Gorefikacje 2.2
Transkrypt
Gorefikacje 2.2
GOREFIKACJE2.2 GOREFIKACJE2.2 Spokójdomowegoogniska–copyright©HonzaVojtisek Wostatniejchwili-copyright©HonzaVojtisek Szkolenie–copyright©HonzaVojtisek Przyszedł–copyright©HonzaVojtisek NiedzielnyRosołek-copyright©ShaneMcKenzie Uczta-copyright©MarcinPiotrowski Padlina-copyright©MaciejKaźmierczak AllahuAkbar-copyright©TomaszSiwiec Świniobicie-copyright©AgnieszkaKwiatkowska KlatkaKości-copyright©JohnEverson NawiedzonyCyrk-copyright©MarcinRojek PolecenieSłużbowe-copyright©AgnieszkaPilecka PięknydzieńwprzyjaznymBudapeszcie-copyright©MarkE.Pocha RytuałPrzywrócenia-copyright©NorbertGóra Miłośćodpierwszegoukąszenia-copyright©W.D.Gagliani Lewa-copyright©KarolinaKaczkowska RycerzGoretham-copyright©ŁukaszRadecki MojeCiało-copyright©KrzysztofT.Dąbrowski KanapkizPalcami-copyright©TenziMoscato ZamiećiOśmiuKrasnoludów-copyright©MarcinRojek Tabu-copyright©TomaszCzarny MiłośćBoli-copyright©RafałChrist Uprzejmośćwobecbyłego-copyright©MarcinPiotrowski Przyjaciel-copyright©DominikDerkacz Tłumaczenia:KarolinaKaczkowska,MarekGrzywacz Redakcjaikorekta:AgnieszkaKwiatkowska,TomaszCzarny Okładka:KornelKwieciński Skład:PawełMateja Pomysłserii:TomaszCzarny WydanieI Wrocław2016 HonzaVojtíšek Spokójdomowegoogniska MójBoże,cojazrobiłem?! W przypływie czerwonego szaleństwa zamknąłem się z żoną i dziećmi w mieszkaniu i zarąbałemichsiekierą.Gdypatrzyłemnakrwawespustoszenie,cośświrnęłomiwgłowie; zawlokłemichkrwaweszczątkidokuchniinaskrajuzałamaniazamknąłemsięwsalonie. Siedzę tu już ze dwie godziny. Jestem jak wahadło – myślę o tym, co zrobiłem, i zastanawiamsię,corobićdalej. Cisza. Zakłócajątylkouporczywepukaniedodrzwisalonu. Taczerwonaplama,wnikającawszczelinępoddrzwiami. HonzaVojtíšek Wostatniejchwili Stałtylkoostatkiemsił.Wpatrywałsięwkiedyśjasną,żółtąścianę,terazzmienionąnie dopoznaniaprzezkrwaweplamy.Nierozpoznawałjużtegomiejsca.Czułból,pulsującyna końcu ręki. Jeszcze przed chwilą miał u niej dwa palce. Wszystkie meble były poprzesuwane,jakbyzamarływdziwnymtańcu. Wrażenie,żektośstoizanim,potwierdziłgłos: –Uwaga,zatobą! Odwróciłsięimachnąłnożem.Atakującyzacharczałiupadłnaziemię. –Wostatniejchwili–powiedziałmężczyznabratu,któryokaleczonyleżałnapodłodze. Rozejrzałsięwokół. –Tymrazemniemalwymknęłosięnamspodkontroli–westchnął. Znówpowiódłwzrokiempopokoju. –Onizawszemusząnamzapaskudzićdomkrwią... HonzaVojtíšek Szkolenie Wpadli, gdy tylko otworzyłem drzwi. Zanim cokolwiek zrobiłem, przywiązali mnie do fotela.Dwóchstało,trzeciukląkłprzedemną–zotworuwkominiarcewystawałpapieros. Wyciągnąłcośzkieszeni.Rozbłysłazapalniczkaiwchwilępóźniejwyleciałyzniejpierwsze iskry.Jeszczebyłemoślepionyichblaskiem,kiedymężczyznaprzytknąłpłomieńdomego przedramienia.Upuściłzapalniczkę.Papierosaugasiłodrugieprzedramię. –Poznałeśróżnicęmiędzypapierosemiogniemzapalniczki.Zapamiętajto,kiedyznów będziesz miał ochotę wcisnąć lekarzowi kit, że twój syn oparzył się od zapalniczki – powiedziałgłos. –Następnymrazempokażemyci,jakwyglądapoślizgnięciesięwwannie–doleciałoz drugiejstrony.Ijużichniebyło. HonzaVojtíšek Przyszedł Gdynaglepojawiłysięrany,byłemprzerażony.Krwaweszramynadłoniach,stopachi rana w boku, w której dało się zanurzyć cały palec. Nie bolało, krwawiłem tylko. Przerażenie zamieniło się w radość. Jestem bliżej do niego, ponownie. Wiara w Nadejście wzrosła.Miałemdowód. I on przyszedł. Wyczołgał się spod łóżka. Wydawał z siebie dziwne dźwięki. Chłonął zapachy. Czoło pokryte bliznami, szarawa, spuchnięta twarz, ubranie w strzępach. Śmierdział.Oparłsięnałokciach,zgniłeustaprzycisnąłdomojegobokuissał.Ssał.Czułem współistnienie. Staliśmy się jednym. Moja egzystencja bez znaczenia zamieniła się w jego moc.Ibyłemszczęśliwy.Boprzyszedł. ShaneMcKenzie Niedzielnyrosołek Chłopak spodziewał się smrodku, tata go ostrzegał. Coś jak jedzenie dla kotów zostawionenasłońcu.Zapachtakintensywnyisłony,żeażzacząłsięślinić. Ale na pewno nie spodziewał się kolczyka, zwisającego pomiędzy nogami babci. Złoto na pewno nie było prawdziwe. Pulsującą, nabiegłą krwią łechtaczkę pokrywała warstwa zieleni,rozprzestrzeniającasięjakalginaotaczającejąsflaczałe,żółtawepłatyskóry. Babcia wtarła w nie zielony osad, używając środkowych i wskazujących palców obu dłoni.Jęcząc,krztusiłasięflegmą.Luźne,pokryteplamkamiciałodyndałopowewnętrznej stroniejejudjakspleśniałeciastonachleb. Dziadekstałobokniej.Paznokciamikciukówprzebijałwrzody,którepokrywałyżołądźi trzonjegopomarszczonegopenisa.Wysmarowałsięcaływypływającąznichmlecznobiałą ropą zmieszaną z krwią. Jądra wisiały mu nisko, jakby jego krocze zrobiono z toffi. Kiedy skończył,złapałobwisłepiersibabci.Masowałje,tupiącnogąwrytmruchówswoichdłoni. Niedzielny rosołek, rodzinna tradycja. Jednak ta niedziela była wyjątkowym dniem dla chłopca. Dniem, w którym miał stać się mężczyzną. Tata powiedział mu, że z tej okazji dostąpizaszczytuwydobyciazbabcibulionu. Kiedy ojciec dał mu kuksańca na szczęście, chłopak ruszył niepewnym krokiem. Zatrzymał się dopiero, gdy jego głowa znalazła się pomiędzy kolanami babci. Pochylił się. Smrodliwamgiełkaskropliłasięnajegoczoleigórnejwardze.Zapachwdarłsiędogardłai dusił go, aż chłopiec poczuł, że treść żołądka podchodzi mu w górę przełyku i za chwilę wyrzygająnakuchennąpodłogę. Aleniemógłbytegozrobić.Zepsułbywtedywszystko. Wystawił język, jak uczył tata, i wepchnął go w ciepły, drżący otwór. Kępka siwych włosówłaskotałagownos.Babciajęczałaisyczała.Zjejustzaczęławypływaćflegma,ale zarazpołknęłajązpowrotem. Chłopakuniósłwzrok.Wdłonidziadkapękłkolejnywrzód,więcstarzeczacząłpocierać wścieklerękąorękę,ażwkońcusięopamiętał.Wydzielinapachniałajakpieczeńwołowa. Wtedy babcia krzyknęła. Sięgnęła w dół, złapała wnuczka za włosy i szarpnęła. Nie przestawał, wpychał w nią rozciągnięty język, czując narastającą wilgoć. Babcia wrzasnęła jeszczegłośniejiniemalgooskalpowała. I nadeszły. Dokładnie tak, jak mówił tata. Rytmiczne eksplozje gorącej, słonej cieczy, przypominającej skażoną wodę morską, pieniącej się jak gazowany napój na jego twarzy. Chłopiecotworzyłszerokousta,pozwalającpłynowispłynąćwdółgardła. –Trzebabędzietoprzyprawić–wyjaśniałwcześniejtata.Nicniedodajepikanteriilepiej niż kwas żołądkowy. Jak tylko ostatnie krople zleciały do przełyku chłopca, ten podszedł spokojnie do garnka pełnego wrzącej wody. Ojciec poklepał syna po plecach, a on wypluł wodospadżółciiejakulatuosiemdziesięciolatki. Dziadekdodałszczyptęsoli,spuszczającsiędonaczynia. Tatawymieszałrosół.Rozszerzonyminozdrzamiwciągnąłjegozapach. –Idealny–powiedział.–Dostołu! MarcinPiotrowski Uczta Jestem smakoszem. Od zawsze kochałem próbować nowych smaków. Żadna potrawa nie wzbudzała we mnie obrzydzenia, jedynie ciekawość. Zaczęło się od testowania wszystkichdańwpobliskichrestauracjach.Odbudekzchińskimżarciemczykebabempo droższe knajpy. Próbowałem również gotować samemu. Na szczęście w dzisiejszych czasach dzięki internetowi można kupić każdy możliwy składnik. Więc samemu robiłem dania,którychniebyłowofercieokolicznychrestauracji.Wyczuliłemkubeczkismakowedo tegostopnia,żewyczuwałemkażdąprzyprawęużytądougotowaniapróbowanegoprzeze mniedania.Potrafiłembezbłędnieokreślićkażdyskładnik. Niestety, po pewnym czasie dostępne jedzenie zaczęło mnie nudzić. Znałem smaki wszystkich rodzajów mięs, każdego z owoców morza. Rozpaczliwie potrzebowałem nowego smaku. Czegoś, co oszołomi moje kubki smakowe. Zacząłem popadać w depresję. Ulubione dotąd potrawy przestały mnie cieszyć. Znalezienie nowego, fascynującego i obezwładniającegodaniastałosięmojąobsesją. Iznównaratunekprzyszedłmiinternet.Natrafiłemnapewnąstronę,zrzeszającąosoby otakichsamychzainteresowaniachjakmoje.Coprawdabyłaanglojęzyczna,alenaszczęście dosyć dobrze znałem ten język. Na stronie znalazłem wiele bardzo ciekawych przepisów, doświadczenia innych smakoszy, kulinarne oceny potraw, o których nawet wcześniej nie słyszałem,znajdalszychzakątkówświata.Jednakmojąuwagęprzykułyartykułydotyczące zwyczajówjedzenialudzkiegomięsa. Zacząłem korespondować z innymi użytkownikami tego forum. Wymienialiśmy się doświadczeniamiiprzepisami.Nareszcieznalazłembratniedusze!Długomusiałemczekać nato,abymiwpełnizaufali.Wkońcujednakzostałomizadanepytanie:„Czyjesteśgotów nanajbardziejniesamowitedania,jakiekiedykolwiekjadłeś?” Byłemgotów. JedenzczłonkówforumbyłPolakiem.MiałnaimięAndrzej.Zobowiązałsięprzysłaćmi najsmakowitszykawałekmięsa,jakiistnieje.Zniecierpliwościączekałemnakuriera.Paczka przyszła już następnego dnia. Kilogramowy kawał uda wraz z przepisem. Wyglądał tak smakowicie,żeodrazuwziąłemsięzagotowanie.Gdypotrawabyłagotowa,usiadłemdo stołu. Byłem tak zdenerwowany, jak nigdy. To na tę chwilę czekałem od wielu tygodni, a nawet miesięcy. Byłem spocony, a dłonie, w których trzymałem sztućce, trzęsły się. Sam zapachbyłniesamowiciezachęcający.Odkroiłemkawałek. Spróbowałem. Nicjużniebyłotakiesamo.Każdeinnedaniestałosiędlamnienudne,potrzebnetylko do zaspokojenia głodu, nie do cieszenia podniebienia. Andrzej co jakiś czas przysyłał mi nowe porcje mięsa. Doskonale wiedziałem, co to za mięso, ale nie miałem pojęcia, skąd je brał. Nie interesowało mnie to. Ważne, że mogłem się rozkoszować tym niesamowitym smakiem. Okazałosię,żeowoforumcorokuorganizujewróżnychpaństwachzjazdy,naktórych trzej najlepsi kucharze przygotowują swoje dania. W tym roku ów zjazd miał się odbyć w Polsce.Niewierzyłemwswojeszczęście.Coprawdadobrzezarabiamibyłobymniestaćna wyjazdzagranicę,alewdomuwszystkosmakujelepiej. Zjazd odbywał się w sąsiednim mieście. Moje podniecenie było ogromne. Cały czas myślałem o tym, jakich pyszności przyjdzie mi spróbować. W hotelu poznałem Andrzeja. Byłjużnatrzechtakichzjazdach.Dania,októrychmiopowiadał,byływręczbajeczne.Mógł godzinamimówićokażdymznich.Wtymrokuwśródkucharzybylijegodwajulubieńcyz poprzednich lat i jeden debiutant. Cały dzień nic nie jedliśmy, żeby móc zmieścić jak najwięcej. Wreszcienadeszłagodzinarozpoczęciauczty.Spotkanieodbywałosięwpiwnicyjednej zpobliskichruder.Zzewnątrztomiejsceniewyglądałozbytzachęcająco.Gdyweszliśmydo środka, szczęka mi opadła. Pokój, w którym się znajdowaliśmy, przypominał wystrojem najlepszerestauracje.Wszyscygościebyliubraniwnajlepszegarnitury,amiędzystolikami przechadzalisięeleganccykelnerzy.ZajęliśmyzAndrzejemmiejsca.Podszedłdonaskelner i podał kartę z drinkami. W ofercie były najlepsze wina, whisky i koniaki, piwa z całego świata i drinki, o których nigdy nie słyszałem. Andrzej zobaczył moją zaskoczoną minę, uśmiechnąłsięirzekł: –Przyzwyczajajsię,tobardzozamożniludzie. Zamówiłem szklankę szkockiej whisky z nieistniejącej już destylarni, a mój kompan kieliszek równie trudno dostępnego wina. Na scenę, która znajdowała się przed stolikami, wszedłwysoki,szczupłymężczyznaposześćdziesiątce. –Witamwaswszystkichnatymwyjątkowymzjeździe!Wszczególnościwitamnowych członków, których mamy aż czterech. Jestem pewien, że nie widzimy się po raz ostatni! Nazywam się Jonathan Wilson i jestem szefem i głównym założycielem naszego forum. Pierwszyrazgościmywtympięknymkraju.PochodzęzAnglii,aleznamwieluPolakówi, przyznam szczerze, zawsze chciałem zwiedzić to państwo. Ale skończmy już tę gadkę i zacznijmyucztę!Nascenęzapraszampierwszegoznaszychkucharzy,panaJosefaLasakaze Słowacji! Na scenę wszedł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna około czterdziestki, uśmiechniętyoduchadoucha. – Daniem, którego spróbujemy, będzie specjalna zupa Josefa. Właśnie dzięki temu przepisowi wygrał dwa lata temu zawody w Danii, organizowane przez jednego z założycielinaszegoforum!Smacznego! Do sali weszli kelnerzy z talerzami. Szybkim i pewnym krokiem podchodzili do stolików.Zupaokazałasięświetniedoprawionąmieszaninąkrwiludzkiejikrowiej.Pływały wniejdużekawałkioczuipokrojonewcześniejgrillowanekobiecepalce.Metalicznysmak klejącej się gorącej krwi w połączeniu z tak różnymi od siebie smakami słonych oczu i miękkiegomięsazpalcówokazałsięstrzałemwdziesiątkę.Tozdecydowaniebyłanajlepsza zupa,jakąwżyciujadłem!Niestety,zanimsięspostrzegłem,mójtalerzbyłpusty.Złapałem zarękęmojegokompanaizapytałem,czymożnaprosićodokładkę. – Oczywiście, że można, ale lepiej się wstrzymaj. To dopiero pierwsze danie, potem będzielepiej!–odpowiedziałuśmiechniętyAndrzej. Cierpliwiezaczekałem,ażwszyscyzjedli.Nascenęznówwszedłnaszgospodarz. – Mam nadzieję, że smakowało. Teraz przywitajcie naszego byłego forumowicza, który obecnie robi prawdziwą furorę swoimi przepisami. Łączy tradycje swojego kraju z nowatorskimpodejściemdokuchni.ZgorącejHiszpanii,RaulIbarrez! Raul był dosyć młody. Miał góra dwadzieścia pięć lat. Zainteresowało mnie to, że zaczynałjakoforumowicz,aterazdoznałzaszczytuzaprezentowaniaswojegodania.Byłem wyjątkowociekawjegopotrawy.Kelnerzyznówweszlidosali.Natalerzuleżałocośolekko jajowatymkształcie,wielkościmałegomelona. –Drodzyprzyjaciele!Jakjużwspomniałnaszgospodarz,sirJonathan,wswojejkuchni łączę hiszpańską tradycję z naszym forumowym stylem. Specjalnie na ten zjazd postanowiłem połączyć najbardziej kontrowersyjną tradycję z mojego państwa z jakże kontrowersyjnymi zwyczajami żywieniowymi, które preferujemy. Corrida plus ludzkie mięso. Niespotykane połączenie. Drodzy bracia i siostry, na talerzu macie bycze jądra faszerowanedelikatnymimózgamisiedmiolatek.Buenprovecho! Umierałem z ciekawości. Nie było łatwo wbić widelec w lekko gumowate mięso jąder. Jadłem już kiedyś bycze genitalia. Nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia. Jednak danie Raulatobyłocośniesamowitego.Gumowateitwardejądraplusdelikatnyisoczystymózg komponowały się idealnie. Andrzej miał rację, żeby nie brać dokładki zupy. Przysmak zaserwowany przez Hiszpana był czymś o wiele lepszym. Wszyscy goście dosłownie pochłonęliswojeporcje.NascenęznówwszedłsirJonathan. – Widzę, że wszystkim smakowało. Dla waszego dobra jednak lepiej, żebyście jeszcze mieli miejsce w żołądkach, bo oto gość specjalny. Gość wyjątkowy. Legenda wśród kucharzy.Wracananaszzjazdpo10latachprzerwy,spowodowanejodsiadkąwwięzieniu. NajlepszyznajlepszychzdalekiejJaponii,YosihiroYamamoto! Japończykbyłjużsporoposześćdziesiątce.Niski,przygarbionyisiwy,alepełenwigoru. Dosaliznówweszlikelnerzy. – Pan Yosihiro przygotował dla nas kawałek ludzkiego jelita, nadziewanego aż siedmioma gatunkami ludzkich pasożytów! Trzy gatunki tasiemców, nicienie oraz ludzkie glisty! Gdy rozciąłem swój kawałek jelita, zapach mnie wręcz powalił. Jeszcze nigdy moje zmysły węchu nie zostały tak bardzo pobudzone. Aż zakręciło mi się w głowie. Łzy napłynęłydooczu.Dosłowniecałysiętrząsłem.Odciąłemkawałekispróbowałem.Każdyz pasożytów miał inną budowę, zupełnie inaczej smakował. Jelito również przesiąkło całą mozaiką tych aromatów. Moje kubeczki smakowe oszalały! Wręcz zwariowały! Nigdy czegośtakiegonieczułem.Todaniedosłownieuzależniało.Pochłonąłemjewmgnieniuoka izażądałemdokładki.Niejajeden.Wszyscywstawaliiwołalikelnerów. – Drodzy państwo, niestety niektóre z pasożytów użytych do produkcji tego dania są bardzorzadkieitrudnodostępne,więcniemamywięcej! Gdy usłyszeliśmy to zdanie sir Jonathana, wpadliśmy w szał. Każdy chciał więcej i więcej. Ludzie zaczęli się na siebie rzucać. Ja sam rzuciłem się na Andrzeja, który był najbliżej.Wbiłemmunóżwbrzuch.Wyjąłemjelitaizacząłemjepożerać.Niektórzyuciekali, inni – jak ja – pożerali współtowarzyszy. Sir Jonathan uciekł, ale Yosihiro nie ruszył się z miejsca. Stał i patrzył się na tę masakrę z szerokim uśmiechem. Czuł satysfakcję. Zrozumiałem,żewłaśnietegochciał.Uświadomiłnam,żenieróżnimysięodzwierząt,aon itacyjakonmająnadnamiwładzę.Żejestnaszymtreseremipanem. MaciejKaźmierczak Padlina Sekretarka ubrana w biały, naznaczony plamą po kawie płaszcz przyniosła do mojego gabinetuzwiniętą,skórzanąobrożę,którąrzuciłaminabiurko.Nawetniezapukała.Weszła ordynarnie, jak do siebie, słowem się nie odezwała i po chwili wyszła. Na twarzy miała maskę obojętności, co mogłoby wyglądać nawet komicznie, mógłbym się nawet zaśmiać, gdybytylkokobietanierobiłamichlewunaoczachosobypostronnej. A był nią nierozgarnięty mężczyzna, w zasadzie jeszcze chłopak. Miał dwadzieścia czterylata,małoznaczącypapierekzestudiówidoświadczenie,zktórymprzyjętobygo,ale w warzywniaku. Aczkolwiek może i znalazłoby się dla niego miejsce u nas, nie byliśmy specjalnie wymagający. Poza tym miał dobre nazwisko, jeden z tych "na górze" nosił takie samo,leczniedostałemżadnejinformacji,żektośzrodzinymasiędonaszgłosić. Wpatrywał się we mnie oczyma maski wyrażającej pewność siebie, ale bez zbędnej przesady. – Miałem dziś naprawdę dziwny sen – powiedziałem, wyglądając przez okno. On też spoglądałprzeznie,choćsiedziałzbytdaleko,abymócdostrzeckolejkę,ciągnącąsięustóp budynku. Widział co najwyżej wyższe piętra stojących obok bloków i zachodzące za nimi słońce,wypełniającetęczęśćświatacorazciemniejszymibarwami. –Naprawdę?–zagadnął,gdyzamilkłemnakilkasekund. –Tak...–Westchnąłem.–Leżałemsobienałące.Nacieleczułemdelikatniekłującątrawę, którejzieleńotaczałamniezkażdejstrony.Wpatrywałemsięwbłękitne,bezchmurneniebo. Gryzłem zieloną łodyżkę, wysysając z niej niedobry sok, który w dziwny sposób mi smakował. –Trawamaprzyjemnysmak. –Tobyłtylkosen...–powiedziałem,conijakmiałosiędojegowtrącenia.–Leżałemsobie tak i leżałem, aż w pewnym momencie usłyszałem odległy, lecz coraz bliższy stukot. Nasłuchiwałem, ale nie podnosiłem się. Uczyniłem to dopiero, gdy w polu widzenia pojawiłysiędwieowce.Jednaczarna,drugabiała–pochylałysięnademnąiwpatrywałysię prostowoczy. Kolejka pod budynkiem poruszyła się, ludzie zaczęli powoli iść przed siebie. Niknęli gdzieś w oddali, nie byłem w stanie dostrzec, co było ich celem. Na chwilę zawiesiłem wzrok na trzech osobach – parze młodych ludzi, o ile dobrze widziałem z tej odległości, którzytrzymalisięzaręce,orazmężczyźnie,idącemuzanimi.Miałdługiewłosyimaskę, zwieńczoną koroną cierniową. Wyciągał dłoń w stronę młodych, lecz wahał się przed dotknięciemktóregośznich.Wkońcuzdecydowałsięnamuśnięcieramieniadziewczyny. Ta odwróciła się, po chwili jej partner zrobił to samo. Odezwała się, ten za nimi też coś powiedział,przyczymwskazałnaludziprzednim,apotemwprostnamnie. Spojrzeli w okno, dostrzegli mnie. Kiwnąłem im głową, ci odpowiedzieli tym samym i dalejszlijużwmilczeniu.Odprowadziłemichwzrokiemażdowęgłabudynku,zaktórym zniknęli,idopierowtedykontynuowałemopowieść. – Owce patrzyły się na mnie, a ja nie wiedziałem, na której mam zawiesić wzrok. Obie miałymaskiprzedstawiająceludzkierysy.Biała–zdenerwowanegomężczyzny,aczarna– uśmiechniętejkobiety.Patrzyliśmytaknasiebie,jajużwstałem,potemjednakuklęknąłem, żebybyćnaichpoziomie.Oneprzybliżyłysię.Korciłomnie,żebyzerwaćktórejśmaskę. –Jakto? Opowiadałemdalej,nieodrywającwzrokuodkolejki: – Złapałem oburącz za maskę czarnej i pociągnąłem. Trzymałem ją w dłoni, lecz owca całyczasmiałatakąsamąnasobie.Odrzuciłemmaskę,złapałemponowniezatęnaciągniętą na łeb zwierzęcia i tym razem delikatnie ją zdjąłem. Pod spodem natychmiast pojawiła się kolejna, taka sama – równie gruba, na kilka centymetrów. Było ich jeszcze wiele, nie wiedziałem,jakonesiętammieszczą,niewydłużająckolejnymiwarstwamiowczegopyska. Za mną leżała już sterta masek. Nie miało to sensu. Spróbowałem z białą, byłem przygotowanynatensamefekt,leczokazałosię,żepodspodemniemakolejnychmasek,a zwykłyowczypysk.Aconajlepsze–czarny,choćzwierzębyłobiałe. –Tobardzodziwne–skomentowałmójrozmówca,gdyzorientowałsię,żeskończyłem. –Nie,właśniewcalenie. –Naprawdę? –Tak.Tozupełnieniedziwne.Przecieżwiadomejest,żebiałychowiecniema.Musiała zostaćpomalowana,gdyjużmiałamaskę.Ktoś,ktotozrobił,byłraczejleniem. –Takpanuważa? –Oczywiście. Milczeliśmy chwilę. Kolejka jakoś szybko się przemieszczała, znacznie szybciej od rozlewającej się po ulicy kałuży krwi, płynącej zapewne skądś, gdzie musiał się kończyć pochódtychwszystkichludzi. –Apanu?–Spojrzałemnaniegoprzelotnie. –Słucham? –Copanusiędziśśniło? –Mnie?...–zastanowiłsię.–Ach,tak!Śniłomisię,że... Wybałuszyłemoczyidelikatnierozwarłemusta,podnoszącprzytymbrew.Zamilkłna tenwidok. –Chwilka,boniedokońcarozumiem–pantuprzyszedłnapogaduchyczynarozmowę opracę?–Patrzyłemnaniegokarcącymwzrokiem. –Ale...sampanpytałprzecież. –Tak,pytam–przyszedłpannapogaduchy? –Nie,ale... – To po jaką cholerę chce mi pan opowiedzieć swój sen? No po co? – Zanim zdążył powtórzyć:"Alesampanpytał",kontynuowałem:–Panie,idźpanjużstądiniezabierajmi czasu. Chłopakowizakręciłasięłzawoku. –Idźpanstąd! Wyszedł,agdyzamknąłzasobądrzwi,wtejsamejchwilistojącaobokszafaotworzyła się.Wyszłazniejczarnaowcazbiałympyskiem.Wzębachtrzymałamaskę,którąrzuciłami pod nogi. Ta upadła wypukłą częścią do góry, dzięki czemu bez problemu ją złamałem, jedynienaciskającnogą,nawetniepatrząc,coprzedstawia. Wyjrzałem przez okno. Słońce schowało się już za horyzontem. Na tle pobliskiego budynkuprzeleciałdużyptak.Chybasęp.Trzymałwdziobiecoś,zczegoskapywałakrew. Wpewnymmomenciewypuściłto–upadłopochwilinaasfalt,rozbryzgującsię,jakbybyło tworemzbłota. Kolejkijużniebyło. Wziąłem z biurka obrożę, którą przyniosła sekretarka, i założyłem ją owcy. Nie protestowała. *** Jak zwykle wyszedłem z pracy ostatni, gdy było już strasznie ciemno. W zasadzie nie pamiętałem,abykiedykolwieknocbyłatakamroczna.Wydawałosię,jakbybyłagęstszai... –pociągnąłemnosem–nawetjakbyjakośpachniała,czywręcz–przystanąłemnaostatnim stopniu schodów prowadzących do biura i chwilę pooddychałem nosem – wręcz śmierdziała,jakąśzgnilizną,rozkładem. W polu widzenia nie dostrzegałem żadnego człowieka, choć zawsze przechodziła tędy choćjednaosoba.Jedyniewgórzecoślatało,znówsęp.Zastanawiałemsię,skądwłaściwie wzięłysięwmieścieteptaki. Dla pozorów normalności ruszyłem w stronę domu. Za biurowcem, w którym pracowałem,odbiłemwlewo,żebyzachwilęzagłębićsięwwąskieuliczki,którychchodnik miał może metr szerokości. Tam również nie napotkałem nikogo, żadnej żywej duszy. Doszedłem do niewielkiego placu, gdzie jeszcze niedawno tłoczyli się ludzie w kolejce. Terazjednakniebyłoponiejśladu,niebyłorównieżkałużykrwi,dostrzegalnejwcześniejz oknawmoimbiurze.Wzasadzienapewnoniebyłatokrew,ktośzainteresowałbysięnią, rozgonionoby ludzi albo oni sami od razu by uciekli. Musiała to być jakaś inna, zwykła substancja,którasięrozlała,niezwracającnasiebieszczególnejuwagi. Chociaż... Przystanąłem,widząc,żewrowkachmiędzykocimiłbamipokrywającymiplacsnułysię jakieś ciemne żyłki. Ukucnąłem, próbując rozpoznać, co to jest. Nie była to jednak krew, a dziwna, ciemna mgiełka, sunąca cienkimi strużkami między kamieniami. Dotknąłem jej palcem,poczułemjakbyukłucie,atarozdzieliłasięnadwieczęści,terazznacznieokazalsze, płynącepopowierzchnikocichłbówipowoliwznoszącesięwpowietrze,jakbymójdotyk sprawił,iżmgiełkastałasięzarazemgęstszailżejsza. W końcu dotarła do mojej twarzy, poczułem jej smród. Ohydne połączenie zapachów, które wyczułem tuż po wyjściu z budynku. Śmierć, zgnilizna i rozkład. Tym właśnie śmierdziało miasto, które opanowała dziwna mgła, sunąca, jak teraz dostrzegłem, po wszystkichzagłębieniachwplacuiścianachbudynków. Ruszyłem przed siebie, chcąc znaleźć jej źródło, lecz ona była wszędzie. Jedynie w jednymmiejscudostrzegłem,żenapływastrumieniemgdzieśzulicypoprawej.Poszedłem tam. Na zakręcie, oświetlanym przez blask księżyca przyklejonego do czarnego nieba, spoczywało ciało, od którego ciągnęła czerń. Kobieta, ułożona na plecach, z rozrzuconymi wokółgłowywłosami,jakbyleżaławwodzie,anienazimnymchodniku.Podszedłembliżej i nachyliłem się nad maską, która zakrywała twarz. Była to maska uśmiechniętej dziewczyny, może dwudziestoletniej. Różowe policzki, czerwone usta, duże, niebieskie oczy,wpatrzoneterazwemnie. Nie mogłem tego pojąć. Ludzie nosili maski, zamiast prezentować swoją prawdziwą twarz.Zakładalitakie,jakieimdanegodniaodpowiadały.Byćmożetadziewczynazginęła właśniedlatego,żeprzywdziałaobliczeczłowieka,którymzapewnewcaleniebyła. Sprawdziłempuls.Niestety... Jejciałośmierdziało.Rozkładałosięjuż,gniło. Pochyliłemsięnadniąjeszczeniżej.Złapałemzabrzegmaski,pociągnąłem,lecztabyła jakby przyklejona do twarzy. Spróbowałem odszukać uchwyty, ale nie było ich. Wtedy pociągnąłemzcałejsiły.Takmocno,iżoderwawszymaskę,upadłemnaplecy.Usłyszałem dźwięk oddzielającej się skóry od czaszki. Zamknąłem oczy, obawiałem się spojrzeć na wnętrze maski, ale jednocześnie nie chciałem jej odrzucać. Może po minucie w końcu odważyłemsięnaniąspojrzeć–oblepionabyłaposzarpaną,przegniłą,zakrwawionąskórą, zkawałkamimięsawniektórychfragmentach.Przydolnymotworzedostrzegłemwyrwane usta.Odrzuciłemjąizwymiotowałem.Doczołgałemsiępodścianęidłuższąchwilęjedynie głębokooddychałem. Podnoszącsięwkońcu,mimowolniespojrzałemnaobdartątwarz,leczzamiastzalanej krwią czaszki dostrzegłem niby-miskę, wypełnioną gnijącym mięsem, po którym pełzały oślizgłerobaki,czerwie,zjadającezielonąmasę,trawiąceją,srająceiznówpochłaniająceto, cowydaliły.Gdytakpatrzyłem,kilkazgrubszychlarwobróciłosięwmojąstronę,ichoćnie posiadały głów, czułem na sobie ich wzrok, niemal słyszałem, jak szczękają żuwaczkami, mielącgnijącąpapkę,gotującsiędoskokunamnie,choćniewiedziałem,czemujamiałbym imsmakować. Przecieżja...nie... Czułem, jakby coś zaczęło zgniatać mi pierś. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że wstrzymuję oddech. Łapczywie zaciągnąłem się teraz jeszcze bardziej śmierdzącym powietrzem. Jedna z larw skoczyła, wczepiła się w moją szyję. Wrzasnąłem, jednak silnym uderzeniemrękizdołałemjązabić,tymsamymrozbryzgującjejciepłąiklejącąsięzawartość nasiebie. Rzuciłemsięzpowrotem,gnającnazłamaniekarku. Wypadłem na plac, lecz tam czekały mnie jeszcze gorsze rzeczy. Wszędzie walały się ludzkie ciała – śmierdzące, rozkładające się, wydzielające czarną mgłę, unoszącą się teraz wysoko, tworzącą nad moją głową kłębowisko niby-burzowych chmur. Każde ciało miało przyczepioną maskę, przedstawiającą oblicze uśmiechnięte, zadowolone. Wśród nich dostrzegłem tę pewną siebie twarz chłopaka, z którym jeszcze niedawno rozmawiałem. Dalejmojąsekretarkę,kolegęzpracy,sąsiada.Obokniegoleżałpies,zktórymnigdysięnie rozstawał.Zwierzęjakojedynewyglądałonormalnie,cowobliczucałejmasakrywydawało sięabsurdalne.Nieśmierdziało,niczsiebieniewydzielało,aconajważniejsze–niemiało naciągniętej na pysk maski. Zdawało mi się, że się uśmiecha, miało zamknięte oczy, jakby jedyniespało.Amoże?… Niechciałemsprawdzać. Zatoodważyłemsięoderwaćmaskęztwarzysąsiada. GNIJĄCEMIĘSO. Omijając ciała, wbiegłem do bocznej uliczki. Tam znalazłem rozkrzyżowanego mężczyznę, przybitego do ściany. Jezusa, naszego Pana, do którego modliliśmy się codziennie, co chwila, do którego my wszyscy modliliśmy się każdym naszym oddechem. Jegomaskawykrzywionabyławbóluicierpieniu,atworzyłyjątysiącespasionychmuch, srającychjajaminaprawiejużogołoconązeskóryczaszkę,niemalzupełniewyjedzoną,lecz śmierdzącąznacznieintensywniejniżwszystkieinneciałaspoczywającenaplacu. Zastanowiłem się chwilę, czy powinienem odgonić tę mięsożerną zgraję czy jednak pozwolićjejdalejpochłaniaćświęteciało. Ale...czyżmuchyteżniezasługująnaświętość?Wczymmyjesteśmyodnichlepsi,że jakojedynimielibyśmyspożywaćciałoikrew?Czytelatająceścierwasąbardziejcuchnące odnassamych? UstaPanawykrzywiłysięwobleśnymuśmiechu.Takaodpowiedźmiwystarczyła. Usłyszałemtrzaskłamanychkości. Nad placem zaczęły krążyć sępy. Dziesiątki olbrzymich sępów, które raz po raz nurkowały w powietrzu, łapały za ciała i odrywały kończyny, posilając się potem nimi na dachachbudynków. Sępy nie miały masek. Bolało mnie to, wolałbym, żeby to one się nimi ozdabiały, a nie wszyscy ci ludzie. Wszyscy, których spotkałem w swoim życiu, których kochałem, szanowałemalbonawetpotrzebowałem,boterazokazywałosię,żeniktznichniebyłwart mojejuwagi. Uciekłem.Abydotrzećdodomu,musiałbymprzejśćprzezplac,leczchciałemgoobejść. Minąłembudynek,wktórympracowałem,jednakkilkakrokówdalejzatrzymałmnierząd kolejnych ciał, leżących jakby w kolejce do czegoś. Podniosłem na chwilę wzrok i dostrzegłem,żewmoimbiurzepalisięświatło.Wokniektośstał,patrzyłsięnamnie,obok niegoznajdowałasięowca,opierającasięoparapetprzednimiłapami. Postaćpomachaładomnie,wtejsamejdłonitrzymająckoniecsmyczy. Dostrzegłem,żeniemamaski. Dotknąłem swojej twarzy. Miękka, ciepła skóra, uginająca się pod naciskiem palców. Ugryzłem dolną wargę – zabolało. Palcami macałem jamę ustną, chcąc znaleźć łączenie międzymaskąaprawdziwątwarzą,leczniebyłogo. Oparłemsięościanę. Nad placem cały czas krążyły sępy. Jeden z nich w pewnym momencie odbił w bok i zacząłkołowaćnademną,trzymającwdziobiecoś,cowpewnymmomencieupuścił. Maska. Upadła tuż przede mną, wypukłą częścią do dołu. Wahałem się, lecz w końcu podszedłemdoniejiwziąłemjądoręki.Mojerysytwarzy,mojaobawa,mójstrach. Ręce mi się ugięły, same chciały nałożyć maskę na twarz, lecz zanim poczułem dotyk twardego tworzywa na skórze, stanął przede mną nasz król, pan i władca – wielki ptak, sprawującypieczęnadnamiwszystkimi,choćniktznasdotejporyniezdawałsobieztego sprawy. –Corobisz?–spytałijednocześnie,nieczekającnaodpowiedź,wyciągnąłwmojąstronę skrzydłoiwytrąciłmizdłonimaskę.–Corobisz?!–powtórzyłostrzej,ajaniewiedziałem, comammuodpowiedzieć. –Nierozumiem. –Niktzwasnierozumie.Nierozumiał–poprawiłsię. –Czego? Ptak zbliżył się, dziobem złapał za moje ucho i pociągnął. Zdarł mi skórę, lecz nie poczułembólu,usłyszałemjedynienieprzyjemnyodgłos. Spojrzałemwoczysępa.Widziałemswojeodbicie.Widziałemswojąmaskę,zktórejten właśnieściągnąłzewnętrznąpowłokę. – Padlina! – zaskrzeczał przeciągle, wzlatując delikatnie i uderzając mnie szponami. Upadłem na ziemię, moja maska potoczyła się po ulicy. Zacząłem tracić wzrok, czułem okropne pieczenie twarzy, swędziała mnie, lecz dotykając jej, jedynie rwałem przegniłe mięśnie,żyły,odrywałemkolejnefragmentyskóry,którepozostałynazepsutejtwarzy. Śmierdziałem. –JAKPADLINA!–zaskrzeczałsępgdzieśzgóry,poczymzanurkowałwmojąstronę. Niestety,niepragnąłjedyniewątroby. *** –Potemśniłomisię,żeodzyskałemwzrok,alebyłemwzupełnieinnymmiejscu.Tobyło coś jakby... cmentarzysko. Cmentarzysko tych wszystkich przegniłych padlin, z którego ja siępodniosłem.Wyrwałemsięzmrokówśmierciipowróciłemdożywych,choć...żywymi niebylici,którzypowinni.Czyraczej–chciałbym,żebytobyłyjakieśnormalneosobniki. –Ludzie? –Nieprzesadzajmy.Ale... –Ale? –Tobyłyowce.Znówteowce. –Znówteowce–powtórzyłzironiąiuśmiechem. – Na tych wszystkich trupach rosła trawa – bujna i zielona. One ją wpieprzały. Wpierdalały ją i potem srały, ich gówna spadały na wyżarte przez robaki czaszki, potem rosłynanichkolejneźdźbła,którychsobieowcenieżałowały.Żarłynaswszystkich–nasze ciałainaszedusze,jakbytowszystkobyłojednymwielkimgównem! –Padliną! Zaśmiałemsię,leczpochwiliuśmiechspełzłmiztwarzy.Dopomieszczeniaznówbez pukaniaweszłasekretarka,przyniosłajakiśkwiatekdoniczkowy,którypostawiłanamoim biurku. Potemwyszłabezsłowa. –Niezłemasztesny. –Prawda? –Alejateżmiałemciekawysen,aczkolwiekniejestontakniezwykłyjaktwój.Niejest odkrywczyanipowalający.Zwykły.Najzwyczajniejszywświecie. –Acocisięśniło? Podrapałsiępopoliczku,całyczaspatrzącnamnieprzenikliwymwzrokiem. –Cóż...Śniłosię,żetowszystkojestprawdą. Spojrzałemnaniegozukosa,mrużącoczy.Znówzaśmiałemsięsmutno,aletymrazem uśmiech spełzł mi z twarzy jeszcze szybciej, jakby miliard czerwi nagle wygryzł mi go od środka,przeżuwającsmakowitąskóręwniesamowitymtempie. Naszczęściesmyczyniemogłybyprzegryźć... On też się jedynie uśmiechnął, urwał przyniesionemu przez sekretarkę kwiatkowi gałązkę,przeżułją,poczymgłośnozabeczał. Tomasz„MordumX”Siwiec AllahuAkbar ...zabijajcieich,gdziekolwiekichspotkacie... Koran2:191 Tojestdziwne,niezwykłeiinteresującemiejsce. Wszyscyludziesąobłąkani. Innezwierzętateżsąobłąkane. Ziemiajestobłąkana. Samanaturajestobłąkana. MarkTwain,„Listyzziemi” ListSzatana Cwaniakiitchórze,dlaczegonieobrażacieAllahaalbokoranu? ForumOnet Ahmed Mudżaharr przekroczył granicę Polski dzięki programowi Ewy Kopacz, który oferował pomoc ludziom dotkniętym okrucieństwami wojny. Sytuacja Ahmeda nie wymagała ucieczki z Syrii, jednak w porozumieniu z szefostwem oddziału ISIS, w którym zajmował się dekapitacją zdrajców, ustalono, że to będzie jego tak zwana święta misja. W strukturach ISIS dokładnie monitorowano sytuację oraz nastroje społeczne państw, które zdecydowałysięnapomocimigrantom.Polskaodstawałaodnormy,wktórejzotwartymi ramionamiwitanouchodźców. Na jednym z dokumentów infiltrujących docelowe państwa imigracyjne zrobiono adnotację, że Polska jest krajem niezbyt ufnym, mało tolerancyjnym wobec przybyszów ze wschodu oraz wrogo nastawionym do jedynej, świętej religii, jaką jest islam. W Polsce dominowałochrześcijaństwo,aledowódcaoddziałustwierdził,żetotylkokwestiaczasu,aż napolskiejziemizakorzenisięislamskąprawdę,aPolacypochylączołaprzedprawdziwym bogiem,którymoczywiściejestAllah.AhmedmiałbyćdlaPolakówwłaśnietakimboskim ostrzeżeniem,którenietylkowywołałobyunichrespekt,aletakżezmusiłoichdopokory. Bardzo sprawnie pomagano terroryście wniknąć w tłumy uciekających imigrantów. Postarano się, aby mógł on swobodnie przekroczyć polską granicę i zostać przyjęty jako uchodźca. Ahmed otrzymał szczegółowe instrukcje, w jaki sposób ma się kontaktować z innymi terrorystami przebywającymi w Polsce. To oni mieli zaopatrzyć go w broń i materiały wybuchowe. Akt terroru, który postanowił przeprowadzić Ahmed, musiał mieć potworną siłę oddziaływania, dlatego precyzyjnie wybrano miejsce ataku. Nikt nie wyobrażałsobiewiększejtragediiniżcierpieniezadanedzieciomorazichrodzicom.Dlatego jednogłośnie ustalono, że Ahmed ma sterroryzować jedno z przedszkoli, przekazać treść ostrzeżenia i wysadzić się z kilkuletnimi bezbożnikami. Taki był plan. To była jego święta misja. Ahmed został umieszczony wraz z innymi uchodźcami w jednym z ośrodków, przygotowanychpodichpobytwPolsce.Musiałdziałaćbardzoostrożnieorazniezdradzić żadnych oznak powiązania z ISIS, także przed współtowarzyszami. Ci dezerterzy, jak to zwykłmawiaćouchodźcach,równieżbylidlaniegoprzeszkodą.Ktośmógłgorozpoznaći przekazaćinformacjęnajegotematpolskimsłużbom. Ośrodkiimigracyjnebyłybardzosłabostrzeżone.Wymknięciesięnocąnamiasto niestanowiłożadnegoproblemu.Towłaśniepodczasjednejztakichwędrówek,gdyzbierał wywiadnatematswojejmisji,zbliżyłsiędoniegopewienmężczyzna.Jegopierwszychpięć słówmiałobyćkluczemdoidentyfikacji„swojego”człowieka.Słowazostałypotwierdzone, a Ahmed otrzymał szczegółowe informację, gdzie będzie mógł zaopatrzyć się w broń oraz materiaływybuchowe. –Towielkarzecz,bracie–powiedziałmężczyzna,ściskającAhmedowidłoń.–Wszystko kuchwaleAllaha. – Już za kilka tygodni stanę po jego prawicy – odparł Ahmed. – On będzie wiedział, bracie,żepomogłeśmiszerzyćnasząwiarę. AllahuAkbar... Kiedy mężczyźni rozstali się i każdy z nich poszedł w inną stronę, zza rogu ulicy wychynęła kobieta niskiego wzrostu. Chwilę wcześniej wpatrywała się w rozmawiających mężczyzn. Znała ich bardzo dobrze. Szczególnie ich twarde pięści i bezlitosne poglądy. Doskonale pamiętała, kiedy bojownicy ISIS, w tym Ahmed Mudżaharr, napadli na ich wioskę,mordującjejmężaidzieci.Bezpodstawnieoskarżonojąoprostytucję.Taknaprawdę niemiałaztymnicwspólnego,aletamnieliczyłasięprawda.Religiawymagałaofiar.Tak jakwszędzieindziejnaświecie. Ocalałatylkodlatego,żeprzeztrzydniudawałamartwą,leżącnieruchomowkałużach krwi swojej rodziny. Bojownicy pobili ją bardzo dotkliwie, a następnie zgwałcił ją każdy żołnierzznajdującysięwewiosce.Gwałconojąnawetwówczas,kiedyniedawałażadnych oznak życia, a zakrwawione łono oraz rozerwany odbyt wyrzucał z siebie resztki kału pomieszanego ze zmaltretowanymi wnętrznościami. Po kilku dniach odnaleziono ją nieprzytomną,alewostatniejchwilizdołanouratowaćjejżycie.Kiedypokilkumiesiącach gojenia się ran, tylko tych fizycznych (psychiczne nie zagoją się nigdy), stanęła na nogi, postanowiła uciec z kraju w poszukiwaniu lepszego życia. Los chciał, że trafiła do Polski. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła Ahmeda Mudżaharra na odprawie dla imigrantów, pomyślała,żechybapostradałazmysły.Czyżbydemonyislamskichdiabłówpostanowiłyją odszukać nawet tutaj? Potem jednak zrozumiała, że Ahmed przybył tu w zupełnie innym celuniżona.Cowięcej–nawetjejnierozpoznał.Nicdziwnego.Takwielesięzmieniło. Postanowiła śledzić mężczyznę, który spotkał się z Ahmedem. Wędrówka nie trwała zbytdługo.Mieszkałcałkiemniedaleko,bozaledwiedwieprzecznicedalej.Zauważyła,jak wchodzi do jednego z bloków, a po kilku chwilach dostrzegła, że zapala się światło w mieszkaniunaparterze.Przezokołogodzinępróbowaławypatrzyć,czymężczyznamieszka sam.Pokrótkimnamyślezdecydowałasięodwiedzić„dawnegoznajomego”.Terazjużnie miałanicdostracenia. Zapukała delikatnie do drzwi, jednocześnie wyjmując z torebki kilkukilogramowy młotek.Zauważyła,żektośpatrzyprzezjudasza,alekiedymężczyznaotworzył,wiedziała, że nie dostrzegł w niej żadnego zagrożenia. Miała tylko nadzieję, że nikt ze wścibskich sąsiadów nie gapi się akurat przez wizjer. Potężny cios w czaszkę przywitał mężczyznę, a tenrunąłdotyłunapodłogę.Kobietazamknęładrzwi,uważnierozglądającsię,czyabyna pewno są tutaj sami. Teren był czysty. Poszukała w mieszkaniu jakichś starych szmat. Związała facetowi ręce, zakneblowała usta i spokojnie czekała, aż jej dawny oprawca się obudzi. Nastąpiło to około północy. Z trudem otwarł jedno nieuszkodzone oko. Drugie spuchłooduderzeniamłotkiem. –Pamiętaszmnie?–zaczęładelikatnymtonem.–Pamiętasz,comizrobiłeś? Mężczyzna wybałuszył oko ze zdziwienia. Po jego minie było widać, że coś sobie przypomina. –Słuchaj.Niemamyzbytwieleczasu,apotrzebujęodciebieinformacji. Kobieta sięgnęła dłonią do stolika obok i chwyciła kombinerki. Następnie przyłożyła je dokroczamężczyzny,lekkościskającjegojądro.Zradościąobserwowała,jakwielkiekrople potuściekająmuzzakrwawionegoczoła. –Zapytamtylkoraz.CokombinujeciezAhmedem?Cochceciezrobić? Facettrząsłsięjakosika,toteżkobietawyjęłamuzustszmacianyknebel. –Gównocipowiem–syknąłisplunąłjejwtwarz. Kombinerkizacisnęłysięmocniej. Mężczyzna zawył, ale potężny cios młotkiem w zęby sprawił, że odechciało mu się wrzeszczeć. –Coplanujeciezrobić? Oczywzakrwawionejtwarzyspojrzałynakobietę.Widaćbyłownichzarównostrach, jakideterminację. Kombinerkizacisnęłysięnadrugimjądrze – Dość kurw... cha… – Zaczął seplenić, wypluwając kolejne porcje krwawej śliny. – Ahmedmasięwypieodoliccwpowietserazemzdzeciakamizpseckola… –Któregoikiedy? –SamoąodowewssentrumWarssawy...Dokładniezacterytyhodnie… –Nowidzisz.Bardzodziękuję. Kombinerkizacisnęłysięcałkowicie. Gęsta, kleista breja z jądra zachlapała podłogę oraz nogi mężczyzny. Facetem targały wstrząsy i wył jak prosię, zatem kobieta włożyła mu kombinerki w przełyk i najpierw zmiażdżyła, a następnie jednym zamaszystym ruchem wyrwała język. Krwawy ochłap upadł obok jej stopy. Czuła się w pełni usatysfakcjonowana, patrząc na tego zdychającego gnoja.Postanowiła,żezaczekajeszczechwilę,ażtenknurwykrwawisięnaśmierć,apotem zajmiesięAhmedem. Czterytygodniepóźniej Ahmed starał się wtopić w tłum. Przemierzał ulice Warszawy naszpikowany materiałami wybuchowymi. W lewej kieszeni bojówek znajdował się zapalnik. Wystarczy jedno kliknięcie i stolica zadrży w posadach. Ahmed był bardzo szczęśliwy, że to jemu właśnie przypadł zaszczyt poświęcenia się Allahowi. W swoim państwie będą go wspominać jako męczennika i bohatera. Już na samą myśl jego kutas wydłużał się i przeszkadzał w marszu do przedszkola. Plan był taki, że po prostu wejdzie tam jak do siebie, porwie na ręce pierwszego lepszego dzieciaka, a potem zabarykaduje się z resztą i ogłosi światu swoje przesłanie. Polacy mają się bać. Poczeka na prasę i telewizję. Wybuch musiwidziećiodczućjaknajwięcejludzi. Śmiało ominął małą, kolorową furtkę, którą przedszkolaki udekorowały drewnianymi motylkami,iskierowałsięprostodogłównegowejścia.Drzwiniebyłyzamknięte. – Chwała Allahowi – wyszeptał pod nosem, przedzierając się przez słabo oświetlony korytarz.Miałzamiarwedrzećsiędopierwszejlepszejklasy,alejakiśżeńskigłoszawołałz tyłu: –Czekaliśmynaciebie,Ahmed! Odwróciłsięipoczułmocnełupnięciewczaszkę.Jegoświatogarnęłyciemnościisilny, pulsujący ból. Zanim zemdlał, zdołał jeszcze wychwycić czyjeś głosy. Dużo głosów. Zupełniejakbyobokniegoznajdowałsięsporytłumludzi. Ciemność. Obudziłgonietylkopotwornybólczaszki,aletakżeniemiłosiernysmród.Jeszczezanim otworzył oczy, zdał sobie sprawę, że to zwierzęce odchody. Trudno było jednoznacznie stwierdzić, od jakiego zwierzęcia pochodzą, ale odór był tak duszący, że w jednej chwili żołądekpodskoczyłmudogardła.Kiedysięocknął,dotarłodoniego,żejestzupełnienagi. Jego zmarznięte ciało leżało w śmierdzących odchodach i umorusanej słomie. Niemal wrzasnął,kiedyzorientowałsię,żeotaczajągodziesiątkirozwrzeszczanychświń.Tohańba dla muzułmanina. Dopiero kiedy chciał się poderwać z ziemi, dostrzegł zardzewiałe łańcuchy na nadgarstkach, stopach i szyi. Był zupełnie zdezorientowany. Nie miał pojęcia, cosięstało.Czytopiekło? Wyprostował się, otarł z twarzy świński kał i zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Po przeciwnej stronie chlewu stało kilkudziesięciu ludzi. Wpatrywali się w jego zhańbione obliczewzrokiempełnympogardyinienawiści. –Kimjesteście?Comirobicie?