samotności. Facet miał niesamowicie wielkiego penisa. Albo to jej
palcebyłypoprostuzacienkieiniepotrafiłydokońcazastąpićmęskiegoczłonka.
Justyna i Leszek okazali się być świetnie dopasowani w seksie. Oboje doszli w tym
samym momencie. Kobieta otworzyła oczy, wciąż ciężko dysząc i uśmiechając się szeroko,
zaspokojona. Błogi uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy zobaczyła, jak Lewa wędruje powoli
wzdłużtorsuLeszkawstronęjegogardła.Pięćpalcówwpiłosięwszyjęmężczyzny,który
zacząłsiędusić.Justynawrzasnęła,azaskoczonyiprzestraszonyLeszekszarpnąłciałem,by
zrzucićzsiebiepartnerkęiuwolnićgardło.
–Cotomaznaczyć?–spytałostro.
WówczasJustynawyznałamuzpłaczemcałąprawdęoswoichzwyczajach,jednocześnie
zapewniając, że tylko z nim czuła się wyjątkowo. Widziała niedowierzanie w jego oczach;
konieckońcówpostanowiłdaćszansęimobojgu.PrzytuliłpłaczącąJustynę,którazcałejsiły
ściskałaLewąwprawejdłoni,byuniemożliwićkończyniejakikolwiekruch.
Tejsamejnocy,gdyspałajużwsamawswoimłóżku,obudziłjąból.Lewapostanowiła
ukarać Justynę, wpychając między jej nogi szyjkę butelki po piwie, którą dziewczyna
zostawiłanapodłodzeprzedsnem.Szyjkazdążyłajużzniknąćwpochwie,arozszerzająca
sięczęśćbutelkiniemieściłasię.Lewanieustawaławwysiłkach,sprawiającJustyniecoraz
większy ból. Po kilkuminutowej szamotaninie w pościeli spocona i potargana kobieta
zdołałasięuwolnićiodebraćbutelkę.Niewielemyśląc,rzuciłaLewąoblatstolikanocnego,
prawą ręką chwyciła szyjkę butelki i roztrzaskała ją na palcach tej drugiej. Nowa fala bólu
otrzeźwiłają,przypominając,żetowciążjejwłasnakończyna.Zrozciętejskóryciekłakrew,
ranapulsowała.PalceLewejdrżałylekkowniemymproteście.Kobietazwlokłasięzłóżka,
by opatrzyć ranę i pozbierać odłamki szkła. Położyła się z powrotem, choć zaśnięcie nie
wydawałosięprawdopodobne,inawszelkiwypadekprzywiązałaLewądoozdobnejgałki
uwezgłowia.
Choćranawciążbolała,wydawałosię,żenieznośnarękapojęłanauczkę.Próbowałasię
buntowaćpodczasobcinaniapaznokci,zamierzającnajwyraźniejwyhodowaćsobieszpony,
ale jedno dziabnięcie nożyczkami wystarczyło, by stłumić jej próby. Justyna postarała się
takżeorękawiczkębezpalców,wktórejpodpretekstemchronieniatrudnogojącejsięrany
umieściła obandażowaną dłoń, by dodatkowo ograniczyć jej zapędy. Jednocześnie zaczęła
poszukiwaćjakiegośwyjaśnienia,przeczesującinternet,taknaprawdęniechcącprzyjąćdo
wiadomościżadnegozoferowanychtamwyjaśnień.Wszystkiesprowadzałysiębowiemdo
kwestiipsychiki,akobietaniebyłagotowaprzyznać,żepotrzebujepomocypsychiatry.Bała
się, że Leszek również sięgnie do internetu w poszukiwaniu tych informacji, jednak on
wydawał się nie pamiętać o całej sprawie. Poraniona i unieruchomiona Lewa sprawowała
się jak całkiem normalna ręka, więc para mogła rozkoszować się niczym niezakłóconym
seksem.KilkanaściednispokojuosłabiłoczujnośćJustyny.
Leszekzaproponowałpartnercewspólnywypadnadjeziorowromantycznymklimacie
– tylko ich dwoje na łonie natury. Zgodziła się bez wahania, nie spodziewając się, że to
właśnie ta decyzja zmieni jej całe życie. Gdy kochali się podczas pierwszej nocy, Justyna
odczuwała delikatnie mrowienie w palcach Lewej, założyła jednak, że to efekt gojenia się
rany. Nic bardziej błędnego. Dwie noce później dłoń, która doszła do pełnej sprawności,
wykorzystała moment nieuwagi, gdy Justyna i Leszek odpoczywali po kolejnym
satysfakcjonującym seksie, by zabić mężczyznę. Po cichu podkradła się do jego
przyrodzenia, wbiła przydługie paznokcie w jego jądra, zacisnęła mocno palce i zaczęła
kręcićworkiemmosznowym.
Leszek zerwał się z krzykiem. Przeciągnął Justynę przez cały pokój, przewracając
sprzęty, ale żadne z nich nie poradziło sobie z oderwaniem dłoni od jego jąder. Lewa
ciągnęła, szarpała, darła skórę paznokciami, które, będąc zbyt miękkie, łamały się i
zadzierałyboleśnie.Wkrótcekrzyczelioboje.Justyna,zanimcałkowicieogarnęłająpanika,
wbiła zęby w swój własny lewy nadgarstek i zacisnęła je z całej siły. Mimo tego dłoń nie
puściła jąder Leszka, dopóki ich nie oderwała. Krew trysnęła na twarz Justyny, która
wypuściła rękę spomiędzy zębów, krzycząc histerycznie. Lewa wciąż ściskała oderwane
jądra,gniotącjeiszarpiąc,zamieniającwkrwawąmiazgę.PogrążonawhisteriiJustyna
straciłapanowanienadsobą.Byławstanietylkowyć.
Tymczasemjejdłońnieodpuszczałanieprzytomnemumężczyźnie,którywłaśniezostał
kastratem. Złapała go za penisa u samej nasady i ponownie zaczęła szarpać, ciągnąć i ryć
paznokciami skórę. To było trudniejsze niż urwanie jąder – pomijając kwestie czysto
anatomiczne, podbrzusze Leszka umazane krwią stało się śliskie, co nie ułatwiało Lewej
pracy.Wzmocnionafuriązrealizowaławkońcuswójzamiar.Trzymającoderwanegopenisa,
rzuciłasiędotwarzywciążwrzeszczącejJustyny,próbującwepchnąćjejkrwawyczłonekdo
gardła.Dziewczynawalczyłaterazoswojeżycie.
Chwilę później, gdy nie bez bólu udało jej się zablokować Lewą między futryną a
drzwiami,Justynazastanawiałasiępoważnie,pocowłaściwiewalczyła.Jejżycieitakbyło
już skończone, zmarnotrawione przez tę diabelską kończynę. Szczerze wątpiła, czy w tej
sytuacjimógłbyjąjeszczeuratowaćpsychiatra.Wiedziała,żecośbyłonietakzjejręką.Znią
samą musiało być coś nie tak. Wiedziała o tym i nie zrobiła nic, a teraz najmilszy facet,
jakiegokiedykolwiekpoznała,leżałujejstópwkałużywłasnejkrwi,okaleczonyimartwy.
–Zajebięcię,tysuko.–Choćmówiłaprzezłzy,wjejgłosiedałosięsłyszećdeterminację.
Zanimuwolniłalewądłoń,dokładniewszystkoprzemyślała.Musiała,jeślichciałazostać
przyżyciuimimowszystkospróbowaćtojakośzałatwić.
Domek stał w rzeczywiście odludnym miejscu, a nawet gdyby ktoś miał tędy
przechodzić, to raczej nie w nocy. Justyna rozejrzała się. Potrzebowała czegoś ostrego i
najlepiejdługiego.Padłonawalającysięwpobliżuśrubokręt,którymLeszekposługiwałsię
zaledwiewczoraj.Jużnigdywięcejgonieużyje...
TymrazemJustynabłogosławiłaswojebałaganiarstwo.Udałojejsięprzysunąćśrubokręt
bliżej siebie, choć naciągnęła przy tym stopę, aż trzeszczało w stawach. Uwolnienie Lewej
przed czasem stanowiło śmiertelne zagrożenie. Niedopuszczenie do tego stało się
priorytetem. Trzymając śrubokręt w prawej ręce, kobieta rozluźniła nieco nacisk na drugą
dłońizcałejsiływbiłaśrubokrętwśródręczeLewej.Bolałocholernie,ażzawyła.
Nachwilęzrobiłojejsięciemnoprzedoczami,zdołałajednakniezemdlećiwstać.Lewa
szalała, krwawiąc obficie i konwulsyjnie zginając i prostując palce, na których zasychała
posoka Leszka, ale Justyna nie puściła śrubokrętu. Z boku wyglądało to trochę tak, jakby
kobieta nabiła na pręt wyjątkowo dużego pająka. Torując sobie drogę przez zdemolowany
pokój, naga i zakrwawiona przeszła do kuchni, gdzie uruchomiła jeden z palników starej
elektrycznejkuchenki.Płytaszybkorozgrzałasiędoczerwoności.
Nie tracąc czasu, by nie opuściła jej determinacja, Justyna przetrząsnęła kuchenne
szufladywposzukiwaniudużegonożalubtasaka.Kiedyznalazłaodpowiednienarzędzie,
Lewa zdwoiła wysiłki uwolnienia się, jakby rozumiała zamiary kobiety. Wówczas Justyna
przybiła ją śrubokrętem do ściany. Zębami rozerwała kuchenną ścierkę i mocno zawiązała
powyżejnadgarstka.Apotemchwyciłatasakizaczęłarąbać.Powszystkimodwróciłasięw
stronękuchenki,ciężkodysząciledwotrzymającsięnanogachzbólu.
Krew z ociekającego kikuta parowała, sycząc przy zetknięciu z rozgrzanym palnikiem.
Justynaznówzaczęłapłakać,częściowozulgi,częściowozestrachuprzedkolejnąfaląbólu,
któramusiałanastąpić.Skwierczeniepalonegociałaijegosmródwywołaływymioty,aból
litościwiepozbawiłJustynęprzytomności.
Ocknęła się koło południa, kiedy brzęczenie much stało się wybitnie uciążliwe. Przez
chwilę wydawało jej się, że to po prostu kolejny wakacyjny dzień z Leszkiem u boku. W
powietrzu unosił się odór krwi, wymiocin i przypalonego mięsa. Z wolna Justyna
przypomniałasobiewszystko.Łzyznówpociekły,kiedyujrzałaczerwony,opuchniętykikut
iodrąbanąLewą,ciągleprzybitąśrubokrętemdościany.WpokojuspoczywałociałoLeszka,
amuchyzdążyłyjużzłożyćtysiącebiałychjajwjegoranach.
Justyna zmusiła się do kąpieli. Ubrała się, choć z tylko jedną dłonią było to dużo
trudniejsze niż zwykle. Nie była w stanie niczego przełknąć. Do kuchni poszła tylko po
Lewą, która zdążyła posinieć przez noc, całkowicie pozbawiona krwi. Być może dlatego
nieszczególnie interesowały się nią muchy. Dziewczyna dotknęła dłoni. Była zimna.
Martwa. Świetnie. Justyna wyrwała śrubokręt ze ściany. Lewa plasnęła o podłogę, nie
kiwnąwszynawetpalcem.Kobietawyszłanaganek,wzięłanajwiększyzamach,najakibyło
jąstaćwtychwarunkach,iwyrzuciładłońdalekodojeziora.
Mimożesięjejpozbyła,niemogłajeszczeodetchnąćzulgą.CierpiałapostracieLeszka,
aleniechciałaodpowiedziećzazabójstwo,októrezpewnościązostałabyoskarżona,gdyby
ktokolwiek zastał ją teraz w domku. Rozważała zadzwonienie na policję i zgłoszenie
napadu. Powiedziałaby, że zaatakował ich jakiś zwyrodnialec, a najlepiej kilku.
Dopasowałaby do tej historii okaleczenie Leszka i swoje rany. Pozostawał jednak problem
śladów – nawet samotny napastnik musiałby pozostawić jakieś ślady na miejscu zbrodni.
Jeśli nie odciski palców, to włosy czy strzępki tkaniny. Wszystkie wersje zdarzeń, które
przyszły jej do głowy, nieuchronnie prowadziły do więzienia lub zakładu dla psychicznie
chorych, a w żadnym z tych dwóch miejsc nie chciała skończyć. Musiała jakoś pozbyć się
ciała.Potemzgłosizaginięcie.Nadwytłumaczeniemstratyrękijeszczesięzastanowi.
Samo sprzątnięcie w domku, nie mówiąc o targaniu bezwładnego męskiego ciała,
okazało się ponad siły Justyny. Miała do dyspozycji tylko jedną dłoń. Po drugiej pozostał
opuchnięty, bolący kikut. Do tego cierpiała z bólu i najprawdopodobniej gorączkowała.
Zdawała sobie sprawę, że powinna wziąć jakieś antybiotyki, by nie wdało się zakażenie.
Mimo wszystko miała nadzieję, że jeszcze zdąży zatrzeć ślady. Wszystko jakoś się ułoży.
Przecież zawsze się układało, a ona w gruncie rzeczy była zupełnie niewinna. Z tą
pokrzepiającąmyśląJustynazasnęłajeszczeprzedzapadnięciemzmroku.
Nocąmajaczyła.Wydawałojejsię,żeLeszekżyje,jesttużobok.Czułajegopalceijęzyk
na swoich wargach sromowych. Kiedy przebudziła się w środku nocy, poczuła wilgoć
między nogami. Zapaliła światło, spojrzała na swoje szeroko rozłożone uda i natychmiast
wrzasnęła.Niemiałanasobiemajtek,którenapewnozałożyłaprzedspaniem,azpochwy
wystawałajejciemna,gruba,opitakrwiąpijawka.NaporęczystojącegoprzyłóżkuJustyny
krzesłaprzycupnęłaLewa.Skórastałasięszaro-zielonkawa,apołamanepaznokciecałkiem
czarne.NacałejpowierzchniLewejwidniałydrobneubytki.Pewniewjeziorzepodgryzały
jąryby,alewydostałasię.Wróciła,żądnazemsty.
Justyna poderwała się z łóżka, próbując jednocześnie nie stracić Lewej z oczu i wyjąć z
siebie obrzydliwego pasożyta. Modliła się w myśli, by była to jedyna, a nie jedna z wielu
pijawek w jej łonie. Osłabiona straciła równowagę i runęła jak długa, zaplątując się w
prześcieradło. Lewa, wykorzystując niemoc Justyny, rzuciła się na nią, próbując wydłubać
dziewczynieoczy.
Kolejna walka wyjątkowo rozwścieczyła kobietę, dodając jej sił. Miała naprawdę dość
tego wszystkiego – bólu, krwi i braku normalności. Marzyła, by obudzić się z tego
koszmaru,alenatoniemiałajużnadziei.Udałojejsięzłapaćszalejącądłońwprześcieradło.
Kiedyjużpozbyłasiępijawkizpochwy,zaniosłazawiniątkodokuchni,położyłanablaciei
tłukła czym popadło, dopóki nie zyskała pewności, że z Lewej została miazga. Dokładnie
owinęłaresztkiprześcieradłemiwróciładołóżkakompletniewycieńczona.
Kiedy Justyna się wyspała, na ile to było w ogóle możliwe w jej opłakanej sytuacji,
powróciła konieczność usunięcia zwłok i obmyślenie alibi. Zajęła się tym z samego rana.
Wciążodczuwałazawrotygłowyibyłojejniedobrze,anaoparzonymkikuciepokazałasię
ropa.Dziewczynaniemogłajednakpoświęcićcennegoczasunatakiedrobiazgi,jeślichciała
wyjść cało z tej niedorzecznej opresji. Odpychała przy tym od siebie natrętną myśl, że to
wszystko dzieje się w jej głowie, a w rzeczywistości jest morderczynią, próbującą uciec od
swegopostępkuwświatchorychfantazji.Takamożliwośćprzerażałająnawetbardziejniż
perspektywawięzienia.
Postanowiła poćwiartować ciało Leszka i rozrzucić je po lesie, a następnie zgłosić
zaginięcie. Nie był to plan doskonały, ale lepszy niż wezwanie policji i uraczenie
funkcjonariuszyopowieściąodemonicznejręce.Pamiętała,żepowinnapozbyćsięnarzędzi,
kiedyjużskończy.Wszystkieinneślady,jakodciskipalcówczywłosyJustyny,denatmógł
mieć na sobie, w końcu byli parą. Poza tym, do licha, tu jest Polska i żadne CSI wraz z
fantastycznymsprzętempozwalającymdemaskowaćzbrodniarzydoskonałychsięniezjawi!
Zanim zabrała się do pracy, Justyna po raz kolejny opłakała zmarłego. Porąbanie go
jedną ręką było zadaniem niesamowicie trudnym i czasochłonnym. Leszek zaczynał już
śmierdziećicałybyłupstrzonybiałymijajamimuch.Tysiącami,amożenawetmilionamijaj,
zktórychwkrótcewyklująsiębiałe,beznogielarwy.
Tnącirąbiąc,Justynapoczułanagledyskomfortwpodbrzuszu,powolizamieniającysię
wból.Cośdźgałojąodśrodka.CzyżbytobyłaLewa?Przecieżutłukłatękurwęzwłasnego
ciałaikrwi,tegowściekłego,pięciopalczastegodemona!Niemożliwe,żebytoprzetrwała!
Justyna pobiegła do kuchni, gdzie poprzedniej nocy zostawiła poplamione krwią
zawiniątko. Prześcieradło znajdowało się tam, gdzie je porzuciła, ale w pozwijanej
szmacie nie znalazła dłoni. Kawałki skóry, odpryski kości, owszem, ale nie Lewą. Justyna
kucnęła i pracą mięśni próbowała wypchnąć z siebie dłoń, której dotyk w tym miejscu
jeszcze niedawno tak bardzo ceniła. Czuła, jak Lewa broni się, wczepiając się w ścianki
pochwycorazmocniej.Dziewczynasięgnęłaprawąrękąwgłąbsiebie,natyle,nailemogła,
bywyjąćnieproszonegogościa.Udałojejsięwyciągnąćjedenbrudny,połamanypalec,który
upadł na podłogę i pełzał u stóp Justyny niczym robak. Tego było już za wiele. Wyjąc
nieludzko,dziewczynachwyciłanóżidźgnęłasiękilkarazywpodbrzusze.
–Wyłaź,wypierdalaj!–krzyczałahisterycznie.
Poślizgnąwszy się na własnej krwi, uderzyła głową w kuchenny blat i straciła
przytomność. Ranną kobietę oraz częściowo poćwiartowane zwłoki Leszka znaleźli
zwabienikrzykiemspacerowicze.
***
Justynę oskarżono o morderstwo z premedytacją, kiedy już opuściła szpital. Choć
uparcie broniła swej wersji wydarzeń, nie uznano jej za niepoczytalną, nawet mimo
drastycznego samookaleczenia, którego się dopuściła, odrąbując Lewą. Żadne badania,
przeprowadzonenakobiecie,niewskazywałynachorobępsychicznączychoćbychwilowe
zaburzeniaświadomości,ponadtoanirezonansmagnetyczny,anitomografiakomputerowa
niewykazałyodchyleńodnormy.
Nagłośnienie sprawy przez media również nie pomogło Justynie. Serwisy i dzienniki
rzuciły ją na pożarcie tłumowi ostatnich sprawiedliwych, z których każdy był absolutnie
pewien, że w jej sytuacji – oczywiście świetnie znanej i przeanalizowanej z refleksją o
wybitnej głębi – zachowałby się zupełnie inaczej. Wyszydzono ją i jej wersję wydarzeń.
MedianazywałyJustynękrólowągłupcówimściłysiędotkliwiezato,copostrzeganojako
nieudolnąpróbęwystrychnięciaopiniipublicznejnadudka.Zrobionozniejkolejną,jeszcze
głupszą matkę Madzi, najbardziej potępianą celebrytkę w kraju. Nie znalazła
sprzymierzeńcównawetwewłasnejrodzinie.Lewazabrałajejwszystkoiwszystkich.
ZuwaginawyjątkowodrastycznąnaturęzbrodniprzypisywanejJustynieumieszczono
ją w pojedynczej celi, dla bezpieczeństwa pozostałych więźniarek. Adwokat obiecywał
apelację–wedługniegoniedośćskupionosięnastaniepsychicznymkobiety.Justyniebyło
wszystko jedno, czy wyciągnie ją z więzienia czy nie. Jak miała wrócić do normalności po
tymwszystkim,czegodoświadczyła?
Pewnej nocy, gdy nie mogąc zasnąć, tępo gapiła się w sufit, licząc puszyste baranki,
kątem oka zauważyła jakiś ruch na wysoko zawieszonym parapecie okratowanego,
więziennegookienka.Widokkształtu,jakizamajaczyłwświetleksiężyca,niemalściąłkrew
wżyłachJustyny.TobyłaLewa.Niewyglądałatakźle,jakpodczasichostatniegospotkania.
Wyglądałainaczej.
PółprzezroczystadłońuniosłasięwpowietrzeiwolnosunęłakuJustynie.Niespieszyła
się.Miałaczas,nawetcałąwieczność.Justynaniemiałaczymwalczyćanidokąduciec.Lewa
zatrzymała się w powietrzu i pokiwała palcami na powitanie. Gdyby miała usta, zapewne
uśmiechałabysięterazszeroko,prezentującgarniturostrych,złowrogichzębów.
–O,nie!–zamruczałapodnosemJustyna,doskonalerozumiejąc,cozaraznastąpi.Lewa
przybyła,byjąopętać.
–Nigdywięcejniedostanieszmnieanimojejzdrowejręki–powiedziałazdecydowanym
tonem.–Niemamjużniczego,comogłabyśmiodebrać.
Podniosładoustprawynadgarstekizcałąsiłą,jakąmożnawykrzesaćzludzkiejszczęki,
nacisnęła zębami na żyły. Szarpała tkankę siekaczami i kłami, bardziej przerażona
powrotem Lewej niż perspektywą bólu czy nawet samej śmierci. Wypluwała odgryzione
ochłapy i nie zważając na krew tryskającą jej po oczach, gryzła, dopóki nie padła z
wycieńczenia.
RycerzGoretham
ŁukaszRadecki
– Pokaż ryj! – Masywny rudzielec złapał młodą kobietę za podbródek i szarpnął
gwałtownie. Dziewczyna zaszlochała, ale zakneblowana gumową kulą nie mogła
odpowiedzieć..Skutenanagichplecachdłonieiłokcieprzywiązanełańcuchamidougiętych
kolan całkowicie uniemożliwiały jej poruszanie się. Była zdana na łaskę oprawców. Tej
mężczyźninatomiastokazywaćniezamierzali.
–No,pięknatoonaniejest–stwierdziłrudzielec,przekręcającjejtwarztonalewo,tona
prawo.
–Nieprzypominamsobie,żebymiałybyćpiękne–odparłnaszprycowanykreatynąłysy
byczek.–Poleceniebyłojasne.PięćAzjatek.Zgrabnetyłki,sporecycki.Otwarzachnicnie
było.
– Mogłeś pomyśleć. Szef lubi kreatywność. – Rudy puścił twarz dziewczyny i
mimowolnieotrzepałdłonie.
– Gdzie ty się takich trudnych słów nauczyłeś? Zaczęli dodawać słowniki do
rozkładówek? – Łysy napiął mięśnie, choć i bez tego wyglądał imponująco. – Ja tam nie
rozróżniam jednej Azjatki od drugiej. Dla mnie one wszystkie takie same. Poza tym, kogo
obchodzątwarze?Niepotojebierzecie.
– Co racja, to racja – zgodził się rudy i jakby na potwierdzenie tych słów przeszedł na
drugą stronę koryta, do którego przywiązane były w klęczkach nieszczęsne kobiety. Ich
głowybyłypochylonenisko,apośladkiwypiętewysokodogóry.Dziękitemumężczyzna
mógłterazswobodnieprzyjrzećsiękażdejznichiocenićichwartośćrynkową.
–Rzeczywiście–przytaknął,gdydokonałpierwszychoględzin–odzapleczaprezentują
sięznacznielepiej.Chociażta–powiedział,wskazującdziewczynępośrodku–mawłosyw
dupie.Notrudno.Niejesttonic,zczymbyśmysobienieporadzili–dodałzuśmiechemi
wyciągnął z kieszeni benzynową zapalniczkę Zippo. Sprawnym ruchem otworzył ją i
jednocześniezapalił,aleprzeddalszymdziałaniempowstrzymałgokrzykłysego.
– Nawet nie próbuj! – zakomenderował i w ciągu dwóch sekund znalazł się między
mężczyzną a dziewczyną. Wywołało to spore poruszenie pośród pozostałych osobników
stojących pod ścianami tego opuszczonego magazynu. Wyczekującym spojrzeniom
towarzyszyły nerwowe gesty odbezpieczanej broni automatycznej i wysuwanych z kabur
pistoletów. Rudzielec ruchem dłoni powstrzymał swoich ludzi, łysy nie zrobił nic, jego
ochronaznałasięnarobocie.Czekała.
–Dan,chłopie–rudyuśmiechnąłsiępojednawczo,jednakzamknąłzapalniczkę–cośty
siętakidelikatnyzrobił?
–Towarmacanynależydomacanta–uciąłkrótkołysy.–Znaszzasady,Billy.Zapłacisz,
tomożesziwyruchaćjątutajnapróbęwoko.Aledopókinieuregulujeszrachunku,włosim
zgłowyniespadnie.Anizdupy–dodałpochwili.
Billy Melio, człowiek od brudnej roboty Richarda Herbone'a, dobrze znał swój fach i
wiedział, na co może sobie pozwolić. Znał też zasady, według których rządził Dan Brevy.
Byłonnajlepszymhandlarzemżywymtowaremnatymwybrzeżuiniebyłosensudroczyć
się z nim bardziej, niż wymagała tego niepisana etykieta zgrywających twardzieli
zakapiorów. Dlatego Billy przez moment popatrzył w milczeniu na stojącego przed nim
mięśniaka,poczymroześmiałsięgłośno.Bardzomożliwe,żenawetszczerze.Śmiechtennie
był zaraźliwy, mimo to, gdy poniósł się echem po hali magazynu, kilku stojących przy
ścianachmężczyznzawtórowałoswojemuszefowi.Dannieśmiałsię.Jedyniezałożyłręcena
piersi,prezentującpotężne,wytatuowaneprzedramiona.
–Tojakbędzie,Billy?Bierzesztedziewczynyczynie?
–Powoli,Dan,powoli.–Meliopodniósłdłoń.–Jeszczenieskończyłemoględzin.Muszę
sięimdokładnieprzyjrzeć.Wiesz,żepanHerboneniebierzebyleczego.
– Nie wkurwiaj mnie, Billy. – Brevy wydął pogardliwie wargi. – Wiesz, że ja nie
sprzedajębyleczego.SzczególniepanuHerbone’owi.
– Jasne, jasne. – Do pierwszej wzniesionej dłoni dołączyła druga, przez co rudzielec
wyglądał,jakbyzamierzałsiępoddać.–Tymaszswojąrobotę,jaswoją.Takieżycie.
–Rób,comaszrobić–prychnąłhandlarz.–Niemamcałegodnia.
–Ileonemająlat?
– W dokumenty im nie patrzyłem. Prawdę mówiąc, nie braliśmy ich dokumentów.
Możesz sam je spytać. Nie pamiętam, żeby pan Herbone prowadził politykę dojrzałości i
segregacjiwiekowej.
–Taktylkopytam.Takamojapraca.
– Twoją pracą nie jest wkurwianie ludzi. Tylko wykonywanie poleceń pana Herbone’a.
Miałeśodebraćdlaniegodziewczyny,którezamówił.Róbwięc,comaszrobić–powtórzył
Dan.–Iwypierdalaj.
–Oj,Danny,Danny–westchnąłBilly.–Ajanaprawdęprzezmomentmyślałem,żetysię
za mną stęskniłeś. W żaden sposób nie chcesz przeprowadzić tego w sposób bardziej
towarzyski.
–Potrzebujesztowarzystwa,tocośsobiezamów.Możesznawetumnie.Damcizniżkę
jakostaremuklientowi.Naprawdę,nieprzeciągajstruny.
Billy znów popatrzył przez chwilę na handlarza, jakby próbował ocenić, na ile może
sobiejeszczepozwolić.Lubiłirytowaćludzi.Zwłaszczatakgroźnychiniebezpiecznychjak
DanBrevy.Oczywiścietylkopodwarunkiem,żezajegoplecamistałpanHerbonezeswoją
ochroną. Melio wiedział, że handlarz nie ruszy wysłannika rodziny. Nie miał jednak
pewności, że nie odbije się to na nim później. Dlatego rzeczywiście wolał nie przeciągać
struny. Skinął dłonią na jednego ze stojących pod ścianą mężczyzn. Ten podszedł do
metalowejwalizkiznajdującejsięnaśrodkuhali.Następnieotworzyłjąiodwróciłwstronę
handlarza.
