Jacek „Franco” Horęzga

Transkrypt

Jacek „Franco” Horęzga
Redakcja
REDAKTOR NACZELNY:
Marek Ścieszek
OJCIEC REDAKTOR:
Krzysztof Baranowski
KOORDYNATOR:
Aleksander Kusz
LITERATURA:
Krzysztof Baranowski, Aleksandra Brożek-Sala, Anna Klimasara, Aleksander Kusz,
Robert Rusik, Rafał Sala, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Marek Ścieszek,
Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk
KOREKTA:
Kinga Żebryk, Dagmara Adwentowska
PUBLICYSTYKA:
Koordynator działu: Hubert Przybylski
Recenzenci: Hubert Przybylski, Bartłomiej Cembaluk, Maciej Rybicki, Marek Adamkiewicz,
Aleksandra Brożek-Sala, Rafał Sala, Laura Papierzańska, Olga Sienkiewicz,
Marta Kładź-Kocot, Hubert Stelmach, Anna Klimasara, Dawid Wiktorski,
Aleksander Kusz, Katarzyna Lizak, Justyna Chwiedczenia, Jacek Horęzga,
Justyna Czerniawska, Milena Zaremba, Paulina Kuchta, Magdalena Golec.
DZIAŁ ZAGRANICZNY:
Koordynator działu: Dawid Wiktorski
Tłumaczenie: Anna Klimasara, Joanna Baron, Aleksandra Brożek-Sala, Monika Olasek,
Dagmara Bożek-Andryszczak, Karolina Małkiewicz, Damian Olszewski,
Katarzyna Koćma, Magdalena Małek, Łukasz Jezierski
Korekta oraz redakcja: Anna Klimasara, Matylda Zatorska, Dawid Wiktorski, Olga Sienkiewicz
DZIAŁ GRAFICZNY:
Maciej Kaźmierczak, Milena Zaremba, Małgorzata Lewandowska, Paulina Wołoszyn,
Małgorzata Brzozowska, Sylwia Ostapiuk, Ewa Kiniorska, Agnieszka Wróblewska, Katarzyna
Olbromska, Krystyna Rataj, Martyna Lejman, Katarzyna Serafin, Olga Koc, Piotr Kolanko
DTP:
Andrzej Puzyński
OPRACOWANIE GRAFICZNE
Natalia Maszczyszyn
PROMOCJA
Milena Zaremba, Aleksander Kowarz
OKŁADKA:
Agnieszka Wróblewska
WYDAWCA:
Aleksander Kusz
ul. Gliwicka 35, Tarnowskie Góry
42-600 Tarnowskie Góry
Email: [email protected]
3
Zapytano mnie ostatnio: „A jak ty baranku, w końcu przecież
ateista, spędzasz Święta Bożego Narodzenia?”
Owszem, jestem ateistą, ale nie ortodoksyjnym.
Daleko mi do tych ateistycznych bojowników, walecznych wolnomyślicieli [że pozwolę sobie na taką niezbyt wyszukaną dwuznaczność], którzy nie ruszają się z domów, tylko błądzą po forach
internetowych głosząc słuszne poglądy. I nigdy nie zapomną podkreślić, że celowo piszą słowo „bóg” z małej
litery. Można by powiedzieć, że głoszą słowo. Z małej litery, ale jednak. Taka ateistyczna krucjata.
Jako się rzekło, nie jestem ortodoksem, dlatego Święta spędzam jak wszyscy: jem, piję i oglądam telewizję.
Bo czymże ja, przeciętny ateista, różnię się od przeciętnego katolika?
Że potrafię płynnie i bez błędu wymienić dziesięć przykazań we właściwej kolejności? Chociaż nigdy nie
byłem w Egipcie? Że nie wierząc w ich boskie pochodzenie, żyję zgodnie z tymi przykazaniami? Nie zabijam.
Nie kradnę. Praktycznie nie cudzołożę. Nie pożądam żony bliźniego swego. Ani żadnej z jego trzech dorosłych,
szerokobiodrych, wielkobiustych córek.
Tak, tak… Różnica między przeciętnym ateistą, a przeciętnym katolikiem nie jest taka znów wielka.
A Boże Narodzenie to takie piękne, tradycyjne Święta. I takie polskie.
Ja zaś jestem Polakiem. Z krwi i kości. Jeśli chodzi o narządy wewnętrzne, nie jestem pewien narodowości
dawcy nerki. Ale jestem Polakiem. Z dziada pradziada. Z babci tylko częściowo, bo z kolei prababcia była Białorusinką, więc babcia… Mniejsza z tym!
Jestem Polakiem. A Boże Narodzenie to takie polskie Święta. Nie jestem wprawdzie pewien, gdzie właściwie leży to całe Betlejem, w którym urodził się Jezusek, ale przecież nie może być nigdzie daleko, skoro Matka
Boska pochodzi z Częstochowy. Dlatego świętuję narodziny małego Jezuska tradycyjnie. Po polsku.
Co roku, staropolskim zwyczajem ubieram choinkę. Siadam do wigilijnego stołu. Zjadam dwanaście staropolskich potraw. Staropolską kutię. Staropolskie pierogi. Staropolską rybę po grecku. Staropolskiego karpia po
żydowsku. I inne takie, staropolskie. Czasami, dla lepszego trawienia, delikatnie popchnę to wszystko staropolskim Jackiem Danielsem. A jeśli popchnięcie okaże się wyjątkowo udane, zaczynam śpiewać kolędy. Staropolskie. Głównie „Cichą noc”. Ale inne też nieźle mi idą. Pierwsza zwrotka, refren, pierwsza zwrotka refren,
pierwsza zwrotka… I tak, syty i rozśpiewany, czekam na staropolskiego Mikołaja, rumianego siwego hipisa,
w czerwonym kubraku i czerwonej czapie z wielkim pomponem. I na staropolskie, choć przecież produkowane
głównie w Chinach, prezenty.
Tak, tak… Różnica między przeciętnym ateistą, a przeciętnym katolikiem nie jest taka znów wielka.
Tylko na pasterkę nie chodzę. Nie dam rady wypić do północy wystarczającej ilości Jacka Danielsa. Staropolskiego.
Kochani, niech te nadchodzące Święta będą dla Was wyjątkowe.
Bez względu na to w co wierzycie, a w co niekoniecznie.
I niech Wam się szczęści w Nowym Roku.
Tego Wam
Tradycyjnie
I, jakżeby inaczej, po staropolsku życzy
Zawsze Wasz
baranek
4
ZAGRANICZNIAK
Aniołowie w ludzkim ciele Władimir Arieniew . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7
Dom otwarty Brian Varcas . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 9
Najdłuższa historia świata Hugh Downs . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10
Zapominalnia Stewart C. Baker . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 11
Powiedzieć jej? Steven L. Peck . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14
RYMOWISKO
Księga imion Jacek „Franco” Horęzga . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 18
Cmentarne Anioły Jacek „Franco” Horęzga . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 21
Wilgotnym oddechem w cichej alei Jacek „Franco” Horęzga . . . . . . . . . . . . . 22
„7 PYTAŃ DO . . . ”
CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE
Tomasz Czarny . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 24
SZORTOWNIA
Muszę bardziej na siebie uważać Marcin Brzostowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29
Dieta Katarzyna Rupiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30
Żelazowa Wola Tomasz Borkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 32
Joachim Hektor Sztych . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 34
Od zera do nieskończoności i z powrotem Konrad Jaskólski . . . . . . . . . . . . . . 35
Ostatni Smok Adam Krypczyk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 38
Obieżyświat jakich mało Marcin Brzostowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 40
Cezar Maciej Kaźmierczak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 41
Potęga nauki Marcin Brzostowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 42
Próba Emilia Kozłowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 43
Motylek Marcin Brzostowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 44
Bardzo grzecznie Żaneta Lewandowska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 45
Mój przyjaciel pajacyk Marcin Brzostowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 47
STUSŁÓWKA
Spacer Bartosz Wrembel . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 49
Pamięć nie wybacza Bartłomiej Balcerzak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 50
SUBIEKTYWNIE
Hard Science Fantasy Hubert Przybylski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 53
Ekspedycja Justyna Chwiedczenia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 56
Wszystko, co lśni Marta Kładź-Kocot . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 58
Przypadek czy przeznaczenie? Magdalena Golec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 60
Przebudzenie Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 62
Tasując Dzikie Karty Hubert Stelmach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 64
Krwawiąca granica. Dawid „Fenrir” Wiktorski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 66
Opowieść za mgłą Olga „Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 68
Mister Sherlock Holmes Bartłomiej Cembaluk . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 70
Refleksje nad książką „Atomowy Szpieg” Jacek „Franco” Horęzga . . . . . . . . 73
Smoki na Zamku Ukruszon Marek Adamkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 79
Dziwne Aleksander Kusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 81
Okup krwi Marta Kładź-Kocot . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 83
Echopraksja Mirosław Gołuński . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 85
Cierp i stań się! Olga „Issay” Sienkiewicz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 87
Dobra pamięć, zła pamięć Katarzyna Lizak . . . . . . . . . . . . 90
Najcudowniejsze smoki na Ziemi Aleksander Kusz . . . . . 92
Pod pogańskim sztandarem. Maciej Rybicki . . . . . . . . . 94
5
Zagraniczniak
ANIOŁOWIE W LUDZKIM CIELE
Władimir Arieniew
– Tylko nie mów znowu, że jesteś niezadowolona.
– A co mam powiedzieć? No co? Te ulice – ani jedna nie jest prosta, ani jedna! I wszystkie ściany...
ciągnie od nich zimnem, dosłownie czujesz jak przesiąknęły zapachem krwi. Dwie rewolucje, trzy
wojny domowe i to zaledwie w ciągu ostatnich dwustu lat! A lokalna kuchnia... Dlaczego oni wszędzie
dodają czosnek, nawet do ciasta cytrynowego? Lubisz ciasto cytrynowe z czosnkiem? No powiedz –
lubisz?!
– To było... śmiałe. Nieoczekiwane. I później, w takich warunkach inaczej się nie da. Z taką pogodą.
– Ach tak! – wyrzuciła z siebie. – Pogoda! Czyżby?
Chmury na niebie przypominały stare, mokre prześcieradła; nawet nie to, że słońca nie było widać
za dnia – również księżyc nocami był niewidoczny.
– Jak to się stało, że nie zwariowali? Chociaż... myślę, że jednak zwariowali. To by wiele wyjaśniało. Na przykład to, dlaczego wszyscy, dosłownie wszyscy, nas obrażali.
– Przesadzasz.
– No bardzo przepraszam! Zapomniałam o tej zmokłej kurze, artystce, pożal się Boże, pod ratuszem – co ona tam chciała ci wcisnąć? „Może kamelię dla starszej siostry”? Phi!..
– Tak nie można. Przecież dobrze wiesz, że ona nie chciała cię urazić.
– Nic nie chcę wiedzieć! Kim jestem według ciebie – świętą? Aniołem w ludzkim ciele? Dlaczego
nagle powinnam „wiedzieć” i udawać, i uśmiechać się, że wszystko w porządku? To podłe miasto,
w którym żyją podli ludzie. Gdyby to ode mnie zależało...
– Naprawdę nie było tam niczego dobrego? – zapytał – Naprawdę niczego?
Spojrzała zdumiona – coś zmieniło się w jego głosie, oczach. Nawet w jego sposobie siedzenia – nie
garbił się, a okulary nie zsuwały mu się na nos; siedział pełen niespodziewanego dostojeństwa, które
przypomniało jej o starych czasach. O życiu, które pozostało gdzieś daleko w tyle.
Pomyślała o tym, z jaką troską trzymał ją pod rękę, kiedy szli po tych wąskich, śliskich uliczkach
śmierdzących spalenizną. O jego tanich, nieoczekiwanych podarunkach – bukieciku polnych kwiatków, spince do włosów w kształcie wiosła – symbolu minionego sacrum, biletach na głupawy spektakl, z którego nic nie zrozumieli, bo przecież nie znali języka...
Pomyślała o życiu, które zagubiło się gdzieś przed nimi, życiu, które na nich czekało, życiu, o którym marzyli.
– No, nie twierdziłam, że tam całkiem niczego nie było. Były... chwile.
– „Chwile”? – zapytał tym swoim nosowym głosem.
– Dobrze już, przestań! W porządku, poddaję się! Poddaję! Ale ten czosnek...! Musisz przyznać, że
z czosnkiem przesadzili.
Nie odpowiedział, tylko przyciągnął ją do siebie i pocałował. W czoło, lekko się uśmiechając.
Kiedy się odsunął, powiedziała:
– To było nie fair. Zawsze tak robisz.
Teraz jego towarzyszka również się przemieniła, stała się jakby nieco wyższa i młodsza. Jej skóra lekko jaśniała w półmroku wagonu. I głos oczywiście też brzmiał
inaczej – bardziej nisko. Prawie jak męski.
– Ale ta kobieta nie skłamała. Ona naprawdę tak myśli. Ja tylko jej przypomniałem. Pokazałem.
7
– I uratowałem następne miasto. Stare, podłe, pogrążone w grzechach miasto.
Wzruszył ramionami:
– Tylko znowu nie mów, że jesteś niezadowolony. Czyżbym złamał rozkaz? А świadek?
Ten, co siedział przed nim, niecierpliwie wzruszył ramionami:
– Gdybyśmy musieli, tak jak dawniej, szukać tam sprawiedliwych...
– Myślę, że byśmy znaleźli – powiedział twardo. – Ludzie, którzy dodają czosnku do ciasta
cytrynowego mają w sobie coś jeśli nie ze sprawiedliwych, to w ostateczności – z męczenników.
Za oknem migotały strużki światła – cytrynowe, rozmyte – i w pewnym momencie tych dwóch
w przedziale przeobraziło się, znów stali się tymi samymi co wcześniej, zwykłymi zakochanymi.
Przypadkowy świadek – gdyby tam był – pewnie by nie zauważył momentu przemienienia, chwili
odejścia. A na pewno by nie wiedział, że ci oboje, bez słów, pomyśleli w tym samym momencie: mówią, że on/ona to nie mój anioł, lecz...
Jednak w przedziale nikogo już nie było.
29.08. 2014, w samolocie Londyn–Kijów
Przełożyła Dagmara Bożek–Andryszczak
8
DOM OTWARTY
Brian Varcas
– No dobrze, co tak naprawdę o tym sądzisz, skoro jesteśmy już sami?
Kiedy agent nas oprowadzał, wydawała z siebie wszystkie stosowne dźwięki. „Tak, myślę, że mogę
wyobrazić sobie, że tu mieszkamy... czuję się jak w domu”, tego typu komentarze. Zawsze była o wiele
za uprzejma w podobnych sytuacjach
– Cóż, sądzę, że ogłoszenie było na wyrost. Chodzi mi o to, że… rany, skąd ci agenci biorą te hasła?
Oczywiście miała rację. Ogłoszenie zawierało wszystkie standardowe frazesy:
„Dogodna lokalizacja”
„Przestrzeń łatwa do zagospodarowania”
„Gotowe do zamieszkania”
„Miejsce z charakterem i atmosferą”
Z atmosferą! A to dobre. Zawsze można poznać, gdzie umarli poprzedni lokatorzy... Pozostaje specyficzny zapach, a wszystko wygląda ponuro, smutno i bez życia. Doprowadzenie tego miejsca do
stanu pozwalającego na zamieszkanie wymagałoby ogromnej pracy.
– Czyli – zapytałem – co powiemy?
Znałem odpowiedź.
– Powiemy, że to nie jest to, czego szukamy i umówimy się na obejrzenie następnego miejsca z listy.
„Lista” stawała się coraz krótsza, a my mieliśmy coraz mniej czasu, aby znaleźć nowy dom, więc
postanowiłem podyskutować.
– Wiesz, tu może być całkiem nieźle. Tak, wiem, że nie damy rady przywrócić temu miejscu dawnego blasku w jeden dzień, ale przecież nie spieszy nam się. Dobrze byłoby zakończyć poszukiwania
i coś wreszcie wybrać.
Rzuciła mi jedno ze swoich spojrzeń, to mówiące „chcesz się po prostu z tego łatwo wywinąć, leniu
paskudny”. Nie była zbyt daleka od prawdy.
– No cóż, chyba możemy zerknąć jeszcze raz... – Słyszałem niechęć w jej głosie. – To znaczy, masz
rację. Musimy coś znaleźć, bo skończymy jako bezdomni.
Siedzieliśmy w ciszy, rozważając możliwości. Wreszcie podjąłem za nas decyzję, wpisując dane
kolejnego miejsca z listy na panelu nawigacyjnym i robiąc zwrot o 180 stopni. I tak musieliśmy minąć
to, które przed chwilą oglądaliśmy.
Gdy zbliżaliśmy się do niego, widzieliśmy jak bardzo jest bez życia! To był kompletny lej po bombie. Nie było opcji, żebyśmy przywieźli tu naszych ludzi.
Moja partnerka patrzyła przez okno na „cudowną rezydencję po okazyjnej cenie”.
– Poprzedni lokatorzy naprawdę załatwili to miejsce, zanim odeszli.
Zwolniłem, żebyśmy mogli przyjrzeć się ostatni raz.
– Tak, to musiała być niezła impreza.
Ustawiając kurs na tunel czasoprzestrzenny, który zabierze nas do kolejnego celu, odwróciłem się do Malklrinkli i z kpiącą dramaturgią i powagą oznajmiłem:
– Nie jesteśmy sami... wszechświat jest pełen idiotów takich jak my.
Przełożyła Monika Olasek
Tekst opublikowany na stronie 365tomorrows.com
9
NAJDŁUŻSZA HISTORIA ŚWIATA
Hugh Downs
Royce Millison poprosił o kremację. Ten pomysł przyszedł mu do głowy w tysiąc dziewięćset ósmym roku, w dość wczesnym okresie jego życia. Royce był schludny i efektywny, w związku z czym
stwierdził, że nie chce, aby jego szczątki „zajmowały miejsce”.
W 1991 roku potwierdził swoją wolę, gdyż miał tendencję do powtarzania się i wierzył, że jego czas
dobiega końca. Ale wtedy Przełom Wackmana wydłużył życie Royce’a o trzydzieści procent, więc
mężczyzna dożył wieku stu dwudziestu dwóch lat. Mając sto dwadzieścia jeden lat i będąc w pełni sił,
ponownie oświadczył, że pragnie zostać skremowany. Przyśniło mu się, że zostanie skremowany trzy
razy, że jego prochy zostaną za drugim razem rozrzucone i ponownie zebrane za trzecim razem. Gdy
o tym wspomniał, przyjaciele uznali, że to kwestia wieku. Ale nie – ten sen był proroctwem.
Rok później przednie koło motocykla prowadzonego przez Royce’a zaryło w miękki piach i mężczyzna wykonał endo [jazda na przednim kole, tylne koło uniesione], po którym nigdy nie doszedł do
siebie. Skremowano go w temperaturze 1115 [napisałem to pogrubioną czcionką] stopni Fahrenheita.
Prochy złożono w odpowiedniej urnie.
Pięć miliardów lat później słońce powiększyło się do takich rozmiarów, że jego promień miał długość jednej jednostki astronomicznej. Gwiazda pochłonęła Merkurego, Wenus i Ziemię, zaś Mars wyparował. Tak samo jak reszta świata, prochy Millisona zostały ponownie skremowane w temperaturze
4800 kelwinów. Tym razem zostały rozproszone we wnętrzu słońca, stopniowo osiągając temperaturę
stu milionów kelwinów.
Sześćdziesiąt dwa miliardy lat później wszechświat, tak schludny i efektywny jak niegdyś Royce
Millison, ponownie połączył jego prochy w Wielkiej Implozji i ścisnął je do zaniedbywalnie małych
rozmiarów. Następnie, w temperaturze powyżej biliona stopni, skremował je po raz trzeci.
Royce nie był przygotowany na to, co nastąpiło później (jeśli „później” to odpowiednie słowo na
określenie czasu tak wydłużonego, jak podczas przejścia z jednego wszechświata do innego). Warunki panujące w kosmicznym jaju, zaginając pewne podstawowe prawa fizyki tak, że zupełnie straciły
swój kształt, zrobiły z entropią taki sam dziwny myk, który pozwala czarnej dziurze wyrzucić z siebie
telewizor. I oto znów tu był (jeśli „tu” jest właściwym słowem na określenie miejsca zajętego przez
nowy wszechświat).
Choć jego wspomnienia dotyczące poprzedniego życia były zamglone i czasem go dręczyły, Royce
Millison nie był zaskoczony tym, że znów istnieje. Prawie się nie zmienił – z wyjątkiem neurotycznej
awersji do motocykli.
Przełożyła Monika Olasek
Tekst opublikowany na stronie 365tomorrows.com
10
ZAPOMINALNIA
Stewart C. Baker
„Zmień swoje życie” – głosi napis na plakacie. „Jeden drobny zabieg w sekundę wypełni cię radością. Bez stresu, bez zmartwień, bez ściemy”.
Tekst uzupełniają typowe zdjęcia. Uśmiechnięci dorośli, roześmiane dzieci, trzymająca się za ręce
para spacerująca po plaży na tle zachodu słońca. To wszystko, ale i tak biorę broszurę – chcę wiedzieć,
jaką szarlatanerię próbują wcisnąć jako naukę.
– To naprawdę tak proste, jak się wydaje – informuje mnie dziewczyna na stoisku. – Instalujemy
w hipokampie chip, który uruchamia się za każdym razem, kiedy stres wyzwala neuropsynę w amygdali. Chip monitoruje połączenia neuronowe wykorzystywane do przechowywania informacji o danym wydarzeniu i po prostu blokuje mózg, kiedy ten próbuje odzyskać wspomnienie.
– To wcale nie czyni człowieka szczęśliwszym – mówię.