–wybełkotałwyschniętymiwargami. Przedtłumwyszłakobietawburcenatwarzy.AkiedyjejoczyspoczęłynaAhmedzie, ten mógł przysiąc, że już kiedyś się w nie wpatrywał. Kobieta zdjęła burkę i cisnęła ją w świńskie odchody. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, na kogo patrzy. Znał tę kobietę. Błagałaolitość,kiedyrozpychałjąswoimsztywnymkutasem. –Ijakcisiętopodoba,bohaterze?–zawołała. – Co to ma znaczyć? – wrzasnął, szarpiąc łańcuchami na wszystkie strony. – Wypuście mnie! – Nie tak prędko. Najpierw chciałam cię poznać z rodzicami dzieci, które zamierzałeś ukatrupićwprzedszkolu. Ahmedstałjakwryty.Naglezacząłsobiezdawaćsprawę,wjakimznalazłsiępołożeniu. –Pomyślałam:cobędzielepsze,wydaćciępolskiejpolicjiczypoinformowaćrodzinyo tym,coplanujeszzrobićzichdziećmi?Pokrótkimnamyślewybrałamjednaktędrugąopcję. Dlatego,jakwidzisz–powiedziała,wskazującdłońmi–razemzrodzicamipostanowiliśmy założyć hodowlę świń na obrzeżach miasta. A właściwie świnek. Coś pożytecznego, żebyśmy mogli od czasu do czasu przyprowadzać tutaj dzieciaki i pokazać im, na czym polegahodowlaiogrodnictwo.Świnki–dodałazuśmiechem.—Tychybaniedarzysztych zwierzątekzbytwielkąsympatią? –Pomocy!!!–Zacząłnagledrzećsięwniebogłosy.–Niechktośmipomoże! –Możeszwrzeszczećilesiłwgardle.Tutajitakniktcięniktnieusłyszy.Nasześwinki lubią dużo jeść, a muszę cię ostrzec, że ostatnio karmiliśmy je wyjątkowo rzadko. Dlatego uważaj,mogąbyćbardzogłodne. Ahmedztrwogąrozejrzałsięnaboki. –Zabierzciejeodemnie!–zawył,padającnakolana.–Błagam!!! Zebrany tłum z uwagą przyglądał się tej obrzydliwej scenerii. Rodzice trzymali się za ręceikilkoroznichsięnawetuśmiechało. Jednaześwińjużoddłuższegoczasuwpatrywałasięwsmakowitykąsek,którydyndał intruzowi pomiędzy nogami. Był siny z zimna i pomarszczony, ale prezentował się wyjątkowo smakowicie. Wygłodniałe zwierzęta nie pozwoliły ludziom długo czekać na egzekucję.Ahmedmiotałsię,kopałibiłnogaminawszystkiestrony,alenapierająceświnie nie dały za wygraną. Jedna z nich chwyciła jego trzęsący się ze strachu pośladek i wyszarpałazniegopotężnyochłapmięsa.Innazacisnęłazębiskanachudymprzedramieniu i przez potworny kwik przedarł się głuchy chrupot łamanej kości. Biały,, ostry kikut momentalnieznalazłsięwpaszczyinnegogłodomora. KłapiącepaszczetargałyAhmedowiskóręiwłosy.Gdzieśwtymkrwawymkrajobrazie słodkiej zemsty ktoś dostrzegł, jak świnie odgryzają oprawcy jądra i zdzierają skórę z twarzy. Jeden z zebranych rodziców zawołał dla żartu: – Allahu Akbar! – a reszta rozbawionych mu zawtórowała. Po kilkunastominutowej uczcie świnie odstąpiły od posiłku. Ich zakrwawione pyski połyskiwały w świetle neonowych lamp. Ahmed jeszcze żył.Jegonogizamieniłysięwkostneodnóża,naktórychjedyniegdzieniegdziewisiałjakiś pominięty, mięsny ochłap. Z dolnej części brzucha wystawały ogołocone z mięsa żebra, z kolei na prawej kości policzkowej zatrzymało się jego wypływające oko. Ahmed wydał z siebieostatni,bolesnyoddechizszedłztegoświata,udającsięwprostdoraju. AgnieszkaKwiatkowska Świniobicie Pamiętam z dzieciństwa, jak wygląda świniobicie. Dorośli bywali wtedy nerwowi i przykazywali, aby nie łazić koło szopy, nie pałętać się pod nogami, a najlepiej siedzieć w domu,naczterechliterach.Alepewnegogrudniowegodniazwiałambabciiprzycupnęłam na werandzie, wiedziona ciekawością. Powietrze pachniało metalicznie, a niebo nad lasem przybrało barwę krwi. A potem przyprowadzili świnię. Szła opornie, na postronku, ale naglestanęła,zaparłasięnogami,ajazrozumiałam,cojązachwilęczeka. I świnia chyba też to zrozumiała. Zaczęła krzyczeć, przeraźliwie i bezradnie, a ja zeskoczyłamzwerandyiuciekłam;zatykającpalcamiuszy,biegłamprzezzaspy,byledalej przed siebie. Goniło mnie zawodzenie skazanego na śmierć zwierzęcia, a potem był rów, którego nie dałam rady przeskoczyć, zakrwawiona warga, drzewa nad moją głową i padającynatwarzśnieg. Iwreszciedwiesilneręce,którewyciągnęłymniezrowu. *** …krew spływała mi po wardze. Zamrugałam. Nad sobą widziałam drzewa. Obrazy, smakizapach,któreprzezchwilękotłowałysięwmoimumyśle,zniknęły,ajawróciłamdo rzeczywistości.Poślizg,zktóregoniedałamradywyjść,rów,uderzenie.Pasboleśniewpijał misięwciało.Ostrożnieporuszyłamnogami.Potemrękami,głową.Byłamunieruchomiona wrozbitympodachowaniusamochodzie,dogórynogami,ależyłam! Komórka, gdzie komórka? W torebce, torebka była na siedzeniu… Szarpnęłam się, próbowałam się rozejrzeć, jednak pas trzymał mocno. Zaczęłam szukać zapięcia, ale gdy tylko nieco się poruszyłam, zabolało mnie w plecach tak, że aż łzy stanęły mi w oczach. Cholera. Cholera! Grudniowy wieczór, ciemno, zimno jak cholera, a ja leżę w rowie przy małejdrodzenaskrajulasu,jakiśkilometrodnajbliższychzabudowań… Aprzecieżzapowiadali,żetejnocynadejdziezamieć. – Pomocy! Pomocy! – krzyknęłam, ale po chwili zdałam sobie sprawę, że to na nic. W taką pogodę i w niedzielny wieczór mało kto tędy przejeżdża. Wszyscy siedzą w domach, przytelewizjilubkolacji,patrząprzezoknanacorazmocniejsypiącyśniegimająnadzieję, że ich nie zasypie. Kurwa, przecież ja tu zamarznę! Zaczęłam się szarpać, a gdy po raz kolejnyprzegrałamwalkęzpasem,zrozumiałam,żetylkocudmożemnieuratować. Iwtedycośzastukałowbocznąszybę.Dwiesilneręcewyciągnęłysiędomnie… Nie. Nie. Znów przez moment zdawało mi się, że wróciłam do wypadku sprzed dwudziestukilkulat,jednakzłudzenietrwałotylkoprzezsekundę,apotemzniknęło.Ktoś stukał w boczną szybę, widziałam pochylającą się nade mną twarz, a potem otworzyły się drzwiauta.Śniegsmagnąłmniepotwarzy.Zoddalidoleciałydomnieurywanesłowa: –…pasy?Możepani…? Nie rozpoznałam go wtedy, było za ciemno. Drzwi uchyliły się szerzej, czyjaś dłoń odpięła mi pas, a ja zrozumiałam, że jestem uratowana. Siwowłosy mężczyzna ostrożnie chwyciłmniewpół. –Przytrzymampanią,bosiępanizsunie… –Proszęmniewyciągnąć–wychrypiałam. –Możelepiejzadzwoniępopogo… – Nie! – Prawie krzyknęłam. – Nic mi nie jest! – Poruszyłam nogami i niezdarnie zaczęłam się gramolić z siedzenia. – Tylko się trochę potłukłam, ale to nic. Niech mi pan pomożewyjść… Pochwilistałamjużnapoboczu,nauginającychsięnogach,dopieroterazświadoma,jak mocno jestem poobijana. Prawe ramię rwało, podobnie jak prawa kostka. Z trudem się wyprostowałam.Ostrożniedotknęłamwargiizdumiałamsię,ponieważniebyłarozcięta.A przecież dałabym głowę, że czułam krew… Nie. To było tylko złudzenie. W dzieciństwie wpadłamdorowu,potłukłamsięichybapodwpływemszokuprzypomniałamsobie… A potem spojrzałam na swojego wybawiciela. Na jego ręce. I już wiedziałam, kto mnie uratował.Odruchowocofnęłamsię,aletylkonakrok.Zrobiłomisiębardzogłupio. –Ja…–zaczęłam. –Nieszkodzi–przerwał,choćwtoniejegogłosupobrzmiewałairytacja.–Dapaniradę chodzić? –Chybatak.Muszęjakośdotrzećdodomu… Patrzyłnamnie,jakbysięnadczymśzastanawiał,ajausilniestarałamsięniespoglądać munaręce.Zwłaszczanatęzakończonąkikutem.Przeniosłamwzroknatwarzczłowieka, którym straszono nas, kiedy byliśmy dziećmi. Którym sami się straszyliśmy, gdy jako dzieciaki biegaliśmy po wsi. Zawsze uciekaliśmy, jeśli przypadkiem zdarzyło się nam na niegonatknąć.Aonchadzałsobiewolno,opłotkami,żyłnauboczuistarałsięunikaćludzi. Czasemjednakbywało,żegdzieśwoddalizamajaczyłanamjegosylwetka. Człowiek, który szuka swojej dłoni. Tak gadały dzieciaki, strasząc młodszych historią świniarza,którystraciłdłoń,aterazchodzipowsi,zaglądawokna,stukawszybyipytao zgubę. Gdy byłam mała, wierzyłam, że będzie tak chadzał do końca świata. Potem trochę dorosłam, poszłam do liceum, wyjechałam na studia i nie byłam już tym małym, strachliwymdzieckiem. –Mojatorebka…–Przypomniałamsobie.Zaczęłamzaglądaćdosamochodu,aletorebka musiała spaść z siedzenia i pewnie leżała gdzieś w kącie. – Do licha, przecież mam tam dokumenty,komórkę… – Teraz jej nie znajdziemy – przerwał spokojnie mężczyzna. – Jeśli da pani radę, podejdziemydomnie.Totylkokilkasetmetrów.Zadzwonipaniodemniedorodziców,to paniąprzywiozą. Skinęłam głową. I tak ruszyliśmy, ja oparta na ramieniu starszego mężczyzny, kuśtykając.Wiałocorazmocniejigdydotarliśmydodomu,czułam,żekręcimisięwgłowie, a twarz piecze z zimna. Drwęcki – dopiero teraz przypomniałam sobie jego nazwisko – otworzył drzwi. Mała, niska chata nie sprawiała z zewnątrz przyjemnego wrażenia – wyglądała,jakbywtopiłasięwziemię,przycupniętaiponura–alegdyweszłamdośrodka, a gospodarz zapalił światło, zobaczyłam skromne, choć czyste i zadbane pomieszczenie. Ciepło,jakciepło…Osunęłamsięnapierwszezbrzegukrzesłoichybadopieroterazdotarło do mnie, że cudem uniknęłam zamarznięcia. Poczułam, że pod powiekami zbierają mi się łzy. –Jakijesttelefondopaniojca?–spytałDrwęcki. Szczękajączębami,wydukałamznanynapamięćnumer. – Świetnie. – Drwęcki zapisał go w komórce. Podniósł wzrok, spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Zanim zdążyłam podziękować, odłożył telefon, podszedł do mnie i nagle uśmiech spełzł z jego twarzy. Nie zdążyłam zapytać, co się stało. Zobaczyłam tylko lecącą kumniepięść,apotemgłowaeksplodowałamibólemijużniczegoniewidziałam. –Co…?Cosięsta…? Powoliodzyskiwałamprzytomność;równiepowolizaczynałampojmować,cosięstało. Gdy się ocknęłam, siedziałam wciąż na tym samym krześle, ale unieruchomiona. Sukinsynzwiązałmniejakbaleronsznurami,którewbijałymisięwciało.Napoczątkunie bardzo rozumiałam, o co chodzi – to chyba zły sen? – poruszyłam głową i aż syknęłam z bólu.Ręce,nogi–niemogęwstać,cotakboli?Icojamamwustach?Ostrożnieporuszyłam wargami–boli!Końcówkąjęzykaprzejechałampozębach.OJezu,nie,zęby! –Świniobicie–zarechotałDrwęcki.Drgnęłamnadźwiękjegogłosu,aonwynurzyłsięz zaciemnionegokąta,zktóregoobserwował,jakodzyskujęprzytomność. –Ty…ty… – Bić świnię – ciągnął spokojnie, z lekkim uśmieszkiem. Podszedł do stołu, usiadł na krześle tak spokojnie, jakby siadał do obiadu. – Bić świniarza, tak? Ja wam teraz urządzę świniobicie… –Człowieku,alezaco?Zaco?–wyjąkałam.–Jakim„nam”?Cojacizrobiłam? Spojrzałnamniezłymwzrokiem. – Dawne grzechy rzucają długie cienie – wymamrotał. – A oko za oko, ząb za ząb. – Wyciągnął w moją stronę obrzydliwy, odsłonięty kikut. Odruchowo odchyliłam głowę, pewna,żemniedotknie. –Niebójsię–zarechotał.–Dlaciebieprzygotowałemcośinnego.Tybędziesznakońcu. –Najakimkońcu?–wyszeptałam.Inaglezaczęłamrozumieć.–Tata!OBoże,tata! _Tata,tata–przedrzeźniłmnie,wciążmachającmiprzedtwarząokaleczonąkończyną. – Zabawne to było, co? Wyśmiewanie się z kaleki bez dłoni, robienie z niego straszaka? Kiedyśmiałemwłasneświnie.Apotemmitowszystkozabraliście…–Mięśnieszczękimu zadrgały.–Latamiczekałemnaokazję.Jawampokażę,jaksięurządzaświniobicie. –Ty…tyświrze!–wybuchnęłam.–Ktosięzciebiewyśmiewał?Dzieci?Nalitośćboską, byliśmytylkodziećmi!Iktocicośzabrał?Mójtata?Zostawgowspokoju!!!–Zaczęłamsię szarpać,alesznurytylkomocniejwgryzłymisięwciało. –Tomizabrał!–Drwęckiszturchnąłmniekikutemwpoliczek.Wrzasnęłam;dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że twarz mam napuchniętą i obolałą. – Pamiętasz, jak kiedyś zwiałaśpodczasświniobiciawlas?Zimą?Jakcięznalazłemwrowie,nawpółzamarzniętą?! Poczułamwustachsmakmetalu.Smakkrwi.Zabiliświnię… –Leżałaśwtymrowienawpółnaga,wsamejtylkokoszulce.Zaniosłemciędodomu,do rodziców. Tfu! – Splunął. – Gdybym wiedział, jak to się skończy, to bym sobie poszedł w pizduitakcięzostawił.Aty,szmato,powiedziałaśrodzicom,żektośbyłztobąwlesie.Że cięrozebrał,kazałsiędotykać.Pokazałaśpalcemnamnie,żetoja!–mówiłtakszybko,aż tryskałykropelkiśliny.–Ajacięnawetniedotknąłem!Izatoobcięlimirękę! Patrzyłamnaniegozezgrozą. –Ależemójtata…?Rękę? –Tak,twójkochanytatunio!Chwycilimniewparuchłopa,zaciągnęlidoszopy.wygonili babyitamwymierzylikarę.Zato,żeuratowałembachoraodpewnejśmierci!Świniobicie! Tak rechotali, kiedy umierałem z bólu, a oni pluli na mnie i kopali! Obcięli mi rękę… zostawili,abymzdechł… –Nie!Nietata!Toniebyłamja! Patrzyłam prosto w oczy starszego, przeżartego nienawiścią człowieka i głos powoli zaczynałmisięłamać. –Musiałeśsiępomylić… Drwęckijakbysięuspokoił.Znówsięuśmiechał. –Ajednakjużniejesteśtakapewna,co? Naglezamilkł.Zerwałsięnanogiizacząłnasłuchiwać,wpatrującsięwdrzwi.Pochwili do moich uszu dobiegł odgłos kroków. Drwęcki błyskawicznie rzucił się w kąt. Po chwili wynurzył się stamtąd z siekierą w dłoni. Nie spuszczając ze mnie wzroku, zaczął się przesuwaćwzdłużściany.Poruszałsięzwinnie,niczymkot.Zuśmiechemuniósłsiekierę. Drzwiotworzyłysięidośrodkawpadłtata.Odproguwrzasnął: –Cośtyjejnagadał,ty…?! Zamilkł,ajegooczyrozszerzyłysię,gdymniezobaczył,przywiązanądokrzesła.Iwtedy odzyskałam głos. Zaczęłam krzyczeć, aby uciekał, ale było już za późno. Za późno! Ręka Drwęckiego wykonała jeden szybki zamach, a ostrze trafiło w cel; rozległo się głuche łupnięcie. Tata znieruchomiał. Nie pamiętam, czy nadal wtedy wrzeszczałam czy już wymiotowałam,aledokońcażycianiezapomnęwyrazujegooczuitegozdumienia,jakby pytania „jak to?”, kiedy odwracał się powoli, z rozłupaną czaszką, z której chlustała krew. NatwarzyDrwęckiegowidniałybiałekawałkimózgu,którenaniegobryznęły–spokojnie wytarł je kikutem, patrząc, jak ciało mego taty zaczyna wiotczeć i w końcu osuwa się na podłogę. Usłyszałam głuchy dźwięk, gdy głowa uderzyła o ziemię. Jak sparaliżowana patrzyłamnaciałotaty,drżącejeszczewprzedśmiertnychkonwulsjach.Drwęckispokojnie odstawiłsiekierę.Najegotwarzyniebyłowidaćżadnychemocji,gdyuniósłnogęwciężkim bucie. –Nie!Nie!!! Szarpałamsięjakoszalała,niezwracającuwaginasznury.Bezskutecznie.Niebyłamw stanieniczegozrobićiniewiem,czemunieodwróciłamwtedygłowy.Jakbezwolnakukła patrzyłamnaDrwęckiego,któryopuściłnogęijednymruchemzgruchotałczaszkę.Apotem wolno,jakbyzmściwąsatysfakcjązacząłrozcieraćpodeszwąmózg,krewiodpryskikości. Klep,klep.Ktośuderzałmniewpoliczek. –Atywynocha. Powoli otworzyłam oczy. Leżałam na podłodze w kałuży własnych wymiocin, ledwo żywazbólu.Nadgarstkiikostkipaliłyżywymogniem.Próbowałamcośpowiedzieć,jednak gardłoiwargimiałamzbytsuche–wydałamzsiebietylkopisk.Podniesionomnienanogi jednym silnym szarpnięciem. Zamrugałam. Tępym wzrokiem wpatrywałam się w zakrwawionykłębektużobokdrzwi.Wkałużękrwi.W…tatę.Wto,cozniegozostało… –Won.–Drwęckipchnąłmniewplecy.Upadłamnaczworaka,zaczęłamsiębezradnie czołgać w kierunku drzwi. Plułam, krztusiłam się resztkami zalegających w ustach wymiocin, charczałam. W końcu się podniosłam, najpierw na kolana, potem, trzymając się klamki, stanęłam na nogi. Wyjść, wyjść stąd, jak najdalej… Oparłam się o futrynę, otworzyłamdrzwi.Lodowatepowietrzeuderzyłomniewtwarz,awrazznimpłatkiśniegu. – Sprawę z twoim ojcem mam już załatwioną – zaszeptał Drwęcki. Jego nieświeży oddech musnął mi kark. – A teraz n a s z e porachunki. Oko za oko, ząb za ząb, pamiętasz? Inimzdążyłamzareagować,znówzatańczyłasiekiera. Mróz,krew,migająceświatła,przeraźliwewyciesyren.Przebłyski,kiedytotraciłam,to odzyskiwałam przytomność. Unosiłam się nad ziemią w ciepłym, bezpiecznym kokonie, niczymwhamaku. Jakdobrze.Odpływam.Nicnieboli. Niewiele pamiętam z tych kilku późniejszych dni. O tym, że dotarłam jak automat do najbliższych zabudowań, zastukałam do drzwi i gdy mi otworzono, zemdlałam na progu, dowiedziałam się po jakimś czasie, gdy już pytałam, bo chciałam wiedzieć, co się wtedy działo. Wtedy też powiedziano mi, że policja, zaalarmowana przez sąsiadów, znalazła Drwęckiegozpoderżniętymgardłem. Ajatrafiłamdoszpitala,podopiekęnajlepszego–jakmawiano–zespołuchirurgóww tej części Polski, który zrobił wszystko, aby uratować mi prawą dłoń, odciętą jednym ruchemsiekiery. Tak…Chirurdzybylirzeczywiściespecjalistamiwswoimfachu. Alenawetoninieuratowalimidłoni. *** Nadchodzijesień,ajapowolizaczynamwychodzićzdomu.Mojebezpiecznekrólestwo, pełnemebliwjasnychodcieniachikolorowychpoduszek,zaczynamniejużnudzić.Prawdę mówiąc, już nim rzygam. Wychodzę więc na spacery, zwykle późnym popołudniem, bo nabrałamnawykuwstawaniawpołudnieidługiegopolegiwaniawłóżku. Zwykle omijam główną drogę. Okrążam dom i znikam w lesie – tam mam znane mi ścieżki,poktórychmogęspacerowaćnawetwnocy.Aletegodniawchodzędolasutylkopo to, aby dojść nim do końca wsi i wyjść na główną drogę, w miejscu, gdzie stoi chałupa Drwęckiego. Pojawiam się przed domem dokładnie w chwili, w której otwierają się drzwi i na podwórko wychodzi mężczyzna. Koło czterdziestki, szczupły, niepozorny. Staję przed furtkąiczekam.MłodszyDrwęckizbliżasię,wyraźniezdziwiony.Niewie,kimjestem.Ale gdypodchodzi,dostrzegarękawiczkęnalewejdłoni–itylkonalewej.Kikutprawejkryje sięwrękawiepłaszcza. Wstrzymujeoddech. –Ja…–zaczyna.–Topani… Jest zakłopotany, widzę to. Stoję w milczeniu, bez wrogości, ale też nie ułatwiam mu sprawy. Aonzaczynamówić.Szybkoinieskładnie.Poprostuopierasięofurtkęiwylewaswoje żale.Jakbychciałsięusprawiedliwić,żejestsynemmordercy,jakbyoczekiwał,żegouścisnę ipowiem:„Jużwszystkowporządku”.Zrzucaprzymnieciężartychwszystkichlat,kiedy mieszkałtujeszczezmatkąiojcem. – Miał ciężką rękę – mówi. – I był bardzo prawy, ale nie był dobrym człowiekiem. Zamykał się w swoim świecie, w którym czuł się jedynym praworządnym. A gdy ktoś złamał jego zasady, ponosił tego konsekwencje. Ale… – wzdycha, patrząc na mnie z rezygnacją.–Poprostuniewierzę,żeonmógł… –Wcopanniewierzy? – W to, co on pani… no, wtedy, kiedy była pani dzieckiem. Nie, ja go nie bronię. On zabił.Aleto… Wzruszamramionami,wzdrygamsię. –Brr.Chłodnosięrobi. –Jakbypanichciała,tomoże…–Znówsięwaha.–Mogęzrobićpanicościepłego,jakiejś herbatyczycoś… Kiwamgłową.Gdywchodzęnapodwórko,dostrzegam,żedrogąidzieLichocki,jedenz przyjaciółtaty.Widzę,żepatrzynamniewosłupieniuiwiem,oczymmyśli. (cotadziewczynawyrabia?Onagadaztymgościem?) Pewniesiędziwi,żetakswobodniewchodzędodomu,wktórymstaryDrwęckidokonał masakry.Aleniebojęsię.Niemamczegoanikogo.Wsumietoszkodamitegojegosyna. (zdurniałachyba.Alecojasiębędęwtrącał,wkońcutenstaryświrjużzdechł,amłodychybanie jesttakpojebanyjakjegoojciec) Dopieroterazrozglądamsięswobodniepopokoju.Synwymieniłmeble,położyłdywan, ale na ścianie wiszą stare obrazy, niepasujące do wystroju wnętrza. I krucyfiksy. Trochę świętychobrazków. –Panaojciecbyłreligijny?–pytam,wskazującpalcemścianę. (icałeszczęście,żenieżyje.Łaziłpotejwsi,aczłowiekspaćspokojnieniemógł,boniewiadomo, comógłwywinąć.Szkoda,żeśmygoodrazuniezatłukli.Mówiłemcałyczas,żebyzabićgościa,ale Lucekpowiedział,żenie,żebyłapęobciąć.Awiadomo,byłojcemtejmałej,toondecydował,cozrobić) –Nibybył–odpowiadamłodyDrwęcki.–Dokościołachadzałconiedziela.Ależebybył jakiśpobożny,toraczejniebardzo. – Pamiętam – mówię wolno – że wierzył w powiedzenie o grzechach ojców, za które płacądzieci… –Otymnigdyodniegoniesłyszałem.Alejeślitopanipowiedział…wtedy…topewnie byłjużpoprostuoszalałyznienawiści.–Mężczyznapotrząsagłową.–Totalnabzdura. (całe szczęście, że nie żyje. I szczęście, że wtedy mi się nawinął z tą małą. Ledwo zdążyłem uciec…Ślicznabyła,takieuroczemaleństwo…Małobrakowało,abyłbymnieprzyłapał.Itakmnie niewidział,aledobrze,żenieżyje.Adziewczynaniczegoniepamięta.Pókicojestembezpieczny…) –Iżeokozaoko,ząbzaząb.Alemapanrację,tobzdura.Takmówiczłowiekopętany dawną,zapiekłąnienawiścią… Botojestbzdura,myślę.Okozaoko,owszemtogłupota,ale… Uśmiecham się lekko i swobodnie do gospodarza. Lewa ręka mi drży, ale on tego nie widzi.Palcezaciskająsięmocno,jakbyobejmowałyrękojeśćsiekiery,którależywszopiei czeka,byodpłacić… …dłońzadłoń! Klatkakości JohnEverson Byłpiękny.Stworzonydziękimrówczejpracyigeniuszowi.Potygodniachprzygotowań, godzinachpowolnegopolerowania,uważnegorzemiosłazostałwreszcieukończony.Stółdo krępowaniacałegociała.Zrobionyzestali.Drewna.Skóry.Ikości. –Sztukadlacałejrodziny–zachichotałDan. –Myślisz,żewytrzyma?–spytałaMelissa,unoszącbezwłosąbrew. Wzeszłymmiesiącuwygoliła,wyskubałaiwydepilowałakażdyzelśniących,czarnych włosów na swoim ciele, w prezencie na jego urodziny. Przez kilka następnych dni ich małżeńskiepłynymiłościpokryływiększośćpowierzchniwdomu. –Czymyślę?Jawiem!Zobacz. Pokręciłgigantycznym,szkieletowymkołemznajdującymsięprzykonstrukcji.Zwinięty łańcuch,ułożonypodczarną,drewnianąramą,naprężyłsięistojącanastoleklatkazaczęła się unosić w stronę podpórki. Osiągnęła najwyższą możliwą pozycję i zatrzymała się. Drgała, kości uderzały o kości, ich pobrzękiwanie brzmiało jak stłumiony dźwięk dzwoneczkówwietrznych.Dansięgnąłpokajdanynaręce.Dwiekościramienneodstawały wyraźnie od drewna. Trzecia spoczywała pomiędzy nimi, utrzymywana w miejscu przez stalowe szpile wbite mocno w jej nasady. Główki szpil nie wyślizgiwały się dzięki krótkiemu łańcuchowi, przypiętemu do nich karabińczykami. Dan złapał środkową kość kajdan i szarpnął nią. Stół zachwiał się lekko, ale kość nie złamała się, szpile pozostały na swoichmiejscach,gwoździeprzytwierdzającekościramiennedopodstawyniepuściły. –Tak,kochanie,gdymniewtymumieścisz,będęcałytwój. Melissa przemieściła się powoli przez pokój, by stanąć przed konstrukcją. Jej oczy zapłonęły od zdrożnych myśli. Wyciągnęła chudą, białą rękę i dotknęła żeber klatki, która wyglądałajakszkieletjakiejśmitycznejbestii.Dwieczaszkiprzytwierdzonododrewnianej ramy, by stanowiły podporę dla żywej głowy. Tuż pod nimi znajdowały się trzy kościane uchwyty,mającedociskaćszczękiwięźniadostołu.Nazewnętrznychkrańcachdrewnianej ramy, po lewej i prawej stronie, umieszczono po dwa kajdany z kości – jedne na łokieć i drugienanadgarstek.Ześrodkakonstrukcjiwystawałyrzędyżeber.Przytwierdzonojedo boku stołu za pomocą stalowych szpil, które działały jak zawiasy. Ich końcówki podczepionodohakównablacieskórzanymipasami,byumożliwićdopasowanieuchwytu dotaliiunieruchomionego.Nadoleznajdowałysiędwakajdanyztrzechkości,pojednym na każdą nogę, a pod nimi do ramy przyczepiono dwie czaszki. Czerepy osadzono w wąskimrowkuwydrążonymwdrewnie,dziękiktóremumożnabyłonimiporuszaćwgóręi w dół tak, aby stopy więźnia spoczywały dokładnie na nich. Melissa głaskała dłonią kość ciemieniową jednej z czaszek. Jej druga ręka wślizgnęła się pod luźny, biały t-shirt z bawełny.Danspostrzegł,żesutek,któregoakuratniemasowała,wybrzuszasiępodcienkim materiałem,domagającsięuwagi. –Teraz?–zapytał,botwarząkobietyzawładnęłanaglepustka,ajejdolnawargaopadła ciężko. – Przynieś mi futro. – Oddychała głośno, nie odrywając dłoni od czaszki ani piersi. Wepchnęła palce do oczodołu, podczas gdy jej kciuk sunął po pokrytym żółtymi cętkami szczycieczerepu.Danopuściłpiwnicęprawiebiegiem. Kiedy wrócił, Melissa była już naga, jej ubranie leżało porzucone na środku podłogi wyłożonejzielonymipłytkami.Ocierałasiękroczemoczaszkęimówiładoniejczule: – …zawsze chciałeś dostać się między moje nogi, prawda? Aaach, panie Bernie, tak. Zawszechciałeśwbićwemniezęby,prawda? PotemodwróciłasięiwyciągnęłaręcedoDana. Mąż rozłożył przed żoną swój stosik futer i zaczął ją przyodziewać. Wiewiórki, które zabił dla niej procą w ogrodzie, przykryły ramiona. Szop, którego zobaczyli w leśnym rezerwaciepodczaspikniku,rozciągnąłsięnakształtnymbrzuszku,zawiązanynaplecach. Dziurpokulachwjegogłowiepraktycznieniebyłowidać.KróliczymiskórkamiDanowinął jej uda, zakrywając tatuaż przedstawiający niebiesko-białego węża, który owijał się wokół lewego uda. Szyja i głowa gada kładły się na łonie, oczy spoglądały kilka centymetrów sponad wygolonej szparki pomiędzy nogami. Cienki, różowy język znikał między pomarszczonymipłatkamiłososiowejskóry. Dan myślał, czy nie dołączyć do węża, ale wiedział, że wtedy nie zdołałby się powstrzymać.Chciałzrobićtojaknajlepiej–dlaniej.Podniósłszyresztkiskóryzerwanejz padliny, zawiązał wianuszki z piór wróbla wokół nadgarstków Melissy. Potem wstał, spojrzał w błyszczące, czarne oczy swojej żony i zaczął prędko rozpinać koszulę oraz spodnie,pozwalającimopaśćnapodłogę.Rytuałrozpaliłichoboje. –Czyterazjesteśwystarczającozwierzęcadlamnie? Jej biała, łysa głowa pochyliła się, by przyjrzeć się ciału. Futra nie zakrywały jedynie sromuipiersi. –Nie.Nadalczujęsięodsłonięta.Zaofiarujmiwięcej.–Usłyszałznanąodpowiedź. Danprzeszedłprzezpokójkustojącemunapodłodzeakwariumizdjąłzniegopokrywę. Wrócił z szarą myszą, skrobiącą pazurami powietrze pod jego dłonią. Melissa zaakceptowaładar.Złapałaogongryzoniaiuśmiechnęłasięwyczekująco.Jejoddechstałsię głośniejszy, kiedy Dan uniósł dłonie, jakby w geście błogosławieństwa. Nagle klasnął, zgniatającszarpiącąsięmysz.Taeksplodowała.Rozłączyłdłonie,pokrytewnętrznościami. Zdzikością,aleiczułościązacząłsmarowaćkrwiązwierzęciapoliczkiżony,łysączaszkęi piersi. Potem wziął truchło z jej rąk i ruszył w stronę akwarium. Kiedy powrócił, zadek myszy był już przebity przez srebrny pierścień. Doczepił go do identycznego kółka, które zdobiłolewysutekMelissy.Ciężargryzoniapociągnąłpierśdodołu.Melissaoblizaładolną wargęizajęczała. W końcu nadszedł jego czas. Dan oparł się o ich nową zabawkę, czując, jak zimne, nierówne powierzchnie kości wbijają się w jego plecy i pośladki. Wsparł się nogami o czaszki u stóp łoża i ułożył odpowiednio ręce. Melissa, z krwią połyskującą na jej porcelanowej,delikatnejjakudzieckaskórze,zbliżyłasię,byzałożyćmukajdany. Odczepiłajedenłańcuch,potemdrugi,pozwalającmającymdociskaćłokcieinadgarstki kościom zwisać z kości-słupków, do których je podczepiono. Jedwabistym dotykiem kochankiujęłaramięmęża,uniosłajeipołożyłanamiejscu.Pchnęłananieśrodkowekości, wsunęła szpile w wydrążone w nich dziury i przypięła łańcuch. Powtórzyła czynność kilkukrotnie, krępując drugą rękę i nogi. Mięśnie Dana napięły się, gdy sprawdzała, czy każdy uchwyt jest zaciśnięty najmocniej jak się da. Zamknęła penisa w zmodyfikowanej miednicy, a on natychmiast stał się sztywny jak kość. Dan czuł, że jądra zaraz zostaną zmiażdżone,alekutasstałwgotowości,wystajączwywierconejwcześniejdziury.Wreszcie Melissa opuściła mu obojczyk na szyję, przyciskając jego głowę do stołu. Gdy kończyła przyszpilaćostatniłańcuch,Dandmuchnąłnajejokrwawionągłowę,byzwróciłananiego uwagę.Spojrzaławgóręiuśmiechnęłasię. –Wszystkiegonajlepszego,kochanie–powiedział. –Otak–zgodziłasię–napewnodostanęto,conajlepsze. Odsunęła się, by przyjrzeć się swemu dziełu. Dan był smakowicie nagi, prawie tak bezwłosy jak ona. Nie zgodził się na ogolenie głowy, ale poddał się reszcie depilacyjnych zabiegów.Jegonogibłyskałybrązempodbiałymikośćmi,któreprzytwierdzałyjedostołu. On lubił słońce, ona księżyc. On był opalony i muskularny, ona – blada i drobniutka. Naprawdęjesteśmyjaknocidzień,pomyślała,alegdysięspotkaliśmy… –Mamdlaciebieniespodziankę!–oznajmiłaiwbiegłanaschody.Dansłyszałszelestyz kuchni,odgłosyotwieraniaizamykaniaszuflad,uderzeniametaluoblat. Zbiegła po schodach z rękoma schowanymi za plecami. Dan wstrzymał oddech, gdy pojawiła się przed klatką i wyciągnęła dłoń. Potem wypuścił powietrze z uśmiechem. Melissatrzymałabutelkęszampana! –Pomyślałam,żepowinniśmygoochrzcić–zachichotała. Przyłożyłaszyjkębutelkidoswojejobnażonej,jużpołyskującejwaginy.Zaczęłaskakaćw góręiwdół.Pianawypłynęłazeszparkiispłynęłaporęku,byskapnąćnapodłogęjakubita sperma.Potemuwolniłanagromadzoneciśnienieispienionyalkoholwystrzeliłnajejtwarzi nakościkrępująceDana.Przyłożyłaszyjkędojegoust,upiłtrochę,choćwiększośćściekław dółpopoliczkach.Melissanapiłasięponim,potempostawiłabutelkęnapodłodze.Włożyła jegoopadającegopenisadownętrzaswoichust,schłodzonychszampanem,idoprowadziła go z powrotem do pełnej erekcji. Zakręciła kołem i Dan leżał już na plecach. Po chwili usiadłananimokrakiem,łapiącsięprzytrzymującychgożeberdlarównowagi. Danutonąłwdoznaniach–wdreszczykubyciawięźniem,wperwersjibyciadotykanym przezkości,kąpieliwalkoholuiseksu.Melissatakżeosiągnęłaekstazę–uderzałakroczem wprzytrzymującągomiednicęjakmłotem.Późniejpochyliłasię,zlizałaszampanowełzyz jegopoliczkówizaśmiałasię. –Lubiszswojąklatkękości,Danny? Wydałzsiebiepotwierdzającestęknięcie. –Wiesz,żejesteśchorym,popierdolonymdraniem? Teżsięzaśmiał. –Przyczyniłaśsiędotego. –Podobałocisięrozkrajaniemamusiitatusiadlamnie,Danny? –Tak. Gdyusłyszałajegoodpowiedź,zajęczałajakgwiazdaporno. –Podniecałocięwrzucanieciałdokwasu,prawda? Kiedy przywołała to wspomnienie, Dan zaniósł się śmiechem, a Melissa zaczęła jęczeć jeszczegłośniej. –Tejnocynietylkojaniemogłemprzestaćdochodzić–przyznałsię. Szeptałaioddychałaniemalszaleńczo.Myszzawieszonanapiersiwierciłasięjakżywa, rozciągając sutek, drapiąc pazurkami jej klatkę piersiową, gdy kobieta poruszała się na swoimmężu. – Zawsze mówiłeś, że wiążą ci ręce, a teraz n a p r a w d ę cię wiążą, Danny. Mogłabym zejść teraz z ciebie, nie zdołałbyś nawet drgnąć, musiałbyś czekać, aż wrócę. Możetakwłaśniezrobię? Zdjęławargisromowezjegopenisa,drażniącsięznim. –Nie,nieidź–błagał.–Zerżnijmniemocno. –Tak,zasługujesznato–zgodziłasię,opuszczającsięnaniegozpowrotem.–Stanąłci, gdypostanowiłeś,żewsadziszmiędzynaskość,naktórejrosłacipatwojejmatki,prawda? Dziwimnie,żenieschlapałeśsię,jaktylkopostawiłeśstopęnagłowiestarego,poczciwego tatuśkaBerniego. –Prawiesięwtedyspuściłem.–Ztrudemłapałpowietrze.–Izaraztrysnę! Zaczęłaporuszaćsięszybciejizarazskończylioboje,zawodzączrozkoszy.Stoczyłasięz niego,potemułożylisięwpozycjisześćdziesiątdziewięć,bymogliwylizaćsięnawzajemdo czysta. Dopili szampana i zaczęło kręcić mu się w głowie, a do jego uszu dobiegło buczenie. Dopiero po chwili zorientował się, że to elektryczna golarka. Melissa stała gdzieś za nim i naglezrozumiał,cogoczeka. –Nie!–krzyknąłrozpaczliwie.–Obiecałaś,aniwłosanagłowie! –Przepraszam,Danny–powiedziała. Okaleczonamyszdyndałamunadtwarzą,kiedyżonagoliłaczubekjegogłowy.Dziesięć minutpóźniejprzyglądałsięswojejłysejczaszce,odbijającejsięwlusterku,którepodsunęła Melissa. Stanąłmuodtego.Kobietawspięłasięznowunastół,pocierającpiersipozostałościami gęstej,brązowejczuprynymężaiwsadzającjesobiemiędzynogi.Włosyprzyklejałysiędo lepkiej mysiej krwi na jej ciele, przykrywały bezbronnego, odsłoniętego Dana. Położyła się nanim,napoduszcezkłakówmiędzynimi. – Nie wiem, czy twój brat byłby zadowolony, gdyby nas teraz zobaczył… Takich – szeptałazłowieszczo,gdyzaczęłananiegonapierać. –Jakich?–wysapał. – Goluśkich i pierdolących się – syknęła, własne słowa wprawiały ją w szał. Jej dłonie ścisnęłymocnożebra,jakbypotrząsaładrucianymogrodzeniem,szukającucieczki. –Onanieżyje. –Tak,alerżniemysięnajejkościach.Niesądzę,żebytwójbrattozrozumiał. –Zrozumiał? Melissazmieniłapozycję. – Larry’emu nie przeszkadzałoby oglądanie, jak się pieprzę. Ale nie zrozumiałby pieprzeniasięzezmarłymi. –Pie-pie-pie-przyszsięnazmarłych–poprawiłjąDan,zbliżającysiędoorgazmu. –Nie–odparła–pieprzęsięzezmarłym. Wyjęła brzytwę, którą Dan zabił swoich rodziców na jej oczach. Przemyciła narzędzie zbrodni w futrze szopa otulającym jej brzuch. Źrenice mężczyzny rozszerzyły się, ale jego pchnięcia stały się jeszcze wścieklejsze, bo podniecił go i jednocześnie przeraził widok ostrza. –Danny,zawszezabijałeśdlamnie,kotku.Terazjamuszętozrobićdlaciebie. –Nie–wyjęczał,błagająciwytryskującwnią. Każdym słowem próbowała zagłuszyć orkiestrę grającą w jej wnętrzu. Cedziła każde z nichzdziwnymuśmiechemnatwarzy: –Kochammojąmamusię,kochanie,alejeślikazałabymcijązabić?Och.Och.Cokolwiek powiem,zrobiłbyśto,prawda? –Wszystko–potwierdził,oddychającciężko,lecznatychmiastzrozumiał,żewybrałzłą odpowiedź. – Króliki i wiewiórki i szopy i myszy i mamusię i tatusia i braciszka i siostrzyczkę i, o Boże,dochodzę!–krzyknęła,przejeżdżającostrzempojegoszyi,krewtrysnęłafontannąna jej twarz, a ona szczytowała w ekstazie i rozsmarowywała ciepłą ciecz na swoim ciele. Zdzierałafutrazeswojejskóry,odrzuciłaje,bywytarzaćsięwposoceDana. –Tomówię:umrzyj! Opuszczała brzytwę raz za razem, otworzyła nadgarstki, otworzyła brzuch. Bulgoczące krzykidoprowadziłyjątylkodokolejnegoorgazmu,zanimoczywywróciłymusiębiałkami dogóry.Pochyliłasięrazjeszcze,abypocałowaćgowusta. –Dziękizanajlepszeurodzinywżyciu,kochanie–powiedziałaszeptem. Minęło parę dni, zanim Melissa w ogóle pomyślała o ubraniu się i powrocie do domu. Wiedziała, że nie zostało jej zbyt wiele czasu z Danem i chciała go wykorzystać jak najpełniej.Gdyodsunęłasięodzesztywniałegociałaistosuwnętrznościpodklatkązkości, dopadłojądogłębnepoczuciestraty.Naprawdęjesteśmyuzupełniającymisięprzeciwieństwami, pomyślała.Danbyłtakdobrymartwy,jakonażywa. NawiedzonyCyrk MarcinRojek Była piękna. Słowa to za mało, żeby opisać, jakie wrażenie robiła dosłownie na wszystkich.Kiedywychodziłanaarenę,caławidowniawstrzymywałaoddech.Mężczyźni, kobiety i dzieci, tak samo wpatrzeni w okryte obcisłym strojem, doskonałe ciało. Wzrost, wielkośćpiersiiszerokośćbioder,wykwintniepołączonewnietuzinkowącałość.Arcydzieło boskichpalców,poruszającesięwrytmmuzyki,grającejjedyniewjejgłowie.Nibynadole stoiorkiestra,nibycośtamgra,alewydajesię,żetoonidostosowująsiędojejrytmu,niena odwrót.LubiłemjąsobiewyobrażaćjakowychodzącązpianyAfrodytę.Taksamojakbogini miłościmogłabynaskinieniegłowypławićsięwluksusachiuwielbieniu. Każdy jej ruch zdaje się być zaplanowany do podbijania serc jednej płci i wzbudzania zazdrościudrugiej.Mężczyznomkrewodpływazgłowy,kobietomzbierasięnapoliczkach. Chyba tylko dzieci są w stanie patrzeć na to zjawisko bez żadnych uprzedzeń. W pełni docenić jej kunszt, nie wyobrażając sobie ani seksu, ani morderstwa. Siedzą z szeroko otwartymioczamiichłonąpięknownajczystszejpostaci. Katia. Takmanaimię.Przynajmniejtakmówimywidzom.Prawdaniemażadnegoznaczenia, kiedy Katia chwyta trapez i owija się wokół niego nogami, a wisząc głową w dół, posyła całusywkierunkuludzi.Sąoczarowani.Dobrze,takmabyć. Konstrukcjaunosisię.GdzieśpodrugiejstroniesalijestpartnerKatii,nieważnyterazjak ziarnko piasku na pustyni. Nikt nawet nie zapamięta jego twarzy. Będzie tylko parą rąk, którewodpowiednimmomenciechwycągwiazdęipowstrzymająjąprzedupadkiem. Publiczność wciąż milczy. Ludzie wbijają swe lepkie spojrzenia w oddalającą się twarz Katii.Pokilkusekundachjużjejdokładnieniewidać.Jesttylkokształtem.Esencjątego,co piękne, ryzykującą swe kruche życie, żeby zapewnić uciechę nam wszystkim. Tym, którzy teraz patrzą, a za chwilę wstrzymają oddech i zacisną pięści w niemocy, kiedy Katia zawirujewpowietrzu. Nadoleniemażadnejsiatki.Profesjonaliściichnieużywają. Pokazsięrozpoczyna. Katia stoi prawie bez ruchu. Gdyby nie miarowo unoszące się piersi, mogłaby być pomnikiem. Delikatna dłoń ujmuje trapez. Dołącza do niej druga. Chwila na poprawienie uchwytu.StopynagletracągruntiKatialeciwdół.Wygląda,jakbypłynęła.Uśmiechasię, wykonując karkołomne akrobacje. Tańczy w rytm muzyki, jakby stała na parkiecie, a nie sunęłakilkanaściemetrównadziemią.Gdzieśpodrodzepojawiasięjejpartner.Szaramasa mięśni, miejscami udekorowana włosami. Choć jego praca jest tak samo trudna, jest on jedyniedodatkiemdogwiazdy.PodajeKatiiswesilneręce,przenosijązjednegotrapezuna drugi,prostujesięjakstrunaiprężymuskuły,audajemusięjedyniezasłonićwidok. Przedstawienie trwa. Akrobacje robią się coraz bardziej niebezpieczne. Katia puszcza uchwyt,zdajesięspadaćiłapiegowostatniejchwili.Westchnienieulgiprzetaczasięprzez widownię.Wszyscysąszczęśliwi,żenicjejsięniestało.Niktniewie,coterazdziejesięwjej głowie,kiedyzbliżasięnajtrudniejszymoment. Katia znów zastyga. Wypełnia płuca powietrzem, szykując się do ostatniego lotu tego wieczoru.Publicznośćpatrzyurzeczonanajejciało.Widzi,jaknaglenerwowooglądasięza siebie.Niewie,ocochodzi.Pochwiliwszystkowracadonormy. Artystkajestgotowa. Jeszcze tylko jeden skok, pomyślała Marta. I przez kilka dni nie będzie musiała ani wchodzić na to wiszące cholerstwo, ani słuchać wrzasków. Katia to, Katia tamto, kocham cię,Katia,nienawidzęcię,roznegliżowanasuko. Zamomentbędziepowszystkim. Dwagłębokiewdechy. –Zginiesz–słyszyszept. Martanerwowooglądasięzasiebie.Zimnypotzalewajejplecy.Cotobyło?Zdawałosię jej,żektośjestzanią.Niemalczuładotykdłoninabarkach. Nie ma tam nikogo. Wszystko jest w porządku. To tylko stary kumpel, strach. Marta zapewniasiebie,żenicjejniebędzie.Tomekzłapiejąwlocieiprzyakompaniamenciebraw zejdązareny. Katiabierzedwagłębokiewdechy. Jestjużwpowietrzu,kiedykolejnyrazsłyszytojednosłowo. –Zginiesz. Teraz towarzyszy mu śmiech. Wysoki, piskliwy i przerażający. Niestety, jest już za późno,żebymogłacokolwiekzrobić. Leci.Ułameksekundytemupuściłatrapez.TerazwszytkowrękachBoga.ITomka. Akrobacjazachwilęsięskończy. Jestjużprzyswoimpartnerze.Widzijegooczyijużwie,żejejsięnieuda.Wylewający się z niebieskich tęczówek smutek mówi prawie wszystko, pojawiający się nagle potok łez dopowiadaresztę.Wyciągaręcenajdalej,jakmoże. Mijająsięocentymetr. Światstajewmiejscu.Patrząsobiewoczy,tylkoprzezchwilę.Martawidzi,jakTomek zaciskapięściizaczynasięoddalać.Najegokroczupojawiasięplama. Marta/Katia/zmarławwypadkunaarenieakrobatkapłacze.Łzyspływająjejpoczole w górę. Ziemia zbliża się w zastraszającym tempie. Ubity piasek błyskawicznie zmienia kolor na czerwony, kiedy uderza w niego klatką piersiową. Własny ciężar i grawitacja wgniatająjąwziemięzsiłą,któraopryskujekrwiądwapierwszerzędy.Ludziekrzyczą,gdy pękająceżebrasiekająpłucanamiazgę.Brzuchpęka,wyrzucajączsiebiejelitajakcukierkiz dobrzetrafionejpinaty.Kończynyłamiąsięniczymsuchegałązki.Lewanoga,oderwanaw stawie biodrowym, trafia w stanowisko orkiestry, zatrzymując wszystkie dochodzące stamtąddźwięki. Nastajecisza. Mózgwypływazpękniętejczaszki. Pierwszy krzyk, do tej pory tłumiony przerażeniem, wydostaje się na zewnątrz. Oto i impuls,któregoludziepotrzebowali,żebyzacząćpanikować.Biegająikrzyczą,jakbynigdy nie widzieli garści flaków na piasku. Tylko kilka osób stoi spokojnie. Głównie pracownicy cyrku. Kilkoro z nich już widziało wcześniej coś takiego. Dyrektor, ściskając czapkę w dłoniach,pobiegłdoswojegobiura.Zarazzadzwoninapogotowieipolicję. Odórkrwiwzbogacasięegzotycznąnutakałuwegetarianki,którysączysięspodciała. Widownia jest już pusta. Słychać tylko odległą wrzawę i głosy zwierząt. Musiały zwęszyć krew. Ktoś biegnie do Katii, podrygującej w pośmiertnym tańcu, chlapiącej resztkamikrwipozostałymiwzmiażdżonychciśnieniemżyłach. Nie ma w niej już ani odrobiny piękna. Musiało ulecieć wraz z życiem. Została jedynie pustaskorupa,zgniecionapuszka,kiedyśprzetrzymującaduszę. Tylko ja stoję spokojnie. Przynajmniej tak mi się zdaje. Jest jeszcze on. Paweł. Ma sześć lat. Patrzy, najpierw na mnie, później na resztki Katii. Uśmiecha się. Dopiero wtedy odchodziwkierunkuklatek. Czasteżinamnie. Muszęuzupełnićmakijażokolejnąłzęnapoliczku. Siedzęsamprzedlustrem. Zaczesanedotyłuwłosychowampodczepkiem.Zaraznałożęperukę.Najpierwjednak makijaż. Biały puder na całej twarzy. Pędzel lata jak szalony. Mógłbym uderzyć głową w worek z mąką, na to samo by wyszło. Później maluję sobie oczy. Czerwona kredka i sztuczne rzęsy. Kolorowe kropki na policzkach. Jedna zielona, druga pomarańczowa. Następniezakładamtęczoweafroijużjestemprawiegotowy.Jeszczetylkoczerwonynos nagumce.Tobybyłowszystko.Cyrkowyklaun,pośmiewisko,zktóregośmiejąsiędziecii ich rodzice. Mam cały zapas głupich zabawek i odporną dupę. Nieraz w trakcie przedstawieniacoślubktośmniewniątrzaśnie.Ot,ryzykozawodowe. Jeszczetylkołzy. Koniecznietrzy.Pojednej,zakażdegoczłonkanaszegocyrku,któryzginął. PierwszajestdlaEli,pięknejasystentkimiotaczanoży,którapewnejsobotyzmieniłasię wniemniejpięknegojeża.DrugadlaKubusia.Miałtylkotrzylata,kiedylewwydostałsięz klatki.TrzeciadlaMarty,jużnigdyniezobaczymy,jaklata. Terazjestemgotów.Bioręgigantycznybutiwybiegamnascenę. Kuba. Jego śmierć zawsze była dla wszystkich niewyjaśnioną zagadką. Prawie dla wszystkich. Lew siedział spokojnie w swojej klatce i przyglądał się wszystkiemu i niczemu jednocześnie.Przezcałeswojeżyciebyłwzamknięciu.