–Zadowolony?–spytałBillyzuśmiechem.
–Mogęcipokazaćswojegochujaizapytaćotosamo–odparłDan.–Zadowolonybędę,
jakprzekażeszmitęwalizkęizabierzeszstądtowar.Niezarabiamnapokazywaniu.
–Notomamyimpas.–Billyskrzywiłsięizamknąłwalizkę.–Bojamuszęsprawdzić,
czytowarjestwporządku,atrudnotozrobićbezmacania.
– Chcesz sobie macać, to idź do burdelu – warknął handlarz. – Znasz zasady. Niby co
chcesz zrobić? Sprawdzić, czy to dziewice? Dotknąć cycków, czy nie przyklejone? Daruj
sobie, Billy, ale zbyt dobrze znam twoje upodobania. Kancerować możesz je choćby zaraz,
alenajpierwjadostajękasę.TysiębędziesztłumaczyłprzedpanemHerbone’em.
– Danny, przecież ja mogę dać ci walizkę, zaruchać ze swoimi chłopakami te laski na
śmierć,późniejzerżnąćjejeszczeraziposzatkowaćnadrobinki,apotempowiedziećpanu
Herbone’owi,żetotwójwymysłijakaśgłupiazemsta.
–Wkurwiaszmniejuż,Billy.–Handlarzcofnąłsięiskinąłrękąnastojącychpodścianą
swoich ludzi. – Myślę, że nie dobiliśmy targu. Możesz powiedzieć szefowi, że następnym
razem, jak chce jakieś dziewczyny, niech przyśle profesjonalistę zamiast niewyżytego
psychola...
– Czekaj, Danny! – Rudzielec podniósł pojednawczo ręce, ale ludzie Brevy'ego już
wyciągnęli broń, okazując pełną gotowość. Ochroniarze Melia zareagowali tak samo. –
Spokojnie, panowie! – Billy krzyknął rozkazująco. – Danny, na żartach się nie znasz?
Bierzemydziewczyny,kasajesttwoja.
Handlarzniezareagował.Ruszyłwzdłużhali.
–Zapóźno,psycholu–rzucił,nieodwracającsię.–Znaszdrogędowyjścia.
–Kurwa,Danny…–Rudzielecwestchnąłichciałcośjeszczedodać,alenaglejegowzrok
przykuła biała nitka stercząca spomiędzy pośladków jednej ze spętanych dziewcząt. – O,
takie niespodzianki lubię – zawołał wesoło. Handlarz odwrócił się zaskoczony, a Billy już
wyciągnąłrękęischwyciłzasznurek.
– Nie ma macania! – zaznaczył i pociągnął, uwalniając zakrwawiony tampon. – Słodka
dupcia – dodał, przystawiając znalezisko pod nos. Zaciągnął się głęboko. – Takie lubię
najbardziej.Jąsprawdzępierwszą...
– Nikogo nie sprawdzisz – uciął Brevy. – Rozmowa skończona. Masz minutę na
opuszczeniemagazynu.
Billy wpatrywał się przez chwilę w handlarza, zlizując krew z tamponu. Wiedział, że
przeholowałijużnieodwrócisytuacjinaswojąkorzyść,starałsięjedyniezachowaćtwarz
przed własnymi ludźmi. Szanse ocenił już wcześniej. Miał siedmiu ochroniarzy, ale ludzi
Brevy'egobyłodwarazywięcej.Częśćznichstaławukryciunaplatformachpoddachem.
Niemiałszanswotwartejkonfrontacji.Ajednakświadomośćtego,comożemuzrobićpan
Herbone, gdy dowie się, że zawalił transakcję, na której mu tak bardzo zależało,
spowodowała, że postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Lepiej było teraz dostać
kulkę,niżtrafićwmściweręcepanaHerbone'a.
– Zabić dziwki i skurwiela! – krzyknął, jednocześnie wysuwając ukryty w rękawie
pistolet. Nim trzymany przez niego zakrwawiony tampon upadł na ziemię, padł pierwszy
strzał.Byłtopierwszyakordkanonady,którazachwilęrozgrzmiaławmagazynie.
Brevydostałkulęprostowpierś,zachwiałsię,alenieupadł,tylkoskuliłsięzaskoczonyi
bezwiedniezłapałsięzabolącemiejsce.Billyniemiałokazjinapoprawieniestrzału.Krótka
seriazautomaturozdarłamutwarz,drugaporwałakorpus.Mężczyznazawirowałniczym
szmaciana lalka i padł na przykute do przęsła dziewczyny. Dwie z nich skamlały, gdy
przeznaczone dla rudzielca kule poszatkowały ich pośladki, trzecia dostała serię, która
rozbiła jej oblicze na krwawą miazgę. Strzaskana czaszka opadła w dół, a spomiędzy
pogruchotanychkościnapodłogęzacząłsięwylewaćsinoczerwonymózg.
Czterech z ochroniarzy Melia padło, nim strzelanina na dobre się rozpoczęła, pozostali
trzej zdołali znaleźć schronienie za stalowymi kolumnami podtrzymującymi dach i
skutecznie ostrzeliwali się zza nich, kładąc trupem pięciu ludzi Brevy'ego i przypadkowo
kolejnązdziewczyn,którejkulawbiłasiętużpodoczodołem.Okowypłynęłonazewnątrz
już po tym, jak pocisk, wylatując, wydarł jej potylicę. Mike Anthony, jeden z ulubionych
cyngli Billy'ego, bardzo mocno wziął sobie do serca ostatnie słowa szefa i nie zważając na
gwiżdżącemunadgłowąkule,posłałtrzystrzaływstronęzataczającegosiępohalirannego
handlarza.
Nie zdążył dostrzec, jakie były skutki jego poświęcenia, bo w tym samym momencie z
sufituzleciałwielkicień,którypoprostuzmiótłBrevy'egozpolawidzenia.Zdarzenietonie
umknęło uwadze pozostałych strzelców, bowiem kanonada na chwilę ucichła. Cień
przeturlał się po podłodze, porzucając bezwładne ciało handlarza, i transformował się w
potężną postać, która wyprostowała się i rozłożyła ręce, wypuszczając z nich metalowe
gwiazdkishuriken.Przynajmniejtaktowyglądało.Gdyjednakpociskiosiągnęłyswojecele
–trzechkolejnychochroniarzy–Anthonywiedział,żetocośinnego.Gwiazdkizawirowały
bowiemzwarkotemidosłowniewwierciłysięwciałaswychofiar,rozbryzgującprzytym
strugikrwi.Dwóchpadłoodrazu,trzeciosunąłsięnakolana,gdyurządzeniewbitewjego
kośćpoliczkowązwizgiemgruchotałokość,potrzaskałozębyidalejwwiercałosięwgłąb
głowy.
Tajemniczy napastnik tymczasem wyciągnął zza pasa dziwaczny pistolet zakończony
hakiem i wystrzelił w górę. Hak zawirował, rozkładając żelazne ostrza, które wbiły się w
podbrzuszeochroniarzastojącegonaplatformiepowyżej.Stalzakręciłasięjeszczemocniej,
wyrywającwnętrzności,któreobfitąstrugąspłynęłynapodłogę,tworzącupiorne,krwawe
girlandy. Tymczasem napastnik przeturlał się i nagle znalazł się pomiędzy dwoma
mężczyznami skrytymi za przęsłami, do których były przywiązane ranne i martwe
dziewczyny.
Wyszkoleni ochroniarze zareagowali natychmiast, ale przeciwnik był szybszy.
Pierwszego uderzył lewym podbródkowym. Stalowa rękawica, ozdobiona metalowymi
kolcami, rozdarła ciało i urwała żuchwę, miażdżąc przy tym zęby i druzgocąc nos.
Ochroniarz wydał z siebie gulgocący jęk, gdy pozbawiony podpory strzęp języka niczym
poszarpany krawat wypadł na szyję. Drugi z mężczyzn próbował strzelić, ale napastnik
podbiłjegodłońizastosowałdźwignię,łamiącmurękęwłokciu.Ostrozakończonekości–
promieniowa i ramienna – rozdarły skórę, ale agresor nie poprzestał na takiej eliminacji
przeciwnika. Szarpnął mocniej i pomagając sobie nogą, odepchnął oszalałego z bólu
mężczyznę.Żyłyiścięgnanaciągnęłysię,ażwkońcuustąpiłyprzedbrutalnąsiłąipękły,a
oderwane ramię bluznęło strugą tętniczej krwi. Napastnik nawet teraz nie okazał litości
konającemu mężczyźnie. Poprawił uchwyt na oderwanej przed chwilą kończynie i z
rozmachem wbił sterczące z kikuta kości w twarz ofiary. Zaraz potem znów skoczył do
przodu, wypuszczając kolejne wirujące gwiazdki, które odcięły nogę pod kolanem
stojącemu na platformie mężczyźnie. Nieszczęśnik ryknął z bólu i runął głową w dół,
wbijając się niemal w posadzkę. Chrzęst łamanego kręgosłupa był tak ohydny, że Mike
mimowolnieskuliłsię,przywierającmocniejdoznajdującejsięzajegoplecamikolumny.
Wmagazyniezapadłacisza,przerywanatylkojękamirannychdziewczyn.Anthonynie
miałpojęcia,cowłaściwieprzedchwiląsięwydarzyłoiczegobyłświadkiem.Wedługjego
oceny ten koleś właśnie przeciągnął szalę zwycięstwa na ich stronę, bo wyeliminował
praktyczniewszystkichludziBrevy'ego.Niesądziłjednak,żejesttodobrymoment,bymu
za to podziękować. Widział go tylko przez kilka chwil, ale był pewien, że facet nosił jakąś
kretyńską zbroję i płaszcz. Nie ulegało więc wątpliwości, że nie ma równo pod sufitem.
Mimo to łudził się, że ten wariat ma na pieńku tylko z ludźmi handlarza, a na nich trafił
przypadkiem.
Bardzoszybkozostałwyprowadzonyzbłędu.
Tuż koło niego z nieprzyjemnym mlaśnięciem upadła oderwana głowa Ricka, jego
kumplazdzielnicy,któregowciągnąłkilkalattemudotejroboty.Zarazpotemzplatformy
nad nim zleciało ciało Marca, ich kierowcy, ale zawisło tuż nad ziemią, na rozwleczonych
jelitach wydartych z rozprutego brzucha. Anthony opuścił głowę i zasłonił sobie uszy
dłońmi, lecz nie zdołał stłumić dźwięku krzyków pozostałych mężczyzn w magazynie,
którymtowarzyszyłyodrażająceodgłosyłamanychkościirozrywanychciał.
Tymrazemcisza,którazapanowaławmagazynie,zdawałasiębyćostateczna.
Gdypodniósłgłowę,zobaczyłprzedsobąklęczącąpostać.
Tak.Napewnomiałazbrojęipłaszcz.
Imaskę.
***
Desmond Flynn był jedynakiem. Wiódł szczęśliwe dzieciństwo u boku kochających go
nad życie rodziców: milionera i producenta broni, Richarda Flynna, i jego zjawiskowo
pięknej żony, Emmy Carly. Miał w życiu wszystko, czego pragnął. Miłość, szczęście i
poczucie bezpieczeństwa, bowiem pieniądze w rodzinnym domu nigdy nie odgrywały
większej roli. Były zawsze i w dowolnych ilościach, w związku z tym nikt się nimi nie
przejmował. Flynnowie natomiast dbali, by od najmłodszych lat ich syn zdobył
odpowiednie wykształcenie, ale również o to, by nigdy nie poczuł się odrzucony czy też
odsuniętynabokprzezzapracowanychrodziców.Dlategoteżmimoposiadanegomajątku
nigdy nie zdecydowali się na zatrudnienie opiekunki. Emma poświęciła synowi cały swój
czas,rekompensującmuprzytymnotorycznybrakstalezapracowanegoojca.Tenzaś,kiedy
tylko mógł, przebywał z synem, korzystając ze swoich pieniędzy, by każdą taką chwilę
uczynić wartą zapamiętania. Jeździli więc po całym świecie, zwiedzając najwspanialsze
zabytki,aletakżelubilizaszyćsięczasemnakilkadniwrezydencjinadoceanemczywilli
nadjeziorem.
Iwłaśniewtakiejwillizostalinapadnięciprzezbandęzwyrodnialców.
Nigdy nie ujęto sprawców tragicznych zdarzeń, które rozegrały się w ciągu dwóch dni
tamtegolata.
Richard Flynn był torturowany przez wiele godzin. Obcięto mu nos, uszy i wargi,
połamano kolana i nadgarstki. Palnikiem acetylenowym spalono mu palce u dłoni oraz
włosy na głowie i podbrzuszu. Ostatecznie sprawcy zatłukli go na śmierć młotkiem, który
wzięlizjegoskrzynkinarzędziowej.
Znacznie gorszy los spotkał nieszczęsną Emmę Carly. Kobieta została wielokrotnie
zgwałcona, grupowo i pojedynczo, z wykorzystaniem wszystkich otworów w ciele.
Oprawcy uprzednio wybili jej wszystkie zęby. Później zdarli jej skórę z pleców, pocięli
twarz,pośladkiipiersi.Śmierćnastąpiłanaskutekwykrwawienia,gdyzostałarozciętaod
łonaażpomostek,ajejwnętrznościwyjętoiułożonoobokciała.
Wszystko to na oczach sześcioletniego Desmonda, który spędził te tragiczne dwa dni
przywiązanydokrzesła.
Takznalazłagopolicjapokolejnychdwóchdniach.
Siedział tam we własnych odchodach, wycieńczony, odwodniony, na skraju śmierci.
Pogrążonywstaniekatatoniitrafiłnaoddziałzamknięty.
Spędził tam dziesięć lat, wypierając osobowość, z którą wiązały się traumatyczne
zdarzenia.
Tylkodlategoudałomisięprzetrwać.
Kolejne lata spędziłem na zgłębianiu tajników psychologii. Majątek, odziedziczony po
rodzicach, pozwolił mi ukryć moją dawną tożsamość i przedrzeć się przez liczne testy.
Ostatecznie zostałem psychiatrą, ale nie zależało mi na pomocy innym. Szukałem jej dla
siebie.
Nigdynieprzestałemmyślećozemście.Nigdyniewymazałemzpamięciokrucieństwna
moichrodzicach,którychbyłemświadkiem.Wiedziałem,żetojedynysposób,wjakimożna
odpłacićświatuzato,comniespotkałowdzieciństwie.
Dlatego gdy skierowano do mnie Michaela Commbsa, byłego komandosa z silnymi
zaburzeniami afektywnymi, który nie mógł zapanować nad swoją agresją, postanowiłem
pomócmująukierunkować.
Przez lata prowadziłem indywidualną terapię, ukierunkowaną na… mój cel. Jej efekt
właśnie biegał po ulicach miasta. Wysyłałem go tam co noc, uprzednio dając mu
najnowocześniejszy sprzęt, na jaki było mnie stać. Wykonywał polecenia nad wyraz
znakomicie, w końcu wciąż miał głęboko zakorzenione posłuszeństwo, wpojone w armii,
przyznaję jednak, że zaskakiwał mnie czasem swoją inwencją w krzywdzeniu bliźnich, jak
choćby wtedy, gdy rozwiesił członków gangu TNT na ich własnych jelitach na latarniach
wzdłużKetchum'sStreet.Niemiałemotodoniegopretensji.Zawszemiałempodglądnato,
co robił, dzięki zamieszczonym w jego hełmie kamerom. Mogłem go wprawdzie
powstrzymać,aleniekorzystałemzbytczęstozsystemułączności.Wolałemwykorzystywać
to urządzenie do symulowania głosów w jego głowie. To one mówiły mu, co ma robić.
Dziękitemuwierzył,żejestjakimśrodzajemsuperbohatera.Dziękitemuzawszenadranem
wracałdozakładu,gdziejazapewniałemmusolidnealibi.
Takjakteraz.
Właśnie wszedł przez okno na piętrze rezydencji. Idę zobaczyć, jak się czuje, choć tak
naprawdęchcępoczućzapachkrwi,któraspływapojegopancerzu.Chcędotknąćżelaznych
rękawic, którymi rozdarł tych drani. Szkoda, że psychole nie doprowadzili do końca
transakcji. Liczyłem, że Michael będzie mógł podążyć za Meliem i trafi do samego szefa.
Trudno.Nietymrazem,toinnym.Trudno.
Żaltylkodziewczyn,poniosłyśmierćnadarmo.Choćitakbyłtolepszylosniżto,coby
jeczekało,gdybyniemójwysłannik.Żal,żesammusiałjewyeliminować.
Niemożemyzostawiaćświadków.
Niepotrzebanamlegendyanimitu.
To miasto potrzebuje oczyszczenia. Oczyszczenia krwią i okrutną przemocą, jedynym
językiem,któryrozumie.
Itymjęzykiemwładaon.
Stoiwciemnympokoju.Takjakoczekiwałem,jegopancerzjestzbrukanykrwią,chociaż
deszcz zmył już większość z płaszcza. Dobrze, że nauczyłem go poruszać się nad ziemią.
Ostatnie,czegopotrzebuję,togliny,któretrafiątupośladachkrwi.
Słyszęjegociężkioddech,spotęgowanyprzezzamkniętyhełm.
Mojastaratwarzodbijasięwciemnychszkłachjegowizjera.
Uśmiechamsięipoklepujęgopopoliczku.
Tomy.
Razemstanowimylekarstwodlategomiasta.
Ma,nacozasługuje.
Szalonegopsychiatręimojegowojownika.
RycerzaGoretham.
"MojeCiało?"
KrztysztofT.Dąbrowski
I
Tak bardzo chciałbym umrzeć. Nie istnieć. Marzę o tym by Moje Ciało było wreszcie
martwe, niezależnie od tego, co się będzie dalej działo z mą duszą. Pewnie myślicie, że
zwariowałem.Zastanawiaciesię,jakmożnapragnąćwłasnejśmierci?Ajednakzapewniam
was – t a k, m o ż n a! Mogę się założyć o wszystko, że gdybyście byli w mojej sytuacji,
pragnęlibyście dokładnie tego samego. Byłoby to największym marzeniem waszego życia.
Niewierzycie?Toposłuchajcieterazmojejhistorii.Opiszęwamjednązwielukoszmarnych
nocy.Opowiemzeszczegółami,cosięwtedydzieje...
II
Moje Ciało wstaje. Jest noc, nic nie widzę. Chciałbym jeszcze pospać, ale nie mogę, bo
ono postanowiło zwlec się z łóżka. Dobrze wiem, w jakim celu, i za to właśnie go
nienawidzę. Zresztą czy ciało to w takiej sytuacji nadal jest moje? Zmierza właśnie do
lodówki, aby się pożywić, a ja nie mam nad nim żadnej kontroli. Widzę swoją rękę
otwierającąplastikowedrzwiczki,wyciągającąochłapmięsa.Totylkomojaręka,lecznieja.
Onarobitosamazsiebie.Niepytającmnieozgodę,bierzemięsoiwpychajedoust.Jestem
jak więzień. Utknąłem w powłoce cielesnej, która poddaje mnie najróżniejszym torturom,
zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Przeżuwam to paskudztwo – jest obrzydliwe,
przesiąkniętekrwią.Czujęjegometalicznysmak.Chcemisięrzygać,aletegoteżniemogę
zrobić.Takbardzobympragnąłjeśćcośinnego,cokolwiek–nawetpapkaryżowa,którejw
dzieciństwie nienawidziłem, byłaby teraz jak wykwintny deser! Przełykam. Czuję, jak
ohydnamasaprzesuwasięcorazniżej.Ocierasięokrtań,azakilkachwilwypełnimój(niemój) żołądek. Czasami nawet próbuję nie myśleć o tym, wyobrażać sobie, że jem coś
zupełnieinnego,leczniestety,niezbytmitowychodzi.
Kątemokazauważamzegar,jestpiętnaściepopierwszej.Ciałoznowuruszynałowy–
nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Używając moich dłoni, ubiera się, bierze
kluczykidosamochodu,buteleczkęzeterem,watęinóż–ajamogętylkopatrzeć.Wiem,że
dziśwnocyzginiekolejnakobieta...iniemogęniczrobić,bytemuzapobiec!
Owszem,odczasudoczasuprzejmowałemkontrolęnadswymciałem,alebyłototylko
wtedy,gdyzezwoliłominadziałanieToCoś.Właśnie–tocoś–aczymtojest,niemam
pojęcia;obawiamsię,żezostałemopętanyprzezduchalubcośjeszczegorszego.
Myślę, że nie ma nikogo, kto byłby w stanie mi pomóc. Pewnie zastanawiacie się
dlaczego nie popełniłem samobójstwa, by powstrzymać mordercze zapędy mego ciała.
Wyobraźciesobie,żepróbowałem,starałemsięztymwalczyć.Bywałotak,żewybiegałemz
domu z zamiarem udania się na najbliższy komisariat. Zawsze koniec był taki sam – nogi
(moje nogi!) odmawiały posłuszeństwa i już po kilku krokach traciłem w nich czucie. Me
ciało maszerowało z powrotem do domu. Z punktu widzenia postronnego obserwatora
zapewnewyglądałotobardzozabawnie–facetwpłaszczunarzuconymluźnonapiżamę
biegnie, potykając się o własne nogi; nagle zatrzymuje się, jakby zaliczył zderzenie z
niewidzialną ścianą, po czym wykonuje gwałtowny zwrot w tył i spokojnym już krokiem
idzie w drugą stronę. Musiało to wyglądać przekomicznie; mnie jednak wcale nie było do
śmiechu.
Po kilku takich daremnych próbach postanowiłem targnąć się na własne życie. Miałem
wrażenie, że uda mi się zaatakować to z zaskoczenia Błyskawicznie sięgnąłem po nóż z
zamiarem wbicia go w klatkę piersiową. Niestety, byłem cały czas kontrolowany. Chwile
pozornej wolności były tak naprawdę tym samym, czym dla więźnia jest wyjście na
spacerniak;wcaleniestajesięonwtedywolnymczłowiekiem.Mojarękajakbyskamieniała
w ułamku sekundy, dosłownie nie byłem w stanie nią poruszyć. Ostrze znajdowało się
zaledwiekilkacentymetrówodskóry.Takmałobrakowało...
Jedziemy samochodem – Moje Ciało i ja. Przemierzamy oświetlone mdłym światłem
opustoszałe ulice. Gdzieniegdzie trafiają się grupki podpitej młodzieży, wracającej z
imprezy. Od czasu do czasu widzę kogoś samotnie zmierzającego do domu – tej nocy
przeżyje, gdyż ciało nigdy nie atakuje w centrum miasta; jest cwane i nie chce żadnych
przypadkowychświadków.
Zaczyna lekko padać. Wycieraczki poruszają się leniwie z jednostajnym zgrzytem. Jest
mi strasznie smutno. Boję się. Krzyczę w Mym Ciele, lecz ono, niewzruszone, siedzi
spokojnie i kręci tą pieprzoną kierownicą. Auto pokonuje kolejne zakręty – grzecznie, bez
pośpiechu, zgodnie z przepisami, choć o tej porze jest nikłe prawdopodobieństwo tego, że
zostaniemyzatrzymanidokontroli.
Nawet gdyby się trafił patrol i upierdliwy gliniarz, który by się przyczepił, to i tak To
Coś by z tego wybrnęło. Jest piekielnie inteligentne – wiele razy zdarzało się, że potrafiło
załatwićsprawyzpozoruniedoruszenia.
Wyjeżdżamy na przedmieścia. Ruch jest praktycznie zerowy – od czasu do czasu
przejedzie tylko rozklekotany nocny autobus i to wszystko. Ciało się cieszy. Widzę w
lusterku swą uśmiechniętą gębę. Im więcej czasu upływa od chwili, gdy to wszystko się
zaczęło, tym bardziej jej nienawidzę. To już nie jest moja twarz – to ohydna morda
bezwzględnego mordercy. Przez to wszystko, co się dzieje, coraz mniej identyfikuję się ze
swoimciałem.Zdnianadzieńjestmionobardziejobce.
A wszystko zaczęło się w dniu moich trzydziestych trzecich urodzin. Przez cały dzień
czułem się jakoś tak nieswojo – wtedy myślałem, że to może atak przygnębienia, w końcu
miesiącwcześniejzostawiłamniedziewczyna(popięciulatach!).
Ech, piękna była... proste, długie blond włosy, gdzieniegdzie nieco ciemniejsze, ale
generalniekoloruświeżegosiana.Twarzmiaładelikatną,prawiedziewczęcą;niewyglądała
na trzydzieści lat. Była zgrabną, długonogą kobietą z krągłym biustem – za kimś takim
większość samców ogląda się niemalże odruchowo, nie bacząc na to, że za chwilę mogą
dostać w twarz od swojej rozwścieczonej samiczki. Na dodatek odnosiłem wrażenie, że
mamybardzopodobnecharakteryiprzeztoidealniedosiebiepasujemy.Tak,dziewczyna
byłajakmarzenie–poprostucud,miódiorzeszki!Była.
To, co mnie dręczyło tego feralnego dnia, to jednak nie przygnębienie. Wtedy tego nie
rozpoznałem, lecz teraz wiem, że było to podskórne, niesprecyzowane wrażenie czyjejś
obecności. Byłem sam, a jednak czułem się, jakbym miał jakiegoś nieproszonego,
niewidzialnego gościa. Pewnie każdy z was czasami tak ma. Być może w takiej właśnie
chwili,gdywydajewamsię,żektośstoizawaszymiplecami,awysięodwrócicieinikogo
nieujrzawszy,uznacietoprzeczuciezawymysłwaszejfantazji–byćmożeokażesię,żeza
waminaprawdęczaisięjakaśniewidzialnaistota,demonlubduch.Całkiemmożliwe,
żerozważaprzejęciewaszegociaławswewładanie–żechcewasopętać!
Tozaatakowałownocy,gdyjużprawiespałem–poczułemnagły,silnyucisknapiersi,a
potem stwierdziłem, że jestem sparaliżowany. Bałem się jak jasna cholera! Wtedy jeszcze
miałem nadzieję, że to może paraliż przysenny, zaś najgorsze przypuszczenia uznałem
podpowiadały mi, iż być może właśnie dostałem zawału i za chwilę umrę. Okazało się
jednak,żemogączłowiekaspotkaćgorszerzeczyniżwłasnaśmierć!
Samochódparkujenapustym,nieoświetlonymparkingu.Zjednejstronyjestulica,dalej
zajezdnia autobusowa, za nią niewielki osiedlowy stadion i leżące w oddali blokowisko
(bezpieczna odległość); z drugiej rozciąga się las, koło którego przebiega wąska ścieżka.
Prowadzionadoznajdującegosięniecodalejosiedladomkówjednorodzinnych.
Ciałowysiadaiwidzę,żezmierzamywkierunkunieprzeniknionychciemności.Idziemy
dolasu.Samnigdybymtamnieposzedł.Bałbymsiętego,nacomógłbymsiętamnatknąć:
wściekłychpsów,bandziorówczyagresywnychpijaków.Nawetgdybyniebyłotamżywej
duszy, to i tak miałbym pietra. Trawiłby mnie lęk metafizyczny. Lękałbym się bytów
bezcielesnych – wierzę, że nasz świat i ten drugi, duchowy, przenikają się nawzajem. I
nieważne, że moje myślenie byłoby irracjonalne – bo przecież taki błąkający się po tym
świecie duch mógłby równie dobrze nawiedzić mnie podczas pięknego, słonecznego dnia,
jak i nocą w ciemnym lesie – reagowałbym tak, jak większość ludzi. Przerażałby
nieprzeniknionymroknocyito,comożeskrywać.Takapierwotnafobia.
Terazzaśkucamukrytywkrzakach,zaplecamimamczerńlasu.Nadalsięboję.Lękten
przeplata się z nadzieją, że może coś mnie zaatakuje i zabije to cholerne Ciało, że zostanę
uwolniony. Moje oczy obserwują ścieżkę. Ma powłoka cielesna czai się jak drapieżnik w
oczekiwaniu na zbliżającą się ofiarę. Czasami zadaję sobie pytanie – czy ten potwór, w
którym bije moje serce, to tylko opętany człowiek, czy też może ja jestem obłąkany, chory
psychicznie,azchorobytejwynikaniemożnośćkontrolowaniasiebieiswychczynów.
Słyszękroki.ToCośjesłyszy!Bojęsięijednocześniemodlęoto,bybyłtomężczyzna,by
dziś nie było żadnej ofiary. Niestety, to kobieta. Mogę mieć tylko nadzieję, że nie jest
blondynkąodelikatnej,dziewczęcejtwarzyczceinieprzypominamojejbyłej–agłówniew
takich gustuje To Coś! A swoją drogą, czy to naprawdę był mój wybór? A może To Coś
mieszkałowemnieodczasumychnarodzinipodejmowałozamnienajważniejsze
życiowe decyzje? Może nigdy tak naprawdę nie miałem wolnej woli? Czyżbym był tylko
nosicielemTegoCzegoś?