Uśmiecha się do mnie, ukazując zaskakująco białe zęby kontrastujące z pokrywającą usta czerwoną
szminką.
– Ależ oczywiście, że czyni. W danym momencie możesz przeżyć każdą chwilę bez związanych
z przeszłością przykrości. W efekcie stworzysz szczęśliwe wspomnienia. Z naszej broszury dowiesz
się, że przeprowadzone badania wykazały znaczny wzrost poziomu serotoniny po zainstalowaniu chipów u uczestników testu. Wielu z nich zgłosiło, że po kilku drobnych utratach przytomności w pierwszym tygodniu, czuli się tak dobrze, że przestali w ogóle potrzebować chipa.
Pozostawiam to bez odpowiedzi. Potrząsam głową i wychodzę.
Mimo wszystko zabieram ze sobą broszurę.
#
Taksówka przyjeżdża na lotnisko spóźniona, więc nie udaje mi się zdążyć na samolot. Po nocnym
locie nad ranem wtaczam się przez drzwi i widzę, że Marjorie leży rozwalona na kanapie przed telewizorem dokładnie tak samo, jak zostawiłem ją cztery dni temu.
Nie muszę nawet zaglądać do kuchni, by widzieć zlew pełen brudnych naczyń i walające się po blacie opakowania po odgrzewanych daniach. Nic nowego. Przy drzwiach leży zwiędła róża i nietknięte
pudełko czekoladek – prezenty, które zwykle daję Marjorie przed wyjazdem na konferencję.
W normalnej sytuacji zignorowałbym to i zabrałbym się za zmywanie albo wyniósłbym śmieci.
Sprawdziłbym, co u Kate. Chyba jednak jestem zestresowany lotem, a może po prostu miarka się
przebrała. Staję przed telewizorem, a niebiesko-biało-niebiesko-zielono-czerwono-niebieskie światło
przestaje migotać na twarzy Marjorie.
Mruga kilkakrotnie, a jej źrenice nieznacznie się rozszerzają.
– Och – mówi.
– Tylko „och”? Marjorie, co się stało? Powiedz mi, co robię nie tak, żebyśmy mogli to naprawić.
Ale ona tylko chrząka i czeka, aż się przesunę. Po upływie chwili w końcu się ruszam, zabierając się za zmywanie, śmieci, odkurzanie, okna – jak zwykle wszystko, co może poczekać i nic, co musiałoby być zrobione niezwłocznie.
11
Kiedy kończę, jest już późne popołudnie. Zatrzymuję się przed pokojem Kate
i pukam do drzwi, ale nawet kiedy informuję, że już wróciłem, nie doczekuję się
żadnej odpowiedzi. Po prostu głośniej podkręca muzykę. Szarpię za klamkę i przekonawszy się, że drzwi są zamknięte na klucz, daję za wygraną. Siadam na łóżku w naszej małżeńskiej sypialni i trwam tak do nadejścia nocy. Na podołku ściskam broszurę, kciukiem bawiąc się jej
rogami. A co, gdybym mógł uszczęśliwić nas oboje?
Następnego ranka umawiam się na wizytę. Żadna szarlataneria nie może być gorsza od tego.
#
Lato na plaży, ciepło słońca na moim karku. Obok mnie siedzi młoda kobieta, której nie widziałem
nigdy wcześniej. Przechyla się do tyłu na leżaku, a w ręce trzyma drinka. Śmieje się z czegoś, co powiedziałem, ale nie pamiętam już, co to było, tak samo jak tego, gdzie jestem i dlaczego.
Kobieta patrzy na mnie wyczekująco, jakbym miał kontynuować jakąś opowieść – ja jednak tylko
siedzę z otwartymi ustami. Gdzie jest Marjorie? Gdzie jest Kate?
– Robert – mówi. – Robert, co się stało?
Czuję nagły ucisk w miejscu, gdzie kręgosłup łączy się z podstawą czaszki i...
#
Patrzę na sekwoje przez padający za oknem deszcz. W półmroku szkła odbija się moja twarz – starsza i bardziej szara, niż pamiętam. Niczyja inna. Kiedy to się...
Powstrzymuję się i skupiam uwagę na delikatnych dźwiękach deszczu. Uspokój się, mówię sobie.
Odczuwaj samotność i naucz się czerpać z niej przyjemność.
Ale Marjorie i...
#
Tym razem mam w rękach książkę. Bez patrzenia na tytuł odkładam ją na stojący obok stolik i próbuję przywołać wspomnienia.
Narodziny Kate. Mój ślub z Marjorie, nasza pierwsza randka. Na huśtawce roześmiana Kate z luką
w uzębieniu. Niekończące się letnie, wakacyjne dni mojego własnego dzieciństwa, kiedy popołudnia
niepostrzeżenie przechodziły w wieczory, a wieczory stawały się nocami, by na powrót zmienić się
w dzień; kiedy można było nie robić nic innego, jak tylko leżeć na trawie i wdychać jej upojną zieleń
albo iść do jeziora popływać ze znajomymi i dziewczynami.
Przez cały czas, kiedy wspominam – na nowo przeżywam, upewniając się, kim jestem – moje ciało
pracuje.
Podniosłem telefon i wybrałem numer z broszury. Przez piętnaście minut słucham mającej umilać
czas oczekiwania melodyjki i niemal panikuję, ale wtedy ktoś odbiera telefon i nagły zalew serotoniny
wystarcza, żebym przetrwał całą rozmowę. W chwili, kiedy zaczynam czuć dobrze znany ucisk u podstawy czaszki, jestem już umówiony z ekspertem na wizytę domową i usunięcie chipu.
#
Po drugiej operacji wszystko się zmienia. Nadal jestem tym, kim byłem przez tyle lat – przynajmniej tak mi się wydaje – ale jednocześnie czuję się inny. Na nowo jestem dawnym sobą.
Dzwonię do Marjorie, ale telefon odbiera jakaś nieznajoma. Nikt taki tu nie mieszka, mówi. W końcu udaje mi się odnaleźć Kate. Ożeniła się z kobietą o imieniu
Sarah. Przedstawia mi ją, kiedy spotykamy się przy grobie Marjorie. Wokół
12
oczu Kate malują się zmarszczki o wiele głębsze niż te, które zapamiętałem na twarzy
jej matki.
– Wróciłeś – mówi.
– Tak – odpowiadam. – Przepraszam, Kate. Boże, tak cię prze...
– Wszystko w porządku, tato – odzywa się, kładąc mi rękę na ramieniu. – Możemy wszystko naprawić.
Kiwam głową. Nie jestem w stanie się odezwać. Odwracamy się i razem odchodzimy, powoli zostawiając za sobą grób i przeszłość.
Przełożyła: Joanna Triss Baron
13
POWIEDZIEĆ JEJ?
Steven L. Peck
Siedzi w bibliotece i czyta. Widzę jej rozjaśnioną delikatną poświatą magazynu twarz, tak dobrze
mi znaną w najdrobniejszym nawet szczególe od wielu lat. Mruga dwukrotnie, aby przewrócić stronę
czasopisma. Jego odbicie przemyka po jej twarzy. Siedzi z podwiniętymi pod siebie nogami na wygodnym fotelu z wyhodowanej laboratoryjnie skóry. Zauważa, że stoję w drzwiach i ją obserwuję.
Uśmiecha się, po czym wraca do lektury. Powinienem jej powiedzieć? Nie wiem. Coraz częściej można spotkać etyczne spory na ten temat. Nawet fachowcy nie mogą dojść w tej sprawie do porozumienia.
Wyniki ankiet na najczęściej przeglądanych stronach podzielone są pół na pół, choć na „Teraz Etyka!”
przeważają głosy na jej korzyść.
Dziś rano widziałem ją z dzieciakami. Śmiali się z naszych ostatnich wakacji w Austrii, kiedy to
wpadła do strumyka, próbując go przeskoczyć. Powtórka nagrania z mojej kamery wyświetla się na
ekranie w kuchni. Któryś z chłopców musiał się po raz setny do niej dorwać. To faktycznie jest zabawne. Przeskakuje nad wodą, ląduje na dwóch nogach, po czym zaczyna gorączkowo machać rękami, aby
w końcu całkowicie stracić równowagę i wpaść do wody. Nawet ja się śmieję.
Czy dzieciaki wiedzą? Nie. Tylko ja. I ta myśl mnie wykańcza. Nigdy nie sądziłem, że będzie mi to
robiło jakąkolwiek różnicę. Ci, którzy twierdzą, że niby nic się nie zmienia – kłamią. Tak zwyczajnie
być nie może. To nie jest moja żona.
Mimo wszystko, po co mówić to komukolwiek? Chłopcy nie powinni się nigdy dowiedzieć, bo jak
by to wpłynęło na ich relacje? Co da im ta informacja? Ludzie z laboratorium też nie powinni wiedzieć.
Będzie dalej przewodzić grupie naukowej, tak jak wcześniej. Nie ma potrzeby. A ona? Powinienem jej
powiedzieć? Sądzę, że zniosłaby to najlepiej. Z drugiej strony, myślałem też, że spokojnie sobie z tym
poradzę, a jednak nie mogę oddalić od siebie tej myśli. Wciąż ją opłakuję. Nie spodziewałem się tego.
Chodzę smutny, pogrążony w żałobie, w najmniej spodziewanych momentach wybucham płaczem.
Gdy pyta, co mi jest, nie umiem jej powiedzieć – próbuję wymówić się stresem. Wierzy w to. W końcu
już kiedyś miałem podobne napady. Tak naprawdę jestem zmartwiony: moja żona nie żyje i jest ostatnią osobą, która mogłaby mnie pocieszyć. Przynajmniej dopóki żyje w niewiedzy. Może gdybym jej
powiedział, również by się opłakiwała.
Wszystko się wydarzyło podczas wędrówki w Alpach. Dziwaczny wypadek. Ktoś nad nami strącił
zbłąkany kamyczek. A chcieliśmy tylko zobaczyć ostatni lodowiec... Po prostu musiała go zobaczyć.
Nie wiem dlaczego. Wbiła to sobie do głowy i tak już miało być. I nagle – skała. Głaz wielkości opony
samochodowej spadał w dół, odbijając się od zbocza. Trafił ją w klatkę piersiową. Zginęła na miejscu.
Ekipa ratunkowa przybyła w mniej niż dwadzieścia minut – wystarczająco dużo czasu. Wykonali mikro-skany mózgu, pobrali próbkę genetyczną, ściągnęli zmiany epigenetyczne i spytali, czy
chciałbym otrzymać kopię. To mnie w testamencie określiła jako odpowiedzialnego za wszelkie
sprawy. W sumie nie rozmawialiśmy o tym zbyt wiele. Ale nie chciałem jej tracić. I prawdę
mówiąc, to miało być dla mnie i chłopców, nie dla niej. Bo co by ją to obchodziło? Była już
martwa. Więc w czym problem, jeśli stworzyliśmy jej kopię? To nawet nie była ona jako
osoba. Była sobą dla tych, którzy ją znali i którzy ją kochali. I tych, którzy doceniali
jej zasługi dla świata.
Gdy spytali, zgodziłem się.
14
Kiedy się obudziła jako nowy twór we wszechświecie, wszczepili jej dodatkowy miesiąc wspomnień o naszej wyprawie w Alpy oraz wiarygodną historyjkę o tym, jak to zemdlała z przegrzania. I wróciliśmy do domu.
Raz jeszcze zerka znad magazynu i pyta, czy wszystko w porządku. Do oczu napływają
mi łzy – mrugam kilkakrotnie, żeby zniknęły. Wchodzę do pokoju, próbując się uśmiechać.
Podchodzę do niej, siadam na ramieniu fotela i pytam, co czyta. Spoglądam w dół, oszołomiony.
Próbuję złapać oddech – artykuł z Bioetyki o „Żywych Kopiach”. To właśnie z jedną z nich jestem
żonaty. Podejrzewa coś? Czy czytałaby o tym z innego powodu?
Spogląda na mnie szeroko otwartymi, zachodzącymi łzami oczami. Zwraca się do mnie z wymuszonym spokojem:
– Już nie mogę tego wytrzymać. Pamiętasz, jak w zeszłym roku dostałeś ataku wyrostka?...
Przełożył Damian Olszewski
Tekst opublikowany na stronie 365tomorrows.com
15
Rymowisko
KSIĘGA IMION
Jacek „Franco” Horęzga
Adnotacja do publikacji na Szortalu w 2014: Wiersz oddaje stan „ducha” autora w czasie jego osobistej rozprawy z codziennością i życiem w latach 2002-2006. Autor na dzień dzisiejszy chyba stracił
owo „coś”, co wodziło go po lasach, łąkach, polach, górach i cmentarzach - tajemniczą iskrę transcendencji i doświadczania mistyki otaczającej go rzeczywistości. Zapewne poniższa modlitwa wyda się
czytelnikowi nadęta i za poważna, więc autor przeprasza, jeśli tak się stanie. Hołdując jednak ślubom
złożonym Prawdzie, zgadza się na publikację Księgi Imion, głównie dzięki „znakowi”, jakim okazała
się publikacja na Szortalu tekstu nawiązującego tytułem do opowiadania, będącego źródłem inspiracji
poniższego poematu. Oto zatem Księga Imion w kształcie sprzed kilku lat:
Pozwolę się podzielić czymś, co w sumie jest niedokończone a pieśń została ucięta prawie dwa lata
temu i jakoś nie mogę znaleźć dalszych słów. A nade wszystko rymów. Ulotniły się nagle. Tak jakbym
wypalił się przy tym, co już powstało. To ostatnia rzecz chyba pisana przeze mnie w ramy wielozgłoskowca rymowanego w sposób tak wyraziście tradycyjny i nawiązujący do wieszczów.
Kiedy zaczynałem, miałem wrażenie, że oto kładę podwaliny pod Dzieło Życia. Czasami mam
wrażenie, że tworzę jakąś rozdmuchaną i nadętą opowieść. Ale teraz po jej przeczytaniu przed opublikowaniem tutaj mam raczej pozytywne wrażenia. Oddają te strofy mojego ducha, moje natchnienie
ostatnich lat. Myśli, objawienia, rozterki....
Być może korzenie owego poematu tkwią w opowiadaniu przeczytanym eony temu pt. „Dziewięć
miliardów imion Boga” o grupie mnichów, którzy spisują Te Imiona. W dniu, w którym napiszą ostatnie, nastąpi Koniec Świata. Może jestem jednym z takich mnichów i dopóki szukam i błądzę, świat
w swej postaci będzie trwał nadal. Nie wiem.
„Nikt nie zna ścieżek gwiazd...”
Księga Imion
Które z Twych imion rwącym rzeki prądem płynie,
Które z Nich latem szumi wiatrem w drzew koronie?
Które z Nich łoskotem grzmot niesie po równinie,
Które wyszepczą trawy w pokornym pokłonie?
Które z Twych imion, jedyny nad Pany Panie,
Warkocze komet w konstelacjach kreślą mknące?
Które wyznaczą biegnące lasem łanie,
Które wytyczą, towarzysząc im, zające?
18
Które deszcz wypłucze kroplą w piasku połaci,
Które na pustyni wypali słońce żarem?
Które znają biedni? Czy to samo bogaci?
Które jest przekleństwem, a które dla nas darem?
Które sokoła na pustym niebie lot kreśli,
Ile z nich wyszczebiocze wszelaka ptaszyna?
Które aniołowie na wyżyny ponieśli,
Które śpiewa z latem wiosna, i z jesienią zima?
Które płynie w niewiasty rozkosznym westchnieniu
Jękiem w zmysłów pożodze bezwiednie wydanym?
Ile najprawdziwszej z Prawd Prawdy tkwi w Imieniu
Na ołtarzach wznoszonym przez różne kapłany?
Czy Imię Twe, Panie, zaklęte jest w kokonie,
Przez czerwia dojrzałego utkanym troskliwie?
Czy ująć je są w stanie pomarszczone dłonie,
Latami ciężkiej pracy zorane dotkliwie?
Czy błądzi ten, kto mówi żeś Wszechmocny, Boże,
Czy prawdę prawi, kto Cię Miłością nazywa?
Czy głosić Twą chwałę należy w pokorze,
Czy w pysze, co duszę rozpiera i rozrywa ?
Czy Imię Twe, Panie, człek wymówić jest godzien,
Ponad urzędy ludu głosem podniesiony,
Gdy w Imię Twe kłamie od święta i na co dzień,
Stawiając swój pałac, na głód karząc miliony?
Czy bardzo zgrzeszyli ci, co do boju wzywając,
Twe Imię na sztandarach krwawą znaczyli blizną,
Gdy butnie szli po wolność, dumnie je wynosząc
Nad inne znaki wraz z Honorem i Ojczyzną?
Jak bardzo Cię kocha ten, kto klepie pacierze,
Paciorki różańcowe miedląc raz po razie?
Czy naprawdę bardzo błądzi, kto w swej niewierze,
Imię Twe wyczyta w rosie i hołd oddaje trawie?
Co czułeś, gdy chwalebne pod wiernych namową
W świat krwawe w Twe Imię wyruszyły krucjaty?
Gdy wiernych uczynki niewierne były Słowom,
A Imię Twe stosami wypalały katy?
19
Ile z Twych imion wpisały w księgi prawnicze,
Zaklinając w paragrafy i kręte ustępy,
Od ojca na syna rodziny sądownicze,
Ślepej Temidy sługusów pijawki i sępy?
I jak wiele Twych Imion ukrytych jest w słowach
Pisanych inkaustem na cielęcym pergaminie
Lub drukiem tłoczonych w ułożonych tomach
Szeregiem na półkach, wolumin po woluminie?
I gdzie było Twe Imię, gdy w zawszonych łachach
Pohańbionych ciał gniły setki i miliony,
Śmierci żebrząc, stłoczone w bydlęcych barakach,
Modlitwę boleści niosły pod Twe nieboskłony?
......
Początek sierpień 2004
Modlitwa:
Daj mi Panie natchnienie i wiarę, abym mógł dokończyć swoje dzieło. Wiem, że jestem niepokorny, ale przecież dałeś mi wolność /bom kulawy/ i wolną wolę. Dałeś mi dar i próbuję go, choć już
u schyłku żywota wykorzystać. A jeśli wola Twa taka, to zamknij mi usta, niech śpiewać przestaną.
Jeno ześlij Anioła z Drogowskazem, choćby miał być nim Miecz Ognisty, abym nie błądził i Mądrości
Twojej nie kalał słowami swemi.
Oto modlę się do Ciebie
W mię Ojca mego,
któren niebiańską okowitę z janiołami dawno pije w niebie,
W imię Matki,
która nocą cichy za nim wznosi lament,
W imię Ducha,
co mną targa
Na wieki wieków
Amen
20
CMENTARNE ANIOŁY
Jacek „Franco” Horęzga
Kto skrzydła Wam podciął
Cmentarne Anioły
Kto razem z krzyżami
Postawił pospoły
Kto podciął Wam skrzydła
Kto pióra wyskubał
Kto płonące świętym ogniem
Ślepia Wam wydłubał
Kto kazał Wam trwać
Samotnie i w milczeniu
Kto anielskość tę nieziemską
Wziął zaklął w kamieniu
Tak kłaniacie się od wieków
Ofiarnym ołtarzom
Blasku Bożej chwały
Przydając cmentarzom
I wznosząc błagalnie
W niebo puste oczodoły
Nawet gdy umrzemy jesteście
Z nami wciąż Anioły
Pomysł X2004- dano 4II2005
21
WILGOTNYM ODDECHEM
W CICHEJ ALEI
Jacek „Franco” Horęzga
Wilgotnym oddechem w cichej alei
Mgła się ściele.
Kasztanowca stare pniaki
Po pas zanurzone w mlecznej toni.
Liśćmi łoże ścielą.
I rosa się ściele...
Wilgotnym oddechem w cichej alei
Mgła się ściele...
Zamarłe, głodne muzyki
Nasłuchują kasztanowe korony.
Umazany siwą bielą,
I ja się ścielę...
Wilgotnym oddechem w cichej alei
Słowo się ściele.
Chłoną drzewa uwerturę
Gestów, szeptów, drgań i spojrzeń.
Pragnienie się ściele,
I dłonie się ścielą...
Wilgocią oddechów w cichej alei
Nagość się ściele.
Drżeniem powiek, ust rozwartych
Ścielą się wezbrane dreszcze.
Tak niewiele się ściele,
A jednak... tak wiele.
11 X 2004
22
7 pytań do...
„7 PYTAŃ DO . . . ” CZYLI GDZIE DIABEŁ NIE MOŻE, TAM SZORTAL POŚLE
TOMASZ CZARNY
Pytanie pierwsze: Jesteś, Tomku, postacią charakterystyczną i kontrowersyjną w świecie polskiego horroru. Opowiedz nam, jak zaczęła się Twoja przygoda
z ekstremalną odmianą tego gatunku?
Tomasz Czarny: Zawsze lubiłem ten typ horroru.
Chciałem czegoś więcej, czegoś mocniejszego, bardziej
perwersyjnego, obsesyjnego i brutalnego. Na początku
swojej drogi czytałem Mastertona, Koontza i Kinga, ale
to jeszcze nie było to. Później zachwycałem się Harrym
Adamem Knightem, którego lubię po dziś dzień, Shaunem Hutsonem, Clivem Barkerem. Cały czas oglądałem
też horrory, a moimi ulubionymi były produkcje m.in.
Fulciego, Bavy, Argento, Rollina,Hoopera, Cravena, Carpentera. Moim ukochanym rodzajem muzyki był wtedy
death metal. Później odkryłem powieści Richarda Laymona, Poppy Z. Brite, Wratha Jamesa White’a, Raya Gartona, Joe R. Lansdale’a, J. F. Gonzalez’a i Edwarda Lee.