Światwpaskinieniósłzesobąnic ciekawego.Jedzenie,leżenie,spanieitakwkółko.Czasemtylkoprzychodziłtreseriwtedy trzebabyłogosłuchać.Inaczejbiłgowężem,którykąsałboleśnie.Nawłasneoczywidział kiedyś, jak innego kota stłukł tak, że biedny nie był w stanie się poruszać. A tego lew nie chciał. Znał zapach ludzi lepiej niż przedstawicieli własnego gatunku. Jakieś dwunogi wciąż kręciłysiękołojegoklatki,dlategoniezdziwiłsię,kiedykolejnyznichbiłwpręty,śmiejąc sięgłośno.Kiedyśgotodenerwowało,terazniezwracałjużnatouwagi. Usłyszał trzask kłódki. Podniósł się szybko, spodziewając się, że zobaczy tresera, który zaprowadzi go na arenę. Jednak nigdzie go nie było. Tylko ten człowiek z dziwnym uśmiechem,któryszybkosięoddalił. Pierwszyrazwswoimżyciulewbyłwolny. Otworzył łapą klatkę. Wyszedł na piach. Sam. Nie na smyczy, nie poganiany, nie szturchany. Był tak bardzo podniecony, że nie wiedział, co ma robić. Instynkt szybko przyszedłmuzpomocą. Był głodny. Węszył dookoła, starając się znaleźć coś do pożarcia. Zapachy nadpływały doniegocałągamą.Wybrałten,zdawałobysię,najsmaczniejszyipodążyłzanim. Wtedy coś się stało. Lew poczuł się, jakby wrócił treser, lecz wciąż nie było przy nim dwunogazkąsającymwężem.Instynktzamilkłzupełnie,głódprzestałsięliczyć.Cośbyłow jegogłowieizabierałocorazwięcejmiejsca.Wpadłwpanikę,biegłprzedsiebie,uderzającw jakieśpudła.Wywaliłsięiwstałszybko,omalniełamiącjednejłapy.Miałcorazmniejczasu, wiedział,żezarazstracikontrolę.Zdążyłjeszczetylkozawyćżałośnie. Lewwyprostowałsięnagleistałprzezchwilęnieruchomo.Zacząłpowolioglądaćswoje ciało,jakbywidziałjepierwszyraz.Zacząłiść,najpierwniepewnie,pochwilijużzupełnie sprawnie. Przestał węszyć. Coś mówiło mu, dokąd ma się kierować. Szedł cicho, żeby nie zaalarmowaćżadnegodwunoga.Gdybyktośgozobaczył,byłobypowszystkim. Stanął przed drzwiami. Wiedział, że ma iść dalej, ale nie był pewien, czy zdoła je otworzyć.Pochwilijednaksamestanęłyotworem.Wszedłdośrodkaizobaczyłdwamłode dwunogów.Siedziałynapodłodzeimachałygórnymikończynami.Lewprzyglądałimsię długo. Jedno z nich bardzo dziwnie pachniało, jakby coś było nie tak z jego głową. To właśnietopierwszedostrzegło,żesąobserwowane.Niezaczęłokrzyczeć.Uśmiechnęłosię tylko, a widok jego wyszczerzonych zębów sprawił, że sierść na karku lwa nastroszyła się dogranicmożliwości.Todrugieuderzyłowkrzykipłacz,gdytylkozobaczyłodużegokota. Pachniałozupełnienormalnie.Moczemistrachem.Lewniechciałrobićmukrzywdy,alecoś wjegogłowiebardzochciało,żebystałosięinaczej.Powróciłgłód. Lewpodszedłdodziecka.Wyglądałojakmałagazela,którazgubiłaswojąmamusię.Nie próbowałonawetuciekać.Zabardzosiębało.Siedziałoipłakało,nawetgdylewścisnąłjego głowęzębami.Zamknęłosiędopiero,kiedykościpękłyzgłośnymtrzaskiem. Tenkrzykbyłokropny.Niepierwszyrazmieliśmywcyrkudzieci,częstozdarzałoimsię płakaćalbonawetwyć,kiedyzrobiłysobiekrzywdę.Aleczegośtakiegoniktznasjeszcze niesłyszał.Wszyscypoprostupodnieślisięzmiejscipobiegli. Pierwszy na miejscu był kierownik cyrku. Wpadł do środka tylko po to, żeby błyskawicznieodwrócićsięizwymiotować.Jawpadłemzarazzanim.Najpierwzobaczyłem małego Pawła, ze śmiechem rozmazującego sobie krew na twarzy. Dopiero trzask sprawił, że spojrzałem w kąt pokoju. Na leżącego lwa, któremu ze szczęki wystawała dziecięca rączka.Pomyślałem,żetostądwzięłasięposokazalewającacałepomieszczenie. Kuba.Tomusiałbyćon.BratbliźniakPawła.Świeżakarmadlalwów.Resztajegociała musiałaterazznajdowaćsiępomiędzykocimiłapami. Niemogłemoderwaćoczuodkrwi. Po chwili upiornej ciszy ktoś zaczął krzyczeć. Słyszałem, jak moi koledzy wrzeszczą i płaczą.Jedenpadłnaziemięidostałdrgawek,druginaniegonarzygał.Nibydoroślifaceci, apanikowalijakmałedziewczynki.Zachowywalisię,jakbypierwszyrazwżyciuwidzieli krew.Tylerazyobserwowaliśmy,jaklewżremięso.Kiedyśnawetdaliśmymużywąkozę. Krewpłynącamuspomiędzyzębówwyglądaładokładnietaksamo. Stałemtam,ledwieoddychając,ipatrzyłem,jakdłońznikapomiędzyogromnymikłami. Jak lew bierze kolejny kęs i odrywa chłopcu lewy bark. Przez chwilę kłapie zębami, żeby oddzielić ten kawałek od reszty przekąski. Ścisnąwszy mocno szczęki, odsuwa głowę na bok.Któryśmięsieńniechcepęknąćiciągniesięjakpieczonyser. Wtedyktośodpychamnienabok.Lądujęnapodłodze,leczniemogęprzestaćpatrzećna ten upiorny posiłek. Dopiero widok butów tresera odcina mnie od przedstawienia. Słyszę trzaski bicza i pisk lwa. Ogromny kot, który przed chwilą zamordował i częściowo pożarł dziecko,kwilijakprzerażonydachowiec. Nad to wszystko wybija się jeden dźwięk. Prawie go rozpoznaję, ale jest jakby zniekształcony, taki trochę bulgoczący. Wsłuchuję się w niego długo, patrząc, jak treser wyrywalwuresztkichłopcaidokądśgociągnie,pewniezpowrotemdoklatki.Dopierogdy nastałazupełnacisza,uzmysławiamsobie,cotobyło. ŚmiechPawła. Choć dzieciak miał dopiero trzy lata, to uważałem, że był psychopatą. Teraz miałem dowód. Wróciłemdoswojegonamiotu. Odtegodnianosiłemnamakijażudwiełzy. Odtegodniawnaszymcyrkuzaczęłysiędziaćdziwnerzeczy. W spokojnym zaciszu przyczepy nagle rozlega się pukanie. Siedzący przy kuchence gazowejmężczyznawzdychaciężkoiwstaje.Otwieradrzwi,jednaknikogozaniminiema. Rozglądasięprzezchwilęwewszystkiestrony.Zakłopotanydrapiesiępogłowieiwracado środka. Wciągunastępnejgodzinysytuacjapowtarzasiędwarazy. Asystentka magika pochyla się, żeby podnieść coś z ziemi. Nagle coś klepie ją w kształtnypośladek.Dziewczynaodwracasięzdłoniąprzygotowanąnauderzeniebezczela, któryjejdotknął.Problemwtym,żezaniąnikogoniema.Znówschylasię,żebydokończyć. Tymrazemcośuderzająwdrugipośladek.Gwałtownyobrót,azaplecamiznówpustka. Asystentkazbieraswojerzeczyibiegnienaskargędoprzełożonego. Kucharka zbiera burę od szefa za talerze, których nie potłukła. Uparcie twierdzi, że odłożyła je jak zawsze i nie było możliwości, żeby spadły na ziemię. Wrzeszczący facet wpadanapomysł,żebypokazaćjej,jakpowinnajeułożyć.Robiwszystkojaktrzeba.Gdy tylkoodwracasię,słychaćtrzask.Jedenztalerzylądujenaziemiwkawałkach. Kucharkaijejszefpatrząnasiebie,taksamozszokowani.Obojestwierdzają,żeoddziś będąstaranniejukładaćtalerze. Kierownik cyrku trzeci już raz odbiera telefon tylko po to, żeby w słuchawce usłyszeć pustkę. MałyPawełeksiedzinaschodach,nakolanachtrzymającszczeniaka.Chłopiecwsłuchuje sięwbrzmiącewjegogłowiesłowa.Powtarzawszystkopsu,którypróbujesięwyrwać.Po chwilizwierzątkosięuspokaja.LiżePawłapodłoniisiadakołoniegobardzospokojnie. Jegoogonzupełniesięnieporusza. Chłopiecuśmiechasię.Posłusznygłosom,wstajeikierujesiędoklatekzgołębiami. Przez kilka następnych lat wszyscy przyzwyczaili się do małych dziwadeł, jak je zwał nasz kierownik. Ludzie czasem coś słyszeli lub wydawało im się, że widzą zmarłych krewnych. Na porządku dziennym było zdziwienie i zamyślony wyraz twarzy, jakby człowiekzapomniał,nacoprzedchwiląpatrzył.Niktjużniereagowałnapukanie,dopóki niepowtórzyłosiędrugiraz. Takwyglądałonaszeżycie,trochędziwne,alewsumiespokojne. Siedzieliśmyprzednamiotemisetnyrazrozmawialiśmyotym,jakatoszkoda,żeMarta umarła. Ludziewspominalijądobrze.Byłamiłądziewczyną,pomagaławszystkimjakmogła. –Dziecijąuwielbiały–rzuciłktośztłumu. –OpróczPawła–odparłktośinny.Wtejchwiliwszyscyrozejrzelisiędookoła,czynie magdzieśrodzicówtegodziecka. – Paweł to mały psychopata. Nienawidził Marty, bo kiedyś mu powiedziała, że jest niedobrydlainnych.Wściekłsięwtedystrasznie. –Podobnogroziłjejśmiercią. –AterazMartanieżyje. Czyjśśmiechnaglewybiłsięponadściszonegłosy.Aha,tomój. – Ale pieprzycie kocopoły! Jak sześcioletnie dziecko mogłoby ją zabić? Przecież to był wypadek! –Jatwierdzęinaczej.–Kolejnygłos,wkierunkuktóregoodwróciłysięwszystkiegłowy. TobyłTomek,ten,któryniezłapałwyciągniętejdoniegoręki.–Niktzwasniepatrzyłjejw oczy,kiedyspadała.Toniebyłonicnormalnego. Jużmiałemcośpowiedzieć. Niezdążyłem. Krzykbyłtakokropny,żenawetmniewłosyzjeżyłysiępodperuką.Stadocyrkowców jak jedna gazela zerwało się i pobiegło sprawdzić, co się dzieje. Wrzask nieprzerwanie wwiercał mi się pod czaszkę. Wypadliśmy zza zakrętu, wprost na gołębnik. Był pusty, w przeciwieństwie do przyczepy jego właściciela. Ta wprost tryskała życiem. Ptaki latały dookoła niej, wpadając do środka i wylatując na zewnątrz w zastraszającym tempie. Nie dało się na nich skupić wzroku dłużej niż sekundę, żeby nie dostać oczopląsu. Gdzieś w środku wciąż był Mietek. Chyba żywy, choć zawsze była możliwość, że jego ostatni krzyk zagubiłsiępomiędzyptasimipióramiinieumiałznaleźćdrogidopiekła. Ludzie rzucili się do przyczepy, próbowali odgonić ptaki. Powodzenia. Ja poszedłem gdzieindziej.Znaleźćźródłotegoszaleństwa.DoprzyczepyPawłaijegorodziców.Podczas gdy pracownicy cyrku uganiają się za ptaszkami, ja sprawdzę, co robi nasz mały psychopata. Wystarczyło minąć dwie przyczepy, żeby natknąć się na zwłoki. Asystentka magika leżała w piachu. Wyglądała jak ciśnięta w kąt kukiełka. Kończyny połamane w wielu miejscach, głowa przybrała ładną czerwoną barwę. Tylko pośladków nigdzie nie było. Zostałyponichjedyniedwiewyszarpanedziury.Miałemdziwneprzeczucie,żezrobionoto ludzkimizębami. Plask.Cośmiękkiegouderzawpiachzamną.Chybadupasięodnalazła. Odwracam się i widzę dwa kawały mięsa leżące na ziemi. Miałem rację. Nad nimi stoi matka Pawła. Wygląda, jakby uciekła z piwnicy wujka Fritzla. Wychudzona, włosy posklejanewkołtuny,bladatwarzpokrytabliznami,którychwczorajjeszczeniebyło.Oczy zaszły jej krwią. Patrzy na mnie i wysuwa język z ust. Jest długi, lubieżnie owija go sobie wokół lewej piersi. Wtedy z dziury w ziemi wyłania się jej mąż i ściąga spodnie. Trochę nieporadniepodchodzidozwłokasystentkiiwsadzajejkutasaprostowodbyt.Posuwają, śmiejącsięjakhiena.Jegożonawtymczasiezbliżasiędomnie.Podchodzinapółkrokui zaczynawęszyć. – Odejdź, póki możesz. – Bardziej charczy, niż mówi. – Nasz pan nie kazał cię zabić. Jeszcze. Ostatnie słowo rzuca jak groźbę. Powinienem zacząć teraz biec, ale ja spokojnie odwracamsięizaczynamiść.Nadłożętrochędrogi,aledojdędoichprzyczepytak,żebysię niezorientowali. Eksplozja. Falauderzeniowarzucamnąobokjakiegośnamiotu.Przezmateriałwpadamdośrodka. Podnoszęgłowęiwdrgającympowietrzuwidzę,jakFranek,gośćodelektryczności,wsadza chujawgłówkękapusty.Szybkostamtądwybiegam. Cyrkpłonie.Ludziewrzeszcząibiegajądookołabezcelu.Ktośwołaowodę.Możechce musiępić.Cichychichotwstrząsamnąnachwilę.Odchrząkujędwarazyijużidędalej. Łapię za bety jakąś dziewczynę i pytam, co się stało. Biedne stworzenie nieskładnie opowiadamiotym,jakktośpodłożyłogieńpodbutlezgazemicałynaszzapaswyjebałow pizdu.Ogieńtrawinajbliższenamiotyizkażdąchwiląposuwasięcorazdalej. Znówsięśmieję.Puszczamdziewczynęipatrzę,jakkaczymchodembiegniekuścianie płomieniirzucasięwprostwnią. Posuwa się, jakie to śmieszne. Brzmi, jakby pożar sam jebał się w dupę i dzięki temu zmieniałpołożenie. Podnoszęleżącenaziemijabłkoiwbijamwniezęby.Jakieśtakieżylaste.Wyrzucamje za siebie i ocieram płynącą po brodzie krew. Czy to aby na pewno było jabłko? Dlaczego mamwłosymiędzyzębami? Profilaktyczniestrzelamsięwpysk.Dwagłębokiewdechyijestemspokojny.Dziejesię tu coś niedobrego i prawie padłem tego ofiarą. Muszę szybko dostać się do Pawła i go powstrzymać. Jeszczetylkojedenzakrętibędęprzyjegoprzyczepie. Jejku, nie pamiętam, żeby płynęła przed nią rzeka krwi. Skleroza nie boli. Wchodzę po sześciu stopniach i jestem w środku. Ciemność, nic więcej. Dopiero po chwili, kiedy oczy przyzwyczajają się do mroku, zaczynam coś widzieć. Wnętrze wygląda jak sala tronowa. Kilkanaścieosób,dotykającczołamiziemi,kucaprzypoobustronachczerwonegodywanu, prowadzącego do najmroczniejszego kąta. Idę, słuchając bluźnierczych szeptów po łacinie. Wmiaręzbliżaniasięzaczynamsłyszećodgłosywalkiidzikiegochrumkania.Todwakarły, moikoledzypofachu,siedząnaświńskichgrzbietachiokładająsięwielkimibutami.Taksię składa,żeteżmamswójprzysobie.Wpadampomiędzywalczącychisprzedajękażdemupo dwamocnestrzały.Małeklaunypadająnaziemięnieprzytomne.Niepewnecorobićświnie idąwichślady. PatrzęnaPawła. Siedzinatroniezrobionymzgłówlalekiuśmiechasiędomnie.Jegodłoniecosekundę zbliżająsiędosiebieiuderzają,wydającdźwiękkojarzącysięzopadającągilotyną. –Cotusię,kurwa,dzieje?–pytam,wymachującbutem. –Zachwilęwszystkiegosiędowiesz.Aterazspójrzwlustro. Słyszękrokizasobą.Powciążsterczącympenisiepoznajęnieszczęśnika,któryspłodził tego małego psychola. Niesie ze sobą sporej wielkości zwierciadło. Widzę w nim swoje odbicieodczubkagłowydokolan.Mammakijażjużnietylkonatwarzy,alenacałymciele. Nieliczączielonychslipek,jestemnagi. –Milcz!–wrzeszczyPaweł,zanimzdążęcokolwiekpowiedzieć. Słyszęśmiech.Możemój,możemałegoszaleńca,możetopenisjegoojcanabijasięznas obu.Światrobisięciemny.Przeklinamwmyślachizapadamsięwsiebie. Budzą mnie zniecierpliwione krzyki. Ludzie się nudzą. Domagają się chleba i igrzysk. Stój.Nieteczasy.Coliiseksu.Ichybakrwi.Tak,jestemusiebie.Otwieramoczy.Razimnie jasneświatło.Ktośwrzeszczynakogoś,żebybyłcicho.Poruszamobolałągłową.Musiałem mocnooberwać,żebypaśćjakkawka. Stoję na środku areny cyrkowej, ubrany jedynie w slipy. Biały makijaż na moim ciele spływawrazzestrumieniamipotu.Tonamniepatrząterazwszyscy,tozemniesięśmieją. Widzę całą ekipę z cyrku. Co ciekawe, przyszli nawet ci, którzy już nie żyją. Widzę Martę;jaknakrwawąpapkę,towyglądacałkiemnieźle.RodzicePawłasiedząoboksiebie. Ojciecwciążposuwabiednądziewczynębezpośladków,którasiedziuniegonakolanach. Maotwarteoczyistarasięutrzymaćgłowęwmiaręprosto.JestMietek,dokościoskubany przezptaki,którekochał. Sporoosóbwciążżyje.Naprzykładnaszkochanykierownik.Anie,sorry,mawplecach dziuręwielkościpięści.Wyglądatonabliskistrzałzestrzelby.Musiałoboleć. Zapadacisza. Naarenęwjeżdżakareta,zaprzężonawczterykarekonie.WysiadazniejPaweł,ubrany w królewskie szaty. Momentalnie przychodzi mi do głowy król Maciuś Pierwszy i wybuchamśmiechem. Zamykamsiędopiero,gdyobrywamwłeb.Patrzępodnogi.Ktośrzuciłwemnieobciętą głową,którawciążprzeklinaigrozi,żepogryziemikostki.Kopięjągdzieśdaleko.Dopiero terazmamczasnakonfrontacjęzpsycholem. – Dzień dobry – mówię, lekko kiwając głową. – Oddaj mi, dzieciaku, ubranie i buta, żebymmógłwbićcitrochęrozumudogłowy. –Milcz,klaunie.–Cisza. Patrzę na niego osłupiały. To mu się udało, zadziwił mnie. Patrzy i nic nie mówi. Co teraz?Znówmamwalnąćkarła,tymrazemkulawego,żebyzwróciłnamnieuwagę?Amoże powinienemzatańczyć? Na małej, ale jakże wrednej twarzy pojawia się paskudny uśmiech. Gremliny mogłyby sięuczyćodniegomimiki. Na arenę wpadają dwa tygrysy i lew. Krążą dookoła karety, strasząc konie. Po publice przechodzidreszczprzerażenia.Drapieżnekotystająnaprzeciwmnieiszczerząkły. –Terazzginiesz–mówiPaweł–iniktjużniebędziesięwtrącałwmojeplany. –Niechzgadnę.Zostanieszkrólemświata? –Możekiedyś.Naraziewystarczymi,żecyrkbędziemój.Późniejpomyślimy,codalej. Jakaszkoda,żeniebędzieszmógłmiwtympomóc. Tymrazemtojasięuśmiecham.Naiwnedziecko.Pokazujemufuckanaobudłoniachi siadamnapiachu.Patrzęnapublicznośćizaczynamliczyćzmarłych.Naraziedwunastka. –Słabociposzło.Myślałem,żeprzeztakdługiczasudacisięnatłucwięcejtrupów. –Oczymtygadasz?–pytazmieszany. – Miałeś wszystko, a zadowalałeś się sztuczkami, które wyśmiałby nawet Casper. Dwa wypadki przez sześć lat i teraz osiem, z czego większość w wybuchu i pożarze. Wstyd. I hańba. – Zjedzcie go! – wrzeszczy i macha rękami. Ani mi się waż stąd odlatywać, myślę sobie, sokolikuzłoty. Koty siedzą w miejscu i liżą się po jajkach, dopóki nie kiwnę głową. Wtedy błyskawicznierzucająsięnakonieiwbijajązębywpulsującetętnice.Krewtryskanaboki, oblewającnasobu. –Awynacoczekacie?–pytamludzi.Teraztoonipatrząnamniezdziwieni.Pochwili ich oczy pokrywają się czernią, a mózgi odczuwają nowy rodzaj głodu, którego wcześniej nie znały. Pragną krwi. Bogu ducha winni, wplątani w sprawy większe od nich cywile zaczynają mordować się nawzajem. Szarpią się za głowy, przegryzają tętnice sąsiadom, wbijająkciukiwgałkioczne.Dwóchbracizłapałomatkęirozerwałojąnapół.Krewiflaki wylały się na ławeczki. Wrzaski braci brzmią jak najlepsza muzyka dla moich uszu. Przechadzam się pomiędzy nimi, zaszczycając wybranych dotykiem moich dłoni. Reagują naniegojakwierzącynapapieża.Drżątakdługo,pókiniepęknąimkręgosłupy.Napawam się rzezią. Piję krew dziewic, spływającą z ich rozerwanych gardeł. Wyciągam płód z ciężarnejkobietyizjadamgorazemzmacicą.Trochękwaśny.Będziemiciążyłnażołądku. Wymiotujęnimprostonatwarzwyjącejmatki.Tojestdopierowidok.Gałkiocznekobiety niewytrzymująciśnieniaieksplodują. Bawięsiętakdobrze,żeprawiezapomniałemoPawle.Wracamdoniego.Dzieciaksiedzi tam,gdziegozostawiłem,ipatrzy,jaktygryszjadajegomatkę.Pewnieprzypominamuto Kubę.Tylkotymrazemtonieonwydajerozkazy.Ciekawe,jakietouczucie,wjednejchwili spaśćtaknisko. –Cotam,mały?–rzucamdoniego,wgryzającsięwsercekierownikacyrku. –Nicnierozumiem. –Aleśtydurny.Myślałeścałyczas,żetowszystko,cosiędziało,totwojasprawka,co? – Ale tak było. Chciałem, żeby Kuba umarł, to przyszedł lew i go zjadł. Jak kogoś nie lubiłem,togodenerwowałem,pukałemdodrzwi,tłukłemtalerze. –Iklepałemdziewczynypotyłkach.Ech,tymałypsycholu.Bojesteśpsycholem,wieszo tym?Niewiem,jakąkrzywdęzrobilicirodzice,alemaszmózgzjebanyjakgąbkamoczona wkwasie.Nadawałeśsięidealnie. –Comizrobiłeś? –Spełniłemtwojeżyczenia.Odparulatsiedziałemwtwojejgłowieijeślibardzochciałeś czegośzłego,tojatorobiłem.Pamiętaszgłosy,któredociebiemówiły?Tobyłemja. –Dlaczego? – Dla zabawy. Na początku było fajnie, później zacząłeś się opierdzielać, więc podsunąłemcikilkasugestii.Wtedyteżbyłospoko.Wybuch,pożar,mieszanieludziomw głowach,pięknasprawa.Alewidzisz,nieznasz,dzieciaku,umiaru,przeholowałeśiczascię powstrzymać. Próbował jeszcze coś powiedzieć, ale dłonią zatkałem mu usta. Płaczące dziecko to pięknywidok.Jakbycałeżycieuciekałozniegoprzezwilgotneoczy.PrzytuliłemPawłado siebie. Trząsł się, ale nie próbował uciekać. Wgryzłem mu się w głowę i przez dziurę w czaszce wyssałem mózg. Młody, jeszcze nieukształtowany, choć już zgniły i zepsuty. Smakował jak ciepłe gówno. Trudno. Przez tego dzieciaka całe moje żerowisko poszło w diabły. Trzeba wyciągnąć z niego ile się da i szukać nowego mieszkanka. Odrzuciłem od siebie zwłoki Pawła. Obok akurat przechodził jego ojciec. Ktoś go pozbawił asystentki bez dupy.Szybkowywęszyłciałosyna.Rzuciłsiękuniemubiegiem,żebyjaknajszybciejzatopić wnimsterczącegopenisa.Dobrze,żedzieciakjużnieżyje,tobymudopierozryłopsychikę. Pogwizdującwrytmpojękiwańzboczeńca,udajęsięnaśrodekareny.Jednopstryknięcie palcami i znów jestem w stroju klauna. Full zestaw, z peruką i czerwonym nosem. Rozglądam się dookoła. Zabawa wciąż trwa w najlepsze. Krew miesza się z piachem, tworzącczerwonebłoto.Ładnietowygląda,jakzapasy,wersjadlaseryjnychmorderców. Śmierćzbieraobfiteżniwo. Gdzie ja znajdę miejsce na łzy dla wszystkich martwych? Nie ma bata. Wstrzymuję oddech.Mojatwarzrośnieszybko.Przestaję,kiedymaprawiedwametry.Terazmuszęteż wydłużyć ręce. Do diabła, same problemy z tymi ludźmi. Do namalowania mam sto dwadzieściaosiemłez. Wyglądam jak goblin z wodogłowiem, ale siadam naprzeciw lustra i zaczynam uzupełniaćmakijaż. Poleceniesłużbowe AgnieszkaPilecka Deszcz padał coraz mocniej. Widać było tylko niewyraźną sylwetkę, sunącą wzdłuż opuszczonejuliczki.Mężczyznabyłpochłoniętymyślami.Znudzenienajegotwarzymożna byłodostrzecdopiero,gdyrozświetliłająpobliskalatarnia.Stałatamskąpoubranakobieta, jakgdybynieświadomapaskudnejpogody.Miałanasobiewyłączniedługi,czarnypłaszcz, który rozpinała, wabiąc potencjalnych klientów. Zbliżyła się do Johna, usiłując go uwieść. Bezskutecznie.Niebyłzainteresowany.Niedowierzała.Jeszczenigdyniktjejnieodmówił. Inieodmówi!pomyślała. Złapała Johna za krocze. Chwilę się zawahał, gdyż chciał wracać do domu. Od rana siedziałwpracyimiałjużdość. Nocóż,samasięotoprosi...usprawiedliwiłsięwmyślach. Niewzruszony wyjął z kieszeni metalową odznakę, którą szybkim ruchem wepchnął kobieciewodbyt.Zaskoczonajęknęłazbólu.Krewspływałanagładkiasfalt.Dopieroteraz jegopenisstwardniał. Pchnąłjąnaścianębudynku.Uderzyłagłowąostare,czerwonecegły.Osunęłabysięna chodnik,gdybynieto,żemężczyznatrzymałjąmocno.Docisnąłjądościany,rozpłaszczając naniejniewielkiepiersikobiety.Jęknęłajeszczeraz.Machaładłońminaoślep.Zawszelką cenępróbowałasięuwolnić,odepchnąćodmuruiuciec.Niemiałaszans.Jedyne,cozdołała zrobić,tosięgnąćrękomawysoko,przezcowyglądałaniczymżeńskiodpowiednikJezusa. Rozpłaszczona, ukrzyżowana na ceglastej ścianie. Bezradnie drapała ją długimi, czarnymi paznokciami,tymsamymzdzierającznichlakier.Krzyczała,błagałaolitość,alewniczym jejtoniepomogło.Wszedłwniątakgwałtownieimocno,żenamomentcałkowiciestraciła głos. Oczy nabiegły krwią, łzy popłynęły strumieniami po zaczerwienionych policzkach. Załkała głośno. Im mocniej napierał, im mocniej dociskał ją do ściany, tym ciszej łkała. W końcuprzestałapłakać.Poddałasiętemu,cosięzniądziało.Zcałkowitąrezygnacjąopierała sięomur.Gdybynapastniknietrzymałjejwielką,owłosionąręką,jużdawnoupadłabyna ziemię. Krew z rozciętego od uderzenia łuku brwiowego spływała strużką, łącząc się ze łzami. Ta mieszanka płynęła coraz szybciej. Szybciej też oprawca posuwał swą ofiarę. Zamilkła, przestałajęczeć,zamiasttegozaczęładławićsięswoimikrwawymiłzami.Dusiłasię,modląc sięwduchu,abytenkoszmardobiegłkońca.Prośbyzostaływysłuchane.John,szczytując, złapał obiema rękoma jej chudą, delikatną szyję. Zacisnął silne dłonie, blokując dopływ powietrza.Kobietaprzezchwilęwyrywałasię,wierzgała,jednaknietrwałotodługo.Była zbytzmęczona,obolałaibezradna.Poddałasiętemu,cozniąrobił,zrezygnowałazwalkio życie. Chwilę później mężczyzna rozluźnił uścisk i pozwolił jej osunąć się na mokry chodnik. Uderzyła o niego, rozwalając głowę. Jednakże w tej chwili nie miało to już znaczenia,itakbyłamartwa. Johnszybkimruchemzapiąłrozporek.Ukucnąłobokkobietyisięgnąłrękądojejodbytu. Odznaka weszła dość głęboko, chwilę zajęło mu wydłubanie jej z najnowszej kochanki. Wyrwał ją z wielką wprawą, rozszarpując przy tym resztki tego, co wydawało się być w dobrymstanie.No,możeniedobrym,alechociażwystarczającymisatysfakcjonującymdla potencjalnegonekrofila.Toniejegoproblem,ontrupównielubił.Wstał.Podniósłodznakę wysoko, obserwując przez chwilę w świetle księżyca. "„Detektyw"” – głosił zakrwawiony napis. Pod spodem wygrawerowany był jego numer identyfikacyjny. Numer, który pokochał,odkądobrałtęścieżkękariery.Numer,którykażdegodniadawałmumotywację dodziałaniaiodnajdowaniatychpaskudnychludzi,robiącychinnymróżneokropieństwa... John skończył podziwiać ten ważny dla niego kawał żelastwa, przysunął odznakę do twarzy i oblizał. Czuł nie tylko posmak świeżej krwi, ale też zimny, brudny smak metalu. Było tam coś jeszcze, ale nie mógł tego zidentyfikować tak szybko. Lizał dalej swym sprawnym, szerokim językiem, który miał okazję poznać już niejeden smak ulicy. Lizał, próbując przypomnieć sobie, co to takiego, skąd zna ten aromat. Ach, już wiem. Odrobina zaschniętej spermy, uzmysłowił sobie. Ucieszył się, że nie wyszedł z wprawy. Gdy już pozbyłsięresztekkrwi,abyodznakabyłanieskazitelnieczysta,schowałjądokieszeni. –Tak,terazjestemgotów–powiedziałsamdosiebieiodszedł.Zajegoplecamizostało ciałoleżącejnadeszczowejuliczcedziwki.Krewspływałastrużkądopobliskiejstudzienki, co wyglądało dość groteskowo. Obrzydliwie, choć pięknie, dzięki obecności światła z pobliskiejlatarni. –Gdzietybyłeś?!–wykrzyknąłkomendant. –Musiałemcośzałatwić–odpowiedziałJohn. – Załatwić? Od rana nic nie zrobiłeś, żadnych postępów, nic się nie posunęliśmy do przodu,atywybiegaszcośzałatwić?! – Tak – odpowiedział John ze spokojem i usiadł przy swoim biurku, zawalonym papierami. Zacząłczytaćdokumenty,przeglądaćnotatki. – Co ty, kurwa, robisz?! Musimy znaleźć sprawcę! Gapiąc się w te papiery niczego nie zdziałasz!Całyzespółprzeglądałje,czytał,analizowałinic!Trzebawkońcuruszyćdupęi... –ToTomEmbley. –Co?! –TomEmbleyjestsprawcą. –Cotypierdolisz?Skądtyto…?Jak?–Komendantniedowierzał. – Możemy tu siedzieć i dyskutować, szefie... A możemy po prostu, tak jak szef mówił, ruszyćdupyigozamknąć. Iruszyli.Znaleźligo.Zamknęli. –Tojużniepierwszyraz...Cisza,długibrakpostępówwśledztwieinaglety...Jaktyto robisz?–dopytywałkomendant. –Mamswójsposób.Mammetodę,którapozwalamimyśleć. – Nie wiem, co robisz ani jak to robisz, ale jesteś cholernie skuteczny. Dzięki temu rozwikłałeśkolejnąsprawę,zktórąutknęliśmy.Mamnadzieję,żewkwestiimorderstwaz Redfordteżcięniebawemolśni,bokiepskotowygląda... –Spoko,wtymtygodniupowinienemtorozwiązać. –Niewiem,jakijesttwójsekret,aleniemuszętegowiedzieć.Nieważne,czycośćpasz, nieobchodzimnieto.Nawetjeślitonielegalne,róbto,bodziękitemujesteśskuteczny. –Będę,szefie.Będętorobić. Zabrał z biurka broń i metalową odznakę. Wyszedł z budynku, pragnąc odpocząć. W drodze do domu ujrzał młodą, lekko pijaną kobietę, czekającą samotnie na autobus. Nie obchodziłgofakt,żetakiemiejscejestryzykowne.Odezwałsięjegopracoholizm.Wtakich chwilachjaktaliczyłsięwyłączniejegonałóg. –Możeciępodrzucić?–zaproponował.Dziewczynarozejrzałasięwokół,niedostrzegła żadnegosamochoduwpobliżu. –Agdziemaszsamochód?–spytałanieznajomego. –Apocomisamochód? – No, skoro chcesz mnie podwieźć, to chyba by ci się przydał, nie? – odpowiedziała niezrażona. –Podwieźćnie,tylkopodrzucić,skarbie. Nimzdążyłazareagować,chwyciłjąmocnozapośladkiipodrzuciłnamurek,tużobok przystanku. Z początku myślała, że w ten sposób chce ją tam tylko posadzić dla żartu. Niestety,ów"„żart”natymsięnieskończył.Popchnąłją.Opadłabezwładnie,wiszącgłową w dół. Zapewne spadłaby z drugiej strony, gdyby nie przytrzymał jej nóg. Przysunął ją lekko do siebie, tak że już tylko odcinek lędźwiowy leżał na kamieniach, a reszta ciała dyndałazdrugiejstrony.Szybkimruchemzdążyłwsunąćodznakęwjejodbyt.Wrzasnęła. Zakrył jej usta dłonią, aby nie słyszeć tego żałosnego dźwięku. Spojrzał na swoje krocze, niewielesiętamdziało.Notak,jestemjużzmęczony,pomyślał. – Musimy trochę podkręcić atmosferę, słońce – powiedział i przekręcił odznakę, ryjąc wielką,krwawądziuręwjejodbycie. –Och,terazdobrze.–Uśmiechnąłsię,czując,jakjegopenistwardniejeijestgotowydo akcji. – To co, zaczynamy zabawę? Jutro czeka mnie dużo ciężkiej pracy, jesteś mi potrzebna...Zresztąnieważne,comyślisz,itakmuszętozrobić.Topoleceniesłużbowe. PewnegopięknegodniawprzyjaznymBudapeszcie MarkE.Pocha Na wakacje wybrałem się do Budapesztu w poszukiwaniu szesnastoletniej prostytutki dobrejjakości.Takiefajnepiczkitrudnoterazznaleźć.Pozatymmiałemochotęnaegzotykę. Wiecie, mówi się, że młoda węgierska cipka pachnie jak perfumy od Beyonce. Lubię Beyonce. Któregoś dnia waliłem konia w biurze przy dźwiękach If I were a boy, a kiedy akurateksplodowałem,drzwiotworzyłysięicałaarmiabiałychżołnierzykówprzyłożyław twarzmojemuszefowi.Chybamnieunikaodtamtegoczasu.Alenicto. A więc! Jak tylko wysiadłem z pociągu w Budapeszcie Zachodnim, otoczyli mnie mężczyźniwczarnymlateksie.Nosiliwielkieokularyprzeciwsłoneczne,coupodabniałoich domuch. –Pójdzieszznami–powiedzieli. WzruszyłemramionamiIposzedłemzanimi.Smakowite,pachnąceBeyoncecipkimogły poczekać. Zabralimniedojakiegośpokojuprzesłuchań.Wtlecichograłwęgierskifolk. – Jestem niewinny. Ja tylko szukam szesnastoletniej prostytutki dobrej jakości – powiedziałem,siadającnakrześle. –Jesteśszpiegiem–odparli.-Mywszytkowiemy. –Akurat–odpowiedziałem.-Tojakdługijestmójfiut? – To MY zadajemy pytania, nie ty, koleżko. Powiedziano nam, że przenosisz cenne informacjezzamiaremoddaniaichwręceterrorystów. – Sprawdźcie mój bagaż. Zajrzyjcie do kieszeni. Możecie nawet powęszyć w moim odbycie,jeśliwastouszczęśliwi.Niczegonieznajdziecie. – My wiemy lepiej. Cenne informacje zostały zakodowane w twoim nasieniu. A teraz szukaszszesnastoletniejdziwki,terrorystki,żebyjedostarczyć.Poprzezjejpochwę. – Dobra, bardzo śmieszne. Doceniam wasze poczucie humoru, panowie, ale naprawdę muszęjużlecieć. –Niematakiejopcji. – Możliwe, że jest tak głupi, że nawet nie wie, do jakiego celu został wykorzystany – odezwałasiękolejnaludzkamucha. – Potrzebowali kogoś z potężnym wytryskiem, żeby nasienie dotarło głęboko i zostało tam,dopókinieodzyskająinformacji. –Noto...coteraz?-spytałem,kompletnieogłupiały. Jeden z nich wyszeptał coś do faceta stojącego obok. Wtedy ten przekazał to do następnego,anastępnypodałdalejitakszeptali,dopókiniedotarłodoostatniego.Wkońcu ucichli,obserwującmnie.Pierwszyzszepczącychopuściłpokój. Popewnymczasiewróciłzpiękną,szesnastoletniąwęgierskąprostytutką. – Informacje, które przenosisz, pozostaną tutaj. Przekażesz je teraz naszej współpracowniczce–oznajmił. Wzruszyłemramionami.Tajniackiepierdołytoniedlamnie.Mojadziałkatocipki.Itak rozebrałem się, dziewczyna też. A potem zrobiliśmy to, co mężczyźni i kobiety lubią najbardziej. Wszystkie czarne muchy obserwowały nas. Pochwa dziewczyny naprawdę pachniała Beyonce. Kiedyskończyliśmy,wyprowadziliprostytutkęzpokoju.Zauważyłem,żefacet,któryją zabrał,chowałzaplecamidługą,cienkąigłę.Tonapewnobyłassącaigła,mówięwam. Drogipanie–rzekłjedenzlateksów.-Jestpanwolny.Życzęmiłegodnia. Puścilimnie.Wsiadłemwpociągdodomui,wyglądającprzezokno,rozmyślałemotym, jakitobyłpięknydzieńwprzyjaznymBudapeszcie! Rytuałprzywrócenia NorbertGóra Usłyszawszy kroki, otworzyła oczy i zadrżała. To musiał być on. Schodził na dół po starych, sosnowych schodach. Był masywny jak wagon przewożący zwierzęta. Każdy schodekniemiłosiernieskrzypiałpodnaporemjegogrubegocielska.Imbardziejsiędoniej zbliżał, tym silniejsze miała dreszcze. Odkąd obudziła się w tej ciemnej, zimnej piwnicy, widywałagocodziennie.Niewielemówił,ajeślijużsięodzywał,toniebyłowjegosłowach niczegomiłego.Nosiłsprany,czarnyhabit,niczymzakonnik,ztąróżnicą,żenapewnonie kierowałswoichmodłówdoChrystusa.Zawszemiałnagłowiekaptur,takszerokiiduży, że swobodnie przykrywał mu twarz. Któregoś dnia, gdy zapalił światło w piwnicy, wydawało jej się, że pod kapturem dostrzegła na jego facjacie maskę. Wyglądał w niej jak postaćzkomiksowegouniwersumMarvela. – Proszę, niech mi dzisiaj nic nie zrobi – wymamrotała, starając się powstrzymać nadchodzący napad szlochu. Nie wiedziała, po co zwraca swoją prośbę do Boga. Zdawała sobiesprawę,żeBógopuściłjądawnotemu.Chlipnęła,kiedyzamekwdrzwiachzgrzytnął. Mężczyzna wszedł powoli do piwnicy i nacisnął włącznik światła. Małe pomieszczenie rozjarzyłosięostrym,żółtymblaskiem,wydobywającymsięzniedużejżarówkizwisającejz sufitu. Kobieta zamknęła oczy, porażona jasnością. Szybko je otworzyła, gdy uświadomiła sobie, że nieznajomy nie miał na głowie kaptura. Tym razem pojawił się tylko w połyskującej,srebrnejmasce. –Witaj,złotko–wyszeptałgłosemwieloletniegopalacza. –Odejdź…błagam–wyjąkałazniewysłowionymtrudem,apotemwybuchłapłaczem. Zamaskowanypsychopatatylkosięuśmiechnął. –Księżniczko,ilejeszczebędęmusiałtuprzychodzićitłumaczyćciwszystkoodnowa? NiemaszprzecieżAlzheimera–parsknąłipodszedłbliżej.Czułaodniegowońtaniejwody kolońskiej.–Mamdlaciebiebardzozłąinformację.Okupuniebędzie. Jejoczyrozszerzyłysięzestrachu.Przełknęłaślinęizamrugała. –C…co?–wybąkała,drżącjakosika. – Okupu nie będzie, słoneczko. Twoi bliscy najwidoczniej mają cię głęboko w dupie – powiedziawszyto,obróciłsiędoniejbokiem,wypiąłtyłekipoklepałsiępopośladkach. Rechotał przy tym jak żaba. Nie mogła tego zrozumieć. Ten idiota bez wątpienia przekroczyłwszystkiegraniceszaleństwa.Machałprzedniązadkiemjakpieprzonypawian. –Nie,toniemożliwe.Pozwólmisięznimiskontaktować.Jatonapewnozałatwię,uda się…–wystrzeliłafontannąsłów,alemężczyznastanąłprzodemdoniejiryknął. –Nicsięjużnieuda!Zapóźno,kotku.Czekaliśmytyleczasu,aokupujakniebyło,tak nie ma. Nasza cierpliwość się skończyła – stwierdził jednoznacznie, ucinając dyskusję. Kobieta ściągnęła brwi. Bardziej od tego, co się stanie, zastanawiało ją, dlaczego mówił o sobiewliczbiemnogiej.Czekaliśmy?Naszacierpliwość?Czyonmiałrozdwojeniejaźni? –Toznaczy,że…?–zapytałaledwiesłyszalnymgłosem,czekając,ażpsycholdokończy. – To znaczy, że zmieniły się nasze zamiary wobec ciebie – odparł i podszedł jeszcze bliżej.Widziała,żeprawąrękęmiałschowanązaplecami,alewązaciskałwpięść. –Nie–wyszeptałaipokręciłagłową.–Toniemożebyć… –Tak,tojestprawda–wpadłjejwsłowoiwyciągnąłrękęzzapleców.Wdłonitrzymał chusteczkę, którą następnie przytknął do jej ust. Kobieta szarpała się, próbowała go odepchnąć,alenadarmo.Pokilkusekundachpadłanieprzytomnanaziemię. –Chloroformczynicuda–powiedziałmężczyznagłośnoiwyraźnie,poczymsplunąłna ziemię,omałonietrafiającwkroczekobiety. *** Gdyotworzyłaoczy,zorientowałasię,żewszystkobyłorozmazane.Widziałaprzedsobą jakieś wysokie kontury. Zacisnęła powieki i cicho jęknęła. Z otchłani umysłu wyłaniały się wspomnienia. Najpierw przypomniała sobie tamten czerwcowy wieczór, kiedy niespełna dwieściemetrówoddomuzostałanapadniętaiobezwładnionagazemusypiającym.Potem pobyt w tej zaszczurzonej, obmierzłej norze, o chlebie i wodzie. Dalej było wyzywanie od kurewiszmatprzykażdejpróbiesamoobrony. Sukcesywnie, krok po kroku, łamali jej wytrzymałość psychiczną, której nabrała przez lata pracy w telewizji. Istniała jeszcze nadzieja na wolność, gdy świr w habicie wspomniał cośookupie.Niestety,mimoupływuczasuitelefonu,którywykonaładoswoichbliskich, pieniądzenienadeszły. Nie tylko on nie mógł w to uwierzyć. Dla niej to także był szok. Rodzina, której poświęciłatyleczasuimiłości,wtaktragicznejchwiliwystawiłajądowiatru.Obrazpowoli robił się coraz bardziej wyraźny. Znajdowała się w niedużym pomieszczeniu, rozświetlanym jedynie księżycową poświatą. Nad nią stało trzech zamaskowanych mężczyzn. –Przestań,kurwa,jęczeć,tysuko!–ryknąłjedenzezgromadzonychprzyniejpsycholi. Jego głos znała już nieomalże na pamięć. Musiał być kimś w rodzaju przywódcy tych agresywnychimbecyliijedynąosobąuprawnionądowypowiadaniasię.Toonjąbił,dręczył iupokarzał.Porazkolejnyzacisnęłapowieki,abyzahamowaćnapływającedooczułzy.Od wszystkichścianjejumysłuodbijałosiętylkojednopytanie–zaco? Pomagałabliźnimwpotrzebie,walczyłaosprawiedliwośćdlanajuboższych inajsłabszych.Zacojąspotkałytemęczarnie?Dlaczego,dojasnejcholery,dlaczego? – Dzięki tobie będziemy mogli wykonać następny krok na drodze do Niego. – Świr przerwałjejtokrozmyślań.Kobietaściągnęłabrwiispojrzałananiegopytającymwzrokiem. –Słucham?–wychrypiałaizamrugała. –Nietrzebasłuchać.Lepiejsamazobacz–odparłiuśmiechnąłsię.Następnieprzesunął się kawałek w prawo, przystanął przy włączniku światła i nacisnął go. Pomieszczenie rozjarzyłosięsłabym,żółtymblaskiem.Mężczyźniodsunęlisięokrokoduwięzionejikazali jejspojrzećnaścianęztyłu.Gdyobróciławzrokwtamtymkierunku,wrzasnęłazestrachu. Do szarej ściany przybite były zakrwawione zwłoki dwóch kobiet, każde w innej pozycji. Przypominałyniecoramyobrazu. Obie kobiety miały na rękach nacięcia wykonane nożem, do złudzenia przypominające pentagramy.Zakapturzenizanieślisięśmiechem,widząc,jakichpotencjalnaofiaraschodzi zkamiennejkozetki,naktórejleżała,anastępniepadanakolanaiwymiotuje. –Niechsięopróżni–stwierdziłprzywódcaagresorów. – Kim jesteście? Coście zrobili tym dziewczynom? – wyszeptała, gdy już minęły wymioty. –JesteśmyKlanemMrocznychBraci.PrzygotowujemysiędopowrotuNajciemniejszego. W tym celu musimy jednak wykonać cztery rytuały przywrócenia, a ostatni z nich będzie także rytuałem kolejnych narodzin. Dwa mamy już za sobą. Ty będziesz trzecia, a potem pozostanie nam znaleźć czwartą. Wiele z naszych niewolnic miało status, kolokwialnie ujmując,jedynietymczasowych.Zawszektośwpłaciłokupibyłoposprawie.Ztobą,jaksię zapewnedomyślasz,jużtakniebędzie.–Mężczyznaskończyłwypowiedźiuśmiechnąłsię. Miałaochotęrozpłakaćsię,aletoitaknicbyniepomogło.Śmierćpatrzyłajejprostowoczy. – Dobra, koniec gadania. Robota czeka! – krzyknął mężczyzna po chwili ciszy. Dwaj pozostali chwycili ją i kazali jej się oprzeć o kamienną kozetkę. Szaleniec z prawej strony wyciągnął naostrzony, niewielki nożyk, który nosił doczepiony do skórzanego pasa wokół bioder. Trzeci z zakapturzonych przysunął się do niej od tyłu i nachylił ku jej uszom. Poczuła,jakjegomęskośćzaczynatwardnieć. –Zbrukaniekobiecegociałajestnajważniejszymelementemrytuałuprzywrócenia.Kiedy ty, a potem następna ofiara zawiśniecie na ścianie, otworzy się portal, który umożliwi Najciemniejszemu odrodzenie się. Jeśli chodzi o nas… to czysta przyjemność – wyszeptał zwierzchnikpojebów,chwyciłjązapierś,anastępniezdarłzniejubranie.Jednymzwinnym ruchemwbiłwniąswójtwardypenis.Kobietawrzasnęłazbóluiszarpnęłasię,aleoprawca po lewej stronie trzymał ją zbyt mocno. Jego kompan po prawej zaczął odrębną część rytuału. Wziąwszy do ręki nożyk, nacinał na jej ramieniu wzorki, które po chwili zaczęły przypominaćpentagramy. –Wróćtu,przyjdźdonas,wróćtu,przyjdźdonas…–powtarzałszefzakapturzonych. Ich ofiara najpierw zaczęła głośno płakać, potem szlochać, a następnie zamilkła i już tylko zaciskała wargi. Gwałciciele zmieniali się na niej miejscami, zgodnie z ruchem wskazówek zegara.Kiedyjedenkończył,zastępowałgokolejny.Czującwsobieichgorąceinaprężone fallusy, kobieta powoli traciła świadomość własnego ja, tak jakby z każdym następnym aktempłciowymcośwniąwsiąkało,jakaśniewytłumaczalnasiła.Ostatnizzakapturzonych wytrysnął ogromnym ładunkiem nasienia, jęknął i wysunął z niej kutasa. Ciężko dysząc, ledwostałnaugiętychnogach. – Czas na ciebie, złociutka – wysapał zamaskowany, który jako pierwszy zaczął ją gwałcić. Uśmiechnęłasię. – Jestem gotowa na śmierć – odparła beznamiętnie i przerwała na moment, aby zaraz kontynuować.–Nawasząśmierć. Psychopaci spojrzeli po sobie zdziwieni. Zanim którykolwiek zdążył coś powiedzieć, blondynka wyrwała jednemu z nich nożyk i przejechała nim po jabłku Adama. Świr wrzasnąłiwyrzuciłręcewpowietrze. Kaskada krwi zaczęła spływać mu od gardła w dół, plamiąc habit i betonową powierzchnię. Reszta braci stała, sparaliżowana strachem. Żaden z nich nie był w stanie nawetpisnąć.Słyszelitylkobulgotaniezamiastsłów. Drugizzamaskowanychwreszciesięopamiętałipodbiegłkukobiecie.Tazareagowała błyskawicznie. Wbiła mu nożyk prosto w pierś. Zwyrodnialec ryknął, padł na kolana i docisnąłręcedorany,zktórejobficiesączyłsiębrunatnoczerwonypłyn.Toniemiałojednak żadnegosensu.Jegoteżspotkałaniespodziewanaśmierć. –Nie,toniemożebyć…–wyszeptałostatnizpozostałychprzyżyciubraci. –Tak,tojestprawda–powtórzyłajegowłasnesłowa,zdziwiona,jakniesamowityzwrot akcjiprzygotowałdlaniejlos.Mężczyznawhabiciezapamiętałjeszczejejdiabelskiuśmiech. Chwilępóźniej,obmytyfaląbólu,zamknąłoczynawieki. *** Niewiedziała,ileczasuminęło,zanimznaleźlijąpolicjanci.Niemogłazrozumieć,jakim cudempotychwszystkichwydarzeniachdałaradęwyjśćztegopomieszczenia,przeszukać całydomnależącydoKlanuMrocznychBraci,znaleźćswójtelefonkomórkowy,anastępnie wykręcićnumernapolicję.Dwajfunkcjonariuszezauważyliją,gdyopierałasięokamienną kozetkę i pochylała raz do przodu, raz do tyłu, jakby była pogrążona w głębokim transie. Pamiętałajednakzszokowanąminępierwszegozestróżówprawa,którywskazywałpalcem nawszystkieścianyobskurnejpiwnicy. – Ja pierdolę – wycedził, kręcąc głową z niedowierzaniem. Po prawej stronie kobiety znajdowałysięprzybitedościannagie,zbroczonekrwiąciaładwóchinnychkobiet.Zkolei naścianachpojejlewejstroniewisiałyzwłokitrzechzamaskowanychmężczyznwczarnych habitach. Każdemu z nich zafundowano bestialskie tortury. Jeden miał przeciętą grdykę, drugi dziurę w piersi, a trzeci zmasakrowaną twarz. Wszystkich pozbawiono też przyrodzenia. Blondynkaprzełknęłaślinęispojrzałaporozumiewawczowstronępolicjantówstojących oboksiebie. – O cholera – zaczął drugi policjant i wlepił oczy w kobietę. – To jest ta babeczka z telewizji,coprowadziwiadomości. Blondynkajedynieuśmiechnęłasię. –Dobrze,żejużpanowiesą.Jachybapotrzebuję…–odparłapochwilowymmilczeniui zemdlała. Gdy upadła, coś wyłoniło się z jej wnętrza i zniknęło gdzieś w ciemnościach. Policjant, który stał zaledwie kilka kroków dalej, podbiegł i przytknął dwa palce prawej dłonidotętnicyszyjnejkobiety.Pochwiliodskoczyłjakrażonypiorunem. –Kurwa!