Moje najgorsze obawy spełniają się – to młoda nastolatka, filigranowa blondynka. W
świetle księżyca ja i Ciało widzimy, że ma delikatne rysy twarzy. To już jej koniec. Mogę
bluzgaćnaToCoś.Mogębłagać.Grozić.Modlićsię.Mogęsięniewiemjakwytężać,byTo
powstrzymać. Wszystko na nic. Ciało podbiega do dziewczyny i m o j ą d ł o n i ą
przyciskadojejtwarzywatęnasączonąeterem.Nastolatkawyprężasię,sztywnieje,zastyga
tak przez chwilę, po czym wiotczeje. Nóż okazuje się tym razem zbędny. Czuję zapach
tandetnych perfum, wymieszany z alkoholowo-papierosowym smrodkiem. Taszczę ją w
kierunkusamochodu.Pokilkuchwilach,związanaizakneblowana,lądujewbagażniku.Nie
ma najmniejszych szans – umrze jeszcze tej nocy. Jestem zrozpaczony a moja (nie-moja)
twarzuśmiechasięoduchadoucha.Ciałuposzłojakzpłatka.CiałualboTemuCzemuś–
samniewiem,jakmamTonazywać,i,szczerzemówiąc,wisimito,bojakiemaznaczenie?
Absolutnie żadnego. Żadnego! Jedynym istotnym faktem jest to, że dziś zostanie
zamordowanaczyjaścórka,ajejzrozpaczenirodzicemiesiącami,amożenawetlatami,będą
jejszukać.Napróżno!
Ciało, wytrawny kierowca, spokojnie przejeżdża korytarzami ulic. Skręcamy w wąską,
ciemną uliczkę. Przed nami na poboczu stoi policyjny radiowóz. Zbliżamy się do niego,
powoli, bez pośpiechu. Pragnę, tak bardzo pragnę, by nas zatrzymano. Ech, gdyby ludzie
mieli zdolności telepatyczne; krzyczałbym teraz bezgłośnie za pomocą moich myśli: – TU
JEST MORDERCA! ZATRZYMAJ GO, PALANCIE! TY TĘPY FIUCIE! ZATRZYMAJ GO!
NATYCHMIAST!
Mijamy policję. Legitymują jakiegoś naprutego w trzy dupy jegomościa. Gdyby tylko
wiedzieli,ktoichwłaśniemija,gdybywiedzieli...
ProwadzonyprzezToCośsamochódskręca.Ciemnoniebieskanadziejanikniezarogiem.
Jedziemy dalej do niegdyś mojego domu. Dziś jest to dla mnie znienawidzona trupiarnia.
Tak,wpiwnicyznajdująsięzalanebetonemkościkilkunastukobiet.
–Cmentarzysko!
Byćmożewtejchwilidziewczynawbagażnikuodzyskujeprzytomność.Nawetniechcę
myślećjakbardzojestprzerażona.Zastanawiamsię,jakBógmożenacośtakiegopozwolić,
natakieokrucieństwo.Dlaczegochoćraztegonieprzerwie?
Często boję się tego, co mnie czeka po upragnionej śmierci. Czy jestem skazany na
cierpieniawpiekle,czyteżzostaniemitodarowane?Przecieżtoniejamorduję,tylkociało,
aciałotoniedusza!Ajeśliduszajestchora?
Zbliżamysiędosamotniestojącegojednopiętrowegobudynku,mojegodawnegodomu.
Okala go wysoki żywopłot. Wjeżdżamy. Ciało otwiera bagażnik. Widzę dziewczynę – jest
przytomna,oczymaszerokootwarteipróbujekrzyczećmimokneblawustach.Moja(niemoja)rękałapieofiaręzawłosyipodnosi.Boże,jakjątomusiboleć!Atodopieropreludium
tego, co nastąpi. Za kilka minut zacznie się najgorsze. Jakże byłbym wdzięczny losowi,
gdybymniemusiałjużdalejuczestniczyćwtymokrutnymspektaklu.Niestety,nicztego,
będę siedział w pierwszym rzędzie aż do samego końca i nawet oczu nie pozwolą mi
zamknąć.
To Coś ciągnie wijącą się ofiarę do domu. Otwiera drzwi. Zbliża się do zejścia do
piwnicy. Schodzi. Czuję, jak ciało nastolatki obija się o schody. Moja ręka włącza światło.
Przez chwilę nic nie widzę, a potem moim oczom ukazuje się dobrze znany widok –
wysłużony fotel ginekologiczny, stół do przeprowadzania sekcji zwłok i zestaw
zardzewiałychnożychirurgicznych.Niosędziewczynękutemuposępnemutronowi–dziś
będziekrólowązwyrodniałychmarzeńmieszkającegowmymcielepotwora.Ech,gdybyto
był tylko film, gdyby ktoś przewinął go trochę, tak by było już po wszystkim. Ciało sadza
nastolatkęnafotelu,poczymrozcinawięzykrępującenogi.Przerażonapróbujemniekopać.
To Coś uspokaja ją jednym silnym uderzeniem łokcia w brzuch. Ofiara nieruchomieje.
Oprawca moimi rękoma sprawnie zdziera z niej spodnie i majtki. Mocuje jej nogi w
stalowychuchwytachfotela,unieruchamiającje.
Boże,jestemtakibezsilny!Dlaczegonicniezrobisz?Dlaczegotegonieprzerwiesz?PUK!
PUK!PUK!Jesttam,kurwa,kto?!
Jakzwyklenikogoniema...
Jak zwykle znowu przepraszam za bluźnierstwo i ponownie mam nadzieję, że moje
wołaniewkońcukiedyśzostanieusłyszane.
Tymczasem Moje Ciało zdejmuje spodnie i widzę mój (nie-mój) nabrzmiały penis. To
okropne.Niejestemanitrochępodniecony,wręczbrzydzęsiętym,cosięstanie!Tobędzieg
wałt!Niestety,niemamnajmniejszegowpływunamojeprzyrodzenie.
To Coś wbija na siłę członek w krocze uwięzionej dziewczyny i nie przeszkadza mu
nawetto,żeonawłaśniemamiesiączkę.
Niejestemmordercą!Niejestemzwyrodnialcem!Niejestemgwałcicielem!A
jednocześniejestem...
Gdybymnormalniepoznałtędziewczynę.Gdybyśmychodzilinarandki,togdybymją
terazwidziałnagą,wnormalnychwarunkach,byłbympodniecony.Bardzo!Dziewczynajest
śliczna. Ja jednak czuję obrzydzenie, bo Moje Ciało ją gwałci. Poza tym zbyt wiele
okropności widziałem. Nie jestem jak taki pierwszy lepszy chirurg, który potrafi oddzielić
widoki wnętrza ludzkiego ciała od prywatnego życia. Taki lekarz wraca do domu i może
kochaćsięzżoną.Niewidziwtedytychwszystkichflakówikrwi,tylkopięknąkobietę.Ja
nie mam takiej natury. Moje Ciało, zabije tę biedną dziewczynę, gdy skończy gwałcić, i
znowubędęmusiałoglądaćteokropności.Teraz,gdypatrzęnaurodziwąprzedstawicielkę
płci pięknej, to widzę tylko skryte pod cieniutką powłoką skóry wnętrzności, krew,
wypchanekałemjelitaiobrzydliwieśliskitłuszcz.Czującprzyjemnyzapachkobiety,wiem,
że tylko cieniutka warstewka skóry oddziela mnie od okropnego smrodu bebechów i
płynów ustrojowych. W momencie, gdy Ciało zaczyna ją mordować na moich oczach, nie
jestemjużwstanieodbieraćjejjakocierpiącej,przerażonejistotyludzkiej.Widzętylkokrew
iwnętrzności.Tozbytmocnywidok.Czujętylkoobrzydzenie!Jestempewien,żegdybyTo
Cośopuściłokiedykolwiekmojeciałoizwróciłomiwolność,tojużnigdyniemógłbymbyć
zkobietą.Stałbymsiędziwakiem.Odszczepieńcem.Wiemjedno;gdybyToCośzwróciłomi
wolność,zabiłbymsię!Niewahałbymsięanichwili.Bałbymsię,żeToCośzmieni
zdanieizechcepowrócić.
III
Oszczędzęwamdalszychszczegółów.Powiemtylkotyle–tenpotwór,któryopanował
moje ciało, poderżnie dziewczynie gardło, gdy tylko skończy gwałcić. Potem rozetnie jej
brzuchiwypatroszy–pototylko,bywlodówcebyłoświeżemięsko.
Zaspokojone, najedzone i zadowolone, Moje Ciało (m o j e w i ę z i e n i e!) przez
najbliższedwa,trzytygodnieznowubędzieodgrywałoprzedświatemrolęsympatycznego
pracownikabanku,którykażdegodniasumienniewykonujenudnąpapierkowąrobotę.Aja
będę przez ten czas tkwił w nim; ubezwłasnowolniony, dręczony potwornymi wyrzutami
sumienia.Czynadalsiędziwicie,żepragnęwłasnejśmierci?
Kanapkizpalcami
TenziMoscato
CoryRoachabyłdwukrotnierozwiedzionymdziennikarzemprasowymwczasach,gdy
ludzie pozyskiwali jeszcze wiadomości poprzez niszczenie drzew i opryskiwanie ich
toksycznymtuszem.Niemyślałjednakzawieleotejpraktyce,dlaniegoliczyłsięwyłącznie
deadlineorazupewnieniesię,żejegonazwiskozostaniezapisanejaknajwiększączcionką.
Przeztoniezostawałomuwieleczasudlaczwórkidzieci.Zawszepowtarzałrodzinie,żenie
jest w stanie poświęcać jej uwagi, bo ma za dużo roboty. Cory’ego interesowała wyłącznie
sława i przemożna potrzeba bycia rozpoznawanym. Tak naprawdę nigdy nie lubił
dzieciaków,takżeswoich.
Aleszybkieżyciereporterazostawiłzasobą,byłoonojużtylkoodległymwspomnieniem
dlasześćdziesięcioczterolatka,któryodszedłzgazetynaemeryturę–niedlatego,żewieki
zdrowieniepozwalałymupracować,alezpowodukryzysudruku.Obecnieliczyłysiętylko
cyfrowepublikacje,aonutkwiłwstaroświeckichmetodachiniezamierzałuczyćsięniczego
nowego.Wmawiałsobie,żesięnieprzejmuje,żeterazbędziemógłpoświęcićsiętworzeniu
powieści, której zalążkiem chwalił się, odkąd skończył dwadzieścia lat. Istotnie, zaczął ją
pisać, ale blokada pisarska pojawiła się już po trzecim rozdziale. Wypicie butelki dżinu i
chełpienie się Pulitzerem, którego na pewno dostanie po ukończeniu dzieła, okazało się
zabawniejszym zajęciem. Czas mijał, kartki papieru pokrywały się kurzem, a pustych
butelekprzybywało.
–Nieważne,kiedytoskończę–narzekał.–Połowaludzinaświecietopisarze,adruga
połowa nie czyta nic. Młodzi nie poznaliby dobrej literatury, nawet jakby spadła im na
głowę.
Cory sumiennie trzymał się planu zajęć, zaczynając każdy dzień od szklanki zdrowego
soku śliwkowego i paru aspiryn, które miały odpędzić kaca po dżinie. Potem
przygotowywałsobiejajkawkoszulkach,niezamiękkieiniezatwarde,podanezżytnim
tostem.Samsobiezrobięcholerneśniadanie,tedurniezrestauracjiitakniepotrafiądobrzeugotować
jajka.PośniadaniuprzemierzałuliceswojegomałegomiasteczkaHopewstanieConnecticut,
by dojść do sklepiku na rogu, prowadzonego przez Harry’ego. Tam kupował mały kubek
kawy i kupon Lotto na chybił-trafił. Wszystko prócz małej kawy było dla niego za drogie,
więc zawsze informował o jawnym zdzierstwie młodą brunetkę, która każdego dnia
bezbłędnienabijałanakasęjegozakup.Rytuałwieńczyłwolnyspacerdwieprzecznicedalej,
do parku w centrum miasta, gdzie Cory umawiał się ze swoim tak zwanym przyjacielem,
EmilemKellemesem,napartyjkęgrykarcianejzwanejUlti,wktórąEmilnauczyłgograć.
Mężczyźni znali się z pracy w gazecie. Emil wyemigrował z Węgier, nauczył się
angielskiego na tyle dobrze, żeby zostać reporterem w podobnym wieku co Cory.
Przechadzka do Memorial Park była ulubionym punktem dnia Roachy i nie odmawiał jej
sobie nigdy, niezależnie od pogody. Musicie wiedzieć, że Cory mógł podczas niej
obserwować przechodniów, którzy mieli pecha dzielić z nim chodnik, i wytykać im każdą
wadę, jaką zdołał znaleźć. Niektóre zostawiał dla własnej wiadomości, wiedzą o innych
chętnie dzielił się z kimkolwiek, kogo chciał wprawić w zły nastrój – co oznaczało w
zasadziekażdąosobę.Częstoprzyglądałsięjedynemubezdomnemuwmiasteczku,bymóc
napawać się myślą o tym, jak sam sprytnie rozporządza swoimi pieniędzmi. Jeżeli oddasz
wszystkoubogimokrwawiącychserduszkach,skończyszjakomenel.Cory’egocieszyłoto,żenigdy
niekupujeciastekoddzieci–aniodtychzbierającychnaswojądrużynęsportową,aniod
skautek stojących pod sklepem Harry’ego. Uwielbiał te ich zawiedzione twarzyczki, gdy
machałzwitkiembanknotów,jakbymiałcośkupić,tylkopoto,byschowaćgodokieszeniz
szyderczym uśmieszkiem. Jeśli chcecie pieniędzy, znajdźcie sobie pracę, leniwe dzieciaki.
Sprawianie,żeinniczulisięźledowartościowywałoCory’ego,alubiłprzypominaćsobieo
własnejwspaniałościtakczęsto,jaktobyłomożliwe.
PodczasgdyCoryobdarzałmieszkańcówmiasteczkaswoimijadowitymispojrzeniamiz
ukosa i pełnymi drwiny komentarzami po drodze do Memorial Park, jego przyjaciel Emil
szedł na spotkanie od drugiej strony miasta. Tak naprawdę nikt nie nazwałby ich
przyjaciółmi, raczej znajomymi ze starych, reporterskich czasów. Jedynie Emil znosił
paskudnycharakterCory’ego.Byłomugożaliztegopowodugrałznimwkarty,anawet
przynosiłbabeczki,którejegożonapiekłanatęokazję.WprzeciwieństwiedoRoachyEmil
miałmiłeusposobienie,kochałswojążonęidzieci.Lubiłdzielićsięzinnymi,pracowałteż
jako wolontariusz w hospicjum na zachodnim krańcu miasta. Chętnie uczył się nowych
rzeczy, a po zamknięciu gazety udało mu się napisać własną powieść, którą próbował
opublikować już od dwóch lat. Gdy Emil opowiadał Cory’emu o kolejnym liście
informującymoodrzuceniujejprzezwydawcę,tenzawszeuśmiechałsięskrycie.Nicjednak
nie zniechęcało Węgra – po prostu wysyłał książkę do następnych wydawnictw i czekał
wytrwale.CorycieszyłsięniepowodzeniamiEmila,smakowałkażdąodmowęjakcukierka
powoli rozpływającego się w ustach. Oczywiście nie okazywał tego. Na jego twarzy
pojawiał się tylko ciepły uśmiech i zawsze mówił, że bardzo mu przykro z powodu tej
wiadomości, chociaż żadne ze słów nie było szczere. Nie chciał, żeby Emil dowiedział się,
jakim on, Cory, jest draniem, i przestał z nim grywać w karty. Przecież nie miał innych
przyjaciół.
Pewnego listopadowego ranka, gdy zapach śniegu nasycał powietrze wilgocią, którą
czułosięwręczwkościach,ulicerozbrzmiałydźwiękiemmosiężnychdzwoneczków.Kilku
mężczyznzArmiiZbawieniaprzebrałosięjużwkostiumyŚwiętychMikołajów.Siedzielina
każdym rogu, szukając chętnych do przekazania paru centów na datki, mimo że do Dnia
Dziękczynieniazostałyjeszczedwatygodnie.Jakcorano,CorykupiłlosyLotto,mamrocząc
pod nosem, jak to Boże Narodzenie zaczyna się wcześniej z każdym kolejnym rokiem.
Właśnie skończył znowu tłumaczyć brunetce za ladą, że zdzierają na wszystkim oprócz
małejkawy,gdytastwierdziła,żemadośćstaregozłośliwca.Wiedziała,żeCoryspotykasię
z Emilem w parku, ponieważ jego przyjaciel także zaglądał do Harry’ego, zwykle parę
minutprzednim,bykupićswojelosy.NigdynieczekałnaRoachę,bowiedział,żetenlubi
ponarzekać na mieszkańców, i zwyczajnie nie chciał tego słuchać. Brunetka pamiętała
imionaklientów,którzycodzienniepojawialisięwsklepie.WprzeciwieństwiedoCory’ego
byłyreporterzaglądałtuodlat,alewciążmówiłdoniej:„Hej,dziewczynko!”,podczasgdy
Emilzwracałsiędoniejper„paniSarah”.
–Nieczasprzenieśćsiędodomuopieki,pomieszkaćzinnymidinozaurami?–spytałaz
jaknajprzyjaźniejszymuśmiechemnatwarzy.
Chciała powiedzieć staremu skurwysynowi, żeby skoczył z dachu i przynajmniej
roztrzaskał się malowniczo na chodniku, zanim usmażą go w piekle, ale wolała nie stracić
pracyiniewprowadziłazamiaruwczyn.Corywiedział,żejejuśmiechjestnieszczery,ale
samamyśl,żezdołałjąwkurzyć,sprawiłamuzbytwielkąradość,bymiałsiętymprzejąć.
Kiedy dotarł do dużej altanki na środku parku, Emil siedział już na jednej z trzech
ławeczek i ściskał dłońmi kubek gorącej kawy. Spojrzał na Roachę, po czym zmarszczył
brwi.
–Maszjakiśproblem?–krzyknąłCoryswoimzwyczajowoniezadowolonymgłosem.–
Nie gadaj, że już ci zimno. Nie namawiaj mnie znowu, żeby pójść grać do Domu Seniora.
Mówiłem ci tyle razy, głupi Węgrze, że nie będę się zadawał z tymi dupkami. A ty
powinieneśzałatwićsobiecieplejszypłaszcz!
–Niechodzioto,Cory.Niebędęjużmógłgraćztobąwkarty.
–Jakto,ulicha?–mruknąłRoacha.
Emil wyjął z kieszeni złożoną kartkę papieru i kiedy podawał ją przyjacielowi,
frasobliwy grymas na jego twarzy ustąpił miejsca szerokiemu uśmiechowi. Cory rozłożył
kartkę, a jego złośliwe parsknięcie sprawiło, że z nosa uniósł się w zmrożone powietrze
obłokpary.Traktowałkartkętak,jakbysiębał,żewybuchniemuwrękach.Zacząłczytaćna
głos:
– Z wielką przyjemnością pragniemy pana poinformować, że pański manuskrypt Niebo
jest zawsze błękitne został pozytywnie rozpatrzony przez Branson New York Publishing
House.
Cory poczuł, że serce ześlizguje mu się do żołądka. Spojrzał na Kellemesa, ale ten był
zbytszczęśliwy,bycokolwiekzauważyć.
–Niedość,żeprzyjęlimojąpowieść,tojeszczewygrałemwLottodośćpieniędzy,żeby
kupićspecjalnąfurgonetkędlasyna.Będziemógłniąwozićmojegownuka,Victora,razemz
wózkiem. Biedny dzieciak cierpi na porażenie mózgowe i dotychczas musieli załatwiać
transport od służb społecznych, żeby wozić go na wizyty u lekarza. Teraz mogę sobie
pozwolićnaautodlanich!–oznajmiłEmil,machajączwycięskimlosemnadswojągłową.
–TobędzienajlepszyDzieńDziękczynieniainajlepszaGwiazdkawmoimżyciu!–dodał
podekscytowany.
NaturalnieCorywcaleniecieszyłsięzsukcesówEmila.Starałsięwyglądaćradośnie,ale
wśrodkuzapłonęławnimtakgorącazazdrość,żegdybywzniecićzajejpomocąognisko,
byłoby ono widoczne nawet z kosmosu. Jakim cudem ten cholerny Węgier może mieć takie
szczęście,kiedyjaszczypięsięokażdąnajmniejsząrzecz?
– No, farciarz z ciebie, Emil. Nie znam nikogo, kto by na to bardziej zasłużył –
powiedział, ukazując nadgniłe zęby w serii nieszczerych uśmiechów. – Wiesz co, może
pójdźmydoHarry’ego?Postawięcijeszczejednągorącąkawęztejokazji,co?
Emil był zbyt szczęśliwy, żeby podejrzewać przyjaciela o brak dobrej woli, i przyjął
ofertę,niezwykleszczodrąjaknaCory’ego.
Mężczyźni ruszyli powoli w górę bulwaru, mijając paru Mikołajów, dzwoniących
dzwoneczkami, oraz kilka apartamentowców. Przechodzili obok sklepu z narzędziami
MickaipracownikrawieckiejMargaret,gdyCorynagleoznajmił,żemusisięodlać.
–JesteśmydwieprzeczniceodHarry’ego,niemożeszwstrzymać?–spytałEmil.
–Niedamrady.Chodźzemnąwalejkę,postoisznaczatach,ajaodcedzękartofelki.Nie
zajmiemitodużoczasu–powiedziałRoachainieczekającnaodpowiedźprzyjaciela,zaczął
iśćwkierunkudużegobliźniaka.Emilwestchnął,schowałprzemarzniętedłoniewkieszenie
i poszedł za nim, nie narzekając więcej. Zniknęli za rogiem, tam gdzie nikt nie mógł
zobaczyć, jak Cory, odwrócony plecami do Węgra, wyciągnął swój stary, szwajcarski
scyzoryk.ZanimEmilzdążyłsięzorientować,Roachaobróciłsięiwbiłczterocaloweostrze
w jego gardło, przebijając żyłę szyjną z całą siłą, jaką zdołał z siebie wykrzesać. Kellemes
wypuściłzustparę,gdykrewwytrysnęłaszerokimistrumieniamizjegoszyi.Niemógłnic
zrobić. Upadając na zimny chodnik, spojrzał w szoku szeroko otwartymi oczami na
przyjaciela. Cory wyciągnął ostrze z szyi i zaczął ciąć gardło od ucha do ucha, z energią,
jakiejspodziewałobysięudużomłodszejosoby.Dociskałostrzetakmocno,żepraktycznie
odciąłEmilowigłowę.Potemkopnąłgowkroczebutemoczubiepodbitymmetalem.
–Dziękizaspierdoleniemidniaswoimidobrymiwieściami!–krzyknął.
Opuścił zakrwawiony nóż. Uśmiechnął się na widok efektu swojej „pracy”, po czym
zabrał się do przeszukiwania kieszeni Emila w poszukiwaniu zwycięskiego losu. Krew
ochlapałajegoczarnebuty,nogawkispodniorazdółpłaszcza,alezdołałuchronićkuponod
poplamienia. Wciągnął zapach krwi do nosa, tak mocny, że słony smak wypełnił mu
przełyk. Emil wydobył z siebie jeszcze kilka bulgotliwych dźwięków. Po chwili rzężenia
wreszcieucichł.SerceCory’egobiłojakoszalałe,oddekadnieczułsiętakpełnyżycia.Nie
mógł odebrać Emilowi sukcesu wydawniczego, ale zgarnął przynajmniej wielką wygraną.
Był tak dziko uradowany, że nie zdołał powstrzymać chichotu. Cała jego nienawiść do
przyjaciela wypłynęła na zewnątrz, zanosił się śmiechem i wyszczerzył się tak szeroko, że
rozbolałygomięśnietwarzy.
Zostawił jeszcze ciepłe ciało Emila w alejce i pobiegł do swojego małego, ciemnego
mieszkania, by obmyć się z krwi oraz spalić spodnie i płaszcz w kominku. Oczyścił buty
drucianą szczotką, a potem bez zwłoki ruszył do Harry’ego, żeby odebrać nagrodę.
Brunetka,„paniSarah”,obdarzyłagochłodnymspojrzeniem,podającmuadres,podktóry
miał się udać, by odebrać wygraną – sklep nie mógł wypłacać tak dużych sum jak
trzydzieści pięć tysięcy dolarów. Cory uśmiechnął się, kiedy myśli o tym, jak wyda
pieniądze,tańczyływjegogłowie.
–Widaćtomójszczęśliwydzień,dziewczynko!–zadrwiłzniejprzyakompaniamencie
wiszącegonaddrzwiamidzwonka,gdywychodziłzpowrotemnaulicę.
PędziłdopunktuLottozmałąkawąwjednejdłoniizwycięskimlosemwdrugiej.Gdy
przeszedłparęprzecznic,przypływadrenaliny,wywołanywydarzeniamidnia,minąłiCory
zorientował się, że czuje się całkiem zmęczony. Usiadł na ławce przy przystanku
autobusowym, żeby trochę odpocząć. Nikogo nie było w pobliżu, więc poczuł się na tyle
bezpiecznie,byznówwpaśćwniekontrolowanychichot.Cieszyłsięztego,jakdopisałamu
fortuna, i nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia ze sposobu, w jaki zapewnił sobie
powodzenie. Pławiąc się we własnej chwale, zauważył leżącą na ziemi brązową torbę na
lunch. Wpierw uznał ją za zwykłe śmieci, ale po chwili postanowił sprawdzić, czy ktoś
zostawiłcośwśrodku.Kuswemuzaskoczeniu,znalazłwniejmałąbutelkęleku.Potrząsnął
nią, by upewnić się, że jest pełna, a potem zerknął na zapisaną małym drukiem etykietę i
odkrył, że to Viagra. Sięgnął głębiej do torby i wymacał na jej dnie szeleszczący banknot
pięćdziesięciodolarowy. Nie mógł uwierzyć, że można mieć takie szczęście. Roześmiał się,
tymrazemnacałygłos,izatupałnogamizradości.Niedbałoto,żektośmógłbyuznaćgo
za wariata. Tym razem rozbiłem bank, to naprawdę najszczęśliwszy dzień mojego życia! Uderzał
rękomaosiedziskoławkiirechotałhisterycznie.
Wypisanie i wydanie mu czeku zajęło pracownikom loterii około dwudziestu minut.
ZarazpotemRoachaudałsiędobanku.Wpłaciłnakontooszczędnościowewszystkooprócz
pięćdziesiątki znalezionej w torbie, by wygrana zaczęła procentować. Szczycił się przecież
tym, że rozsądnie dysponuje swoimi pieniędzmi. Nie oddawać niczego żebrzącym ciotom.
Potem połknął dwie Viagry – choć na butelce napisano, że należy brać jedną, chciał mieć
pewność, że lek zadziała, bo minęły lata, odkąd stracił swoją męską sprawność. O trzeciej
piętnaściewsiadłdoautobusujadącegodoHartford,atamposzedłdopółnocnejdzielnicy,
byznaleźćsobiedziwkęzwielkimicyckamiipasującymdonichtyłkiem.Och,odjakdawna
pragnął zanurzyć swojego fiuta w czymś porządnym; nie interesowały go te liżące sałatę
suki, które widywał na okładkach magazynów. Tak, to rzeczywiście był najszczęśliwszy
dzień w jego życiu – wciąż o tym myślał, pokazując swoją pięćdziesiątkę rudowłosej
kobiecieokrągłychkształtach,ubranejwposzarpanekabaretkiorazbutynaniebotycznym
obcasie, i meldując się w motelu na godziny. Ruda bez entuzjazmu uniosła miniówkę,
pozwalając Cory’emu przyglądać się ogolonej cipce przez kilka minut, a potem zanurzyć
spiczasty nos w wilgoci, zanim pochyliła się do jego sztywnego, sinego penisa. Najpierw
ujeżdżała go powoli, lecz im dłużej się nim zajmowała, tym bardziej wprowadzała go w
obłędną gonitwę rozkoszy. Wypuścił z siebie znajomy, ale niemal już zapomniany jęk i
pozwoliłjejwziąćnasiebiecaływysiłek.Samleżałnałóżku,trzęsącsięwekstazieprzez,jak
sięokazało,ponadgodzinę.Wpewnymmomencierudazatrzymałasię,zeszłazjegonadal
twardego fiuta i oznajmiła z ciężkim, węgierskim akcentem, że jeśli chce dojść, musi jej
zapłacić „nazdępnąpiontkę”. Cory zaśmiał się tylko lubieżnie i jedyne, co dziwka dostała,
było mocne uderzenie pięścią prosto w usta, które rozcięło jej wargę. Obficie krwawiąc,
krzyknęłaswojąłamanąangielszczyzną:
–Przeklinamtwojepaskudne,starekości,skurwielu!