Pytanie drugie: Zainicjowałeś dwa zbiory opowiadań pod tytułem „Gorefikacje”. Co skłoniło Cię do zmobilizowania pokaźnej grupy autorów z Polski oraz zagranicy i wypuszczenia
na rynek tych antologii?
T.C.: Właśnie to, o czym mówiłem wcześniej. Polski horror był i jest taki ugrzeczniony, bez tematów tabu, wynaturzeń, perwersji, często nie wywołuje dreszczy czy obrzydzenia tylko uśmiech na
twarzy. Okazało się, że moi koledzy po fachu umieją tak pisać, chcą i w dodatku wychodzi im to fenomenalnie. Jestem w pełni zadowolony z efektu i moją drogą zaczyna iść już nowy narybek pisarzy,
z czego jestem bardzo zadowolony.
Pytanie trzecie: Nie boisz się, że ludzie będą patrzeć na Ciebie przez pryzmat tego, co
tworzysz?
T.C.: Nie , nie boję się i nigdy się tego nie bałem. To samo można powiedzieć o pisarzach próbujących pisać horror, a wychodzi im… no właśnie – nie wiadomo co. Od początku swojej przygody z pisaniem byłem zdecydowany na postawienie kropki nad „i” bo myślę, że w Polsce tego
brakowało. Nigdy się tego nie obawiałem. Czytając moje rzeczy jesteś stuprocentowo pewien,
że jest to rasowy horror i o to chodzi w tym wszystkim.
24
Pytanie czwarte: Opowiedz nam o swoim najgorszym koszmarze sennym.
Takim, który sprawił, że po przebudzeniu naprawdę się bałeś.
T.C.: Wiesz, ja ciągle miewam koszmary i są one naprawdę przerażające, wierz mi. To nie jest
tak, że jestem pisarzem horroru na pół gwizdka, piszę maksymalnie brutalny i mocny materiał i to
we mnie zostaje. W moim pisaniu jest też dużo osobistych obserwacji, przemyśleń, lęków, obsesji,
marzeń… Jest tam wszystko co mnie ukształtowało jako pisarza i człowieka. Nie pamiętam, który
z moich koszmarów był najgorszy, ale było kilka takich, po których nie mogłem się otrząsnąć i nie
chciało mi się dalej żyć.
Pytanie piąte: Zdradzisz nam jakieś szczegóły dotyczące powieści, którą piszesz? Czego możemy się spodziewać?
T.C.: Powieść, którą piszę jest dla mnie prawdziwym wyzwaniem i jest to dla mnie „być albo nie
być”. Aktualnie jestem w połowie i jestem w pełni zadowolony z tego materiału. To jest sama esencja
mojego pisania. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, niech wasza wyobraźnia pracuje na pełnych obrotach.
Moi fani i nowi czytelnicy powinni być w pełni usatysfakcjonowani z tej książki. Chciałbym skończyć
ją jak najszybciej.
Pytanie szóste: Pytanie – wyzwanie :P Napisz, proszę, w pięćdziesięciu słowach, co myślisz
o stanie obecnym i przyszłości horroru w Polsce.
T.C.: Uważam, że jest coraz lepiej. Jest dużo nowych nazwisk, nowych konwentów, portali, blogów,
imprez itd. Zaczyna się coś dziać. Brakuje mi tylko nowych przedruków powieści z zagranicy. To, że
nikt nie wydał np. żadnej powieści Laymona czy Mathesona to prawdziwy wstyd i trzeba to w końcu
zmienić. Chciałbym zobaczyć też na półce coś Wratha Jamesa White’a czy Joe R. Landsdale’a. Bez
tych nazwisk naprawdę trudno jest zrozumieć sedno horroru ekstremalnego, myślę, że jest na to już
czas. Jack Ketchum, Edward Lee i Patrick Senecal śmiało przetarli już te szlaki.
Pytanie siódme: Kiedy światło dzienne ujrzy drugi tom „Gorefikacji II” i czy jest szansa na
część trzecią?
T.C.: Drugi tom na pewno ujrzy światło dzienne, ale nie stanie się to wcześniej, niż przed ukończeniem mojej powieści. Jest tam naprawdę kilka smakowitych kąsków, które powinny zostać w końcu
przedstawione czytelnikowi. Co do tomu trzeciego to nie jestem jeszcze pewien, nie myślałem jeszcze
o tym.
Dziękuję za rozmowę i pozdrawiam ciepło czytelników „SZORTALU”,
Tomasz Czarny
Pytania zadawał Karol Mitka
Tomasz Czarny – urodzony w 1981 roku we Wrocławiu.
• Fan, recenzent,publicysta i propagator wszelkiego rodzaju horroru, a przede wszystkim pisarz horroru ekstremalnego.
• Autor ponad setki opowiadań.
• Jeden z najbardziej mrocznych i bezkompromisowych pisarzy horroru w Polsce, nieraz nazywany „królem gore”.
25
• Najgorliwszy uczeń i kontynuator spuścizny pisarskiej Edwarda Lee, którego uważa za
swojego mistrza i przewodnika literackiego.
• Współpracował m.in. z portalami Horror Online, Horror Reviews, Kostnica oraz Niedobre Literki.
• Publikował m.in. w magazynach „QFANT”, „Głosie Fantastyki”, „Horror Masakrze” „Krypcie” na portalach „Niedobre Literki”, „Kostnica”, „Horror Reviews”, „Horror Online”, „Carpe
Noctem” i innych.
• Gość konwentów „Krakon”, „Zamczysko” i „Kfason”.
• Brał udział w antologiach „Halloween III”, „Gorefikacje”, Gorefikacje II” (pomysłodawca i współredaktor), „Krwawnik”, „Postosłowie”, „Oblicza Grozy”.
• Pracuje w pocie czoła nad pierwszą powieścią.
26
Szortownia
MUSZĘ BARDZIEJ NA SIEBIE UWAŻAĆ
Marcin Brzostowski
Wczoraj tak się walnąłem w głowę, że włożyłem garnitur, oświadczyłem się Marzenie i zacząłem
szukać stałej pracy.
29
DIETA
Katarzyna Rupiewicz
Gdy się obudziłam, słońce pełzało już po pokoju. Jego blask roztopił ostatni sen i zmusił mnie do
rozpoczęcia porannego rytuału. Spojrzenie na zegarek, podniesienie się z łóżka, założenie kapci, wyciągnięcie wagi spod szafki.
Sama nie wiem, czemu stając na niej, przymykałam oczy. Zupełnie jakby to mogło przedłużyć
chwilę nadziei, że tym razem zobaczę coś innego. Elektroniczny wyświetlacz znowu wypluł te same
cyfry. Z trudem zapanowałam nad chęcią postawienia na wadze odważnika – sprawdzenia, czy aby
na pewno pokazuje właściwą wartość. Wiedziałam, że się nie zepsuła. Wiedziałam, ale wciąż się łudziłam.
Tak samo jak wciąż się ważyłam. Czy wierzyłam, że moja waga zmieni się w ciągu godziny? Nie,
oczywiście, że nie. Więc dlaczego sprawdzałam to kilka razy dziennie? Zamknęłam oczy, powstrzymałam łzy, wsunęłam wagę pod szafkę. To również było częścią porannego rytuału.
Wyciągnęłam z szufladki klucze i poczłapałam do pokoju na piętrze. Miałam tam wszystko: bieżnię, rower, urządzenie imitujące wchodzenie po schodach i takie, które wymaga wiosłowania jak w kajaku. Miałam wibrujące pasy i mini saunę. Jedno i drugie miało mi zagwarantować widoczne efekty
już po miesiącu. Nie zagwarantowało.
Zamykałam ten pokój na klucz, tak samo jak chowałam wagę. Nie chciałam, by ktokolwiek dowiedział się, że nie mogę znieść swojego wyglądu. W towarzystwie znajomych chętnie żartowałam
z tuszy. Udawałam, że mam dystans do siebie i gardzę tymi pustymi pannami owładniętymi manią
odchudzania. Co innego mogłam zrobić? Nie chciałam, by kiwali głowami ze współczuciem, a potem
śmiali się za moimi plecami, tak jak śmialiśmy się nieraz z dziewczyn, które zamiast dokumentów
nosiły najnowszą książkę z dietami.
Nie byłam tak żałosna. A może byłam znacznie bardziej? Znałam sporo osób, które też miały problem z otyłością i mimo to sprawiały wrażenie szczęśliwych. Skąd jednak mogłam wiedzieć, że nie
udają, zupełnie jak ja? Może wszyscy byliśmy do siebie podobni? Wchodziłam przecież na fora internetowe, gdzie roiło się od wpisów typu „jak się cieszę, że nie jestem jedyna”. Sama kiedyś tak pisałam.
Później przestałam, bo wcale nie chciałam być jedną z nich. Łączyło mnie z tymi ludźmi tylko to,
czego najbardziej w sobie nienawidziłam. W czym ma mi niby pomóc zamieszczanie postów oznaczonych smutnymi emoticonami? Wolałam wziąć się za siebie i walczyć. Ćwiczyłam więc codziennie
w pokoju, gdzie wszystkie ściany wyklejone były zdjęciami pięknych kobiet prężących smukłe ciała.
Niektórzy mówią, że takich kobiet nie ma, że to tylko fantazja komputerowych grafików. Dlaczego
w takim razie widzę je codziennie na ulicach? Nie jestem dzieckiem i wcale nie marzę o tym, by być
postacią z filmu czy zdjęcia. Nie. Ale czasem oddałabym wszystko, by wyglądać jak dziewczyna, która
stoi przede mną w autobusie albo w kolejce do kasy.
Ćwiczę więc. Tak długo aż pociemnieje mi w oczach, a w piersi zabraknie tchu. Potem zamykam drzwi na klucz i ze słonym posmakiem potu w ustach idę do łazienki. Poranny rytuał.
Myję się specjalną rękawicą. Nie pamiętam już, co miała robić i w jaki sposób. Widzę tylko,
że moja skóra staje się czerwona i nawet jeśli będę tak tarła aż do krwi, nie uczyni mnie
to szczuplejszą. A jednak nie wyrzucam rękawiczki.
Potem myję twarz i zęby, patrząc w małe lusterko nad umywalką – jedyne,
jakie posiadam. Nienawidzę swojego ciała, jakby było kimś, czymś innym niż
30
ja. Chciałabym móc je zdjąć jak ubranie. Czasem nawet wyobrażam sobie, że odrywam
od siebie cały ten tłuszcz jak przy obrabianiu mięsa i robi mi się niedobrze. Wcale nie chcę
tak myśleć. Nie próbuję się okłamywać, że to normalne.
Ubieram się i schodzę do kuchni. Otwieram powoli lodówkę, ale zapach świeżej wątróbki
i tak mnie uderza. Zamiast jedzenia widzę przed sobą tabelę z kaloriami rozpisaną na półki.
Szykuję dwa śniadania. Jedno złożono z trzech jogurtów naturalnych i dwóch szklanek wody. Na
drugiej tacy układam trzy hamburgery, butelkę coli i dwa ciastka z kremem.
Właśnie tę tacę biorę i niosę do drugich drzwi zamykanych na klucz. Ostrożnie schodzę po schodach, oświetlonych tylko słabą jarzeniówką. Otwieram klapkę w metalowych drzwiach celi. Pośpiesznie wsuwam jedzenie.
– Wypuść mnie, jebnięta suko! – krzyczy mężczyzna, ale udaje mi się zamknąć okienko, nim dobiega do drzwi.
Patrzę tęsknię na ustawioną w kącie siekierę. Tak bym chciała już przetestować nową kuchenkę
z funkcją rożna. Ciacho poznane na dyskotece musi jednak poczekać. To właśnie podobne do niego
kąski doprowadziły mnie do takiego stanu.
Wracam na górę i jem pozbawione smaku jogurty.
Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk
31
ŻELAZOWA WOLA
Tomasz Borkowski
Zadzwonił pan Tanaka z „Dentsu”.
Mamy wielką wystawę w Osace.
Byłem w terenie. Przebudowywaliśmy całkowicie założenie ogrodowe wokół zamku Książ na Dolnym Śląsku. Do tego padało...
Przepraszam na chwilę – powiedziałem grzecznie do pana Tanaki. – Zaraz będę do pana dyspozycji. Tylko muszę pokrzyczeć na robotników.
Szybko zmieszałem z błotem operatora spychacza, potem zamknąłem się w swoim aucie i wybrałem numer pana Tanaki.
Słucham uprzejmie – powiedziałem. – Co to za wystawa?
Jest to wielka, międzynarodowa wystawa maszyn rolniczych. Zaczyna się w przyszły piątek. Pomysł jest taki, żeby była plenerowa. I żeby pokazać pejzaże z różnych krajów świata.
Bardzo pięknie.
Oczywiście, nie pola czy łąki. Na to nie ma miejsca. Raczej parki... I tak sobie pomyślałem, że pan
mógłby dla nas urządzić polski park. Byłoby egzotycznie...
Dwa dni później byłem w Osace. Mieliśmy tylko trzy doby. Dostałem pięciu miejscowych robotników, którzy nie znali angielskiego, oraz dwójkę dwudziestoletnich asystentów – Akiko i Yoshihisę.
Nasz kawałek to było na razie po prostu pięć arów trawnika, ograniczone z prawej strony liściastym
żywopłotem dostarczonym przed godziną z Anglii. Po lewej ekipa z Czadu wysypywała właśnie piasek z wywrotki.
Ja to widziałem tak: nieprzeładowane, proste, piękne. Przywodzące na myśl konkurs szopenowski,
Łazienki, matury, pierwsze pocałunki, pierwsze papierosy, pierwsze wina... Ale tylko w formie cytatu... Kasztanowiec w kwieciu, ławeczka, drobny detal... I wszystko.
Japońscy robotnicy szli wolno gęsiego przez środek naszego trawnika, przytupując jak zawodnicy
sumo przed walką.
Co oni robią? – zapytałem Akiko.
Wydeptują ścieżkę – odparła, patrząc na mnie z uwielbieniem. – Tak jak kazałeś, mistrzu.
Bardzo dobrze – pochwaliłem. – Ale może lepiej niech najpierw posadzą drzewo i wkopią ławkę.
Tak, mistrzu.
Dziewczyna krzyknęła coś do robotników. Ci natychmiast przestali deptać. Chwycili szpadle i zaczęli kopać doły pod system korzeniowy kasztanowca i ławkę.
Eh, mieć takich ze czterdziestu – westchnąłem.
Tak, mistrzu? – zapytali jednocześnie Yoshihisa i Akiko.
A nie, nic. Albo dobra. Zrobimy tak: Akiko pójdzie na razie robić ścieżkę sama.
Skinęła głową i po dwóch sekundach udeptywała już z pasją darń swoimi kopciuszkowymi
stópkami w sandałkach na obcasach.
Dobrze? – zapytała.
Super – pochwaliłem.
Uśmiechnęła się radośnie.
A ty, Yoshi, musisz skądś załatwić worek... Jak to jest po angielsku? Tych
no... Wiesz, palisz papierosa, a potem to wyrzucasz. Potrzebny jest worek tego,
co wyrzucasz. Rozumiesz?
32
Butts. Tak, mistrzu. Jak duży worek?
A, gdzieś taki – pokazałem dłońmi średniej wielkości torbę.
Zimne czy ciepłe? – zapytał jeszcze.
Co?
Palące się, czy nie palące się?
A! Zimne. Oczywiście, zimne.
Yoshihisa zanotował w organizerze i pobiegł.
Ostatniego dnia wszystko było niemal gotowe. Kasztanowiec kwitł. Jeśli nawet się nie przyjął, to
kiedy uschnie, mnie tu już dawno nie będzie. Pod drzewem stała zielona ławeczka z przyklejoną kartką
„Świeżo malowane”. Obok niej żółty kubeł w formie pingwina z otwartym dziobem. Został wykonany
z plastiku według moich rysunków przez jakiegoś rzemieślnika, którego znalazła Akiko. Zuch dziewczyna! Nie mogłem przecież przywieźć czegoś takiego z Polski samolotem. Chociaż?
Napchaliśmy do kubła gazet, a na wierzch położyliśmy trzy puszki po Heinekenie, które imitować
miały Lecha. Kazałem Yoshihisie rozsypać pety.
Pamiętaj – powiedziałem. – Równa warstwa dookoła ławki i skupienie przy kuble.
Ścieżka była pięknie udeptana. Nawet źdźbła trawy nie zostało. Była może nawet zbyt perfekcyjna...
Prowadziła łagodnym łukiem do ławki.
Niby pięćset metrów kwadratowych to niedużo, ale borykałem się z wieloma problemami, których
się nie spodziewałem. Skąd na przykład wziąć w Japonii suche gówna rottweilera? Po bezskutecznych
poszukiwaniach w internecie, sam w końcu wykonałem replikę odchodów z wymiętego papieru toaletowego. Leżała teraz na lewo od ścieżki. Albo kapsle od butelkowej Warki Strong? Użyliśmy Millera.
Ale to jednak nie to samo. Był w tym jakiś lekki fałsz...
Zza angielskiego żywopłotu dochodziło szczekanie chartów. Koledzy z Czadu wsadzili już w piasek malownicze suche badyle i szli do domu. Pora była kończyć. Moi ludzie czyścili narzędzia. Asystenci stali przy mnie, milcząc z nabożną czcią. Mój mózg pracował intensywnie.
Cofnąłem się o kilka kroków. Coś było nie tak. Niby spoko, ale jednak czegoś brakowało.
Pomyślałem o Szopenie. Gdyby nie urodził się w Polsce, byłby zwykłym Chopinem. Może i wirtuozem fortepianu, ale bez tego czegoś... Czegoś szopenowskiego... Czegoś, co czyni jego muzykę
ponadczasową, nieśmiertelną...
Wiedziałem, że jestem blisko. Wiedziałem, że muszę coś zmienić. Zmiana mała, ale istotna. Zamknąłem oczy. Usłyszałem w duszy Poloneza A-dur. Po chwili zrozumiałem, że nie chodzi o gruźlicę.
Słuchaj, Akiko – powiedziałem do dziewczyny. – Czy ktoś z was mógłby jeszcze połamać tę ławkę?
33
JOACHIM
Hektor Sztych
Joachim nie był nikim ważnym. Na dobrą sprawę po prostu był nikim.
Wiódł bezbarwne i puste życie – problemy omijały go z daleka, a szczęście trzymało się w bezpiecznej odległości.
Kiedyś, podczas kąpieli, Joachim zastanowił się, co wypłynęłoby z niego, gdyby otworzył sobie
żyły. Och, oczywiście wiedział, że krew, ale miał dziwne przeczucie, że nie tylko. Naturalnie Joachim
był niespełna rozumu. Kiedyś podobna myśl pewnie by go przeraziła – ostre narzędzie, okaleczenie
się, ból – okropność! Ale tym razem nie poczuł zwykłego wstrętu czy obrzydzenia, bardziej ciekawość.
Tego dnia nic z tym nie zrobił.
Jednak pomysł zagnieździł się w głowie Joachima, zapuścił korzenie i przypominał o sobie regularnie, podczas kolejnych kąpieli.
Siódmego dnia Joachim podjął decyzję.
Sposób w jaki tego dokonał nie był istotny, ważne było, że nie zawiodło go przeczucie i wraz
z krwią, której obecność traktował jako efekt uboczny eksperymentu, wypłynęły wspomnienia. Wysączyły się z niego powoli, wlały do wanny i otoczyły szczelnym kokonem.
Najpierw zaczęły go mrowić palce u nóg. Poczuł nimi nagrzany piasek plaż Turcji i Egiptu, ale
też i grubsze ziarenka znad rodzimego Bałtyku. Zanim zdążył się nacieszyć tym wspomnieniem, na
łydce poczuł zęby psa, który ugryzł go przed dwudziestoma laty. Podkurczył odruchowo nogę, a wtedy w pośladek trafił klaps, ten sam, który dostał od swojej ukochanej, zanim odeszła. Mówiła, że ma
fajny tyłek. Wspomnienie, które sięgnęło podbrzusza, sprawiło, że Joachim zawstydził się pruderyjnie.
Ale potem coś wymierzyło mu cios, trochę pod pępkiem. Rozpoznał to przewlekłe kłucie – zapalenie
wyrostka sprzed trzech lat. A potem poczuł astmatyczną duszność w piersi. Nogi znowu biegły przez
pobliskie pola, kiedy jeszcze dbał o zdrowie. Zacisnął dłoń na starym dłucie, którym usiłował kiedyś
rzeźbić w kawałku drewna. Dłuto zmieniło się w glinę, którą dawno temu ugniatał na zajęciach plastyki. Pod nos podpłynął zapach pierogów.
Wsłuchany we wspomnienia Joachim siedział tam tak długo, póki nie umarł.
Ale nie wiedział o tym, bo rozpuścił się w wodzie.
Właściwie to żył jeszcze w wannie pełnej wspomnień, nawet kiedy jego ciało zostało z niej wydobyte, zapakowane w czarny worek i wywiezione do kostnicy.
Aż na koniec ktoś wyjął korek i świadomość Joachima rozproszyła się w ściekach. Płynąc rurami,
Joachim zdążył się zastanowić, czy jego jaźń stopi się w jedność z miejską oczyszczalnią.
Oczywiście tak się nie stało.
34
OD ZERA DO NIESKOŃCZONOŚCI
I Z POWROTEM
Konrad Jaskólski
Młotkowice. Mała, nieznana wioska na Kielecczyźnie. Dziewięć domów, jedna droga, lasy, rozległe
przestrzenie. Czas. Ogrom czasu. Nieograniczona ilość. Nieskończone godziny, dni, lata. Bez upływu.
Upalny dzień. Temperatura powietrza: trzydzieści cztery stopnie. Sześć większych i jedenaście
mniejszych chmur na niebie. Jedno słońce. Prędkość wiatru: zero.