–wrzasnąłichwyciłsięzaucho. –Cosięstało?–zapytałjegopartner. –Poczułem…ogień.Cośmniepoparzyło,psiamać! –Cotygadasz?Nibyjakimcudem? Funkcjonariusz machał prawą dłonią. Zignorował pytanie partnera i zwrócił spojrzenie nadziennikarkę,któraodzyskałajużprzytomność.Otworzywszyoczy,cichozaszlochała. –Boże,tobyłookropne.Czułamgowsobie.Wciążpowtarzałtylko:„jestemzbytsłaby, jestemzbytsłaby”.Jakietoszczęście,żezniknął–wyszeptałaledwiesłyszalnymgłosem. – Proszę pani, już wszystko dobrze. Nic pani nie grozi – odparł poparzony gliniarz i pomógłjejwstać.Kobietapochwilispojrzałananiegozesmutkiemwoczach. –Dziękuję.Chybamapanrację–wychrypiała,chociażpodświadomośćpodpowiadała, żenajgorszedopieronadejdzie. Miłośćodpierwszegoużądlenia W.D.Gagliani 1 Teraz –Myślałem,żejązabiłeś! PanWalkerodsunąłsłuchawkętelefonuoducha. – Ty skurwielu, zapłaciłem potężne pieniądze za robotę, którą miałeś wykonać. – Głos przerwałnachwilę,byzłapaćoddech,alebrzmiałotojakrozpędzającysiępociąg.–Polecało cięparękurewskogrubychryb,dupku. W wyobraźni pana Walkera pojawił się rumiany, roztrzęsiony człowiek o czerwonej twarzyipokrytymżyłkaminosie. – Sugeruję, żebyś sprawdził, czy wybrałeś właściwy numer – sformułował powoli odpowiedź.–Sugeruję,żebyśdobrzesięzastanowił,zanimpowieszcoświęcej. TobyłpanFenning,napewno.Draniowikompletnieodbiło. – Używam telefonu zabezpieczonego przed podsłuchami – oznajmił Fenning. – A ty lepiej… –Alemójniejestzabezpieczony!–ryknąłWalker. – Bardzo mi, kurwa, przykro! Spartoliłeś robotę, zjebańcu! Ona żyje! Widziałem ją właśnie!–Fenningzacząłkrzyczeć.–Onamnie,kurwa,śledzi!Zamknąłemsięwewłasnym domu,skurwysynu! Pan Walker przerwał połączenie, podrzucił komórkę kilka razy, wytarł ją o koszulę i wrzuciłdonajbliższejkratkiściekowej. Tobyłoniedoprzyjęcia. Nikt nie oskarżał pana Walkera o źle wykonaną pracę. Nikt nie krzyczał na pana Walkeraprzeztelefon.NiktnienarażałnaszwankanonimowościpanaWalkeratakąjawną głupotą. Nikt. PięćtysiakówledwocowpłynęłonakontonaKajmanach,atenfacetjużdomagałsię… czego?Zwrotu?Cotendupekwyprawiał? Spartoliłemrobotę? Niebyłotakiejpierdolonejmożliwości. Ale… Ta odrobina zwątpienia, wywołana niespodziewanym telefonem, drapała mu mózg i wstrzyknęła kwas do jego żołądka. Czy rzeczywiście mógł jakoś zawalić sprawę? Nie ta kobieta?WyjąłtabletkędożuciaTums,żułjąażdoutratysmaku,apotemwrzuciłsobiedo ustnastępną. 2 Wtedy Pan Walker zawiązał węzeł i zacisnął go mocno. Przewiązał nylonową linkę wokół sękatego, pokrytego białą korą pnia brzozy na wysokości klatki piersiowej. Popuścił linki, zostawiając sporo luzu. Idąc tyłem wzdłuż linii drzew, rozwijał ją po ziemi, w poprzek żwirowej ścieżki, aż do żywopłotu po drugiej stronie. Użył opadłych liści i żwiru, by przykryćlinkęnacałejjejdługości. Spojrzałnazegarek.Zostałomuparęminutczasudozabicia. Paręminuti–oczywiście–paniFenning. Nienawidził tych drobnych robótek. Rozwiązywanie rodzinnych sporów za pomocą morderstwa nie było najlepszym pomysłem, przynajmniej według Walkera. W grę zawsze wchodził bałagan i emocje. Dlatego właśnie liczył sobie więcej za takie właśnie robótki. Musiałybyćwartezachodu. Panowałniedorzecznyupał,nazywanotobabimlatem,iWalkerczułpot,spływającypo skórzepodkurtką.Nieopodalparaszerszenibzyczałaagresywnie,wfuriiwywołanejtym, że nadchodzące zimne i suche dni przyniosą im zagładę. Spróbował pacnąć jednego, co tylkonajwyraźniejtylkozwiększyłoichdaremnąwrogość. Dźwięk żwiru chrupiącego pod wąskimi kołami sprawił, że Walker przeniósł uwagę z powrotemnadrogę.Ustawiłsiętak,bymiećdobrywidokwdółszlaku,ipochwilizobaczył opływową, atletyczną sylwetkę pani Fenning, pedałującej na swoim trekowym rowerze górskimjaktrenującyzawodnikolimpijski. I,cholera,wyglądałatakdobrze. Pan Walker nie miał wątpliwości, dlaczego pan Fenning ożenił się z nią. Jak Helena Trojańska,obdarzonazostałatwarzą,zaktórąwypłynęłobytysiącstatków.Ajeślijejtwarz mogłasprawić,bygoniłozaniątysiącokrętów,toobstawiałby,żejejtyłek–obecnieokryty czarnymi szortami kolarskimi ze spandeksu – pociągnąłby za sobą dziesięć tysięcy. Na pewnopostawiłajegożagiel. Pan Walker owinął sobie linkę wokół prawej dłoni i chwycił ją mocno lewą. Wyczucie czasumiałotukluczoweznaczenie.SkupiłsięnanadjeżdżającejpaniFenning. Czekaj.Czekaj. Kiedynadszedłwłaściwymoment,naprężyłlinkę. WalnęławpodbródekpaniFenning,cosprawiło,żejejgłowaodskoczyładotyłu.Gdy pęd przepchnął ją pod sznurkiem, linka uderzyła w ramiona kobiety. Pani Fenning przekoziołkowałaspektakularniedotyłu,byuderzyćplecamiwżwirzgłośnymjękiem.Jej rowerpojechałdalej,zygzakując.Przewróciłsięnabokdopieropoprzejechaniudwudziestu stópwgóręszlaku.Wygiętekołokręciłosięzezgrzytem,ażwkońcuzatrzymałojetarcie. Pan Walker wyskoczył w tym czasie zza krzaków, zaatakował panią Fenning mocnym prawym sierpowym, zgniatając pięścią jej idealny nos, co spowodowało, że z nozdrzy trysnęły cienkie strużki krwi. Odgłos pękającej kości dotarł do jego uszu, gdy uderzył ponownie, tym razem trafiając w lewy policzek. Jej głowa opadła do tyłu i przestała się poruszać. Rozejrzał się szybko, sprawdzając, czy nie zjawił się jakiś przypadkowy świadek, ale nikogoniezobaczył.Szerszenie–lubinneowady,cokolwiekmogłotakbzyczeć–oburzyły się,alepozatympanowałspokój. Podniósł kobietę i przerzucił ją sobie przez ramię jak strażak, łapiąc dłonią za jeden z pośladków. O tak, w i e d z i a ł, dlaczego pan Fenning się z nią ożenił. Bez zbędnych emocji, rozkoszowałsięjędrnymciałempodpalcami. Szurając nogami, pan Walker zbliżył się do roweru i podniósł go wolną dłonią. Był to jeden z tych droższych modeli, wystarczająco lekkich, by nieść je jedną ręką. Zaniósł obie nagrodydobrzozy.Tamzebrałlinkęi,poodwinięciuzdrzewa,użyłjejdoskrępowanianóg irąkpaniFenning.Odciąłresztęzapomocąmyśliwskiegonoża,poczymwepchnąłsplątany kłębekdomarynarskiegoworka. Z workiem na jednym ramieniu i nieprzytomną kobietą na drugim zszedł z drogi i wspiąłsięwyżej,wgęstwinęlasu. Pan Walker nie miał pojęcia, dlaczego pan Fenning zdecydował się wykreślić żonę z jakichkolwiek planów, które tam dla siebie snuł, i zadbał o to. Nigdy nie chciał wiedzieć. Przytychrodzinnychrobotachkliencizawszeczulisięzobligowaniudowyjaśnieniaswoich motywów.JakbyWalkerbyłspowiednikiem,jakbymiał–mógł–odpuścićimgrzechy, jeśliichracjonalizacjabrzmiałasensownie.Wprzeciwieństwiedozleceńodkorporacji,mafii czy nawet przyjmowanych przez niego czasem robót politycznych, które traktowano z chłodemiwyrachowaniemwymaganymwtegorodzajubranży–większośćzezbrodniz namiętności miała korzenie w emocjach, nie w chęci zysku. Uczucia mogą się z czasem zmienić, a forsa to zawsze forsa. Kiedy pan Fenning poczuł się zobligowany wyżalić, pan Walter poczuł się równie zobligowany powstrzymać go i przystąpić do działania na podstawiewyłącznieniezbędnychinformacji. Wjegozawodzieliczyłosiętylko„kiedy”,„gdzie”i„jak”.„Dlaczego”byłonieistotnym detalem. Utrzymywał tempo mimo przyspieszonego bicia serca, przedzierając się przez zarośla coraz dalej i dalej od żwirowej ścieżki, na której „zapoznał się” z panią Fenning. Nawet rzadsze zalesienie stanowiłoby wystarczającą osłonę. Gdy wyczuł pierwsze oznaki, że kobieta wraca do przytomności, upuścił ją na ziemię, odrzucił rower na bok i sprawdził otoczenie. Słońce późnego poranka prześwitywało przez pomarańczowo-żółte pozostałości baldachimu liści. Podłoże zdawało się wypiętrzać gładko we wszystkie strony jak fale na oceanietrawy,drzewawyrastałyzzagłębień.TomusiałybyćKopce.PanWalkerdowiedział sięonichztablicy,którąustawionoprzedwejściemdorezerwatu.Najwyraźniejcałypark usytuowano na prehistorycznym indiańskim cmentarzysku. Dziki lud, który usypał ogromne kurhany, nazywano – zadziwiające – Budowniczymi Kopców. Jeśli wierzyć informatorowi,obserwowanezlotuptakakopceukładałysięwkształtyróżnychzwierząt, alezmiejsca,wktórymstałpanWalker,widaćbyłotylkowybrzuszeniaziemi. Historyjkaniezła,byzaimponowaćturystom,aledlaniegonicnieznaczyła. Pan Walker sięgnął do worka i wyciągnął rolkę taśmy klejącej. Oderwał kawałek i przykleiłdoustpaniFenning.Kiedytorobił,kobietaotworzyłaoczy–lewezdążyłostaćsię właściwie tylko szczeliną w czarnofioletowej opuchliźnie. Ale były ładne, pomijając uszkodzenia. –Dzieńdobry,kochanie.Cieszęsię,żejużsięobudziłaś. Nie,żebymiałotoznaczenie. 3 Teraz Pan Walker zatrzymał się kilka przecznic od domu pana Fenninga, modnego architektonicznegocudeńkawszykownejokolicy.Widoczkiprzypomniałymu,żepowinien byłwycisnąćdziesięćtysięcyzdupka. Postępował bardzo niestandardowo, ale wolał przeciąć wszystkie nici, które mogłyby doprowadzićdoniego.Zwyklenieistniałatakapotrzeba,boobiestronykończyłytransakcję zadowolone.LeczgdypanFenningośmieliłsięzadzwonićzpretensjami…Walkerniemiał pewności,jakietropyzostawiłabytasytuacja,więcpostanowiłzdusićkłopotywzarodku. Osiedle było zadrzewione i czuł się anonimowy, nawet gdy tak sobie szedł. Gdyby napotkał policjanta, ten pewnie uznałby go za podejrzanego, ale nie z powodu ubrania. WalkermiałnasobiegarniturodArmaniegoiniósłwdłonieleganckąwalizkę. Szerszenie rozbzyczały się w ogniście czerwonym listowiu niedalekich krzaków. Gdy Walkerprzechodziłobok,owadywzbiłysięwpowietrze,alewciążsłyszałjegdzieśzasobą. Głośnimatkojebcy. Zdecydował, że nie ma wyboru. Pan Fenning musi zniknąć. Dlatego do bagażnika spakowałmałąpiłęłańcuchową,zapasowełańcuchyidużeworkiznylonu.Wiedział,gdzie zdobyćpółpaletycegieł,iznalazłmiejsce,wktórymmógłzostawićpakunki. Prawda, pana Walkera reklamowało parę miejscowych grubych ryb, lecz wedle jego wiedzypanFenningbyłdlanichjedyniedalekimwspółpracownikiem.Niktniemrugnąłby okiemnamyśl,żejegokawałkiprzyozdobiąnajgłębszypunktdnazatoki. Pan Walker poczuł, że ktoś patrzy mu się na plecy, ale gdy się odwrócił, nikogo nie zobaczył. Poddenerwowany, bo dawno nie zdarzyły mu się takie paranoiczne odruchy, ruszyłdalejchodnikiem. Pierdoloneszerszenierobiąsobieimprezkęprzedśmiercią. Nieznalazłinnegowyjaśnieniadlauporczywegobzyczenia. Ateraz,gdziejesttenpierdolonydom?Nadszedłczaszrobićhamburgera. 4 Wtedy PanWalkerprzykucnąłipowolisunąłdłoniąpowewnętrznejstronieudapaniFenning. Wjejoczachpojawiłosięzrozumienie.Rozszerzyłysię.Zaczęłasięszarpać. Walkerzłapałjązagardłowolnąręką –Słuchaj.–Oparłsięmocnooklatkępiersiowąkobietyiwyszeptałjejdoucha:–Twój mężulekzleciłmirobotę.Ijaknajbardziejzamierzamdoprowadzićjądokońca.Jesteśjednak zbytpięknąkobietą,bypozbyćsięciebieszybko,mamnadzieję,żetocięcieszy.Pozwólmi objaśnićsytuację.Każdasekunda,wktórejpozostajeszprzyżyciu,dajeciszansę,żezjawisię jakiś akurat snujący się po tym lesie książę na pierdolonym białym koniu. Książę, który chętnie wyrwie cię z łap złego wilka. Jeśli będziesz leżeć cichutko i pozwolisz mi robić cokolwiek zechcę, minie wiele sekund. Jeżeli będziesz stawiała opór, poderżnę ci od razu gardło.–Polizałjejucho. Odsuwała się i jęczała, ale zdawało się, że słowa oprawcy do niej docierały. Choć łzy spływałyjejpotwarzy,przestałasięwiercić. PanWalkerzawszenapawałsiętymmomentempoddania. Wyjąłnóżizacząłprzecinaćczarne,spandeksoweszorty,zaczynającoddołu–tużnad kolanem–iprzesuwającostrzewgóręnogi.Ciąłpowoli,smakująctęczynność.Uważałteż, byniezostawićśladunaperfekcyjnejskórze. Planowałtoodpoczątku.OdkądtylkopanFenningpokazałmuzdjęciażony,wiedział, żeniemożewykonaćrobotybezspróbowaniawcześniejtejsłodyczy.Cholera,zasługiwałna jakieśdodatkowekorzyścizgównianejroboty. Zdjął z niej szorty. Machnął ostrzem i majteczki w kwieciste wzory, odsłaniając cudowniezadbanywzgórek. –O,tak!–zanuciłsobie,gdydotknąłtegomiejsca.Wybrałdobrąokolicęnazwiedzanie „kopców”. Jegopalcerozwarłypomarszczonąskóręizwiedziłyjejkopczykodśrodka. Pani Fenning zaszlochała. Jej nogi drżały. Z nosa wypuszczała prawie tyle glutów, ile powietrza.Oczypatrzyłybłagalnie. PanWalkerpowąchałswójpalec,apotemciąłdalej,dopókit-shirtistaniksportowynie zmieniły się w zwykłe strzępy materiału. Potarł rosnące wybrzuszenie w kroczu, podziwiającją,leżącąnagowtrawie.Sięgnąłkujejmałym,idealnieuformowanympiersiom prawądłonią,palcującjąznowulewą. – Ciii – wyszeptał, kiedy stłumione szlochy stały się zbyt dramatyczne i potencjalnie niebezpieczne. Chciał jej żywej, przynajmniej na razie. – Pamiętaj o naszej umowie – powiedział,poczymzbliżyłustadodojrzałegosutka. Zmieniłpozycję,byznaleźćsięprzywięzachnadole.Pchnąłkolanadogóry,późniejw bok, rozwierając jej nogi. Przejechał dłońmi po udach kobiety, zmierzając do magicznego królestwa,apotemrozpiąłpasekirozporek,opuściłspodnieipozbyłsięich. Byłmocnopodniecony.Wybałuszyłaoczy,kiedystanąłnadnią,gołyizewzwodem. Pan Walker wydobył z worka splątaną nylonową linkę i składaną łopatę. Obmierzył wzrokiem wystającą gałąź i wykopał pod nią płytki dołek. Gdy skończył, obwiązał linę wokółskrępowanychjużwcześniejstóppaniFenning.Zauważyłszerszenia,któryusiadłna jejudzie.Musiałgorozjuszyć,kiedyzacząłjąwiązać,bojegoodwłokuniósłsiępodkątemi insekt zaczął żądlić kobietę w nogę. Nawet tego nie poczuła, może odpłynęła przez połączenieszokuzestrachem.PanWalkerobserwowałowadaprzezmoment.Dziwnamyśl: szerszeńprzypominałmujegosamego.Poteminsektwzleciałwgórę,bzycząc,iokrążyłgo porazostatni,zanimodleciałwgłąblasu. Zamocował linę, zarzucił jej drugi koniec na gałąź nad ich głowami i ze znacznym wysiłkiem podźwignął panią Fenning z ziemi. Jej nagie plecy przetarły ścieżkę w trawie, zbierając gałązki, małe kamyczki i inne zwyczajowe elementy poszycia leśnego. Stłumione okrzyki bólu urwały się, gdy przeciągnął jej twarz po gruncie, a nogi wystrzeliły w górę. Kiedy zawisła głową w dół, z włosami pełnymi leśnych odpadków, zaczęła wyć, ale z mniejszymwigorem.Złamałjejducha. Ostatecznepoddaniesię–związanaizakneblowana,wiszącagłowąwdół,obnażona. Pan Walker przyklęknął przy głowie kobiety, powstrzymał huśtanie się ciała, potem pochylił się i pocałował sutek jej lewej piersi. Taka seksowna, wisząca na drzewie jak gruszka.Polizałczubeksutka,starającsięzapamiętaćsmak. PanWalkerkochałgręwstępną. – Chciałem podziękować ci z wyprzedzeniem za mile spędzony czas – powiedział. Szczerze. Pani Fenning wróciła do świata żywych, potrząsnąwszy raptownie głową w milczącejprośbieolitość. Cóż,byłlitościwy. Obnażyłponownieostrzenożaijednymszybkimuderzeniemwyryłwjejszyigłębokie wyżłobienie.WworkumiałSiga9mmztłumikiem,alenóżwydawałsiębardziejintymny. Wydawałsiępoprostuwłaściwy. Tanecznymkrokiemuchyliłsięprzedtryskającąkrwią.Nieminęłowieleczasu,nimpani Fenningwykrwawiłasiędodziury,którąwykopał. Patrzył na jej drżące chaotycznie nogi, czekając, aż słońce osiągnie zenit, a fontanna zamienisięwpojedynczekrople. Pospiesznie, bo nie mógł już dłużej czekać, wbił nóż w kołyszące się zwłoki tuż nad łonem i ciął po żebrach. Potem kolejne cięcie, poziome, i – z małą pomocą – jej poplątane wnętrznościwypadłyzjamybrzusznej,prostododołka. Rozhuśtałwypatroszonegotrupaiopuściłgonaziemię. Tego właśnie potrzebował. Bardzo rzadko robota kończyła się w taki sposób. Tak, oczywiście, wiedział, że pani Fenning jest wyjątkowa, opierając się choćby na tym, że pan Fenningchciałjąodstrzelić.Plannatęzbrodniępraktyczniewymyśliłsięsam. Z penisem w pełnym wzwodzie zbliżył się do zwłok. Ucieszył go widok jej zaszłych bielmem,martwychoczu. Kochałmartweoczy,prawietakbardzojakmartwe,pusterzeczy. Opadłnaciałoiodnalazłwszystkiejegootwory,zrobiłteżkilkanowych,wchodziłwnie irozkoszowałsięniąwswoimtempie.Najpełniejszepoczuciewładzy–zabrałżyciekobiety, aterazzerżnąłsamąjejistotę.Wywróciłjąnaodwrotnąstronęiposiadł.Byłpanem,zabrał wszystko, czego zapragnął, i porzucił to. Pomyślał, że wie, jak czuli się prymitywni wojownicy,zjadającyczęściciałaswoichwrogów.Jegokuzyni.Rozumiałpociągdomordu. PanWalkerrzadkotraciłkontrolęnademocjami,aletakiechwilenależałydowyjątków. Spocił się cały, zanim jeszcze doszedł; szczytując, niemal podniósł jej ciało z ziemi, a potemwpadłzpowrotemwziejącąjamę,zupełnieniedelikatnie.PocałowałpaniąFenning krótko i niestosownie w zimny jak marmur policzek, patrząc prosto w jej szeroko otwarte, pusteoczy. –Cóż,kochanie,terazmuszęwrócićdopracy.–PanWalkerwsunąłnasiebiespodnie.– Cośmisięzdaje,żestary,dobryksiążęzbajkitymrazemniezdążył. Truchłonieodpowiedziało. Ale potem jego wzrok spoczął na otwartym worku i żołądek zacisnął mu się w supeł. Przejmujące, chorobliwe uczucie. Nie poczucie winy, spowodowane tym, co zrobił lub czymkolwiek innym. Zorientował się, że dał swojej zwierzęcej stronie zapanować nad ludzką (a może odwrotnie?). Zapomniał o prezerwatywie, zauważył nieotwartą paczkę w swoim podręcznym bagażu. Nawalił dla kilku minut cielesnej rozkoszy, i to bardzo. Zostawił po sobie obciążające DNA. Teraz musiał powziąć dodatkowe środki ostrożności przypozbywaniusięciała. Dojegouchadotarłjakiśdźwięk. PanWalkerrozejrzałsięuważniepootaczającymgolesie.Niewidziałniczego.Wytężył słuchiwyłapał…Bzyczenie. Znowucholerneszerszenie. Mógłbyjednakprzysiąc,żesłyszałteżprzezchwilęludzkigłos,dostrojonydobrzęczenia owadów. Płaczący. 5 Teraz Drzwi wejściowe były zamknięte, więc pan Walker poszedł na tyły domu, gdzie w plamach popołudniowego słońca lśnił pokryty liśćmi basen. Tabletka Tums powoli traciła smakwustach. Całąposesjęotaczałceglanymurek,adrzewazasłaniałynajbliższebudynki.PanWalker mrugnął powiekami, przyglądając się uważnie zaniedbanemu trawnikowi, zastanawiając się… Miałprzeczucie,żetopułapka. Myślałem,żejązabiłeś! No,kurwa,zabił. Nasamowspomnienieprawiemustanął. Sprawdził drzwi ogrodowe i stwierdził, że także są zamknięte. Decyzja. Czy powinien wedrzeć się do środka? Robota już dawno wymknęła się spod kontroli, więc małe, staromodne włamanie mogłoby pasować. Z drugiej strony – skąd miał wiedzieć, czy pan Fenning nie czaił się tam, zabarykadowany za stołem, i nie mierzył ze strzelby prosto w drzwi? Coś bzyczało na granicy pola widzenia Walkera, lecz kiedy obrócił głowę, niczego nie dostrzegł. Szerszenie unosiły się nad basenem. Przymrużył oczy. Nad pokrytą odpadkami wodą unosił się cały rój. Zbliżył się powoli do krawędzi, nadal nie rozwierając szerzej powiek.Insektyzdawałysiękrążyćpomałych,wąskichorbitach.Opuściłwzrokipomyślał, że chyba właśnie zobaczył bąbelek powietrza wypływający na powierzchnię. Nie, nie wydawałomusię,zarazwypłynąłnastępny.Jakbyktośoddychałpodwodą… PanWalkerrozważyłtendylemat.Odejść,włamaćsięczyzbadaćcholernybasen? Wporządku.Przyjrzyjmysięwodzie. Powoli,ignorującrozszalałeowady,przykucnąłnapłytkachotaczającychzbiornik,przy samejkrawędzi.Zajrzałwgłąb. Kolejnybąbelekwykwitłnazanieczyszczonejpowierzchni. Czytepieprzoneszerszenieniezbliżająsię? I następny, dużo większy. Walker usłyszał pluśnięcie. Bzyczenie stało się jeszcze intensywniejsze. Jeszcze mocniej zmrużył oczy. Coś się tu działo… I nagle znów poczuł czyjś wzrok na plecach. Niewstając,panWalkerobróciłsięwkierunkudomuzSigiem9mmwdłoni. Pusteoknaitylnedrzwiprzyglądałymusię.Padłnaniegooślepiającypromieńsłońca. Dźwięk wypływającego jeszcze jednego bąbelka sprawił, że Walker odwrócił się z powrotem w stronę basenu. Tym razem bąbel pojawił się tuż przy samej krawędzi. Mężczyznacofnąłsięokrok,wyciągającprzedsiebierękęzpistoletem.Szerszeniebzyczały, pogrążone w jakimś rodzaju owadziego szału. Teraz widział cień pod warstwą liści. Jakby cośzbliżałosiędopowierzchniwody,możepełznącpodnie. PanWalkercofnąłsię. 6 Wtedy Planował po prostu zakopać ciało w płytkim grobie, a potem podłożyć rower i pocięte ubraniajakieśdziesięćlubdwadzieściamildalej,naścieżce,którąobrałapaniFenning,ale w kierunku przeciwnym do miejsca, gdzie zaparkowała samochód. Zwiodłoby to poszukujących tropu na tygodnie, jeśli nie miesiące. Ale w obecnej sytuacji postanowił pogrzebaćjąjeszczedalej.Zdawałomusię,żenajednejztablicwidziałsymbolwskazujący pobliskie bagna, prawdopodobnie tuż przy informatorze, dzięki któremu dowiedział się o kopcachrdzennychmieszkańcówtychziem. Ponownie coś usłyszał. Kiedy krzątał się po okolicy, do jego uszu nie dotarło nic poza buczeniemowadówibiciemwłasnegoserca.Samsiebiestraszył.Należałopozbyćsięzwłok, podłożyćdowodyispierdalać. Pochylił się i zaczął przerzucać łopatą kupki ziemi, prosto na wyprute wnętrzności kobiety. Lecztam,wstosikuflaków,cośsięporuszało. Niemożliwe. Cośnaprawdęsięruszało.Iwydawałozsiebiekwilenie. Walter przekopał chlupoczącą breję z pomocą noża i nabił na ostrze coś, co drgało za zwiniętymjelitemcienkim.Podniósłtęrzeczwgórę,abyjejsięprzyjrzeć. Tobyłpłód. Z pewnością nie mógł się poruszać – ani płakać – ale krew bulgotała na powierzchni rany,przypominającróżowąpianę. Bardzomały,ledwoukształtowanypłód. Pan Walker zastanowił się, czy to nie właśnie dlatego pan Fenning chciał, żeby zamordował jego żonę. A może nawet nie wiedział? Jak by na to nie spojrzeć, zabójca właśnie wykonał dwie prace w cenie jednej. Ciekawe, czy mógłby się z tej okazji potargować?Zdjąłzostrzanożamaciupkieciałkoirzuciłjezpowrotemwstoswnętrzności, poczymprzykryłwszystkoglebą. 7 Teraz Wciąż mógł dostrzec powierzchnię wody pod chmurą szerszeni – coś ciemnego wędrowało pod nią ku górze, jak spławik wędkarza. Przypatrywał się obiektowi, rozpoznawałgo. Tobyłycholernezwłoki.Bezgłowe.Wypłynęłynawierzch,wystrzeliwujączbasenutak, jakbymiałyzniegowyjść,doskórytrupapoprzyklejałysięzlepkiliściibrudu.Nagieciało, niedawno ogolone lub pozbawione włosów za pomocą wosku. Na prawym ramieniu znajdowałsiętatuaż. PanFenning,nićłączącaWalkeraztąsprawą,którazostałajużzakończona. Jego szyja kończyła się ogromną skrzepliną, powstałą na poszarpanej ranie, która sprawiała, że nieboszczyk kojarzył się z lalką, rozczłonkowaną przez dziecko z wyjątkowymiskłonnościamidodestrukcji. Wciąż się cofając, pan Walker poruszał pistoletem. Ktokolwiek wykończył dupka z basenu,mógłszukaćijego. Wyglądałotonarobotęmafii.Tylkoczyoniniepowinniużywaćpalnikówgazowychi tym podobnych? Gdy zastanawiał się, jakim sposobem pozbawili gościa głowy, do jego gardła i przełyku podszedł kwas z żołądka. Pan i pani Fenning, oboje zajebani, a jedynym ogniwem, które łączyło dwie śmierci… Był sam pan Walker. Odejść, ignorując ryzyko, że ktośgojednakzobaczyłimożerozpoznać?Zostać…Ico?Posprzątać? Cholera,wsumiemiałpiłęwsamochodzie… Zwłokipodpłynęłybliżej.ChmuraszerzenipodfrunęłazanimiiWalkerzorientowałsię, że zrobiła się gęstsza. Rosła, zarówno pod względem rozmiaru, jak i ilości owadów. Bzyczała niczym transformator elektryczny, wisiała nad bezgłowym ciałem jak pulsujący balon. PanWalkerobserwowałją,zadziwionytym,żezaczęłaprzybieraćkształt. Znajomykształt. Jezu. PaniFenning,wyglądającadokładnietak,jakwtedy,gdyzobaczyłjąporazpierwszyna rowerze. Potem szerszenie zaczęły się przesuwać, sprawiając, że stała się taka, jaką ją zostawił – przybrała postać wypatroszonego truchła, z szeroko otwartymi ustami i wybałuszonymioczyma.Jak,dokurwynędzy,mógłjąwogólewidzieć? Opuściłpistolet,przyglądałsięjej,niewiedząc,cozrobić. Zdawało się… Nie, naprawdę, to ich fasetkowe oczy odbijały obraz lub tworzyły go, jakbybyłyskrzydlatymipikselami… Mimotoobrazwyświetlanow3DipanWalkermusiałdaćkrokdotyłu,botenwłaśnie docierałdokrawędzibasenu.Podobiznauformowanazbzyczących,wiszącychwpowietrzu szerszeniwzniosłaramiona,rozpościerającjejakmigoczącaofiaraukrzyżowania. Pierdolić to, pan Walker powiedział albo tylko pomyślał. Jako że był bardziej przyzwyczajony do wzbudzania strachu w innych niż do odczuwania go samemu, fala mdłości, wstrząsająca głębinami jego jelit, i puls walący w skroniach zdawały mu się całkowicieobcymidoznaniami.Uniósłbrońiwystrzeliłwchmaręszerszeniukładającychsię w głowę pani Fenning. Strzał w dziesiątkę, ale pozbawiony sensu, bo pocisk przebił się przez rój, nie rozpraszając nawet hordy owadów. Wystrzelił jeszcze parę razy, rozgrzane łuskibrzęczałyobasenowepłytki.Spustzablokowałsięwreszcie,skończyłysięnaboje. Bezrezultatów… Buczenieprzeszłowcrescendowysokichtonów,aręcepaniFenningopadłyizgięłysię, holograficzne dłonie zagłębiły się w ziejącym otworze w jej korpusie i szperały w nim, aż wyłoniłysię…zczymś.PanWalkerpotrzebowałchwili,byprzyjąćdowiadomości,żepalce uformowane z owadów wyjęły prawdziwy, materialny obiekt z brzucha iluzorycznej pani Fenning. Czarne włosy, przeplatane siwizną pozwoliły mu wywnioskować, że czerwona, guzowata masa jest w istocie głową pana Fenninga, zdeformowaną przez ogromną ilość jadu,którazebrałasięwniejponiezliczonychużądleniachszerszeni.PanWalkerspojrzałw martweoczyipoczuł,żetrochęutożsamiasięztym,cownichzobaczył… Chmuraowadów,formującaunoszącąsięnadziemiąpaniąFenning,przyłożyłaurwaną głowędodziurywswojejpiersiizaczęłaniąkołysaćjaknoworodkiem,abzyczeniezmieniło sięwatonalnąkołysankę. Mózg pana Walkera uległ przeładowaniu danymi. Tak właśnie się czuł, gdy brzęcząca kołysankaprzeszyłamuuszy,ajegooczyprzetworzyłyto,cowidziały.Naglestopyprzejęły kontrolęi–zapomniawszyomisji–mężczyznarzuciłsiędobiegu,byleuciecjaknajdalejod basenu. Ale potknął się o coś – o urządzenie wysuwające odskocznię? – i jego nogi poleciały w jednąstronę,aresztaciaławdrugą.Machałramionamiwpowietrzu,bezużytecznypistolet wypadł mu z dłoni i potoczył się po ziemi. Później coś głośno trzasnęło, harmider wywoływany przez setki skrzydełek odciął go od świata, owadzie ciałka zakryły słońce, a potemnastałanicość. 8 Potem Tyle krwi. Pokrywała całe dno osuszonego basenu, ścianki pełne pęknięć i płatów łuszczącej się farby. Ekipa zajmująca się badaniem miejsc zbrodni była już w drodze. Wiedzieli,żeDNAbędziepasowałododwóchmężczyzn,rozpłaszczonychnabetonie,jakby spadlizwysokościsetnegopiętra,aniedziesięciustóp.Jednozciałokazałosięwłaścicielem domu. Drugiego nie zidentyfikowali, ale oznaczyli miejsce, w którym wylądował pistolet i zrobilimuzdjęcia. Jakztakichranmogłowypłynąćażtylekrwi? Oficerwmundurze,rozglądającysiępootoczeniu,widziałwżyciuwiele,aletozdawało siętakie…Inne. Machnął dłonią, by odgonić szczególnie upartego szerszenia, który wisiał nad trupami. Owadpoleciałprostowgóręizniknął. Policjantpokręciłgłową.Pierdolonyszerszeń. Karolina„Mangusta”Kaczkowska Lewa Salę sądową oświetlały łagodne promienie jesiennego słońca. Zebrani na rozprawie pozostali jednak nieczuli na uroki przyrody za oknem, skupiając uwagę na oskarżonej. Niejednemu przemknęło przez myśl, że to kobieta wysoce atrakcyjna i w związku z tym zdecydowanie szkoda, by gniła w więzieniu. Aż dziw bierze, że pod tak ujmującą powierzchownościąkryjesięodrażającadegeneratka. Poodczytaniuaktuoskarżeniasądzwróciłsiędokobiety. –Czyprzyznajesiępanidowiny? –Tonieja.–Oskarżonaodpowiedziałatonem,wktórymsłychaćbyłoudrękę.–Tomoja ręka... *** OskarżonaJustynaM.wcześnieodkryłaurokimasturbacji.Niepamiętaładokładnie,jak doszłodotego,żeznalazłaupodobaniewsięganiudłoniąwgłąbswychmajtek.Czytotakie istotne?Grunt,żewiedziała,coztymzrobić.Aodkądprzeczytałagdzieśartykułnatemat doskonaleniawłasnegomózgupoprzezćwiczeniemniejsprawnejręki,zaczęłamasturbować się wyłącznie lewą dłonią. Tak naprawdę nie potrafiła stwierdzić, czy faktycznie ma to znaczenie dla sprawności jej umysłu, jednak z pewnością stała się świetna w dawaniu przyjemnościsamejsobie.Takdobra,żeczasemmusiałazatykaćsobieusta,byjękirozkoszy nie zaciekawiły domowników. Hobby Justyny raczej nie wzbudziłoby entuzjazmu jej rodziny. Kobieta dbała o lewą dłoń. Nie nosiła pierścionków, nie malowała paznokci, które systematycznie przycinała, odkąd kilka razy zdarzyło jej się dotkliwie podrapać podczas szczególnie intensywnego szczytowania. Na ogół nie używała żadnych zabawek, wystarczyłyjejwłasnepalceiruchybioder,bydoprowadzićsiędoorgazmu. ZczasemJustynazaczęłaprzyłapywaćsięnatym,żecorazmniejświadomiesięgalewą dłoniąmiędzyswojenogi.Niejednokrotniebudziłasięnocązpalcamigłębokowpochwie, rozgrzanaimokra,wcaleniekoniecznieśniącprzytymerotycznesny.ZupełniejakbyLewą kierowała jej własna wola, nietożsama z wolą Justyny. Ręka wykazywała coraz więcej inicjatywy.Bywało,żewysunąwszysięzwnętrzakobiety,wędrowaławgóręjejbrzucha,by pieścić piersi, wciąż śliska od intymnych soków. Innym razem kazała się oblizywać do czysta,cobywałośrednioprzyjemne,kiedyJustynamiałaakuratokres.Naogółdziewczyna zgadzałasięjednakbezwarunkowonazabiegiLewej. Tymczasem ręka wykazywała coraz więcej inicjatywy. Od czasu do czasu wsuwała w głąb Justyny rozmaite przedmioty, niekoniecznie przeznaczone do seksu. Jakież było zdziwieniekobiety,kiedypodczasoddawaniaporannegomoczuwypadłozniejdomuszli klozetowejkilkamonet,którewcześniejwroztargnieniuodłożyłananocnystolik.Spojrzała zwyrzutemnaLewą,odnoszącwrażenie,żetamiałabyniezłyubaw,gdybyposiadałausta. –Aleśmieszne–mruknęłazdezaprobatąJustyna. Odtamtejporyprzykładaławięcejuwagidoporządkunastolikunocnym. Lewą najwyraźniej cechowała świadomość własnych umiejętności. Nie dość dobrze traktowana, potrafiła się obrazić i odmówić współpracy. Innym razem zaciskała palce w pięść i próbowała spenetrować na siłę odbyt Justyny. Niedopuszczenie do tego wymagało odkobietyogromnegowysiłku.ZdarzałosiętojednakrzadkoinaogółJustynaiLeważyły wprzyjaźni.PrzynajmniejdopókiniepojawiłsięLeszek. W końcu przecież musiało do tego dojść. Ile można zabawiać się z własną ręką, kiedy dookoła jest tylu chętnych facetów? Justyna i Leszek poznali się na imprezie i szybko zasmakowali w swoim towarzystwie. Po kilku spotkaniach w kinach, klubach i kawiarniach zrzucili ubrania i wskoczyli do łóżka. Lewa zniosła pieszczoty Leszka bez sprzeciwu,jednakkiedyjegojęzykznalazłsięmiędzynogamiJustyny,atawydałazsiebie przeciągły jęk rozkoszy, ręka zaniepokoiła się. Palce zaczęły niecierpliwie stukać w prześcieradło,bypochwilizacząćjewściekledrapać.PochłoniętabezresztyJustynaprawą rękąchwyciłaLeszkazawłosyilekkoprzycisnęładosiebie.Kiedydoszła,dosłownierzuciła się na mężczyznę, wciąż posługując się tylko prawicą. Lewa zwisała u jej boku niczym martwa. Justyna ujeżdżała Leszka, zapominając całkiem o tym, że przez dłuższy czas preferowała zabawę w samotności. Facet miał niesamowicie wielkiego penisa. Albo to jej palcebyłypoprostuzacienkieiniepotrafiłydokońcazastąpićmęskiegoczłonka. Justyna i Leszek okazali się być świetnie dopasowani w seksie. Oboje doszli w tym samym momencie. Kobieta otworzyła oczy, wciąż ciężko dysząc i uśmiechając się szeroko, zaspokojona. Błogi uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy zobaczyła, jak Lewa wędruje powoli wzdłużtorsuLeszkawstronęjegogardła.Pięćpalcówwpiłosięwszyjęmężczyzny,który zacząłsiędusić.Justynawrzasnęła,azaskoczonyiprzestraszonyLeszekszarpnąłciałem,by zrzucićzsiebiepartnerkęiuwolnićgardło. –Cotomaznaczyć?–spytałostro. WówczasJustynawyznałamuzpłaczemcałąprawdęoswoichzwyczajach,jednocześnie zapewniając, że tylko z nim czuła się wyjątkowo. Widziała niedowierzanie w jego oczach; konieckońcówpostanowiłdaćszansęimobojgu.PrzytuliłpłaczącąJustynę,którazcałejsiły ściskałaLewąwprawejdłoni,byuniemożliwićkończyniejakikolwiekruch. Tejsamejnocy,gdyspałajużwsamawswoimłóżku,obudziłjąból.Lewapostanowiła ukarać Justynę, wpychając między jej nogi szyjkę butelki po piwie, którą dziewczyna zostawiłanapodłodzeprzedsnem.Szyjkazdążyłajużzniknąćwpochwie,arozszerzająca sięczęśćbutelkiniemieściłasię.Lewanieustawaławwysiłkach,sprawiającJustyniecoraz większy ból. Po kilkuminutowej szamotaninie w pościeli spocona i potargana kobieta zdołałasięuwolnićiodebraćbutelkę.Niewielemyśląc,rzuciłaLewąoblatstolikanocnego, prawą ręką chwyciła szyjkę butelki i roztrzaskała ją na palcach tej drugiej. Nowa fala bólu otrzeźwiłają,przypominając,żetowciążjejwłasnakończyna.Zrozciętejskóryciekłakrew, ranapulsowała.PalceLewejdrżałylekkowniemymproteście.Kobietazwlokłasięzłóżka, by opatrzyć ranę i pozbierać odłamki szkła. Położyła się z powrotem, choć zaśnięcie nie wydawałosięprawdopodobne,inawszelkiwypadekprzywiązałaLewądoozdobnejgałki uwezgłowia. Choćranawciążbolała,wydawałosię,żenieznośnarękapojęłanauczkę.Próbowałasię buntowaćpodczasobcinaniapaznokci,zamierzającnajwyraźniejwyhodowaćsobieszpony, ale jedno dziabnięcie nożyczkami wystarczyło, by stłumić jej próby. Justyna postarała się takżeorękawiczkębezpalców,wktórejpodpretekstemchronieniatrudnogojącejsięrany umieściła obandażowaną dłoń, by dodatkowo ograniczyć jej zapędy. Jednocześnie zaczęła poszukiwaćjakiegośwyjaśnienia,przeczesującinternet,taknaprawdęniechcącprzyjąćdo wiadomościżadnegozoferowanychtamwyjaśnień.Wszystkiesprowadzałysiębowiemdo kwestiipsychiki,akobietaniebyłagotowaprzyznać,żepotrzebujepomocypsychiatry.Bała się, że Leszek również sięgnie do internetu w poszukiwaniu tych informacji, jednak on wydawał się nie pamiętać o całej sprawie. Poraniona i unieruchomiona Lewa sprawowała się jak całkiem normalna ręka, więc para mogła rozkoszować się niczym niezakłóconym seksem.KilkanaściednispokojuosłabiłoczujnośćJustyny. Leszekzaproponowałpartnercewspólnywypadnadjeziorowromantycznymklimacie – tylko ich dwoje na łonie natury. Zgodziła się bez wahania, nie spodziewając się, że to właśnie ta decyzja zmieni jej całe życie. Gdy kochali się podczas pierwszej nocy, Justyna odczuwała delikatnie mrowienie w palcach Lewej, założyła jednak, że to efekt gojenia się rany. Nic bardziej błędnego. Dwie noce później dłoń, która doszła do pełnej sprawności, wykorzystała moment nieuwagi, gdy Justyna i Leszek odpoczywali po kolejnym satysfakcjonującym seksie, by zabić mężczyznę. Po cichu podkradła się do jego przyrodzenia, wbiła przydługie paznokcie w jego jądra, zacisnęła mocno palce i zaczęła kręcićworkiemmosznowym. Leszek zerwał się z krzykiem. Przeciągnął Justynę przez cały pokój, przewracając sprzęty, ale żadne z nich nie poradziło sobie z oderwaniem dłoni od jego jąder. Lewa ciągnęła, szarpała, darła skórę paznokciami, które, będąc zbyt miękkie, łamały się i zadzierałyboleśnie.Wkrótcekrzyczelioboje.Justyna,zanimcałkowicieogarnęłająpanika, wbiła zęby w swój własny lewy nadgarstek i zacisnęła je z całej siły. Mimo tego dłoń nie puściła jąder Leszka, dopóki ich nie oderwała. Krew trysnęła na twarz Justyny, która wypuściła rękę spomiędzy zębów, krzycząc histerycznie. Lewa wciąż ściskała oderwane jądra,gniotącjeiszarpiąc,zamieniającwkrwawąmiazgę.PogrążonawhisteriiJustyna straciłapanowanienadsobą.Byławstanietylkowyć. Tymczasemjejdłońnieodpuszczałanieprzytomnemumężczyźnie,którywłaśniezostał kastratem. Złapała go za penisa u samej nasady i ponownie zaczęła szarpać, ciągnąć i ryć paznokciami skórę. To było trudniejsze niż urwanie jąder – pomijając kwestie czysto anatomiczne, podbrzusze Leszka umazane krwią stało się śliskie, co nie ułatwiało Lewej pracy.Wzmocnionafuriązrealizowaławkońcuswójzamiar.Trzymającoderwanegopenisa, rzuciłasiędotwarzywciążwrzeszczącejJustyny,próbującwepchnąćjejkrwawyczłonekdo gardła.Dziewczynawalczyłaterazoswojeżycie. Chwilę później, gdy nie bez bólu udało jej się zablokować Lewą między futryną a drzwiami,Justynazastanawiałasiępoważnie,pocowłaściwiewalczyła.Jejżycieitakbyło już skończone, zmarnotrawione przez tę diabelską kończynę. Szczerze wątpiła, czy w tej sytuacjimógłbyjąjeszczeuratowaćpsychiatra.Wiedziała,żecośbyłonietakzjejręką.Znią samą musiało być coś nie tak. Wiedziała o tym i nie zrobiła nic, a teraz najmilszy facet, jakiegokiedykolwiekpoznała,leżałujejstópwkałużywłasnejkrwi,okaleczonyimartwy. –Zajebięcię,tysuko.–Choćmówiłaprzezłzy,wjejgłosiedałosięsłyszećdeterminację. Zanimuwolniłalewądłoń,dokładniewszystkoprzemyślała.Musiała,jeślichciałazostać przyżyciuimimowszystkospróbowaćtojakośzałatwić. Domek stał w rzeczywiście odludnym miejscu, a nawet gdyby ktoś miał tędy przechodzić, to raczej nie w nocy. Justyna rozejrzała się. Potrzebowała czegoś ostrego i najlepiejdługiego.Padłonawalającysięwpobliżuśrubokręt,którymLeszekposługiwałsię zaledwiewczoraj.Jużnigdywięcejgonieużyje... TymrazemJustynabłogosławiłaswojebałaganiarstwo.Udałojejsięprzysunąćśrubokręt bliżej siebie, choć naciągnęła przy tym stopę, aż trzeszczało w stawach. Uwolnienie Lewej przed czasem stanowiło śmiertelne zagrożenie. Niedopuszczenie do tego stało się priorytetem. Trzymając śrubokręt w prawej ręce, kobieta rozluźniła nieco nacisk na drugą dłońizcałejsiływbiłaśrubokrętwśródręczeLewej.Bolałocholernie,ażzawyła. Nachwilęzrobiłojejsięciemnoprzedoczami,zdołałajednakniezemdlećiwstać.Lewa szalała, krwawiąc obficie i konwulsyjnie zginając i prostując palce, na których zasychała posoka Leszka, ale Justyna nie puściła śrubokrętu. Z boku wyglądało to trochę tak, jakby kobieta nabiła na pręt wyjątkowo dużego pająka. Torując sobie drogę przez zdemolowany pokój, naga i zakrwawiona przeszła do kuchni, gdzie uruchomiła jeden z palników starej elektrycznejkuchenki.Płytaszybkorozgrzałasiędoczerwoności. Nie tracąc czasu, by nie opuściła jej determinacja, Justyna przetrząsnęła kuchenne szufladywposzukiwaniudużegonożalubtasaka.Kiedyznalazłaodpowiednienarzędzie, Lewa zdwoiła wysiłki uwolnienia się, jakby rozumiała zamiary kobiety. Wówczas Justyna przybiła ją śrubokrętem do ściany. Zębami rozerwała kuchenną ścierkę i mocno zawiązała powyżejnadgarstka.Apotemchwyciłatasakizaczęłarąbać.Powszystkimodwróciłasięw stronękuchenki,ciężkodysząciledwotrzymającsięnanogachzbólu. Krew z ociekającego kikuta parowała, sycząc przy zetknięciu z rozgrzanym palnikiem. Justynaznówzaczęłapłakać,częściowozulgi,częściowozestrachuprzedkolejnąfaląbólu, któramusiałanastąpić.Skwierczeniepalonegociałaijegosmródwywołaływymioty,aból litościwiepozbawiłJustynęprzytomności. Ocknęła się koło południa, kiedy brzęczenie much stało się wybitnie uciążliwe. Przez chwilę wydawało jej się, że to po prostu kolejny wakacyjny dzień z Leszkiem u boku. W powietrzu unosił się odór krwi, wymiocin i przypalonego mięsa. Z wolna Justyna przypomniałasobiewszystko.