KrewopryskałaCory’ego,aleniezwracałuwaginawrzaskirudej,zatoznalazłdośćsiły
na jeszcze jeden cios. Tym razem rozerwał delikatną skórę pod okiem; strugi czerwieni
spłynęły na jej twarz jak wodospad, a on wykorzystał moment i umknął z pokoju, nadal
trzymającwdłoniswojąpięćdziesiątkę.Głupiadziwka.Przezcałeżycieniezapłaciłemzadupęi
napewnoniezamierzamzacząćteraz. Śmiał się triumfalnie, podciągnąwszy spodnie, i wsiadł
doautobusu,któryzawiózłgozpowrotemdoHope.
Corywróciłdomieszkaniatużprzedszóstą,aleradosneuniesienie,którenapędzałogo
wcześniej,dawnojużminęło.Niestety,niedotyczyłotoerekcji,którastałasiębolesna.Nalał
sobieszklankędżinuzodrobinkąwermutu,usiadłwfoteluprzedtelewizorem,nadającym
właśnie wieczorne wiadomości, i zaczął uwalniać się od nadmiaru ciśnienia w swoim
obecniefioletowympenisiezapomocąpokrytychsiwymiwłosami,starczychdłoni.Ściskałi
tarmosił tak mocno, jak tylko był w stanie znieść, aż w końcu eksplodował na krzesło i
pobliskąścianę,tużprzedomdleniemzwycieńczenia.
Obudziłsiękołopołudnia.Bolałagogłowaiczułsię,jakbyktośpodpaliłjegogenitalia.
Cholera, głupia dziwka, mam nadzieje, że nie zaraziła mnie żadnym wenerykiem. Wrzeszczał do
lustra, próbując ostrożnie unieść swoje okropnie spuchnięte jądra. Równie ostrożnie się
ubrałipojechałnaostrydyżur.Stojącwkolejce,narzekałbezprzerwycałetrzygodziny,a
potemkolejnetrzy,gdymusiałczekaćnawynikibadań.Wkońcujedostał,adoktorwrócił,
byznimporozmawiać.
–Przykromi,panieRoacha,alebadaniawykazały,żemapanrakakości.
–Icodokładniezamierzaciezrobić,żebymniewyleczyć?
– Wpisałem pana na listę oczekujących na przeszczep szpiku i możemy mieć tylko
nadzieję,żedawcaznajdziesię,zanimnastąpiąprzerzutynainneorgany.Leczmuszębyćz
panem szczery. Panie Roacha, mężczyzna w pana wieku raczej nie otrzyma zgody od
komisji do spraw przeszczepów. Maksymalny wiek to zazwyczaj pięćdziesiąt osiem lat, a
biorca musi cieszyć się dobrym zdrowiem, u osób starszych prawdopodobieństwo
powodzenia spada do pięciu procent i komisja nie wyda zgody na operację. A pan, panie
Roacha,matakżewysokieciśnieniekrwiorazpoczątkimarskościwątroby.
–Topospieszsięizałatwmitęzgodę!
–Tomożepotrwaći,jakmówiłem,musibyćpanrelatywniezdrowy,bywogólebrano
pana pod uwagę. Bardzo mi przykro, panie Roacha, ale w tej chwili najlepszym wyjściem
dlapanajestpowrótdodomuiuporządkowanieswoichspraw.
ZanimCoryzdążyłzaprotestować,lekarzodwróciłsięiwyszedłzpokoju.
Cory poszedł do domu i następne pięć dni spędził w pijackim odurzeniu. Ślinił się,
moczyłłóżkoispodnie,podobniejaktosięzdarzapośmierci.Płakał,leczniezżaluzaswoje
niecne uczynki z przeszłości. Nie mógł uwierzyć, że szczęście tak szybko się od niego
odwróciło.Musibyćcoś,comogęzrobić.Nurzaniesięwzapachuwymiocin,moczuifekaliów
doprowadziło do tego, że nie był w stanie wytrzymać własnego smrodu i wziął prysznic,
który oczyścił jego ciało, ale nie umysł. Potem, raczej otumaniony, po prostu udał się w
stronęsklepuHarry’ego,zgodniezeswojądawnąrutyną.DźwiękdzwonkówMikołajówz
roguulicyhuczałwuszach,jakbybyłyonetalerzamiorkiestrymarszowej,uderzającymio
siebiewrytmicznymkoszmarzewjegogłowie.Odetchnąłzulgą,gdytylkodrzwisklepiku
zamknęłysięzanim,blokująchałaszzewnątrz.KupiłmałykubekkawyilosLotto,nicprzy
tymniemówiąc,cozaskoczyłoiucieszyło„paniąSarah”.PotemudałsiędoMemorialPark.
Kawagorozgrzewała.Gdywlewałsobiedoustmałełyczki,czułsiętak,jakbycałąkreww
jegocielezastąpiłstopionyołów.Wiedział,żeEmilniebędzienaniegoczekał,alejegociało
poruszało się na autopilocie, odtwarzając kroki, które stawiało codziennie przez ostatnie
pięćlat.Chmuryprzykryłylistopadoweniebo,apowietrzeoziębiłosięnatyle,żemożnaby
oczekiwaćśniegu,leczCorytegoniezauważał.Usiadłsam,naławeczcewparkowejaltance.
Zpoczątkudźwiękidookołabyłydlaniegobolesne,aleudałomusięodnichodciąć,a
wtedy dołączyła do nich głośna muzyka wygrywana na kalliope, która zakrawała na
prawdziwą torturę. Mógł wręcz poczuć ciśnienie pary, torującej sobie drogę przez rury z
pomrukiem powodującym krwawienie z uszu. Obserwował rozgardiasz, wywołany przez
pracujących po drugiej stronie parku robotników. Rozkładali sprzęt należący do
wędrownego cyrku, który zjawiał się w Hope zawsze w okolicach Dnia Dziękczynienia.
Przekrwionymi oczami Cory spoglądał na rozstawiany przez nich ogromny namiot. Cały
czas odtwarzali ten nieznośny motyw, wygrywany na kalliope lub parowych organach,
który zwykle miał zwracać uwagę potencjalnych widzów przedstawienia. Bez
zastanowienia zaczął iść w stronę muzyki, możliwe, że w celu zabicia puszczającego to
okropieństwo.Znalazłsięwsamymśrodkuwariackichprzygotowań,więcskierowałsiędo
mniejszego namiotu w czerwono-białe pasy i wszedł do środka z jeszcze większą żądzą
zemsty.Połazasunęłasięzanimi,jakbywpasowującsięwsytuację,muzykanagleprzestała
grać, pozostawiając po sobie głuchą ciszę. Przez moment Roacha kręcił głową na widok
wnętrza, aż zobaczył starą kobietę o długich, białych włosach, siedzącą za okrągłym,
drewnianym stołem. Wydawało się, że nie dostrzegła Cory’ego, zajęta skubaniem małych
kanapek,rozłożonychprzedniąnakawałkuwoskowanegopapieru.Dopierogdypodniosła
z blatu termos i upiła duży łyk, spojrzała na Roachę i pojęła, że ma gościa. Jej oczy były
matowe i pokryte białą błoną. Cory z początku nie miał nawet pewności, czy kobieta w
ogólewidzi.
– Wygląda na to, że przydałaby ci się jedna z moich kanapek – powiedziała głosem
osoby,którapaliłanałogowoprzezwiele,wielelat.
–Nie,twojedurnekanapkiminiepomogąiniesądzę,żebytobiewczymśpomagały.
KuzaskoczeniuCory’ego,kobietaodsłoniławuśmiechuidealnierównie,perliściebiałe
zęby,któremogłybynależećdokogośznaczniemłodszego.
–Jakmyślisz,ilemamlat?–spytała.
–Askądmiałbym,docholery,wiedzieć?Sześćdziesiąt?Siedemdziesiąt?
– Bardzo miło z twojej strony, że tak uważasz, ale mam sto czterdzieści trzy lata na
karku.
–Oj,darujsobie,paniusiu.Niejestemjakimśprzygłupimturystą,niemydlmioczutym
gównem.
–Wierz,wcosobiechcesz–odparłalakonicznie.
JejniechęćdowyjaśnieniaswoichsłówwytrąciłaCory’egozrównowagi.
–Nodobra,skorojesteśtakastara,tojakijesttwójsekret?
Uśmiechnęłasięznowu,szczerzącpięknezębyiściskająctermoswjednejdłoni,ajednąz
kanapeczek w drugiej. Trzymała je tak przez kilka sekund, po czym bez słowa znowu się
zaczęłazajadać.
–Twierdzisz,żeżyjeszponadstolatdziękijakimśidiotycznym,małymkanapkom?Phi.
–Corypomachałrękoma,jakbychciałodpędzićtenidiotyzm.
–Wierz,wcosobiechcesz–powtórzyłakobietaiwróciładojedzenia.
Roacha postanowił wyjść – w końcu muzyka ucichła, a tylko tego pragnął. Lecz gdy
zrobiłparękroków,szalonamyślwpadłamudogłowyiobróciłsię,bystanąćzniątwarzą
wtwarz.
–Tekanapkinielecząprzypadkiemjakichśchorób?
Kobietawyszczerzyłasięjeszczeszerzej.
–Ależoczywiście.Mająogromnąmoc.
Corynaglepoczułsięlżej.Czytaszalona,starasukanaprawdęmożemiećcoś,comipomoże?
–Wtymwypadku…Chybajednakspróbuję.
Staruszka wyciągnęła zza stołu małą, niebieską torbę chłodzącą i dała mu dwa małe
pakunki, zawinięte w papier woskowy. Cory wyrwał je z jej dłoni i usiadł na ziemi przed
stoliczkiem.Zacząłłapczywiepochłaniaćmałe,ciągnącesię,alechrupiącekawałkikanapki,
nie bacząc na wydobywający się z poczęstunku ohydny zapach niemytych stóp. Kiedy
skończył,kobietabezsłowauniosłakuniemurękęztermosem,aonwziąłnaczynieipopił
kanapkidużymłykiem.
–Cotojest?–zapytał,fukając.–Niemów,zetojakiśnowomodnyczaj,botehinduskie
popychadłagównowiedząoprawdziwejherbacie.
Nieczekającnaodpowiedźnaswojerasistowskieuwagi,wlałsobiedoprzełykuwięcej
napoju.
–Trochęsłone,alenawetniezłe–przyznał,oddająctermoskobiecinie.
Potemodwróciłsię,chcącwyjśćbezzaoferowaniajejjakiejkolwiekzapłatyzajedzeniei
picie.Niedlatego,żeniewpadłnatakipomysł,poprostuniezamierzałtegozrobić.Złapał
zaskrzydłonamiotu,gdyusłyszałjejcichygłos:
–Żebymagiakanapekzadziałała,musiszjeśćdwiedziennieprzeznastępnetrzydni.
Coryzatrzymałsięiznowuspojrzałnanią.
–Niechzgadnę…Jeśliniezapłacęcistudolarówczyileśzanastępne,niedostanęnic?
Tym razem nie uśmiechała się, nie dało się odnaleźć choćby śladu życzliwości na jej
twarzy.
–Nicwtymżyciuniejestzadarmo,panieRoacha.Zwłaszczajeślijestsięczłowiekiem,
naktóregorzuconoklątwę.
Ciarki przebiegły mu po skórze, a każdy najmniejszy włosek na jego ciele stanął dęba.
Naglepoczułsięjakkot,któregopogłaskanopodwłos.Skądonaznamojenazwisko?Nigdynie
powiedziałemjej,jaksięnazywam.Myślałotymintensywnie,alepochwilibyłpewny,żenicjej
nie mówił, a już na pewno nie napomknął o taniej, europejskiej dziwce, która wypluła w
jegostronęklątwępięćdnitemu.Zacisnąłgniewniewargi.
–Phi.–Tylepowiedział,podsumowująctęabsurdalnąsytuację.
Opuściłnamiotzprędkością,którejnawetsięposobieniespodziewał.
Postanowił wrócić do domu i z początku ledwo się wlókł, ale na wysokości sklepu z
narzędziami Micka jego stopy zrobiły się nagle cieplejsze. Ciepło powoli wspięło się do
kostek,potemdołydek,agdyznalazłsięprzysklepikuHarry’ego,czułjejużwcałymciele.
Zdawałomusię,żejegownętrznościkąpiąsięwgorących,łagodnychpromieniachsłońca,
ogarnęłagotakżeprzemożna,podniecającaradość.Jezu,cotastarakurwamidała?Rozmyślał,
przyspieszająctempadziękinowejsile,którawypełniławszystkiejegoczłonki.Gdydoszedł
do swojego ciemnego mieszkania, poczuł się tak ożywiony, jak nowo narodzone dziecko i
tak napalony, jak nastolatek. Jego opuchnięte jądra wróciły do naturalnego rozmiaru i
koloru,bólciałaigłowyminął.Rozkoszpulsowaławnimwibrującymciepłem,byłomutak
dobrze, że chciał krzyczeć w podekscytowaniu przez okno wychodzące na ulicę. To
niesamowite. Nie wierzę w to, co czuję, może los znów się odwrócił i naprawdę nie umrę? Słowa
kobietywlałysiędojegomózgu.Nicwtymżyciuniejestzadarmo…Cholera,onapewniewieo
moichpieniądzach!MożebyławsiedzibieLotto,ajajejniezauważyłem?Takpoznałamojenazwisko.
Poświęciłchwilęnaprzemyślenietegoidoszedłdowniosku,żewżadensposóbniemogła
dowiedzieć się o dziwce. Musiała wymyśleć ten tekst o klątwie, żeby mnie przestraszyć, a tak
naprawdęnicotymniewie.Tak,takmusibyć!Dobrze,pokażętejsuce.Wrócętamjutroipowiemjej,
żezapłacępotrzecimdniu,pozjedzeniuwszystkichkanapek,apotempoderżnęstarejkurwiegardłoi
możesobietańczyćwpieklerazemzEmilem.
Corywydałzsiebieszaleńczyśmiech,któryodbiłsięechemodścianmieszkania,wyjął
swój banknot pięćdziesięciodolarowy z pudełka na lunch i ruszył do miejscowego baru,
mając nadzieję, że znajdzie tam jakąś pijaną dziewczynę do zerżnięcia. Zdecydował, że na
pewno lepiej będzie kupić jakiejś suce parę drinków niż wkurzyć następną dziwkę. Przy
swoimnowymwigorzewygraniekolejnychstudolarówwbilardniezajęłomuwieleczasu.
Tymwyczynemniewprawiłwdobrynastrójkilkumłodziaków,którzyliczyli,żestarucha
da się łatwo ograć. Cory śmiał się, pił i oczarował kobietę prawie o połowę młodszą od
siebie, która co prawda nie wróciła z nim do domu, ale zrobiła mu pobudzającą laskę na
tylnym siedzeniu swojego rdzewiejącego cadillaca. Póki co, wystarczyło mu to. Już mu się
niespieszyło,przecieżnieumierał.
Cory trzymał się planu. Następnego dnia odwiedził staruchę z namiotu, proponując jej
zapłatępotrzecimdniuinieprecyzującnawet,jakąkwotęzamierzajejwręczyć.Powiedział
tylko,żedostaniedość,byuznaćtozauczciwątransakcję.Podrugiejporcjikanapekpoczuł
się jeszcze lepiej. Gdy spojrzał w lustro, zszokowało go to, że wyglądał na co najmniej
dziesięćlatmłodszego.
Trzeciegodniawróciłdoparkuzdużymnożemmyśliwskim,schowanympodnowym,
wełnianym płaszczem. Zamierzał zjeść, wypić i zabić sukę przed wieczornym
przedstawieniem w cyrku. Zjawił się wcześniej, niż zapowiadał, by zastać ją
nieprzygotowaną, ale gdy zbliżył się do namiotu, okazało się, że odtwarzano już melodię
wygrywaną na kalliope, a przy staruszce kręcili się dwaj mężczyźni przypominający
przerośnięte trolle. Obaj mieli ponad sześć stóp wzrostu, ogromne czoła i ramiona tak
długie, że kłykcie palców praktycznie wlekli po ziemi. To znaczy wlekliby, gdyby mieli
wszystkie.Codziwne,każdemubrakowałotychtrzechsamychpalcówuobudłoni–zostały
imtylkokciukiipalcewskazujące.Anikobieta,anitrolleniezauważyli,żeCorywszedłdo
namiotu,spodziewalisięgoznaczniepóźniej.Staruchapochylałasięnadinnymmężczyzną,
wyglądającym na człowieka bardzo delikatnej budowy, a trolle mocno przyciskały jego
dłonie do stołu, podczas gdy on bezskutecznie się wyrywał. Wyglądało na to, że trolle się
śmieją, ale okropnie głośne dźwięki kalliope zagłuszały wszystko. Oczy Cory’ego
rozszerzyły się ze strachu, gdy dostrzegł, że staruszka ogryza z mięsa palce mężczyzny
swoimi wielkimi zębami i wypluwa dobrze przemielone kawałki z ust do sporej misy ze
stalinierdzewnej,achudzielecwijesięzbólu.Potemchwyciłakrwawiącykikutjegodłonii
podstawiła go pod termos, by upuścić do niego trochę posoki. Chwilę później wróciła do
ofiary,byobgryźćjejkolejnypalec.
Cory pozwolił sobie na krzyk – nikt nie usłyszałby go przez ryczącą muzykę. Poczuł
uderzenie gorąca na twarzy, bo już wiedział, z czego zrobione były kanapki, którymi się
zajadał,inasamąmyślżółćpodeszłamudogardła.Widziałtwarzdrobnegomężczyzny,też
wrzeszczącego, i zrozumiał, że za zdrowie zapłaciłby czymś więcej niż tylko zwykłymi
pieniędzmi. Ale kiedy to do niego dotarło, starucha i trolle odkryli jego obecność i zanim
zdążyłuciec,olbrzymyzłapałygozaramiona.
NiktniesłyszałcienkichkrzykówCory’ego,którewyrywałysięzjegoust,gdykobieta
zaczęłaodgryzaćmupalce.Niktnieusłyszałbyniczegowięcej,bowygryzłamuteżjęzyki
podkoniecmógłjużtylkodrżećitrząśćsięwniesamowitymbólu,aonazabrałamuostatnie
inajważniejszefragmentyciałaspomiędzynóg.
WtedyCoryRoachaspłaciłwszystkieswojedługi.
Zamiećiośmiukrasnoludów
MarcinRojek
DrzwizatrzasnęłysięzaGrzechem.Starykrasnoludwyglądałokropnie.Zawszetakbyło
po wizycie w sypialni Zamieci. Miał opuchnięte oczy, pękniętą wargę, z czoła ciekła mu
krew.Spływającapotwarzyjuchawsiąkaławbrodę,barwiącjąnaczerwono.Grzechujedną
ręką trzymał się poręczy, drugą przyciskał do żeber, zapewne połamanych. Spojrzał na
stojącychnadolekompanów.Nawetniepróbowałsamzejśćposchodach.Burknąłcośtylko,
jakby mówienie sprawiało mu ból. Kichawa i Fujara pobiegli mu pomóc. Wzięli go pod
ramiona i bardzo powoli zeszli na dół. Z każdym krokiem Grzechu krzywił się i z sykiem
wciągał powietrze. Położyli go na posłaniu i spróbowali zdjąć ubranie, którego nie zdjął
jeszczepopracywkopalni.
–Nie.–Powstrzymałich.–Wody.Dajciemitylkowody.
Napił się powoli z podanego mu przez Cienkiego kubka. Fujara i Kichawa wciąż stali
przynim,gotowiprzyjąćnastępnepolecenia.Koculeżałpodścianą,czekająctylkonadobry
moment, by pójść spać. Owsik nerwowo chodził tam i z powrotem. Szuja mieszał zupę,
gotowanąwogromnymgarzenadpaleniskiemaPisklakkroiłnadgniłewarzywa.Naweton
niepróbowałnicmówić.
Regularne odwiedzanie sypialni Zamieci, tej starej kurwy, jak zwały ją krasnoludy,
należało do ich obowiązków. Nieświadomie godzili się na nie wszyscy. Myśleli, że będą
pracować w kopalni. To się akurat zgadzało. Reszta już nie do końca. Godziwe warunki
życiaokazałysięposłaniaminagołejziemi,wyżywienie–starymiwarzywamiikawałkiem
mięsaodczasudoczasu.Chybażezabiliwkopalnijakiegośszczuraalbogoblina.Raznawet
znaleźli zabłąkane dziecko z leżącej nieopodal wioski. Gdyby bardzo chcieli, mogliby mu
pomóc. Zabrać go do Zamieci, może zgodziłaby się zaprowadzić go do domu. Byli jednak
głodni.Najedlisiętegowieczorudosyta.JadłnawetCienki,choćpłakałcałyczas,iFujara,
któregomusielipowstrzymywaćwetrzech,kiedyKichawarozwalałdzieciakowiczaszkę.
Zamieć była piękna. Wysoka, o włosach koloru hebanu i szlachetnej urodzie królewny,
za którą lubiła się podawać. Zawsze ubierała się w drogą, błękitno-żółtą suknię z ciasnym
gorsetem, który zwężał jej talię i podkreślał piersi. Podczas pierwszego spotkania każdy
krasnoludtonąłwjejoczachidekolcie.Potrafiłamamićikusić,obiecującposadęsztygaraw
dobrzeprosperującejkopalnizłota.Pokazywaławykonanązniegobransoletkę,którąmiała
na kostce. Unosiła wtedy wysoko suknię i długo trzymała ją w górze. Obiecywała, jak to
lubiłanazywać,dodatkoweatrakcjeinibyprzypadkiemupuszczałanotesik.Czytoprzezto,
że nie miała brody, czy dzięki drobnej magii, którą wplatała we wszystkie swoje czyny,
krasnoludyulegałyjejbezwyjątku?Czasybyłyciężkie,większośćkopalniprzejęliludzie,co
można było zrobić? Krasnolud podpisywał podsunięty mu papier, zakładał na nadgarstek
złotąbransoletęidostawałkufelwina.Piliwedwójkę,aZamiećpowolizdejmowałazsiebie
kolejne części ubrania. Spędzali razem upojną noc. Zamieć wiedziała, jak posłużyć się
grubym, krasnoludzkim kutasem. Następnego ranka skacowany delikwent budził się na
ziemi, otoczony przez braci w niedoli, którzy tłumaczyli mu, w jak ciężkie gówno właśnie
sięwpakował.
OstatniąofiarąbyłOwsik,zwerbowanyprzedmiesiącem.Dotejporyniepogodziłsięze
swoją sytuacją. Rzucał się jak zwierzę w klatce, nie mogąc pojąć, jak jego bracia w niedoli
zdołalisiępogodzićztakżałosnąegzystencją.Ztrudemwyrabiałswojąnormęwwąskich
tunelach kopalni, gdzie krztusił się złotym pyłem, pluł nim i smarkał. Przez pierwszy
tydzień pytał: "Jak mogłem być taki głupi?", przez drugi: "Dlaczego padło na mnie?", w
ciągu trzeciego myślał o tym, żeby się zabić, teraz miał już dość. Nie myślał o niczym.
PatrzyłnapobitegoGrzechaistwierdził,żemusiztymskończyć.NiebyłjeszczeuZamieci.
Sukaczekała,ażzupełniewyrzucizmózguobraztejjednejnocy,którąspędzilirazem,gdy
byłjeszczewolny.Lubiła,kiedypatrzylinaniązobrzydzeniem.
Codzienniebrałasobieinnego.Wchodzilitamsmutniizmęczeni,pokrycizłotympyłem,
wychodzilizłamani,zgięciwpół,trzymającsięporęczy,żebyniespaśćzeschodów.Owsik
niewiedział,cozrobi,kiedypadnienaniego.Czybędziewstanietampójść.Jeślibędziesię
stawiał,skończyjakGrzechu.Zamiećzakażdymrazemtłukłagonakwaśnejabłko.Mówił
impotem,żenieznosiła,kiedyjejodmawiał.Biłagoiponiżała,akiedyzawodziłowszystko
inne,uciekałasiędoczarów.Unieruchamiałagoizabawiałasiętakdługo,jakchciała.Choć
kutasstałmuzawszetwardojakmaszt,nieodczuwałżadnejsatysfakcji.Żadnemuznichnie
sprawiało to przyjemności. Pisklak złapał kiedyś za toporek, ściągnął spodnie i próbował
uciąćsobiechuja.Złotabransoletaniepozwoliłamunato,hamująckażdyjegoruch.Płakał
późniejcałąnoc.
– Mamy jakieś mięso? – spytał Grzechu. Próbował nie pokazywać innym, jak bardzo
cierpi.
– Tak. Kocu zabił dziś dwa nietoperze. – Fujara powstrzymał Grzecha przed
wypowiedzeniem następnego zdania, kiedy ten tylko otworzył usta. – Wiemy, czyja jest
kolej na mięso, a czyja, żeby się umyć. Nie jesteśmy już dziećmi, nawet Cienki ma ponad
pięćdziesiątkę.Damysobieradę.Śpij,dobrze?
StojącyobokKichawapoparłgoskinieniemgłowy.
Grzechu spojrzał na nich i więcej się nie odezwał. Zamknął oczy i położył prawą dłoń
przybrodzie,jakbytrzymałwniejfajkę.Zasnął.
Tego wieczoru mało mówili. Widok pobitego krasnoluda powstrzymywał nawet
Pisklakaprzedopowiadaniemdowcipów.Wszyscywiedzieli,żeGrzechucierpiałnajwięcej
znichwszystkich.
Zjedli zupę. Jako że nietoperze były dwa, to po kawałku mięsa dostali Szuja i Cienki.
Kichawa poszedł się umyć w stojącej w kącie misce z brudną wodą. Zdjęli z siebie
przepocone ubrania i nago poszli spać. Bijący z wnętrza kopalni żar sprawiał, że było im
wystarczającociepło.
ZsypialniZamiecidochodziłcichyśmiech.
Owsik obiecał sobie, że jutro skończy z tym szaleństwem. Trzydziesty raz w tym
miesiącu.Zmęczenie,zarównoduszyjakiciała,wzięłojednakgóręiszybkozasnął.
Rano zeszli do kopalni. Wszyscy, nawet poobijany Grzechu. Wiedzieli, że nie będzie w
stanie pracować, ale osiem wózków wypełnionych złotem musiało wyjechać na górę bez
względu na wszystko. Inaczej nie mogliby wyjść na powierzchnię. Bransolety by im nie
pozwoliły.Małe,złoteskurwysyństwa,któretkwiłynaichnadgarstkach.Zamiećnapełniła
je magią kontrolną, która reagowała, kiedy któryś z krasnoludów przestawał pracować.
Zaczynaławtedyemanowaćtępymbólem.Napoczątkulekkim,takimjakiodczuwasiępo
solidnym ciosie w czyjąś szczękę. Po minucie zaczynał rozchodzić się na resztę ciała.
Najdłużejnawolnym,jaknazywaliigraniezbólem,potrafiłwytrzymaćKichawa,bookoło
pięciu minut. Mniej więcej w tym czasie ból dochodził do głowy i nie pozostawało nic
innego, tylko wrócić do roboty, chyba że ktoś lubił wić się z bólu na ziemi i przyciskać
dłoniedooczu.
Bransoletkiniereagowałynato,żeGrzechuledwochodził.Musiałbypracowaćrazemz
resztą, gdyby nie to, że kiedyś odkryli pewien sposób. Znaleźli mały, ołowiany kubeczek,
który trzymany w prawej dłoni zakłócał działanie bransolety. Żaden z nich nie wiedział
dokładnie, jak to się dzieje. Grzechu próbował tłumaczyć to właściwościami tłumiącymi
ołowiu, ale dotarło do nich tylko tyle, że lepiej z niego nie pić. Z tym właśnie kubkiem w
ręku siedział teraz Grzechu, patrząc ze skwaszoną miną, jak reszta pracuje. Żeby opuścić
podziemia, musieli napełnić osiem wózków, które były większe od nich samych, inaczej
bransoletki raziły bólem przy każdej próbie powrotu na powierzchnię. Każdego dnia
zastawalinadolepustewózkiikończylidopiero,kiedybyłypełne.
–Jutrobędępracowałwięcej–zarzekałsięGrzechu.Mówiłtakzakażdymrazem,kiedy
leżałpobity,ściskającwdłoniołowianykubek.Agdyprzychodziłnastępnydzień,pracował
jakszalony,żebyspełnićswojąobietnicę.