Pod moim leżakiem jest siedem mrówek, cztery kamienie o obłych kształtach.
Jedna z mrówek stoi w miejscu, tuż obok kamienia, zamyślona, nieobecna, czymś zatrwożona.
Przyglądam się jej. Jest czarna. Na grzbiecie ma kawałek liścia. Po chwili zaczyna się ruszać, nerwowo, chaotycznie. Wreszcie ginie w źdźbłach trawy. Czasu wciąż jest pod dostatkiem.
Siedem pędów koniczyny. Nie różnią się od siebie niczym, jakby były siostrami. Dwie są przygniecione przez leżak.
Środa. Wokół fruwają trzy komary i jedna mucha. Mucha robi osiem zygzaków i odlatuje na wschód,
gdzie rośnie dwanaście brzóz, jedna, dzika wiśnia i stary świerk. Nie widzę drzew, bo jestem odwrócony plecami, ale wiem, że tam są. Całe zielone, z symetrycznymi albo powykręcanymi gałęziami,
jakby wcześniej naszkicowanymi w powietrzu przez tor lotu muchy lub komarów. Były wczoraj, te
wszystkie drzewa i przedwczoraj. Podobnie jak tydzień i miesiąc temu. Dalej, za brzozami i świerkiem
jest kapliczka. Stoi na rozdrożu w Starej Wsi. I szutrowa droga do krzyżówki.
Zachodnią stronę wieńczy lekkie wzniesienie z polem pszenicy. Wzniesienie jest zbyt łagodne, żeby
zimą zjechać na sankach. Dzieciaki muszą szukać gdzie indziej albo wymyślić inną zabawę. Pole pszenicy razem z niebem wygląda jak niekształtny sweter zrobiony z kilku tkanin. Nie pasowałby na mnie.
Od południa duży dom. Okno z łazienki, okno z kuchni, okno z pokoju, dwa z poddasza, dwa na
salon. Razem siedem. Plus jedno z piwnicy. I czas. Wciąż czas. Jest go więcej niż wszystkich okien
w domu.
Czwartek. Na północy jest druciany płot. Szesnaście drewnianych sztachet. Cztery w ciężkim stanie, do naprawy albo wymiany. Ktoś będzie musiał kiedyś się tym zająć. Nie mogę doliczyć się oczek
w płocie. Stanęło na dziewięciu. Jedno, drugie, trzecie, czwarte, piąte. Do szóstego idzie gładko. Potem
oko się gubi, bo z każdego widać ten sam świat. Tam siódme i… Tak, ósme… Nie, to już liczyłem,
więc to musi być ósme… A to dziewiąte. Za dużo tych oczek. Mogłyby konkurować z czasem, jak się
nad tym dobrze zastanowić. Idą łeb w łeb, jeśli chodzi o liczbę.
Na północnym zachodzie lśni ogródek. Wydawałoby się, że miejscówka nie najlepsza na uprawy,
ale niebo jest całkiem odsłonięte i warzywa mają pełny dostęp do słońca. Jedenaście grządek kartofli,
sześć cebuli. Po pięć na pietruszkę, ogórki, pomidory, buraki. Jedna główna ścieżka i osiem bocznych.
Można dosięgnąć każde warzywo bez włażenia w pędy.
Piątek. Za płotem gęste zarośla. Dzika trawa i chwasty. Dwie gorczyce, cztery rozłożyste rumiany, wilczomlecz.
Siedzę tu od tygodnia, niestrudzenie obserwując czas i zamkniętą z czterech stron świata
rzeczywistość. Poruszam się bardzo powoli i tylko w ostateczności. Słyszę najdrobniejsze szmery z powietrza i lądu. Głównie panuje cisza, ale czasem zatrzepoczą ptasie
skrzydła. Trafi się też warkot traktora sąsiadów lub pies. Nie jest tak, że nic nie
słychać, jak może się wydawać, że jest na wsi.
35
Cztery krecie nory, rozpadający się wychodek, obrośnięta winoroślą pergola. Utrapienie z tymi kretami. Plastikowe butelki niewiele pomagają. Wiszą trzy na jednym pręcie.
Dużo skuteczniejsze są tybetańskie rurki na demony i straszydła. Minęło jakieś dziesięć
minut.
Sobota. Najgorzej było przez pierwsze dwa dni, gdy cisza, spokój i trwanie były nie do
zniesienia. Obłędna potrzeba akcji, zdarzeń, spraw buntowała organizm przeciw regularnym oddechom i odprężeniu. Żeby chociaż trzęsienie ziemi albo obca rasa. Albo przynajmniej inwazja szarańczy. Albo wulkan. Tak, wulkan byłby idealny. Nie dość, że jest większe pole manewru, to można
pozałatwiać kilka spraw: uratować komuś życie, wyjaśnić zaszłe konflikty z rodziną. Wulkan byłby
nawet lepszy od asteroidy. Marzenia.
Z trawą mam najwięcej kłopotów. Skubana nie chce się policzyć, jak na złość. Zupełnie jak te
oczka w płocie. Trzeba się nachylać i rozgarniać koniczynę, żeby nie pominąć ukrytego źdźbła.
Póki co, mam siedemnaście na odznaczonym kwadracie. Zawsze coś. Zanim doliczę do ogródka,
wyrośnie już nowa.
Jest jeszcze garaż. Brama, jedno okno, wylewka w podłodze. W środku graty, głównie narzędzia,
dwa śrubokręty, jeden młotek, szesnaście gwoździ, cztery śruby. Dwie zużyte opony, kosiarka i fragment parasola zalegają w kącie. Zepsuty zegar wisi na ścianie. Pod nim trzy wiadra: dwa metalowe,
jedno plastikowe. Poza tym miska i wanna. Wszystko napełnione po brzegi czasem, jakby spływał
z tego popsutego zegara ciurkiem. Na drugiej ścianie stara, pusta szafa. Zamkniętą w środku przestrzeń strzeże wetknięty do zamka miedziany klucz. Taki zapas na czarną godzinę, na wypadek, gdyby
Młotkownice zamieniły się w metropolię, w której zabraknie miejsca na życie.
Powietrze. Ułożone warstwami na półkach regału. Jest go tyle, że śmiało można by obdarować
każdą najdrobniejszą rzecz w garażu płucami, a i tak zostałoby sporo na tych półkach. W zapasie. Bezwładne, leniwe powietrze. Jakby wyczekiwało dnia, kiedy ktoś przyjdzie i poskręca je z tymi śrubami,
nawbija w nie gwoździ, dokręci starych opon, dospawa przestrzeni i czasu, żeby powołać do istnienia
nową, alternatywną rzeczywistość. Czasu jest tyle, że wystarczyłoby na całą ewolucję z tych gratów,
rozwój, wojny, wieczność, a nawet reinkarnację.
Coś jest wciąż nie tak, bo trzyma mnie za mózg ta gorączka akcji i wniosków.
Osiemnaście, dziewiętnaście… Dwadzieścia…
Niedziela. Wstaję z leżaka i idę do sklepu w Rudzie Malenieckiej. Godzina dziesięć spaceru. Da się
przejść w czterdzieści siedem minut, ale nie ma pośpiechu. Liczę kroki.
Mijam gęsty las po obu stronach drogi. Jedenaście sosen, dwa dęby, siedem krzaków malin po lewej. Cztery kępy jagód, osiem szyszek, dziewiętnaście sosen, jedna jodła po prawej.
Kupuję piwo, papierosy.
Na niskim murku pod sklepem siedzi chłopak z dziewczyną. Mają posępne twarze i zgarbione sylwetki. Milczą. Znam ich. On mieszka w Cieklińsku, na południe od Rudy. Fajne stawy. Sporo frajdy
latem, ale trzeba uważać. Można się utopić po pijaku. Ten ich mostek bywa zdradliwy. Ona pochodzi
z Jacentowa, kawałek dalej, za Cieklińskiem, na wylocie do Radoszyc.
Witam się, ale nie zagaduję, zajęty rozpakowaniem papierosów.
Na niebie przybywa chmur. Pojawia się też wiatr.
Chłopak z otępieniem patrzy na pobliską topolę, której liście, w liczbie dwunastu kołyszą się na
gałązkach.
Słońce zachodzi za chmurę. Pierwszy cień od tygodnia.
– Chcesz pepsi? – pyta półszeptem chłopak.
Dziewczyna unosi głowę. Wygląda na zmęczoną i podenerwowaną.
– Nie chcę. Nie chcę pepsi, gum ani chipsów. Daj mi spokój.
– Czego się wściekasz? – burzy się chłopak. – Jak się to wszystko
skończy, to zabiorę Cię do Zakopanego. Albo jeszcze dalej. Wyjedziemy i zaczniemy od początku – dodaje bez przekonania w głosie, jakby
mówił zza grobu.
36
Dziewczyna nie reaguje.
Wracam na leżak. Rozkładam się wygodnie z piwem w ręku.
Zdarzenie pod sklepem nie daje mi spokoju. Myśli kotłują się w głowie jedna za drugą.
Jedenaście, dziesięć, dziewięć, osiem… Nie da się wszystkiego policzyć dokładnie. Wymyśliłem, żeby odliczać. Więc osiem. Tak, tam siedem i sześć. Sześć oczek w płocie. I piąte.
Na dziś wystarczy. Resztę odliczę jutro.
37
OSTATNI SMOK
Adam Krypczyk
Przez wiele lat szukałem swego miejsca. Przemierzyłem niemal cały glob, lecz wciąż jestem tą
samą bestią, która z trudem ucieka przed coraz pokaźniejszym gronem łowców. Często myślę o sprawiedliwości będącej dla mnie wyłącznie pustym słowem. Zostałem więźniem inności. Idę właśnie
piaszczystym brzegiem oceanu, wzdychając do pełni księżyca. Kiedyś próbowałem wzlecieć ponad
planetę, z nadzieją, że spotkam inne smoki na jednej z niebiańskich gwiazd. Rzeczywistość wyśmiała
mój plan, odcinając dopływ tlenu, kiedy już minąłem chmury i niemal poczułem prawdziwą wolność.
Czy kiedykolwiek zaznam spokoju? Niechętnie wspominam przedwczorajsze spotkanie z mizernej
postury rycerzykiem, dla którego zabicie mnie było jedynym ratunkiem. Musiał ratować konającą
reputację. Od lat egzystował, jako nudziarz bez jakichkolwiek sukcesów, więc otoczenie wybierając
go do samobójczej misji, dało szansę wejścia na szczyt, choć prawdziwe życie nieczęsto pozytywnie
zaskakuje przeciętniaków. Z niekrytym współczuciem obserwowałem tego przygarbionego chłopaka
o plebejskiej facjacie. Załatwiłem sprawę szybkim machnięciem ogona i odleciałem w poszukiwaniu
nowego domu. Za nim przyszliby następni aż w końcu odpowiednio dobrana grupka osiągnęłaby
pewnie sukces, a nie chciałem na to pozwolić. Któż chciałby zostać zamordowany? Opustoszała plaża
miała być dobrym miejscem na zaznanie spokoju mimo niemal pewnych problemów ze znalezieniem
odpowiedniej ilości jedzenia i przytulnego legowiska, nie wspominając o zerowych szansach na spotkanie innych smoków. Długo szukałem dziś odpowiedniej przestrzeni. Poczułem senność oraz głód.
Wzleciałem jeszcze na chwilę, aby dokładnie zlustrować teren. Nie dojrzałem na horyzoncie żadnych
świateł, tylko rozciągnięte do granic wzroku pustkowie. Zasnąłem mimo chłodu, który natarczywie
powiewał od strony oceanu. Ranek przyniósł ogromne zaskoczenie. Stał przede mną nagi człowiek
o niespotykanie ciemnej karnacji. Ze znudzeniem obserwował jak strzepuję z brzucha piasek.
– Nie odnajdziesz innych smoków – rzucił obojętnie, szczerząc żółtawe zęby.
– Co? – Myślałem, że źle słyszę. Przez chwilę miałem nawet nadzieję, że facet jest zwykłą fatamorganą.
– Wszyscy porzucili naturalne powłoki, aby schronić się w ludzkich ciałach.
Czyżbym błądził na granicy snów? Przygryzłem język. Ta cholernie dziwna scena z pewnością nie
była wytworem mojej wyobraźni.
– Jak? – zapytałem z niekrytą ciekawością.
– Pragniesz przemiany?
– Nie… nie wiem. – Z coraz większym lękiem spoglądałem na rozmówcę. Kim naprawdę był?
– Ludzie by nas wymordowali, więc żyjemy w ich powłokach. Noszę to ciało od niemal trzech wieków i może pociągnę drugie tyle, jeśli uniknę pechowych incydentów. – Jego głos stał się poważny,
podobnie jak wyraz twarzy.
– Nigdy nie przybiorę postaci jakiegoś ślamazarnego kurdupla – oznajmiłem zdecydowanie.
Wybuchnął śmiechem.
– Wszyscy tak mówią, lecz czas skutecznie zeszmaca ideały. Niedługo zapragniesz przemiany, a wtedy odmówię.
– To chore. – Potrząsnąłem głową. – Twierdzisz, że potrafisz mnie przenieść do
cudzego ciała?
– Nie. Po prostu przemienię twą aktualną powłokę. Procesu nie da się cofnąć i na zawsze pozostajesz człowiekiem. Nie pytaj jak to działa. Świat jest
38
pełen cudów, które po prostu istnieją i nie da się ich w żaden sposób wyjaśnić.
– Jak odkryłeś w sobie tę zdolność? – Nie potrafiłem zaakceptować żadnego z jego
słów, choć bałem się poprosić o przemianę. Czyżbym podświadomie wierzył, że będzie
w stanie jej dokonać?
– Podczas inicjacji własnej przemiany. Jesteśmy wspaniałymi istotami, wzlatującymi ponad logikę codzienności. Niestety świat należy do ludzi. Nie zdołamy zniwelować tak ogromnej
przewagi liczebnej. Możemy uciekać lub przyjąć panujące reguły, jednak żaden z nas nie wybrał drugiej opcji. Wierzymy, że po dokonaniu żywota zbudzimy się w należącej do smoków krainie.
– Wolę dać się zabić, niż do końca życia człapać na tych maleńkich nóżkach. – Parsknąłem śmiechem i odleciałem. Chyba powiedział coś w stylu „Nigdy nie zmądrzejesz”. Doznałem dziwnego wrażenia, że już kiedyś spotkałem tego człowieka. Może miało to miejsce we śnie? Nigdy nie poznałem
prawdy. Niespełna rok później zostałem zamordowany przez wyspecjalizowaną grupę smoczych łowców. Nie zawitałem do bram raju. Powróciłem do tej grzesznej krainy, gdzie kolejny raz odmówiłem
swemu zbawcy, nieświadomie zaplątany w czasową pętlę, która zacisnęła wieczność na mej utrudzonej
szyi.
Ilustracja: Małgorzata Lewandowska
39
OBIEŻYŚWIAT JAKICH MAŁO
Marcin Brzostowski
Słyszałem kiedyś o facecie, którego pasjonowały podróże. Gdy skończył szkoły, ożenił się, spłodził
syna, po czym wyruszył w daleki świat. Chociaż nie było go prawie dwadzieścia lat, to jednak nie zapominał o rodzinie. Z każdego miejsca, które odwiedzał, wysyłał pocztówki. Zebrało się ich tak wiele,
że zapełniły dziesiątki klaserów. Gdy zbliżały się osiemnaste urodziny syna, podróżnik postanowił
odwiedzić rodzinne strony. Kupił prezent i wyruszył w podróż do domu. Schodząc ze statku, nie zauważył dziury w trapie, wpadł do wody i się utopił.
40
CEZAR
Maciej Kaźmierczak
To był wyjątkowy mecz.
Bilety wykupiono w kilka godzin od rozpoczęcia sprzedaży. Ci, którzy nie mogli już zmieścić się
na stadionie, zebrali się przed rozstawionymi w miastach telebimami i czekali na rozpoczęcie przełomowej rozgrywki.
W końcu wybiło południe, czas zacząć.
Sędzia zadął w gwizdek, który od razu schował do kieszeni, bez zamiaru jego używania przez
najbliższe czterdzieści pięć minut.
Piłka poszła w ruch. Kibice wodzili za nią wzrokiem z pewnego rodzaju tęsknotą, rozmarzeniem.
Gracze początkowo jedynie wymieniali między sobą podania, bawili się, ale w końcu doszło do niebezpiecznej dla bramkarzy sytuacji – jeden z napastników ruszył po wolnym polu w stronę bramki.
Pędził, lecz jego pęd nie trwał długo. Zawodnik z przeciwnej drużyny sfaulował go w sposób naprawdę brutalny, wręcz bestialski. Napastnik przewrócił się, krew popłynęła z rozbitego nosa, lewa kostka,
która przyjęła cios, wygięła się pod nienaturalnym kątem. Wszyscy zamarli, piłka poleciała gdzieś
w bok.
Piłkarze i kibice jak na komendę, w tej samej chwili, spojrzeli na siedzącego na podwyższeniu,
kilka metrów od bocznej linii, zasępionego sędziego. Spoczywający obok niego na miękkich fotelach
dwaj dodatkowi sędziowie nachylili się i zaczęli coś do niego szeptać.
W końcu sędzia główny podniósł się i wyciągnął prawą rękę, z poziomo wysuniętym kciukiem.
Tłum na trybunach zaczął krzyczeć, ale ten na nich nie zważał. Już podjął decyzję.
Przekręcił dłoń, skierowując kciuk w dół.
Faulujący rzucił się na leżącego, poturbowanego przeciwnika. Zakotłowało się. Kilka minut później ściągnięto pogruchotane ciało z murawy, trener dokonał szybkiego wyboru i wpuścił na boisko
nowego zawodnika.
Wznowiono grę.
41
POTĘGA NAUKI
Marcin Brzostowski
Nikt nie wiedział, dlaczego Rysiek rzucił pracę, zostawił żonę i przestał wierzyć w Boga. Ku zdumieniu całej rodziny związał się z tancerką go-go i zamieszkał z nią w podbeskidzkiej wsi. Przez całe
życie klepał biedę, ale podobno był szczęśliwy. Dopiero po latach wyszło na jaw, że Rysiek odkrył gen,
któremu naukowcy nadali numer 6240839. Był to gen odpowiedzialny za ludzki strach.
42
PRÓBA
Emilia Kozłowska
Rycerz powoli kierował się w stronę legowiska bestii. Czuł na sobie pełne lęku, ale i podziwu spojrzenia kompanów. Szeptali nerwowo, gdy zbliżył się do potwora. Sięgnął po miecz.
Zbladł. Zaklął i sprawdził ponownie.
Pochwa była pusta. Zamarł. Strużka potu spłynęła mu po plecach. Jak mógł zapomnieć o broni?
Zza biurka ospale wstała wielka postać, spowita w czarną tkaninę. Zza połówek okularów błysnęły
pełne nienawiści, żółte ślepia. Rycerz pozwolił, by przyciągnęły jego wzrok. W tym samym momencie
uświadomił sobie, że wpadł w pułapkę. Monstrum wyszczerzyło szyderczo kły. Nieszczęśnik ujrzał
w gadzich oczach wspomnienie swoich poprzedników. Oni również stanęli przed bestią, rzucając jej
wyzwanie. Wszyscy polegli. Śmiałek poczuł nagle ich ból, usłyszał jęki i płacz. Zadrżał, lecz nie mógł
wyzwolić się od spojrzenia potwora. Stwór podpełzł bliżej, leniwie machając ogonem. Strach ścisnął
serce rycerza niczym imadło. Zawiódł. Nagle ktoś wykrzyczał jego imię i rzucił oszczepem w bestię.
Ugodzony gad wrzasnął dziko. Odwrócił łeb, zrywając więź ze swoją niedoszłą ofiarą. Wojownik zachwiał się. Bestia zaskrzeczała i ruszyła ku jego towarzyszom. Śmiałek poczuł gniew. Nogi miał jak
z waty, ale udało mu się przejść kilka kroków. Zacisnął dłonie w pięści i wziął głęboki wdech.
– Proszę pani, ale na tablicy jest błąd.
43
MOTYLEK
Marcin Brzostowski
Czasami przysiadam na ławce i kontempluję przyrodę. Spoglądam na drzewa, wyławiam wzrokiem krzewy i gdy zaczynam czuć się błogo, zawsze pojawia się on. Cały biały lub żółty, z wielkimi
skrzydłami, przemierza przestrzeń od kwiatka do kwiatka. Wiem, że jest piękny, ale gdy tylko go
widzę, zaraz uzmysławiam sobie, jak krótkie potrafi być życie. W jego przypadku najwyżej parę tygodni i po zwiewnym motylku pozostanie jedynie suchy paproch. Żeby nie myśleć o nieuchronnym,
odwracam wzrok od owada i usiłuję skoncentrować się na rzeczach przyjemnych. Zazwyczaj udaje mi
się wykonać taki unik, ale bywają dni, gdy jakiś bielinek lub cytrynek nie daje za wygraną i pcha się
przed moje oblicze bez cienia żenady. Wtedy kończą się żarty i zaczynam myśleć o tym, jak zemścić
się na owadzie. Czy podtopić go trochę w sadzawce, czy może przypalić żywym ogniem przynajmniej
jedno ze skrzydeł. Niech nie myśli sobie, durny motyl, że może latać tam, gdzie mu się podoba! Kiedy
w końcu mija mi złość, spoglądam na motylka i zaczynam mu współczuć. Zastanawia mnie, czy jutro
go jeszcze zobaczę i czy on przeczuwa swój niechybny koniec. Pogrążony w zadumie podnoszę się
wtedy z ławki i krok po kroku podążam w stronę domu. Kiedy wczoraj minąłem sadzawkę, podleciał
do mnie cytrynek, usiadł na moim ramieniu i zapytał:
– Uważasz, kolego, że tylko ja mam przesrane?