Łzyznówpociekły,kiedyujrzałaczerwony,opuchniętykikut iodrąbanąLewą,ciągleprzybitąśrubokrętemdościany.WpokojuspoczywałociałoLeszka, amuchyzdążyłyjużzłożyćtysiącebiałychjajwjegoranach. Justyna zmusiła się do kąpieli. Ubrała się, choć z tylko jedną dłonią było to dużo trudniejsze niż zwykle. Nie była w stanie niczego przełknąć. Do kuchni poszła tylko po Lewą, która zdążyła posinieć przez noc, całkowicie pozbawiona krwi. Być może dlatego nieszczególnie interesowały się nią muchy. Dziewczyna dotknęła dłoni. Była zimna. Martwa. Świetnie. Justyna wyrwała śrubokręt ze ściany. Lewa plasnęła o podłogę, nie kiwnąwszynawetpalcem.Kobietawyszłanaganek,wzięłanajwiększyzamach,najakibyło jąstaćwtychwarunkach,iwyrzuciładłońdalekodojeziora. Mimożesięjejpozbyła,niemogłajeszczeodetchnąćzulgą.CierpiałapostracieLeszka, aleniechciałaodpowiedziećzazabójstwo,októrezpewnościązostałabyoskarżona,gdyby ktokolwiek zastał ją teraz w domku. Rozważała zadzwonienie na policję i zgłoszenie napadu. Powiedziałaby, że zaatakował ich jakiś zwyrodnialec, a najlepiej kilku. Dopasowałaby do tej historii okaleczenie Leszka i swoje rany. Pozostawał jednak problem śladów – nawet samotny napastnik musiałby pozostawić jakieś ślady na miejscu zbrodni. Jeśli nie odciski palców, to włosy czy strzępki tkaniny. Wszystkie wersje zdarzeń, które przyszły jej do głowy, nieuchronnie prowadziły do więzienia lub zakładu dla psychicznie chorych, a w żadnym z tych dwóch miejsc nie chciała skończyć. Musiała jakoś pozbyć się ciała.Potemzgłosizaginięcie.Nadwytłumaczeniemstratyrękijeszczesięzastanowi. Samo sprzątnięcie w domku, nie mówiąc o targaniu bezwładnego męskiego ciała, okazało się ponad siły Justyny. Miała do dyspozycji tylko jedną dłoń. Po drugiej pozostał opuchnięty, bolący kikut. Do tego cierpiała z bólu i najprawdopodobniej gorączkowała. Zdawała sobie sprawę, że powinna wziąć jakieś antybiotyki, by nie wdało się zakażenie. Mimo wszystko miała nadzieję, że jeszcze zdąży zatrzeć ślady. Wszystko jakoś się ułoży. Przecież zawsze się układało, a ona w gruncie rzeczy była zupełnie niewinna. Z tą pokrzepiającąmyśląJustynazasnęłajeszczeprzedzapadnięciemzmroku. Nocąmajaczyła.Wydawałojejsię,żeLeszekżyje,jesttużobok.Czułajegopalceijęzyk na swoich wargach sromowych. Kiedy przebudziła się w środku nocy, poczuła wilgoć między nogami. Zapaliła światło, spojrzała na swoje szeroko rozłożone uda i natychmiast wrzasnęła.Niemiałanasobiemajtek,którenapewnozałożyłaprzedspaniem,azpochwy wystawałajejciemna,gruba,opitakrwiąpijawka.NaporęczystojącegoprzyłóżkuJustyny krzesłaprzycupnęłaLewa.Skórastałasięszaro-zielonkawa,apołamanepaznokciecałkiem czarne.NacałejpowierzchniLewejwidniałydrobneubytki.Pewniewjeziorzepodgryzały jąryby,alewydostałasię.Wróciła,żądnazemsty. Justyna poderwała się z łóżka, próbując jednocześnie nie stracić Lewej z oczu i wyjąć z siebie obrzydliwego pasożyta. Modliła się w myśli, by była to jedyna, a nie jedna z wielu pijawek w jej łonie. Osłabiona straciła równowagę i runęła jak długa, zaplątując się w prześcieradło. Lewa, wykorzystując niemoc Justyny, rzuciła się na nią, próbując wydłubać dziewczynieoczy. Kolejna walka wyjątkowo rozwścieczyła kobietę, dodając jej sił. Miała naprawdę dość tego wszystkiego – bólu, krwi i braku normalności. Marzyła, by obudzić się z tego koszmaru,alenatoniemiałajużnadziei.Udałojejsięzłapaćszalejącądłońwprześcieradło. Kiedyjużpozbyłasiępijawkizpochwy,zaniosłazawiniątkodokuchni,położyłanablaciei tłukła czym popadło, dopóki nie zyskała pewności, że z Lewej została miazga. Dokładnie owinęłaresztkiprześcieradłemiwróciładołóżkakompletniewycieńczona. Kiedy Justyna się wyspała, na ile to było w ogóle możliwe w jej opłakanej sytuacji, powróciła konieczność usunięcia zwłok i obmyślenie alibi. Zajęła się tym z samego rana. Wciążodczuwałazawrotygłowyibyłojejniedobrze,anaoparzonymkikuciepokazałasię ropa.Dziewczynaniemogłajednakpoświęcićcennegoczasunatakiedrobiazgi,jeślichciała wyjść cało z tej niedorzecznej opresji. Odpychała przy tym od siebie natrętną myśl, że to wszystko dzieje się w jej głowie, a w rzeczywistości jest morderczynią, próbującą uciec od swegopostępkuwświatchorychfantazji.Takamożliwośćprzerażałająnawetbardziejniż perspektywawięzienia. Postanowiła poćwiartować ciało Leszka i rozrzucić je po lesie, a następnie zgłosić zaginięcie. Nie był to plan doskonały, ale lepszy niż wezwanie policji i uraczenie funkcjonariuszyopowieściąodemonicznejręce.Pamiętała,żepowinnapozbyćsięnarzędzi, kiedyjużskończy.Wszystkieinneślady,jakodciskipalcówczywłosyJustyny,denatmógł mieć na sobie, w końcu byli parą. Poza tym, do licha, tu jest Polska i żadne CSI wraz z fantastycznymsprzętempozwalającymdemaskowaćzbrodniarzydoskonałychsięniezjawi! Zanim zabrała się do pracy, Justyna po raz kolejny opłakała zmarłego. Porąbanie go jedną ręką było zadaniem niesamowicie trudnym i czasochłonnym. Leszek zaczynał już śmierdziećicałybyłupstrzonybiałymijajamimuch.Tysiącami,amożenawetmilionamijaj, zktórychwkrótcewyklująsiębiałe,beznogielarwy. Tnącirąbiąc,Justynapoczułanagledyskomfortwpodbrzuszu,powolizamieniającysię wból.Cośdźgałojąodśrodka.CzyżbytobyłaLewa?Przecieżutłukłatękurwęzwłasnego ciałaikrwi,tegowściekłego,pięciopalczastegodemona!Niemożliwe,żebytoprzetrwała! Justyna pobiegła do kuchni, gdzie poprzedniej nocy zostawiła poplamione krwią zawiniątko. Prześcieradło znajdowało się tam, gdzie je porzuciła, ale w pozwijanej szmacie nie znalazła dłoni. Kawałki skóry, odpryski kości, owszem, ale nie Lewą. Justyna kucnęła i pracą mięśni próbowała wypchnąć z siebie dłoń, której dotyk w tym miejscu jeszcze niedawno tak bardzo ceniła. Czuła, jak Lewa broni się, wczepiając się w ścianki pochwycorazmocniej.Dziewczynasięgnęłaprawąrękąwgłąbsiebie,natyle,nailemogła, bywyjąćnieproszonegogościa.Udałojejsięwyciągnąćjedenbrudny,połamanypalec,który upadł na podłogę i pełzał u stóp Justyny niczym robak. Tego było już za wiele. Wyjąc nieludzko,dziewczynachwyciłanóżidźgnęłasiękilkarazywpodbrzusze. –Wyłaź,wypierdalaj!–krzyczałahisterycznie. Poślizgnąwszy się na własnej krwi, uderzyła głową w kuchenny blat i straciła przytomność. Ranną kobietę oraz częściowo poćwiartowane zwłoki Leszka znaleźli zwabienikrzykiemspacerowicze. *** Justynę oskarżono o morderstwo z premedytacją, kiedy już opuściła szpital. Choć uparcie broniła swej wersji wydarzeń, nie uznano jej za niepoczytalną, nawet mimo drastycznego samookaleczenia, którego się dopuściła, odrąbując Lewą. Żadne badania, przeprowadzonenakobiecie,niewskazywałynachorobępsychicznączychoćbychwilowe zaburzeniaświadomości,ponadtoanirezonansmagnetyczny,anitomografiakomputerowa niewykazałyodchyleńodnormy. Nagłośnienie sprawy przez media również nie pomogło Justynie. Serwisy i dzienniki rzuciły ją na pożarcie tłumowi ostatnich sprawiedliwych, z których każdy był absolutnie pewien, że w jej sytuacji – oczywiście świetnie znanej i przeanalizowanej z refleksją o wybitnej głębi – zachowałby się zupełnie inaczej. Wyszydzono ją i jej wersję wydarzeń. MedianazywałyJustynękrólowągłupcówimściłysiędotkliwiezato,copostrzeganojako nieudolnąpróbęwystrychnięciaopiniipublicznejnadudka.Zrobionozniejkolejną,jeszcze głupszą matkę Madzi, najbardziej potępianą celebrytkę w kraju. Nie znalazła sprzymierzeńcównawetwewłasnejrodzinie.Lewazabrałajejwszystkoiwszystkich. ZuwaginawyjątkowodrastycznąnaturęzbrodniprzypisywanejJustynieumieszczono ją w pojedynczej celi, dla bezpieczeństwa pozostałych więźniarek. Adwokat obiecywał apelację–wedługniegoniedośćskupionosięnastaniepsychicznymkobiety.Justyniebyło wszystko jedno, czy wyciągnie ją z więzienia czy nie. Jak miała wrócić do normalności po tymwszystkim,czegodoświadczyła? Pewnej nocy, gdy nie mogąc zasnąć, tępo gapiła się w sufit, licząc puszyste baranki, kątem oka zauważyła jakiś ruch na wysoko zawieszonym parapecie okratowanego, więziennegookienka.Widokkształtu,jakizamajaczyłwświetleksiężyca,niemalściąłkrew wżyłachJustyny.TobyłaLewa.Niewyglądałatakźle,jakpodczasichostatniegospotkania. Wyglądałainaczej. PółprzezroczystadłońuniosłasięwpowietrzeiwolnosunęłakuJustynie.Niespieszyła się.Miałaczas,nawetcałąwieczność.Justynaniemiałaczymwalczyćanidokąduciec.Lewa zatrzymała się w powietrzu i pokiwała palcami na powitanie. Gdyby miała usta, zapewne uśmiechałabysięterazszeroko,prezentującgarniturostrych,złowrogichzębów. –O,nie!–zamruczałapodnosemJustyna,doskonalerozumiejąc,cozaraznastąpi.Lewa przybyła,byjąopętać. –Nigdywięcejniedostanieszmnieanimojejzdrowejręki–powiedziałazdecydowanym tonem.–Niemamjużniczego,comogłabyśmiodebrać. Podniosładoustprawynadgarstekizcałąsiłą,jakąmożnawykrzesaćzludzkiejszczęki, nacisnęła zębami na żyły. Szarpała tkankę siekaczami i kłami, bardziej przerażona powrotem Lewej niż perspektywą bólu czy nawet samej śmierci. Wypluwała odgryzione ochłapy i nie zważając na krew tryskającą jej po oczach, gryzła, dopóki nie padła z wycieńczenia. RycerzGoretham ŁukaszRadecki – Pokaż ryj! – Masywny rudzielec złapał młodą kobietę za podbródek i szarpnął gwałtownie. Dziewczyna zaszlochała, ale zakneblowana gumową kulą nie mogła odpowiedzieć..Skutenanagichplecachdłonieiłokcieprzywiązanełańcuchamidougiętych kolan całkowicie uniemożliwiały jej poruszanie się. Była zdana na łaskę oprawców. Tej mężczyźninatomiastokazywaćniezamierzali. –No,pięknatoonaniejest–stwierdziłrudzielec,przekręcającjejtwarztonalewo,tona prawo. –Nieprzypominamsobie,żebymiałybyćpiękne–odparłnaszprycowanykreatynąłysy byczek.–Poleceniebyłojasne.PięćAzjatek.Zgrabnetyłki,sporecycki.Otwarzachnicnie było. – Mogłeś pomyśleć. Szef lubi kreatywność. – Rudy puścił twarz dziewczyny i mimowolnieotrzepałdłonie. – Gdzie ty się takich trudnych słów nauczyłeś? Zaczęli dodawać słowniki do rozkładówek? – Łysy napiął mięśnie, choć i bez tego wyglądał imponująco. – Ja tam nie rozróżniam jednej Azjatki od drugiej. Dla mnie one wszystkie takie same. Poza tym, kogo obchodzątwarze?Niepotojebierzecie. – Co racja, to racja – zgodził się rudy i jakby na potwierdzenie tych słów przeszedł na drugą stronę koryta, do którego przywiązane były w klęczkach nieszczęsne kobiety. Ich głowybyłypochylonenisko,apośladkiwypiętewysokodogóry.Dziękitemumężczyzna mógłterazswobodnieprzyjrzećsiękażdejznichiocenićichwartośćrynkową. –Rzeczywiście–przytaknął,gdydokonałpierwszychoględzin–odzapleczaprezentują sięznacznielepiej.Chociażta–powiedział,wskazującdziewczynępośrodku–mawłosyw dupie.Notrudno.Niejesttonic,zczymbyśmysobienieporadzili–dodałzuśmiechemi wyciągnął z kieszeni benzynową zapalniczkę Zippo. Sprawnym ruchem otworzył ją i jednocześniezapalił,aleprzeddalszymdziałaniempowstrzymałgokrzykłysego. – Nawet nie próbuj! – zakomenderował i w ciągu dwóch sekund znalazł się między mężczyzną a dziewczyną. Wywołało to spore poruszenie pośród pozostałych osobników stojących pod ścianami tego opuszczonego magazynu. Wyczekującym spojrzeniom towarzyszyły nerwowe gesty odbezpieczanej broni automatycznej i wysuwanych z kabur pistoletów. Rudzielec ruchem dłoni powstrzymał swoich ludzi, łysy nie zrobił nic, jego ochronaznałasięnarobocie.Czekała. –Dan,chłopie–rudyuśmiechnąłsiępojednawczo,jednakzamknąłzapalniczkę–cośty siętakidelikatnyzrobił? –Towarmacanynależydomacanta–uciąłkrótkołysy.–Znaszzasady,Billy.Zapłacisz, tomożesziwyruchaćjątutajnapróbęwoko.Aledopókinieuregulujeszrachunku,włosim zgłowyniespadnie.Anizdupy–dodałpochwili. Billy Melio, człowiek od brudnej roboty Richarda Herbone'a, dobrze znał swój fach i wiedział, na co może sobie pozwolić. Znał też zasady, według których rządził Dan Brevy. Byłonnajlepszymhandlarzemżywymtowaremnatymwybrzeżuiniebyłosensudroczyć się z nim bardziej, niż wymagała tego niepisana etykieta zgrywających twardzieli zakapiorów. Dlatego Billy przez moment popatrzył w milczeniu na stojącego przed nim mięśniaka,poczymroześmiałsięgłośno.Bardzomożliwe,żenawetszczerze.Śmiechtennie był zaraźliwy, mimo to, gdy poniósł się echem po hali magazynu, kilku stojących przy ścianachmężczyznzawtórowałoswojemuszefowi.Dannieśmiałsię.Jedyniezałożyłręcena piersi,prezentującpotężne,wytatuowaneprzedramiona. –Tojakbędzie,Billy?Bierzesztedziewczynyczynie? –Powoli,Dan,powoli.–Meliopodniósłdłoń.–Jeszczenieskończyłemoględzin.Muszę sięimdokładnieprzyjrzeć.Wiesz,żepanHerboneniebierzebyleczego. – Nie wkurwiaj mnie, Billy. – Brevy wydął pogardliwie wargi. – Wiesz, że ja nie sprzedajębyleczego.SzczególniepanuHerbone’owi. – Jasne, jasne. – Do pierwszej wzniesionej dłoni dołączyła druga, przez co rudzielec wyglądał,jakbyzamierzałsiępoddać.–Tymaszswojąrobotę,jaswoją.Takieżycie. –Rób,comaszrobić–prychnąłhandlarz.–Niemamcałegodnia. –Ileonemająlat? – W dokumenty im nie patrzyłem. Prawdę mówiąc, nie braliśmy ich dokumentów. Możesz sam je spytać. Nie pamiętam, żeby pan Herbone prowadził politykę dojrzałości i segregacjiwiekowej. –Taktylkopytam.Takamojapraca. – Twoją pracą nie jest wkurwianie ludzi. Tylko wykonywanie poleceń pana Herbone’a. Miałeśodebraćdlaniegodziewczyny,którezamówił.Róbwięc,comaszrobić–powtórzył Dan.–Iwypierdalaj. –Oj,Danny,Danny–westchnąłBilly.–Ajanaprawdęprzezmomentmyślałem,żetysię za mną stęskniłeś. W żaden sposób nie chcesz przeprowadzić tego w sposób bardziej towarzyski. –Potrzebujesztowarzystwa,tocośsobiezamów.Możesznawetumnie.Damcizniżkę jakostaremuklientowi.Naprawdę,nieprzeciągajstruny. Billy znów popatrzył przez chwilę na handlarza, jakby próbował ocenić, na ile może sobiejeszczepozwolić.Lubiłirytowaćludzi.Zwłaszczatakgroźnychiniebezpiecznychjak DanBrevy.Oczywiścietylkopodwarunkiem,żezajegoplecamistałpanHerbonezeswoją ochroną. Melio wiedział, że handlarz nie ruszy wysłannika rodziny. Nie miał jednak pewności, że nie odbije się to na nim później. Dlatego rzeczywiście wolał nie przeciągać struny. Skinął dłonią na jednego ze stojących pod ścianą mężczyzn. Ten podszedł do metalowejwalizkiznajdującejsięnaśrodkuhali.Następnieotworzyłjąiodwróciłwstronę handlarza. –Zadowolony?–spytałBillyzuśmiechem. –Mogęcipokazaćswojegochujaizapytaćotosamo–odparłDan.–Zadowolonybędę, jakprzekażeszmitęwalizkęizabierzeszstądtowar.Niezarabiamnapokazywaniu. –Notomamyimpas.–Billyskrzywiłsięizamknąłwalizkę.–Bojamuszęsprawdzić, czytowarjestwporządku,atrudnotozrobićbezmacania. – Chcesz sobie macać, to idź do burdelu – warknął handlarz. – Znasz zasady. Niby co chcesz zrobić? Sprawdzić, czy to dziewice? Dotknąć cycków, czy nie przyklejone? Daruj sobie, Billy, ale zbyt dobrze znam twoje upodobania. Kancerować możesz je choćby zaraz, alenajpierwjadostajękasę.TysiębędziesztłumaczyłprzedpanemHerbone’em. – Danny, przecież ja mogę dać ci walizkę, zaruchać ze swoimi chłopakami te laski na śmierć,późniejzerżnąćjejeszczeraziposzatkowaćnadrobinki,apotempowiedziećpanu Herbone’owi,żetotwójwymysłijakaśgłupiazemsta. –Wkurwiaszmniejuż,Billy.–Handlarzcofnąłsięiskinąłrękąnastojącychpodścianą swoich ludzi. – Myślę, że nie dobiliśmy targu. Możesz powiedzieć szefowi, że następnym razem, jak chce jakieś dziewczyny, niech przyśle profesjonalistę zamiast niewyżytego psychola... – Czekaj, Danny! – Rudzielec podniósł pojednawczo ręce, ale ludzie Brevy'ego już wyciągnęli broń, okazując pełną gotowość. Ochroniarze Melia zareagowali tak samo. – Spokojnie, panowie! – Billy krzyknął rozkazująco. – Danny, na żartach się nie znasz? Bierzemydziewczyny,kasajesttwoja. Handlarzniezareagował.Ruszyłwzdłużhali. –Zapóźno,psycholu–rzucił,nieodwracającsię.–Znaszdrogędowyjścia. –Kurwa,Danny…–Rudzielecwestchnąłichciałcośjeszczedodać,alenaglejegowzrok przykuła biała nitka stercząca spomiędzy pośladków jednej ze spętanych dziewcząt. – O, takie niespodzianki lubię – zawołał wesoło. Handlarz odwrócił się zaskoczony, a Billy już wyciągnąłrękęischwyciłzasznurek. – Nie ma macania! – zaznaczył i pociągnął, uwalniając zakrwawiony tampon. – Słodka dupcia – dodał, przystawiając znalezisko pod nos. Zaciągnął się głęboko. – Takie lubię najbardziej.Jąsprawdzępierwszą... – Nikogo nie sprawdzisz – uciął Brevy. – Rozmowa skończona. Masz minutę na opuszczeniemagazynu. Billy wpatrywał się przez chwilę w handlarza, zlizując krew z tamponu. Wiedział, że przeholowałijużnieodwrócisytuacjinaswojąkorzyść,starałsięjedyniezachowaćtwarz przed własnymi ludźmi. Szanse ocenił już wcześniej. Miał siedmiu ochroniarzy, ale ludzi Brevy'egobyłodwarazywięcej.Częśćznichstaławukryciunaplatformachpoddachem. Niemiałszanswotwartejkonfrontacji.Ajednakświadomośćtego,comożemuzrobićpan Herbone, gdy dowie się, że zawalił transakcję, na której mu tak bardzo zależało, spowodowała, że postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Lepiej było teraz dostać kulkę,niżtrafićwmściweręcepanaHerbone'a. – Zabić dziwki i skurwiela! – krzyknął, jednocześnie wysuwając ukryty w rękawie pistolet. Nim trzymany przez niego zakrwawiony tampon upadł na ziemię, padł pierwszy strzał.Byłtopierwszyakordkanonady,którazachwilęrozgrzmiaławmagazynie. Brevydostałkulęprostowpierś,zachwiałsię,alenieupadł,tylkoskuliłsięzaskoczonyi bezwiedniezłapałsięzabolącemiejsce.Billyniemiałokazjinapoprawieniestrzału.Krótka seriazautomaturozdarłamutwarz,drugaporwałakorpus.Mężczyznazawirowałniczym szmaciana lalka i padł na przykute do przęsła dziewczyny. Dwie z nich skamlały, gdy przeznaczone dla rudzielca kule poszatkowały ich pośladki, trzecia dostała serię, która rozbiła jej oblicze na krwawą miazgę. Strzaskana czaszka opadła w dół, a spomiędzy pogruchotanychkościnapodłogęzacząłsięwylewaćsinoczerwonymózg. Czterech z ochroniarzy Melia padło, nim strzelanina na dobre się rozpoczęła, pozostali trzej zdołali znaleźć schronienie za stalowymi kolumnami podtrzymującymi dach i skutecznie ostrzeliwali się zza nich, kładąc trupem pięciu ludzi Brevy'ego i przypadkowo kolejnązdziewczyn,którejkulawbiłasiętużpodoczodołem.Okowypłynęłonazewnątrz już po tym, jak pocisk, wylatując, wydarł jej potylicę. Mike Anthony, jeden z ulubionych cyngli Billy'ego, bardzo mocno wziął sobie do serca ostatnie słowa szefa i nie zważając na gwiżdżącemunadgłowąkule,posłałtrzystrzaływstronęzataczającegosiępohalirannego handlarza. Nie zdążył dostrzec, jakie były skutki jego poświęcenia, bo w tym samym momencie z sufituzleciałwielkicień,którypoprostuzmiótłBrevy'egozpolawidzenia.Zdarzenietonie umknęło uwadze pozostałych strzelców, bowiem kanonada na chwilę ucichła. Cień przeturlał się po podłodze, porzucając bezwładne ciało handlarza, i transformował się w potężną postać, która wyprostowała się i rozłożyła ręce, wypuszczając z nich metalowe gwiazdkishuriken.Przynajmniejtaktowyglądało.Gdyjednakpociskiosiągnęłyswojecele –trzechkolejnychochroniarzy–Anthonywiedział,żetocośinnego.Gwiazdkizawirowały bowiemzwarkotemidosłowniewwierciłysięwciałaswychofiar,rozbryzgującprzytym strugikrwi.Dwóchpadłoodrazu,trzeciosunąłsięnakolana,gdyurządzeniewbitewjego kośćpoliczkowązwizgiemgruchotałokość,potrzaskałozębyidalejwwiercałosięwgłąb głowy. Tajemniczy napastnik tymczasem wyciągnął zza pasa dziwaczny pistolet zakończony hakiem i wystrzelił w górę. Hak zawirował, rozkładając żelazne ostrza, które wbiły się w podbrzuszeochroniarzastojącegonaplatformiepowyżej.Stalzakręciłasięjeszczemocniej, wyrywającwnętrzności,któreobfitąstrugąspłynęłynapodłogę,tworzącupiorne,krwawe girlandy. Tymczasem napastnik przeturlał się i nagle znalazł się pomiędzy dwoma mężczyznami skrytymi za przęsłami, do których były przywiązane ranne i martwe dziewczyny. Wyszkoleni ochroniarze zareagowali natychmiast, ale przeciwnik był szybszy. Pierwszego uderzył lewym podbródkowym. Stalowa rękawica, ozdobiona metalowymi kolcami, rozdarła ciało i urwała żuchwę, miażdżąc przy tym zęby i druzgocąc nos. Ochroniarz wydał z siebie gulgocący jęk, gdy pozbawiony podpory strzęp języka niczym poszarpany krawat wypadł na szyję. Drugi z mężczyzn próbował strzelić, ale napastnik podbiłjegodłońizastosowałdźwignię,łamiącmurękęwłokciu.Ostrozakończonekości– promieniowa i ramienna – rozdarły skórę, ale agresor nie poprzestał na takiej eliminacji przeciwnika. Szarpnął mocniej i pomagając sobie nogą, odepchnął oszalałego z bólu mężczyznę.Żyłyiścięgnanaciągnęłysię,ażwkońcuustąpiłyprzedbrutalnąsiłąipękły,a oderwane ramię bluznęło strugą tętniczej krwi. Napastnik nawet teraz nie okazał litości konającemu mężczyźnie. Poprawił uchwyt na oderwanej przed chwilą kończynie i z rozmachem wbił sterczące z kikuta kości w twarz ofiary. Zaraz potem znów skoczył do przodu, wypuszczając kolejne wirujące gwiazdki, które odcięły nogę pod kolanem stojącemu na platformie mężczyźnie. Nieszczęśnik ryknął z bólu i runął głową w dół, wbijając się niemal w posadzkę. Chrzęst łamanego kręgosłupa był tak ohydny, że Mike mimowolnieskuliłsię,przywierającmocniejdoznajdującejsięzajegoplecamikolumny. Wmagazyniezapadłacisza,przerywanatylkojękamirannychdziewczyn.Anthonynie miałpojęcia,cowłaściwieprzedchwiląsięwydarzyłoiczegobyłświadkiem.Wedługjego oceny ten koleś właśnie przeciągnął szalę zwycięstwa na ich stronę, bo wyeliminował praktyczniewszystkichludziBrevy'ego.Niesądziłjednak,żejesttodobrymoment,bymu za to podziękować. Widział go tylko przez kilka chwil, ale był pewien, że facet nosił jakąś kretyńską zbroję i płaszcz. Nie ulegało więc wątpliwości, że nie ma równo pod sufitem. Mimo to łudził się, że ten wariat ma na pieńku tylko z ludźmi handlarza, a na nich trafił przypadkiem. Bardzoszybkozostałwyprowadzonyzbłędu. Tuż koło niego z nieprzyjemnym mlaśnięciem upadła oderwana głowa Ricka, jego kumplazdzielnicy,któregowciągnąłkilkalattemudotejroboty.Zarazpotemzplatformy nad nim zleciało ciało Marca, ich kierowcy, ale zawisło tuż nad ziemią, na rozwleczonych jelitach wydartych z rozprutego brzucha. Anthony opuścił głowę i zasłonił sobie uszy dłońmi, lecz nie zdołał stłumić dźwięku krzyków pozostałych mężczyzn w magazynie, którymtowarzyszyłyodrażająceodgłosyłamanychkościirozrywanychciał. Tymrazemcisza,którazapanowaławmagazynie,zdawałasiębyćostateczna. Gdypodniósłgłowę,zobaczyłprzedsobąklęczącąpostać. Tak.Napewnomiałazbrojęipłaszcz. Imaskę. *** Desmond Flynn był jedynakiem. Wiódł szczęśliwe dzieciństwo u boku kochających go nad życie rodziców: milionera i producenta broni, Richarda Flynna, i jego zjawiskowo pięknej żony, Emmy Carly. Miał w życiu wszystko, czego pragnął. Miłość, szczęście i poczucie bezpieczeństwa, bowiem pieniądze w rodzinnym domu nigdy nie odgrywały większej roli. Były zawsze i w dowolnych ilościach, w związku z tym nikt się nimi nie przejmował. Flynnowie natomiast dbali, by od najmłodszych lat ich syn zdobył odpowiednie wykształcenie, ale również o to, by nigdy nie poczuł się odrzucony czy też odsuniętynabokprzezzapracowanychrodziców.Dlategoteżmimoposiadanegomajątku nigdy nie zdecydowali się na zatrudnienie opiekunki. Emma poświęciła synowi cały swój czas,rekompensującmuprzytymnotorycznybrakstalezapracowanegoojca.Tenzaś,kiedy tylko mógł, przebywał z synem, korzystając ze swoich pieniędzy, by każdą taką chwilę uczynić wartą zapamiętania. Jeździli więc po całym świecie, zwiedzając najwspanialsze zabytki,aletakżelubilizaszyćsięczasemnakilkadniwrezydencjinadoceanemczywilli nadjeziorem. Iwłaśniewtakiejwillizostalinapadnięciprzezbandęzwyrodnialców. Nigdy nie ujęto sprawców tragicznych zdarzeń, które rozegrały się w ciągu dwóch dni tamtegolata. Richard Flynn był torturowany przez wiele godzin. Obcięto mu nos, uszy i wargi, połamano kolana i nadgarstki. Palnikiem acetylenowym spalono mu palce u dłoni oraz włosy na głowie i podbrzuszu. Ostatecznie sprawcy zatłukli go na śmierć młotkiem, który wzięlizjegoskrzynkinarzędziowej. Znacznie gorszy los spotkał nieszczęsną Emmę Carly. Kobieta została wielokrotnie zgwałcona, grupowo i pojedynczo, z wykorzystaniem wszystkich otworów w ciele. Oprawcy uprzednio wybili jej wszystkie zęby. Później zdarli jej skórę z pleców, pocięli twarz,pośladkiipiersi.Śmierćnastąpiłanaskutekwykrwawienia,gdyzostałarozciętaod łonaażpomostek,ajejwnętrznościwyjętoiułożonoobokciała. Wszystko to na oczach sześcioletniego Desmonda, który spędził te tragiczne dwa dni przywiązanydokrzesła. Takznalazłagopolicjapokolejnychdwóchdniach. Siedział tam we własnych odchodach, wycieńczony, odwodniony, na skraju śmierci. Pogrążonywstaniekatatoniitrafiłnaoddziałzamknięty. Spędził tam dziesięć lat, wypierając osobowość, z którą wiązały się traumatyczne zdarzenia. Tylkodlategoudałomisięprzetrwać. Kolejne lata spędziłem na zgłębianiu tajników psychologii. Majątek, odziedziczony po rodzicach, pozwolił mi ukryć moją dawną tożsamość i przedrzeć się przez liczne testy. Ostatecznie zostałem psychiatrą, ale nie zależało mi na pomocy innym. Szukałem jej dla siebie. Nigdynieprzestałemmyślećozemście.Nigdyniewymazałemzpamięciokrucieństwna moichrodzicach,którychbyłemświadkiem.Wiedziałem,żetojedynysposób,wjakimożna odpłacićświatuzato,comniespotkałowdzieciństwie. Dlatego gdy skierowano do mnie Michaela Commbsa, byłego komandosa z silnymi zaburzeniami afektywnymi, który nie mógł zapanować nad swoją agresją, postanowiłem pomócmująukierunkować. Przez lata prowadziłem indywidualną terapię, ukierunkowaną na… mój cel. Jej efekt właśnie biegał po ulicach miasta. Wysyłałem go tam co noc, uprzednio dając mu najnowocześniejszy sprzęt, na jaki było mnie stać. Wykonywał polecenia nad wyraz znakomicie, w końcu wciąż miał głęboko zakorzenione posłuszeństwo, wpojone w armii, przyznaję jednak, że zaskakiwał mnie czasem swoją inwencją w krzywdzeniu bliźnich, jak choćby wtedy, gdy rozwiesił członków gangu TNT na ich własnych jelitach na latarniach wzdłużKetchum'sStreet.Niemiałemotodoniegopretensji.Zawszemiałempodglądnato, co robił, dzięki zamieszczonym w jego hełmie kamerom. Mogłem go wprawdzie powstrzymać,aleniekorzystałemzbytczęstozsystemułączności.Wolałemwykorzystywać to urządzenie do symulowania głosów w jego głowie. To one mówiły mu, co ma robić. Dziękitemuwierzył,żejestjakimśrodzajemsuperbohatera.Dziękitemuzawszenadranem wracałdozakładu,gdziejazapewniałemmusolidnealibi. Takjakteraz. Właśnie wszedł przez okno na piętrze rezydencji. Idę zobaczyć, jak się czuje, choć tak naprawdęchcępoczućzapachkrwi,któraspływapojegopancerzu.Chcędotknąćżelaznych rękawic, którymi rozdarł tych drani. Szkoda, że psychole nie doprowadzili do końca transakcji. Liczyłem, że Michael będzie mógł podążyć za Meliem i trafi do samego szefa. Trudno.Nietymrazem,toinnym.Trudno. Żaltylkodziewczyn,poniosłyśmierćnadarmo.Choćitakbyłtolepszylosniżto,coby jeczekało,gdybyniemójwysłannik.Żal,żesammusiałjewyeliminować. Niemożemyzostawiaćświadków. Niepotrzebanamlegendyanimitu. To miasto potrzebuje oczyszczenia. Oczyszczenia krwią i okrutną przemocą, jedynym językiem,któryrozumie. Itymjęzykiemwładaon. Stoiwciemnympokoju.Takjakoczekiwałem,jegopancerzjestzbrukanykrwią,chociaż deszcz zmył już większość z płaszcza. Dobrze, że nauczyłem go poruszać się nad ziemią. Ostatnie,czegopotrzebuję,togliny,któretrafiątupośladachkrwi. Słyszęjegociężkioddech,spotęgowanyprzezzamkniętyhełm. Mojastaratwarzodbijasięwciemnychszkłachjegowizjera. Uśmiechamsięipoklepujęgopopoliczku. Tomy. Razemstanowimylekarstwodlategomiasta. Ma,nacozasługuje. Szalonegopsychiatręimojegowojownika. RycerzaGoretham. "MojeCiało?" KrztysztofT.Dąbrowski I Tak bardzo chciałbym umrzeć. Nie istnieć. Marzę o tym by Moje Ciało było wreszcie martwe, niezależnie od tego, co się będzie dalej działo z mą duszą. Pewnie myślicie, że zwariowałem.Zastanawiaciesię,jakmożnapragnąćwłasnejśmierci?Ajednakzapewniam was – t a k, m o ż n a! Mogę się założyć o wszystko, że gdybyście byli w mojej sytuacji, pragnęlibyście dokładnie tego samego. Byłoby to największym marzeniem waszego życia. Niewierzycie?Toposłuchajcieterazmojejhistorii.Opiszęwamjednązwielukoszmarnych nocy.Opowiemzeszczegółami,cosięwtedydzieje... II Moje Ciało wstaje. Jest noc, nic nie widzę. Chciałbym jeszcze pospać, ale nie mogę, bo ono postanowiło zwlec się z łóżka. Dobrze wiem, w jakim celu, i za to właśnie go nienawidzę. Zresztą czy ciało to w takiej sytuacji nadal jest moje? Zmierza właśnie do lodówki, aby się pożywić, a ja nie mam nad nim żadnej kontroli. Widzę swoją rękę otwierającąplastikowedrzwiczki,wyciągającąochłapmięsa.Totylkomojaręka,lecznieja. Onarobitosamazsiebie.Niepytającmnieozgodę,bierzemięsoiwpychajedoust.Jestem jak więzień. Utknąłem w powłoce cielesnej, która poddaje mnie najróżniejszym torturom, zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Przeżuwam to paskudztwo – jest obrzydliwe, przesiąkniętekrwią.Czujęjegometalicznysmak.Chcemisięrzygać,aletegoteżniemogę zrobić.Takbardzobympragnąłjeśćcośinnego,cokolwiek–nawetpapkaryżowa,którejw dzieciństwie nienawidziłem, byłaby teraz jak wykwintny deser! Przełykam. Czuję, jak ohydnamasaprzesuwasięcorazniżej.Ocierasięokrtań,azakilkachwilwypełnimój(niemój) żołądek. Czasami nawet próbuję nie myśleć o tym, wyobrażać sobie, że jem coś zupełnieinnego,leczniestety,niezbytmitowychodzi. Kątemokazauważamzegar,jestpiętnaściepopierwszej.Ciałoznowuruszynałowy– nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Używając moich dłoni, ubiera się, bierze kluczykidosamochodu,buteleczkęzeterem,watęinóż–ajamogętylkopatrzeć.Wiem,że dziśwnocyzginiekolejnakobieta...iniemogęniczrobić,bytemuzapobiec! Owszem,odczasudoczasuprzejmowałemkontrolęnadswymciałem,alebyłototylko wtedy,gdyzezwoliłominadziałanieToCoś.Właśnie–tocoś–aczymtojest,niemam pojęcia;obawiamsię,żezostałemopętanyprzezduchalubcośjeszczegorszego. Myślę, że nie ma nikogo, kto byłby w stanie mi pomóc. Pewnie zastanawiacie się dlaczego nie popełniłem samobójstwa, by powstrzymać mordercze zapędy mego ciała. Wyobraźciesobie,żepróbowałem,starałemsięztymwalczyć.Bywałotak,żewybiegałemz domu z zamiarem udania się na najbliższy komisariat. Zawsze koniec był taki sam – nogi (moje nogi!) odmawiały posłuszeństwa i już po kilku krokach traciłem w nich czucie. Me ciało maszerowało z powrotem do domu. Z punktu widzenia postronnego obserwatora zapewnewyglądałotobardzozabawnie–facetwpłaszczunarzuconymluźnonapiżamę biegnie, potykając się o własne nogi; nagle zatrzymuje się, jakby zaliczył zderzenie z niewidzialną ścianą, po czym wykonuje gwałtowny zwrot w tył i spokojnym już krokiem idzie w drugą stronę. Musiało to wyglądać przekomicznie; mnie jednak wcale nie było do śmiechu. Po kilku takich daremnych próbach postanowiłem targnąć się na własne życie. Miałem wrażenie, że uda mi się zaatakować to z zaskoczenia Błyskawicznie sięgnąłem po nóż z zamiarem wbicia go w klatkę piersiową. Niestety, byłem cały czas kontrolowany. Chwile pozornej wolności były tak naprawdę tym samym, czym dla więźnia jest wyjście na spacerniak;wcaleniestajesięonwtedywolnymczłowiekiem.Mojarękajakbyskamieniała w ułamku sekundy, dosłownie nie byłem w stanie nią poruszyć. Ostrze znajdowało się zaledwiekilkacentymetrówodskóry.Takmałobrakowało... Jedziemy samochodem – Moje Ciało i ja. Przemierzamy oświetlone mdłym światłem opustoszałe ulice. Gdzieniegdzie trafiają się grupki podpitej młodzieży, wracającej z imprezy. Od czasu do czasu widzę kogoś samotnie zmierzającego do domu – tej nocy przeżyje, gdyż ciało nigdy nie atakuje w centrum miasta; jest cwane i nie chce żadnych przypadkowychświadków. Zaczyna lekko padać. Wycieraczki poruszają się leniwie z jednostajnym zgrzytem. Jest mi strasznie smutno. Boję się. Krzyczę w Mym Ciele, lecz ono, niewzruszone, siedzi spokojnie i kręci tą pieprzoną kierownicą. Auto pokonuje kolejne zakręty – grzecznie, bez pośpiechu, zgodnie z przepisami, choć o tej porze jest nikłe prawdopodobieństwo tego, że zostaniemyzatrzymanidokontroli. Nawet gdyby się trafił patrol i upierdliwy gliniarz, który by się przyczepił, to i tak To Coś by z tego wybrnęło. Jest piekielnie inteligentne – wiele razy zdarzało się, że potrafiło załatwićsprawyzpozoruniedoruszenia. Wyjeżdżamy na przedmieścia. Ruch jest praktycznie zerowy – od czasu do czasu przejedzie tylko rozklekotany nocny autobus i to wszystko. Ciało się cieszy. Widzę w lusterku swą uśmiechniętą gębę. Im więcej czasu upływa od chwili, gdy to wszystko się zaczęło, tym bardziej jej nienawidzę. To już nie jest moja twarz – to ohydna morda bezwzględnego mordercy. Przez to wszystko, co się dzieje, coraz mniej identyfikuję się ze swoimciałem.Zdnianadzieńjestmionobardziejobce. A wszystko zaczęło się w dniu moich trzydziestych trzecich urodzin. Przez cały dzień czułem się jakoś tak nieswojo – wtedy myślałem, że to może atak przygnębienia, w końcu miesiącwcześniejzostawiłamniedziewczyna(popięciulatach!). Ech, piękna była... proste, długie blond włosy, gdzieniegdzie nieco ciemniejsze, ale generalniekoloruświeżegosiana.Twarzmiaładelikatną,prawiedziewczęcą;niewyglądała na trzydzieści lat. Była zgrabną, długonogą kobietą z krągłym biustem – za kimś takim większość samców ogląda się niemalże odruchowo, nie bacząc na to, że za chwilę mogą dostać w twarz od swojej rozwścieczonej samiczki. Na dodatek odnosiłem wrażenie, że mamybardzopodobnecharakteryiprzeztoidealniedosiebiepasujemy.Tak,dziewczyna byłajakmarzenie–poprostucud,miódiorzeszki!Była. To, co mnie dręczyło tego feralnego dnia, to jednak nie przygnębienie. Wtedy tego nie rozpoznałem, lecz teraz wiem, że było to podskórne, niesprecyzowane wrażenie czyjejś obecności. Byłem sam, a jednak czułem się, jakbym miał jakiegoś nieproszonego, niewidzialnego gościa. Pewnie każdy z was czasami tak ma. Być może w takiej właśnie chwili,gdywydajewamsię,żektośstoizawaszymiplecami,awysięodwrócicieinikogo nieujrzawszy,uznacietoprzeczuciezawymysłwaszejfantazji–byćmożeokażesię,żeza waminaprawdęczaisięjakaśniewidzialnaistota,demonlubduch.Całkiemmożliwe, żerozważaprzejęciewaszegociaławswewładanie–żechcewasopętać! Tozaatakowałownocy,gdyjużprawiespałem–poczułemnagły,silnyucisknapiersi,a potem stwierdziłem, że jestem sparaliżowany. Bałem się jak jasna cholera! Wtedy jeszcze miałem nadzieję, że to może paraliż przysenny, zaś najgorsze przypuszczenia uznałem podpowiadały mi, iż być może właśnie dostałem zawału i za chwilę umrę. Okazało się jednak,żemogączłowiekaspotkaćgorszerzeczyniżwłasnaśmierć! Samochódparkujenapustym,nieoświetlonymparkingu.Zjednejstronyjestulica,dalej zajezdnia autobusowa, za nią niewielki osiedlowy stadion i leżące w oddali blokowisko (bezpieczna odległość); z drugiej rozciąga się las, koło którego przebiega wąska ścieżka. Prowadzionadoznajdującegosięniecodalejosiedladomkówjednorodzinnych. Ciałowysiadaiwidzę,żezmierzamywkierunkunieprzeniknionychciemności.Idziemy dolasu.Samnigdybymtamnieposzedł.Bałbymsiętego,nacomógłbymsiętamnatknąć: wściekłychpsów,bandziorówczyagresywnychpijaków.Nawetgdybyniebyłotamżywej duszy, to i tak miałbym pietra. Trawiłby mnie lęk metafizyczny. Lękałbym się bytów bezcielesnych – wierzę, że nasz świat i ten drugi, duchowy, przenikają się nawzajem. I nieważne, że moje myślenie byłoby irracjonalne – bo przecież taki błąkający się po tym świecie duch mógłby równie dobrze nawiedzić mnie podczas pięknego, słonecznego dnia, jak i nocą w ciemnym lesie – reagowałbym tak, jak większość ludzi. Przerażałby nieprzeniknionymroknocyito,comożeskrywać.Takapierwotnafobia. Terazzaśkucamukrytywkrzakach,zaplecamimamczerńlasu.Nadalsięboję.Lękten przeplata się z nadzieją, że może coś mnie zaatakuje i zabije to cholerne Ciało, że zostanę uwolniony. Moje oczy obserwują ścieżkę. Ma powłoka cielesna czai się jak drapieżnik w oczekiwaniu na zbliżającą się ofiarę. Czasami zadaję sobie pytanie – czy ten potwór, w którym bije moje serce, to tylko opętany człowiek, czy też może ja jestem obłąkany, chory psychicznie,azchorobytejwynikaniemożnośćkontrolowaniasiebieiswychczynów. Słyszękroki.ToCośjesłyszy!Bojęsięijednocześniemodlęoto,bybyłtomężczyzna,by dziś nie było żadnej ofiary. Niestety, to kobieta. Mogę mieć tylko nadzieję, że nie jest blondynkąodelikatnej,dziewczęcejtwarzyczceinieprzypominamojejbyłej–agłówniew takich gustuje To Coś! A swoją drogą, czy to naprawdę był mój wybór? A może To Coś mieszkałowemnieodczasumychnarodzinipodejmowałozamnienajważniejsze życiowe decyzje? Może nigdy tak naprawdę nie miałem wolnej woli? Czyżbym był tylko nosicielemTegoCzegoś? Moje najgorsze obawy spełniają się – to młoda nastolatka, filigranowa blondynka. W świetle księżyca ja i Ciało widzimy, że ma delikatne rysy twarzy. To już jej koniec. Mogę bluzgaćnaToCoś.Mogębłagać.Grozić.Modlićsię.Mogęsięniewiemjakwytężać,byTo powstrzymać. Wszystko na nic. Ciało podbiega do dziewczyny i m o j ą d ł o n i ą przyciskadojejtwarzywatęnasączonąeterem.Nastolatkawyprężasię,sztywnieje,zastyga tak przez chwilę, po czym wiotczeje. Nóż okazuje się tym razem zbędny. Czuję zapach tandetnych perfum, wymieszany z alkoholowo-papierosowym smrodkiem. Taszczę ją w kierunkusamochodu.Pokilkuchwilach,związanaizakneblowana,lądujewbagażniku.Nie ma najmniejszych szans – umrze jeszcze tej nocy. Jestem zrozpaczony a moja (nie-moja) twarzuśmiechasięoduchadoucha.Ciałuposzłojakzpłatka.CiałualboTemuCzemuś– samniewiem,jakmamTonazywać,i,szczerzemówiąc,wisimito,bojakiemaznaczenie? Absolutnie żadnego. Żadnego! Jedynym istotnym faktem jest to, że dziś zostanie zamordowanaczyjaścórka,ajejzrozpaczenirodzicemiesiącami,amożenawetlatami,będą jejszukać.Napróżno! Ciało, wytrawny kierowca, spokojnie przejeżdża korytarzami ulic. Skręcamy w wąską, ciemną uliczkę. Przed nami na poboczu stoi policyjny radiowóz. Zbliżamy się do niego, powoli, bez pośpiechu. Pragnę, tak bardzo pragnę, by nas zatrzymano. Ech, gdyby ludzie mieli zdolności telepatyczne; krzyczałbym teraz bezgłośnie za pomocą moich myśli: – TU JEST MORDERCA! ZATRZYMAJ GO, PALANCIE! TY TĘPY FIUCIE! ZATRZYMAJ GO! NATYCHMIAST! Mijamy policję. Legitymują jakiegoś naprutego w trzy dupy jegomościa. Gdyby tylko wiedzieli,ktoichwłaśniemija,gdybywiedzieli... ProwadzonyprzezToCośsamochódskręca.Ciemnoniebieskanadziejanikniezarogiem. Jedziemy dalej do niegdyś mojego domu. Dziś jest to dla mnie znienawidzona trupiarnia. Tak,wpiwnicyznajdująsięzalanebetonemkościkilkunastukobiet. –Cmentarzysko! Byćmożewtejchwilidziewczynawbagażnikuodzyskujeprzytomność.Nawetniechcę myślećjakbardzojestprzerażona.Zastanawiamsię,jakBógmożenacośtakiegopozwolić, natakieokrucieństwo.Dlaczegochoćraztegonieprzerwie? Często boję się tego, co mnie czeka po upragnionej śmierci. Czy jestem skazany na cierpieniawpiekle,czyteżzostaniemitodarowane?Przecieżtoniejamorduję,tylkociało, aciałotoniedusza!Ajeśliduszajestchora? Zbliżamysiędosamotniestojącegojednopiętrowegobudynku,mojegodawnegodomu. Okala go wysoki żywopłot. Wjeżdżamy. Ciało otwiera bagażnik. Widzę dziewczynę – jest przytomna,oczymaszerokootwarteipróbujekrzyczećmimokneblawustach.Moja(niemoja)rękałapieofiaręzawłosyipodnosi.Boże,jakjątomusiboleć!Atodopieropreludium tego, co nastąpi. Za kilka minut zacznie się najgorsze. Jakże byłbym wdzięczny losowi, gdybymniemusiałjużdalejuczestniczyćwtymokrutnymspektaklu.Niestety,nicztego, będę siedział w pierwszym rzędzie aż do samego końca i nawet oczu nie pozwolą mi zamknąć. To Coś ciągnie wijącą się ofiarę do domu. Otwiera drzwi. Zbliża się do zejścia do piwnicy. Schodzi. Czuję, jak ciało nastolatki obija się o schody. Moja ręka włącza światło. Przez chwilę nic nie widzę, a potem moim oczom ukazuje się dobrze znany widok – wysłużony fotel ginekologiczny, stół do przeprowadzania sekcji zwłok i zestaw zardzewiałychnożychirurgicznych.Niosędziewczynękutemuposępnemutronowi–dziś będziekrólowązwyrodniałychmarzeńmieszkającegowmymcielepotwora.Ech,gdybyto był tylko film, gdyby ktoś przewinął go trochę, tak by było już po wszystkim. Ciało sadza nastolatkęnafotelu,poczymrozcinawięzykrępującenogi.Przerażonapróbujemniekopać. To Coś uspokaja ją jednym silnym uderzeniem łokcia w brzuch. Ofiara nieruchomieje. Oprawca moimi rękoma sprawnie zdziera z niej spodnie i majtki. Mocuje jej nogi w stalowychuchwytachfotela,unieruchamiającje. Boże,jestemtakibezsilny!Dlaczegonicniezrobisz?Dlaczegotegonieprzerwiesz?PUK! PUK!PUK!Jesttam,kurwa,kto?! Jakzwyklenikogoniema... Jak zwykle znowu przepraszam za bluźnierstwo i ponownie mam nadzieję, że moje wołaniewkońcukiedyśzostanieusłyszane. Tymczasem Moje Ciało zdejmuje spodnie i widzę mój (nie-mój) nabrzmiały penis. To okropne.Niejestemanitrochępodniecony,wręczbrzydzęsiętym,cosięstanie!Tobędzieg wałt!Niestety,niemamnajmniejszegowpływunamojeprzyrodzenie. To Coś wbija na siłę członek w krocze uwięzionej dziewczyny i nie przeszkadza mu nawetto,żeonawłaśniemamiesiączkę. Niejestemmordercą!Niejestemzwyrodnialcem!Niejestemgwałcicielem!A jednocześniejestem... Gdybymnormalniepoznałtędziewczynę.Gdybyśmychodzilinarandki,togdybymją terazwidziałnagą,wnormalnychwarunkach,byłbympodniecony.Bardzo!Dziewczynajest śliczna. Ja jednak czuję obrzydzenie, bo Moje Ciało ją gwałci. Poza tym zbyt wiele okropności widziałem. Nie jestem jak taki pierwszy lepszy chirurg, który potrafi oddzielić widoki wnętrza ludzkiego ciała od prywatnego życia. Taki lekarz wraca do domu i może kochaćsięzżoną.Niewidziwtedytychwszystkichflakówikrwi,tylkopięknąkobietę.Ja nie mam takiej natury. Moje Ciało, zabije tę biedną dziewczynę, gdy skończy gwałcić, i znowubędęmusiałoglądaćteokropności.Teraz,gdypatrzęnaurodziwąprzedstawicielkę płci pięknej, to widzę tylko skryte pod cieniutką powłoką skóry wnętrzności, krew, wypchanekałemjelitaiobrzydliwieśliskitłuszcz.Czującprzyjemnyzapachkobiety,wiem, że tylko cieniutka warstewka skóry oddziela mnie od okropnego smrodu bebechów i płynów ustrojowych. W momencie, gdy Ciało zaczyna ją mordować na moich oczach, nie jestemjużwstanieodbieraćjejjakocierpiącej,przerażonejistotyludzkiej.Widzętylkokrew iwnętrzności.Tozbytmocnywidok.Czujętylkoobrzydzenie!Jestempewien,żegdybyTo Cośopuściłokiedykolwiekmojeciałoizwróciłomiwolność,tojużnigdyniemógłbymbyć zkobietą.Stałbymsiędziwakiem.Odszczepieńcem.Wiemjedno;gdybyToCośzwróciłomi wolność,zabiłbymsię!Niewahałbymsięanichwili.Bałbymsię,żeToCośzmieni zdanieizechcepowrócić. III Oszczędzęwamdalszychszczegółów.Powiemtylkotyle–tenpotwór,któryopanował moje ciało, poderżnie dziewczynie gardło, gdy tylko skończy gwałcić. Potem rozetnie jej brzuchiwypatroszy–pototylko,bywlodówcebyłoświeżemięsko. Zaspokojone, najedzone i zadowolone, Moje Ciało (m o j e w i ę z i e n i e!) przez najbliższedwa,trzytygodnieznowubędzieodgrywałoprzedświatemrolęsympatycznego pracownikabanku,którykażdegodniasumienniewykonujenudnąpapierkowąrobotę.Aja będę przez ten czas tkwił w nim; ubezwłasnowolniony, dręczony potwornymi wyrzutami sumienia.Czynadalsiędziwicie,żepragnęwłasnejśmierci? Kanapkizpalcami TenziMoscato CoryRoachabyłdwukrotnierozwiedzionymdziennikarzemprasowymwczasach,gdy ludzie pozyskiwali jeszcze wiadomości poprzez niszczenie drzew i opryskiwanie ich toksycznymtuszem.Niemyślałjednakzawieleotejpraktyce,dlaniegoliczyłsięwyłącznie deadlineorazupewnieniesię,żejegonazwiskozostaniezapisanejaknajwiększączcionką. Przeztoniezostawałomuwieleczasudlaczwórkidzieci.Zawszepowtarzałrodzinie,żenie jest w stanie poświęcać jej uwagi, bo ma za dużo roboty. Cory’ego interesowała wyłącznie sława i przemożna potrzeba bycia rozpoznawanym. Tak naprawdę nigdy nie lubił dzieciaków,takżeswoich. Aleszybkieżyciereporterazostawiłzasobą,byłoonojużtylkoodległymwspomnieniem dlasześćdziesięcioczterolatka,któryodszedłzgazetynaemeryturę–niedlatego,żewieki zdrowieniepozwalałymupracować,alezpowodukryzysudruku.Obecnieliczyłysiętylko cyfrowepublikacje,aonutkwiłwstaroświeckichmetodachiniezamierzałuczyćsięniczego nowego.Wmawiałsobie,żesięnieprzejmuje,żeterazbędziemógłpoświęcićsiętworzeniu powieści, której zalążkiem chwalił się, odkąd skończył dwadzieścia lat. Istotnie, zaczął ją pisać, ale blokada pisarska pojawiła się już po trzecim rozdziale. Wypicie butelki dżinu i chełpienie się Pulitzerem, którego na pewno dostanie po ukończeniu dzieła, okazało się zabawniejszym zajęciem. Czas mijał, kartki papieru pokrywały się kurzem, a pustych butelekprzybywało. –Nieważne,kiedytoskończę–narzekał.