Nie mieli pojęcia, która była godzina, kiedy osiem pełnych wózków potoczyło się pod
górę, jak wszystko w tym burdelu napędzane magią Zamieci. Towarzysze wzięli Grzecha
podpachyipowoliskierowalisięnapowierzchnię.Czekałytamnanichmiskawodyisterta
warzyw. Nikt dziś nic nie upolował, więc nie będzie mięsa. Byli przyzwyczajeni do takiej
kolei rzeczy. Walną się, każdy na swoje posłanie, jeden zostanie wezwany do komnaty
tortur, drugi się umyje. Dziś randkę z balią miał mieć Fujara. Patrząc na jego pucołowatą
mordę, można było zobaczyć, że pod warstwą brudu i siwymi wąsami skrywa się mały,
nieśmiały, wręcz przerażony własną obecnością uśmiech. Kogo zażyczy sobie Zamieć, nie
wiedział nikt. Do tej pory nie wezwała jeszcze nikogo dwa razy z rzędu. Bezpieczny więc
byłtylkoGrzechu.
– Nie ma to jak w domu. – Pisklak pierwszy wyszedł z kopalni i obrócił się dookoła z
szeroko rozłożonymi rękami. Reszta krasnoludów nie zwracała na niego uwagi. Kichawa i
Owsik położyli Grzecha na posłaniu, pozostali udali się do swoich kątów. Cienki rozpalił
małe ognisko pod garnkiem, Kocu kroił warzywa. Fujara nerwowo zerkał w stronę swojej
dzisiejszej przyjemności. Nie pobiegł do niej jeszcze. Czekał, być może to na niego padnie
dziś niewyżyta żądza Zamieci. Gdyby miało tak się stać, wolał zostawić sobie
przyjemniejszą część wieczoru na potem. Wiedział, że żaden z kompanów nie zużyje mu
wody.
Czekał.
Pokrojonewarzywawylądowaływgarnku.Grzechucichostękał,Kocuchrapał.
Drzwi u szczytu schodów otworzyły się powoli. Cienki skulił się ze strachu. Fujara
głośnoprzełknąłślinę.
GłosZamiecibrzmiałjakwystrzałzkatapulty.Najpierwbyłsyk,wydobywającysięzjej
ustprostydźwięk,który„schodząc”poschodach,układałsięwimiękrasnoludaidopiero
nadolewyrządzałszkody.–Owsik,domnie.
Cisza.Wszyscytrwaliwniemymbezruchu.NawetKocuprzestałchrapać.
– Owsik, do mnie! – Kolejny „strzał” poderwał krasnoludy na nogi. Wszystkich oprócz
tegowywołanego.Owsikstałobokswojegokocajaksparaliżowany,nieliczącgórnejwargi,
któralatałamujakoszalała.
–No,idźdoniej.–Fujarastałjużkołoniegoipukałsięwczoło.Niktinnyniepotrafiłnic
powiedzieć.Stali,słuchającdźwiękuwłasnychszczękającychzębów.
–Szuja,zróbcoś.–Grzechupociągnąłgozarękaw.–Szybko.
SzujapodbiegłdoOwsika.Wziąłzamachiniezatrzymującsię,uderzyłgozcałejsiływ
twarz. Owsik zwalił się z nóg. Szuja złapał go za kołnierz i podniósł jednym płynnym
ruchem.–Nagórę!Już!–krzyknąłmuprostodoucha.
–Nie–rzuciłOwsikcicho.–Niepójdętam.Odmawiam.Niemamzamiarutamiść.
Wyswobodził się z uścisku i odbiegł najdalej jak mógł od schodów. Grymas na twarzy
wskazywał, że bransoleta dawała o sobie znać. Po kilku sekundach zaczął pocierać bolący
nadgarstek.
– Nigdzie nie pójdę! – wrzasnął głośno. Zza drzwi Zamieci wydobył się jeden głuchy
dźwięk,jakbyodsuwałakrzesłoodstołu.FujarapodbiegłdoOwsika.
–Coty,kurwa,robisz?Idźdoniejibłagajolitość,możejeszczeudasięuratowaćtwoją
skórę!
–Nie.–Owsikniechciałspojrzećmuwtwarz.–Niebędębraćwtymudziału.Mamtego
dość. Tej kopalni, pierdolonych bransoletek i tej pojebanej dziwki. Słyszysz?! – krzyknął
dużogłośniej.–Jesteśpierdolonąsuką!Kurwąbezserca!
–Zamknijsię!–Fujarzeznerwówtrzęsłysięręce.–Myślisz,żejesteśpierwszy?Myślisz,
żemysięniebuntowaliśmy?Żetylkotymasztegodość?
Wtedyzrobiłosięzimno.Zamiećnigdydotejporynieprzechodziładoichczęścichatki.
Nigdynawetniepokazałasięwdrzwiach.Ażdoteraz.Niebyłowidać,jaksięporuszała.W
jednejchwilijejniebyło,wdrugiejstałanaszczycieschodówzwyciągniętądoprzoduręką.
Jednym niezauważalnym ruchem odrzuciła Fujarę na bok. Stała teraz oko w oko z
Owsikiem.
–Domnie.–Zjejustwydobywałasiępara,którabiałymobłokiemunosiłasiękuniebu.
– Nie – odpowiedział Owsik. Patrzył jej prosto w twarz, nie czując przy tym żadnego
strachu.Zacząłsięśmiać.
–Szkoda.–ObiedłonieZamiecibyłyuniesione.Owsikpoczuł,jakjegobransoletaunosi
sięwpowietrze.Wciążsięśmiejąc,patrzył,jakciągniezasobącałąrękę,potemresztęciała.
Przechylił się na bok, niczym szmaciany goblin trzymany przez małe dziecko, i zaczął
szybowaćwkierunkuschodów.Krasnoludyobserwowaływszystkowmilczeniu.Widziały
cośtakiegoporazpierwszy.
Owsik wisiał w powietrzu, tuż przed Zamiecią. Ta patrzyła na niego zimnymi oczami.
Kolejnyrazmignęłaibyłajużprzynim.Krasnoludkrzyczał.Wrzeszczałzcałychsił,jakby
miał nadzieję, że w jakiś sposób mu to pomoże. Rzucał się, próbując zerwać niewidoczne
więzy.JednądłońZamiećpołożyłamunabarku,drugadotknęłapoliczka.Owsikzamilkł,
patrząc,jakskładanajegowargachkrótkipocałunek.Znówbyłocicho.Jednymdźwiękiem
byłokapaniekrwizuszuOwsika.Zamiećzniknęła.Niebyłonawetsłychać,jakzamykająsię
zaniądrzwi.
Krasnolud wciąż wisiał w powietrzu, jakby utrzymywał go tam wzrok kompanów.
Dopiero kilka sekund później martwe ciało uderzyło o schody i wykręcając się pod
dziwnymikątami,spadłonasamdół.TwarzOwsika,patrzącawprostnastojącegonadnim
Fujarę, została wykrzywiona przerażeniem. Wyglądała, jakby jej właściciel w ciągu tych
kilkuminutpostarzałsięodwieścielatistraciłpołowęwagi.
Przerażone krasnoludy przez kilka następnych godzin siedziały bez ruchu. Żaden nie
pofatygował się, żeby pochować Owsika albo chociaż zamknąć mu oczy. Zielone źrenice
krasnoludawciążwpatrywałysięwniebo.Popewnymczasiesenzabrałichwszystkichpo
kolei. Tragedia tragedią, jutro czekała na nich kopalnia z ośmioma pustymi wagonikami.
NawetCienkiniebyłtaknaiwny,żebywierzyćwzmniejszenielimitów.
NastępnegorankaGrzechuwstałpierwszy.Żebraniebolałygojużtakbardzo.Podszedł
do leżącego przy schodach Owsika. Ciało krasnoluda było nadgryzione przynajmniej w
kilkumiejscach.Odwróciłsięiomiótłwzrokiemśpiącychkompanów.
–Niechbogowiemająnaswopiece–szepnąłpodnosem.
Tegowłaśniednia,pracującwkopalni,mającwpamięciobrazrozkładającychsięzwłok
Owsika i, choć nikt do tego się nie przyznał, jego ciało w żołądkach, siedmiu pozostałych
przyżyciukrasnoludówpostanowiłouciecodswojejchorejksiężniczki.
Kilka dni później, wieczorem, kiedy zmęczone krasnoludy siedziały na swoich
posłaniach,zsypialniZamiecidochodziłcichypłaczCienkiego,aKocujakzwyklechrapał,
oparty o ścianę, Grzechu dostał napadu śmiechu. Leżący nieopodal Fujara podniósł się i
podszedł bliżej. Mała, blaszana miseczka, którą kiedyś znaleźli w jednym z tuneli, była
wypełniona wodą. Grzechu uspokoił się trochę. Fujara spojrzał mu przez ramię. Zamiast
brodategoodbiciaobukrasnoludówspoglądałananiegotwarzstarejwiedźmy.Krasnolud
postawił oczy w słup. Usta kobiety poruszały się w rytmie słów wypowiadanych przez
Grzecha. Fujara patrzył na to wszystko zdumiony, dopóki wiedźma nie uśmiechnęła się.
Odbiciejejohydnych,żółtychzębówpowaliłokrasnoludanaziemię.
Leżałbezruchu,przyglądającsiębezdźwięcznymruchomwargGrzecha.Niewiedział,
nacopatrzy,byłjednakpewien,żegdybyZamiećsiędowiedziała,niebyłabyzadowolona.
Trwałotokilkasekund.PowszystkimGrzechumachnąłdłoniąnadwodąitwarzwiedźmy
zniknęła.
– Nie tylko my nie lubimy Zamieci – wyjaśnił w odpowiedzi na pytające spojrzenie
Fujary.
–Ale...
–Cicho.–Grzechuprzyłożyłpalecdoust.–Immniejwiesz,tymlepiej.
–Alemógłbymcipomóc.
–Nicniemożeszzrobićwtejchwili.Poprostuczekaj.Powiemwamowszystkim,kiedy
przyjdzienatoczas.
Krasnoludyusłyszałytrzaskotwieranychdrzwi.NaszczycieschodówpojawiłsięCienki
z opuchniętym okiem i upadł. Podła siła grawitacji pociągnęła go w dół po stopniach.
Pierwszy dobiegł do niego Pisklak. Podniósł wymęczonego kolegę i zaprowadził go na
posłanie. Cienki zasnął, zanim zdążył się położyć. Kichawa pomógł Pisklakowi przekręcić
gonaplecyizdjąćzniegoubranie.
–Jestcorazgorzej–powiedziałFujara.
–Wiem.–GłosGrzechabrzmiał,jakbydochodziłzsamegosercakopalni.
Następnych kilka dni upłynęło cicho i spokojnie. Jeśli można tak powiedzieć o życiu
pełnym bólu, krwi i przygnębienia. Krasnoludy pracowały. Każdego dnia osiem wózków
pełnych złota wyjeżdżało z kopalni. Później, przygnębieni rzucanym przed dom Zamieci
cieniem, uwięzieni odpoczywali lub spali, wsłuchując się w krzyki jednego ze swych
kompanów,którydanegodniazostałwezwanydospełnianiaznienawidzonegoobowiązku.
CodwiedobyGrzechurozmawiałzwiedźmąwtafliwody.Zdnianadzieńchodziłcoraz
weselszy. Wszyscy byli w szoku, kiedy zaśmiał się z żartu Pisklaka, zamiast złoić go jak
zawsze.
Leżał na swoim posłaniu z zadowoloną miną i zbywał inne krasnoludy, które pytały o
jegotajemniczeplany.
–Dajciemiwszyscyświętyspokój.Powiemwam,jakbędęgotowy.
Szujachodziłzmiejscanamiejsce.TawyraźnawesołośćGrzechagoniepokoiła.Byłzbyt
pewny swego. Jakby już siedział w gospodzie i popijał piwo, a Zamieć i jej kopalnia była
historiązodległejprzeszłości.
Fujara zawołał wszystkich na zupę. Zjedli w ciszy. Tylko Pisklak stwierdził, że jest
przesolona,aleresztazignorowałajegozaczepki.
–Będępotrzebowałnaszegokubeczka–powiedziałGrzechuposkończonymposiłku.
Panująca przed chwilą cisza powróciła, jeszcze głębsza i bardziej tajemnicza. Oczy,
wcześniejopuszczone,powbijanewbutyiziemię,podniosłysięilustrowałyGrzecha,jakby
widziałygopierwszyraz.Wszyscychcielizadaćpytanie,choćanijedennieotworzyłust.Za
bardzo się bali. Cienki tego, że reszta pozna jego tajemnicę, Szuja, że Grzechowi odbiło i
uraczy ich zaraz historyjką o ucieczce na smoku, Fujara, że to, co usłyszy, przyprawi go o
łzy.
Grzechuuśmiechnąłsięlekko.Promieniującyodjakiegośczasuzjegotwarzyblaskstał
sięjeszczejaśniejszy.Popatrzyłpokompanachwzrokiemtroskliwegoojca,któregodziecko
próbujezłapaćkroplępiwapłynącąpokuflu.
–NazywamsięGhart,zklanuCzarnegoKoła,iobiecujęwamwszystkim,żejutrostąd
uciekniemy.
Szczękikrasnoludówopadły,jakbyichżuchwynagleprzestałydziałać.Tego,żeGrzechu
zdradziimswojeprawdziweimię,niespodziewałsiężadenznich.Imiękrasnoludatojego
największy skarb, coś, czego nie mówi się nawet pierwszej żonie, dopóki nie nabierze się
pewności, że nie będzie drugiej. Ktoś podły mógłby użyć tej wiedzy, żeby zaszkodzić
ufnemukrasnoludowi.Mimożecałasiódemkażyławtejdziurzeoddłuższegoczasu,żaden
wcześniejniezdecydowałsięnatakpoważnykrok.
Siedzieli,wciążzbytzszokowani,żebyzareagować,kiedyGrzechuzabrałkubekzesobą
i odszedł na swoje posłanie. Dopiero gdy stary krasnolud chrapał już głośno, pozostałych
sześciu rozeszło się i udało na spoczynek. Mogłoby się zdawać, że taki szok nie da im
zasnąćwnocy,jednakchronicznieprzemęczoneorganizmyszybkoupomniałysięonależne
im godziny snu. Po pięciu minutach odgłosy chrapania odbijały się echem od ścian chatki
Zamieci. To tam zdrajca skierował swe kroki, by przerażony całą sytuacją opowiedzieć o
niejczarownicy.
Kolejny dzień zaczął się tak samo jak poprzedni. Krasnoludy obudziły się i zjadły
śniadanie, zostawione im przez Zamieć, prawdopodobnie resztki jej kolacji. Następnie
ciężkiekrokiskierowałysiękukopalni.Idącywyglądaliizachowywalisięjakzgniłetrupy,
kończynyporuszałysiępowoli,bezśladumyślinimisterującej.Pozbawionewolitwarzez
zaciśniętymi ustami. Oczy patrzące pod nogi lub w skały, gdzie zaraz uderzy oskard.
Tryskającedookołaodłamki,powodująceranynastrupach.Nadłoniachzostałojużtakmało
miejscaniepokrytegonimi.Słychaćjedynieodgłosypracy,żadnychrozmów.Niktnawetnie
przeklina, nauczony, że nic mu to nie da oprócz szarego pyłu w ustach. Krótkie chwile
przerwy, kiedy ciężkie ręce opierają się na narzędziach, trwają jedynie chwilę. Złote
bransolety szybko sprawiają, że mrowienie przechodzi w tępy ból i trzeba dalej napełniać
wózek.
MiędzytymwszystkimGrzechu,którylekkimkrokiemprzechodziodwózkadowózka,
zaglądającdokażdegoznichiuśmiechającsię,małomupoliczkiniepękną.Krasnoludyz
początkuniezwracałynaniegouwagi.Czasmijał,Grzechuniepracował,mimotegowciąż
cieszyłsięispacerował.Bransoletajużdawnopowinnarobićswoje,potakdługimczasie
bólpowinienbyćniedowytrzymania.
– Mów, co zrobiłeś! – krzyknął Szuja, wymachując oskardem. Reszta krasnoludów
patrzyłananiego,potakującgłowami.
– Kubek, mój drogi przyjacielu! – zawołał Grzechu, poklepując Szuję po ramieniu. –
Wiesz,gdzieonterazjest?
–Nie.Zabrałeśgowczoraj.
Bólwdłoniachzmusiłbrodaczydokontynuowaniapracy.
– We mnie – mówił dalej Grzechu. – Rozpuściłem go nad ogniem i wprowadziłem do
swojegokrwiobiegu.–Uśmiechnajegotwarzyrozszerzyłsięjeszczebardziej.
–Bransoleta?
–Niedziała.Mogęrobić,cochcę.
Krasnoludyzwrażeniawypuściłynarzędziazdłoni.
–Amy?Coznami?Dlanasteżwystarczy,prawda?–CienkizłapałGrzechazadłońi
przyciągnąłgokusobie.
–Nierozumiecieniczego.Drodzypanowie,tojestjedynieśrodekdoosiągnięcianaszego
celu.
–Zakładam,żeterazopowiesznamoplanie,którypozwolinamwszystkimuciecstądw
jednym kawałku? – Fujara przymknął jedno oko, drugie otwierając szeroko, przez co
wyglądał,jakbymiałzaparcie.
–Zaiste.Chodźciewszyscydomnie.
Pięć minut później krasnoludy znów napełniały wózki złotem, co jakiś czas
odpoczywającprzezkrótkąchwilę,wzywanidopracypłynącymzbransoletbólem.
Panująca w kopalni atmosfera zmieniła się. Wraz z nią spojrzenia krasnoludów. W ich
oczach, jeszcze niedawno mętnych, pojawiła się iskierka nadziei. Patrzyły na wózki,
przekonane,żepodzisiejszymdniuwięcejichniezobaczą.
Sześćkolejnychuśmiechówrozświetliłopanującypodziemiąmrok.
Osiem wózków pełnych złota wyjechało na powierzchnię. W kopalni zostały jedynie
narzędzia. Bransolety nie pozwalały wynosić ich poza jej teren. Widać Zamieć bała się, że
jakiśzbłąkanyoskardmógłby–zamiastwskałę–trafićwjejczerep.
Zmęczone krasnoludy udały się na swoje posłania. Grzechu miał robić zupę. Zamiast
warzyw,którezapomnianeleżałytużobok,dogarnkatrafiłygrudkiziemiitrochęzłotego
pyłu.
Drzwichatkiotworzyłysię.
– Kichawa, do mnie! – Lodowaty głos Zamieci sprawił, że brodacze skulili się w sobie.
Wywołanyzakląłcichoipowłóczącnogami,udałsiękumiejscukaźni.Nictakniepoprawia
humorupociężkimdniupracyniżperspektywazostaniazgwałconym.
GrzechupodbiegłdoKichawyizłapałgozaramię.
–Bądździelny,bracie,tojużostatniraz–powiedziałuśmiechnięty.
–Oby.Aledlaczegomusiałopaśćakuratnamnie?–Kichawaprychnąłizacząłwspinać
sięnaschody.
Grzechu nic nie odpowiedział. Stał nieruchomo, z całych sił zaciskając pięści. Uśmiech,
całydzieńgoszczącynajegotwarzy,ulotniłsięwciąguułamkasekundy.
– Ufacie mi, bracia? – zapytał po chwili. Twarze reszty krasnoludów błyskawicznie
zwróciłysiękuniemu.
– Oczywiście, że tak – odpowiedział Fujara. Szuja, Kocu, Pisklak i Cienki również
przytaknęli.
–Todobrze.Zdajeciesobiesprawę,żetomożebyćbardzoniebezpieczne.
– Zamieć nie puści nas bez walki, to pewne. – Szuja podniósł z ziemi ciężki kamień i
podrzuciłgodwarazy.–Zaryzykujmy.
–Gorzejbyćniemoże,conie?–Pisklakzaśmiałsięniepewnie.
–Ilejesteściewstanieznieść,żebysięstądwydostać?
–Dużo.Wszystko–odparłFujara.Cienkitrząsłsięjakosikanawietrze.
–Cieszęsię,żetakmówisz.Mamnadzieję,żemiwybaczycie.
GrzechupodszedłdoSzuiizabrałodniegokamień.
OdwróciłsięirzuciłgoprostowgłowęCienkiego.
Trafionywokokrasnoludpadłnaziemię.Fujara,któryprzynimprzyklęknął,przecząco
pokiwałgłową.SzujajużstałprzyGrzechuitrzymałgozakołnierz.
–Coto,kurwa,było?
–Zabiłeśgo.Zabiłeśgo!Dlaczegogozabiłeś?Dlaczegotozrobiłeś?–PrzerażonyPisklak
usiadłizłapałsięzagłowę.
–Tobyłzdrajca.DonosiłZamieciowszystkim.
Grzechu strząsnął z siebie Szuję i podszedł do zwłok Cienkiego. Napluł mu na
zakrwawionątwarzizacząłkopaćpożebrach.
– Odejdźcie ode mnie! – wrzasnął gdy próbowali go powstrzymać. Jego oczy płonęły
dzikączerwienią.Naelektryzowanewłosynabrodziesterczałynawszystkiestrony.–Wiele
musiałem zrobić, żeby choć spróbować nas stąd wyciągnąć. Żaden z was nawet sobie nie
zdaje sprawy, co mnie czeka, jeśli – zatrzymał się i poprawił – kiedy stąd uciekniemy. A
terazpomóżciemizbezcześcićtotruchło.Musimywywabićwilkazlasu.
Jak na zawołanie, drzwi otwarły się z hukiem. Zobaczyli Zamieć, ubraną tylko w biały
gorset. Jasność jej skóry i gładkość ogolonej cipki niemal poraziły krasnoludy. Kształtne
piersipodskakiwałyjakmłodekozy,kiedywciągającmajtki,zbiegałaposchodach.
– Co tu się, kurwa, dzieje?! – wrzeszczała, widząc, jak Fujara, Szuja i Pisklak katują
martwegoCienkiego.
Na widok wściekłej Zamieci krasnoludy struchlały. Skuliły się w sobie i zbiły w jedną,
zwartągrupkę.
–GdziejestGrzechu?–wywarczałapółnagadziwka.
Odpowiedział jej długi krzyk. Wszyscy spojrzeli w stronę, z której dochodził. Ujrzeli
wstającego z klęczek Grzecha, w lewej dłoni ściskającego zakrwawiony topór. Czerwone
kropleściekaływdółostrza,pędzącnaspotkaniezmatkąziemią,któratrzymaławswoich
zimnychobjęciachprawądłońGrzecha,obciętątużpowyżejbransolety.
– Teraz już nic nie możesz mi zrobić. Ty suko. Popieprzona nimfomanko. Twoja
cudownamagiamożemnieterazpocałowaćwowłosionądupę.
–Bransoletapowinnaciępowstrzymać.
–Znalazłemnatosposób.Terazidępociebie.Będęsiękąpałwtwojejkrwi!–Poprawił
uchwyttoporairzuciłsiępędemkustojącejwciążprzyschodachZamieci.
–Braćją!–ryknąłSzuja.Trzechkrasnoludówskoczyłodogardłaswojejciemiężycielki.
Machnęłatylkoręką,anapastnicypolecieligdzieśwkąt.
Grzechu wciąż biegł, podnosząc broń do ciosu. Był już blisko. Pomimo realnego
zagrożeniaZamiećniewyglądałanaprzestraszoną.Jejwyraztwarzywciążmógłzamrozić
jezioro.Dotegonaściśniętychustachpojawiłsięwrednyuśmiech,jakbywiedźmacieszyła
sięzrozwojuwydarzeń.
Kręciła dłońmi, przygotowując się do rzucenia zaklęcia. Choć Grzechu nie miał już
bransolety kontrolnej, to dobrze ciśnięty piorun mógł szybko załatwić sprawę. Skupiona
wokół jej rąk energia zaczynała już parować. Składała się, żeby dokończyć czar, raz na
zawszepokazująctymwstrętnymkurduplom,ktoturządzi.
Zapomniałaojednym.StojącynaszczycieschodówKichawawziąłdwakrokirozpędui
skoczył.ZgiąłnogiiwbiłkolanawprostpomiędzyłopatkiZamieci.Siłauderzeniawgniotła
wiedźmę w ziemię. Odgłos gruchotanych kości rozniósł się echem po całej chatce. Krew z
rozerwanychżyłchlusnęłanaboki,ochlapującnadbiegającegoGrzecha.
Wiedźmanieżyła.Krewlałasięzniejstrumieniami,klatkapiersiowabyłazmiażdżona,
czasem tylko jakieś żebro wyglądało ku górze. Głowa z policzkiem wbitym w błoto leżała
poddziwnymkątem,jednookowypadłozoczodołu.
Krasnoludzatrzymałsię.PomógłwstaćKichawie.Wziąłkompanawramionaiwyściskał
go z całych sił, obficie oblewając go krwią płynącą z kikuta. Razem ocucili resztę. Fujara
założył opatrunek na rękę Grzecha. Zebrali swój skromny dobytek. Byli gotowi wejść po
schodachiwyjśćnawolność,porazpierwszyodkiedyzłożylipodpisynatychprzeklętych
umowachispojrzeliwzimneoczyZamieci.
–Niemyślcie,żetojużkoniec.Tasukanapewnomajeszczekilkasztuczekwzanadrzu,
żebynaspowstrzymać.
–Zarazpewniewstanieizacznienasgonić–rzuciłPisklak.Zachichotał,aledlapewności
wziąłtopóriwbiłgoZamieciprostowczaszkę.Dwadzieściasześćrazy.
Obudzony dziwnymi odgłosami Kocu podniósł się i przeciągnął. Zobaczył pokrytych
krwiąkompanówiobciętądłońGrzecha,leżącąwbłocie.
–Cośsiędziało,jakspałem?
Sześciukrasnoludówbiegłoprzezlas.Wolność,choćjeszczeniepełna,jużmieszałaimw
głowach.Dalekoimbyłodonajbliższegozakątkacywilizacji,gdziemoglibyznaleźćpomoc.
Każdyznichcojakiśczasoglądałsięprzezramię.Balisię,żeZamiećjakimścudemożyjei
dalej będzie ich ścigać. Zaczęli się przejmować bardziej realnymi zagrożeniami dopiero,
kiedyjedenznichzginął.
PowietrzenadtrupemZamiecizaczęłogęstnieć.Rozlanadookołakrewpłynęłapodgórę,
by otoczyć swą panią karmazynowym kokonem. Wewnątrz niego zachodził tajemniczy
proces. Zrastały się popękane kości, łączyły się przerwane żyły i tętnice. Odnowionymi
naczyniaminapowrótpłynęłakrew.Klatkapiersiowaibrzuchnapęczniały,robiącmiejsce
dla odnawiających się płuc i wnętrzności. Z coraz cieńszego kokona zaczęły dochodzić
dziwnedźwięki,którychludzkakrtańniebyłabywstaniezsiebiewydobyć.
Niebonadchatązrobiłosięczarne,jakbywszystkiezłechmuryzbiegłysiętamnaczyjeś
zawołanie. Nastała ciemność, w której nieuchwytny dla śmiertelnego oka kształt
przechadzał się tuż nad ziemią, nie mogąc jej skazić swą nieczystą obecnością. Pochylił się
nad rosnącym kokonem i szeptał do niego niezrozumiałe słowa w bluźnierczym języku,
któregotwórcydawnowymarli.
Stworzenie w kokonie zaczęło krzyczeć. Jego wrzask niósł się kilometrami, goniąc
uciekający wiatr. Po kilku minutach nastała martwa cisza. Odzienie z krwi rozpadło się,
ukazując Zamieć w całej jej nagiej okazałości. Jeszcze piękniejszą i potężniejszą. Siły, z
którymi zawarła przymierze, dotrzymały słowa, choć na samo wspomnienie o tym, co
zaszło, nawet złej do szpiku kości wiedźmie wielonogie pająki strachu przebiegły po
kręgosłupie.
Zamieć rozejrzała się dookoła, analizując dokładny przebieg zdarzeń. Zadumała się,
widząc martwego Cienkiego. Głupie krasnoludy, nie potrafiły nawet znaleźć zdrajcy we
własnychszeregach.
Odtworzenie ciała kosztowało ją bardzo wiele energii. Była głodna. Jej wzrok znów
spocząłnaCienkim.Byłjeszczeciepły.Kucnęłaiwsadziładłońwjegownętrze.Piszczałaz
rozkoszy, wrzucając w siebie parujące wnętrzności. Świeże mięso krasnoluda nawet bez
przyprawsmakowałowyśmienicie.Zamiećzatraciłasięwekstazieizanimsięzorientowała,
leżałaoplątanasznuramijelit,masturbującsięoderwanympenisem.Wolnąrękąwcieraław
siebiekrew,leniwiewypływającązprzerwanychżył.Orgazmwstrząsnąłniąjakuderzenie
gromu.Nieszczytowałatakodczasuspotkaniazjeleniemileśniczymwlesie,przedkilku
laty.Minąłniemalkwadrans,zanimotrząsnęłasięnatyle,żebywstaćiruszyćwpogoń.