– Chyba nie… – Zrobiło mi się nagle głupio.
– No, to co? – Motylek puścił do mnie oko. – Polatamy?
44
BARDZO GRZECZNIE
Żaneta Lewandowska
Pukanie do drzwi oderwało Anię od zmywania. Przechyliła dźwignię przy kranie, upewniwszy się,
że wcześniejszy szum wody nie spowodował przesłyszenia. Mokre dłonie wytarła w spodnie, odgoniła
psa od drzwi. Z widoczną wprawą prześlizgnęła się przez wąską szparę i dopilnowała, żeby czworonóg
nie dołączył do niej i niespodziewanego gościa na korytarzu. Podniosła wzrok, by stanąć oko w oko
ze starszą panią, choć jeszcze nie staruszką. Obcą kobietą, na pierwszy rzut oka bardzo zagubioną.
– Szukam kogoś – powiedziała nieznajoma. – Może pani wie, gdzie znajdę – kontynuowała – taką
brunetkę w średnim wieku, ma małą córeczkę i kudłatego psa.
Ania mimowolnie wzruszyła ramionami.
– Nie znam sąsiadów zbyt dobrze – zaczęła się tłumaczyć.
Naprawdę ich nie znała, starała się pozostać niewidzialna. Wymieniała konieczne uprzejmości,
czasami kilka uwag na temat pogody czy okolicznych wydarzeń, nic więcej.
– Ona ma na imię Ewa. – Starsza kobieta próbowała podpowiadać, bez skutku.
– Naprawdę nie znam sąsiadów. – Anka uśmiechnęła się słabo.
Potem jednak przypomniała sobie szczekanie, które słyszała czasem, kiedy schodziła po schodach.
Z lewej strony, dwa piętra niżej.
– Ale wie pani co? Dwa piętra niżej mieszka ktoś z psem, po lewej stronie, niech pani spróbuje tam
– zasugerowała uprzejmie, choć bez pewności czy przekonania.
W obecnych czasach trudno było się przekonać o czyichś zamiarach. Ania nie była zbyt ufna… Wypytywanie przez obcą osobę mogło oznaczać cokolwiek, choćby mieć na celu sprawdzenie, w jakich
godzinach ktoś jest w domu. Z drugiej strony…
– Dziękuję – słabym głosem odpowiedziała starsza pani i odeszła.
Anna wróciła do mieszkania. Z niejasnym przeczuciem pełznącym po plecach zatrzymała się krok
za progiem. Kiełkujący w niej niepokój rozrastał się z każdą chwilą. Pomyślała, że ją też mogą kiedyś
namierzyć, znaleźć, zadać obcym kilka pytań, a potem naruszyć to, co zbudowała. Wszystko zniszczyć. Wszystko to, o co walczyła i na czym jej tak bardzo zależało.
Pies pisnął i wtulił włochaty łeb w drżące nogi właścicielki. Nie rozumiał powodu strachu, ale doskonale wyczuwał jego charakterystyczny, ohydny odór. Najwyraźniej nie chciał, żeby jego człowiek
się bał. Może odbierało mu to tak potrzebną stabilność dnia powszedniego?
Ania poklepała zwierzę po plecach, po czym osunęła się na podłogę, zwijając napięte z nerwów
ciało w kłębek. Ręce schowała w rękawach bluzy, a czoło oparła o kolana. Musiała rozważyć, czy stać
ją na kolejną ucieczkę i niechciane zmiany.
Wychowała się w domu bez domu. W rodzinie bez więzi. W sieci ze ścian, sufitu i podłogi. Gdzie
każdy jej krok był poddawany wnikliwej ocenie, nigdy lepszej od miernej. Pewnego dnia nie wytrzymała, wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Początkowo próbowała jeszcze udawać, kontynuowała
obłudną grę ze złudzeń i pragnień. Chciała być normalna. Życzyła sobie na każde urodziny,
żeby w końcu pokochali ją jak jedyną córkę, a nie obwiniali za porażki i obarczali rozczarowaniem.
Ostatecznie dojrzała do tego, że z ludźmi, którzy ją spłodzili, dzieli wyłącznie
geny. Nic więcej. Na pewno nie marzenia, cele czy priorytety. Ona nie rozumiała ich, oni jej. Anna czasem chciała im wytłumaczyć to czy tamto, ale oni nie
słuchali. Bo po co mieliby, skoro tak było im wygodniej?
45
Potem – w ramach prezentu dla samej siebie – zmieniła imię, nazwisko, przeprowadziła
się do innego miasta i wreszcie przestała udawać.
A jeśli Ewa też tak zrobiła, a Anka ją właśnie wydała?
Sprzedała ją – siostrę, może nie krwi, ale odwagi – nieświadomie udzielając informacji
wrogowi. Zdusiła cisnące się do oczu łzy. Za późno na nie i za wcześnie na tchórzostwo, postanowiła w duchu.
Rozejrzała się po mieszkaniu. Malutkim, ale jednak własnym. Uśmiechnęła się do psa, który leżał
na podłodze obok niej. Obecny i wierny.
Anna osiągnęła bardzo dużo, wiedziała o tym.
Nawet jeśli jej matka czy ojciec kiedyś upomnieliby się o to lub o nią, czyż obcej osobie nie można
po prostu grzecznie odmówić?
Ilustracja: Milena Zaremba
46
MÓJ PRZYJACIEL PAJACYK
Marcin Brzostowski
Pamiętam, że miałem sądny dzień. Od samego rana prześladował mnie pech i w końcu straciłem
nadzieję na poprawę losu. Gdy wracałem z pracy, znalazłem nowiutką dwudziestogroszówkę, jednak
po chwili wszystko wróciło do normy. Przed wejściem do domu obsikał mnie pies, a urocze niemowlę
znajomych zwymiotowało na mój widok. Przy kolacji wysiadł telewizor i miałem już naprawdę dosyć.
Nie chcąc przeżywać kolejnych katuszy, postanowiłem pójść wcześniej spać i jeszcze przed dziewiątą
wylądowałem w łóżku. Nie mogłem jednak zasnąć, gdyż sąsiadka wyprawiała zaległe imieniny. Wygłaszane za ścianą toasty zagłuszały myśli i poczułem wzbierającą we mnie złość. Jak zwykle w takiej
sytuacji sięgnąłem po leżącą na stoliku lotkę i wymierzyłem jej ostrze w wiszący naprzeciwko łóżka
obrazek. Wiedziałem, że jedynie celne trafienie może ukoić moje skołatane nerwy.
Gdy zbierałem się do ostatniego rzutu, usłyszałem ciche chlipanie i zobaczyłem, że pajacyk z obrazka wyjmuje ze swojej piersi lotkę. – Pik, pik… - zamruczał pajacyk i zeskoczył po chwili na łóżko.
– Czy nie sądzisz, że trochę przeginasz? – Pajacyk podszedł do mnie i spojrzał mi głęboko w oczy. –
Przecież każda przyjaźń ma swoje granice.
Ilustracja: Małgorzata Lewandowska
47
Stusłówka
SPACER
Bartosz Wrembel
– Dlaczego zawsze ja mam ją wyprowadzać!? – krzyknął.
– Bo ja tak powiedziałam! – skrzyżowała ręce na piersi i prychnęła jak dzika kotka.
– Skarbie... – złagodniał, spoglądając na jej drżące ciało z obawą. – Nie zaczynaj znowu.
– Dlaczego – powiedziała spokojniej – nie chcesz wyprowadzić Kulki? Wstydzisz się jej?
Pokręcił przecząco głową, zaciskając zęby; wystarczyło już złośliwości. Powoli zdjął smycz
z wieszaka w przedpokoju, przypiął do niej Kulkę i wyszedł. Na dworze było chłodno, obrał więc
krótszą trasę niż zwykle. Mimo to, został kilka razy wyśmiany, trzykrotnie szturchnięty i raz opluty. Podskakująca radośnie na końcu smyczy plastikowa kulka zdawała się jednak nie zwracać na to
najmniejszej uwagi.
Ilustracja: Piotr A. Kaczmarczyk
49
PAMIĘĆ NIE WYBACZA
Bartłomiej Balcerzak
Stałem nad brzegiem morza, na wyspie bez imienia.
– Kiedyś, syneczku – mawiała mi matka. – Nazwą ją imieniem generała.
Nie wiem, co to generał, ani czy po naszym odejściu imiona wciąż będą miały sens, ale słowa matki
dodawały mi otuchy. To dzięki jej mądrości dotarliśmy do tej skalistej krainy, której przypadnie rola
ostatniej ojczyzny naszej rasy.
– Nie płacz, syneczku – powtarzała, kiedy traciłem nadzieję. – Nasza sprawiedliwość wymierzy
karę drapieżnikom. Kiedy odejdziemy, zaczną polować na samych siebie, bo muszą mordować.
Stałem nad brzegiem morza. Osierocony. Ostatni z rodu mamutów. Z jedynym pocieszeniem w słowach matczynych:
Ziemia zapomni o ludziach równie szybko jak o nas.
Ilustracja: Małgorzata Lewandowska
50
Subiektywnie
HARD SCIENCE FANTASY
Hubert Przybylski
Bo czasami jest tak, że się człowiek nudzi. Siedzi i się nudzi. Nudzi na potęgę. I o ile to jest zwykły człowiek, taki na wskroś typowo-statystyczny Juliusz Cezar Ciapatko-Ciągniewór, to nie ma problemu. Ot, najwyżej z tych
nudów ogoli kota, albo, tak jak Foster, bohater Upadku, załaduje sobie torbę bronią i wyjdzie z domu (i siebie), aby walczyć z niesprawiedliwością
i nieporządkiem społecznym. A ludzkość to przeżyje, bo takie rzeczy zdarzają się codziennie. Dużo gorzej jest, kiedy nudzi się twórca. Taki twórca
nie zrobi nic pożytecznego dla ludzkości*, tylko zacznie kombinować, co
by tu jeszcze wymyślić, żeby było oryginalnie i świeżo. No i czasami wymyśli. W taki właśnie sposób powstało coś, co mądrzy ludzie nazwali terminem „science fantasy”.
Dziś to dla Was żadne novum, w końcu wychowaliście się na Gwiezdnych Wojnach, czy powieściach Ursuli Le Guin. Ale te siedemdziesiąt lat temu szok kulturowy spotkania spiętego w ciasne
okowy Sf lub fantasy umysłu z tą drugą stroną fantastyki był niewiarygodny. To mogło zabić. Albo,
co gorsza, wywołać wciórności! A w już to kompletnie skrajnych przypadkach, mogło się nawet odbiorcom spodobać. I wiecie co? Spodobało się na tyle, że Amerykę, pomiędzy latami 40-tymi a 60tymi, zalała fala science fantasy. Przeważnie w postaci opowiadań i nowelek w wydawanych masowo
magazynach pulp fiction**
A jak to wyglądało u nas? W czasach komuny, w dobie pracy dla społeczeństwa charakteryzującej
się przeważnie tym, że owo społeczeństwo stało oparte o to, o co tylko mogło*** i podziwiało wyniki
pracy jakiejś nieprzystosowanej do życia w owym społeczeństwie jednostki, w tym czerwono-gwiezdno-świetlistym wieku zwycięstwa socjalistycznego rozumu nad magią, zabobonem i Ciemnogrodem
nie mogło i nie było miejsca dla jakiegoś głupiego science fantasy****. Ale wreszcie przyszedł czas
odwilży mózgowej i fantasy do nas trafiło. A po jakimś czasie, jeden z najlepszych naszych rodzimych
twórców, ewidentnie nudząc się, wymyślił uniwersum Ostatniej Rzeczpospolitej. I tak oto, w 2002
roku, w Click! Fantasy, pojawiło się opowiadanie Klucz przejścia. Potem, w 2006 ukazała się nominowana do Zajdla Piękna i graf, a w 2010 pierwsza powieść z cyklu - Czarny Horyzont. A teraz, po
kolejnych kilku latach*****, trzymam w dłoniach pierwszy tom drugiej powieści z Ostatniej Rzeczpospolitej, Białą Redutę.
Małe wprowadzenie do uniwersum dla tych, którzy się jeszcze z nim nie zetknęli. Wyimaginujcie sobie, że nasz wszechświat i Ziemia, to jeden z wielu Planów w Myśloprzestrzeni. Plany mają
własną fizykę, często diametralnie różną od naszej i czasami zdarza się, że pojawia się Przebicie, przez które można przejść do innego Planu (jak się jest odpowiednio zabezpieczonym,
to może nawet i przeżyć to przejście). Niestety, na początku XXI wieku przez takie
Przebicie na Ziemię trafiają balrogi, istoty żywiące się złymi uczuciami (okrucieństwem, strachem, itp.) i walczące z nimi elfy, które swoją moc czerpią z magii
53
dobrych emocji. W czterdzieści lat później wolni ludzie żyją tylko w kilku, wciąż
walczących z balrogami państwach. Jednym z nich jest Królestwo Polski.
Akcja Białej Reduty toczy się wielotorowo. I tak, mamy wątek kolonistów na Marsie, wysłanych
tam dla stworzenia kolejnej broni przeciw balrogom, a teraz pozbawionych pomocy i walczących
o przetrwanie. Mamy wątek królewskiego geografa, Kajetana, który wykonuje specjalne misje w Zonie, strefie niczyjej otaczającej Polskę, przy okazji szukając tajemniczego Planu Odrodzonych. Mamy
też wątek jego przybranego ojca, Roberta, który usiłuje rozwiązać zagadkę morderstwa pewnego matematyka. I wreszcie mamy też wątek Karla, dziecka usiłującego przetrwać w Gehennie, opanowanej
i przekształconej przez balrogi Europie Zachodniej.
Wykreowany przez Kołodziejczaka świat bez wątpienia zasługuje na podziw. Przede wszystkim
za niezwykle logiczne, wręcz naukowe wplecenie magii do świata technologii. To nie jest banalne,
gwiezdnowojenne mieć lub nie mieć mocy. Tutaj każdy ma moc. Moc codziennych czynności, dobrych
i złych uczynków, z których płyną pozytywne i negatywne emocje i których wpływ może się objawić
dopiero po latach. Nawet modlitwa, dziecięce wierszyki, czy wspomnienie ciepłego kakao, którym
mam poiła w czasie choroby mają moc, lub mogą ją wzmocnić. W tym wszystkim bardzo spodobał mi
się zwłaszcza pomysł rytuałów otwierania Przebić między Planami, w których czasami trzeba zrobić
coś nietypowego - np. odpowiednio zatańczyć w rytm rymowanki.
Z tymi złymi i dobrymi emocjami związany jest motyw inwazji balrogów, które zaatakowały najpierw te kraje, w których ludzie byli najbardziej źli i nieszczęśliwi. Korea Północna, Chiny, Rosja - to
jest zrozumiałe. Ale dlaczego do tego grona Kołodziejczak dołączył kraje Europy Zachodniej? Bastionu wolności, równości i tolerancji, miłości i powszechnego szczęścia? A może wcale tak tam nie
jest? Czy tyrający w korporacyjnych kieratach od świtu do nocy ludzie są wolni? Bo równi na pewno
nie. Czy narzucany odgórnie ogromnej większości nakaz tolerancji to dobra rzecz? Jakie dobre emocje płyną z wolnej, nieskrepowanej zobowiązaniami wobec partnera/partnerki miłości? I wreszcie,
czy szczęśliwi ludzie nie chcieliby mieć dzieci? A może to zwykła wylęgarnia egoizmu, chciwości
i związanej z nimi codziennej walki o przetrwanie. Walki z innymi, nam podobnymi, w której dużo
łatwiej o złe, tak potrzebne balrogom emocje, niż o zwykłe, codzienne dobro, szlachetność i bezinteresowność?
Duże brawa należą się też Autorowi za zakończenie książki. Dawno już nie miałem do czynienia
z tak eleganckimi i mocnymi cilffhangerami - dwoma, bo tak kończą się wątki Kajetana i Karla. Historie Marsjan i Roberta też urywają się w niezłym momencie i choć jednak nie są już aż tak dramatyczne, to w dalszym ciągu są mocniejsze, niż zakończenia niektórych powieści.
A skoro o cliffhangerach mowa - ja też przerwę teraz moją recenzję. Na dodatek powstrzymam
się od wystawienia oceny. Z tą zaczekam do lektury drugiego tomu Białej Reduty, bo mam jedną czy
dwie wątpliwe kwestie, które wymagają zweryfikowania. Ale jeśli chodzi o polecankę, to oczywiście,
że polecam tę książkę. Bo to nie tylko świetny początek, mam nadzieję, równie świetnej opowieści,
ale także solidna dawka zmuszających do myślenia bodźców. O co w dzisiejszych czasach, niestety,
trudno.
Tytuł: Biała Reduta, tom I
Autor: Tomasz Kołodziejczak
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 05.11.2014
Liczba stron: 456
ISBN: 978-83-7964-018-8
54
* Jak wspomniany chwilkę temu Foster.
** Dwa dobre przykłady to Magic, Inc. Roberta A. Heinleina i seria Harold Shea Fletchera
Pratta i L. Sprague de Campa. Przykłady tym lepsze, gdyż Hainlein i Sprague de Camp mają
dużo wspólnego ze wspomnianym kilka chwil temu Fosterem z Upadku. Otóż wszyscy trzej
nudzili się po utracie ciepłej posadki w firmach pracujących dla Departamentu Obrony USA. Zbieg
okoliczności? No fragin’ way!
*** Mogła to być na ten przykład betoniarka, szufla - wtedy było to oparcie w zwisie - albo nawet nasza Matka Ziemia. W tym ostatnim przypadku opieranie się przyjmowało postać „na wznak”, lub na
tzw. „pozycję boczno-ustaloną z ostatnim nieupłynnionym workiem cementu pod głową”. Pewnie już
się domyśliliście, dlaczego ten worek jest „ostatnim nieupłynnionym”...
**** I nie, Solaris Lema to nie jest science fantasy, tylko hard sf.
***** W czasie których (a dokładnie, to w 2012) pojawiło się zbiorcze wydanie krótszych tekstów
z Ostatniej Rzeczpospolitej - Czerwona Mgła.
55
EKSPEDYCJA
Justyna Chwiedczenia
James Rollins, a właściwie James Paul Czajkowski, to amerykański pisarz polskiego pochodzenia. Znany chociażby z takiego hitu jak Indiana
Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki, czy serii książek o grupie operacyjnej SIGMA. Ekspedycja jest dla polskich czytelników nowością, ale
w Stanach Zjednoczonych wydana została już w 2000 roku! Chciałam
ją przeczytać, ponieważ kultury Ameryki Południowej zawsze były dla
mnie zagadką, a Inkowie to już w ogóle nieodkryty ląd. W przeciwieństwie do Starożytnego Egiptu, o którym napisano już chyba wszystko,
o Inkach nadal można przeczytać stosunkowo mało, a to tylko ułatwia
zadanie pisarzom i daje im większe pole do popisu.
„Strzeż się węża”, to hasło przewodnie tej historii. Mówi o wszystkim, by nie przekazać niczego.
Ta książka jest jak wielki bazar rozmaitości, pełen kolorów, zapachów i krzyczących sprzedawców.
Niestety hałas jest tak ogromny, że łatwo się zgubić w tym tłumie, a człowieka, który nie słyszy własnych myśli, łatwo oszukać. Wyobraźcie sobie zasady klasycznego horroru. Ktoś kogoś goni, prawda?
Słyszeliście też pewnie o tym, że pod żadnym warunkiem nie można się rozdzielać, a broń niemal na
pewno wypadnie z rąk ofiary przynajmniej jeden raz? Albo na przykład…nie, nie zdradzę wszystkiego, bo nie mielibyście zabawy podczas czytania, ale jeśli trzymać się tych zasad, Ekspedycję śmiało
można nazwać horrorem. Trochę bawi, trzyma w napięciu, zaskakuje. Wydawnictwo reklamuje tę
pozycję jako sensację i przygodę. Z tym również się zgodzę. Fani gatunku nie powinni być zawiedzeni, a przynajmniej nie tak bardzo. Niestety, poza tymi dobrymi rzeczami jest kilka denerwujących.
Jakich? Już wyjaśniam. Rollins wplótł w swoją historię wątek miłosny. Niby nic złego, ale gdybym nie
wiedziała, kim jest autor i jak wygląda, byłabym przekonana, że książkę napisała…Nora Roberts. Chyba dawno, jeśli w ogóle, nie spotkałam się z mężczyzną, który tak bardzo zwraca uwagę na nieistotne
szczegóły w tak bardzo kobiecy sposób. Przynajmniej mnie osobiście jakoś mało interesuje, jakiej
firmy jest marynarka bohatera, albo czy serce mu fruwało jak radosny ptak. Rozumiem, że na tego
rodzaju książki jest popyt, więc autor postanowił mieć i wróbla w garści, i gołębia na smyczy. Albo to
ja jestem wybrakowanym czytelnikiem, który nie potrzebuje wątku miłosnego, żeby uznać historię za
ciekawą. Drobny to szczegół i pewnie zbytnio się czepiam.
Poznajemy dwóch bohaterów – archeologów. Sama i jego wujka Henry’ego. Ich historie toczą się
równolegle, czasem przeplatają, by spotkać się w finale. Właściwie, i chyba niestety, treść książki
da się podsumować jednym cytatem: „Sam znów westchnął, przytłoczony nadmiarem informacji. Zmumifikowani księża, eksplodujące złotem czaszki, zakopane w ziemi piramidy, dziwne
ostrzeżenia po łacinie…Jak to wszystko połączyć?”. Mogłabym się ukłonić i na tym skończyć, ale w tej książce naprawdę cały czas coś się dzieje, jest wiele zwrotów akcji, kilka
zaskakujących i przerażających momentów, które sprawiają, że nie nudziłam się
podczas lektury.