–Połowaludzinaświecietopisarze,adruga połowa nie czyta nic. Młodzi nie poznaliby dobrej literatury, nawet jakby spadła im na głowę. Cory sumiennie trzymał się planu zajęć, zaczynając każdy dzień od szklanki zdrowego soku śliwkowego i paru aspiryn, które miały odpędzić kaca po dżinie. Potem przygotowywałsobiejajkawkoszulkach,niezamiękkieiniezatwarde,podanezżytnim tostem.Samsobiezrobięcholerneśniadanie,tedurniezrestauracjiitakniepotrafiądobrzeugotować jajka.PośniadaniuprzemierzałuliceswojegomałegomiasteczkaHopewstanieConnecticut, by dojść do sklepiku na rogu, prowadzonego przez Harry’ego. Tam kupował mały kubek kawy i kupon Lotto na chybił-trafił. Wszystko prócz małej kawy było dla niego za drogie, więc zawsze informował o jawnym zdzierstwie młodą brunetkę, która każdego dnia bezbłędnienabijałanakasęjegozakup.Rytuałwieńczyłwolnyspacerdwieprzecznicedalej, do parku w centrum miasta, gdzie Cory umawiał się ze swoim tak zwanym przyjacielem, EmilemKellemesem,napartyjkęgrykarcianejzwanejUlti,wktórąEmilnauczyłgograć. Mężczyźni znali się z pracy w gazecie. Emil wyemigrował z Węgier, nauczył się angielskiego na tyle dobrze, żeby zostać reporterem w podobnym wieku co Cory. Przechadzka do Memorial Park była ulubionym punktem dnia Roachy i nie odmawiał jej sobie nigdy, niezależnie od pogody. Musicie wiedzieć, że Cory mógł podczas niej obserwować przechodniów, którzy mieli pecha dzielić z nim chodnik, i wytykać im każdą wadę, jaką zdołał znaleźć. Niektóre zostawiał dla własnej wiadomości, wiedzą o innych chętnie dzielił się z kimkolwiek, kogo chciał wprawić w zły nastrój – co oznaczało w zasadziekażdąosobę.Częstoprzyglądałsięjedynemubezdomnemuwmiasteczku,bymóc napawać się myślą o tym, jak sam sprytnie rozporządza swoimi pieniędzmi. Jeżeli oddasz wszystkoubogimokrwawiącychserduszkach,skończyszjakomenel.Cory’egocieszyłoto,żenigdy niekupujeciastekoddzieci–aniodtychzbierającychnaswojądrużynęsportową,aniod skautek stojących pod sklepem Harry’ego. Uwielbiał te ich zawiedzione twarzyczki, gdy machałzwitkiembanknotów,jakbymiałcośkupić,tylkopoto,byschowaćgodokieszeniz szyderczym uśmieszkiem. Jeśli chcecie pieniędzy, znajdźcie sobie pracę, leniwe dzieciaki. Sprawianie,żeinniczulisięźledowartościowywałoCory’ego,alubiłprzypominaćsobieo własnejwspaniałościtakczęsto,jaktobyłomożliwe. PodczasgdyCoryobdarzałmieszkańcówmiasteczkaswoimijadowitymispojrzeniamiz ukosa i pełnymi drwiny komentarzami po drodze do Memorial Park, jego przyjaciel Emil szedł na spotkanie od drugiej strony miasta. Tak naprawdę nikt nie nazwałby ich przyjaciółmi, raczej znajomymi ze starych, reporterskich czasów. Jedynie Emil znosił paskudnycharakterCory’ego.Byłomugożaliztegopowodugrałznimwkarty,anawet przynosiłbabeczki,którejegożonapiekłanatęokazję.WprzeciwieństwiedoRoachyEmil miałmiłeusposobienie,kochałswojążonęidzieci.Lubiłdzielićsięzinnymi,pracowałteż jako wolontariusz w hospicjum na zachodnim krańcu miasta. Chętnie uczył się nowych rzeczy, a po zamknięciu gazety udało mu się napisać własną powieść, którą próbował opublikować już od dwóch lat. Gdy Emil opowiadał Cory’emu o kolejnym liście informującymoodrzuceniujejprzezwydawcę,tenzawszeuśmiechałsięskrycie.Nicjednak nie zniechęcało Węgra – po prostu wysyłał książkę do następnych wydawnictw i czekał wytrwale.CorycieszyłsięniepowodzeniamiEmila,smakowałkażdąodmowęjakcukierka powoli rozpływającego się w ustach. Oczywiście nie okazywał tego. Na jego twarzy pojawiał się tylko ciepły uśmiech i zawsze mówił, że bardzo mu przykro z powodu tej wiadomości, chociaż żadne ze słów nie było szczere. Nie chciał, żeby Emil dowiedział się, jakim on, Cory, jest draniem, i przestał z nim grywać w karty. Przecież nie miał innych przyjaciół. Pewnego listopadowego ranka, gdy zapach śniegu nasycał powietrze wilgocią, którą czułosięwręczwkościach,ulicerozbrzmiałydźwiękiemmosiężnychdzwoneczków.Kilku mężczyznzArmiiZbawieniaprzebrałosięjużwkostiumyŚwiętychMikołajów.Siedzielina każdym rogu, szukając chętnych do przekazania paru centów na datki, mimo że do Dnia Dziękczynieniazostałyjeszczedwatygodnie.Jakcorano,CorykupiłlosyLotto,mamrocząc pod nosem, jak to Boże Narodzenie zaczyna się wcześniej z każdym kolejnym rokiem. Właśnie skończył znowu tłumaczyć brunetce za ladą, że zdzierają na wszystkim oprócz małejkawy,gdytastwierdziła,żemadośćstaregozłośliwca.Wiedziała,żeCoryspotykasię z Emilem w parku, ponieważ jego przyjaciel także zaglądał do Harry’ego, zwykle parę minutprzednim,bykupićswojelosy.NigdynieczekałnaRoachę,bowiedział,żetenlubi ponarzekać na mieszkańców, i zwyczajnie nie chciał tego słuchać. Brunetka pamiętała imionaklientów,którzycodzienniepojawialisięwsklepie.WprzeciwieństwiedoCory’ego byłyreporterzaglądałtuodlat,alewciążmówiłdoniej:„Hej,dziewczynko!”,podczasgdy Emilzwracałsiędoniejper„paniSarah”. –Nieczasprzenieśćsiędodomuopieki,pomieszkaćzinnymidinozaurami?–spytałaz jaknajprzyjaźniejszymuśmiechemnatwarzy. Chciała powiedzieć staremu skurwysynowi, żeby skoczył z dachu i przynajmniej roztrzaskał się malowniczo na chodniku, zanim usmażą go w piekle, ale wolała nie stracić pracyiniewprowadziłazamiaruwczyn.Corywiedział,żejejuśmiechjestnieszczery,ale samamyśl,żezdołałjąwkurzyć,sprawiłamuzbytwielkąradość,bymiałsiętymprzejąć. Kiedy dotarł do dużej altanki na środku parku, Emil siedział już na jednej z trzech ławeczek i ściskał dłońmi kubek gorącej kawy. Spojrzał na Roachę, po czym zmarszczył brwi. –Maszjakiśproblem?–krzyknąłCoryswoimzwyczajowoniezadowolonymgłosem.– Nie gadaj, że już ci zimno. Nie namawiaj mnie znowu, żeby pójść grać do Domu Seniora. Mówiłem ci tyle razy, głupi Węgrze, że nie będę się zadawał z tymi dupkami. A ty powinieneśzałatwićsobiecieplejszypłaszcz! –Niechodzioto,Cory.Niebędęjużmógłgraćztobąwkarty. –Jakto,ulicha?–mruknąłRoacha. Emil wyjął z kieszeni złożoną kartkę papieru i kiedy podawał ją przyjacielowi, frasobliwy grymas na jego twarzy ustąpił miejsca szerokiemu uśmiechowi. Cory rozłożył kartkę, a jego złośliwe parsknięcie sprawiło, że z nosa uniósł się w zmrożone powietrze obłokpary.Traktowałkartkętak,jakbysiębał,żewybuchniemuwrękach.Zacząłczytaćna głos: – Z wielką przyjemnością pragniemy pana poinformować, że pański manuskrypt Niebo jest zawsze błękitne został pozytywnie rozpatrzony przez Branson New York Publishing House. Cory poczuł, że serce ześlizguje mu się do żołądka. Spojrzał na Kellemesa, ale ten był zbytszczęśliwy,bycokolwiekzauważyć. –Niedość,żeprzyjęlimojąpowieść,tojeszczewygrałemwLottodośćpieniędzy,żeby kupićspecjalnąfurgonetkędlasyna.Będziemógłniąwozićmojegownuka,Victora,razemz wózkiem. Biedny dzieciak cierpi na porażenie mózgowe i dotychczas musieli załatwiać transport od służb społecznych, żeby wozić go na wizyty u lekarza. Teraz mogę sobie pozwolićnaautodlanich!–oznajmiłEmil,machajączwycięskimlosemnadswojągłową. –TobędzienajlepszyDzieńDziękczynieniainajlepszaGwiazdkawmoimżyciu!–dodał podekscytowany. NaturalnieCorywcaleniecieszyłsięzsukcesówEmila.Starałsięwyglądaćradośnie,ale wśrodkuzapłonęławnimtakgorącazazdrość,żegdybywzniecićzajejpomocąognisko, byłoby ono widoczne nawet z kosmosu. Jakim cudem ten cholerny Węgier może mieć takie szczęście,kiedyjaszczypięsięokażdąnajmniejsząrzecz? – No, farciarz z ciebie, Emil. Nie znam nikogo, kto by na to bardziej zasłużył – powiedział, ukazując nadgniłe zęby w serii nieszczerych uśmiechów. – Wiesz co, może pójdźmydoHarry’ego?Postawięcijeszczejednągorącąkawęztejokazji,co? Emil był zbyt szczęśliwy, żeby podejrzewać przyjaciela o brak dobrej woli, i przyjął ofertę,niezwykleszczodrąjaknaCory’ego. Mężczyźni ruszyli powoli w górę bulwaru, mijając paru Mikołajów, dzwoniących dzwoneczkami, oraz kilka apartamentowców. Przechodzili obok sklepu z narzędziami MickaipracownikrawieckiejMargaret,gdyCorynagleoznajmił,żemusisięodlać. –JesteśmydwieprzeczniceodHarry’ego,niemożeszwstrzymać?–spytałEmil. –Niedamrady.Chodźzemnąwalejkę,postoisznaczatach,ajaodcedzękartofelki.Nie zajmiemitodużoczasu–powiedziałRoachainieczekającnaodpowiedźprzyjaciela,zaczął iśćwkierunkudużegobliźniaka.Emilwestchnął,schowałprzemarzniętedłoniewkieszenie i poszedł za nim, nie narzekając więcej. Zniknęli za rogiem, tam gdzie nikt nie mógł zobaczyć, jak Cory, odwrócony plecami do Węgra, wyciągnął swój stary, szwajcarski scyzoryk.ZanimEmilzdążyłsięzorientować,Roachaobróciłsięiwbiłczterocaloweostrze w jego gardło, przebijając żyłę szyjną z całą siłą, jaką zdołał z siebie wykrzesać. Kellemes wypuściłzustparę,gdykrewwytrysnęłaszerokimistrumieniamizjegoszyi.Niemógłnic zrobić. Upadając na zimny chodnik, spojrzał w szoku szeroko otwartymi oczami na przyjaciela. Cory wyciągnął ostrze z szyi i zaczął ciąć gardło od ucha do ucha, z energią, jakiejspodziewałobysięudużomłodszejosoby.Dociskałostrzetakmocno,żepraktycznie odciąłEmilowigłowę.Potemkopnąłgowkroczebutemoczubiepodbitymmetalem. –Dziękizaspierdoleniemidniaswoimidobrymiwieściami!–krzyknął. Opuścił zakrwawiony nóż. Uśmiechnął się na widok efektu swojej „pracy”, po czym zabrał się do przeszukiwania kieszeni Emila w poszukiwaniu zwycięskiego losu. Krew ochlapałajegoczarnebuty,nogawkispodniorazdółpłaszcza,alezdołałuchronićkuponod poplamienia. Wciągnął zapach krwi do nosa, tak mocny, że słony smak wypełnił mu przełyk. Emil wydobył z siebie jeszcze kilka bulgotliwych dźwięków. Po chwili rzężenia wreszcieucichł.SerceCory’egobiłojakoszalałe,oddekadnieczułsiętakpełnyżycia.Nie mógł odebrać Emilowi sukcesu wydawniczego, ale zgarnął przynajmniej wielką wygraną. Był tak dziko uradowany, że nie zdołał powstrzymać chichotu. Cała jego nienawiść do przyjaciela wypłynęła na zewnątrz, zanosił się śmiechem i wyszczerzył się tak szeroko, że rozbolałygomięśnietwarzy. Zostawił jeszcze ciepłe ciało Emila w alejce i pobiegł do swojego małego, ciemnego mieszkania, by obmyć się z krwi oraz spalić spodnie i płaszcz w kominku. Oczyścił buty drucianą szczotką, a potem bez zwłoki ruszył do Harry’ego, żeby odebrać nagrodę. Brunetka,„paniSarah”,obdarzyłagochłodnymspojrzeniem,podającmuadres,podktóry miał się udać, by odebrać wygraną – sklep nie mógł wypłacać tak dużych sum jak trzydzieści pięć tysięcy dolarów. Cory uśmiechnął się, kiedy myśli o tym, jak wyda pieniądze,tańczyływjegogłowie. –Widaćtomójszczęśliwydzień,dziewczynko!–zadrwiłzniejprzyakompaniamencie wiszącegonaddrzwiamidzwonka,gdywychodziłzpowrotemnaulicę. PędziłdopunktuLottozmałąkawąwjednejdłoniizwycięskimlosemwdrugiej.Gdy przeszedłparęprzecznic,przypływadrenaliny,wywołanywydarzeniamidnia,minąłiCory zorientował się, że czuje się całkiem zmęczony. Usiadł na ławce przy przystanku autobusowym, żeby trochę odpocząć. Nikogo nie było w pobliżu, więc poczuł się na tyle bezpiecznie,byznówwpaśćwniekontrolowanychichot.Cieszyłsięztego,jakdopisałamu fortuna, i nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia ze sposobu, w jaki zapewnił sobie powodzenie. Pławiąc się we własnej chwale, zauważył leżącą na ziemi brązową torbę na lunch. Wpierw uznał ją za zwykłe śmieci, ale po chwili postanowił sprawdzić, czy ktoś zostawiłcośwśrodku.Kuswemuzaskoczeniu,znalazłwniejmałąbutelkęleku.Potrząsnął nią, by upewnić się, że jest pełna, a potem zerknął na zapisaną małym drukiem etykietę i odkrył, że to Viagra. Sięgnął głębiej do torby i wymacał na jej dnie szeleszczący banknot pięćdziesięciodolarowy. Nie mógł uwierzyć, że można mieć takie szczęście. Roześmiał się, tymrazemnacałygłos,izatupałnogamizradości.Niedbałoto,żektośmógłbyuznaćgo za wariata. Tym razem rozbiłem bank, to naprawdę najszczęśliwszy dzień mojego życia! Uderzał rękomaosiedziskoławkiirechotałhisterycznie. Wypisanie i wydanie mu czeku zajęło pracownikom loterii około dwudziestu minut. ZarazpotemRoachaudałsiędobanku.Wpłaciłnakontooszczędnościowewszystkooprócz pięćdziesiątki znalezionej w torbie, by wygrana zaczęła procentować. Szczycił się przecież tym, że rozsądnie dysponuje swoimi pieniędzmi. Nie oddawać niczego żebrzącym ciotom. Potem połknął dwie Viagry – choć na butelce napisano, że należy brać jedną, chciał mieć pewność, że lek zadziała, bo minęły lata, odkąd stracił swoją męską sprawność. O trzeciej piętnaściewsiadłdoautobusujadącegodoHartford,atamposzedłdopółnocnejdzielnicy, byznaleźćsobiedziwkęzwielkimicyckamiipasującymdonichtyłkiem.Och,odjakdawna pragnął zanurzyć swojego fiuta w czymś porządnym; nie interesowały go te liżące sałatę suki, które widywał na okładkach magazynów. Tak, to rzeczywiście był najszczęśliwszy dzień w jego życiu – wciąż o tym myślał, pokazując swoją pięćdziesiątkę rudowłosej kobiecieokrągłychkształtach,ubranejwposzarpanekabaretkiorazbutynaniebotycznym obcasie, i meldując się w motelu na godziny. Ruda bez entuzjazmu uniosła miniówkę, pozwalając Cory’emu przyglądać się ogolonej cipce przez kilka minut, a potem zanurzyć spiczasty nos w wilgoci, zanim pochyliła się do jego sztywnego, sinego penisa. Najpierw ujeżdżała go powoli, lecz im dłużej się nim zajmowała, tym bardziej wprowadzała go w obłędną gonitwę rozkoszy. Wypuścił z siebie znajomy, ale niemal już zapomniany jęk i pozwoliłjejwziąćnasiebiecaływysiłek.Samleżałnałóżku,trzęsącsięwekstazieprzez,jak sięokazało,ponadgodzinę.Wpewnymmomencierudazatrzymałasię,zeszłazjegonadal twardego fiuta i oznajmiła z ciężkim, węgierskim akcentem, że jeśli chce dojść, musi jej zapłacić „nazdępnąpiontkę”. Cory zaśmiał się tylko lubieżnie i jedyne, co dziwka dostała, było mocne uderzenie pięścią prosto w usta, które rozcięło jej wargę. Obficie krwawiąc, krzyknęłaswojąłamanąangielszczyzną: –Przeklinamtwojepaskudne,starekości,skurwielu! KrewopryskałaCory’ego,aleniezwracałuwaginawrzaskirudej,zatoznalazłdośćsiły na jeszcze jeden cios. Tym razem rozerwał delikatną skórę pod okiem; strugi czerwieni spłynęły na jej twarz jak wodospad, a on wykorzystał moment i umknął z pokoju, nadal trzymającwdłoniswojąpięćdziesiątkę.Głupiadziwka.Przezcałeżycieniezapłaciłemzadupęi napewnoniezamierzamzacząćteraz. Śmiał się triumfalnie, podciągnąwszy spodnie, i wsiadł doautobusu,któryzawiózłgozpowrotemdoHope. Corywróciłdomieszkaniatużprzedszóstą,aleradosneuniesienie,którenapędzałogo wcześniej,dawnojużminęło.Niestety,niedotyczyłotoerekcji,którastałasiębolesna.Nalał sobieszklankędżinuzodrobinkąwermutu,usiadłwfoteluprzedtelewizorem,nadającym właśnie wieczorne wiadomości, i zaczął uwalniać się od nadmiaru ciśnienia w swoim obecniefioletowympenisiezapomocąpokrytychsiwymiwłosami,starczychdłoni.Ściskałi tarmosił tak mocno, jak tylko był w stanie znieść, aż w końcu eksplodował na krzesło i pobliskąścianę,tużprzedomdleniemzwycieńczenia. Obudziłsiękołopołudnia.Bolałagogłowaiczułsię,jakbyktośpodpaliłjegogenitalia. Cholera, głupia dziwka, mam nadzieje, że nie zaraziła mnie żadnym wenerykiem. Wrzeszczał do lustra, próbując ostrożnie unieść swoje okropnie spuchnięte jądra. Równie ostrożnie się ubrałipojechałnaostrydyżur.Stojącwkolejce,narzekałbezprzerwycałetrzygodziny,a potemkolejnetrzy,gdymusiałczekaćnawynikibadań.Wkońcujedostał,adoktorwrócił, byznimporozmawiać. –Przykromi,panieRoacha,alebadaniawykazały,żemapanrakakości. –Icodokładniezamierzaciezrobić,żebymniewyleczyć? – Wpisałem pana na listę oczekujących na przeszczep szpiku i możemy mieć tylko nadzieję,żedawcaznajdziesię,zanimnastąpiąprzerzutynainneorgany.Leczmuszębyćz panem szczery. Panie Roacha, mężczyzna w pana wieku raczej nie otrzyma zgody od komisji do spraw przeszczepów. Maksymalny wiek to zazwyczaj pięćdziesiąt osiem lat, a biorca musi cieszyć się dobrym zdrowiem, u osób starszych prawdopodobieństwo powodzenia spada do pięciu procent i komisja nie wyda zgody na operację. A pan, panie Roacha,matakżewysokieciśnieniekrwiorazpoczątkimarskościwątroby. –Topospieszsięizałatwmitęzgodę! –Tomożepotrwaći,jakmówiłem,musibyćpanrelatywniezdrowy,bywogólebrano pana pod uwagę. Bardzo mi przykro, panie Roacha, ale w tej chwili najlepszym wyjściem dlapanajestpowrótdodomuiuporządkowanieswoichspraw. ZanimCoryzdążyłzaprotestować,lekarzodwróciłsięiwyszedłzpokoju. Cory poszedł do domu i następne pięć dni spędził w pijackim odurzeniu. Ślinił się, moczyłłóżkoispodnie,podobniejaktosięzdarzapośmierci.Płakał,leczniezżaluzaswoje niecne uczynki z przeszłości. Nie mógł uwierzyć, że szczęście tak szybko się od niego odwróciło.Musibyćcoś,comogęzrobić.Nurzaniesięwzapachuwymiocin,moczuifekaliów doprowadziło do tego, że nie był w stanie wytrzymać własnego smrodu i wziął prysznic, który oczyścił jego ciało, ale nie umysł. Potem, raczej otumaniony, po prostu udał się w stronęsklepuHarry’ego,zgodniezeswojądawnąrutyną.DźwiękdzwonkówMikołajówz roguulicyhuczałwuszach,jakbybyłyonetalerzamiorkiestrymarszowej,uderzającymio siebiewrytmicznymkoszmarzewjegogłowie.Odetchnąłzulgą,gdytylkodrzwisklepiku zamknęłysięzanim,blokująchałaszzewnątrz.KupiłmałykubekkawyilosLotto,nicprzy tymniemówiąc,cozaskoczyłoiucieszyło„paniąSarah”.PotemudałsiędoMemorialPark. Kawagorozgrzewała.Gdywlewałsobiedoustmałełyczki,czułsiętak,jakbycałąkreww jegocielezastąpiłstopionyołów.Wiedział,żeEmilniebędzienaniegoczekał,alejegociało poruszało się na autopilocie, odtwarzając kroki, które stawiało codziennie przez ostatnie pięćlat.Chmuryprzykryłylistopadoweniebo,apowietrzeoziębiłosięnatyle,żemożnaby oczekiwaćśniegu,leczCorytegoniezauważał.Usiadłsam,naławeczcewparkowejaltance. Zpoczątkudźwiękidookołabyłydlaniegobolesne,aleudałomusięodnichodciąć,a wtedy dołączyła do nich głośna muzyka wygrywana na kalliope, która zakrawała na prawdziwą torturę. Mógł wręcz poczuć ciśnienie pary, torującej sobie drogę przez rury z pomrukiem powodującym krwawienie z uszu. Obserwował rozgardiasz, wywołany przez pracujących po drugiej stronie parku robotników. Rozkładali sprzęt należący do wędrownego cyrku, który zjawiał się w Hope zawsze w okolicach Dnia Dziękczynienia. Przekrwionymi oczami Cory spoglądał na rozstawiany przez nich ogromny namiot. Cały czas odtwarzali ten nieznośny motyw, wygrywany na kalliope lub parowych organach, który zwykle miał zwracać uwagę potencjalnych widzów przedstawienia. Bez zastanowienia zaczął iść w stronę muzyki, możliwe, że w celu zabicia puszczającego to okropieństwo.Znalazłsięwsamymśrodkuwariackichprzygotowań,więcskierowałsiędo mniejszego namiotu w czerwono-białe pasy i wszedł do środka z jeszcze większą żądzą zemsty.Połazasunęłasięzanimi,jakbywpasowującsięwsytuację,muzykanagleprzestała grać, pozostawiając po sobie głuchą ciszę. Przez moment Roacha kręcił głową na widok wnętrza, aż zobaczył starą kobietę o długich, białych włosach, siedzącą za okrągłym, drewnianym stołem. Wydawało się, że nie dostrzegła Cory’ego, zajęta skubaniem małych kanapek,rozłożonychprzedniąnakawałkuwoskowanegopapieru.Dopierogdypodniosła z blatu termos i upiła duży łyk, spojrzała na Roachę i pojęła, że ma gościa. Jej oczy były matowe i pokryte białą błoną. Cory z początku nie miał nawet pewności, czy kobieta w ogólewidzi. – Wygląda na to, że przydałaby ci się jedna z moich kanapek – powiedziała głosem osoby,którapaliłanałogowoprzezwiele,wielelat. –Nie,twojedurnekanapkiminiepomogąiniesądzę,żebytobiewczymśpomagały. KuzaskoczeniuCory’ego,kobietaodsłoniławuśmiechuidealnierównie,perliściebiałe zęby,któremogłybynależećdokogośznaczniemłodszego. –Jakmyślisz,ilemamlat?–spytała. –Askądmiałbym,docholery,wiedzieć?Sześćdziesiąt?Siedemdziesiąt? – Bardzo miło z twojej strony, że tak uważasz, ale mam sto czterdzieści trzy lata na karku. –Oj,darujsobie,paniusiu.Niejestemjakimśprzygłupimturystą,niemydlmioczutym gównem. –Wierz,wcosobiechcesz–odparłalakonicznie. JejniechęćdowyjaśnieniaswoichsłówwytrąciłaCory’egozrównowagi. –Nodobra,skorojesteśtakastara,tojakijesttwójsekret? Uśmiechnęłasięznowu,szczerzącpięknezębyiściskająctermoswjednejdłoni,ajednąz kanapeczek w drugiej. Trzymała je tak przez kilka sekund, po czym bez słowa znowu się zaczęłazajadać. –Twierdzisz,żeżyjeszponadstolatdziękijakimśidiotycznym,małymkanapkom?Phi. –Corypomachałrękoma,jakbychciałodpędzićtenidiotyzm. –Wierz,wcosobiechcesz–powtórzyłakobietaiwróciładojedzenia. Roacha postanowił wyjść – w końcu muzyka ucichła, a tylko tego pragnął. Lecz gdy zrobiłparękroków,szalonamyślwpadłamudogłowyiobróciłsię,bystanąćzniątwarzą wtwarz. –Tekanapkinielecząprzypadkiemjakichśchorób? Kobietawyszczerzyłasięjeszczeszerzej. –Ależoczywiście.Mająogromnąmoc. Corynaglepoczułsięlżej.Czytaszalona,starasukanaprawdęmożemiećcoś,comipomoże? –Wtymwypadku…Chybajednakspróbuję. Staruszka wyciągnęła zza stołu małą, niebieską torbę chłodzącą i dała mu dwa małe pakunki, zawinięte w papier woskowy. Cory wyrwał je z jej dłoni i usiadł na ziemi przed stoliczkiem.Zacząłłapczywiepochłaniaćmałe,ciągnącesię,alechrupiącekawałkikanapki, nie bacząc na wydobywający się z poczęstunku ohydny zapach niemytych stóp. Kiedy skończył,kobietabezsłowauniosłakuniemurękęztermosem,aonwziąłnaczynieipopił kanapkidużymłykiem. –Cotojest?–zapytał,fukając.–Niemów,zetojakiśnowomodnyczaj,botehinduskie popychadłagównowiedząoprawdziwejherbacie. Nieczekającnaodpowiedźnaswojerasistowskieuwagi,wlałsobiedoprzełykuwięcej napoju. –Trochęsłone,alenawetniezłe–przyznał,oddająctermoskobiecinie. Potemodwróciłsię,chcącwyjśćbezzaoferowaniajejjakiejkolwiekzapłatyzajedzeniei picie.Niedlatego,żeniewpadłnatakipomysł,poprostuniezamierzałtegozrobić.Złapał zaskrzydłonamiotu,gdyusłyszałjejcichygłos: –Żebymagiakanapekzadziałała,musiszjeśćdwiedziennieprzeznastępnetrzydni. Coryzatrzymałsięiznowuspojrzałnanią. –Niechzgadnę…Jeśliniezapłacęcistudolarówczyileśzanastępne,niedostanęnic? Tym razem nie uśmiechała się, nie dało się odnaleźć choćby śladu życzliwości na jej twarzy. –Nicwtymżyciuniejestzadarmo,panieRoacha.Zwłaszczajeślijestsięczłowiekiem, naktóregorzuconoklątwę. Ciarki przebiegły mu po skórze, a każdy najmniejszy włosek na jego ciele stanął dęba. Naglepoczułsięjakkot,któregopogłaskanopodwłos.Skądonaznamojenazwisko?Nigdynie powiedziałemjej,jaksięnazywam.Myślałotymintensywnie,alepochwilibyłpewny,żenicjej nie mówił, a już na pewno nie napomknął o taniej, europejskiej dziwce, która wypluła w jegostronęklątwępięćdnitemu.Zacisnąłgniewniewargi. –Phi.–Tylepowiedział,podsumowująctęabsurdalnąsytuację. Opuściłnamiotzprędkością,którejnawetsięposobieniespodziewał. Postanowił wrócić do domu i z początku ledwo się wlókł, ale na wysokości sklepu z narzędziami Micka jego stopy zrobiły się nagle cieplejsze. Ciepło powoli wspięło się do kostek,potemdołydek,agdyznalazłsięprzysklepikuHarry’ego,czułjejużwcałymciele. Zdawałomusię,żejegownętrznościkąpiąsięwgorących,łagodnychpromieniachsłońca, ogarnęłagotakżeprzemożna,podniecającaradość.Jezu,cotastarakurwamidała?Rozmyślał, przyspieszająctempadziękinowejsile,którawypełniławszystkiejegoczłonki.Gdydoszedł do swojego ciemnego mieszkania, poczuł się tak ożywiony, jak nowo narodzone dziecko i tak napalony, jak nastolatek. Jego opuchnięte jądra wróciły do naturalnego rozmiaru i koloru,bólciałaigłowyminął.Rozkoszpulsowaławnimwibrującymciepłem,byłomutak dobrze, że chciał krzyczeć w podekscytowaniu przez okno wychodzące na ulicę. To niesamowite. Nie wierzę w to, co czuję, może los znów się odwrócił i naprawdę nie umrę? Słowa kobietywlałysiędojegomózgu.Nicwtymżyciuniejestzadarmo…Cholera,onapewniewieo moichpieniądzach!MożebyławsiedzibieLotto,ajajejniezauważyłem?Takpoznałamojenazwisko. Poświęciłchwilęnaprzemyślenietegoidoszedłdowniosku,żewżadensposóbniemogła dowiedzieć się o dziwce. Musiała wymyśleć ten tekst o klątwie, żeby mnie przestraszyć, a tak naprawdęnicotymniewie.Tak,takmusibyć!Dobrze,pokażętejsuce.Wrócętamjutroipowiemjej, żezapłacępotrzecimdniu,pozjedzeniuwszystkichkanapek,apotempoderżnęstarejkurwiegardłoi możesobietańczyćwpieklerazemzEmilem. Corywydałzsiebieszaleńczyśmiech,któryodbiłsięechemodścianmieszkania,wyjął swój banknot pięćdziesięciodolarowy z pudełka na lunch i ruszył do miejscowego baru, mając nadzieję, że znajdzie tam jakąś pijaną dziewczynę do zerżnięcia. Zdecydował, że na pewno lepiej będzie kupić jakiejś suce parę drinków niż wkurzyć następną dziwkę. Przy swoimnowymwigorzewygraniekolejnychstudolarówwbilardniezajęłomuwieleczasu. Tymwyczynemniewprawiłwdobrynastrójkilkumłodziaków,którzyliczyli,żestarucha da się łatwo ograć. Cory śmiał się, pił i oczarował kobietę prawie o połowę młodszą od siebie, która co prawda nie wróciła z nim do domu, ale zrobiła mu pobudzającą laskę na tylnym siedzeniu swojego rdzewiejącego cadillaca. Póki co, wystarczyło mu to. Już mu się niespieszyło,przecieżnieumierał. Cory trzymał się planu. Następnego dnia odwiedził staruchę z namiotu, proponując jej zapłatępotrzecimdniuinieprecyzującnawet,jakąkwotęzamierzajejwręczyć.Powiedział tylko,żedostaniedość,byuznaćtozauczciwątransakcję.Podrugiejporcjikanapekpoczuł się jeszcze lepiej. Gdy spojrzał w lustro, zszokowało go to, że wyglądał na co najmniej dziesięćlatmłodszego. Trzeciegodniawróciłdoparkuzdużymnożemmyśliwskim,schowanympodnowym, wełnianym płaszczem. Zamierzał zjeść, wypić i zabić sukę przed wieczornym przedstawieniem w cyrku. Zjawił się wcześniej, niż zapowiadał, by zastać ją nieprzygotowaną, ale gdy zbliżył się do namiotu, okazało się, że odtwarzano już melodię wygrywaną na kalliope, a przy staruszce kręcili się dwaj mężczyźni przypominający przerośnięte trolle. Obaj mieli ponad sześć stóp wzrostu, ogromne czoła i ramiona tak długie, że kłykcie palców praktycznie wlekli po ziemi. To znaczy wlekliby, gdyby mieli wszystkie.Codziwne,każdemubrakowałotychtrzechsamychpalcówuobudłoni–zostały imtylkokciukiipalcewskazujące.Anikobieta,anitrolleniezauważyli,żeCorywszedłdo namiotu,spodziewalisięgoznaczniepóźniej.Staruchapochylałasięnadinnymmężczyzną, wyglądającym na człowieka bardzo delikatnej budowy, a trolle mocno przyciskały jego dłonie do stołu, podczas gdy on bezskutecznie się wyrywał. Wyglądało na to, że trolle się śmieją, ale okropnie głośne dźwięki kalliope zagłuszały wszystko. Oczy Cory’ego rozszerzyły się ze strachu, gdy dostrzegł, że staruszka ogryza z mięsa palce mężczyzny swoimi wielkimi zębami i wypluwa dobrze przemielone kawałki z ust do sporej misy ze stalinierdzewnej,achudzielecwijesięzbólu.Potemchwyciłakrwawiącykikutjegodłonii podstawiła go pod termos, by upuścić do niego trochę posoki. Chwilę później wróciła do ofiary,byobgryźćjejkolejnypalec. Cory pozwolił sobie na krzyk – nikt nie usłyszałby go przez ryczącą muzykę. Poczuł uderzenie gorąca na twarzy, bo już wiedział, z czego zrobione były kanapki, którymi się zajadał,inasamąmyślżółćpodeszłamudogardła.Widziałtwarzdrobnegomężczyzny,też wrzeszczącego, i zrozumiał, że za zdrowie zapłaciłby czymś więcej niż tylko zwykłymi pieniędzmi. Ale kiedy to do niego dotarło, starucha i trolle odkryli jego obecność i zanim zdążyłuciec,olbrzymyzłapałygozaramiona. NiktniesłyszałcienkichkrzykówCory’ego,którewyrywałysięzjegoust,gdykobieta zaczęłaodgryzaćmupalce.Niktnieusłyszałbyniczegowięcej,bowygryzłamuteżjęzyki podkoniecmógłjużtylkodrżećitrząśćsięwniesamowitymbólu,aonazabrałamuostatnie inajważniejszefragmentyciałaspomiędzynóg. WtedyCoryRoachaspłaciłwszystkieswojedługi. Zamiećiośmiukrasnoludów MarcinRojek DrzwizatrzasnęłysięzaGrzechem.Starykrasnoludwyglądałokropnie.Zawszetakbyło po wizycie w sypialni Zamieci. Miał opuchnięte oczy, pękniętą wargę, z czoła ciekła mu krew.Spływającapotwarzyjuchawsiąkaławbrodę,barwiącjąnaczerwono.Grzechujedną ręką trzymał się poręczy, drugą przyciskał do żeber, zapewne połamanych. Spojrzał na stojącychnadolekompanów.Nawetniepróbowałsamzejśćposchodach.Burknąłcośtylko, jakby mówienie sprawiało mu ból. Kichawa i Fujara pobiegli mu pomóc. Wzięli go pod ramiona i bardzo powoli zeszli na dół. Z każdym krokiem Grzechu krzywił się i z sykiem wciągał powietrze. Położyli go na posłaniu i spróbowali zdjąć ubranie, którego nie zdjął jeszczepopracywkopalni. –Nie.–Powstrzymałich.–Wody.Dajciemitylkowody. Napił się powoli z podanego mu przez Cienkiego kubka. Fujara i Kichawa wciąż stali przynim,gotowiprzyjąćnastępnepolecenia.Koculeżałpodścianą,czekająctylkonadobry moment, by pójść spać. Owsik nerwowo chodził tam i z powrotem. Szuja mieszał zupę, gotowanąwogromnymgarzenadpaleniskiemaPisklakkroiłnadgniłewarzywa.Naweton niepróbowałnicmówić. Regularne odwiedzanie sypialni Zamieci, tej starej kurwy, jak zwały ją krasnoludy, należało do ich obowiązków. Nieświadomie godzili się na nie wszyscy. Myśleli, że będą pracować w kopalni. To się akurat zgadzało. Reszta już nie do końca. Godziwe warunki życiaokazałysięposłaniaminagołejziemi,wyżywienie–starymiwarzywamiikawałkiem mięsaodczasudoczasu.Chybażezabiliwkopalnijakiegośszczuraalbogoblina.Raznawet znaleźli zabłąkane dziecko z leżącej nieopodal wioski. Gdyby bardzo chcieli, mogliby mu pomóc. Zabrać go do Zamieci, może zgodziłaby się zaprowadzić go do domu. Byli jednak głodni.Najedlisiętegowieczorudosyta.JadłnawetCienki,choćpłakałcałyczas,iFujara, któregomusielipowstrzymywaćwetrzech,kiedyKichawarozwalałdzieciakowiczaszkę. Zamieć była piękna. Wysoka, o włosach koloru hebanu i szlachetnej urodzie królewny, za którą lubiła się podawać. Zawsze ubierała się w drogą, błękitno-żółtą suknię z ciasnym gorsetem, który zwężał jej talię i podkreślał piersi. Podczas pierwszego spotkania każdy krasnoludtonąłwjejoczachidekolcie.Potrafiłamamićikusić,obiecującposadęsztygaraw dobrzeprosperującejkopalnizłota.Pokazywaławykonanązniegobransoletkę,którąmiała na kostce. Unosiła wtedy wysoko suknię i długo trzymała ją w górze. Obiecywała, jak to lubiłanazywać,dodatkoweatrakcjeinibyprzypadkiemupuszczałanotesik.Czytoprzezto, że nie miała brody, czy dzięki drobnej magii, którą wplatała we wszystkie swoje czyny, krasnoludyulegałyjejbezwyjątku?Czasybyłyciężkie,większośćkopalniprzejęliludzie,co można było zrobić? Krasnolud podpisywał podsunięty mu papier, zakładał na nadgarstek złotąbransoletęidostawałkufelwina.Piliwedwójkę,aZamiećpowolizdejmowałazsiebie kolejne części ubrania. Spędzali razem upojną noc. Zamieć wiedziała, jak posłużyć się grubym, krasnoludzkim kutasem. Następnego ranka skacowany delikwent budził się na ziemi, otoczony przez braci w niedoli, którzy tłumaczyli mu, w jak ciężkie gówno właśnie sięwpakował. OstatniąofiarąbyłOwsik,zwerbowanyprzedmiesiącem.Dotejporyniepogodziłsięze swoją sytuacją. Rzucał się jak zwierzę w klatce, nie mogąc pojąć, jak jego bracia w niedoli zdołalisiępogodzićztakżałosnąegzystencją.Ztrudemwyrabiałswojąnormęwwąskich tunelach kopalni, gdzie krztusił się złotym pyłem, pluł nim i smarkał. Przez pierwszy tydzień pytał: "Jak mogłem być taki głupi?", przez drugi: "Dlaczego padło na mnie?", w ciągu trzeciego myślał o tym, żeby się zabić, teraz miał już dość. Nie myślał o niczym. PatrzyłnapobitegoGrzechaistwierdził,żemusiztymskończyć.NiebyłjeszczeuZamieci. Sukaczekała,ażzupełniewyrzucizmózguobraztejjednejnocy,którąspędzilirazem,gdy byłjeszczewolny.Lubiła,kiedypatrzylinaniązobrzydzeniem. Codzienniebrałasobieinnego.Wchodzilitamsmutniizmęczeni,pokrycizłotympyłem, wychodzilizłamani,zgięciwpół,trzymającsięporęczy,żebyniespaśćzeschodów.Owsik niewiedział,cozrobi,kiedypadnienaniego.Czybędziewstanietampójść.Jeślibędziesię stawiał,skończyjakGrzechu.Zamiećzakażdymrazemtłukłagonakwaśnejabłko.Mówił impotem,żenieznosiła,kiedyjejodmawiał.Biłagoiponiżała,akiedyzawodziłowszystko inne,uciekałasiędoczarów.Unieruchamiałagoizabawiałasiętakdługo,jakchciała.Choć kutasstałmuzawszetwardojakmaszt,nieodczuwałżadnejsatysfakcji.Żadnemuznichnie sprawiało to przyjemności. Pisklak złapał kiedyś za toporek, ściągnął spodnie i próbował uciąćsobiechuja.Złotabransoletaniepozwoliłamunato,hamująckażdyjegoruch.Płakał późniejcałąnoc. – Mamy jakieś mięso? – spytał Grzechu. Próbował nie pokazywać innym, jak bardzo cierpi. – Tak. Kocu zabił dziś dwa nietoperze. – Fujara powstrzymał Grzecha przed wypowiedzeniem następnego zdania, kiedy ten tylko otworzył usta. – Wiemy, czyja jest kolej na mięso, a czyja, żeby się umyć. Nie jesteśmy już dziećmi, nawet Cienki ma ponad pięćdziesiątkę.Damysobieradę.Śpij,dobrze? StojącyobokKichawapoparłgoskinieniemgłowy. Grzechu spojrzał na nich i więcej się nie odezwał. Zamknął oczy i położył prawą dłoń przybrodzie,jakbytrzymałwniejfajkę.Zasnął. Tego wieczoru mało mówili. Widok pobitego krasnoluda powstrzymywał nawet Pisklakaprzedopowiadaniemdowcipów.Wszyscywiedzieli,żeGrzechucierpiałnajwięcej znichwszystkich. Zjedli zupę. Jako że nietoperze były dwa, to po kawałku mięsa dostali Szuja i Cienki. Kichawa poszedł się umyć w stojącej w kącie misce z brudną wodą. Zdjęli z siebie przepocone ubrania i nago poszli spać. Bijący z wnętrza kopalni żar sprawiał, że było im wystarczającociepło. ZsypialniZamiecidochodziłcichyśmiech. Owsik obiecał sobie, że jutro skończy z tym szaleństwem. Trzydziesty raz w tym miesiącu.Zmęczenie,zarównoduszyjakiciała,wzięłojednakgóręiszybkozasnął. Rano zeszli do kopalni. Wszyscy, nawet poobijany Grzechu. Wiedzieli, że nie będzie w stanie pracować, ale osiem wózków wypełnionych złotem musiało wyjechać na górę bez względu na wszystko. Inaczej nie mogliby wyjść na powierzchnię. Bransolety by im nie pozwoliły.Małe,złoteskurwysyństwa,któretkwiłynaichnadgarstkach.Zamiećnapełniła je magią kontrolną, która reagowała, kiedy któryś z krasnoludów przestawał pracować. Zaczynaławtedyemanowaćtępymbólem.Napoczątkulekkim,takimjakiodczuwasiępo solidnym ciosie w czyjąś szczękę. Po minucie zaczynał rozchodzić się na resztę ciała. Najdłużejnawolnym,jaknazywaliigraniezbólem,potrafiłwytrzymaćKichawa,bookoło pięciu minut. Mniej więcej w tym czasie ból dochodził do głowy i nie pozostawało nic innego, tylko wrócić do roboty, chyba że ktoś lubił wić się z bólu na ziemi i przyciskać dłoniedooczu. Bransoletkiniereagowałynato,żeGrzechuledwochodził.Musiałbypracowaćrazemz resztą, gdyby nie to, że kiedyś odkryli pewien sposób. Znaleźli mały, ołowiany kubeczek, który trzymany w prawej dłoni zakłócał działanie bransolety. Żaden z nich nie wiedział dokładnie, jak to się dzieje. Grzechu próbował tłumaczyć to właściwościami tłumiącymi ołowiu, ale dotarło do nich tylko tyle, że lepiej z niego nie pić. Z tym właśnie kubkiem w ręku siedział teraz Grzechu, patrząc ze skwaszoną miną, jak reszta pracuje. Żeby opuścić podziemia, musieli napełnić osiem wózków, które były większe od nich samych, inaczej bransoletki raziły bólem przy każdej próbie powrotu na powierzchnię. Każdego dnia zastawalinadolepustewózkiikończylidopiero,kiedybyłypełne. –Jutrobędępracowałwięcej–zarzekałsięGrzechu.Mówiłtakzakażdymrazem,kiedy leżałpobity,ściskającwdłoniołowianykubek.Agdyprzychodziłnastępnydzień,pracował jakszalony,żebyspełnićswojąobietnicę. Nie mieli pojęcia, która była godzina, kiedy osiem pełnych wózków potoczyło się pod górę, jak wszystko w tym burdelu napędzane magią Zamieci. Towarzysze wzięli Grzecha podpachyipowoliskierowalisięnapowierzchnię.Czekałytamnanichmiskawodyisterta warzyw. Nikt dziś nic nie upolował, więc nie będzie mięsa. Byli przyzwyczajeni do takiej kolei rzeczy. Walną się, każdy na swoje posłanie, jeden zostanie wezwany do komnaty tortur, drugi się umyje. Dziś randkę z balią miał mieć Fujara. Patrząc na jego pucołowatą mordę, można było zobaczyć, że pod warstwą brudu i siwymi wąsami skrywa się mały, nieśmiały, wręcz przerażony własną obecnością uśmiech. Kogo zażyczy sobie Zamieć, nie wiedział nikt. Do tej pory nie wezwała jeszcze nikogo dwa razy z rzędu. Bezpieczny więc byłtylkoGrzechu. – Nie ma to jak w domu. – Pisklak pierwszy wyszedł z kopalni i obrócił się dookoła z szeroko rozłożonymi rękami. Reszta krasnoludów nie zwracała na niego uwagi. Kichawa i Owsik położyli Grzecha na posłaniu, pozostali udali się do swoich kątów. Cienki rozpalił małe ognisko pod garnkiem, Kocu kroił warzywa. Fujara nerwowo zerkał w stronę swojej dzisiejszej przyjemności. Nie pobiegł do niej jeszcze. Czekał, być może to na niego padnie dziś niewyżyta żądza Zamieci. Gdyby miało tak się stać, wolał zostawić sobie przyjemniejszą część wieczoru na potem. Wiedział, że żaden z kompanów nie zużyje mu wody. Czekał. Pokrojonewarzywawylądowaływgarnku.Grzechucichostękał,Kocuchrapał. Drzwi u szczytu schodów otworzyły się powoli. Cienki skulił się ze strachu. Fujara głośnoprzełknąłślinę. GłosZamiecibrzmiałjakwystrzałzkatapulty.Najpierwbyłsyk,wydobywającysięzjej ustprostydźwięk,który„schodząc”poschodach,układałsięwimiękrasnoludaidopiero nadolewyrządzałszkody.–Owsik,domnie. Cisza.Wszyscytrwaliwniemymbezruchu.NawetKocuprzestałchrapać. – Owsik, do mnie! – Kolejny „strzał” poderwał krasnoludy na nogi. Wszystkich oprócz tegowywołanego.Owsikstałobokswojegokocajaksparaliżowany,nieliczącgórnejwargi, któralatałamujakoszalała. –No,idźdoniej.–Fujarastałjużkołoniegoipukałsięwczoło.Niktinnyniepotrafiłnic powiedzieć.Stali,słuchającdźwiękuwłasnychszczękającychzębów. –Szuja,zróbcoś.–Grzechupociągnąłgozarękaw.–Szybko. SzujapodbiegłdoOwsika.Wziąłzamachiniezatrzymującsię,uderzyłgozcałejsiływ twarz. Owsik zwalił się z nóg. Szuja złapał go za kołnierz i podniósł jednym płynnym ruchem.–Nagórę!Już!–krzyknąłmuprostodoucha. –Nie–rzuciłOwsikcicho.–Niepójdętam.Odmawiam.Niemamzamiarutamiść. Wyswobodził się z uścisku i odbiegł najdalej jak mógł od schodów. Grymas na twarzy wskazywał, że bransoleta dawała o sobie znać. Po kilku sekundach zaczął pocierać bolący nadgarstek. – Nigdzie nie pójdę! – wrzasnął głośno. Zza drzwi Zamieci wydobył się jeden głuchy dźwięk,jakbyodsuwałakrzesłoodstołu.FujarapodbiegłdoOwsika. –Coty,kurwa,robisz?Idźdoniejibłagajolitość,możejeszczeudasięuratowaćtwoją skórę! –Nie.–Owsikniechciałspojrzećmuwtwarz.–Niebędębraćwtymudziału.Mamtego dość. Tej kopalni, pierdolonych bransoletek i tej pojebanej dziwki. Słyszysz?! – krzyknął dużogłośniej.–Jesteśpierdolonąsuką!Kurwąbezserca! –Zamknijsię!