Naga Zamieć biegła przez las, zostawiając za sobą plamy krwi Cienkiego. Na jej
śnieżnobiałychustachtkwiłszerokiuśmiech.Wiedziała,dokąduciekająkrasnoludy.Czuła
zapach ich strachu, krew buzującą w ich żyłach. Moc wracała do niej wolniej, niżby tego
chciała, nie stanowiło to jednak problemu. Niech pokurcze biegną ile sił w tych krótkich
nogach. I tak ich złapie. Przypieczętowali swój los, kiedy podpisali umowy, a na ich
dłoniachznalazłysięzłotebransolety.Towłaśnieonebyłykluczemdosukcesu,nawetteraz,
kiedyodZamiecidzieliłyjekilometry.
Zamieć przymknęła oczy i zatrzymała się. Poczuła wracającą moc. Impulsy elektryczne
płynęłypocałymjejciele,przeskakującmiędzypalcamiizębami.Znówmogłarobićznimi
cotylkochciała.
Zabawasięskończyła.
Grzechu płakał. Razem z resztą żywych krasnoludów siedział na drzewie, patrząc, jak
ciałoSzuiznikawszczękachogromnegowilka.Jakmoglibyćtakgłupi?Upojeniwolnością
biegliprzedsiebie,obijającsięodrzewaiłamiącgałęzie,niezważając,żedlamieszkańców
lasu,skażonychnieczystąmagiąZamieci,sąjakburzaprzetaczającasięprzezspokojnąłąkę.
Byłoichsłychaćnakilkakilometrów.
Wilkwskoczyłmiędzynich,roztrącającichjakpachołki,ijednymkłapnięciemrozerwał
Szuigardło.Krewtrysnęłanakilkametrów,akrasnoludzłapałsięzaszyjęipadłnaściółkę.
Wilkobejrzałsiętylkoiwidząc,jakresztaucieka,wspokojuzająłsięposiłkiem.
To był prawdziwy koszmar. Siedzieć bez ruchu, patrząc, jak umierający towarzysz
zostajepożarty,kawałekpokawałku.Szczękibestiiodrywałykończynyiszarpałymięśnie.
Przedstawienie trwało tylko kilka minut. Najedzony wilk oddalił się wolnym krokiem, z
zadowoleniamachającogonem.Krasnoludydługojeszczebałysięzejśćnadół.Ktowie,czy
innebestienieczaiłysięukrytewśródmrocznejgęstwiny.
W końcu hart ducha i poczucie tak trudno zdobytej wolności przezwyciężyły strach.
Grzechu pierwszy zszedł na ziemię i czujnie rozglądał się dookoła, z toporem
przygotowanym do ciosu. Kocu, Kichawa, Pisklak i Fujara szybko dołączyli do swojego
przywódcy.Dalejstaralisiębiecnatylecicho,nailetylkomogąwyczerpanekrasnoludy.
Nieminęłonawetpółgodziny,kiedyzłotebransoletyzaczęłyemanowaćtępymbólem.
Dwie minuty później wrzeszczący Kocu wzniósł się w powietrze i zaczął wirować wokół
własnej osi. Kręcił się coraz szybciej, odrzucając od siebie krasnoludy, które próbowały go
zatrzymać.
–Niemożemyniczrobić–powiedziałzałamanyGrzechu.
– Musimy biec dalej. Nie możemy tu siedzieć i czekać, aż ta chora dziwka zabije nas
wszystkich!–KichawatrzasnąłGrzechawtwarz.
–Janigdzienieidę.Mamdość.Biegnijcie.
–Idziemywszyscyalbonikt.–FujarapodniósłGrzechaiwziąłgozaramię.
Wznowili bieg. Żaden nie wiedział, jak zakończył się szalony taniec. Kocu obracał się
coraz szybciej i szybciej, aż siła odśrodkowa rozerwała go na strzępy. Kawałki krasnoluda
wystrzeliłynawszystkiestrony,zalewającokolicędeszczemkrwi.
Dopiero kiedy echo krzyków Koca przestało rozchodzić się pomiędzy drzewami,
Grzechuodwróciłsię,alenicjużniezobaczył.
Zamiećzbliżałasiędouciekinierów.Ostatninumerzbransoletąkosztowałjązbytwiele
energii,żebymogłagopowtórzyć.Zresztącotozaprzyjemnośćzałatwićichwszystkichna
odległość?Chciaławidziećstrachwichoczach,jaktrzęsąimsięociekającełzamibrody.Była
już bardzo blisko. Widziała małe kształty migające pomiędzy drzewami. Ślad krwi,
zostawiony zapewne przez Grzecha, stawał się coraz wyraźniejszy. Zamieć wciągnęła w
nozdrza zapach świeżej posoki i znów poczuła przyjemne mrowienie w okolicy krocza.
Odsunęła jednak chuć od siebie. Nie czas i miejsce teraz na takie zabawy. Wystarczy, że
jedenkrasnalzostanieżywy,abędziegomogłagwałcićcałymidniami.Jestprzecieżjeszcze
tenjedenidiota,którychybasięwniejzakochał.Najwyższyczas,żebywkroczyłdoakcji.
Korzeń wyrósł nagle spod ziemi, zbyt gwałtownie, żeby biegnący krasnolud mógł go
ominąć. Zaczepił się o stopę i pociągnął ją z całej siły. Trzask pękającej kości rozniósł się
echempolesie.Pisklakrunąłjakdługi,lądująctwarząwściółce.Złapałsięzanogęizaczął
wyć.Pękniętakostkazwisałapoddziwnymkątem.
Kichawaniepatrzyłnaniegodłużejniżsekundę,poczympobiegłdalej.Fujarapróbował
gopowstrzymać,aledostałwtwarzipadłnaziemię.
– Niech idzie – powiedział Grzechu. – Może chociaż jemu uda się uciec. Ty też biegnij,
uciekajcie obaj. Ja zostanę z Pisklakiem. Powstrzymam Zamieć. Albo chociaż kupię wam
trochęczasu.
ZłapałFujaręzaramionaiwbiłwniegospojrzeniezapłakanychoczu.
– Zawiodłem was wszystkich. Przez mnie umrzecie. Uratujcie się chociaż wy dwaj.
Uciekaj!
FujarakiwnąłgłowąipobiegłzaKichawą.
StojącyprzyPisklakuGrzechupoprawiłuchwytlewejdłoninatoporzeizębamizacisnął
przeciekającyopatrunek.Zamiećbyłajużblisko.Czułtowkościach.Powracałchłód,który
ogarniał go zawsze, kiedy ją widział. Miło było nie czuć go choćby przez te kilka godzin.
Wziął głęboki wdech i wybaczył sobie wszystkie winy. Przynajmniej nie zginie jak
niewolnik. Pozbył się symbolu ujarzmienia, uciął go wraz z dłonią i wyprowadził swych
bracinawolność.Umrzejakodumnykrasnolud.Walcząc.
–Oj,zamknijsięjuż–rzuciłdowrzeszczącegoPisklaka.–Miejodrobinęgodności.Zgiń
zpieśniąnaustach,aniewyjącjakzbitypies.
Grzechuznówpoczułsięsilny.Poczułmoc,płynącąwrazzkrwią,napełniającąmięśniei
oczyszczającąmyśli.Byłgotówdowalki.
Wystarczyło jednak, że zobaczył wychodzącą zza drzew Zamieć, żeby napędzana
strachemstrużkamoczupociekłamuponogach.
Zamieć wyglądała jak demon. Uwolniony z piekła sukkub. Idąc, poruszała biodrami w
hipnotyzującym rytmie, dotykała jędrnych piersi, jednocześnie wsuwając dłoń w lepką
ciemność krocza. Cała była we krwi. Oblizywała jej strużki, wciąż spływające z czoła.
Rzuciła do Grzecha upleciony z bród martwych krasnoludów naszyjnik. Przywiązane do
niegotrzyodciętepenisywyglądałyjakzasuszonegrzyby.
–Jednegoznichmusiałamwyciągnąćzzabitegowilka–powiedziałaZamieć,patrzącna
przerażonegoGrzecha.–Jaksiępodobaławycieczkapomoimlesie?
–Wyjdziemystądwolni.Możeniewszyscy,aleprzynajmniejkilkuznas.
–Wszyscyzginiecie!–wrzasnęła.–Zamordujękażdegoibędęsiętaplaćwwaszejkrwi!
Nawetniewiesz,jakietoprzyjemneuczucie,czućnasobieciepłąjuchę.
–Nawetjeśli,toumrzemywolni!
– Tak jak Cienki? – zapytała, pochylając się ku drżącemu krasnoludowi. Jej twarz
znajdowałasięnawysokościjegotwarzy.Cuchnęłaśmierciąizgnilizną.
–Cienkibyłzdrajcą.Zginąłjaktchórz.
– I tu się mylisz. Oczywiście, że był tchórzem, ale nie zdrajcą. – Uśmiechnęła się,
pokazującbiałezęby.–Jaksięczujeszztym,żezabiłeśzupełnieniewinnegokrasnoluda?
–Kłamiesz!
–Nie.
Złapała Pisklaka, który próbował odczołgać się najdalej jak mógł, za złamaną nogę i
oddzieliła pękniętą kość od reszty ciała jednym pociągnięciem. Krzyk rannego krasnoluda
sprawił,żeopróczmoczuponogachGrzechapopłynąłtakżekał.
Zamieć wciąż miała na ustach podły uśmiech. Cała siła, którą Grzechu zebrał w sobie,
rozprysła się na tysiące małych kawałków i uciekła. Stał twarzą w twarz z największym
koszmarem swojego życia i nie mógł nic zrobić. Trzymany w dłoni topór był zbyt ciężki,
żebygoużyć.Szczękawisiałaluźno,niebędącwstaniesięporuszyć.
Usłyszelizasobąszurającekroki.Grzechuzebrałresztkisiłiodwróciłgłowę,pewien,że
ujrzykolejnykoszmar.ZobaczyłzakrwawionegoFujarę.Natwarzykrasnoludamalowałsię
wyrazszaleństwa.Wyciągnąłprzedsiebiedłoń.Trzymałwniejkrwawiącykawałmięcha.
–Prezentdlamojejpani–powiedział,kierującsiękuZamieci.–Sercetegozwyrodnialca
Kichawy, który śmiał podnieść na ciebie, o piękna, swoje brudne ręce. Zrobił ci krzywdę.
Dlatego go zabiłem. Przegryzłem mu gardło i gołymi rękami wyrwałem z piersi jeszcze
bijąceserce.Poobijałmnietrochę,alemiłośćdociebiedałamisiłę.
Uklęknąłiwyciągnąłdoniejdłonie.
– Oto i twój zdrajca – stwierdziła Zamieć. Wbiła zęby w podarowane jej serce. Krew
ściekałaspomiędzywarg,prostonaFujarę,któryłykałjąwekstatycznymuniesieniu.
Grzechu poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość. To wszystko nie tak miało wyglądać.
Wolność tylko pomachała i uciekła w siną dal. Teraz już był pewny, że umrze. Nie jako
wolny,dumnykrasnolud,alejakozabawkawdłoniachpojebanejsuki.Gdybyniełykaneco
chwilałzy,zaśmiałbysięteraz.Zrobiłpierwsząrzecz,któraprzyszłamudogłowy.Podniósł
topór i wbił go w czaszkę zdrajcy. Fujara nawet nie pisnął. Głowa pękła mu na pół, mózg
wylałsięjakmlekozkokosaiplasnąłoziemię.
Zamieć spojrzała na trupa i zajęła się konsumpcją stygnącego mózgu. Wgryzając się w
ciepłątkankę,wciążwbijałaspojrzeniezimnychoczuwGrzechaijegopodniesionydociosu
topór.
Zbierała energię. Powietrze wokół jej dłoni zaczęło parować. Szykowała coś. Znów był
przerażony.Wiedział,żeniemażadnychszans.Czekałnaśmierć.
Gdyusłyszałzasobątrzaskłamanejgałęzi,byłojużzapóźno.Zamiećwezwaładosiebie
ciało Kichawy. Martwy krasnolud uderzył Grzecha w potylicę z siłą dużo większą, niż
zdołałby to zrobić za życia. Zanim Grzechu stracił przytomność, zobaczył jeszcze, jak
Zamieć jednym ciosem zabija błagającego o litość Pisklaka. Potem, już przez mgłę, poczuł,
jakzbliżasiędoniegoiwciskadłońwjegospodnie.
Potembyłajużtylkociemność.
Osiempustychwózkówwjechałozanimdokopalni.Zatrzymałsiętam,gdziekazałamu
bransoleta.Wziąłkilofwdłońikilkarazy,bezprzekonania,uderzyłnimwskałę.Szarypyłi
odłamki kamieni obsypały jego twarz. Popatrzył na żyłę złota tuż przed swoim nosem.
Uderzyłwniączołemzcałejsiły.Potemdrugirazitrzeci,choćkrewzalałamuoczy.Robił
tak, dopóki bransoleta nie powstrzymała go i nie odciągnęła od skały. Leżał, obserwując
świat przez czerwoną zasłonę, czując, jak ból promieniuje od nadgarstka na resztę ciała.
Podniósł się i wziął kilof w dłoń. Uderzył w złoto. Dwa, może trzy razy. Potem znów bił
czołemoskałę,dopókidałradę.
Wiele godzin później, a może dni – kiedy jest się w zupełnej ciemności, czas płynie
inaczej–osiemwózkówpełnychzłotawyjechałonapowierzchnię.Zanimi,przytrzymując
sięostatniego,wyszedłledwożywykrasnolud.Zamiastczołamiałlepkąpapkę,składającą
sięzkrwi,skóryikości.Jednookozgubiłgdzieśnadole.
Podszedł do posłania i popatrzył na tępy nóż, służący do krojenia warzyw. W jego
otumanionymmózguzrodziłsiękolejnypomysł.
Wtedydrzwidodrewnianejchatkiotworzyłysięiwypłynęłyznichciężkiesłowa,które
dopieropojakimśczasienabrałysensu.
–Grzechu,domnie!–krzyczałaZamieć.
Krasnolud opierał się jak mógł. W końcu jego płaczące ciało uniosło się i popłynęło ku
czekającejnaniegowiedźmie.
Krzyczałjeszczezanimzatrzasnęłysięnimdrzwi.
Krzyczałteżpotem.Bardzodługo.
TomaszCzarny
Tabu
Kociak26:Czyto,cooferujesz,jestprawdziwe?
Zakazanyowoc40:Jaknajbardziej
Kociak26:Czymogęcizaufać?
Zakazanyowoc40: Oczywiście. Zapłata jest gwarancją dotrzymania umowy… jest
gwarancjąmojegodalszegożycia.
Kociak26: Próbowałam już wszystkiego. Wszystkich tych wrażeń, zakazanych rzeczy…
Nic już nie czuję, nic nie jest w stanie mnie wzruszyć, wywołać skrajnych emocji – jestem
wypalona
Zakazanyowoc40:Tojestinneodwszystkiego,czegodoświadczyłaśdotejpory.Tojak
„byćalboniebyć”.Wiem,comówię;)
Kociak26:Czyjestcośponadto?Coś,codostarczymijeszczewięcejadrenalinyiemocji?
Zakazanyowoc40:Raczejnie.Niewyobrażamsobieczegośrówniemocnego.
Kociak26:Próbowałamjużkoprofagii,nekrofilii,raptofilii,dakryfilii…
Zakazanyowoc40: Rozumiem, że jesteś bardzo doświadczona. Ja także. Pornografia
trzeciegoobiegu,gwałtypozorowane,narkotyki,sadyzm,masochizm…
Kociak26:Czyniemajużdlanasratunkuwtymchorymświecie?
Zakazanyowoc40:Obawiamsię,żetomyjesteśmychorzy,kociaku.
Kociak26:Ajeślitocałyświatjestchory,aniemy?
Kociak26:Ajeśliniemajużżadnychgranic?Niemadlanasratunku?
Kociak26:Nieumiemżyćinaczej,mojeuzależnieniejestzbytmocne.Gdybyinniludzie
wiedzieli,jaktojest…jakbardzocodzieńsięstaram…wierzyszmi?
Zakazanyowoc40: Oczywiście, że ci wierzę. Wiem, jak to jest. Próbowałem już
wszystkiego:terapii,samookaleczenia,pseudoblokerów.ZwracałemsięteżdosamegoBoga.
Wszystkonanic.Chciałemsięnawetwykastrować.Chciałemsięzabić!
Kociak26: Czasami czuję, jak bardzo jestem brudna i obrzydliwa, jaka wstrętna
wewnątrz. Brzydzę się siebie i jest mi wstyd. Żałuję, że w ogóle żyję. Jest mi niedobrze,
kiedypatrzęnasiebiewlustrze.
Kociak26:Tozawszebędziewemnieizemną.Zawszebędęczućsięniewporządku.
Zakazanyowoc40: To nasza skaza, nasze brzemię. Raz spróbowaliśmy i brnęliśmy w to
dalej,kaleczącswojeduszeinarażającsięnauzależnienie.Terazniemajużucieczki–jestza
późno.
Kociak26: A co będzie, gdy skorzystam z twoich usług? Co będzie dalej? Czy jest coś
dalej?Czysąjakieśgranice?
Zakazanyowoc40:Nie,niemażadnychgranic,dalejjesttylkośmierć.Alewydajemisię,
żeśmierćniemusioznaczaćkońca–tomożebyćwręczdopieropoczątek…
Kociak26:Początekczego???
Zakazanyowoc40: Początek wiecznego cierpienia, wiecznej męki, ale i całkowitej
rozkoszy,uwolnienia;)
Kociak26:Pieprzysz.
Zakazanyowoc40:Tak,codzienniemuszękogoślubcośpieprzyć.
Kociak26:Pytampoważnie:czysąjakieśgranice?
Zakazanyowoc40: Nie, nie ma prawie żadnych. Jedyną granicą jest poziom bólu,
adrenalinyirozkoszy,jakimożeszznieść.Odpowiadampoważnie.
Kociak26:Chcęskorzystaćztwoichusług.
Zakazanyowoc40:Jesteśtegopewna?
Kociak26:Chybatak.
Zakazanyowoc40:Czyjesteśtegopewna?
Kociak26:Tak,jestempewna.
Zakazanyowoc40:Znaszstawkę,zasadyiadres.Pełnadyskrecja.Podpiszeszteżumowę,
nawypadekgdybyśsięzaraziła.
Kociak26:Tak,wszystkowiem.
Zakazanyowoc40:Wporządku.Wybierzdatęiopiszswojepreferencje.Jestemdotwoich
usług,niezawiedzieszsię.
Kociak26:Ok.Tytoumieszzachęcićklienta.
Zakazanyowoc40:Jestemrealistą,wiesz,comożecięspotkać.
Kociak26:Niebojęsię.
Zakazanyowoc40:Jaktomówią:„Wybórnależydociebie”.Zapraszam.
Kociak26:Odezwęsię,możeszbyćtegopewien…
Kilkadnipóźniej
Kociak26: Było ekstra, to jak igranie ze śmiercią, nie wiem, co mam myśleć… a ty co
myślisz?
Zakazanyowoc40:Niewiem.Małobrakowałoazlałbymcisiędośrodka,wtedy…
Kociak 26: Wtedy byłabym zakażona wirusem. Ta niepewność teraz jest tak mocna, ta
strasznaniepewność,takczynie?
Zakazanyowoc40:Czułaśtoryzyko?Tenelementhazarduzżyciem?To,żenicjużmoże
niebyćtakiesamo?
Kociak26:Tak.
Zakazanyowoc40:Wartobyło.
Kociak26:Tak.Nawetjeślimamtojużwsobie.
Zakazanyowoc40:Dzielnadziewczynka.Kręcicięto,co?
Kociak26:Tak,widziałeśprzecież.
Zakazanyowoc40: Widziałem. Tak bardzo chciałem trysnąć do środka, gdziekolwiek
wewnątrzciebie,aniemogłem.Czułemtwojesokiwśrodku…
Kociak26:Mnieteżmałobrakowało.Możewłaśnieskazałamsięnaśmierć.
Zakazanyowoc40:Razsiężyje.Aletaadrenalina,apóźniejniepewność,ażzapieradech
wpiersiach…
Kociak26:Terazzrobiętestipoczekam,cowykaże.Niezła,pojebanajazda.
Zakazanyowoc40:
Kociak26:Odezwęsię.
Jakiśczaspóźniej
Kociak26:Testjestnegatywny.
Zakazanyowoc26:Serio?Mojegratulacje.
Kociak26:Niestety,twójbędziepozytywny.
Zakazanyowoc40:Mój?Jajestempozytywny,więcoczymtymówiszdomnie?
Kociak26: Ja mogłam się od ciebie zarazić HIV-em, ale ty ode mnie na pewno się
zaraziłeś,itoczymśznacznie,znaczniegorszym…
Zakazanyowoc40:Miałaśtrypla?Kurwa.
Kociak26:Nie,tonieto.
Zakazanyowoc40:Nieto?Więc,kurwa,co?
Kociak26:Jakiśtynerwowysięnaglezrobił,spokojnie
Zakazanyowoc40:Ściemniasz,ściemniaszmi,aleniewiempoco.
Kociak26: Najpóźniej za trzy dni umrzesz i to w gorszych męczarniach niż w ostatnim
stadiumAIDS.
Zakazanyowoc40:Cotypierdolisz?Potłukłocię,dziwko?Znajdęcięizajebię,wyprujęci
flaki,przysięgam.
Kociak26: Niebędzieszmiałsiłyaniczasu,kochany.
Kociak26:Trzydni,góra.
Zakazanyowoc40:Czegochcesz?
Kociak26:Twejśmierci.
Zakazanyowoc40:Dlaczego???
Kociak26:Botakieścierwojaktywogóleniepowinnosiębyłourodzić.Nigdy.
Zakazanyowoc40:Tydziwko,comisprzedałaś?!Mów,kurwo!!!
Kociak26: Dusze. „Sprzedałam” ci dusze dzieci, które były za życia wykorzystywane
seksualnie.Zarazićsięnimi,ichbólem…tojestwyzwanie.Nieprzetrzymasztego.
Kociak26:Długojezbierałamnocaminacmentarzach,szukałaminformacji,śladów.One
pożywiąsiętakąpadlinąjaktyiwkońcuzaznająspokoju.„Złozłemzwalczaj”
Kociak26: Najpierw obedrą cię z uczuć, później zobaczysz ich wspomnienia, te bolesne
wspomnienia, które odbiorą ci rozum. Na końcu wyssą twoją chorą duszę i polegniesz na
zawsze.
Kociak26:Takibędzietwójżałosnykoniec.Trzydni.
Zakazanyowoc40: Znajdę cię w piekle, dziwko. Obiecuję ci to!!! Ty kurwo, zdechnij w
męczarniach!!!
Kociak26:Życzęcitegosamego,matkojebco.Miłegodnia Zakazanyowoc40:Pierdolsię!
Miłośćboli
RafałChrist
Czemu ona jest taka ciężka? Moje dłonie nigdy nie skalały się pracą, w końcu jestem
artystą. Zarabiam na wmawianiu ludziom, że to, co robię, ma jakikolwiek sens. Nie
powinienemdźwigać,mogędostaćprzepukliny.Aleskądmiałemwiedzieć,żetakbędzie?
Wyglądałanaconajmniejdziesięćkilolżejszą.Przynajmniejjużsięwtymworkuniewierci.
Zrozumiała,coznaczyciosmłotkiemwtyłgłowy.Każdarozumie,kiedypoczujeból.Bólto
jedyne,cokobietypotrafiądobrzezinterpretować.Tylkopoodpowiednimpokaziesiłysąw
staniesięzamknąć.
KLANG! Znowu zaryła łbem o schody. Jeszcze tylko dwa piętra, mamusiu, i będziemy
na miejscu. Twoja córka już czeka na nas z ciepłym obiadem. Chociaż nie wiem, czy dane
będziecigospróbować.Byłobytochybanienamiejscu.
–Kochanie,jestemwdomu!–krzyknąłem,gdytylkostanąłemwprogu.
Zapomniałem, że miłość mojego życia nie może odpowiedzieć, bo przecież ma taśmę
izolacyjną na ustach. Wzruszyłem więc ramionami, zamknąłem za sobą drzwi, rzuciłem
worek na podłogę i odpaliłem papierosa. Chwilę rozkoszowałem się ciszą. W normalnych
warunkach pewnie słyszałbym krzyki. Magda nienawidziła, kiedy paliłem w mieszkaniu,
alenieteraz;niemiałajużnicdogadania.Jejwładzanademnądobiegłakońca.
Tomieszkaniezawszebyłodlaniejważniejszeodemnie.Zanimsięniewprowadziłem,
mieszkałatusamaiciąglesłyszałemtęsamąśpiewkę.„Muszępomalowaćsufit”,„nieruszaj
tego”, „nie dotykaj ściany”, „uważaj na półkę”, „chcę pobyć sama w moim domku”. Ileż
można?Nigdyniezwracałauwaginamnieimojepotrzeby.Chciałemspędzićzniąwieczór,
aonawolałasprzątaćalbooglądaćDziennikBridgetJones.Takiefilmyrobiąkobietomwodęz
mózgu. Wmawiają im, że gdzieś tam czeka na nie książę z bajki, a potem zjawia się
wieśniak, taki jak ja, i chcą go przerobić na rzeczonego księcia. Nieraz bałem się usiąść na
krześle,boprzecieżwedługniejnawettorobiłemźle.
Teraz leżała, cicho łkając. Nago, z cipką gotową do degustacji oraz rękami i nogami
przywiązanymidoramłóżka.Trzymającpapierosawdłoni,nachyliłemsięichwytającjąza
uda,zacząłempowolilizaćto,comiałamiędzynimi.Napoczątkubyłotrochęsucho,alepo
chwiliwłączyłosięnaturalnenawilżeniemająceuczynićgwałtznośnym.
Lubiłem ten smak. Nieco gorzki, a jednak bardzo słodki. Jakby grejpfrut połączył się z
mandarynką.Brzoskwinkazlekkąnutkąananasa.MLASK,MLASK.Mójjęzykpracowałjak
szalony, śluz pokrywał już usta i brodę. Chciałem to wytrzeć, ale przecież nie mogłem
przerwać, kiedy jej ciało powoli poddawało się przyjemności. Zaczęła się wyginać, może
nawettrochębronić,boniepowinnapragnąćterazstosunku.Niemalsłyszałem,jakwydaje
jękrozkoszy.Jejoddechprzyśpieszył,sercebiłocorazszybciej.Zamknęłaoczy.Przestałaze
mnąwalczyćipozwoliła,abyorgazmprzeszyłcałejejciało.
Wciąż w jakiś pokrętny sposób jej przyjemność była dla mnie ważniejsza niż własna.
Zatraciłemosobowość,żebyjązadowolić.Przestałemliczyćsięzmoimzdaniem,dokładnie
takjakona.Musiałabyćzadowolona,jamiałemsiępodporządkować.
Zaciągnąłemsiępapierosemiczułemcorazwiększąirytację.Chciałempoczęstowaćmoją
partnerkę,którajużskończyła,alepewniebyodmówiła.Jajednakpotrzebowałemnikotyny.
Kiedy zaciągnąłem się już samym filtrem i poparzyłem sobie palce, coś we mnie pękło.
Spojrzałemnateczarne,przystrzyżonewłosyłonoweinanichzgasiłemniedopałek.Zoczu
poleciałyjejłzy,wydałaniemykrzyk,zduszonytaśmąnaustach.Wpowietrzurozniósłsię
zapach pieczonego kurczaka. Spojrzałem na nią z nienawiścią. Płakała, więc przekręciłem
papierosa,odrzuciłemgoipocałowałemświeżąranę.
–Twojamatkaprzyszła–powiedziałem,kładącsięobokniej.
Pogłaskałem Magdę po głowie i uspokoiłem szeptem, zapewniając, że wszystko będzie
dobrze. Było to jednym z moich największych kłamstw. Wiedziała o tym tak samo dobrze
jak ja. W jej oczach już lśnił blask śmierci, zwiastujący przyszłość. Zasłużyła na karę za
wszystko,comizrobiła.
Wstałem, głośno wzdychając. Ja byłem niezadowolony, a ona próbowała się uspokoić,
nie wiem, czy bardziej po przypaleniu, czy raczej orgazmie. Przyniosłem worek z
przedpokoju i wyłożyłem jego zawartość obok mojej ukochanej. Natalia, chociaż wciąż
seksowna,towostatnichlatachtrochęmniejosiebiedbała,przezcowtaszczeniejejnałóżko
okazałosiętrudniejsze,niżmyślałem.