56
Jest jednak rzecz, wobec której nie jestem w stanie przejść obojętnie i bardzo raziła
mnie niemal na każdej stronie. Redaktor książki niezbyt się postarał. Duża ilość błędów
stylistycznych, interpunkcyjnych i literówek po prostu przeszkadza. Zaczęłam nawet poprawiać je ołówkiem, ale szybko się poddałam. Szkoda nerwów. Co chwilę wyłapywałam
zdanie typu : „Wstrzymując oddech i zagryzając wargę, Norman rozmyślał”. Niby nic, a jednak
potrzebowałam chwili, by zrozumieć tę wypowiedź. Jest to oczywiście czepianie się szczegółów,
ale książki nie są zbyt tanie, więc jeśli wykładamy średnio te 30-50 zł (w zależności od wydawnictwa,
autora, papieru i wielu innych czynników) to mamy prawo oczekiwać chociaż odrobiny jakości i tego,
że nad sensem zdania będziemy się zastanawiać tylko dlatego, że mówi o trudnym, skomplikowanym
temacie, a nie dlatego, że ktoś zbyt się spieszył przy korekcie. Oczywiście możemy jeszcze obwinić
tłumacza i samego autora, ale to już zupełnie inna historia…
Na szczęście całość wynagradza te wszystkie niedociągnięcia. Warto przebić się przez pierwsze
strony, które wieją nudą i aż rażą przewidywalnością. Ja po pierwszych piętnastu, może dwudziestu
stronach stwierdziłam, że treść i zakończenie Ekspedycji są wręcz oczywiste. Coś się zepsuje, ktoś
kogoś będzie gonił, będzie dużo strachu, żalu i lamentu. Jedynym rozwiązaniem było rzucić książkę
w kąt i zająć się czymś ciekawszym. Nie zrobiłam tego i nie żałuję, bo kilka razy mocno się zdziwiłam, czasami się śmiałam, a czasami byłam wręcz przerażona. Serio, bałam się wieczorem zostać sama
w domu, bo deski skrzypiały za głośno. A takie powieści lubię najbardziej i taka jest Ekspedycja. Nie
ma w niej niczego odkrywczego, ale to całkiem niezła historia i myślę, że znajdzie wielu fanów. Polecam nie tylko tym, którzy uwielbiają sensację z dreszczykiem. Pozwólcie się uwieść pięknym krajobrazom Peru, dżungli i kulturze Inków. Odkryjcie w sobie pasję do archeologii opisanej w przystępny
sposób, bez zbędnego naukowego żargonu. Dla mnie mocne sześć w skali dziesięciopunktowej. Ekspedycja gwarantuje Wam udany weekend z książką. Koniecznie przy kawie i kostce gorzkiej czekolady :)
Autor: James Rollins
Tytuł: Ekspedycja
Tytuł oryginału: Excavation
Tłumaczenie: Paweł Wieczorek
Wydawca: Albatros
Dada wydania: 21. 11. 2014
Liczba stron: 478
ISBN: 978-83-7885-523-1
57
WSZYSTKO, CO LŚNI
Marta Kładź-Kocot
Wszystko, co lśni (The Luminaries) to najdłuższa w historii powieść uhonorowana nagrodą Bookera (w polskim wydaniu ponad 900 stron!), autorstwa najmłodszej laureatki tej nagrody, zaledwie 28-letniej Eleanor
Catton, Nowozelandki pochodzenia kanadyjskiego. Nie chce się wręcz
wierzyć, że dojrzała, choć podszyta humorem powieść wyszła z pod pióra
osoby tak młodej, a do tego – młodej kobiety. Nie jest to bowiem w żadnym wypadku „literatura kobieca” ani nawet taka, na którą spojrzeć
można by przez pryzmat płci. Narracja fokalizowana jest głównie przez
męskich bohaterów – i to czasami panów w średnim wieku, a już na pewno niezbyt młodych duchem, a parytet (żartobliwie mówiąc) postaci kobiecych nie został w tym
przypadku zachowany – co jednak nie powinno być powodem do ubolewań z perspektywy krytyki feministycznej, ponieważ charyzma wspomnianych postaci wystarcza, by obdzielić tchnieniem dobroczynnego bądź zabójczego wpływu cały wachlarz męskich bohaterów.
Treści tej obszernej powieści nie sposób – na szczęście – zarysować nawet w przybliżeniu, do tego
stopnia każdy wystudiowany detal współgra z całością, wskakując na właściwe miejsce niezwykle
skomplikowanej układanki – a czasem nawet przewrotnie ukazując równie znaczący rewers. Walter
Moody, młody prawnik, przybywa do nowozelandzkiego miasteczka Hokitika z zamiarem poszukiwania złota i zdobycia fortuny. Przypadkiem trafia na nieformalne zebranie dwunastu mężczyzn, którzy
zamierzają wyjaśnić sobie szereg faktów związanych ze śmiercią odludka-alkoholika, znalezieniem
w domu tegoż fortuny w złocie, rzekomą próbą samobójczą miejscowej prostytutki oraz tajemniczym
zaginięciem młodego bogacza. Moody staje się katalizatorem, który wyzwala opowieści swoich towarzyszy – wysłuchuje ich, zbiera, podsumowuje, stara się ułożyć (wedle pełnej lub niepełnej wiedzy)
w logiczną całość. Ten swoisty (choć nie tak pikantny ani zabawny) odpowiednik Decameronu zajmuje
niemal połowę objętości powieści. Klimat kryminału w stylu Conan Doyle’a miesza się subtelnie z westernopodobnym etosem poszukiwaczy złota – oraz rzetelną materią dziewiętnastowiecznej powieści.
Nie jest to, drodzy Czytelnicy, przejęzyczenie. Nie jest być może trudno napisać powieść, której
akcja dzieje się w XIX wieku. Znacznie trudniej napisać powieść dziewiętnastowieczną, a monumentalne dzieło Eleanor Catton skutecznie się pod taką podszywa. Akcja dzieje się w roku 1866 – a jest
to, pozwolę sobie przypomnieć, rok publikacji Zbrodni i kary. Zbieżność tych faktów wydaje się bez
znaczenia, jednak Catton pozwala sobie na chwyt, który czyni jej powieść bardziej „z ducha” dziewiętnastowieczną aniżeli polifoniczne arcydzieła Dostojewskiego – powrót do narracji auktorialnej. Jej narrator, z całą pewnością zewnętrzny, prawi jednak czytelnikowi kazania w stylu
Thackeraya i pławi się w rozważaniach na temat osobowości oraz moralnej kondycji bohaterów (jesteśmy wszak w świecie przed Freudem!). Można zapytać – czy to jeszcze jest
możliwe? Czy nie trąci bardzo już zmumifikowaną myszką? Jak się okazuje, wcale
nie. Wręcz przeciwnie – patyna tego rodzaju narracji okazuje się urocza niczym
stary bibelot. Co więcej – jak dowodzi przykład Borgesowskiego Pierre’a Me-
58
narda, który od nowa zaczął pisać Don Kichota – nie sposób przecież brać jej serio. Cervantes posługiwał się siedemnastowiecznym dialektem hiszpańskiego, powszechnym
w jego czasach. Język Pierre’a Menarda (tworzącego identyczny tekst) roi się od stylizacji
i podejrzanych archaizmów. Podobnie dzieje się z auktorialną narracją we Wszystko, co lśni
– nie wskazuje ona na świat przedstawiony, ale na samą siebie, dodając powieści osobliwego,
wyrafinowanego i – trzeba przyznać – bardzo przyjemnego smaczku.
Powieść Catton w inny jeszcze sposób mierzy się z formą – jej precyzyjną strukturę wyznaczają (nieco żartobliwie) astrologiczne położenia planet. Dwunastu mężczyzn odgrywa role dwunastu
znaków Zodiaku, a ich opowieściom towarzyszy przemieszczanie się planet – co zasygnalizowane
zostało zarówno eleganckimi rysunkami, jak i tytułami rozdziałów (np. „Merkury w Strzelcu”). Funkcja całej tej astrologii okazuje się jednak koniec końców wyłącznie formalna i dekoracyjna. Znacznie
ciekawszym rozwiązaniem formalnym jest fakt, że fabuła układa się w strukturę chiazmu – opowieści
dwunastu mężczyzn zawiązują niezliczone fabularne nici, które pod koniec zostają odtworzone i objaśnione w odwrotnym porządku, przy czym z rozwlekłością pierwszej części kontrastują coraz krótsze rozdziały drugiej. Akcja nabiera zawrotnego tempa, a zagadki wyjaśniają się w świetnym stylu,
zachowując delikatną mgiełkę tajemniczości. Może się wydawać, że strukturze powieści poświęcam
w tym miejscu zbyt dużo uwagi – jednak, proszę mi wierzyć, stanowi ona istotny element budowania
czytelniczej satysfakcji. Tę ostatnią wzbogacają również inne smaczki: mamy tu i znakomicie poprowadzoną, pełną napięcia court story, kryminalną zagadkę, której nikt tak naprawdę nie rozwiązuje,
a mimo to rozwiązana zostaje, tajemny romans, strzały w hotelu, szlachetnego Maorysa, seans spirytystyczny, tragiczną opowieść Chińczyka, zatajone pokrewieństwo, opary opium, a nawet cień opowiadań E.A. Poego (zakrwawione widmo na statku). Wszystkie elementy fabuły tworzą układankę tak
wielopiętrową i zarazem precyzyjną, że chce się zakrzyknąć w zachwycie: ależ to niemożliwe!
Powieść Catton przy całym swoim bogactwie jest niezwykle przyjemna w lekturze. O ile po zamknięciu „fazy hotelowych opowieści” akcja zwalnia nieco, rekompensuje to w nadmiarze finałowym
przyspieszeniem. Do tego zapowiadające treść nagłówki rozdziałów są tak długie, że rozdziały, krótsze niekiedy od nich… zapowiadanej treści już nie zawierają. Dlaczego właściwie miałyby – skoro
zamiast tego inteligentnie i zabawnie grają z czytelnikiem, a przy okazji powodują, że po przeczytaniu
ponad 900-stronicowej powieści z rozczarowaniem zauważamy, że to już koniec.
Autor: Eleanor Catton
Tytuł: Wszystko, co lśni
Tłumaczenie: Maciej Świerkocki
Wydawca: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: 2014
Liczba stron: 934 (brak reklam)
ISBN: 978-83-08-05418-5
59
PRZYPADEK CZY PRZEZNACZENIE?
Magdalena Golec
Co kieruje naszym życiem? Przypadek czy przeznaczenie? Czy jesteśmy
tylko bezwolną maszynką, którą steruje ślepy los albo drugi człowiek?
Czy może sami decydujemy o naszym własnym życiu? Jaka jest natura
człowieka? Czy jesteśmy skłonni do poświęceń, czy też wypełnia nas nieustanna chęć destrukcji? Te i wiele innych pytań pojawia się na stronach
„Widmopisu”.
David Mitchell zabiera nas w podróż po świecie. Wędrówkę rozpoczynamy
od Japonii, odwiedzamy po drodze Chiny, Mongolię, Rosję, Wielką Brytanię,
a kończymy ją w Stanach Zjednoczonych. Mamy możliwość zapoznania się
z różnymi kulturami, odmienną mentalnością i językiem. Przede wszystkim jednak poznajemy ludzi - ich pragnienia, myśli, słabości i wątpliwości.
Książka podzielona jest na dziewięć opowieści. Każda z nich przedstawia historię innego człowieka. Wkraczamy w ich życie nagle, wsłuchujemy się przez chwilę w ich myśli. Zanim któregokolwiek z nich zdążymy lepiej poznać, przeskakujemy do innego życia. Mimo, że historie opowiadają
o rozmaitych ludziach, mają różne tło historyczne i społeczne, to nie są one od siebie tak zupełnie
oderwane. Autor subtelnie połączył je wszystkie delikatną siecią - czy to poprzez cień wcześniejszego bohatera, czy to w postaci wspomnienia, miejsca, wydarzenia.
O czym właściwie jest ta książka? Dla mnie jest to opowieść o ludziach, o różnorodności ich
charakterów i postaw wobec wydarzeń pojawiających się w życiu. Jaki zatem obraz nas samych
wyłania się ze stron „Widmopisu”? Tkwimy w sieci ludzkich zależności. Nie żyjemy w izolacji.
Naszymi słowami, działaniami wpływamy na siebie wzajemnie, nie zawsze konstruktywnie. Te
powiązania z kolei powodują, że czasami znajdujemy się w sytuacji, w której nie mamy wpływu
na to, co dzieje się z naszym własnym życiem. Owszem, pojawiają się niekiedy chwile, w których
to my musimy podjąć decyzję, w którą stronę pójdziemy. Jednak najczęściej to właśnie przypadek
decyduje, jak dalej potoczą się nasze losy. Rządzą nami emocje. Pozwalamy oślepić się religii
i miłości, ranimy innych, gubimy się w swoim życiu, manipulujemy i sami dajemy sobą kierować.
Jesteśmy zdolni do poświęceń, ale są to przypadki sporadyczne. Przede wszystkim jesteśmy niszczycielami - niszczymy siebie, innych i środowisko, które nas otacza. Ten świat jest jak wielkie
zoo - pełne dzikich zwierząt, które uciekły z klatek i nad którymi nikt nie może zapanować. Brzmi
to dosyć ponuro, nieprawdaż? Czy rzeczywiście tacy jesteśmy? Czy faktycznie tak istotne znaczenie w naszym życiu ma drobny przypadek? Zgadzacie się z autorem? Macie wybór. Zdecydujcie sami.
„Widmopis” napisany jest niezwykle obrazowo, słychać niejednokrotnie w tle
dźwięki muzyki. Mimo to nie mogę powiedzieć, że wszystkie opowieści wciągnęły mnie w jednakowym stopniu. Momentami historie płynęły w zbyt powolnym tempie, monotonnie, nie wnosząc nic ważnego. Czasami stawały się
zbyt odrealnione i nieskładne, niczym z jakiegoś dziwacznego snu. Patrząc
60
jednak na książkę całościowo jest to bardzo interesująca pozycja, która nastraja do oddania się chwili refleksji.
Tytuł: Widmopis
Tytuł oryginału: Ghostwritten
Autor: David Mitchell
Tłumacz: Maria Gębicka-Frąc
Wydawnictwo: Wydawnictwo MAG
Data wydania: 31.10.2014
Ilość stron: 432
ISBN: 978-83-7480-440-0
61
PRZEBUDZENIE
Marek Adamkiewicz
Od dłuższego już czasu Stephen King wydaje kolejne powieści z regularnością godną szwajcarskiego zegarka. Fani pisarza muszą być z tego
faktu więcej niż zadowoleni. Pewność, że praktycznie co roku czeka ich
kolejne spotkanie z prozą ulubionego autora, musi być świetnym uczuciem. Także jesień 2014 roku nie jest pod tym względem wyjątkiem. Premierę miała właśnie najnowsza powieść Kinga, „Przebudzenie”. Jeszcze
przed jej ukazaniem się reklamy były nader obiecujące, a w zapowiedziach pojawiały się naprawdę duże słowa. Sam autor mówił o niej jako
o „kwintesencji horroru” i radził czytelnikom przygotować się na najlepsze. Jednak w rzeczywistości aż tak kolorowo nie jest. A przynajmniej nie przez całą, nieco
ponad pięćset stronicową objętość.
Głównym bohaterem jest Jamie Morton, którego poznajemy już w czasach jego wczesnego dzieciństwa. Chłopiec, będący zarazem narratorem, mieszka wraz z liczną rodziną w małej amerykańskiej
mieścinie, Harlow. Do pobliskiej parafii metodystycznej trafia nowy pastor, Charles Jacobs. Duchowny
sprowadza się do miasteczka wraz z żoną i małym synkiem. Swoim otwartym i życzliwym podejściem
do świata i ludzi, cała trójka szybko zjednuje sobie przychylność parafian. Sielanka zostaje jednak
brutalnie przerwana, gdy bliscy Jacobsa giną w wypadku samochodowym, a on sam odrzuca wiarę
i wyjeżdża z Harlow. To jednak nie koniec relacji duchownego z Jamiem, przyszłość, jak się okazuje,
ma przynieść im kolejne spotkania, obfitujące w nieoczekiwane konsekwencje.
Ostatnimi powieściami King przyzwyczaił czytelnika do lekkiej zmiany formuły swoich powieści.
Od jakiegoś czasu coraz więcej można znaleźć w nich wątków obyczajowych. Nie to, żeby wcześniej
ich nie było, ale od jakiegoś czasu zdają się dominować nad całą resztą. Nie inaczej jest i w „Przebudzeniu” - fantastyka i horror to tutaj zaledwie dodatek. Największy nacisk położony jest na relacje
między bohaterami, pokazanie jakimi darzą się nawzajem uczuciami, co ich motywuje i jakie wydarzenia ich ukształtowały. W tym momencie musimy zadać sobie pytanie czy w takim razie wątki
fantastyczne mają w ogóle rację bytu? Otóż… niekoniecznie. Są tu fragmenty, gdy wydaje się wręcz,
że powieści wyszłoby na dobre, gdyby te motywy całkowicie usunięto.
Bez dwóch zdań, jedną z mocniejszych stron „Przebudzenia” jest fakt, że napisał ją właśnie King.
Po tylu dekadach pracy ze słowem styl autora dopracowany został do perfekcji. Warsztatowo jest to
rzecz przynajmniej bardzo dobra. I to nie tylko językowo. Autor zawsze miał lekko gawędziarski
styl, a kolejne powieści tylko tę manierę pogłębiają, dzięki czemu przez fabułę nie trzeba się
przedzierać. Ona płynie. Czy opisywane są relacje w rodzinie Mortonów, czy narkotyczne
epizody Jamiego, czy też próba rozgryzienia Charlesa Jacobsa, o każdej z tych rzeczy
czytać będziemy z jednakową przyjemnością. Pod tym względem King jest jak
wino, z każdą kolejną powieścią coraz lepszy.
62
Razić może nieco sposób, w jaki przedstawiony zostaje główny bohater. Nie mam tu
zarzutów natury technicznej, brońcie bogowie, życie Jamiego Mortona przedstawione jest
nader przekonująco, chodzi raczej o pewną wtórność. Owszem, manewr jest fabularnie
uzasadniony, ale znowu mamy do czynienia z człowiekiem walczącym z nałogiem (przynajmniej na pewnym etapie fabuły), który dzięki własnej sile, lub przy pomocy innych, musi
pokonać słabości, by zająć się sprawami ważniejszymi. Zapewne sporo ma tu do rzeczy fakt
ciągłego rozliczania się samego autora z własną przeszłością, ale prawdą jest także, że czytelnik może
być już tym tematem odrobinę znudzony.
Zapowiadany przez samego Kinga horror pojawia się w „Przebudzeniu” dopiero w końcówce, ale
gdy już ten moment nadchodzi, to zaprawdę z wielkim przytupem. Jakkolwiek często słyszy się narzekania, że autor nie radzi sobie z zakończeniami swoich powieści, tak tym razem nie wyobrażam sobie,
by ktokolwiek mógł na ten element narzekać. Końcowe sceny poprowadzone są w sposób mistrzowski
i niejako usprawiedliwiają te momenty, w których można było zacząć się zastanawiać dokąd to wszystko zmierza. Gdy dodamy do tego kilka interesujących smaczków, nawiązujących tak do twórczości
samego Kinga, jak i innych tuzów horroru, całość jawi się już dużo lepiej.
„Przebudzenie” dosyć ciężko jest jednoznacznie ocenić. Przez większą część tej powieści można
odnieść wrażenie, że King, nawet jeśli nie zjada, to lekko nadgryza swój ogon. Powielanie wątków,
konstrukcja głównego bohatera, małomiasteczkowy klimat – nawet jeśli te elementy przedstawione są
z niezwykłą starannością, to są także motywami, które pojawiały się w twórczości amerykańskiego
pisarza niejednokrotnie. I gdy myślimy, że nie zdarzy się już nic ciekawego, następuje końcówka,
będąca mocnym kontrastem do poprzedzających ją fragmentów. Który element przeważa, gdy idzie
o znaczenie dla całej fabuły? Jak dla mnie, będzie to jednak wspomniane mocne zakończenie, które
sprawia, że „Przebudzenie” jawi się ostatecznie jako powieść udana.
7/10
Autor: Stephen King
Tytuł: Przebudzenie
Tytuł oryginału: Revival
Tłumaczenie: Tomasz Wilusz
Wydawca: Prószyński i S-ka
Dada wydania: 13. 11. 2014
Liczba stron: 536
ISBN: 978-83-7961-070-9
63
TASUJĄC DZIKIE KARTY
Hubert Stelmach
„Dzikie Karty” to historia alternatywna zaczynająca się w 1946 roku, tuż
po II wojnie światowej, gdy nad Manhattanem wybucha bomba zawierająca pozaziemski wirus. Jego działanie można ująć w dwóch słowach –
robi wszystko. Przede wszystkim zabija – 90% populacji ginie. Dziewięciu procentom „szczęśliwców” wirus funduje nieprzydatne i zazwyczaj
obrzydliwe mutacje, ich ochrzczono mianem dżokerów. Natomiast 1%
zostaje asami – osobami, które zyskują super moce w prawdziwym tego
słowa znaczeniu. Nie wolno też zapominać o dwójkach – osobach, którym udało się zachować swój własny wygląd, ale zyskane umiejętności
pozostawiają sporo do życzenia (natychmiastowe odrastanie włosów, czy
zamiana samego siebie w wiadro mazi).