–Fujarzeznerwówtrzęsłysięręce.–Myślisz,żejesteśpierwszy?Myślisz, żemysięniebuntowaliśmy?Żetylkotymasztegodość? Wtedyzrobiłosięzimno.Zamiećnigdydotejporynieprzechodziładoichczęścichatki. Nigdynawetniepokazałasięwdrzwiach.Ażdoteraz.Niebyłowidać,jaksięporuszała.W jednejchwilijejniebyło,wdrugiejstałanaszczycieschodówzwyciągniętądoprzoduręką. Jednym niezauważalnym ruchem odrzuciła Fujarę na bok. Stała teraz oko w oko z Owsikiem. –Domnie.–Zjejustwydobywałasiępara,którabiałymobłokiemunosiłasiękuniebu. – Nie – odpowiedział Owsik. Patrzył jej prosto w twarz, nie czując przy tym żadnego strachu.Zacząłsięśmiać. –Szkoda.–ObiedłonieZamiecibyłyuniesione.Owsikpoczuł,jakjegobransoletaunosi sięwpowietrze.Wciążsięśmiejąc,patrzył,jakciągniezasobącałąrękę,potemresztęciała. Przechylił się na bok, niczym szmaciany goblin trzymany przez małe dziecko, i zaczął szybowaćwkierunkuschodów.Krasnoludyobserwowaływszystkowmilczeniu.Widziały cośtakiegoporazpierwszy. Owsik wisiał w powietrzu, tuż przed Zamiecią. Ta patrzyła na niego zimnymi oczami. Kolejnyrazmignęłaibyłajużprzynim.Krasnoludkrzyczał.Wrzeszczałzcałychsił,jakby miał nadzieję, że w jakiś sposób mu to pomoże. Rzucał się, próbując zerwać niewidoczne więzy.JednądłońZamiećpołożyłamunabarku,drugadotknęłapoliczka.Owsikzamilkł, patrząc,jakskładanajegowargachkrótkipocałunek.Znówbyłocicho.Jednymdźwiękiem byłokapaniekrwizuszuOwsika.Zamiećzniknęła.Niebyłonawetsłychać,jakzamykająsię zaniądrzwi. Krasnolud wciąż wisiał w powietrzu, jakby utrzymywał go tam wzrok kompanów. Dopiero kilka sekund później martwe ciało uderzyło o schody i wykręcając się pod dziwnymikątami,spadłonasamdół.TwarzOwsika,patrzącawprostnastojącegonadnim Fujarę, została wykrzywiona przerażeniem. Wyglądała, jakby jej właściciel w ciągu tych kilkuminutpostarzałsięodwieścielatistraciłpołowęwagi. Przerażone krasnoludy przez kilka następnych godzin siedziały bez ruchu. Żaden nie pofatygował się, żeby pochować Owsika albo chociaż zamknąć mu oczy. Zielone źrenice krasnoludawciążwpatrywałysięwniebo.Popewnymczasiesenzabrałichwszystkichpo kolei. Tragedia tragedią, jutro czekała na nich kopalnia z ośmioma pustymi wagonikami. NawetCienkiniebyłtaknaiwny,żebywierzyćwzmniejszenielimitów. NastępnegorankaGrzechuwstałpierwszy.Żebraniebolałygojużtakbardzo.Podszedł do leżącego przy schodach Owsika. Ciało krasnoluda było nadgryzione przynajmniej w kilkumiejscach.Odwróciłsięiomiótłwzrokiemśpiącychkompanów. –Niechbogowiemająnaswopiece–szepnąłpodnosem. Tegowłaśniednia,pracującwkopalni,mającwpamięciobrazrozkładającychsięzwłok Owsika i, choć nikt do tego się nie przyznał, jego ciało w żołądkach, siedmiu pozostałych przyżyciukrasnoludówpostanowiłouciecodswojejchorejksiężniczki. Kilka dni później, wieczorem, kiedy zmęczone krasnoludy siedziały na swoich posłaniach,zsypialniZamiecidochodziłcichypłaczCienkiego,aKocujakzwyklechrapał, oparty o ścianę, Grzechu dostał napadu śmiechu. Leżący nieopodal Fujara podniósł się i podszedł bliżej. Mała, blaszana miseczka, którą kiedyś znaleźli w jednym z tuneli, była wypełniona wodą. Grzechu uspokoił się trochę. Fujara spojrzał mu przez ramię. Zamiast brodategoodbiciaobukrasnoludówspoglądałananiegotwarzstarejwiedźmy.Krasnolud postawił oczy w słup. Usta kobiety poruszały się w rytmie słów wypowiadanych przez Grzecha. Fujara patrzył na to wszystko zdumiony, dopóki wiedźma nie uśmiechnęła się. Odbiciejejohydnych,żółtychzębówpowaliłokrasnoludanaziemię. Leżałbezruchu,przyglądającsiębezdźwięcznymruchomwargGrzecha.Niewiedział, nacopatrzy,byłjednakpewien,żegdybyZamiećsiędowiedziała,niebyłabyzadowolona. Trwałotokilkasekund.PowszystkimGrzechumachnąłdłoniąnadwodąitwarzwiedźmy zniknęła. – Nie tylko my nie lubimy Zamieci – wyjaśnił w odpowiedzi na pytające spojrzenie Fujary. –Ale... –Cicho.–Grzechuprzyłożyłpalecdoust.–Immniejwiesz,tymlepiej. –Alemógłbymcipomóc. –Nicniemożeszzrobićwtejchwili.Poprostuczekaj.Powiemwamowszystkim,kiedy przyjdzienatoczas. Krasnoludyusłyszałytrzaskotwieranychdrzwi.NaszczycieschodówpojawiłsięCienki z opuchniętym okiem i upadł. Podła siła grawitacji pociągnęła go w dół po stopniach. Pierwszy dobiegł do niego Pisklak. Podniósł wymęczonego kolegę i zaprowadził go na posłanie. Cienki zasnął, zanim zdążył się położyć. Kichawa pomógł Pisklakowi przekręcić gonaplecyizdjąćzniegoubranie. –Jestcorazgorzej–powiedziałFujara. –Wiem.–GłosGrzechabrzmiał,jakbydochodziłzsamegosercakopalni. Następnych kilka dni upłynęło cicho i spokojnie. Jeśli można tak powiedzieć o życiu pełnym bólu, krwi i przygnębienia. Krasnoludy pracowały. Każdego dnia osiem wózków pełnych złota wyjeżdżało z kopalni. Później, przygnębieni rzucanym przed dom Zamieci cieniem, uwięzieni odpoczywali lub spali, wsłuchując się w krzyki jednego ze swych kompanów,którydanegodniazostałwezwanydospełnianiaznienawidzonegoobowiązku. CodwiedobyGrzechurozmawiałzwiedźmąwtafliwody.Zdnianadzieńchodziłcoraz weselszy. Wszyscy byli w szoku, kiedy zaśmiał się z żartu Pisklaka, zamiast złoić go jak zawsze. Leżał na swoim posłaniu z zadowoloną miną i zbywał inne krasnoludy, które pytały o jegotajemniczeplany. –Dajciemiwszyscyświętyspokój.Powiemwam,jakbędęgotowy. Szujachodziłzmiejscanamiejsce.TawyraźnawesołośćGrzechagoniepokoiła.Byłzbyt pewny swego. Jakby już siedział w gospodzie i popijał piwo, a Zamieć i jej kopalnia była historiązodległejprzeszłości. Fujara zawołał wszystkich na zupę. Zjedli w ciszy. Tylko Pisklak stwierdził, że jest przesolona,aleresztazignorowałajegozaczepki. –Będępotrzebowałnaszegokubeczka–powiedziałGrzechuposkończonymposiłku. Panująca przed chwilą cisza powróciła, jeszcze głębsza i bardziej tajemnicza. Oczy, wcześniejopuszczone,powbijanewbutyiziemię,podniosłysięilustrowałyGrzecha,jakby widziałygopierwszyraz.Wszyscychcielizadaćpytanie,choćanijedennieotworzyłust.Za bardzo się bali. Cienki tego, że reszta pozna jego tajemnicę, Szuja, że Grzechowi odbiło i uraczy ich zaraz historyjką o ucieczce na smoku, Fujara, że to, co usłyszy, przyprawi go o łzy. Grzechuuśmiechnąłsięlekko.Promieniującyodjakiegośczasuzjegotwarzyblaskstał sięjeszczejaśniejszy.Popatrzyłpokompanachwzrokiemtroskliwegoojca,któregodziecko próbujezłapaćkroplępiwapłynącąpokuflu. –NazywamsięGhart,zklanuCzarnegoKoła,iobiecujęwamwszystkim,żejutrostąd uciekniemy. Szczękikrasnoludówopadły,jakbyichżuchwynagleprzestałydziałać.Tego,żeGrzechu zdradziimswojeprawdziweimię,niespodziewałsiężadenznich.Imiękrasnoludatojego największy skarb, coś, czego nie mówi się nawet pierwszej żonie, dopóki nie nabierze się pewności, że nie będzie drugiej. Ktoś podły mógłby użyć tej wiedzy, żeby zaszkodzić ufnemukrasnoludowi.Mimożecałasiódemkażyławtejdziurzeoddłuższegoczasu,żaden wcześniejniezdecydowałsięnatakpoważnykrok. Siedzieli,wciążzbytzszokowani,żebyzareagować,kiedyGrzechuzabrałkubekzesobą i odszedł na swoje posłanie. Dopiero gdy stary krasnolud chrapał już głośno, pozostałych sześciu rozeszło się i udało na spoczynek. Mogłoby się zdawać, że taki szok nie da im zasnąćwnocy,jednakchronicznieprzemęczoneorganizmyszybkoupomniałysięonależne im godziny snu. Po pięciu minutach odgłosy chrapania odbijały się echem od ścian chatki Zamieci. To tam zdrajca skierował swe kroki, by przerażony całą sytuacją opowiedzieć o niejczarownicy. Kolejny dzień zaczął się tak samo jak poprzedni. Krasnoludy obudziły się i zjadły śniadanie, zostawione im przez Zamieć, prawdopodobnie resztki jej kolacji. Następnie ciężkiekrokiskierowałysiękukopalni.Idącywyglądaliizachowywalisięjakzgniłetrupy, kończynyporuszałysiępowoli,bezśladumyślinimisterującej.Pozbawionewolitwarzez zaciśniętymi ustami. Oczy patrzące pod nogi lub w skały, gdzie zaraz uderzy oskard. Tryskającedookołaodłamki,powodująceranynastrupach.Nadłoniachzostałojużtakmało miejscaniepokrytegonimi.Słychaćjedynieodgłosypracy,żadnychrozmów.Niktnawetnie przeklina, nauczony, że nic mu to nie da oprócz szarego pyłu w ustach. Krótkie chwile przerwy, kiedy ciężkie ręce opierają się na narzędziach, trwają jedynie chwilę. Złote bransolety szybko sprawiają, że mrowienie przechodzi w tępy ból i trzeba dalej napełniać wózek. MiędzytymwszystkimGrzechu,którylekkimkrokiemprzechodziodwózkadowózka, zaglądającdokażdegoznichiuśmiechającsię,małomupoliczkiniepękną.Krasnoludyz początkuniezwracałynaniegouwagi.Czasmijał,Grzechuniepracował,mimotegowciąż cieszyłsięispacerował.Bransoletajużdawnopowinnarobićswoje,potakdługimczasie bólpowinienbyćniedowytrzymania. – Mów, co zrobiłeś! – krzyknął Szuja, wymachując oskardem. Reszta krasnoludów patrzyłananiego,potakującgłowami. – Kubek, mój drogi przyjacielu! – zawołał Grzechu, poklepując Szuję po ramieniu. – Wiesz,gdzieonterazjest? –Nie.Zabrałeśgowczoraj. Bólwdłoniachzmusiłbrodaczydokontynuowaniapracy. – We mnie – mówił dalej Grzechu. – Rozpuściłem go nad ogniem i wprowadziłem do swojegokrwiobiegu.–Uśmiechnajegotwarzyrozszerzyłsięjeszczebardziej. –Bransoleta? –Niedziała.Mogęrobić,cochcę. Krasnoludyzwrażeniawypuściłynarzędziazdłoni. –Amy?Coznami?Dlanasteżwystarczy,prawda?–CienkizłapałGrzechazadłońi przyciągnąłgokusobie. –Nierozumiecieniczego.Drodzypanowie,tojestjedynieśrodekdoosiągnięcianaszego celu. –Zakładam,żeterazopowiesznamoplanie,którypozwolinamwszystkimuciecstądw jednym kawałku? – Fujara przymknął jedno oko, drugie otwierając szeroko, przez co wyglądał,jakbymiałzaparcie. –Zaiste.Chodźciewszyscydomnie. Pięć minut później krasnoludy znów napełniały wózki złotem, co jakiś czas odpoczywającprzezkrótkąchwilę,wzywanidopracypłynącymzbransoletbólem. Panująca w kopalni atmosfera zmieniła się. Wraz z nią spojrzenia krasnoludów. W ich oczach, jeszcze niedawno mętnych, pojawiła się iskierka nadziei. Patrzyły na wózki, przekonane,żepodzisiejszymdniuwięcejichniezobaczą. Sześćkolejnychuśmiechówrozświetliłopanującypodziemiąmrok. Osiem wózków pełnych złota wyjechało na powierzchnię. W kopalni zostały jedynie narzędzia. Bransolety nie pozwalały wynosić ich poza jej teren. Widać Zamieć bała się, że jakiśzbłąkanyoskardmógłby–zamiastwskałę–trafićwjejczerep. Zmęczone krasnoludy udały się na swoje posłania. Grzechu miał robić zupę. Zamiast warzyw,którezapomnianeleżałytużobok,dogarnkatrafiłygrudkiziemiitrochęzłotego pyłu. Drzwichatkiotworzyłysię. – Kichawa, do mnie! – Lodowaty głos Zamieci sprawił, że brodacze skulili się w sobie. Wywołanyzakląłcichoipowłóczącnogami,udałsiękumiejscukaźni.Nictakniepoprawia humorupociężkimdniupracyniżperspektywazostaniazgwałconym. GrzechupodbiegłdoKichawyizłapałgozaramię. –Bądździelny,bracie,tojużostatniraz–powiedziałuśmiechnięty. –Oby.Aledlaczegomusiałopaśćakuratnamnie?–Kichawaprychnąłizacząłwspinać sięnaschody. Grzechu nic nie odpowiedział. Stał nieruchomo, z całych sił zaciskając pięści. Uśmiech, całydzieńgoszczącynajegotwarzy,ulotniłsięwciąguułamkasekundy. – Ufacie mi, bracia? – zapytał po chwili. Twarze reszty krasnoludów błyskawicznie zwróciłysiękuniemu. – Oczywiście, że tak – odpowiedział Fujara. Szuja, Kocu, Pisklak i Cienki również przytaknęli. –Todobrze.Zdajeciesobiesprawę,żetomożebyćbardzoniebezpieczne. – Zamieć nie puści nas bez walki, to pewne. – Szuja podniósł z ziemi ciężki kamień i podrzuciłgodwarazy.–Zaryzykujmy. –Gorzejbyćniemoże,conie?–Pisklakzaśmiałsięniepewnie. –Ilejesteściewstanieznieść,żebysięstądwydostać? –Dużo.Wszystko–odparłFujara.Cienkitrząsłsięjakosikanawietrze. –Cieszęsię,żetakmówisz.Mamnadzieję,żemiwybaczycie. GrzechupodszedłdoSzuiizabrałodniegokamień. OdwróciłsięirzuciłgoprostowgłowęCienkiego. Trafionywokokrasnoludpadłnaziemię.Fujara,któryprzynimprzyklęknął,przecząco pokiwałgłową.SzujajużstałprzyGrzechuitrzymałgozakołnierz. –Coto,kurwa,było? –Zabiłeśgo.Zabiłeśgo!Dlaczegogozabiłeś?Dlaczegotozrobiłeś?–PrzerażonyPisklak usiadłizłapałsięzagłowę. –Tobyłzdrajca.DonosiłZamieciowszystkim. Grzechu strząsnął z siebie Szuję i podszedł do zwłok Cienkiego. Napluł mu na zakrwawionątwarzizacząłkopaćpożebrach. – Odejdźcie ode mnie! – wrzasnął gdy próbowali go powstrzymać. Jego oczy płonęły dzikączerwienią.Naelektryzowanewłosynabrodziesterczałynawszystkiestrony.–Wiele musiałem zrobić, żeby choć spróbować nas stąd wyciągnąć. Żaden z was nawet sobie nie zdaje sprawy, co mnie czeka, jeśli – zatrzymał się i poprawił – kiedy stąd uciekniemy. A terazpomóżciemizbezcześcićtotruchło.Musimywywabićwilkazlasu. Jak na zawołanie, drzwi otwarły się z hukiem. Zobaczyli Zamieć, ubraną tylko w biały gorset. Jasność jej skóry i gładkość ogolonej cipki niemal poraziły krasnoludy. Kształtne piersipodskakiwałyjakmłodekozy,kiedywciągającmajtki,zbiegałaposchodach. – Co tu się, kurwa, dzieje?! – wrzeszczała, widząc, jak Fujara, Szuja i Pisklak katują martwegoCienkiego. Na widok wściekłej Zamieci krasnoludy struchlały. Skuliły się w sobie i zbiły w jedną, zwartągrupkę. –GdziejestGrzechu?–wywarczałapółnagadziwka. Odpowiedział jej długi krzyk. Wszyscy spojrzeli w stronę, z której dochodził. Ujrzeli wstającego z klęczek Grzecha, w lewej dłoni ściskającego zakrwawiony topór. Czerwone kropleściekaływdółostrza,pędzącnaspotkaniezmatkąziemią,któratrzymaławswoich zimnychobjęciachprawądłońGrzecha,obciętątużpowyżejbransolety. – Teraz już nic nie możesz mi zrobić. Ty suko. Popieprzona nimfomanko. Twoja cudownamagiamożemnieterazpocałowaćwowłosionądupę. –Bransoletapowinnaciępowstrzymać. –Znalazłemnatosposób.Terazidępociebie.Będęsiękąpałwtwojejkrwi!–Poprawił uchwyttoporairzuciłsiępędemkustojącejwciążprzyschodachZamieci. –Braćją!–ryknąłSzuja.Trzechkrasnoludówskoczyłodogardłaswojejciemiężycielki. Machnęłatylkoręką,anapastnicypolecieligdzieśwkąt. Grzechu wciąż biegł, podnosząc broń do ciosu. Był już blisko. Pomimo realnego zagrożeniaZamiećniewyglądałanaprzestraszoną.Jejwyraztwarzywciążmógłzamrozić jezioro.Dotegonaściśniętychustachpojawiłsięwrednyuśmiech,jakbywiedźmacieszyła sięzrozwojuwydarzeń. Kręciła dłońmi, przygotowując się do rzucenia zaklęcia. Choć Grzechu nie miał już bransolety kontrolnej, to dobrze ciśnięty piorun mógł szybko załatwić sprawę. Skupiona wokół jej rąk energia zaczynała już parować. Składała się, żeby dokończyć czar, raz na zawszepokazująctymwstrętnymkurduplom,ktoturządzi. Zapomniałaojednym.StojącynaszczycieschodówKichawawziąłdwakrokirozpędui skoczył.ZgiąłnogiiwbiłkolanawprostpomiędzyłopatkiZamieci.Siłauderzeniawgniotła wiedźmę w ziemię. Odgłos gruchotanych kości rozniósł się echem po całej chatce. Krew z rozerwanychżyłchlusnęłanaboki,ochlapującnadbiegającegoGrzecha. Wiedźmanieżyła.Krewlałasięzniejstrumieniami,klatkapiersiowabyłazmiażdżona, czasem tylko jakieś żebro wyglądało ku górze. Głowa z policzkiem wbitym w błoto leżała poddziwnymkątem,jednookowypadłozoczodołu. Krasnoludzatrzymałsię.PomógłwstaćKichawie.Wziąłkompanawramionaiwyściskał go z całych sił, obficie oblewając go krwią płynącą z kikuta. Razem ocucili resztę. Fujara założył opatrunek na rękę Grzecha. Zebrali swój skromny dobytek. Byli gotowi wejść po schodachiwyjśćnawolność,porazpierwszyodkiedyzłożylipodpisynatychprzeklętych umowachispojrzeliwzimneoczyZamieci. –Niemyślcie,żetojużkoniec.Tasukanapewnomajeszczekilkasztuczekwzanadrzu, żebynaspowstrzymać. –Zarazpewniewstanieizacznienasgonić–rzuciłPisklak.Zachichotał,aledlapewności wziąłtopóriwbiłgoZamieciprostowczaszkę.Dwadzieściasześćrazy. Obudzony dziwnymi odgłosami Kocu podniósł się i przeciągnął. Zobaczył pokrytych krwiąkompanówiobciętądłońGrzecha,leżącąwbłocie. –Cośsiędziało,jakspałem? Sześciukrasnoludówbiegłoprzezlas.Wolność,choćjeszczeniepełna,jużmieszałaimw głowach.Dalekoimbyłodonajbliższegozakątkacywilizacji,gdziemoglibyznaleźćpomoc. Każdyznichcojakiśczasoglądałsięprzezramię.Balisię,żeZamiećjakimścudemożyjei dalej będzie ich ścigać. Zaczęli się przejmować bardziej realnymi zagrożeniami dopiero, kiedyjedenznichzginął. PowietrzenadtrupemZamiecizaczęłogęstnieć.Rozlanadookołakrewpłynęłapodgórę, by otoczyć swą panią karmazynowym kokonem. Wewnątrz niego zachodził tajemniczy proces. Zrastały się popękane kości, łączyły się przerwane żyły i tętnice. Odnowionymi naczyniaminapowrótpłynęłakrew.Klatkapiersiowaibrzuchnapęczniały,robiącmiejsce dla odnawiających się płuc i wnętrzności. Z coraz cieńszego kokona zaczęły dochodzić dziwnedźwięki,którychludzkakrtańniebyłabywstaniezsiebiewydobyć. Niebonadchatązrobiłosięczarne,jakbywszystkiezłechmuryzbiegłysiętamnaczyjeś zawołanie. Nastała ciemność, w której nieuchwytny dla śmiertelnego oka kształt przechadzał się tuż nad ziemią, nie mogąc jej skazić swą nieczystą obecnością. Pochylił się nad rosnącym kokonem i szeptał do niego niezrozumiałe słowa w bluźnierczym języku, któregotwórcydawnowymarli. Stworzenie w kokonie zaczęło krzyczeć. Jego wrzask niósł się kilometrami, goniąc uciekający wiatr. Po kilku minutach nastała martwa cisza. Odzienie z krwi rozpadło się, ukazując Zamieć w całej jej nagiej okazałości. Jeszcze piękniejszą i potężniejszą. Siły, z którymi zawarła przymierze, dotrzymały słowa, choć na samo wspomnienie o tym, co zaszło, nawet złej do szpiku kości wiedźmie wielonogie pająki strachu przebiegły po kręgosłupie. Zamieć rozejrzała się dookoła, analizując dokładny przebieg zdarzeń. Zadumała się, widząc martwego Cienkiego. Głupie krasnoludy, nie potrafiły nawet znaleźć zdrajcy we własnychszeregach. Odtworzenie ciała kosztowało ją bardzo wiele energii. Była głodna. Jej wzrok znów spocząłnaCienkim.Byłjeszczeciepły.Kucnęłaiwsadziładłońwjegownętrze.Piszczałaz rozkoszy, wrzucając w siebie parujące wnętrzności. Świeże mięso krasnoluda nawet bez przyprawsmakowałowyśmienicie.Zamiećzatraciłasięwekstazieizanimsięzorientowała, leżałaoplątanasznuramijelit,masturbującsięoderwanympenisem.Wolnąrękąwcieraław siebiekrew,leniwiewypływającązprzerwanychżył.Orgazmwstrząsnąłniąjakuderzenie gromu.Nieszczytowałatakodczasuspotkaniazjeleniemileśniczymwlesie,przedkilku laty.Minąłniemalkwadrans,zanimotrząsnęłasięnatyle,żebywstaćiruszyćwpogoń. Naga Zamieć biegła przez las, zostawiając za sobą plamy krwi Cienkiego. Na jej śnieżnobiałychustachtkwiłszerokiuśmiech.Wiedziała,dokąduciekająkrasnoludy.Czuła zapach ich strachu, krew buzującą w ich żyłach. Moc wracała do niej wolniej, niżby tego chciała, nie stanowiło to jednak problemu. Niech pokurcze biegną ile sił w tych krótkich nogach. I tak ich złapie. Przypieczętowali swój los, kiedy podpisali umowy, a na ich dłoniachznalazłysięzłotebransolety.Towłaśnieonebyłykluczemdosukcesu,nawetteraz, kiedyodZamiecidzieliłyjekilometry. Zamieć przymknęła oczy i zatrzymała się. Poczuła wracającą moc. Impulsy elektryczne płynęłypocałymjejciele,przeskakującmiędzypalcamiizębami.Znówmogłarobićznimi cotylkochciała. Zabawasięskończyła. Grzechu płakał. Razem z resztą żywych krasnoludów siedział na drzewie, patrząc, jak ciałoSzuiznikawszczękachogromnegowilka.Jakmoglibyćtakgłupi?Upojeniwolnością biegliprzedsiebie,obijającsięodrzewaiłamiącgałęzie,niezważając,żedlamieszkańców lasu,skażonychnieczystąmagiąZamieci,sąjakburzaprzetaczającasięprzezspokojnąłąkę. Byłoichsłychaćnakilkakilometrów. Wilkwskoczyłmiędzynich,roztrącającichjakpachołki,ijednymkłapnięciemrozerwał Szuigardło.Krewtrysnęłanakilkametrów,akrasnoludzłapałsięzaszyjęipadłnaściółkę. Wilkobejrzałsiętylkoiwidząc,jakresztaucieka,wspokojuzająłsięposiłkiem. To był prawdziwy koszmar. Siedzieć bez ruchu, patrząc, jak umierający towarzysz zostajepożarty,kawałekpokawałku.Szczękibestiiodrywałykończynyiszarpałymięśnie. Przedstawienie trwało tylko kilka minut. Najedzony wilk oddalił się wolnym krokiem, z zadowoleniamachającogonem.Krasnoludydługojeszczebałysięzejśćnadół.Ktowie,czy innebestienieczaiłysięukrytewśródmrocznejgęstwiny. W końcu hart ducha i poczucie tak trudno zdobytej wolności przezwyciężyły strach. Grzechu pierwszy zszedł na ziemię i czujnie rozglądał się dookoła, z toporem przygotowanym do ciosu. Kocu, Kichawa, Pisklak i Fujara szybko dołączyli do swojego przywódcy.Dalejstaralisiębiecnatylecicho,nailetylkomogąwyczerpanekrasnoludy. Nieminęłonawetpółgodziny,kiedyzłotebransoletyzaczęłyemanowaćtępymbólem. Dwie minuty później wrzeszczący Kocu wzniósł się w powietrze i zaczął wirować wokół własnej osi. Kręcił się coraz szybciej, odrzucając od siebie krasnoludy, które próbowały go zatrzymać. –Niemożemyniczrobić–powiedziałzałamanyGrzechu. – Musimy biec dalej. Nie możemy tu siedzieć i czekać, aż ta chora dziwka zabije nas wszystkich!–KichawatrzasnąłGrzechawtwarz. –Janigdzienieidę.Mamdość.Biegnijcie. –Idziemywszyscyalbonikt.–FujarapodniósłGrzechaiwziąłgozaramię. Wznowili bieg. Żaden nie wiedział, jak zakończył się szalony taniec. Kocu obracał się coraz szybciej i szybciej, aż siła odśrodkowa rozerwała go na strzępy. Kawałki krasnoluda wystrzeliłynawszystkiestrony,zalewającokolicędeszczemkrwi. Dopiero kiedy echo krzyków Koca przestało rozchodzić się pomiędzy drzewami, Grzechuodwróciłsię,alenicjużniezobaczył. Zamiećzbliżałasiędouciekinierów.Ostatninumerzbransoletąkosztowałjązbytwiele energii,żebymogłagopowtórzyć.Zresztącotozaprzyjemnośćzałatwićichwszystkichna odległość?Chciaławidziećstrachwichoczach,jaktrzęsąimsięociekającełzamibrody.Była już bardzo blisko. Widziała małe kształty migające pomiędzy drzewami. Ślad krwi, zostawiony zapewne przez Grzecha, stawał się coraz wyraźniejszy. Zamieć wciągnęła w nozdrza zapach świeżej posoki i znów poczuła przyjemne mrowienie w okolicy krocza. Odsunęła jednak chuć od siebie. Nie czas i miejsce teraz na takie zabawy. Wystarczy, że jedenkrasnalzostanieżywy,abędziegomogłagwałcićcałymidniami.Jestprzecieżjeszcze tenjedenidiota,którychybasięwniejzakochał.Najwyższyczas,żebywkroczyłdoakcji. Korzeń wyrósł nagle spod ziemi, zbyt gwałtownie, żeby biegnący krasnolud mógł go ominąć. Zaczepił się o stopę i pociągnął ją z całej siły. Trzask pękającej kości rozniósł się echempolesie.Pisklakrunąłjakdługi,lądująctwarząwściółce.Złapałsięzanogęizaczął wyć.Pękniętakostkazwisałapoddziwnymkątem. Kichawaniepatrzyłnaniegodłużejniżsekundę,poczympobiegłdalej.Fujarapróbował gopowstrzymać,aledostałwtwarzipadłnaziemię. – Niech idzie – powiedział Grzechu. – Może chociaż jemu uda się uciec. Ty też biegnij, uciekajcie obaj. Ja zostanę z Pisklakiem. Powstrzymam Zamieć. Albo chociaż kupię wam trochęczasu. ZłapałFujaręzaramionaiwbiłwniegospojrzeniezapłakanychoczu. – Zawiodłem was wszystkich. Przez mnie umrzecie. Uratujcie się chociaż wy dwaj. Uciekaj! FujarakiwnąłgłowąipobiegłzaKichawą. StojącyprzyPisklakuGrzechupoprawiłuchwytlewejdłoninatoporzeizębamizacisnął przeciekającyopatrunek.Zamiećbyłajużblisko.Czułtowkościach.Powracałchłód,który ogarniał go zawsze, kiedy ją widział. Miło było nie czuć go choćby przez te kilka godzin. Wziął głęboki wdech i wybaczył sobie wszystkie winy. Przynajmniej nie zginie jak niewolnik. Pozbył się symbolu ujarzmienia, uciął go wraz z dłonią i wyprowadził swych bracinawolność.Umrzejakodumnykrasnolud.Walcząc. –Oj,zamknijsięjuż–rzuciłdowrzeszczącegoPisklaka.–Miejodrobinęgodności.Zgiń zpieśniąnaustach,aniewyjącjakzbitypies. Grzechuznówpoczułsięsilny.Poczułmoc,płynącąwrazzkrwią,napełniającąmięśniei oczyszczającąmyśli.Byłgotówdowalki. Wystarczyło jednak, że zobaczył wychodzącą zza drzew Zamieć, żeby napędzana strachemstrużkamoczupociekłamuponogach. Zamieć wyglądała jak demon. Uwolniony z piekła sukkub. Idąc, poruszała biodrami w hipnotyzującym rytmie, dotykała jędrnych piersi, jednocześnie wsuwając dłoń w lepką ciemność krocza. Cała była we krwi. Oblizywała jej strużki, wciąż spływające z czoła. Rzuciła do Grzecha upleciony z bród martwych krasnoludów naszyjnik. Przywiązane do niegotrzyodciętepenisywyglądałyjakzasuszonegrzyby. –Jednegoznichmusiałamwyciągnąćzzabitegowilka–powiedziałaZamieć,patrzącna przerażonegoGrzecha.–Jaksiępodobaławycieczkapomoimlesie? –Wyjdziemystądwolni.Możeniewszyscy,aleprzynajmniejkilkuznas. –Wszyscyzginiecie!–wrzasnęła.–Zamordujękażdegoibędęsiętaplaćwwaszejkrwi! Nawetniewiesz,jakietoprzyjemneuczucie,czućnasobieciepłąjuchę. –Nawetjeśli,toumrzemywolni! – Tak jak Cienki? – zapytała, pochylając się ku drżącemu krasnoludowi. Jej twarz znajdowałasięnawysokościjegotwarzy.Cuchnęłaśmierciąizgnilizną. –Cienkibyłzdrajcą.Zginąłjaktchórz. – I tu się mylisz. Oczywiście, że był tchórzem, ale nie zdrajcą. – Uśmiechnęła się, pokazującbiałezęby.–Jaksięczujeszztym,żezabiłeśzupełnieniewinnegokrasnoluda? –Kłamiesz! –Nie. Złapała Pisklaka, który próbował odczołgać się najdalej jak mógł, za złamaną nogę i oddzieliła pękniętą kość od reszty ciała jednym pociągnięciem. Krzyk rannego krasnoluda sprawił,żeopróczmoczuponogachGrzechapopłynąłtakżekał. Zamieć wciąż miała na ustach podły uśmiech. Cała siła, którą Grzechu zebrał w sobie, rozprysła się na tysiące małych kawałków i uciekła. Stał twarzą w twarz z największym koszmarem swojego życia i nie mógł nic zrobić. Trzymany w dłoni topór był zbyt ciężki, żebygoużyć.Szczękawisiałaluźno,niebędącwstaniesięporuszyć. Usłyszelizasobąszurającekroki.Grzechuzebrałresztkisiłiodwróciłgłowę,pewien,że ujrzykolejnykoszmar.ZobaczyłzakrwawionegoFujarę.Natwarzykrasnoludamalowałsię wyrazszaleństwa.Wyciągnąłprzedsiebiedłoń.Trzymałwniejkrwawiącykawałmięcha. –Prezentdlamojejpani–powiedział,kierującsiękuZamieci.–Sercetegozwyrodnialca Kichawy, który śmiał podnieść na ciebie, o piękna, swoje brudne ręce. Zrobił ci krzywdę. Dlatego go zabiłem. Przegryzłem mu gardło i gołymi rękami wyrwałem z piersi jeszcze bijąceserce.Poobijałmnietrochę,alemiłośćdociebiedałamisiłę. Uklęknąłiwyciągnąłdoniejdłonie. – Oto i twój zdrajca – stwierdziła Zamieć. Wbiła zęby w podarowane jej serce. Krew ściekałaspomiędzywarg,prostonaFujarę,któryłykałjąwekstatycznymuniesieniu. Grzechu poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość. To wszystko nie tak miało wyglądać. Wolność tylko pomachała i uciekła w siną dal. Teraz już był pewny, że umrze. Nie jako wolny,dumnykrasnolud,alejakozabawkawdłoniachpojebanejsuki.Gdybyniełykaneco chwilałzy,zaśmiałbysięteraz.Zrobiłpierwsząrzecz,któraprzyszłamudogłowy.Podniósł topór i wbił go w czaszkę zdrajcy. Fujara nawet nie pisnął. Głowa pękła mu na pół, mózg wylałsięjakmlekozkokosaiplasnąłoziemię. Zamieć spojrzała na trupa i zajęła się konsumpcją stygnącego mózgu. Wgryzając się w ciepłątkankę,wciążwbijałaspojrzeniezimnychoczuwGrzechaijegopodniesionydociosu topór. Zbierała energię. Powietrze wokół jej dłoni zaczęło parować. Szykowała coś. Znów był przerażony.Wiedział,żeniemażadnychszans.Czekałnaśmierć. Gdyusłyszałzasobątrzaskłamanejgałęzi,byłojużzapóźno.Zamiećwezwaładosiebie ciało Kichawy. Martwy krasnolud uderzył Grzecha w potylicę z siłą dużo większą, niż zdołałby to zrobić za życia. Zanim Grzechu stracił przytomność, zobaczył jeszcze, jak Zamieć jednym ciosem zabija błagającego o litość Pisklaka. Potem, już przez mgłę, poczuł, jakzbliżasiędoniegoiwciskadłońwjegospodnie. Potembyłajużtylkociemność. Osiempustychwózkówwjechałozanimdokopalni.Zatrzymałsiętam,gdziekazałamu bransoleta.Wziąłkilofwdłońikilkarazy,bezprzekonania,uderzyłnimwskałę.Szarypyłi odłamki kamieni obsypały jego twarz. Popatrzył na żyłę złota tuż przed swoim nosem. Uderzyłwniączołemzcałejsiły.Potemdrugirazitrzeci,choćkrewzalałamuoczy.Robił tak, dopóki bransoleta nie powstrzymała go i nie odciągnęła od skały. Leżał, obserwując świat przez czerwoną zasłonę, czując, jak ból promieniuje od nadgarstka na resztę ciała. Podniósł się i wziął kilof w dłoń. Uderzył w złoto. Dwa, może trzy razy. Potem znów bił czołemoskałę,dopókidałradę. Wiele godzin później, a może dni – kiedy jest się w zupełnej ciemności, czas płynie inaczej–osiemwózkówpełnychzłotawyjechałonapowierzchnię.Zanimi,przytrzymując sięostatniego,wyszedłledwożywykrasnolud.Zamiastczołamiałlepkąpapkę,składającą sięzkrwi,skóryikości.Jednookozgubiłgdzieśnadole. Podszedł do posłania i popatrzył na tępy nóż, służący do krojenia warzyw. W jego otumanionymmózguzrodziłsiękolejnypomysł. Wtedydrzwidodrewnianejchatkiotworzyłysięiwypłynęłyznichciężkiesłowa,które dopieropojakimśczasienabrałysensu. –Grzechu,domnie!–krzyczałaZamieć. Krasnolud opierał się jak mógł. W końcu jego płaczące ciało uniosło się i popłynęło ku czekającejnaniegowiedźmie. Krzyczałjeszczezanimzatrzasnęłysięnimdrzwi. Krzyczałteżpotem.Bardzodługo. TomaszCzarny Tabu Kociak26:Czyto,cooferujesz,jestprawdziwe? Zakazanyowoc40:Jaknajbardziej Kociak26:Czymogęcizaufać? Zakazanyowoc40: Oczywiście. Zapłata jest gwarancją dotrzymania umowy… jest gwarancjąmojegodalszegożycia. Kociak26: Próbowałam już wszystkiego. Wszystkich tych wrażeń, zakazanych rzeczy… Nic już nie czuję, nic nie jest w stanie mnie wzruszyć, wywołać skrajnych emocji – jestem wypalona Zakazanyowoc40:Tojestinneodwszystkiego,czegodoświadczyłaśdotejpory.Tojak „byćalboniebyć”.Wiem,comówię;) Kociak26:Czyjestcośponadto?Coś,codostarczymijeszczewięcejadrenalinyiemocji? Zakazanyowoc40:Raczejnie.Niewyobrażamsobieczegośrówniemocnego. Kociak26:Próbowałamjużkoprofagii,nekrofilii,raptofilii,dakryfilii… Zakazanyowoc40: Rozumiem, że jesteś bardzo doświadczona. Ja także. Pornografia trzeciegoobiegu,gwałtypozorowane,narkotyki,sadyzm,masochizm… Kociak26:Czyniemajużdlanasratunkuwtymchorymświecie? Zakazanyowoc40:Obawiamsię,żetomyjesteśmychorzy,kociaku. Kociak26:Ajeślitocałyświatjestchory,aniemy? Kociak26:Ajeśliniemajużżadnychgranic?Niemadlanasratunku? Kociak26:Nieumiemżyćinaczej,mojeuzależnieniejestzbytmocne.Gdybyinniludzie wiedzieli,jaktojest…jakbardzocodzieńsięstaram…wierzyszmi? Zakazanyowoc40: Oczywiście, że ci wierzę. Wiem, jak to jest. Próbowałem już wszystkiego:terapii,samookaleczenia,pseudoblokerów.ZwracałemsięteżdosamegoBoga. Wszystkonanic.Chciałemsięnawetwykastrować.Chciałemsięzabić! Kociak26: Czasami czuję, jak bardzo jestem brudna i obrzydliwa, jaka wstrętna wewnątrz. Brzydzę się siebie i jest mi wstyd. Żałuję, że w ogóle żyję. Jest mi niedobrze, kiedypatrzęnasiebiewlustrze. Kociak26:Tozawszebędziewemnieizemną.Zawszebędęczućsięniewporządku. Zakazanyowoc40: To nasza skaza, nasze brzemię. Raz spróbowaliśmy i brnęliśmy w to dalej,kaleczącswojeduszeinarażającsięnauzależnienie.Terazniemajużucieczki–jestza późno. Kociak26: A co będzie, gdy skorzystam z twoich usług? Co będzie dalej? Czy jest coś dalej?Czysąjakieśgranice? Zakazanyowoc40:Nie,niemażadnychgranic,dalejjesttylkośmierć.Alewydajemisię, żeśmierćniemusioznaczaćkońca–tomożebyćwręczdopieropoczątek… Kociak26:Początekczego??? Zakazanyowoc40: Początek wiecznego cierpienia, wiecznej męki, ale i całkowitej rozkoszy,uwolnienia;) Kociak26:Pieprzysz. Zakazanyowoc40:Tak,codzienniemuszękogoślubcośpieprzyć. Kociak26:Pytampoważnie:czysąjakieśgranice? Zakazanyowoc40: Nie, nie ma prawie żadnych. Jedyną granicą jest poziom bólu, adrenalinyirozkoszy,jakimożeszznieść.Odpowiadampoważnie. Kociak26:Chcęskorzystaćztwoichusług. Zakazanyowoc40:Jesteśtegopewna? Kociak26:Chybatak. Zakazanyowoc40:Czyjesteśtegopewna? Kociak26:Tak,jestempewna. Zakazanyowoc40:Znaszstawkę,zasadyiadres.Pełnadyskrecja.Podpiszeszteżumowę, nawypadekgdybyśsięzaraziła. Kociak26:Tak,wszystkowiem. Zakazanyowoc40:Wporządku.Wybierzdatęiopiszswojepreferencje.Jestemdotwoich usług,niezawiedzieszsię. Kociak26:Ok.Tytoumieszzachęcićklienta. Zakazanyowoc40:Jestemrealistą,wiesz,comożecięspotkać. Kociak26:Niebojęsię. Zakazanyowoc40:Jaktomówią:„Wybórnależydociebie”.Zapraszam. Kociak26:Odezwęsię,możeszbyćtegopewien… Kilkadnipóźniej Kociak26: Było ekstra, to jak igranie ze śmiercią, nie wiem, co mam myśleć… a ty co myślisz? Zakazanyowoc40:Niewiem.Małobrakowałoazlałbymcisiędośrodka,wtedy… Kociak 26: Wtedy byłabym zakażona wirusem. Ta niepewność teraz jest tak mocna, ta strasznaniepewność,takczynie? Zakazanyowoc40:Czułaśtoryzyko?Tenelementhazarduzżyciem?To,żenicjużmoże niebyćtakiesamo? Kociak26:Tak. Zakazanyowoc40:Wartobyło. Kociak26:Tak.Nawetjeślimamtojużwsobie. Zakazanyowoc40:Dzielnadziewczynka.Kręcicięto,co? Kociak26:Tak,widziałeśprzecież. Zakazanyowoc40: Widziałem. Tak bardzo chciałem trysnąć do środka, gdziekolwiek wewnątrzciebie,aniemogłem.Czułemtwojesokiwśrodku… Kociak26:Mnieteżmałobrakowało.Możewłaśnieskazałamsięnaśmierć. Zakazanyowoc40:Razsiężyje.Aletaadrenalina,apóźniejniepewność,ażzapieradech wpiersiach… Kociak26:Terazzrobiętestipoczekam,cowykaże.Niezła,pojebanajazda. Zakazanyowoc40: Kociak26:Odezwęsię. Jakiśczaspóźniej Kociak26:Testjestnegatywny. Zakazanyowoc26:Serio?Mojegratulacje. Kociak26:Niestety,twójbędziepozytywny. Zakazanyowoc40:Mój?Jajestempozytywny,więcoczymtymówiszdomnie? Kociak26: Ja mogłam się od ciebie zarazić HIV-em, ale ty ode mnie na pewno się zaraziłeś,itoczymśznacznie,znaczniegorszym… Zakazanyowoc40:Miałaśtrypla?Kurwa. Kociak26:Nie,tonieto. Zakazanyowoc40:Nieto?Więc,kurwa,co? Kociak26:Jakiśtynerwowysięnaglezrobił,spokojnie Zakazanyowoc40:Ściemniasz,ściemniaszmi,aleniewiempoco. Kociak26: Najpóźniej za trzy dni umrzesz i to w gorszych męczarniach niż w ostatnim stadiumAIDS. Zakazanyowoc40:Cotypierdolisz?Potłukłocię,dziwko?Znajdęcięizajebię,wyprujęci flaki,przysięgam. Kociak26: Niebędzieszmiałsiłyaniczasu,kochany. Kociak26:Trzydni,góra. Zakazanyowoc40:Czegochcesz? Kociak26:Twejśmierci. Zakazanyowoc40:Dlaczego??? Kociak26:Botakieścierwojaktywogóleniepowinnosiębyłourodzić.Nigdy. Zakazanyowoc40:Tydziwko,comisprzedałaś?!Mów,kurwo!!! Kociak26: Dusze. „Sprzedałam” ci dusze dzieci, które były za życia wykorzystywane seksualnie.Zarazićsięnimi,ichbólem…tojestwyzwanie.Nieprzetrzymasztego. Kociak26:Długojezbierałamnocaminacmentarzach,szukałaminformacji,śladów.One pożywiąsiętakąpadlinąjaktyiwkońcuzaznająspokoju.„Złozłemzwalczaj” Kociak26: Najpierw obedrą cię z uczuć, później zobaczysz ich wspomnienia, te bolesne wspomnienia, które odbiorą ci rozum. Na końcu wyssą twoją chorą duszę i polegniesz na zawsze. Kociak26:Takibędzietwójżałosnykoniec.Trzydni. Zakazanyowoc40: Znajdę cię w piekle, dziwko. Obiecuję ci to!!! Ty kurwo, zdechnij w męczarniach!!! Kociak26:Życzęcitegosamego,matkojebco.Miłegodnia Zakazanyowoc40:Pierdolsię! Miłośćboli RafałChrist Czemu ona jest taka ciężka? Moje dłonie nigdy nie skalały się pracą, w końcu jestem artystą. Zarabiam na wmawianiu ludziom, że to, co robię, ma jakikolwiek sens. Nie powinienemdźwigać,mogędostaćprzepukliny.Aleskądmiałemwiedzieć,żetakbędzie? Wyglądałanaconajmniejdziesięćkilolżejszą.Przynajmniejjużsięwtymworkuniewierci. Zrozumiała,coznaczyciosmłotkiemwtyłgłowy.Każdarozumie,kiedypoczujeból.Bólto jedyne,cokobietypotrafiądobrzezinterpretować.Tylkopoodpowiednimpokaziesiłysąw staniesięzamknąć. KLANG! Znowu zaryła łbem o schody. Jeszcze tylko dwa piętra, mamusiu, i będziemy na miejscu. Twoja córka już czeka na nas z ciepłym obiadem. Chociaż nie wiem, czy dane będziecigospróbować.Byłobytochybanienamiejscu. –Kochanie,jestemwdomu!–krzyknąłem,gdytylkostanąłemwprogu. Zapomniałem, że miłość mojego życia nie może odpowiedzieć, bo przecież ma taśmę izolacyjną na ustach. Wzruszyłem więc ramionami, zamknąłem za sobą drzwi, rzuciłem worek na podłogę i odpaliłem papierosa. Chwilę rozkoszowałem się ciszą. W normalnych warunkach pewnie słyszałbym krzyki. Magda nienawidziła, kiedy paliłem w mieszkaniu, alenieteraz;niemiałajużnicdogadania.Jejwładzanademnądobiegłakońca. Tomieszkaniezawszebyłodlaniejważniejszeodemnie.Zanimsięniewprowadziłem, mieszkałatusamaiciąglesłyszałemtęsamąśpiewkę.„Muszępomalowaćsufit”,„nieruszaj tego”, „nie dotykaj ściany”, „uważaj na półkę”, „chcę pobyć sama w moim domku”. Ileż można?Nigdyniezwracałauwaginamnieimojepotrzeby.Chciałemspędzićzniąwieczór, aonawolałasprzątaćalbooglądaćDziennikBridgetJones.Takiefilmyrobiąkobietomwodęz mózgu. Wmawiają im, że gdzieś tam czeka na nie książę z bajki, a potem zjawia się wieśniak, taki jak ja, i chcą go przerobić na rzeczonego księcia. Nieraz bałem się usiąść na krześle,boprzecieżwedługniejnawettorobiłemźle. Teraz leżała, cicho łkając. Nago, z cipką gotową do degustacji oraz rękami i nogami przywiązanymidoramłóżka.Trzymającpapierosawdłoni,nachyliłemsięichwytającjąza uda,zacząłempowolilizaćto,comiałamiędzynimi.Napoczątkubyłotrochęsucho,alepo chwiliwłączyłosięnaturalnenawilżeniemająceuczynićgwałtznośnym. Lubiłem ten smak. Nieco gorzki, a jednak bardzo słodki. Jakby grejpfrut połączył się z mandarynką.Brzoskwinkazlekkąnutkąananasa.MLASK,MLASK.Mójjęzykpracowałjak szalony, śluz pokrywał już usta i brodę. Chciałem to wytrzeć, ale przecież nie mogłem przerwać, kiedy jej ciało powoli poddawało się przyjemności. Zaczęła się wyginać, może nawettrochębronić,boniepowinnapragnąćterazstosunku.Niemalsłyszałem,jakwydaje jękrozkoszy.Jejoddechprzyśpieszył,sercebiłocorazszybciej.Zamknęłaoczy.Przestałaze mnąwalczyćipozwoliła,abyorgazmprzeszyłcałejejciało. Wciąż w jakiś pokrętny sposób jej przyjemność była dla mnie ważniejsza niż własna. Zatraciłemosobowość,żebyjązadowolić.Przestałemliczyćsięzmoimzdaniem,dokładnie takjakona.Musiałabyćzadowolona,jamiałemsiępodporządkować. Zaciągnąłemsiępapierosemiczułemcorazwiększąirytację.Chciałempoczęstowaćmoją partnerkę,którajużskończyła,alepewniebyodmówiła.Jajednakpotrzebowałemnikotyny. Kiedy zaciągnąłem się już samym filtrem i poparzyłem sobie palce, coś we mnie pękło. Spojrzałemnateczarne,przystrzyżonewłosyłonoweinanichzgasiłemniedopałek.Zoczu poleciałyjejłzy,wydałaniemykrzyk,zduszonytaśmąnaustach.Wpowietrzurozniósłsię zapach pieczonego kurczaka. Spojrzałem na nią z nienawiścią. Płakała, więc przekręciłem papierosa,odrzuciłemgoipocałowałemświeżąranę. –Twojamatkaprzyszła–powiedziałem,kładącsięobokniej. Pogłaskałem Magdę po głowie i uspokoiłem szeptem, zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Było to jednym z moich największych kłamstw. Wiedziała o tym tak samo dobrze jak ja. W jej oczach już lśnił blask śmierci, zwiastujący przyszłość. Zasłużyła na karę za wszystko,comizrobiła. Wstałem, głośno wzdychając. Ja byłem niezadowolony, a ona próbowała się uspokoić, nie wiem, czy bardziej po przypaleniu, czy raczej orgazmie. Przyniosłem worek z przedpokoju i wyłożyłem jego zawartość obok mojej ukochanej. Natalia, chociaż wciąż seksowna,towostatnichlatachtrochęmniejosiebiedbała,przezcowtaszczeniejejnałóżko okazałosiętrudniejsze,niżmyślałem. Jej ciało upadło koło nagiej córki, przerażonej nową fryzurą rodzicielki, z której głowy wystawał młotek ciesielski, wbity w nią spiczastym końcem obucha. Obie leżały teraz bez ruchu.Jedna,bonieżyła,adruga,bobyłazwiązana.Żywazapłakała,ajasięuśmiechnąłem. Wkońcumojedziałaniawywołaływniejjakieśemocje. – Mężczyzna ma swoje potrzeby – zacząłem. – Jeśli partnerka ich nie zaspokaja, w naturalnysposóbobowiązektenprzechodzinajejmatkę. ŚciągnąłemspódniczkęztyłkaNatalii.Niemiałanasobiemajtek,jakbyspodziewałasię nadchodzącegonumerka.Córkapowinnasięodniejuczyć. –Trzymiesiąceposuchytozadługo.Sądzisz,żeniedomyślałemsię,żemaszkogośna boku? Pewnie kogoś lepszego, przynajmniej w twoich oczach. Ja zawsze byłem tylko zabawką–wyrzuciłemzsiebie,chociażwiedziałem,żetonieprawda.Byłotojednakjedyne racjonalnewyjaśnienie.