Jej ciało upadło koło nagiej córki, przerażonej nową fryzurą rodzicielki, z której głowy
wystawał młotek ciesielski, wbity w nią spiczastym końcem obucha. Obie leżały teraz bez
ruchu.Jedna,bonieżyła,adruga,bobyłazwiązana.Żywazapłakała,ajasięuśmiechnąłem.
Wkońcumojedziałaniawywołaływniejjakieśemocje.
– Mężczyzna ma swoje potrzeby – zacząłem. – Jeśli partnerka ich nie zaspokaja, w
naturalnysposóbobowiązektenprzechodzinajejmatkę.
ŚciągnąłemspódniczkęztyłkaNatalii.Niemiałanasobiemajtek,jakbyspodziewałasię
nadchodzącegonumerka.Córkapowinnasięodniejuczyć.
–Trzymiesiąceposuchytozadługo.Sądzisz,żeniedomyślałemsię,żemaszkogośna
boku? Pewnie kogoś lepszego, przynajmniej w twoich oczach. Ja zawsze byłem tylko
zabawką–wyrzuciłemzsiebie,chociażwiedziałem,żetonieprawda.Byłotojednakjedyne
racjonalnewyjaśnienie.–Ktobyuwierzyłwnajdłuższyokresnaświecie?Sześćdziesiątdni?
Serio?Zakogomniemiałaś?
Ściągnąłem jeansy i dotknąłem penisa. Nie potrzebowałem dużo czasu, aby wywołać
erekcję. Byłem gotowy, praktycznie odkąd zamoczyłem język w różowym niebie. Teraz
nadeszłapora,abysobieulżyć.
Położyłem się na teściowej i w nią wszedłem. Było nawet przyjemnie, chociaż bez
nawilżenia. Ból mieszał się z rozkoszą, przenosząc mnie do innego, pełnego paradoksów
świata. Łączyłem się w tej chwili z absolutem, sięgałem gwiazd. A naprawdę to tylko
chciałem, żeby tak było. Seks to przecież nic nadzwyczajnego. Jest wręcz rozczarowujący.
Filmy, książki i wszystkie wielkie dzieła przygotowują nas na wyjątkowe przeżycie,
katharsis, oczyszczenie. Potem jednak trafiamy po raz pierwszy z kobietą do łóżka. Jest
krótkoibeznadziejnie.Nicsięniezmienia,niemaodpuszczeniagrzechów,niemalepszego
świata.
Za każdym razem, gdy myślałem o seksie, czułem się oszukany i bardzo wkurzony.
Musiałem wyładować agresję. Odwróciłem teściową na brzuch, rozchyliłem jej pośladki i
wszedłemwodbyt.Jeszczegorzej.Zawszechciałemuprawiaćzkobietamiseksanalny,ale
prawdopodobnie tylko dlatego, żeby zadać im ból. Z jakiegoś niewiadomego powodu
czułemdonichnienawiść,chociażprzecieżjekochałem.Mniejszaztym.
Powolnymi ruchami wypełniałem swoim penisem dziurę w tyłku Natalii. Było ciasno i
nieco nieprzyjemnie, ale nie mogłem już przerwać. Popęd rządzi się swoimi prawami.
Magda zamknęła oczy i cicho łkała. Chciałem zwrócić na siebie jej uwagę. Wyciągnąłem
młotek z głowy teściowej. Szpice pokryte były krwią i widniały na nich kawałki mózgu.
Obejrzałemartefaktznajwiększączciąifascynacją,nieprzerywającstosunku.
Splunąłemnaobuch.ZamierzałemwsadzićgotępąstronąwpochwęMagdy.Niebyłoto
łatwezadanieiszybkosiępoddałem.Odwróciłemmłotekwrękach.Międzyróżowewargi
włożyłemostrąkońcówkę.Polałasiękrew,alejakośposzło.Partnerkapłakałazbólu,aja,
patrzącnajejwykrzywionątwarz,czułemcorazwiększepodniecenie.
Nigdyniepozwalałamitegorobić,aleterazprzecieżmogłem.Nieukarzemniewżaden
sposób.Wyciągnąłempenisaiuklęknąłemprzedzakneblowanątwarzą.Masturbowałemsię
i z tą samą prędkością poruszałem młotkiem, raniąc Magdę coraz bardziej. W końcu
skończyłem na jej twarzy. Sperma spływała po czole, oczach, trochę dostało się do nosa.
Wziąłem głęboki oddech i wyrwałem narzędzie z ukochanej, wraz z kawałkiem ciała.
Czułem się dobrze. Byłem całkowicie spełniony i zaspokojony. Oblizałem obuch i się
skrzywiłem.Mieszankakrwi,śluzu,sromuimózgutoniezbytdobrepołączeniesmaków.
–OJezu!Przepraszamcię,kochanie–powiedziałem,patrzącnajejtwarz.
Wyszedłem do przedpokoju i wróciłem po chwili z paczką chusteczek higienicznych.
Wyciągnąłem jedną i zacząłem ścierać spermę z wielbionej niegdyś przeze mnie buzi.
Jakakolwiek by była, jako moja partnerka zasługiwała na szacunek. Nienawidziłem jej,
kochałem ją, gardziłem, wielbiłem. Przez cały nasz związek brałem udział w jakimś
dziwnym maratonie, a moimi przeciwnikami były piękno i brzydota. Aż do dzisiaj nie
widziałemkońcategowyścigu.
–Wieszco?Pomogęci–zacząłem.–Wmoimsercuzawszebyłaśpierwsza.Twierdziłaś,
żejesteśpiękna,alejabymcięjednaktrochęulepszył.Pozwolisz?Pokiwajgłową.
Pokiwała.
Znowu na chwilę opuściłem pokój. Szukając w kuchni noża odpowiedniej wielkości,
zacząłemsięzastanawiaćnadnasząprzeszłością.Oddawałemjejwszystko,comiałem,aona
chciaławięcej.Jejrodzinabyłabogataitylkonapieniądzachjejzależało.Gardziłabiednymii
gardziła mną. Docinkom nie było końca. Niby padały w żartach, ale jednak mnie bolały.
Znowuwsercuzagościłgniew.
Chwyciłem niemal tępe, ale posiadające zadowalającą długość ostrze. Stanąłem ze
zwisającympenisemwprogu.Spodzamałejkoszulkiwystawałowłosionybrzuch,azust
płynęłaślina.Woczachmiałemchęćmordu.
Wróciłemnałóżkoiułożyłemsięwygodniemiędzyteściowąażoną.Nóżprzystawiłem
podlewąpierśMagdy.
– Twierdziłaś, że twoje cycki są za duże i mogłyby być nieco mniejsze. I wiesz, co do
mnie dotarło? Że twoja matka ma idealne. Można wsadzić między nie kutasa, otoczyć go
niby poduszkami, ale nie wylewają się z jej ciała, jak twoje. Dużo łatwiej też dostać na nie
stanik.Sameplusy.
Nieśpieszącsię,poruszałempowolirękąznożem.Bezdusznymetalpowolizagłębiałsię
wtłuszczu,zktóregoskładałysiępiersi.Krwibyłocorazwięcej,wprzestrzenirozlegałsię
niemykrzyk,ałzyspływałyspokojniepopoliczkachMagdy.Jednapierśgotowa.
Jakietozabawne.Alabastrowaskórapotrafiprzykryćtylegówna.Patrzyłemnaranępo
odcięciupiersi.Mięsonawierzchumogłobypowodowaćodruchwymiotny,alejawkońcu
jestemartystą.Wiem,żezbrzydotymożepowstaćcośpięknego.Naraziejednakwyglądało
tojakgniazdoglizd.Robakiotoczonebyłyciemnoczerwoną,życiodajnąmazią.
Należało kontynuować dzieło, więc przystawiłem nóż pod drugi cycek. Tym razem
poruszałem nim szybciej. Kiedy skończyłem, klatka piersiowa wyglądała bardziej
symetrycznie.Pozbawionabyłatychwystającychworków,ajamogłemspokojnietworzyć.
Przewróciłemsięnadrugibokiodkroiłempierśmojejteściowej.Najpierwlewą,tę,pod
którąkiedyśbiłoserce.Postawiłemcycekmatkinaodpowiedniejraniecórki.Pasowałwręcz
idealnie.Wstałemwpośpiechuiwróciłemzdrugiegopokojuzigłąinitką.
Igłę trzeba było zdezynfekować, żeby nie wdało się zakażenie. Przypaliłem ją
zapalniczką.Kiedyskończyłem,odpaliłempapierosa.
–Niewierćsię–poprosiłempopierwszymzaciągnięciu.
Złapałem za pierś i powoli, delikatnie przyszywałem ją do ciała. Wyglądało dobrze,
chociaż moja partnerka nie chciała na to patrzeć. Strzepałem popiół z papierosa na drugą
ranę,aciałozareagowałomimowolnymwstrząsem.
–Mówiłem,niewierćsię.–Chwyciłemmłotekiuderzyłemjątępymkońcemwtwarz.–
Pomagamci.Ulepszamcię.Teraznapewnobędzieszpiękna.
Pierwszy cycek gotowy. Chociaż widać było nici, wyglądało to lepiej niż z mięsem na
wierzchu. Nie powinien szybko odpaść. Poczułem dumę, prawie tak wielką, jak kilka lat
temupodczasmojejwystawyzniezliczonąilościątrupów.Ach,cosięwtedydziało!
Zabrałem się za przyszywanie drugiego cycka i wtedy postanowiłem rozpocząć
monolog.
– Pamiętasz tę moją wystawę? Nie dostałaś zaproszenia, bo nie chciałem cię zabić. A
wszyscy, którzy przyszli, musieli zginąć. Miałem potem dużo problemów, ale jakoś z nich
wybrnąłem. Do tej pory myślałem, że to było moje największe dzieło. Teraz wiem, że ty
będzieszarcydziełem.Patrz,jużdużolepiejwyglądasz.Zachwilęzajmiemysiętwarzą,bo
jejteżnienawidzisz.
Jej twarz była płaska, jakby została wyprasowana żelazkiem. Pokryta piegami i z
niesamowicie małymi ustami. Makijaż nakładała zwykle bardzo szybko, bo wiedziała, że
niewielemożejejpomóc.Śmialiśmysięczęstorazem,żecośpokarałojątakągębą.Aletylko
onamogłatakżartować.Kiedyjachciałemporuszyćtemat,dostawałemszlabannaseksna
najbliższedni.
Piersibyłygotowe.
– Wiesz, jaki jest dodatkowy plus nowych cycków? – zapytałem, gasząc na prawym
papierosa.–Nieczujeszbólu.Jakfajnetojest?
Zamknęłaoczyizałkała.
–Zadużopłaczesz.Nigdytegonielubiłem.
Polizałem palec wskazujący i wsadziłem jej w prawe oko. Trochę pogrzebałem w
oczodole,abymócwyrwaćtęcudownąkulkę,dziękiktórejmożemypodglądaćinnych.Była
tojednaznajpiękniejszychrzeczy,jakiewidziałem.Ciekawe,czyonawciążwidziałamnie.
–Widzieć,czyniewidzieć?Otojestpytanie–zażartowałemirzuciłemgałkęzasiebie.
Drugie oko spotkał ten sam los, ale było to już wtórne. Nie bawiło mnie tak, jak za
pierwszymrazem.
–Jużniebędzieszpłakać.Cieszyszsię?
Chwyciłem młotek. Szpice wsadziłem jej do nosa. Idealnie wypełniały te małe dziurki,
pozwalającenamczućzapachy.Szybkimruchemoderwałemwystającytrójkąt,pozbawiając
ją możliwości cieszenia się wonią kwiatów i wymiotowania podczas przebywania obok
obesranegomenela.Krewtrysnęłanamnie,pokrywającniemalcałątwarz.Przetarłemczoło
ipoliczki,dłoniązgarniającpłyndoust.MLASK,MLASK.
–Naszłamnieochotanaczerwonewino.Pewnieteżbyśsięnapiła,nie?
Stoczyłem się z łóżka po martwym ciele Natalii, pocałowałem ją w czoło. Z kuchni
przyniosłem butelkę wina i korkociąg. Stanąłem w progu i wbiłem narzędzie w korek.
Wyciągnąłem go, ściągnąłem z bezdusznego metalu i rzuciłem za siebie. Usiadłem obok
Magdyizerwałemjejtaśmęzust.
Chciała splunąć mi wybitymi młotkiem zębami w twarz, ale nie trafiła. Spudłowała o
kilkacentymetrów.Jasięzaśmiałem.Onapróbowałazapłakać,cowywołałojeszczewiększy
śmiech.
–Zabijmnie–poprosiła.
Pociągnąłem łyk z butelki i wlałem trochę zawartości do gardła Magdy. Wypluła płyn,
prawdopodobnie ponownie celując w moją twarz, ale znowu nie trafiła. Była to
najzabawniejsza rzecz, jaka mnie spotkała, odkąd karmiłem dziewczynę płodem z jej
brzucha,jednocześniemającpenisawjejpochwie.Dobreczasy.
–Skoroniechcesz,tonie.
–Zabijmnie!
Chwyciłemkorkociągiwbiłemgodziewczyniewdziąsło.Krzykprawiemnieogłuszył.
Zacząłemkręcićnarzędziem,którewchodziłowróżowemięsocorazgłębiej.Zmieniłokolor
zzimnegosrebranagorącączerwień.
–Nietraktujmnietak.Przecieżciękocham,atyciąglemnieodtrącasz.Maszgłowęwe
własnejdupie!Musiszjąwkońcustamtądwyciągnąć.
I tak wpadłem na kolejny interesujący pomysł. Zrobię z niej rzeźbę, przedstawiającą ją
dokładnie taką, jaka jest. Zapaliłem papierosa i przemyślałem koncepcję. Ona krzyczała,
wierzgała,rzucałasiępołóżku,aleniemogłasięuwolnić.
– Zamknij się, bo nie mogę myśleć – rozkazałem i strzepnąłem popiół w jeden z
oczodołów.–Dobra,koniec.–Szybkimruchemwyciągnąłemkorkociąg.
Wyszedłem do przedpokoju i wróciłem z siekierą. Dotknąłem ostrzem szyi Magdy.
Chyba wiedziała, co ją czeka, gdyż uspokoiła się; czekała cierpliwie. Nie śpieszyłem się.
Wziąłem zamach i ponownie tylko przymierzyłem. Chyba byłem gotowy. Zadałem cios z
całejsiły,agłowaodpadłaodresztyciałaipotoczyłasiępołóżku,lądującdokładnieobok
twarzymatki.
Wziąłemjąispojrzałemwtepustedziury,wktórychkiedyśbyłyoczy.Pogłaskałemją
powłosach,trafiającnaresztkiswojejspermy.
–Mojekochanie–wyszeptałem.–Jesteśtakacudowna.
Złożyłem pocałunek na jej ustach. Smakowały gorzko. Poczułem przypływ żalu i
smutku. Prawie się rozpłakałem, zdając sobie sprawę, że to już koniec. Jednak koniec
oznaczałdlamnielepszeżycie.
Ułożyłem odciętą głowę między nogami Magdy. Teraz była dokładnym
odzwierciedleniemtego,jakjąwidziałem.Kobietazgłowąwewłasnejdupie,niemogącajej
wyciągnąć. Jakby składając aplauz mojemu dziełu, z pustej szyi wypłynęło jeszcze nieco
krwi.
–Terazmożeszmówić,żejesteśpiękna.Cowewnątrz,tonazewnątrz.
Ale zaraz, przecież chciałaś jeszcze schudnąć. Ćwiczyłaś codziennie. Twoje ciało było
świątynią,jednakwciążniemogłaśpozbyćsięzbędnychkilogramów.Nieprzeszkadzałomi
to.Lubiłemtwojekrągłości.Szczególnietyłek,mającywobwodzieniecałymetr.Lubiłemna
niego patrzeć, kiedy nim kręciłaś, odchodząc gdzieś w dal. Marzyłem o nim podczas
samotnychnocyiczekałemnamoment,wktórymznowuwniegowejdę.
Przeszkadzałoci,żejaosiebieniedbam.Ciałoludzkiejestkruche.Wymagaumocnienia.
Dlategowszyscychodząnasiłownięizdrowosięodżywiają.Tylkojajakośniemamnato
ochoty. Po co mi to? Zdaję sobie sprawę, że ciało zostało nam dane na chwilę. Jakkolwiek
bymwyglądał,itakbędziedobrze.
Zmuszałaś mnie do ćwiczeń. Pragnęłaś mnie zmienić. Czemu nie chciałaś mnie
zaakceptowaćtakim,jakimbyłem?Ciąglepróbowałaśzrobićzemniekogośinnego.Liczyło
się dla ciebie, co o twoim partnerze pomyślą inni, kiedy ja miałem to w dupie. Każdy, kto
powiedziałby o tobie coś złego, dostałby w mordę. Kiedy tobie ktoś źle o mnie mówił,
robiłaśmiawanturę,żeniepotrafięsięzachować,żetamtenjestlepszy,żechciałabyś,abym
byłinny.Ajaniepotrafiłem,chociażchciałem.
Iczyjejestteraznawierzchu?Tyleżyszzwłasnągłowąmiędzynogami.Pozbawiłemcię
oczu, żebyś zaakceptowała moje ciało. Pozbawiłem cię zębów, abyś zaakceptowała mój
smak.Pozbawiłemcięnosa,żebyśzaakceptowałamójzapach.Icotodało?Wciążmnienie
chcesz.Odwracaszgłowę,nawetpośmierci.
Nadowódswoichmyśliodwróciłemjejgłowętwarządołóżka.
–Jacięodchudzę!–krzyknąłemzdenerwowany.
Chwyciłem nóż i wbiłem jej w brzuch. Zrobiłem rozcięcie o wielkości idealnej, abym
mógłwsadzićwniedłoń.Wyciągałempowoliwszystkiewnętrzności.Jelita,nerki,wątrobę,
cokolwiek tam było. Wzbudzało to obrzydzenie, ale tacy są ludzie. Taka obrzydliwa była
ona. Każdy kawałek kładłem na jej matce, namaszczając ciało, które wydało ciało
pozbawioneempatiiwobecmnie.
–Patrz,zjakiegogównaskładasiętwojacórka–mówiłemprzytym.
Nagle wyciągnąłem z Magdy coś, czego się nie spodziewałem. Zarodek, nabierający
dopiero kształtów człowieka. Obejrzałem go ze wszystkich stron, chcąc stwierdzić, czy to
moje dziecko. Musiałem sprawdzić. Zatopiłem w tym zęby i odgryzłem kawałek. Z
umazanąnabrązowobrodąporuszałemszczęką.MLASK,MLASK.
Ale jedzenie mi nie smakuje. Szpitalne żarcie wzbudza we mnie odrazę. Jestem na nie
skazany od dwóch lat, a dokładniej od mojej ostatniej wystawy, podczas której zabiłem
mnóstwoosóbnaichwłasneżyczenie.
Siedzęnawózku,aMagdaprzykładamidoustłyżkęzpozbawionąsmakupapką.Dbao
mnie, odkąd mnie zabrali. Muszę egzystować w kaftanie bezpieczeństwa, a ona ciągle jest
obok.Kiedylekiprzestajądziałać,patrzęnajejtwarzzwielkąnienawiścią.
Niemożeznieśćtegowzroku.Wiemto.Wiem,żeniepotrafipójśćdalej.Kiedypoznaje
nowegofaceta,traktujegotaksamojakmnie,anigdynietrafiasięnatylewytrzymałycoja.
Dlategowracadoszpitalakażdejkolejnejniedzieli.Poto,żebyspojrzećnaswojegobyłego,
nakarmićgoimócpoczućchociażtęnamiastkębyciarazem–sprawowaniaopiekinadtym
nieporadnymmną.Jajużniechcęmiećzniądoczynienia;chcę,żebynazawszezniknęła.
Po ostatniej łyżce obrzydliwego pożywienia wyciera mi twarz i wychodzi. Zdaje sobie
sprawę,żeniemogęzniąrozmawiać.Jestemwinnymświecie;świecie,wktórymzostałopo
niejtylkomglistewspomnienie,wktórymjajestemswoimwłasnymcieniem,pozbawionym
kolorówiwszelkichpozytywnychuczuć.Toonamnietakimuczyniła.
Patrzęnajejtyłek,kiedyodchodzi,iwidzę,jaktrzymawnimswojągłowę.Widzęstatuę,
którą zbudowałem w ciągu nieposkładanych myśli. Cały czas obwiniam ją o moje
niepowodzenia.Żegnaj,mojadroga.Mamnadzieję,żetobyłatwojaostatniawizyta.
Uprzejmośćwobecbyłego
MarcinPiotrowski
Patryk był na granicy wytrzymałości. Od dawna nie ruchał. W jednym z wielu
przypływówzłościzerwałzdziewczyną.Ona,odziwo,niechciałajużdoniegowrócić,ana
domiarzłegoniedługopotemzostawiłagodotychczasowakochanka.Terazbyłwpotrzebie,
a na horyzoncie nie było widać żadnej dziewczyny. Czuł wręcz, że jego potężna pała w
każdejchwilimożeeksplodować.Przykażdejokazjiwaliłkonia,aletoniemogłosięrównać
z prawdziwym ruchaniem. Nie chciał też korzystać z usług cór Koryntu. Wystarczająco
darmowych dziwek chodziło po ulicach, żeby miał za to płacić. Twarde postanowienie
niepłaceniazaseksrobiłosięcorazmniejtwardezkażdymkolejnymdniem.Zacząłnawet
przeglądać strony z prywatnymi anonsami. Natrafił na kilka ciekawych ofert, ale
perspektywa zapłacenia minimum stu złotych skutecznie studziła jego zapędy. W końcu
doszłodotego,żejądramuspuchłyibolałygonieznośnie.Wakcierozpaczyzacząłpisaćdo
swojejbyłejdziewczyny,tajednakniebyładoniegoprzyjaźnienastawiona.Byłakochanka
natomiastznalazłachłopaka.Patrykbyłzrozpaczony.Byłwysokiiprzystojny,aleteraz,gdy
bardzotegopotrzebował,niemógłznaleźćdziewczyny.
Karina miała podejrzenia co do Patryka. Była niemal pewna, że zdradzał ją, gdy byli
razem. Raz znalazła w jego spodniach puste opakowanie po prezerwatywie. Podejrzane
wydawałojejsięrównieżto,żeniezawszemiałochotę.Nanieszczęściedlachłopaka,Karina
byłamściwa.Bardzomściwaiwredna.
Jej babcia miała ogromną kolekcję starych książek. Postanowiła pozbyć się tych
bezużytecznych, więc poprosiła wnuczkę o pomoc. Cały dzień przeglądały książki.
Dosłowniekażdyznalazłbycościekawegodlasiebie.Odromansówpohorroryifantastykę
aż po książki naukowe. Dziewczyna kochała książki, więc świetnie się bawiła, pomagając
babci. W pewnym momencie jej uwagę zwróciła mała książka oprawiona w skórę.
Wyglądałanastarą,aleniebyłazniszczona.Naokładceniepodanoaniautora,anitytułu.
Karinaotworzyłatajemnicząksiążkę.Jejoczomukazałysięopisyróżnychzaklęćirytuałów.
Większośćsłużyłazemście.Dziewczynazamknęłaksiążeczkęischowałajądokieszeni.
„Uprzejmość wobec byłego” – tak nazywało się zaklęcie, które wybrała Karina.
Powodowało ono ciągłą erekcję i niewyobrażalną ochotę, połączoną z brakiem
zainteresowania ze strony kobiet. Dziewczyna cieszyła się jak dziecko, rzucając je na
Patryka. Jednak to jej nie wystarczało. Robiła dla niego wiele, gdy byli razem. Zaciskała
zęby, próbując wyzbyć się swoich kompleksów i zahamowań, a on nie tylko tego nie
doceniał,alejeszczejązdradzał.Dotegobyłpotwornienerwowyinieprzyjmowałkrytyki.
Zakochanywsobienarcyz!Karamusiałabyćwiększaniżsterczącykutasiopuchniętejaja.
Naszczęścieksiążkazawierałaowieleciekawszezaklęcie.
Patryk, jak zawsze po przebudzeniu, zalogował się na Facebooka. Miał nową
wiadomość. Otworzył skrzynkę odbiorczą. Okazało się, że napisała do niego Klaudia,
dawnamiłośćzliceum.Nazdjęciachbyłajeszczepiękniejszaniżwcześniej.Bolesnaerekcja
znowudałaosobieznać,tworzącnamiotwspodniachchłopaka.Dziewczynaproponowała
spotkaniewswoimmieszkaniu.Patrykniewierzyłwewłasneszczęście.Niedość,żesobie
ulży,tojeszczewyruchatakądupę!Poumówieniusięwziąłprysznic,eleganckosięubrałi
wyszedłzulgąnaspotkanie.
Dziewczyna czekała u siebie. Podała Patrykowi dokładny adres, więc mężczyzna trafił
bez problemu. Otworzyła od razu, gdy zapukał. Tuż po otwarciu drzwi dosłownie
wciągnęłaPatrykadoswojegomieszkania.Ubranabyłatylkowbieliznę.Czerwonestringii
kusystaniksprawiły,żePatrykprawiewybuchłzpodniecenia.
–Pragnęciętuiteraz!–wykrzyczałaKlaudiaizaczęłacałowaćprzyszłegokochanka.
Jednąrękązłapałagozakrocze.Powolirozpięłarozporeki
wyjęła nagrzany sprzęt. Uklękła i zaczęła mu obciągać. Chłopak był w siódmym niebie.
Nigdy żadna nie robiła mu takiego loda! Czuł, że za chwilę dojdzie, i nagle jego ciało
przeszył straszliwy ból. Dziewczyna wstała. Usta miała skąpane we krwi. Przeżuwała
odgryzionegoczłonka.Jejoczybyłycałeczarne,naczolewidniałymałerogi,ajęzyk,którym
sięoblizała,byłkilkarazydłuższyodludzkiego.Złapałaswojąofiaręirzuciłaniąościanę.
Gdy Patryk odzyskał świadomość, był nagi i pozbawiony kończyn i języka. Leżał na
łóżku.WpokojustałyKlaudiaiKarina.
– Witaj, misiaczku – przywitała się uśmiechnięta dziewczyna. – Poznałeś już Klaudię,
prawda? Oczywiście to nie jest Klaudia, tylko demon. Żeński demon seksu, pomagający
mścićsięnaniewiernychfacetach.
WzięładługieigłyipodeszładoPatryka.
–Mojaprzyjaciółkapozbawiłacięprzyrodzenia,alejądrazostawiła.Zawszelubiłamsię
nimibawićidzisiajzrobiętoporazostatni!
Dziewczynaujęławdłońjądraofiary.Uwielbiałaichdelikatność.Terazsprawdzi,jakie
sąwśrodku.Zestolika,którystałobokłóżka,wzięłażyletkę.Rozcięłamosznę.Długąigłę
wbiła w jądro i wyłuskała je z worka. W tym momencie podszedł demon. Delikatnie
dmuchnął ogniem na skarb wbity na igłę. Karina zbliżyła lekko podgrzane jądro do nosa
Patryka. Chłopak zaczął kaszleć i się krztusić. Dziewczyna wykorzystała okazję i szybkim
ruchem wsadziła mu do ust igłę z przysmakiem. Mocno przytrzymała szczęki i puściła je
dopiero,gdymiałapewność,żeustatorturowanegobyłyjużpuste.Następniezmusiłagodo
zjedzeniadrugiegojądra.
Demon wbił rękę w dziurę po penisie. Wpychał ją coraz głębiej i głębiej. Patryk wył z
bólu, cały zapłakany. Karinie byłoby go szkoda, gdyby nie to, że płonęła z nienawiści. Jej
piekielnapomocnicawysunęłarękęzwnętrzaofiary,dłońjednakniebyłapusta.Trzymała
w niej jelita nieszczęśnika. Wyjęła ich na tyle dużo, aby dosięgnąć nimi do ust
torturowanego. Ścisnęła je mocno, a krew zmieszana z fekaliami oblała twarz chłopaka.
Smródbyłniesamowity,jednaknieprzeszkadzałdziewczynierozkoszującejsięwzemście.
Gdykolejnafalaodchodówspadałanatwarzumierającego,Karinasięgnęłapoostrynóż.
Zszerokimuśmiechemnatwarzyzaczęłaobdzieraćzeskórybokniedawnejmiłości.Patryk
modlił się o śmierć, nie wiedząc, że demon magicznie podtrzymuje go przy życiu. Miał
cierpieć,dopókiKarinaniezdecyduje,bytoskończyć.Potemjegoduszabędzienależećdo
demona.
Kilka godzin później szczęśliwa Karina wyszła z mieszkania, w którym dokonał się
żywot jej byłego. Schowała swoją książkę do kieszeni, wiedząc, że żadnemu facetowi nie
ujdzienasuchoigraniezjejuczuciami.