„Dzikie Karty” są (choć niezwykłą, o czym kilka słów później) antologią. Pierwsze teksty to
przedstawione w formie retrospekcji wprowadzenie do całej serii. Tuż po wybuchu bomby, czwórka
pierwszych Asów zostaje wcielona do nieformalnej jednostki rządowej „radzącej” sobie z międzynarodowymi zagrożeniami. W drugiej połowie lat czterdziestych sytuacja była dość oczywista – trzeba
było walczyć z „tymi złymi”. Obalanie dyktatorów, czy wyłapywanie nazistów nie budziło żadnych
kontrowersji. Jednak po kilku latach, gdy sytuacja nieco się uspokoiła, a rząd zmienił, Asowie przestali
budzić podziw – zaczęto się ich bać.
Większość opowiadań rozgrywa się w Dżokerowie – części Nowego Jorku, która stała się nieformalnym gettem zdeformowanych ofiar wirusa. Pomimo, że głównymi bohaterami zazwyczaj są Asy,
fabuła w ten czy inny sposób dotyka problemów istnienia Dżokerów w normalnym społeczeństwie.
A wszystko to dzieje się w atmosferze Zimnej Wojny, co sprawia, że czasy są jeszcze bardziej niespokojne, niż było to w rzeczywistości.
Najciekawszą wadą, a z drugiej strony zaletą, jest bardzo mocne osadzenie opowiadań w kulturze
amerykańskiej – można to porównać do „polskości” Wiedźmina. Duża część żartów, anegdotek i nazwisk będzie nieznana lub niezrozumiała dla kogoś, kto nie pasjonuje się Ameryką czasów zimnej
wojny. Analogicznie sprawy się mają z kontekstem politycznym. O ile nazwiska takie jak Nixon, Truman czy Kennedy są nam powszechnie znane, o tyle ich poglądy na poszczególne kwestie, poglądy ich
zastępców czy role ówcześnie funkcjonujących instytucji nie należą do wiedzy powszechnej. Niestety,
większość niuansów najprawdopodobniej umknie polskiemu czytelnikowi.
Historia „Dzikich Kart” jest dość prozaiczna. W latach osiemdziesiątych grupa pisarzy
z Nowego Meksyku (m.in. George R.R. Martin, Roger Zelazny) spędzała bardzo dużo czasu
na sesjach gier fabularnych, co niejako odbijało się na ich zarobkach – w końcu im
więcej grają, tym mniej piszą. Tak powstał pomysł, żeby to, co robią, przekuć
na literaturę. Oczywistym ruchem było stworzenie antologii z opowiadaniami
osadzonymi w tym samym świecie. Jednak ponieważ wtedy na rynku było
64
już kilka takich projektów, postanowili pójść o krok dalej. Tak powstała powieść
mozaikowa. Oprócz zwykłych opowiadań pojawiają się w niej krótkie wstawki
łącznikowe, których zadaniem jest zapełnienie luk fabularnych pomiędzy już napisanymi tekstami – dzięki temu czytelnik zamiast niezależnych części otrzymuje jeden spójny
fabularnie byt.
Dzikie Karty to bardzo długo wydawana seria (obecnie 23. tom w opracowaniu). Jasne, że miała
wzloty i upadki, a nawet nastoletnią przerwę, ale sam fakt, że wciąż jest wydawana, świadczy o niesłabnącej popularności w Stanach Zjednoczonych. Czym ta seria zaskarbiła sobie serca czytelników?
Chodziło o mroczny realizm. Obecnie w komiksie superbohaterskim kontekst polityczny, motywacje,
wybory czy „zwykłe problemy niezwykłych ludzi” nie są niczym nadzwyczajnym, ale wtedy było to
absolutne novum. „Dzikie Karty” wydano w tym samym czasie, co „Watchmen” Alana Moore’a i oba
dzieła uważa się za prekursorskie w tej materii.
Dzikie Karty to seria, która powinna trafić do Polski w latach osiemdziesiątych – jednak z wiadomych względów tak się nie stało. To, co wtedy było odważne i pionierskie, dziś już się takie nie
wydaje, ale wciąż stanowi świetny kawałek literatury z gatunku współczesnej historii alternatywnej.
Tytuł: Dzikie karty
Tytuł oryginału: Wild Cards I
Cykl: Dzikie karty (tom 1)
Redakcja i wybór: George R.R. Martin
Tłumacz: Krystyna Chodorowska
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: 20 października 2014
Liczba stron: 652
ISBN: 9788377853122
65
KRWAWIĄCA GRANICA
Dawid „Fenrir” Wiktorski
Mimo iż geograficzne położenie przez wieki sprawiało, że Rzeczpospolita miała dosłownie przekichane ze strony sąsiadów, to naszym przodkom nie można odmówić odwagi, nawet jeśli często tylko bardzo cienka granica dzieliła ją od brawury. Liczne zrywy i powstania, a także
wojny partyzanckie sprawiały, że okupacja naszych ziem nigdy nie była
łatwym zadaniem – także w czasach drugiej wojny światowej, gdy nasz
wywiad, mimo niesprzyjających warunków zdołał napsuć krwi niemieckim i radzieckim oficerom.
Na początku warto zaznaczyć, że „Krwawiąca granica” nie jest jedynym
dokumentem Mariana Zacharskiego na temat wywiadu II Rzeczpospolitej – recenzowane opracowanie dotyczy kilku konkretnych spraw, z naciskiem na te związane z działalnością przeciwko Niemcom.
Czego więc można dowiedzieć się o działalności jednej z najbardziej zapomnianych służb II RP?
Zaskakująco sporo, i to nie tylko dobrych rzeczy – bo mimo iż sukcesów mieliśmy wiele, zarówno
na polu propagandowym jak i tym bezpośrednio związanym z działalnością wojenną, to zdarzały się
nam także kompromitujące wpadki (chociaż wspominanie o tych ostatnich nie ma sensu w recenzji –
autor dokumentu znacznie lepiej wprowadza czytelnika w szczegóły mając na to więcej miejsca, jak
i możliwość zaprezentowania źródeł). Nie zmienia to jednak faktu, że „Krwawiąca granica” to rzetelne
przybliżenie pracy i kulisów służby wywiadowczej – tematu zaskakująco często pomijanego w dyskusjach o czasach poprzedzających wybuch drugiej wojny światowej.
Z „Krwawiącej granicy” można dowiedzieć się jednak znacznie więcej rzeczy – nie tylko na
temat osób, których nazwiska widnieją w dokumentach wywiadu, lecz także prawa obowiązującego w międzywojennej Polsce. Przytaczane są konkretne paragrafy, ich interpretacje i wyjaśnienia,
dlaczego, na ten przykład, pewne słowa w warunkach służbowych mogły zostać uznane za równoważne przysiędze. Przykłady można mnożyć, tym bardziej, że oprócz części tekstowej „Krwawiąca
granica” zawiera także bardzo pokaźną ilość zeskanowanych dokumentów, zarówno polskich, jak
i niemieckich (niestety, nie zostały przetłumaczone, więc bez znajomości języka Goethego nie jest
możliwe ich odczytanie).
Cóż można napisać – „Krwawiąca granica” to rzecz dobra, aczkolwiek raczej dla tych, którzy naprawdę zainteresowani są kulisami pracy wywiadu II Rzeczpospolitej. Nie ma się co oszukiwać:
to tematyka niezbyt rozpowszechniona i popularna, z pewnością też niesłusznie zapomniana
(a o naszym narodzie można mówić wiele, ale akurat służby wywiadowcze radziły sobie
zaskakująco dobrze). Jeśli ktoś chce zatem dowiedzieć się więcej o agentach wywiadu II
Rzeczpospolitej, ówczesnym prawie i sprawach, z jakimi radzić musieli sobie oni
radzić – „Krwawiąca granica” jest dla niego.
66
Autor: Marian Zacharski
Tytuł: Krwawiąca granica. Kulisy wywiadu II RP
Wydawca: Zysk i S-ka
Data wydania: sierpień 2014
Liczba stron: 691
ISBN: 978-83-7785-485-3
67
OPOWIEŚĆ ZA MGŁĄ
Olga „Issay” Sienkiewicz
Kiedy w Polsce literatura skandynawska dopiero wspinała się na szczyt
swojej popularności, byłam jeszcze czytelnikiem bardzo niedojrzałym i tak
naprawdę dopiero kształtującym się. Przeczytane wówczas książki z tego
nurtu – głównie Stiega Larssona, Lizy Marklund i Henninga Mankella,
wbiły mi do głowy pewien ogólny obraz Skandynawii jako dziwnej, chłodnej krainy utrzymanej w kolorystyce pasteli i spowitej mgłą. Lubię tam
wracać, odpowiada mi bardzo charakterystyczny klimat opowieści z północy Europy, szczególnie teraz, późną jesienią, kiedy obraz za oknem odrobinę przypomina mi tę magiczną Skandynawię z mojej wyobraźni. Dlatego
też z bardzo dużą przyjemnością zasiadłam do „Półbrata”, powieści Larsa Saabye Christensena
– autora, z którym nigdy wcześniej się jeszcze nie zetknęłam. Może wstyd się do tego przyznać?
Zwykle wiem, o czym jest powieść, którą przeczytałam, szczególnie jeśli liczy sobie ona przeszło dziewięćset stron i spędziłam nad nią całkiem sporo czasu. Jednak „Półbrat” to tekst, w którym
w sumie nic nadzwyczajnego się nie dzieje – to opowieść o życiu i to wcale nie jakimś specjalnym,
o losach kilku zwyczajnych osób w powojennej Norwegii. Żadne z nich nie jest bohaterem wojennym,
przywódcą, politykiem czy znaną osobistością, nie ma tu elementu przeznaczenia, magii czy nawet
zbrodni, która jest jakże częstym motywem w tej części literatury skandynawskiej, która trafia na polski rynek. Nie, to w pewien sposób biografia rodziny – nie należy jej jednak mylić z kroniką.
Pierwszoosobowy narrator przeprowadza czytelnika przez swoją historię, rozpoczynając tę dziwną,
niepokojącą opowieść tam, gdzie dla niego wszystko się zaczęło – na strychu pewnego domu w Norwegii w dniu zakończenia drugiej wojny światowej, lata przed jego narodzeniem. Jednak to tam rozpoczyna się ciąg wydarzeń, które będą odzywać się echem w życiu narratora. Z pełną premedytacją
nie chcę go nazwać imieniem czy nazwiskiem, bo „Półbrat” to powieść pełna nieoczywistości. I mimo
że wydaje mi się, że wiem, kto opowiada tę historię – nie będę ryzykować nadania mu imienia. Na
pytanie, kim jest narrator, każdy czytelnik będzie musiał odpowiedzieć sobie sam.
Niezwykła hipnotyczność, wręcz oniryczność stylu i zarazem opowiadanej historii sprawia, że powieść Christensena czyta się zaskakująco łatwo. Szczerze mówiąc, sama byłam zaskoczona, bo kiedy
zaczęłam czytać, wydawało mi się, że minęły może trzy kwadranse, a ja nie posunęłam się za bardzo
w lekturze - okazało się, że minęły cztery godziny, zaś połowa książki była już bardzo blisko. Mimo długości, która w wielu przypadkach odstrasza i nuży, w czasie czytania nie zauważałam, jak obszerny
jest ten tom - „Półbrat” stanowi świetny przykład na to, że jeśli forma jest dopasowana do treści,
obejmuje wszystko to, co autor sobie zaplanował, ale jednocześnie nic ponadto, możliwe jest napisanie tekstu o spektakularnej długości, który jednocześnie nie zniechęci czytelnika dłużyznami.
Zauważyłam natomiast, że im dalej w opowiadaną historię, tym bardziej chaotyczna i mniej linearna się robi. W pewnym momencie nie wiedziałam już
nawet, w którym roku osadzona jest akcja, ile lat ma wówczas narrator i na ja-
68
kim etapie swojego życia się znajduje. Literatura skandynawska dla mnie osobiście
zawsze kojarzyła się z niedopowiedzeniami, jednak bardziej w sferze opisu – nie zaś
fabuły, jest to więc rzecz, która zwróciła moją uwagę w szczególny sposób.
Trzecią bardzo charakterystyczną dla Christensena cechą jest osoba samego narratora. Z jednej
strony mamy do czynienia z narratorem pierwszoosobowym, który opowiada swoją historię z perspektywy czasu, gdzieniegdzie nawet komentuje ją z perspektywy swojego teraźniejszego (a może
przeszłego lub przyszłego – to kolejne pytanie, na które każdy czytelnik musi sam poszukać odpowiedzi) „ja”. Opowieść jednak rozpoczyna się w czasach, których on nie ma prawa pamiętać – mówi
o wydarzeniach, które rozegrały się na długo przed jego urodzeniem i na dodatek czyni to w sposób
sugerujący, że jest narratorem wszechwiedzącym.
Czyżby więc autor bawił się z czytelnikiem, podsuwając mu nie jednego, a dwóch narratorów, których na dodatek niemal nie da się od siebie odróżnić?
Wspominałam wcześniej, że bohaterami są zwyczajni ludzie – to, kiedy się nad tym zastanowić,
wspaniały zabieg artystyczny. Dzięki temu, że czytelnikowi łatwo się do nich odnieść, porównać
z nimi i znaleźć punkty wspólne, ciężko nie wciągnąć się w opowieść o ich losach. Związek emocjonalny z postaciami „Półbrata” jest o tyle ważny, że Christensen zostawia emocje w gestii czytelnika.
On sam w zasadzie o nich nie pisze, unika opisów przeżyć wewnętrznych, na kartach tej powieści nie
znajdziemy płomiennych przemów, głębokich wyznań czy wyznań miłości – romantycznej, braterskiej
czy przyjacielskiej.
Jeśli zaś o miłość chodzi – warto w czasie lektury zwrócić uwagę na bardzo subtelną, niemal nieśmiało opisaną historię miłosną, która łamie społeczne tabu.
Bardzo polecam zwrócenie uwagi na jakość tłumaczenia – Iwona Zimnicka, która przełożyła „Półbrata” z norweskiego, wykonała kawał dobrej roboty. Pochwały należą się też całej ekipie korektorsko-redakcyjnej – nieco infantylny, fantazyjny styl Christensena, pełen długich zdań i wyliczeń nadający
tekstowi rytm musiał sprawić im mnóstwo problemów. Pogodzenie charakterystycznej maniery pisania autora z poprawnością językową oraz zachowaniem płynności czytania bywa zadaniem bardzo trudnym, co na rynku książkowym niestety jest do zaobserwowania. Tym bardziej powinno się
chwalić ten cały sztab ludzi, którzy w pocie czoła pracowali nad przygotowaniem polskiego wydania,
a często pozostają niezauważeni zarówno przez czytelników, jak i (niestety!) recenzentów. Chapeau
bas, naprawdę!
Czy podobał mi się „Półbrat”? Nie wiem. Szczerze i z ręką na sercu nie jestem w stanie powiedzieć,
co sądzę o tej powieści odpowiadając na to pytanie - nie wiem nawet, czy należy oceniać Christensena
w kategorii „podobania się”. Czytało mi się tę powieść niezwykle przyjemnie i znalazłam w niej obraz
tej mojej, mglistej i nawet nieco bajkowej Skandynawii z krajobrazem w chłodnych barwach. Z całą
pewnością jest to pozycja bardzo oryginalna i dowodząca umiejętności autora, który w ostatecznym
rozrachunku dokonał największej sztuki w literaturze – opisał życie takie, jakim jest, z jego absurdami
i tragediami, rubasznością i wzniosłością oraz lękiem przed tym, co przyniesie przyszłość. I chociażby
tylko dlatego warto po tę powieść sięgnąć.
Tytuł: Półbrat
Autor: Lars Saabye Christensen
Tłumacz: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: 13 listopada 2014
Liczba stron: 917
ISBN: 9788308054345
69
MISTER SHERLOCK HOLMES
Bartłomiej Cembaluk
Są takie utwory literackie, które zna niemal każdy. Nie ma znaczenia, czy
rozmawiamy z bibliofilem czy z osobą wykorzystującą książki jako podstawkę pod nogę od stołu – gdy wymówimy dany tytuł, obydwie będą wiedziały o co chodzi. Do tego typu literatury należą bez wątpienia opowieści o Sherlocku Holmesie autorstwa Arthura Conan Doyle’a, uznawane
za klasykę kryminału. Jeżeli ktoś jednak o Sherlocku wyłącznie słyszał,
powinien jak najszybciej nadrobić braki i zapoznać się z nim osobiście.
Za sprawą wydawnictwa Zysk i S-ka ma ku temu obecnie świetną okazję,
gdyż poznańska firma postanowiła wypuścić na rynek nowe, trzytomowe
wydanie, zawierające wszystkie utwory opowiadające o detektywie z Baker Street.
Na pierwszy tom składają się trzy, prawdopodobnie najbardziej popularne dzieła o przygodach
Sherlocka Holmesa i jego przyjaciela, doktora Johna Watsona - „Studium w szkarłacie”, „Znak czterech” oraz „Pies Baskerville’ów”. Za każdym razem punktem wyjściowym prowadzonego przez Holmesa śledztwa jest odnalezienie zwłok. Ustalenie przyczyn zgonu i odnalezienie mordercy przerastają
możliwości zawodowców ze Scotland Yardu, więc są oni zmuszeni do skorzystania z pomocy detektywa konsultanta. Fakt, że w centrum kryminalnych zagadek znajduje się śmierć, a zbrodnia dokonana
została w ramach zemsty lub w celu wzbogacenia się sprawia, że utwory o Holmesie można uznać za
mało oryginalne. Należy jednak pamiętać, iż powstały one pod koniec dziewiętnastego stulecia i tworzyły podwaliny pod całą współczesną literaturę kryminalną. Conan Doyle nie był co prawda pierwszym twórcą powieści detektywistycznych, ale bez dwóch zdań można go uznać za jednego z ojców
tego gatunku. Postać Sherlocka Holmesa wzorowana była m.in. na bohaterach książek Edgara Alana
Poego i Emila Gaboriau, o których, co ciekawe, Conan Doyle poprzez usta Sherlocka wypowiada się
dość pogardliwie.
Tym, co wyróżnia książki sir Arthura i powoduje, że czyta się je z wielką przyjemnością, są zbrodnie popełnione w nietypowy sposób oraz oparta na dedukcji próba dojścia do prawdy. Umiejętności
Holmesa w tym zakresie budzą zachwyt, choć trzeba przyznać, że czasami za bardzo się nimi popisuje. Taki już jednak jest ten detektyw – niby nie ma pretensji, że wszystkie jego zasługi przypisywane
są policji (jak twierdzi, dla niego największą przyjemność stanowi możliwość rozwiązania niezwykłej
zagadki), ale gdy ktoś pochwali jego geniusz, nie stara się ukrywać szerokiego uśmiechu na twarzy.
Sherlock to zdecydowana gwiazda utworów Conan Doyle’a i choćby tylko dla niego warto się z nimi
zapoznać. Oprócz rozległej wiedzy i umiejętności wykorzystania jej w praktyce, należy zwrócić uwagę na jego zmienny charakter. Bywają momenty, gdy przez kilkadziesiąt godzin bez
przerwy znajduje się na nogach, a mimo tego jest cały czas uśmiechnięty i nie stroni od dowcipkowania, nierzadko będąc uszczypliwym dla swoich rozmówców. Czasami jednak
zamyka się w sobie i odgradza od świata niewidzialnym murem, który umożliwia
mu skupienie się na trudnej sprawie. Jeżeli dodamy do tego wiele nietypowych
zachowań, jak eksperymenty z narkotykami lub okładanie martwego ciała ki-
70
jem, jawi nam się postać kontrowersyjna, ale budząca sympatię. Co prawda momentami
wydaje się oschły i nieludzki, ale pod tą maską kryje się niezwykle wrażliwy człowiek, co
udowodnił m.in. w „Psie Baskerville’ów”.
Pozostali bohaterowie trzech omawianych powieści nie są tak wyjątkowi, ale nie można
nazwać ich papierowymi. Warto napisać kilka słów na temat doktora Watsona, dzięki któremu
Sherlock stał się popularny, bowiem to jego pomysłem było opisywanie prowadzonych śledztw.
Pozornie jest osobą idealną, a na pierwszy plan wychodzą jego szlachetność, oddanie i wrażliwość,
jednak momentami staje się porywczy oraz zazdrosny o talenty przyjaciela. Sam próbuje swoich
sił w dedukcji, ale próby te budzą głównie uśmiech zarówno na twarzy Holmesa, jak i czytelnika.
Z czasem zaczyna być w te klocki coraz lepszy, a lepsze stają się także opowieści Conan Dolye’a.
Fabuła „Studium w szkarłacie” jest mało rozbudowana i obserwujemy przede wszystkim wielkość
umysłu głównego bohatera. Znacznie lepiej wygląda to w „Znaku czterech”, gdzie Holmes zaczyna
napotykać na trudności i musi wyjść z mieszkania na dłużej, gdyż bez pójścia tropem zbiegłych
zabójców i finałowego pościgu na rzece się nie obędzie. „Pies Baskerville’ów” jest jeszcze lepszy,
ponieważ akcja jest bardziej dynamiczna, a zagadka kryminalna niezwykle skomplikowana. Zresztą fakt, iż przez pewien czas Watson musi radzić sobie bez Sherlocka również wychodzi na plus,
gdyż możemy obserwować rozwiązywanie zagadek przez kogoś mniej doświadczonego, bliższego
nam samym.