–Ktobyuwierzyłwnajdłuższyokresnaświecie?Sześćdziesiątdni? Serio?Zakogomniemiałaś? Ściągnąłem jeansy i dotknąłem penisa. Nie potrzebowałem dużo czasu, aby wywołać erekcję. Byłem gotowy, praktycznie odkąd zamoczyłem język w różowym niebie. Teraz nadeszłapora,abysobieulżyć. Położyłem się na teściowej i w nią wszedłem. Było nawet przyjemnie, chociaż bez nawilżenia. Ból mieszał się z rozkoszą, przenosząc mnie do innego, pełnego paradoksów świata. Łączyłem się w tej chwili z absolutem, sięgałem gwiazd. A naprawdę to tylko chciałem, żeby tak było. Seks to przecież nic nadzwyczajnego. Jest wręcz rozczarowujący. Filmy, książki i wszystkie wielkie dzieła przygotowują nas na wyjątkowe przeżycie, katharsis, oczyszczenie. Potem jednak trafiamy po raz pierwszy z kobietą do łóżka. Jest krótkoibeznadziejnie.Nicsięniezmienia,niemaodpuszczeniagrzechów,niemalepszego świata. Za każdym razem, gdy myślałem o seksie, czułem się oszukany i bardzo wkurzony. Musiałem wyładować agresję. Odwróciłem teściową na brzuch, rozchyliłem jej pośladki i wszedłemwodbyt.Jeszczegorzej.Zawszechciałemuprawiaćzkobietamiseksanalny,ale prawdopodobnie tylko dlatego, żeby zadać im ból. Z jakiegoś niewiadomego powodu czułemdonichnienawiść,chociażprzecieżjekochałem.Mniejszaztym. Powolnymi ruchami wypełniałem swoim penisem dziurę w tyłku Natalii. Było ciasno i nieco nieprzyjemnie, ale nie mogłem już przerwać. Popęd rządzi się swoimi prawami. Magda zamknęła oczy i cicho łkała. Chciałem zwrócić na siebie jej uwagę. Wyciągnąłem młotek z głowy teściowej. Szpice pokryte były krwią i widniały na nich kawałki mózgu. Obejrzałemartefaktznajwiększączciąifascynacją,nieprzerywającstosunku. Splunąłemnaobuch.ZamierzałemwsadzićgotępąstronąwpochwęMagdy.Niebyłoto łatwezadanieiszybkosiępoddałem.Odwróciłemmłotekwrękach.Międzyróżowewargi włożyłemostrąkońcówkę.Polałasiękrew,alejakośposzło.Partnerkapłakałazbólu,aja, patrzącnajejwykrzywionątwarz,czułemcorazwiększepodniecenie. Nigdyniepozwalałamitegorobić,aleterazprzecieżmogłem.Nieukarzemniewżaden sposób.Wyciągnąłempenisaiuklęknąłemprzedzakneblowanątwarzą.Masturbowałemsię i z tą samą prędkością poruszałem młotkiem, raniąc Magdę coraz bardziej. W końcu skończyłem na jej twarzy. Sperma spływała po czole, oczach, trochę dostało się do nosa. Wziąłem głęboki oddech i wyrwałem narzędzie z ukochanej, wraz z kawałkiem ciała. Czułem się dobrze. Byłem całkowicie spełniony i zaspokojony. Oblizałem obuch i się skrzywiłem.Mieszankakrwi,śluzu,sromuimózgutoniezbytdobrepołączeniesmaków. –OJezu!Przepraszamcię,kochanie–powiedziałem,patrzącnajejtwarz. Wyszedłem do przedpokoju i wróciłem po chwili z paczką chusteczek higienicznych. Wyciągnąłem jedną i zacząłem ścierać spermę z wielbionej niegdyś przeze mnie buzi. Jakakolwiek by była, jako moja partnerka zasługiwała na szacunek. Nienawidziłem jej, kochałem ją, gardziłem, wielbiłem. Przez cały nasz związek brałem udział w jakimś dziwnym maratonie, a moimi przeciwnikami były piękno i brzydota. Aż do dzisiaj nie widziałemkońcategowyścigu. –Wieszco?Pomogęci–zacząłem.–Wmoimsercuzawszebyłaśpierwsza.Twierdziłaś, żejesteśpiękna,alejabymcięjednaktrochęulepszył.Pozwolisz?Pokiwajgłową. Pokiwała. Znowu na chwilę opuściłem pokój. Szukając w kuchni noża odpowiedniej wielkości, zacząłemsięzastanawiaćnadnasząprzeszłością.Oddawałemjejwszystko,comiałem,aona chciaławięcej.Jejrodzinabyłabogataitylkonapieniądzachjejzależało.Gardziłabiednymii gardziła mną. Docinkom nie było końca. Niby padały w żartach, ale jednak mnie bolały. Znowuwsercuzagościłgniew. Chwyciłem niemal tępe, ale posiadające zadowalającą długość ostrze. Stanąłem ze zwisającympenisemwprogu.Spodzamałejkoszulkiwystawałowłosionybrzuch,azust płynęłaślina.Woczachmiałemchęćmordu. Wróciłemnałóżkoiułożyłemsięwygodniemiędzyteściowąażoną.Nóżprzystawiłem podlewąpierśMagdy. – Twierdziłaś, że twoje cycki są za duże i mogłyby być nieco mniejsze. I wiesz, co do mnie dotarło? Że twoja matka ma idealne. Można wsadzić między nie kutasa, otoczyć go niby poduszkami, ale nie wylewają się z jej ciała, jak twoje. Dużo łatwiej też dostać na nie stanik.Sameplusy. Nieśpieszącsię,poruszałempowolirękąznożem.Bezdusznymetalpowolizagłębiałsię wtłuszczu,zktóregoskładałysiępiersi.Krwibyłocorazwięcej,wprzestrzenirozlegałsię niemykrzyk,ałzyspływałyspokojniepopoliczkachMagdy.Jednapierśgotowa. Jakietozabawne.Alabastrowaskórapotrafiprzykryćtylegówna.Patrzyłemnaranępo odcięciupiersi.Mięsonawierzchumogłobypowodowaćodruchwymiotny,alejawkońcu jestemartystą.Wiem,żezbrzydotymożepowstaćcośpięknego.Naraziejednakwyglądało tojakgniazdoglizd.Robakiotoczonebyłyciemnoczerwoną,życiodajnąmazią. Należało kontynuować dzieło, więc przystawiłem nóż pod drugi cycek. Tym razem poruszałem nim szybciej. Kiedy skończyłem, klatka piersiowa wyglądała bardziej symetrycznie.Pozbawionabyłatychwystającychworków,ajamogłemspokojnietworzyć. Przewróciłemsięnadrugibokiodkroiłempierśmojejteściowej.Najpierwlewą,tę,pod którąkiedyśbiłoserce.Postawiłemcycekmatkinaodpowiedniejraniecórki.Pasowałwręcz idealnie.Wstałemwpośpiechuiwróciłemzdrugiegopokojuzigłąinitką. Igłę trzeba było zdezynfekować, żeby nie wdało się zakażenie. Przypaliłem ją zapalniczką.Kiedyskończyłem,odpaliłempapierosa. –Niewierćsię–poprosiłempopierwszymzaciągnięciu. Złapałem za pierś i powoli, delikatnie przyszywałem ją do ciała. Wyglądało dobrze, chociaż moja partnerka nie chciała na to patrzeć. Strzepałem popiół z papierosa na drugą ranę,aciałozareagowałomimowolnymwstrząsem. –Mówiłem,niewierćsię.–Chwyciłemmłotekiuderzyłemjątępymkońcemwtwarz.– Pomagamci.Ulepszamcię.Teraznapewnobędzieszpiękna. Pierwszy cycek gotowy. Chociaż widać było nici, wyglądało to lepiej niż z mięsem na wierzchu. Nie powinien szybko odpaść. Poczułem dumę, prawie tak wielką, jak kilka lat temupodczasmojejwystawyzniezliczonąilościątrupów.Ach,cosięwtedydziało! Zabrałem się za przyszywanie drugiego cycka i wtedy postanowiłem rozpocząć monolog. – Pamiętasz tę moją wystawę? Nie dostałaś zaproszenia, bo nie chciałem cię zabić. A wszyscy, którzy przyszli, musieli zginąć. Miałem potem dużo problemów, ale jakoś z nich wybrnąłem. Do tej pory myślałem, że to było moje największe dzieło. Teraz wiem, że ty będzieszarcydziełem.Patrz,jużdużolepiejwyglądasz.Zachwilęzajmiemysiętwarzą,bo jejteżnienawidzisz. Jej twarz była płaska, jakby została wyprasowana żelazkiem. Pokryta piegami i z niesamowicie małymi ustami. Makijaż nakładała zwykle bardzo szybko, bo wiedziała, że niewielemożejejpomóc.Śmialiśmysięczęstorazem,żecośpokarałojątakągębą.Aletylko onamogłatakżartować.Kiedyjachciałemporuszyćtemat,dostawałemszlabannaseksna najbliższedni. Piersibyłygotowe. – Wiesz, jaki jest dodatkowy plus nowych cycków? – zapytałem, gasząc na prawym papierosa.–Nieczujeszbólu.Jakfajnetojest? Zamknęłaoczyizałkała. –Zadużopłaczesz.Nigdytegonielubiłem. Polizałem palec wskazujący i wsadziłem jej w prawe oko. Trochę pogrzebałem w oczodole,abymócwyrwaćtęcudownąkulkę,dziękiktórejmożemypodglądaćinnych.Była tojednaznajpiękniejszychrzeczy,jakiewidziałem.Ciekawe,czyonawciążwidziałamnie. –Widzieć,czyniewidzieć?Otojestpytanie–zażartowałemirzuciłemgałkęzasiebie. Drugie oko spotkał ten sam los, ale było to już wtórne. Nie bawiło mnie tak, jak za pierwszymrazem. –Jużniebędzieszpłakać.Cieszyszsię? Chwyciłem młotek. Szpice wsadziłem jej do nosa. Idealnie wypełniały te małe dziurki, pozwalającenamczućzapachy.Szybkimruchemoderwałemwystającytrójkąt,pozbawiając ją możliwości cieszenia się wonią kwiatów i wymiotowania podczas przebywania obok obesranegomenela.Krewtrysnęłanamnie,pokrywającniemalcałątwarz.Przetarłemczoło ipoliczki,dłoniązgarniającpłyndoust.MLASK,MLASK. –Naszłamnieochotanaczerwonewino.Pewnieteżbyśsięnapiła,nie? Stoczyłem się z łóżka po martwym ciele Natalii, pocałowałem ją w czoło. Z kuchni przyniosłem butelkę wina i korkociąg. Stanąłem w progu i wbiłem narzędzie w korek. Wyciągnąłem go, ściągnąłem z bezdusznego metalu i rzuciłem za siebie. Usiadłem obok Magdyizerwałemjejtaśmęzust. Chciała splunąć mi wybitymi młotkiem zębami w twarz, ale nie trafiła. Spudłowała o kilkacentymetrów.Jasięzaśmiałem.Onapróbowałazapłakać,cowywołałojeszczewiększy śmiech. –Zabijmnie–poprosiła. Pociągnąłem łyk z butelki i wlałem trochę zawartości do gardła Magdy. Wypluła płyn, prawdopodobnie ponownie celując w moją twarz, ale znowu nie trafiła. Była to najzabawniejsza rzecz, jaka mnie spotkała, odkąd karmiłem dziewczynę płodem z jej brzucha,jednocześniemającpenisawjejpochwie.Dobreczasy. –Skoroniechcesz,tonie. –Zabijmnie! Chwyciłemkorkociągiwbiłemgodziewczyniewdziąsło.Krzykprawiemnieogłuszył. Zacząłemkręcićnarzędziem,którewchodziłowróżowemięsocorazgłębiej.Zmieniłokolor zzimnegosrebranagorącączerwień. –Nietraktujmnietak.Przecieżciękocham,atyciąglemnieodtrącasz.Maszgłowęwe własnejdupie!Musiszjąwkońcustamtądwyciągnąć. I tak wpadłem na kolejny interesujący pomysł. Zrobię z niej rzeźbę, przedstawiającą ją dokładnie taką, jaka jest. Zapaliłem papierosa i przemyślałem koncepcję. Ona krzyczała, wierzgała,rzucałasiępołóżku,aleniemogłasięuwolnić. – Zamknij się, bo nie mogę myśleć – rozkazałem i strzepnąłem popiół w jeden z oczodołów.–Dobra,koniec.–Szybkimruchemwyciągnąłemkorkociąg. Wyszedłem do przedpokoju i wróciłem z siekierą. Dotknąłem ostrzem szyi Magdy. Chyba wiedziała, co ją czeka, gdyż uspokoiła się; czekała cierpliwie. Nie śpieszyłem się. Wziąłem zamach i ponownie tylko przymierzyłem. Chyba byłem gotowy. Zadałem cios z całejsiły,agłowaodpadłaodresztyciałaipotoczyłasiępołóżku,lądującdokładnieobok twarzymatki. Wziąłemjąispojrzałemwtepustedziury,wktórychkiedyśbyłyoczy.Pogłaskałemją powłosach,trafiającnaresztkiswojejspermy. –Mojekochanie–wyszeptałem.–Jesteśtakacudowna. Złożyłem pocałunek na jej ustach. Smakowały gorzko. Poczułem przypływ żalu i smutku. Prawie się rozpłakałem, zdając sobie sprawę, że to już koniec. Jednak koniec oznaczałdlamnielepszeżycie. Ułożyłem odciętą głowę między nogami Magdy. Teraz była dokładnym odzwierciedleniemtego,jakjąwidziałem.Kobietazgłowąwewłasnejdupie,niemogącajej wyciągnąć. Jakby składając aplauz mojemu dziełu, z pustej szyi wypłynęło jeszcze nieco krwi. –Terazmożeszmówić,żejesteśpiękna.Cowewnątrz,tonazewnątrz. Ale zaraz, przecież chciałaś jeszcze schudnąć. Ćwiczyłaś codziennie. Twoje ciało było świątynią,jednakwciążniemogłaśpozbyćsięzbędnychkilogramów.Nieprzeszkadzałomi to.Lubiłemtwojekrągłości.Szczególnietyłek,mającywobwodzieniecałymetr.Lubiłemna niego patrzeć, kiedy nim kręciłaś, odchodząc gdzieś w dal. Marzyłem o nim podczas samotnychnocyiczekałemnamoment,wktórymznowuwniegowejdę. Przeszkadzałoci,żejaosiebieniedbam.Ciałoludzkiejestkruche.Wymagaumocnienia. Dlategowszyscychodząnasiłownięizdrowosięodżywiają.Tylkojajakośniemamnato ochoty. Po co mi to? Zdaję sobie sprawę, że ciało zostało nam dane na chwilę. Jakkolwiek bymwyglądał,itakbędziedobrze. Zmuszałaś mnie do ćwiczeń. Pragnęłaś mnie zmienić. Czemu nie chciałaś mnie zaakceptowaćtakim,jakimbyłem?Ciąglepróbowałaśzrobićzemniekogośinnego.Liczyło się dla ciebie, co o twoim partnerze pomyślą inni, kiedy ja miałem to w dupie. Każdy, kto powiedziałby o tobie coś złego, dostałby w mordę. Kiedy tobie ktoś źle o mnie mówił, robiłaśmiawanturę,żeniepotrafięsięzachować,żetamtenjestlepszy,żechciałabyś,abym byłinny.Ajaniepotrafiłem,chociażchciałem. Iczyjejestteraznawierzchu?Tyleżyszzwłasnągłowąmiędzynogami.Pozbawiłemcię oczu, żebyś zaakceptowała moje ciało. Pozbawiłem cię zębów, abyś zaakceptowała mój smak.Pozbawiłemcięnosa,żebyśzaakceptowałamójzapach.Icotodało?Wciążmnienie chcesz.Odwracaszgłowę,nawetpośmierci. Nadowódswoichmyśliodwróciłemjejgłowętwarządołóżka. –Jacięodchudzę!–krzyknąłemzdenerwowany. Chwyciłem nóż i wbiłem jej w brzuch. Zrobiłem rozcięcie o wielkości idealnej, abym mógłwsadzićwniedłoń.Wyciągałempowoliwszystkiewnętrzności.Jelita,nerki,wątrobę, cokolwiek tam było. Wzbudzało to obrzydzenie, ale tacy są ludzie. Taka obrzydliwa była ona. Każdy kawałek kładłem na jej matce, namaszczając ciało, które wydało ciało pozbawioneempatiiwobecmnie. –Patrz,zjakiegogównaskładasiętwojacórka–mówiłemprzytym. Nagle wyciągnąłem z Magdy coś, czego się nie spodziewałem. Zarodek, nabierający dopiero kształtów człowieka. Obejrzałem go ze wszystkich stron, chcąc stwierdzić, czy to moje dziecko. Musiałem sprawdzić. Zatopiłem w tym zęby i odgryzłem kawałek. Z umazanąnabrązowobrodąporuszałemszczęką.MLASK,MLASK. Ale jedzenie mi nie smakuje. Szpitalne żarcie wzbudza we mnie odrazę. Jestem na nie skazany od dwóch lat, a dokładniej od mojej ostatniej wystawy, podczas której zabiłem mnóstwoosóbnaichwłasneżyczenie. Siedzęnawózku,aMagdaprzykładamidoustłyżkęzpozbawionąsmakupapką.Dbao mnie, odkąd mnie zabrali. Muszę egzystować w kaftanie bezpieczeństwa, a ona ciągle jest obok.Kiedylekiprzestajądziałać,patrzęnajejtwarzzwielkąnienawiścią. Niemożeznieśćtegowzroku.Wiemto.Wiem,żeniepotrafipójśćdalej.Kiedypoznaje nowegofaceta,traktujegotaksamojakmnie,anigdynietrafiasięnatylewytrzymałycoja. Dlategowracadoszpitalakażdejkolejnejniedzieli.Poto,żebyspojrzećnaswojegobyłego, nakarmićgoimócpoczućchociażtęnamiastkębyciarazem–sprawowaniaopiekinadtym nieporadnymmną.Jajużniechcęmiećzniądoczynienia;chcę,żebynazawszezniknęła. Po ostatniej łyżce obrzydliwego pożywienia wyciera mi twarz i wychodzi. Zdaje sobie sprawę,żeniemogęzniąrozmawiać.Jestemwinnymświecie;świecie,wktórymzostałopo niejtylkomglistewspomnienie,wktórymjajestemswoimwłasnymcieniem,pozbawionym kolorówiwszelkichpozytywnychuczuć.Toonamnietakimuczyniła. Patrzęnajejtyłek,kiedyodchodzi,iwidzę,jaktrzymawnimswojągłowę.Widzęstatuę, którą zbudowałem w ciągu nieposkładanych myśli. Cały czas obwiniam ją o moje niepowodzenia.Żegnaj,mojadroga.Mamnadzieję,żetobyłatwojaostatniawizyta. Uprzejmośćwobecbyłego MarcinPiotrowski Patryk był na granicy wytrzymałości. Od dawna nie ruchał. W jednym z wielu przypływówzłościzerwałzdziewczyną.Ona,odziwo,niechciałajużdoniegowrócić,ana domiarzłegoniedługopotemzostawiłagodotychczasowakochanka.Terazbyłwpotrzebie, a na horyzoncie nie było widać żadnej dziewczyny. Czuł wręcz, że jego potężna pała w każdejchwilimożeeksplodować.Przykażdejokazjiwaliłkonia,aletoniemogłosięrównać z prawdziwym ruchaniem. Nie chciał też korzystać z usług cór Koryntu. Wystarczająco darmowych dziwek chodziło po ulicach, żeby miał za to płacić. Twarde postanowienie niepłaceniazaseksrobiłosięcorazmniejtwardezkażdymkolejnymdniem.Zacząłnawet przeglądać strony z prywatnymi anonsami. Natrafił na kilka ciekawych ofert, ale perspektywa zapłacenia minimum stu złotych skutecznie studziła jego zapędy. W końcu doszłodotego,żejądramuspuchłyibolałygonieznośnie.Wakcierozpaczyzacząłpisaćdo swojejbyłejdziewczyny,tajednakniebyładoniegoprzyjaźnienastawiona.Byłakochanka natomiastznalazłachłopaka.Patrykbyłzrozpaczony.Byłwysokiiprzystojny,aleteraz,gdy bardzotegopotrzebował,niemógłznaleźćdziewczyny. Karina miała podejrzenia co do Patryka. Była niemal pewna, że zdradzał ją, gdy byli razem. Raz znalazła w jego spodniach puste opakowanie po prezerwatywie. Podejrzane wydawałojejsięrównieżto,żeniezawszemiałochotę.Nanieszczęściedlachłopaka,Karina byłamściwa.Bardzomściwaiwredna. Jej babcia miała ogromną kolekcję starych książek. Postanowiła pozbyć się tych bezużytecznych, więc poprosiła wnuczkę o pomoc. Cały dzień przeglądały książki. Dosłowniekażdyznalazłbycościekawegodlasiebie.Odromansówpohorroryifantastykę aż po książki naukowe. Dziewczyna kochała książki, więc świetnie się bawiła, pomagając babci. W pewnym momencie jej uwagę zwróciła mała książka oprawiona w skórę. Wyglądałanastarą,aleniebyłazniszczona.Naokładceniepodanoaniautora,anitytułu. Karinaotworzyłatajemnicząksiążkę.Jejoczomukazałysięopisyróżnychzaklęćirytuałów. Większośćsłużyłazemście.Dziewczynazamknęłaksiążeczkęischowałajądokieszeni. „Uprzejmość wobec byłego” – tak nazywało się zaklęcie, które wybrała Karina. Powodowało ono ciągłą erekcję i niewyobrażalną ochotę, połączoną z brakiem zainteresowania ze strony kobiet. Dziewczyna cieszyła się jak dziecko, rzucając je na Patryka. Jednak to jej nie wystarczało. Robiła dla niego wiele, gdy byli razem. Zaciskała zęby, próbując wyzbyć się swoich kompleksów i zahamowań, a on nie tylko tego nie doceniał,alejeszczejązdradzał.Dotegobyłpotwornienerwowyinieprzyjmowałkrytyki. Zakochanywsobienarcyz!Karamusiałabyćwiększaniżsterczącykutasiopuchniętejaja. Naszczęścieksiążkazawierałaowieleciekawszezaklęcie. Patryk, jak zawsze po przebudzeniu, zalogował się na Facebooka. Miał nową wiadomość. Otworzył skrzynkę odbiorczą. Okazało się, że napisała do niego Klaudia, dawnamiłośćzliceum.Nazdjęciachbyłajeszczepiękniejszaniżwcześniej.Bolesnaerekcja znowudałaosobieznać,tworzącnamiotwspodniachchłopaka.Dziewczynaproponowała spotkaniewswoimmieszkaniu.Patrykniewierzyłwewłasneszczęście.Niedość,żesobie ulży,tojeszczewyruchatakądupę!Poumówieniusięwziąłprysznic,eleganckosięubrałi wyszedłzulgąnaspotkanie. Dziewczyna czekała u siebie. Podała Patrykowi dokładny adres, więc mężczyzna trafił bez problemu. Otworzyła od razu, gdy zapukał. Tuż po otwarciu drzwi dosłownie wciągnęłaPatrykadoswojegomieszkania.Ubranabyłatylkowbieliznę.Czerwonestringii kusystaniksprawiły,żePatrykprawiewybuchłzpodniecenia. –Pragnęciętuiteraz!–wykrzyczałaKlaudiaizaczęłacałowaćprzyszłegokochanka. Jednąrękązłapałagozakrocze.Powolirozpięłarozporeki wyjęła nagrzany sprzęt. Uklękła i zaczęła mu obciągać. Chłopak był w siódmym niebie. Nigdy żadna nie robiła mu takiego loda! Czuł, że za chwilę dojdzie, i nagle jego ciało przeszył straszliwy ból. Dziewczyna wstała. Usta miała skąpane we krwi. Przeżuwała odgryzionegoczłonka.Jejoczybyłycałeczarne,naczolewidniałymałerogi,ajęzyk,którym sięoblizała,byłkilkarazydłuższyodludzkiego.Złapałaswojąofiaręirzuciłaniąościanę. Gdy Patryk odzyskał świadomość, był nagi i pozbawiony kończyn i języka. Leżał na łóżku.WpokojustałyKlaudiaiKarina. – Witaj, misiaczku – przywitała się uśmiechnięta dziewczyna. – Poznałeś już Klaudię, prawda? Oczywiście to nie jest Klaudia, tylko demon. Żeński demon seksu, pomagający mścićsięnaniewiernychfacetach. WzięładługieigłyipodeszładoPatryka. –Mojaprzyjaciółkapozbawiłacięprzyrodzenia,alejądrazostawiła.Zawszelubiłamsię nimibawićidzisiajzrobiętoporazostatni! Dziewczynaujęławdłońjądraofiary.Uwielbiałaichdelikatność.Terazsprawdzi,jakie sąwśrodku.Zestolika,którystałobokłóżka,wzięłażyletkę.Rozcięłamosznę.Długąigłę wbiła w jądro i wyłuskała je z worka. W tym momencie podszedł demon. Delikatnie dmuchnął ogniem na skarb wbity na igłę. Karina zbliżyła lekko podgrzane jądro do nosa Patryka. Chłopak zaczął kaszleć i się krztusić. Dziewczyna wykorzystała okazję i szybkim ruchem wsadziła mu do ust igłę z przysmakiem. Mocno przytrzymała szczęki i puściła je dopiero,gdymiałapewność,żeustatorturowanegobyłyjużpuste.Następniezmusiłagodo zjedzeniadrugiegojądra. Demon wbił rękę w dziurę po penisie. Wpychał ją coraz głębiej i głębiej. Patryk wył z bólu, cały zapłakany. Karinie byłoby go szkoda, gdyby nie to, że płonęła z nienawiści. Jej piekielnapomocnicawysunęłarękęzwnętrzaofiary,dłońjednakniebyłapusta.Trzymała w niej jelita nieszczęśnika. Wyjęła ich na tyle dużo, aby dosięgnąć nimi do ust torturowanego. Ścisnęła je mocno, a krew zmieszana z fekaliami oblała twarz chłopaka. Smródbyłniesamowity,jednaknieprzeszkadzałdziewczynierozkoszującejsięwzemście. Gdykolejnafalaodchodówspadałanatwarzumierającego,Karinasięgnęłapoostrynóż. Zszerokimuśmiechemnatwarzyzaczęłaobdzieraćzeskórybokniedawnejmiłości.Patryk modlił się o śmierć, nie wiedząc, że demon magicznie podtrzymuje go przy życiu. Miał cierpieć,dopókiKarinaniezdecyduje,bytoskończyć.Potemjegoduszabędzienależećdo demona. Kilka godzin później szczęśliwa Karina wyszła z mieszkania, w którym dokonał się żywot jej byłego. Schowała swoją książkę do kieszeni, wiedząc, że żadnemu facetowi nie ujdzienasuchoigraniezjejuczuciami. Przyjaciel DominikDerkacz Przyszedłdomniektóregośmarcowegopopołudnia.Byłowtedyzimno,amiastotonęło w strugach deszczu ze śniegiem. Tego dnia nie wychodziłem z mieszkania. Jedynie rano poszedłem do piekarni po pieczywo. Na cały dzień zamknąłem się w domu, chcąc w spokojupopracowaćnadpisanymiprzezemnieartykułamihistorycznymi.Konieckońców, zamiast zajmować się pisaniem przeglądałem zdjęcia z pól bitewnych wojny secesyjnej. Przewijałem kolejne zdjęcia, kiedy ciszę wypełniającą mieszkanie przerwał ostry dźwięk dzwonka. Skrzywiłem się i wolnym krokiem podszedłem do drzwi. W tym samym czasie impertynentzdążyłzadzwonićjeszczedwarazy. – Pali się? – zapytałem oschle, widząc przed sobą twarz Jakuba. Byłem całkowicie zdziwiony jego obecnością, choć kiedyś zwykłem nazywać go najlepszym przyjacielem. Mężczyzna wyglądał marnie. Jakby nie spał przez całą noc lub balował do białego świtu. Cóż,jednoniewykluczadrugiego. – Mogę wejść? – powiedziawszy to, zrobił krok do przodu, nawet nie czekając na pozwolenie.Zirytowałemsięjeszczebardziej.JużsamaobecnośćJakubaniebyłamimiła. –Skoromusisz–mruknąłemodniechceniaiwpuściłemgodośrodka. Jakubpoprosiłjedynieowodę. Oparłem się tyłem o kuchenny parapet, skrzyżowałem ręce na piersi i przypatrywałem się gościowi. Siedział przybity, wzrokiem pełnym beznadziei wpatrując się w szklankę wody,takjakbytoonabyłaźródłemjegonieszczęść. –Cociętusprowadza?–przerwałemciszę,spodziewającsię,żeimszybciejsiędowiem, tym prędzej niechciany gość sobie pójdzie. Ale z każdą chwilą wydawało mi się, że już wiem,pocoJakubdomnieprzyszedł.Cochcepowiedzieć,byćmożeusłyszeć. Kiedyśzwykłemgonazywaćnajlepszymprzyjacielem,leczsytuacjauległadiametralnej zmianie parę miesięcy temu. Szkoda, że tak się stało, bo nasza przyjaźń trwała od przedszkolaażdoteraz–doczasurobieniadoktoratu.Przezwszystkietelatanieporóżniła nas żadna kobieta. Idiotyzmem było sądzić, że tak zawsze będzie. Miałem partnerkę, byliśmyrazemprzezrok.Niestety,wzimienaszzwiązekzacząłsiępsuć,zacomożnawinić wszczególnościją,Sylwię.Przynajmniejtaksądzę.Zdawałasiębyćmnąznudzona,dawała mi to w jasny sposób do zrozumienia. Fochy, częsty brak kontaktu z jej strony, samotne chodzenie na przyjęcia do przyjaciółek, gdzie przecież oczywiste było, że nie siedział tam jedynie kobiecy element. Nie chcę już wnikać, czy Sylwia tylko flirtowała z innymi mężczyznami czy też doszło do czegoś więcej. Wtedy jeszcze myślałem o daniu jej drugiej szansy. Zależało mi, chciałem powalczyć, ale na scenie niespodziewanie pojawił się Jakub. Moje zdziwienie było ogromne, bo mój ówczesny przyjaciel nigdy nie sprawiał wrażenia zainteresowanegoSylwią.Leczprzecieżniemogłemwiedziećorzeczach,októrychminie mówił,aoktórychmyślał.Naglestałsiępocieszycielemtejszmatyi,jaksiępotemokazało, oczerniałmnieprzednią,tylkopoto,bysobiedodaćzalet.Niemogłempostąpićinaczejniż odciąćsięodtejzdradliwejdwójki,którąznajwiększąchęciąbymzabił.Sylwiiniemusiałem widywać (było mi nawet obojętne, czy żyje, czy też nie), ale sytuacja z Jakubem przedstawiała się zupełnie inaczej. Trudno było mi się z nim nie spotykać na wydziale, skoroobydwajrobiliśmydoktoraty,nawetjeślionprzebywałwkatedrzeXX,ajaXIXwieku. AterazJakubzjawiłsięwmoimmieszkaniu.Icotomogłooznaczać?Zostałodrzucony przezSylwięnarzeczinnegofaceta,takjakjaparęmiesięcytemu,inagleprzypomniałsobie o starym przyjacielu, który na pewno mu wybaczy i złączy się z nim w cierpieniu? Chyba jednaknie. Mężczyznaspojrzałnamniezrezygnowany,zawstydzonyipełenwyrzutówsumienia. – Oskar… – zaczął, ale czując, że to będzie za długi wstęp, uniosłem do góry dłoń, nakazującmumilczenie. –Darujsobie.Niechcemisięwysłuchiwaćpierdół,któremająmniewzruszyć.Poprostu powiedz,czegochcesz.Iniemarnujmojegoczasudłużejniżtokonieczne–oświadczyłem twardo.Przezchwilęłudziłemsię,żezmuszętymJakubadowyjścia,alewidoczniebyłon bardzozdeterminowany,bymówić. – Sylwia mnie rzuciła – powiedział. I bardzo dobrze. – Chciałem cię przeprosić już wcześniej,ale…Potrzebujętwojejpomocy,bowidzisz,czujęsięjakśmieć. –Notak,przeprosiny,gdyczegośpotrzebujesz,tobardzowtwoimstylu.Aleoneitak nicniezmienią.Jesteśgnidą,poprostu.Wczymżetopotrzebujeszmojejpomocy?Mamcię pocieszyć? Poklepać po ramieniu i powiedzieć, jaki to jesteś biedny? A potem pomóc odzyskać Sylwię, tak? Tak to ma wyglądać? – wyrzucałem z siebie słowa z coraz to większymjadem. – Nie – zaprzeczył, nawet nie zwracając uwagi na to, że właśnie go wyśmiałem. Tak właściwietopowinienemmuobićfacjatę.Zresztąjużdawnotemu. –Piszesz–podjąłnanowo.–Ipomyślałem,żemógłbyśnapisaćcośomnie.Ułożyćmi idealneżycie. Zamurowało mnie. Przez parę sekund byłem tak zdziwiony, że nawet zapomniałem o całej złości, która we mnie tkwiła. Ale trwało to tylko krótką chwilę. Potem wszystko wróciło. – I niby co miałbym napisać? Super kariera naukowa? Pieniądze? Kobieta, kobiety? O, możeodrazuSylwia,co? Ale Jakub nie zareagował również i na tę złośliwość. W ogóle nie reagował na żadną. Dlaczego? Cały czas był wyciszony. Czy to była jakaś gra? Wstał i popatrzył mi prosto w oczy. –Kiedyśprzecieżpisałeś. –Wliceum–odparłembeznamiętnie.–Potemjużniemiałemczasunabzdury. – Szkoda, bo byłeś niezły. Dlatego przyszedłem do ciebie. Zrobisz to? Proszę, bardzo, błagam.Przezwzglądnanasządawnąprzyjaźń.Todlamniebardzoważne. –Mogęsięzastanowić–rzuciłemnaodczepne,choćbyłemniezmierniezaintrygowany, dlaczegoJakubażmniebłaga,abymtozrobił. – Proszę – powiedział po raz ostatni i skierował się do wyjścia. Po chwili usłyszałem trzask zamykanych drzwi. Pokręciłem głową i wylałem nietkniętą wodę do zlewu. Wróciłem przed komputer, ale nie mogłem skupić się nawet na przeglądaniu zdjęć. Moje myśli,wbrewwoli,któranakazywałazapomniećoJakubie,awszczególnościojegoprośbie, krążyły właśnie wokół niej. Jak bardzo musiał być zdesperowany, by przyjść do osoby ewidentnie wrogo do niego nastawionej i jeszcze prosić o takie błazeństwo. Bo niby jak wykreowanie lepszego życia dla Jakuba w elektronicznym pliku miałoby mu pomóc w rzeczywistości? Doprowadzi to jedynie do większej zgryzoty i beznadziei. Tęsknoty za czymś,czegoJakubprawdopodobnienigdynieosiągnie,acozatymidzie–docierpienia. Właśnie cierpienia. Uśmiechnąłem się pod nosem. Niech się męczy, tak samo jak ja, kiedy przeżywałemudrękępotym,jakwbiłminóżwplecy. Otworzyłem nowy dokument w Wordzie i z pasją zacząłem wklepywać kolejne słowa, zdania.Nierobiłemtegoodwielulat.Jużzdążyłemzapomnieć,jakąprzyjemnośćsprawia kreowanie rzeczywiści według własnego uznania. Dziś była sobota. Napisałem więc, że w drodzedodomuJakubkupiłjedenzakładnachybiłtrafiłwdzisiejszymlosowaniu.Akurat dowygraniabyłopięćmilionówzłotych.Gdynastępnegodniadoktorantsprawdziłkupon, okazałosię,żejestszczęśliwcem,jednaknaodbiórnagrodymusiałczekaćdoponiedziałku. Jako nowobogacki rozpoczął nowe życie od kupienia ekskluzywnego apartamentu. Takiej rzeczy pragnąłem również i ja. W każdym razie mieszkanie oglądał wraz z agentką nieruchomości, Julią – młodą i pociągającą kobietą. Obydwoje od razu przypadli sobie do gustu,aJakubzaprosiłjąnaniezobowiązującąkawę.Wtymżemiejscuprzestałemopisywać wymyślone losy mężczyzny. Doprawdy nie wiem, czy to było to, czego chciał. Tak mi się zdawało,ponieważJakubgroszemnieśmierdział.Oczywiścienieoznaczałoto,żebiedował. Po prostu nie mógł sobie pozwolić na tyle, ile ja, choć wybitnie bogaty też nie byłem. Ot, miałem trzypokojowe mieszkanie, które przypadło mi w spadku po dziadkach. Za moje utrzymanie płacili kochani rodzice, którzy nie chcieli, abym zaprzątał sobie głowę czymkolwiek innym niż nauką. U Jakuba tak wspaniale nie było. Czasami nawet, w chwilachnajwiększejzłości,zzazdrościąmiwszystkowypominał. OpowiadaniewysłałemdoJakubadopieroparędnipóźniej,przezFacebooka.Chciałem dopracować tekst, choć nie wydawał mi się on w ogóle dobry. W polu wiadomości wpisałemjedynie„masz”,załączyłemplikiwysłałem.Jakubodrazuodczytałwiadomość, ale nie odpisał. Czekałem parę minut, by usłyszeć chociaż cholerne „dziękuję”, lecz moje oczekiwania były nadaremne. W końcu stwierdziłem, że mam do czynienia z chamem i burakiemiwylogowałemsięzportalu. *** BodajprzeztydzieńniesłyszałemanisłowaoJakubie,niewidziałemgoteżnauczelni, choćprawdopodobniemogliśmysięgdzieśmijać.Zresztąniemiałemaniczasu,aniochoty na zastanawianie się, co się z nim stało. Byłem bardzo zajęty. Prowadziłem ćwiczenia z historii powszechnej XIX wieku i będąc złośliwym dla grupy, z którą miałem zajęcia, zrobiłem takie kolokwium, które zdało raptem kilka osób. Dlatego na wszystkich moich dyżurach przed drzwiami do katedry ustawiał się łańcuszek orędowników. Nawet na poprawce byłem wredny dla niektórych i zadawałem bardzo szczegółowe pytania, drążąc tematidoprowadzającstudentówdopalpitacjiserca. Aż któregoś wieczora Jakub zawitał w moje progi. Po raz kolejny byłem bliski zamknięciamudrzwiprzednosem,temuniewdzięcznikowi. –Twojeopowiadanie–powiedziałszybko,blokującdrzwi,którezamykałem. – Co „moje opowiadanie”? – zapytałem zirytowany. – Chciałbyś może wreszcie podziękować? –Przepraszam,żetegowcześniejniezrobiłem,alebyłemzbyt…Towszystkoprawda– szepnął. Źrenice natychmiast rozszerzyły mi się w ogromnym zdziwieniu. Wpuściłem Jakuba, a on opowiedział, co mu się zdarzyło. Wszystko, co napisałem, stało się prawdą. Przynajmniej tak twierdził dawny przyjaciel. Ja byłem w takim szoku, że nie mogłem uwierzyć w ani jedno jego słowo. Ale potem Jakub pokazał mi zegarek wart parędziesiąt tysięcy złotych i stało się jasne, że musiał być bogaty, aby sobie na taki zakup pozwolić. Poczułemsilneukłuciezazdrości. – To czysty przypadek – stwierdziłem. Jakub pokręcił głową. – Posłuchaj, wiem, że twoim przedmiotem zainteresowań jest III Rzesza na czele z okultystycznym SS, ale bez przesady.Poprostumiałeśogromneszczęście. – Nie. – Upierał się przy swoim. – O ile jeszcze wygrana w totolotka mogłaby być zwykłym zbiegiem okoliczności, tak spotkanie Julii, takiej jaką dokładnie opisałeś, już nie. Oskar,przecieżdobrzewiesz,żetoniejestprzypadek.Dlaczegooszukujeszsamsiebie? Zacisnąłemwargi,przybrałemzaciętąminę,samemujużniewiedząc,comyśleć.Miałem całkowitymętlikwgłowie.Zbytwieleargumentów,bybraćtozaprzypadek,alejednaknie byłemwstanieuwierzyć,żenagle,zdnianadzień,posiadłemjakąśdziwnąmoczmieniania ludzkichlosów. – Sprawdź, że wszystko, co napisałeś, stało się prawdą – podjął Jakub. – Opisz czyjeś innelosylubmojeizobacz,cosięstanie. Jeszczedługopowyjściudoktorantaniemogłemdojśćdosiebie.Zawszemiałemsięza realistę, a teraz ten fundament pękał. Ciekawość albo zwykła chęć udowodnienia sobie i Jakubowi,żesięmyli,skłoniłamniedowykreowaniajegodalszychlosów. Dokładnie opisałem spotkanie Jakuba z Julią. Dokąd poszli, co pili, w jakich godzinach się to działo i w jakich okolicznościach. Opisałem też dokładnie żula, który przyczepił się późnąnocądopary,proszącopieniądze.Wymyśliłemtakżewypadek,któryprzytrafiłsię Jakubowizaledwieparęminutpóźniej,pospotkaniuzkloszardem–wywróciłsię,rozdarł dżinsy i stłukł kolano. Był to moment, w którym zakończyłem pisać. Cała historia miała wydarzyć się dopiero nazajutrz, tak więc nie wysłałem opowiadania Jakubowi, obawiając się,żewjakiśsposóbmógłbydostosowaćrzeczywistośćdowymyślonejhistoryjki.Niemniej szczerze wątpiłem, aby z własnej woli się wywrócił i zranił. Ponadto, chcąc mieć stuprocentową pewność, że mężczyzna rzeczywiście mnie nie oszuka, postanowiłem z ukryciatowarzyszyćmunaspotkaniu. *** Mojeprzekonaniawjednejchwilisięzawaliły.Racjonalnemyśleniestałosięabstrakcją,a ja sam stanąłem przed czymś, czego nie rozumiałem i z czym musiałem się zmierzyć, aby odzyskać spokój umysłu. A wystarczył tylko ten jeden wieczór, kiedy śledziłem Jakuba i Julię. Byłem całkowicie skonfundowany. W mojej głowie pojawiło się mnóstwo pytań, zmuszających do myślenia i znalezienia odpowiedzi. Poniższe z nich jawiły mi się jako najważniejsze–czymojepisaniewpływałotylkonaJakuba?Jakdalekomogłemsięposunąć wkreowaniuczyjegośżycia?Czymogłemkogośwysłaćwprzyszłośćbądźprzeszłość? Na początek zdecydowałem się znaleźć odpowiedź na pierwsze pytanie. Osobą, która miała zostać poddana eksperymentowi, był profesor z mojej katedry. Nie kierowała mną żadna niechęć do niego, bo takowej nie czułem. Chodziło o to, że przebywając w jednym gabinecie,razdwasiędowiem,czywydarzenia,któreopiszę,będąmiałymiejsce.Profesor oczywiście nie mógł ponosić kosztów moich badań, o których nawet nie wiedział. Toteż planująclekkąstłuczkęsamochodową,uwzględniłem,abyprofesorbyłtuposzkodowanyi bywypłaconomupieniądzezpolisy.Czas,miejscezdarzenia,okoliczności–wszystkoto,co napisałem, znalazło się później w opowieści wykładowcy. Czułem się bardzo dziwnie, słuchającjegorelacji.Zjednejstronyprzerażałymnieumiejętności,któretaknaglenabyłem, a z drugiej czułem się niesamowicie silny. Miałem władzę nad losami innych. Mogłem ich obdarzaćszczęściemlubimjeodbierać.Albomścićsięnatych,którzykiedyśwbiliminóż międzyżebra.DlategozacząłemodtejzdzirySylwii.Pomimożenaszzwiązekzakończyłsię w nieprzyjemny sposób, nie skasowałem jej numeru. Umówiłem się z nią, co nie było dla mniełatwe.Byłamocnozdziwionamoimtelefonem,aleteżzdawałasiębardzozadowolona, żedzwonię.Domyśliłemsięwięc,żeprawdopodobniemożechciećwrócićdomnie.Nigdy. Spotkaliśmysięnakawie,wmieście,naneutralnymgruncie,gdziemogliśmywspokoju porozmawiać.Moimgłównymcelembyłowysondowanie,czymSylwiaobecniesięzajmuje icojestdlaniejbardzoważne.Mojabyłapartnerkaokazałasiębardzoskoradorozmowy, co też znacznie ułatwiło mi zadanie. Posiedziałem z nią dłużej, niż planowałem, aby nie wzbudzaćżadnychpodejrzeń.Przekonałemsięrównież,żemojewcześniejszedomysłynie byłymylne–Sylwiarzeczywiściechciaładomniewrócić.Naodchodnerzuciłemjej,żenie wiadomo,coprzyszłośćprzyniesie.Apowiedziałemtotylkopoto,abypóźniejcierpiała,tak samojakjawcześniej. Od razu po powrocie ze spotkania zabrałem się do opisywania nowych losów Sylwii i zniszczyłem jej obiecującą karierę w dużej firmie. Na spotkaniu mówiła, jakie to dla niej ważne,żetospełnieniemarzeń.Nocóż,zasłużyłasobienatakilos. NiemogłemteżzapomniećoJakubie,któryrównieżmusiałponieśćkarę.Tenzresztąi takmnieodwiedził,cobyłoostatecznympowodem,bysięgopozbyć.Mężczyznaprzyszedł do mnie po tym, jak Sylwia została wyrzucona z pracy. Był wściekły, że tak ją potraktowałem, co mnie bardzo zdziwiło – przecież go rzuciła. Okazało się, że Jakub nie kochałJulii,którądlaniegostworzyłem,tylkoSylwię.Powiedział,żetoprzezemnie,bonie napisałem jasno, że ma kochać Julię. Wyrzuciłem doktoranta za drzwi i z największą zawziętościązasiadłemdopisania,abydefinitywniegowykończyć.Uznałem,żezrobięcoś, czego wcześniej nie zrobiłem – opiszę losy Jakuba w dawnych czasach. Skoro tak się fascynujeIIIRzeszą,toproszę,niechzdechniepodLeningradem.Nienapisałemdokładnie, że zginie – chcąc być miłosiernym, dałem mu tę szansę na przeżycie, choć i tak niewielką, biorącpoduwagęwarunkipogodowe,jakiepanowałypodczastamtejzimy. Apotemokazałosię,żeJakubnagleznikł,wyparował,jakbynigdynieistniał.Czymnie to zdziwiło? Nie, ponieważ spodziewałem się, że jeżeli cofnę go w czasie, to wtedy nie będziemógłistniećrównoleglewteraźniejszości.Żałowałemjedynie,żepozbyłemsięgotak szybko. On wiedział więcej na temat mojego daru, tak mi się wydawało. Nie wiedziałem jedynie skąd, mogłem tylko dywagować. Niemniej i tak było już za późno i od Jakuba nie mogłemsięjużniczegodowiedzieć. *** W przeciągu następnych paru miesięcy znacząco się wzbogaciłem. Nie mogłem pozwolić, aby mój dar się zmarnował, musiałem przekuć go w złoto. Dlatego wiele sił włożyłemwnowąpracę–poprawęludzkichżywotów.Sprzedawałemulepszoneżyciorysy za odpowiednią opłatą. Nie ogłaszałem się jednak z imienia i nazwiska, tylko pod pseudonimem „przyjaciel”, bo w końcu moje usługi były przyjacielskie. Starałem się nie zyskaćrozgłosu,którymógłbyprzynieśćwięcejszkodyniżpożytku. Pieniądze przyjmowałem jedynie w gotówce, którą następnie trzymałem w skrytkach bankowych. Nie chciałem żadnych przelewów. Przede wszystkim pomagałem biznesmenom, sędziom, prawnikom, adwokatom – tym, którzy mogli zapłacić mi tysiące złotychzapomoc.Odpolitykówimafiistarałemsięjednaktrzymaćzdaleka. Mimo upływu czasu nie wiedziałem wszystkiego na temat moich zdolności. Przede wszystkimniemiałempojęcia,czymogęwpłynąćnawłasnyżyciorys.Bałemsięjednakto sprawdzić,boswojezdrowieiżycieceniłembardzowysoko. *** Spacerowałempoparku,kiedyktośzawołałmniepoimieniu.Głosbezsprzecznienależał dostarszejosoby,dotegomówiącejzsilnymniemieckimakcentem.Jegobarwajednakbyła znajoma.Przeszedłmniezimnydreszczizwątpiłemwswojezmysły.Mogłemudać,żenic nie słyszałem i po prostu pójść dalej, lecz kierowany ciekawością odwróciłem się do tyłu. Przedemnąstałstarszymężczyzna.Podpierałsięnalasce,garbiłsię.Niemiałjednejręki,a jego twarz była poorana bliznami. Skórę miał obwisłą, silnie pomarszczoną, lecz pomimo tego rozpoznałem rysy twarzy. Przez moje ciało przeszedł jeszcze większy chłód i autentyczniezacząłemsiębać. – Jakub? – zapytałem ostrożnie. Twarz mężczyzny wykrzywiła się w gniewnym grymasie. – Zdziwiony, ty bestio? Byłeś pewien, że tam zginę, co? O nie. Pamięć o tym, co mi zrobiłeś,coodebrałeś,trzymałamniestaleprzyżyciu. Zamrugałem parokrotnie, w pewnym momencie biorąc Jakuba za majak, ale on nadal stałprzedemną,w2013roku. –Alejak?–wydusiłemzsiebie,czując,jakdlaodmianyrobimisięgorąco. – Nie zabiłeś mnie, bo miałeś nadzieję, że zginę w gorszy sposób, niż byłbyś w stanie sobiewyobrazić?Sądzę,żetakbyło.Pytasz,dlaczegotakświetniesiętrzymam? –Powinieneśmieć… –Stojedenlat.–Jakubwszedłmiwsłowo.–Wysłałeśmniedo1941roku,kiedymiałem 27 lat, więc powinienem był urodzić się w 1914. Ale czas potraktował mnie tak, jakbym narodził się w chwili, kiedy trafiłem do przeszłości, choć nadal miałem swoje 27 lat. Teraz mam 74 lata – wytłumaczył. Zakręciło mi się w głowie. To było niedorzeczne, choć przez ostatniemiesiącesamwykonywałemrzeczyniemożliwe. –Iczegoterazodemniechcesz?–zapytałem.Mężczyznauśmiechnąłsięszyderczo. – Teraz za wszystko zapłacisz. Twoje zdolności nie wzięły się znikąd. Masz je dzięki mnie!–warknąłwściekle.ChciałemzapytaćJakuba,ojakiejzapłaciemówi,comanamyśli, alenagleznikłmisprzedoczu.Aprzecieżcałyczaspatrzyłemsięnaniego!Niewiedziałem, jaktosięstało.Zacząłemsięrozglądaćdookołaiwkońcudojrzałemstaruszka,którywszedł natorytramwajowe,wprostpodnadjeżdżającytramwaj,itakzginął. Roztrzęsiony i zaszczuty wróciłem do mieszkania, po którym rzucałem się jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce. Groziło mi niebezpieczeństwo, w dodatku niewiadomego pochodzenia.Gorzej,bonawetniewiedziałem,jakmógłbymsięprzednimbronić.Jeżeliz jego powodu Jakub popełnił samobójstwo, to jakże to musiało być straszne! Walczyłem ze sobą, aby zacząć konstruktywnie myśleć. Musiałem przeanalizować całą sytuację, a w szczególności słowa Jakuba. Jak to jest możliwe, że dzięki niemu zyskałem te niebywałe umiejętności? Niedługopopowrociedodomuzacząłemtracićnadsobąkontrolę.Miałemświadomość, że ja to ja, że jestem w swoim własnym ciele, ale czułem też obecność kogoś lub czegoś innego tuż obok. Stało się dla mnie jasne, że to mój koniec, że zaraz umrę. I choć miałem tegoświadomość,niemogłemnicztymzrobić.Chciałemucieczmieszkania,aleniebyłem w stanie podejść do drzwi i ich otworzyć. Jakby coś lub ktoś powstrzymywał mnie przed zrobieniemtego.Apotemjużwiedziałem.Stałemsięofiarączyjeśwyobraźni.Zawszystkim stałJakub.Toonmniezabijał,powalając,abymzachowałcałkowitąświadomośćwydarzeń, któremiałymiejsce. Mijały minuty i godziny. Nic się nie działo, poza tym, że pogrążałem się w coraz większychodmętachszaleństwa,niemogączrobićabsolutnieniczego.Byłemzamkniętyw swoimdomu,Jakubniepozwalałmizniegowyjść,zmuszającmniedopanicznegoczekania na nadejście niewiadomego. Jednocześnie czułem wielką wściekłość na mężczyznę za sprowadzenie na mnie takich mąk. Niech mu ziemia ciężką będzie! Chciałem, za wszelką cenęchciałem,żebytoszaleństwodobiegłojużkońca. W końcu położyłem się w łóżku. To nie była moja wolna wola, tylko ciąg zdarzeń zapisanychprzezJakuba.Położyłemsięizamknąłemoczy,alewoddalisłyszałemnasilające się grzmoty wybuchających bomb, wściekły terkot karabinów maszynowych, wrzask żołnierzy rozrywanych na strzępy przez pociski. Ostatni raz zadrżałem, gotując się na najgorsze. Podziękowania: Agnieszka Kwiatkowska, Marek Grzywacz, Edward Lee, Kornel Kwieciński, Karolina Kaczkowska. Spistreści HonzaVojtíšek–Spokójdomowegoogniska HonzaVojtíšek–Wostatniejchwili HonzaVojtíšek–Szkolenie HonzaVojtíšek–Przyszedł ShaneMcKenzie–Niedzielnyrosołek MarcinPiotrowski–Uczta MaciejKaźmierczak–Padlina Tomasz„MordumX”Siwiec–AllahuAkbar AgnieszkaKwiatkowska–Świniobicie JohnEverson–Klatkakości MarcinRojek–NawiedzonyCyrk AgnieszkaPilecka–Poleceniesłużbowe MarkE.Pocha–PewnegopięknegodniawprzyjaznymBudapeszcie NorbertGóra–Rytuałprzywrócenia W.D.Gagliani–Miłośćodpierwszegoużądlenia Karolina„Mangusta”Kaczkowska–Lewa ŁukaszRadecki–RycerzGoretham KrztysztofT.Dąbrowski–Mojeciało? TenziMoscato–Kanapkizpalcami MarcinRojek–Zamiećiośmiukrasnoludów TomaszCzarny–Tabu RafałChrist–Miłośćboli MarcinPiotrowski–Uprzejmośćwobecbyłego DominikDerkacz–Przyjaciel