Przyjaciel
DominikDerkacz
Przyszedłdomniektóregośmarcowegopopołudnia.Byłowtedyzimno,amiastotonęło
w strugach deszczu ze śniegiem. Tego dnia nie wychodziłem z mieszkania. Jedynie rano
poszedłem do piekarni po pieczywo. Na cały dzień zamknąłem się w domu, chcąc w
spokojupopracowaćnadpisanymiprzezemnieartykułamihistorycznymi.Konieckońców,
zamiast zajmować się pisaniem przeglądałem zdjęcia z pól bitewnych wojny secesyjnej.
Przewijałem kolejne zdjęcia, kiedy ciszę wypełniającą mieszkanie przerwał ostry dźwięk
dzwonka. Skrzywiłem się i wolnym krokiem podszedłem do drzwi. W tym samym czasie
impertynentzdążyłzadzwonićjeszczedwarazy.
– Pali się? – zapytałem oschle, widząc przed sobą twarz Jakuba. Byłem całkowicie
zdziwiony jego obecnością, choć kiedyś zwykłem nazywać go najlepszym przyjacielem.
Mężczyzna wyglądał marnie. Jakby nie spał przez całą noc lub balował do białego świtu.
Cóż,jednoniewykluczadrugiego.
– Mogę wejść? – powiedziawszy to, zrobił krok do przodu, nawet nie czekając na
pozwolenie.Zirytowałemsięjeszczebardziej.JużsamaobecnośćJakubaniebyłamimiła.
–Skoromusisz–mruknąłemodniechceniaiwpuściłemgodośrodka.
Jakubpoprosiłjedynieowodę.
Oparłem się tyłem o kuchenny parapet, skrzyżowałem ręce na piersi i przypatrywałem
się gościowi. Siedział przybity, wzrokiem pełnym beznadziei wpatrując się w szklankę
wody,takjakbytoonabyłaźródłemjegonieszczęść.
–Cociętusprowadza?–przerwałemciszę,spodziewającsię,żeimszybciejsiędowiem,
tym prędzej niechciany gość sobie pójdzie. Ale z każdą chwilą wydawało mi się, że już
wiem,pocoJakubdomnieprzyszedł.Cochcepowiedzieć,byćmożeusłyszeć.
Kiedyśzwykłemgonazywaćnajlepszymprzyjacielem,leczsytuacjauległadiametralnej
zmianie parę miesięcy temu. Szkoda, że tak się stało, bo nasza przyjaźń trwała od
przedszkolaażdoteraz–doczasurobieniadoktoratu.Przezwszystkietelatanieporóżniła
nas żadna kobieta. Idiotyzmem było sądzić, że tak zawsze będzie. Miałem partnerkę,
byliśmyrazemprzezrok.Niestety,wzimienaszzwiązekzacząłsiępsuć,zacomożnawinić
wszczególnościją,Sylwię.Przynajmniejtaksądzę.Zdawałasiębyćmnąznudzona,dawała
mi to w jasny sposób do zrozumienia. Fochy, częsty brak kontaktu z jej strony, samotne
chodzenie na przyjęcia do przyjaciółek, gdzie przecież oczywiste było, że nie siedział tam
jedynie kobiecy element. Nie chcę już wnikać, czy Sylwia tylko flirtowała z innymi
mężczyznami czy też doszło do czegoś więcej. Wtedy jeszcze myślałem o daniu jej drugiej
szansy. Zależało mi, chciałem powalczyć, ale na scenie niespodziewanie pojawił się Jakub.
Moje zdziwienie było ogromne, bo mój ówczesny przyjaciel nigdy nie sprawiał wrażenia
zainteresowanegoSylwią.Leczprzecieżniemogłemwiedziećorzeczach,októrychminie
mówił,aoktórychmyślał.Naglestałsiępocieszycielemtejszmatyi,jaksiępotemokazało,
oczerniałmnieprzednią,tylkopoto,bysobiedodaćzalet.Niemogłempostąpićinaczejniż
odciąćsięodtejzdradliwejdwójki,którąznajwiększąchęciąbymzabił.Sylwiiniemusiałem
widywać (było mi nawet obojętne, czy żyje, czy też nie), ale sytuacja z Jakubem
przedstawiała się zupełnie inaczej. Trudno było mi się z nim nie spotykać na wydziale,
skoroobydwajrobiliśmydoktoraty,nawetjeślionprzebywałwkatedrzeXX,ajaXIXwieku.
AterazJakubzjawiłsięwmoimmieszkaniu.Icotomogłooznaczać?Zostałodrzucony
przezSylwięnarzeczinnegofaceta,takjakjaparęmiesięcytemu,inagleprzypomniałsobie
o starym przyjacielu, który na pewno mu wybaczy i złączy się z nim w cierpieniu? Chyba
jednaknie.
Mężczyznaspojrzałnamniezrezygnowany,zawstydzonyipełenwyrzutówsumienia.
– Oskar… – zaczął, ale czując, że to będzie za długi wstęp, uniosłem do góry dłoń,
nakazującmumilczenie.
–Darujsobie.Niechcemisięwysłuchiwaćpierdół,któremająmniewzruszyć.Poprostu
powiedz,czegochcesz.Iniemarnujmojegoczasudłużejniżtokonieczne–oświadczyłem
twardo.Przezchwilęłudziłemsię,żezmuszętymJakubadowyjścia,alewidoczniebyłon
bardzozdeterminowany,bymówić.
– Sylwia mnie rzuciła – powiedział. I bardzo dobrze. – Chciałem cię przeprosić już
wcześniej,ale…Potrzebujętwojejpomocy,bowidzisz,czujęsięjakśmieć.
–Notak,przeprosiny,gdyczegośpotrzebujesz,tobardzowtwoimstylu.Aleoneitak
nicniezmienią.Jesteśgnidą,poprostu.Wczymżetopotrzebujeszmojejpomocy?Mamcię
pocieszyć? Poklepać po ramieniu i powiedzieć, jaki to jesteś biedny? A potem pomóc
odzyskać Sylwię, tak? Tak to ma wyglądać? – wyrzucałem z siebie słowa z coraz to
większymjadem.
– Nie – zaprzeczył, nawet nie zwracając uwagi na to, że właśnie go wyśmiałem. Tak
właściwietopowinienemmuobićfacjatę.Zresztąjużdawnotemu.
–Piszesz–podjąłnanowo.–Ipomyślałem,żemógłbyśnapisaćcośomnie.Ułożyćmi
idealneżycie.
Zamurowało mnie. Przez parę sekund byłem tak zdziwiony, że nawet zapomniałem o
całej złości, która we mnie tkwiła. Ale trwało to tylko krótką chwilę. Potem wszystko
wróciło.
– I niby co miałbym napisać? Super kariera naukowa? Pieniądze? Kobieta, kobiety? O,
możeodrazuSylwia,co?
Ale Jakub nie zareagował również i na tę złośliwość. W ogóle nie reagował na żadną.
Dlaczego? Cały czas był wyciszony. Czy to była jakaś gra? Wstał i popatrzył mi prosto w
oczy.
–Kiedyśprzecieżpisałeś.
–Wliceum–odparłembeznamiętnie.–Potemjużniemiałemczasunabzdury.
– Szkoda, bo byłeś niezły. Dlatego przyszedłem do ciebie. Zrobisz to? Proszę, bardzo,
błagam.Przezwzglądnanasządawnąprzyjaźń.Todlamniebardzoważne.
–Mogęsięzastanowić–rzuciłemnaodczepne,choćbyłemniezmierniezaintrygowany,
dlaczegoJakubażmniebłaga,abymtozrobił.
– Proszę – powiedział po raz ostatni i skierował się do wyjścia. Po chwili usłyszałem
trzask zamykanych drzwi. Pokręciłem głową i wylałem nietkniętą wodę do zlewu.
Wróciłem przed komputer, ale nie mogłem skupić się nawet na przeglądaniu zdjęć. Moje
myśli,wbrewwoli,któranakazywałazapomniećoJakubie,awszczególnościojegoprośbie,
krążyły właśnie wokół niej. Jak bardzo musiał być zdesperowany, by przyjść do osoby
ewidentnie wrogo do niego nastawionej i jeszcze prosić o takie błazeństwo. Bo niby jak
wykreowanie lepszego życia dla Jakuba w elektronicznym pliku miałoby mu pomóc w
rzeczywistości? Doprowadzi to jedynie do większej zgryzoty i beznadziei. Tęsknoty za
czymś,czegoJakubprawdopodobnienigdynieosiągnie,acozatymidzie–docierpienia.
Właśnie cierpienia. Uśmiechnąłem się pod nosem. Niech się męczy, tak samo jak ja, kiedy
przeżywałemudrękępotym,jakwbiłminóżwplecy.
Otworzyłem nowy dokument w Wordzie i z pasją zacząłem wklepywać kolejne słowa,
zdania.Nierobiłemtegoodwielulat.Jużzdążyłemzapomnieć,jakąprzyjemnośćsprawia
kreowanie rzeczywiści według własnego uznania. Dziś była sobota. Napisałem więc, że w
drodzedodomuJakubkupiłjedenzakładnachybiłtrafiłwdzisiejszymlosowaniu.Akurat
dowygraniabyłopięćmilionówzłotych.Gdynastępnegodniadoktorantsprawdziłkupon,
okazałosię,żejestszczęśliwcem,jednaknaodbiórnagrodymusiałczekaćdoponiedziałku.
Jako nowobogacki rozpoczął nowe życie od kupienia ekskluzywnego apartamentu. Takiej
rzeczy pragnąłem również i ja. W każdym razie mieszkanie oglądał wraz z agentką
nieruchomości, Julią – młodą i pociągającą kobietą. Obydwoje od razu przypadli sobie do
gustu,aJakubzaprosiłjąnaniezobowiązującąkawę.Wtymżemiejscuprzestałemopisywać
wymyślone losy mężczyzny. Doprawdy nie wiem, czy to było to, czego chciał. Tak mi się
zdawało,ponieważJakubgroszemnieśmierdział.Oczywiścienieoznaczałoto,żebiedował.
Po prostu nie mógł sobie pozwolić na tyle, ile ja, choć wybitnie bogaty też nie byłem. Ot,
miałem trzypokojowe mieszkanie, które przypadło mi w spadku po dziadkach. Za moje
utrzymanie płacili kochani rodzice, którzy nie chcieli, abym zaprzątał sobie głowę
czymkolwiek innym niż nauką. U Jakuba tak wspaniale nie było. Czasami nawet, w
chwilachnajwiększejzłości,zzazdrościąmiwszystkowypominał.
OpowiadaniewysłałemdoJakubadopieroparędnipóźniej,przezFacebooka.Chciałem
dopracować tekst, choć nie wydawał mi się on w ogóle dobry. W polu wiadomości
wpisałemjedynie„masz”,załączyłemplikiwysłałem.Jakubodrazuodczytałwiadomość,
ale nie odpisał. Czekałem parę minut, by usłyszeć chociaż cholerne „dziękuję”, lecz moje
oczekiwania były nadaremne. W końcu stwierdziłem, że mam do czynienia z chamem i
burakiemiwylogowałemsięzportalu.
***
BodajprzeztydzieńniesłyszałemanisłowaoJakubie,niewidziałemgoteżnauczelni,
choćprawdopodobniemogliśmysięgdzieśmijać.Zresztąniemiałemaniczasu,aniochoty
na zastanawianie się, co się z nim stało. Byłem bardzo zajęty. Prowadziłem ćwiczenia z
historii powszechnej XIX wieku i będąc złośliwym dla grupy, z którą miałem zajęcia,
zrobiłem takie kolokwium, które zdało raptem kilka osób. Dlatego na wszystkich moich
dyżurach przed drzwiami do katedry ustawiał się łańcuszek orędowników. Nawet na
poprawce byłem wredny dla niektórych i zadawałem bardzo szczegółowe pytania, drążąc
tematidoprowadzającstudentówdopalpitacjiserca.
Aż któregoś wieczora Jakub zawitał w moje progi. Po raz kolejny byłem bliski
zamknięciamudrzwiprzednosem,temuniewdzięcznikowi.
–Twojeopowiadanie–powiedziałszybko,blokującdrzwi,którezamykałem.
– Co „moje opowiadanie”? – zapytałem zirytowany. – Chciałbyś może wreszcie
podziękować?
–Przepraszam,żetegowcześniejniezrobiłem,alebyłemzbyt…Towszystkoprawda–
szepnął. Źrenice natychmiast rozszerzyły mi się w ogromnym zdziwieniu. Wpuściłem
Jakuba, a on opowiedział, co mu się zdarzyło. Wszystko, co napisałem, stało się prawdą.
Przynajmniej tak twierdził dawny przyjaciel. Ja byłem w takim szoku, że nie mogłem
uwierzyć w ani jedno jego słowo. Ale potem Jakub pokazał mi zegarek wart parędziesiąt
tysięcy złotych i stało się jasne, że musiał być bogaty, aby sobie na taki zakup pozwolić.
Poczułemsilneukłuciezazdrości.
– To czysty przypadek – stwierdziłem. Jakub pokręcił głową. – Posłuchaj, wiem, że
twoim przedmiotem zainteresowań jest III Rzesza na czele z okultystycznym SS, ale bez
przesady.Poprostumiałeśogromneszczęście.
– Nie. – Upierał się przy swoim. – O ile jeszcze wygrana w totolotka mogłaby być
zwykłym zbiegiem okoliczności, tak spotkanie Julii, takiej jaką dokładnie opisałeś, już nie.
Oskar,przecieżdobrzewiesz,żetoniejestprzypadek.Dlaczegooszukujeszsamsiebie?
Zacisnąłemwargi,przybrałemzaciętąminę,samemujużniewiedząc,comyśleć.Miałem
całkowitymętlikwgłowie.Zbytwieleargumentów,bybraćtozaprzypadek,alejednaknie
byłemwstanieuwierzyć,żenagle,zdnianadzień,posiadłemjakąśdziwnąmoczmieniania
ludzkichlosów.
– Sprawdź, że wszystko, co napisałeś, stało się prawdą – podjął Jakub. – Opisz czyjeś
innelosylubmojeizobacz,cosięstanie.
Jeszczedługopowyjściudoktorantaniemogłemdojśćdosiebie.Zawszemiałemsięza
realistę, a teraz ten fundament pękał. Ciekawość albo zwykła chęć udowodnienia sobie i
Jakubowi,żesięmyli,skłoniłamniedowykreowaniajegodalszychlosów.
Dokładnie opisałem spotkanie Jakuba z Julią. Dokąd poszli, co pili, w jakich godzinach
się to działo i w jakich okolicznościach. Opisałem też dokładnie żula, który przyczepił się
późnąnocądopary,proszącopieniądze.Wymyśliłemtakżewypadek,któryprzytrafiłsię
Jakubowizaledwieparęminutpóźniej,pospotkaniuzkloszardem–wywróciłsię,rozdarł
dżinsy i stłukł kolano. Był to moment, w którym zakończyłem pisać. Cała historia miała
wydarzyć się dopiero nazajutrz, tak więc nie wysłałem opowiadania Jakubowi, obawiając
się,żewjakiśsposóbmógłbydostosowaćrzeczywistośćdowymyślonejhistoryjki.Niemniej
szczerze wątpiłem, aby z własnej woli się wywrócił i zranił. Ponadto, chcąc mieć
stuprocentową pewność, że mężczyzna rzeczywiście mnie nie oszuka, postanowiłem z
ukryciatowarzyszyćmunaspotkaniu.
***
Mojeprzekonaniawjednejchwilisięzawaliły.Racjonalnemyśleniestałosięabstrakcją,a
ja sam stanąłem przed czymś, czego nie rozumiałem i z czym musiałem się zmierzyć, aby
odzyskać spokój umysłu. A wystarczył tylko ten jeden wieczór, kiedy śledziłem Jakuba i
Julię. Byłem całkowicie skonfundowany. W mojej głowie pojawiło się mnóstwo pytań,
zmuszających do myślenia i znalezienia odpowiedzi. Poniższe z nich jawiły mi się jako
najważniejsze–czymojepisaniewpływałotylkonaJakuba?Jakdalekomogłemsięposunąć
wkreowaniuczyjegośżycia?Czymogłemkogośwysłaćwprzyszłośćbądźprzeszłość?
Na początek zdecydowałem się znaleźć odpowiedź na pierwsze pytanie. Osobą, która
miała zostać poddana eksperymentowi, był profesor z mojej katedry. Nie kierowała mną
żadna niechęć do niego, bo takowej nie czułem. Chodziło o to, że przebywając w jednym
gabinecie,razdwasiędowiem,czywydarzenia,któreopiszę,będąmiałymiejsce.Profesor
oczywiście nie mógł ponosić kosztów moich badań, o których nawet nie wiedział. Toteż
planująclekkąstłuczkęsamochodową,uwzględniłem,abyprofesorbyłtuposzkodowanyi
bywypłaconomupieniądzezpolisy.Czas,miejscezdarzenia,okoliczności–wszystkoto,co
napisałem, znalazło się później w opowieści wykładowcy. Czułem się bardzo dziwnie,
słuchającjegorelacji.Zjednejstronyprzerażałymnieumiejętności,któretaknaglenabyłem,
a z drugiej czułem się niesamowicie silny. Miałem władzę nad losami innych. Mogłem ich
obdarzaćszczęściemlubimjeodbierać.Albomścićsięnatych,którzykiedyśwbiliminóż
międzyżebra.DlategozacząłemodtejzdzirySylwii.Pomimożenaszzwiązekzakończyłsię
w nieprzyjemny sposób, nie skasowałem jej numeru. Umówiłem się z nią, co nie było dla
mniełatwe.Byłamocnozdziwionamoimtelefonem,aleteżzdawałasiębardzozadowolona,
żedzwonię.Domyśliłemsięwięc,żeprawdopodobniemożechciećwrócićdomnie.Nigdy.
Spotkaliśmysięnakawie,wmieście,naneutralnymgruncie,gdziemogliśmywspokoju
porozmawiać.Moimgłównymcelembyłowysondowanie,czymSylwiaobecniesięzajmuje
icojestdlaniejbardzoważne.Mojabyłapartnerkaokazałasiębardzoskoradorozmowy,
co też znacznie ułatwiło mi zadanie. Posiedziałem z nią dłużej, niż planowałem, aby nie
wzbudzaćżadnychpodejrzeń.Przekonałemsięrównież,żemojewcześniejszedomysłynie
byłymylne–Sylwiarzeczywiściechciaładomniewrócić.Naodchodnerzuciłemjej,żenie
wiadomo,coprzyszłośćprzyniesie.Apowiedziałemtotylkopoto,abypóźniejcierpiała,tak
samojakjawcześniej.
Od razu po powrocie ze spotkania zabrałem się do opisywania nowych losów Sylwii i
zniszczyłem jej obiecującą karierę w dużej firmie. Na spotkaniu mówiła, jakie to dla niej
ważne,żetospełnieniemarzeń.Nocóż,zasłużyłasobienatakilos.
NiemogłemteżzapomniećoJakubie,któryrównieżmusiałponieśćkarę.Tenzresztąi
takmnieodwiedził,cobyłoostatecznympowodem,bysięgopozbyć.Mężczyznaprzyszedł
do mnie po tym, jak Sylwia została wyrzucona z pracy. Był wściekły, że tak ją
potraktowałem, co mnie bardzo zdziwiło – przecież go rzuciła. Okazało się, że Jakub nie
kochałJulii,którądlaniegostworzyłem,tylkoSylwię.Powiedział,żetoprzezemnie,bonie
napisałem jasno, że ma kochać Julię. Wyrzuciłem doktoranta za drzwi i z największą
zawziętościązasiadłemdopisania,abydefinitywniegowykończyć.Uznałem,żezrobięcoś,
czego wcześniej nie zrobiłem – opiszę losy Jakuba w dawnych czasach. Skoro tak się
fascynujeIIIRzeszą,toproszę,niechzdechniepodLeningradem.Nienapisałemdokładnie,
że zginie – chcąc być miłosiernym, dałem mu tę szansę na przeżycie, choć i tak niewielką,
biorącpoduwagęwarunkipogodowe,jakiepanowałypodczastamtejzimy.
Apotemokazałosię,żeJakubnagleznikł,wyparował,jakbynigdynieistniał.Czymnie
to zdziwiło? Nie, ponieważ spodziewałem się, że jeżeli cofnę go w czasie, to wtedy nie
będziemógłistniećrównoleglewteraźniejszości.Żałowałemjedynie,żepozbyłemsięgotak
szybko. On wiedział więcej na temat mojego daru, tak mi się wydawało. Nie wiedziałem
jedynie skąd, mogłem tylko dywagować. Niemniej i tak było już za późno i od Jakuba nie
mogłemsięjużniczegodowiedzieć.
***
W przeciągu następnych paru miesięcy znacząco się wzbogaciłem. Nie mogłem
pozwolić, aby mój dar się zmarnował, musiałem przekuć go w złoto. Dlatego wiele sił
włożyłemwnowąpracę–poprawęludzkichżywotów.Sprzedawałemulepszoneżyciorysy
za odpowiednią opłatą. Nie ogłaszałem się jednak z imienia i nazwiska, tylko pod
pseudonimem „przyjaciel”, bo w końcu moje usługi były przyjacielskie. Starałem się nie
zyskaćrozgłosu,którymógłbyprzynieśćwięcejszkodyniżpożytku.
Pieniądze przyjmowałem jedynie w gotówce, którą następnie trzymałem w skrytkach
bankowych. Nie chciałem żadnych przelewów. Przede wszystkim pomagałem
biznesmenom, sędziom, prawnikom, adwokatom – tym, którzy mogli zapłacić mi tysiące
złotychzapomoc.Odpolitykówimafiistarałemsięjednaktrzymaćzdaleka.
Mimo upływu czasu nie wiedziałem wszystkiego na temat moich zdolności. Przede
wszystkimniemiałempojęcia,czymogęwpłynąćnawłasnyżyciorys.Bałemsięjednakto
sprawdzić,boswojezdrowieiżycieceniłembardzowysoko.
***
Spacerowałempoparku,kiedyktośzawołałmniepoimieniu.Głosbezsprzecznienależał
dostarszejosoby,dotegomówiącejzsilnymniemieckimakcentem.Jegobarwajednakbyła
znajoma.Przeszedłmniezimnydreszczizwątpiłemwswojezmysły.Mogłemudać,żenic
nie słyszałem i po prostu pójść dalej, lecz kierowany ciekawością odwróciłem się do tyłu.
Przedemnąstałstarszymężczyzna.Podpierałsięnalasce,garbiłsię.Niemiałjednejręki,a
jego twarz była poorana bliznami. Skórę miał obwisłą, silnie pomarszczoną, lecz pomimo
tego rozpoznałem rysy twarzy. Przez moje ciało przeszedł jeszcze większy chłód i
autentyczniezacząłemsiębać.
– Jakub? – zapytałem ostrożnie. Twarz mężczyzny wykrzywiła się w gniewnym
grymasie.
– Zdziwiony, ty bestio? Byłeś pewien, że tam zginę, co? O nie. Pamięć o tym, co mi
zrobiłeś,coodebrałeś,trzymałamniestaleprzyżyciu.
Zamrugałem parokrotnie, w pewnym momencie biorąc Jakuba za majak, ale on nadal
stałprzedemną,w2013roku.
–Alejak?–wydusiłemzsiebie,czując,jakdlaodmianyrobimisięgorąco.
– Nie zabiłeś mnie, bo miałeś nadzieję, że zginę w gorszy sposób, niż byłbyś w stanie
sobiewyobrazić?Sądzę,żetakbyło.Pytasz,dlaczegotakświetniesiętrzymam?
–Powinieneśmieć…
–Stojedenlat.–Jakubwszedłmiwsłowo.–Wysłałeśmniedo1941roku,kiedymiałem
27 lat, więc powinienem był urodzić się w 1914. Ale czas potraktował mnie tak, jakbym
narodził się w chwili, kiedy trafiłem do przeszłości, choć nadal miałem swoje 27 lat. Teraz
mam 74 lata – wytłumaczył. Zakręciło mi się w głowie. To było niedorzeczne, choć przez
ostatniemiesiącesamwykonywałemrzeczyniemożliwe.
–Iczegoterazodemniechcesz?–zapytałem.Mężczyznauśmiechnąłsięszyderczo.
– Teraz za wszystko zapłacisz. Twoje zdolności nie wzięły się znikąd. Masz je dzięki
mnie!–warknąłwściekle.ChciałemzapytaćJakuba,ojakiejzapłaciemówi,comanamyśli,
alenagleznikłmisprzedoczu.Aprzecieżcałyczaspatrzyłemsięnaniego!Niewiedziałem,
jaktosięstało.Zacząłemsięrozglądaćdookołaiwkońcudojrzałemstaruszka,którywszedł
natorytramwajowe,wprostpodnadjeżdżającytramwaj,itakzginął.
Roztrzęsiony i zaszczuty wróciłem do mieszkania, po którym rzucałem się jak dzikie
zwierzę zamknięte w klatce. Groziło mi niebezpieczeństwo, w dodatku niewiadomego
pochodzenia.Gorzej,bonawetniewiedziałem,jakmógłbymsięprzednimbronić.Jeżeliz
jego powodu Jakub popełnił samobójstwo, to jakże to musiało być straszne! Walczyłem ze
sobą, aby zacząć konstruktywnie myśleć. Musiałem przeanalizować całą sytuację, a w
szczególności słowa Jakuba. Jak to jest możliwe, że dzięki niemu zyskałem te niebywałe
umiejętności?
Niedługopopowrociedodomuzacząłemtracićnadsobąkontrolę.Miałemświadomość,
że ja to ja, że jestem w swoim własnym ciele, ale czułem też obecność kogoś lub czegoś
innego tuż obok. Stało się dla mnie jasne, że to mój koniec, że zaraz umrę. I choć miałem
tegoświadomość,niemogłemnicztymzrobić.Chciałemucieczmieszkania,aleniebyłem
w stanie podejść do drzwi i ich otworzyć. Jakby coś lub ktoś powstrzymywał mnie przed
zrobieniemtego.Apotemjużwiedziałem.Stałemsięofiarączyjeśwyobraźni.Zawszystkim
stałJakub.Toonmniezabijał,powalając,abymzachowałcałkowitąświadomośćwydarzeń,
któremiałymiejsce.
Mijały minuty i godziny. Nic się nie działo, poza tym, że pogrążałem się w coraz
większychodmętachszaleństwa,niemogączrobićabsolutnieniczego.Byłemzamkniętyw
swoimdomu,Jakubniepozwalałmizniegowyjść,zmuszającmniedopanicznegoczekania
na nadejście niewiadomego. Jednocześnie czułem wielką wściekłość na mężczyznę za
sprowadzenie na mnie takich mąk. Niech mu ziemia ciężką będzie! Chciałem, za wszelką
cenęchciałem,żebytoszaleństwodobiegłojużkońca.
W końcu położyłem się w łóżku. To nie była moja wolna wola, tylko ciąg zdarzeń
zapisanychprzezJakuba.Położyłemsięizamknąłemoczy,alewoddalisłyszałemnasilające
się grzmoty wybuchających bomb, wściekły terkot karabinów maszynowych, wrzask
żołnierzy rozrywanych na strzępy przez pociski. Ostatni raz zadrżałem, gotując się na
najgorsze.
Podziękowania:
Agnieszka Kwiatkowska, Marek Grzywacz, Edward Lee, Kornel Kwieciński, Karolina
Kaczkowska.
Spistreści
HonzaVojtíšek–Spokójdomowegoogniska
HonzaVojtíšek–Wostatniejchwili
HonzaVojtíšek–Szkolenie
HonzaVojtíšek–Przyszedł
ShaneMcKenzie–Niedzielnyrosołek
MarcinPiotrowski–Uczta
MaciejKaźmierczak–Padlina
Tomasz„MordumX”Siwiec–AllahuAkbar
AgnieszkaKwiatkowska–Świniobicie
JohnEverson–Klatkakości
MarcinRojek–NawiedzonyCyrk
AgnieszkaPilecka–Poleceniesłużbowe
MarkE.Pocha–PewnegopięknegodniawprzyjaznymBudapeszcie
NorbertGóra–Rytuałprzywrócenia
W.D.Gagliani–Miłośćodpierwszegoużądlenia
Karolina„Mangusta”Kaczkowska–Lewa
ŁukaszRadecki–RycerzGoretham
KrztysztofT.Dąbrowski–Mojeciało?
TenziMoscato–Kanapkizpalcami
MarcinRojek–Zamiećiośmiukrasnoludów
TomaszCzarny–Tabu
RafałChrist–Miłośćboli
MarcinPiotrowski–Uprzejmośćwobecbyłego
DominikDerkacz–Przyjaciel

Podobne dokumenty