Zarzuty wobec utworów znajdujących się w pierwszym tomie przygód Sherlocka Holmesa są
całkowicie subiektywne i nie każdy musi się z nimi zgodzić. Opisane w książce wydarzenia przez
większość czasu śledzimy z perspektywy doktora Watsona i to on jest naszym narratorem. „Studium w szkarłacie” podzielone jest tymczasem na dwie części, a w drugiej z nich przenosimy się
kilkadziesiąt lat wstecz do Stanów Zjednoczonych, aby poznać przyczyny dwóch zabójstw, które
stanowią centrum powieściowych wydarzeń. Zmiana narratora nieco denerwuje i uprzykrza odbiór,
a jak pokazuje „Znak czterech” jest zupełnie zbędna. Tam jeden z przestępców po prostu opowiada o tym, co wydarzyło się przed laty w Indiach. Zamiast odmiennej narracji otrzymujemy długi
monolog. W „Psie Baskerville’ów” Conan Doyle także trzyma się relacji z perspektywy Watsona,
choć w pewnym momencie zaczyna udziwniać. Początkowo jest to zwykła opowieść, później listy
do Holmesa, a w końcu fragmenty dziennika. Taka zabawa formą nie robi jednak pozytywnego
wrażenia, gdyż zupełnie niczego wnosi, oprócz dat wpisów do dziennika. Narracja we wszystkich
wypadkach jest niemal identyczna, więc trudno pojąć, czemu taki zabieg miał służyć. Pomimo
tych uwag każdą z powieści czyta się bardzo dobrze, gdyż napisane są w sposób łatwy do odbioru,
a wciągająca akcja i intrygujące zagadki również mają znaczenie.
Na koniec należy dodać kilka słów na temat jakości wydania. Twarda oprawa, obwoluta, papier
dobrej jakości oraz duża czcionka to coś, co czyni lekturę jeszcze przyjemniejszą, a ponadto sprawia,
że książka będzie się dobrze prezentować na półce. Również strona wizualna jest niczego sobie. Grafika na okładce jest prosta, ale bardzo przyjemna dla oka. Jej zaletą jest też to, że stylem nawiązuje do
ilustracji Sidneya Pageta, które zdobiły opowieści o Holmesie przed laty w „The Strand Magazine”.
Stanowią one też ozdobę omawianej książki, gdyż wydawca postanowił ich w niej użyć, za co należą
mu się wyrazy wdzięczności.
„Sherlock Holmes t. I” to pięknie wydana klasyka literatury kryminalnej,
z którą każdy fan tego gatunku powinien się zapoznać. Natomiast jeżeli
zna już te utwory, ale nie posiada ich w swojej biblioteczce, również powinien udać się do księgarni, ponieważ ta edycja zdecydowanie warta
jest swojej ceny.
71
Tytuł: Sherlock Holmes t. I (Studium w szkarłacie, Znak czterech, Pies Baskerville’ów)
Tytuł oryginalny: (A Study In Scarlet, The Sign Of The Four, The Hound Of The Baskervilles)
Autor: Arthur Conan Doyle
Tłumaczenie: Jerzy Łoziński
Wydawca: Zysk i S-ka
Data wydania: 17 marca 2014 r.
Liczba stron: 492
ISBN: 978-83-7785-145-6
72
REFLEKSJE NAD KSIĄŻKĄ
„ATOMOWY SZPIEG”
Jacek „Franco” Horęzga
WSTĘP
Stało się. System zwyciężył. Adam Przechrzta miał rację. Oni... wygrali. Cześć
pieśni. Podczas gdy my maszerujemy i wymachujemy sztandarami, bolszewicy zdesantowali najważniejsze strategicznie cele przy pomocy podstępu.
Chytrze. Jakby czerpali pełnymi garściami z „patriarchalnej” biblii „polskiego Ciemnogrodu”, czyli nauk imć pana Onufrego o fortelach. Game Over. Dni
się wypełniły. Jesteśmy w przysłowiowej „czarnej dupie”.
Zdaję sobie sprawę, że jak na podsumowania Narodowego Dnia Niepodległości, konstatacja powyższa
nie jest za bardzo optymistyczna. Zwłaszcza, że wg. pierwszych, dzisiejszych doniesień, znowu na
ulicach umęczonego Miasta Warszawy polała się „Krew Bohaterów”. Ale (i niestety), pomimo nieco
ironicznego zacięcia, moje refleksje są jak najbardziej poważne i smutne. Niezależnie od tego, jakim
(dzięki Kurt!) językiem i stylem je wyłożę.
Pamiętamy wszyscy zapewne, czy to z własnego doświadczenia, czy to z przekazów medialnych,
czasy „upadku” tzw. „komuny”. System le(ł)gał w gruzy, pociągając za sobą „twarzą ku ziemi”,
monumentalne pomniki „bohaterów”, którzy w rzeczywistości byli, jak to Rafał Ziemkiewicz
trafnie i celnie punktuje, „zwyczajnymi bandytami, mordercami i gangsterami”. Obaliliśmy w euforycznym szale postumenty różnych Leninów, Stalinów, Dzierżyńskich, Bierutów. Zburzyliśmy też
(a może to już nie „my”?) Mur Berliński. Runął. Uwolniliśmy przestrzeń publiczną od zakłamania
i fałszu. Uwolniliśmy (nieświadomi oczywiście psychologicznych uwarunkowań swoich czynów)
umysły, jaźń i tożsamość z jarzma przemocy symbolicznej. Tak samo jak zacieraliśmy nieco wcześniej znienawidzone hakenkrojce wraz z ciągami stylizowanych na runiczny gotyk znaków, jak obalaliśmy bismarcków (do korektora: z małej ma być, a nawias zostawić), hitlerów i fryderyków (tutaj
też!). I podobnie, jak jeszcze wcześniej uwalnialiśmy przestrzeń od dominującej nad Warszawą cerkwi (dzięki, Andrzej Pilipiuk!).
Co, nawiasem mówiąc (gdybyś twierdził inaczej, „wykształcony” lemingu), nie było żadną walką
z inną religią, tylko zwyczajnym oswobadzaniem psychiki z okowów niewidzialnych kajdan. Żadna
zemsta nawet. Katharsis i specyficzny, graniczący z zachowaniami transgresywno-ludycznymi rytuał
przejścia. Tam, do nowego, wolnego świata. W który przeistaczało się Tu i Teraz, po symbolicznej
kastracji dyndających w powietrzu i stojących na cokołach organów władzy Wielkiego Brata.
Po owym, iście karnawałowym wręcz, niszczeniu wrogich symboli (jakże fantastycznie podsumowanym w zremasterowanym „Powrocie Jedi” sceną obalania pomnika Imperatora
w Stolicy) pozostała jednak luka. Umysły sformatowane, zniewolone przez pewien
mechanizm, nie dały się oszukać. Poprosiły nas o zapełnienie pustych miejsc
(pustych przede wszystkim w naszej świadomości!) symbolami nowej, tym
razem już tej „lepszej” władzy. Jak i czym? Ano tym, co znały i do czego
73
były przyzwyczajone - oczywiście innymi pomnikami i obrazami. Przy czym nacechowanymi już odwołaniami do wartości kojarzących się powszechnie z „dobrem” i „honorem”.
Z treściami odpowiadającymi naszym mitom, opowieściom i wyobrażeniom*.
Ruszyła zatem nowa machina. Ciężka i toporna. Przeraźliwie droga. Pracochłonna i powolna.
Najpierw Wodzowie i Bohaterowie. W dalszej kolejności (albo i równolegle) Żołnierze Wyklęci,
Armia Krajowa, Powstańcy, Kresowiacy oraz Zesłańcy. Ofiary Ludobójstw w Katyniu i na Wołyniu.
I Sybirakom też! (i słusznie, bo nie mam wątpliwości, że słusznie, jakby kto pytał).
Orlętom Lwowskim. I zapomnianym Świętym. Wyklętym pisarzom. Dalej... no wszyscy wiemy...
Rozpoczął się graniczący z obłędem festiwal-fenomen (opisywany nawet w pracach kulturoznawczych) stawiania „pomników-wbrew-ostatniej-woli”.
I ostatnio – znowu Katyń, znowu Ofiary. Katastrofa. Zamach. Pomnik. Tablica. Znicz. Świeczka. Bo
tak trzeba. Bo „tu jest Polska. Bo tu tak robimy” (znowu Pilipiuk).
Wróg jednak okazuje się przebieglejszy. Przewidział to. Zrozumiał na swój pokraczny, bolszewicki
sposób słowa Horacego. Zażądał „pomnika trwalszego, niż ze spiży” i rozkazał definitywnie i ostatecznie skolonizować nasze umysły. Oto setkom i tysiącom wznoszonych w niemałym wysiłku fizycznym i finansowym monumentów, rzeźb, kapliczek, tablic, ołtarzyków i krzyży przeciwstawił tylko
jeden pomnik. Dosłownie jeden. Tęczę. Tak, drogi czytelniku – TĘ właśnie TĘCZĘ wzbudzającą
skrajne emocje, a stojącą na Placu Zbawiciela w Warszawie. I ta jedna, jedyna „tęcza”, osamotniona,
zaistniała jednocześnie dziesiątkami milionów objawień w każdym mieście, na każdej ulicy, w każdym domu. Zawładnęła naszymi umysłami. A do tego przy naszym udziale, za nasze pieniądze, przy
naszej aprobacie.
To niemożliwe! – wykrzykniesz zapewne, Czytelniku.
Niestety, tak się jednak właśnie stało. „Tęcza” zagościła w naszych umysłach za pomocą bardzo prostego mechanizmu - prowokacji medialnej. Stała się częścią publicznej debaty. Codziennie nie tylko
„Smoleńsk” i „Smoleńsk”, ale coraz częściej „tęcza”. Że to i owo, że tyle pieniędzy, że będzie broniona
do upadłego. Że ktoś ją spali. A że inni jej nie chcą. I nasze kontrargumenty, żeby nie tu, że miejsce
uświęcone, że homo to niewiadomo. No i że tęcza ma mieć ileś tam kolorów. No i że Hanka nie pozwoli, żeby przejechał po niej „waletz”. A do tego jej („tęczy”) wizerunek ciągle prezentowany w mediach. Podpięty pod każdy news. Ze szczególnym uwzględnieniem doniesień dotyczących obchodów
Narodowego Święta Niepodległości (!). Już nie Piłsudski, nie „Pierwsza Brygada” aż do znudzenia,
nie Dmowski. Teraz Dzień Niepodległości jawi się symboliką wielokolorowego łuku, w którego obronie przed siłami Ciemnogrodu, stają zastępy lewicowych egzorcystów i ubranych (o ironio!) na czarno
siepaczy z różnych tam „antif” i innych organizacji o proweniencji korzeniami wrośniętymi głęboko
w zbrodniczą działalność terrorystycznych ugrupowań, o których głośno było w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych minionego stulecia.
Do największej zaś rozpaczy doprowadziło mnie uświadomienie sobie owej, strukturalnej w swoim
wymiarze porażki, w kontekście wykrycia „zdrady”. Bardzo dotkliwej i bolesnej. Szarpiącej do dziś serce i ducha. Okazało się, że agentami systemu
są przede wszystkim ludzie, którzy w sferze publicznej dość wyraźnie
przeciwstawiają się „pedagogice wstydu” i „pedagogice pogardy dla
siebie samych”. Czyli swoi. Ci nie wstydzący się godła na tiszercie,
ci z dumą paradujący z napisem POLSKA na piersiach. Nawet ja sam
74
musiałem stanąć przed lustrem i niemal splunąć w swoje odbicie, gdy pojąłem, jak
wielkiej zdrady stałem się współsprawcą i współuczestnikiem.
Jak do tego doszło? Teraz już w skrócie: otóż 11 listopada 2014 roku, wczesnym rankiem odpaliłem
swój komputer, aby nieco popracować, z zamiarem jednoczesnego śledzenia na bieżąco przebiegu
wydarzeń w Warszawie (kontekst badawczy też był, ale nie determinował on podmiotowego zanurzenia w strumienie informacji, pojawiające się na malutkim monitorze sfatygowanej „Toshiby”). Jeden
z pierwszych komunikatów, wyłapany z profilu Rafała Kosika na Facebooku, prowadził do strumienia
video pozwalającego śledzić na bieżąco (na żywo) Plac Zbawiciela i stojącą tam tęczową instalację,
w oczekiwaniu czy to na atak „faszystów”, czy też w oczekiwaniu na prowokacje lewackich sił, wspieranych przez prorządowe służby. Przeglądałem przez dobre trzy-cztery godziny różne strony, śledziłem doniesienia, robiłem notatki do swoich wynurzeń, wyszukiwałem wybrane hasła w necie, słuchałem patriotycznych pieśni, do których linki podrzucał „ostatni sprawiedliwy policjant” z rodzinnego
miasta, mając jednocześnie w jednym z „okien” na stałe uruchomiony podgląd na sławetną „tęczę”.
Momentami nawet wpatrywałem się w nią dość intensywnie, próbując namierzyć zalążki prowokacji,
które mogłyby stać się przyczynkiem do zrzucenia winy za kolejne zdewastowanie owego symbolu
na organizatorów Marszu Niepodległości. I tak mijały sobie godzina za godziną, gdy nagle, ni stąd ni
zowąd, pacnąłem się w swój niezbyt już owłosiony łeb.
Święto Niepodległości! 11 Listopada! Flaga wywieszona! Mszę Św w radio i TV Mamuśka obowiązkowo zalicza. A ja co? Siedzę i gapię się w znienawidzony przez większość rodaków symbol dominacji
obcej kultury nad umęczoną Stolicą. Nie ważne, czy w poszukiwaniu prowokatorów, czy też w celu
zdobycia dowodów na niezbyt efektywną pracę służb odpowiedzialnych za zabezpieczenie „paskudztwa” przed kolejnym spaleniem. Zamiast pomodlić się, zamiast poczytać coś o okolicznościach odzyskania niepodległości, o napięciach determinujących nasze społeczeństwo w początkach XX stulecia,
zamiast wyjść chociażby na spacer, nawet niekoniecznie motywowany pobudkami o charakterze patriotycznym, siedzę i gapię się w „tęczę”. W mordę Wielkiego Brata zaklętą w tym symbolu i jednocześnie zaklętą w sam mechanizm wkraczania gęby Wielkiego Brata do mojego małego mieszkanka.
„Tęcza” kolonizuje mój umysł. Staje się częścią mojego osobistego Dnia Niepodległości. Zagnieżdża
się na dobre, aby ostatecznie „stanąć na głowie” zamieniając się w łuk szelmowsko-łagodno-szyderczego uśmiechu. „Widzisz durniu?” – rechocze – „My zawsze wygrywamy. Zawsze krok do przodu”.
I wtedy, drodzy Rodacy, tak właśnie wtedy zrozumiałem, że stałem się agentem systemu. Objawiła
mi się świadomość myślozbrodni, która zaprowadziła mnie w subtelne, a jednocześnie przerażająco
ciasne objęcia Wielkiego Brata. Przecież sam zapragnąłem obecności „tęczy” w Narodowe Święto
Niepodległości w moim domu. Oczekiwałem jej. Sam osobiście otworzyłem jej drzwi, sam poprosiłem
o wejście i zajęcie miejsca razem ze mną przy biurku. Wpatrywałem się w nią, niszcząc ślepia, przez
kilka godzin. Czyli oswajałem jej obecność. Oswajałem dominację symbolu obcej mi kultury w swojej
Małej Ojczyźnie.
Przegraliśmy, bracia Rodacy. Dzięki mediom. Dzięki powszechnemu wykorzystaniu Internetu do medialnych manipulacji. Zupełnie nieświadomie wszyscy pokochaliśmy Wielkiego Brata.
Stało się.
* Bo przecież chyba nikt nie ma wątpliwości, że „tu wierzą wciąż, że sąsiad szanuje sąsiada, że
chleb jest święty, jeszcze świętsza praca.” - Marek Grechuta (dzięki Janek Moskwiak).
KONIEC WSTĘPU
75
Jedną z odtrutek, stosowanych na wyciszenie skrajnych emocji nieodłącznie
towarzyszących moim osobistym relacjom z rzeczywistością medialnych manipulacji, oprócz magicznych likworów, są oczywiście książki. Czasami zresztą też
będące narzędziami indoktrynacji i prób wykreowania obrazu rzeczywistości, odpowiedniego dla celów machiny stojącej za pojawieniem się tytułu na rynku. Za taką książkę zapewne
będzie uznana próba zmierzenia się z postacią kontrowersyjnego pułkownika, któremu przypisuje się bezpośredni wpływ na zatrzymanie w ostatnich chwilach mechanizmu odliczającego sekundy do wydania rozkazu wzniecenia nad światem atomowej pożogi. Ze szczególnym uwzględnieniem rozpętania jej na terenach umęczonej przez stulecia wojen i zbrodni - Polskiej Ziemi.
Pułkownik Ryszard Kukliński, w kontekście refleksji snutej powyżej na kanwie klasycznej antyutopii
George’a Orwella, jawi się właśnie jako agent. Podwójny, potrójny. Jako postać ambiwalenta. O duszy
targanej rozdarciem pomiędzy honorem żołnierza a świadomością zbrodni, w jakiej ten honor każe mu
uczestniczyć. „Rysiu, a może my już jesteśmy radzieccy, nie polscy, co? Tak w głębi duszy wmawiamy
sobie, że jesteśmy jak Kościuszko. Oficerowie Wojska Polskiego. A tu tymczasem… sowieckie mordy
mają nasze dusze. Nie żaden tam Kościuszko.” – słyszymy w filmie Pasikowskiego, który, wg. słów
autora książki, był inspiracją do jej napisania.
Dawni zawodowi oficerowie PRLu bez pardonu tytułują Kuklińskiego zdrajcą, nie szczędząc przy
tym i innych epitetów. A że język potrafią mieć cięty i wyposażony w nadzwyczaj bogaty zasób słownictwa, tytułowi „zdrajca” towarzyszy zazwyczaj jeszcze szereg dookreślników. Za „zdradę” ową
podpisano na Kuklińskiego wyrok śmierci formalnie, i formalnie też ten wyrok w „wolnej” już Polsce
uchylono. Ale mentalnie dla wielu spadkobierców reżimu Wielkiego Brata pozostaje on w mocy.
Mierząc się zatem z książką, miejmy świadomość „agenturalnej” działalności Kuklińskiego na rzecz
Wielkiego Brata przez pryzmat jego służby i pracy dla Machiny PRL, sterowanej przecież z Moskwy.
Awansował regularnie i bardzo skutecznie w strukturze Ludowego Wojska Polskiego, ale w trakcie
służby podjął współpracę z CIA – z wywiadem amerykańskim.
Nam, szarakom PRLu, Ameryka jawiła się wtedy mitycznym obrazem kraju wolności, swobód i dostatku materialnego. Wyobrażeniem dalekim od rzeczywistości. Wam zaś, droga młodzieży, Polska
będąca istniejącą realnie antypodą owych mitów, wydaje się dziś niemożliwa, nieprawdziwa. Myśmy
jednak żyli w niej w czasach, gdy zakup nawet chleba stawał się wyczynem. A wytarcie tyłka kawałkiem czegoś innego, niż pocięte na kwadraciki gazety z wizerunkami spuchniętych od wódy i żarcia
gębami naszych wodzów i towarzyszy graniczyło z cudem. Milicja legitymowała kiedy i jak chciała.
Gdy było „nie-potrzeba”, to i pałki szły w ruch. Za posiadanie maszyny do pisania można było mieć
nieprzyjemności, czegom doświadczył na własnej skórze (zaliczyłem zatrzymanie podczas transportu
tego urządzenia na jeden z konwentów). Podsłuchy, kapownictwo na każdym kroku, czasem ludzie
ginęli w tajemniczych okolicznościach, nie wracając już do świata żywych. I temu światu, naszej codzienności przeciwstawiony był trzymający nas przy życiu Mit Zachodu. Mit Ameryki.
Dziś, dzięki książkom chociażby Rafała Ziemkiewicza oraz dzięki systematycznej pracy innych pisarzy-fantastów (Jacek Dukaj, Maciej Parowski, Marcin Wolski, Adam Przechrzta, Konrad T. Lewandowski, Jacek Inglot, Andrzej Ziemiański, Piotr Gociek, Andrzej Pilipiuk , Jacek Komuda,
Romek Pawlak* i innych), przemycających w swoich wypowiedziach treści o charakterze
historyczno-dyskursywym wiemy już doskonale, że ten mityczny Zachód i Ameryka dymały
nas i dymają dalej. Byliśmy, jesteśmy i zapewne jeszcze długo będziemy pionkiem
w grze, toczonej przez wielkie mocarstwa o dominację nad światem i milionowymi rzędami dusz. W przeciwieństwie do wielu innych krajów, biorących
udział w tej rozgrywce, mamy to nieszczęście, że na szachownicy zajmujemy
76
pozycję strategiczną. Dlatego Cenckiewicz podkreśla, że nie zamierza owocami swoich
badań „paść na kolana” przed „człowiekiem, który sam uratował świat przed zagładą”
oraz nie chce stanąć na którymkolwiek z biegunów wyznaczających rozumienie „dobra
i zła” w debacie „bohater czy zdrajca?”. Służba ojczyźnie, o czym przekonują kolejne książki z wydawnictwa „Zysk i s-ka” (już wkrótce kolejne refleksy), może prowadzić na manowce,
a owoce wierności mogą okazać się poniewczasie fruktami nasączonymi goryczą gorzkich wątpliwości. I skutkować emocjami, których ogień nasz Kmicic próbował gasić, każąc wylewać sobie na
rozpalony łeb strugi lodowatej wody z dna studni.
Trzeba tutaj zwrócić uwagę na pewien niuans różniący książkę Cenckiewicza od filmu Pasikowskiego
już na poziomie inskrypcji tytułowych. W podtytule „Jacka Stronga” (filmu) wskazuje się na „człowieka, który pokonał imperium”. Twórcy filmu heroizują i mityzują kontrowersyjną postać z przyczyn
zapewne czysto merkantylnych. Cenckiewicz zwraca jednak uwagę na szereg okoliczności, na środowisko, w którym zanurzona była praca i życie bohatera (mimo wszystko jednak bohatera) jego badań.
W podtytule wskazuje się na Ryszarda Kuklińskiego i wojnę wywiadów. I z takim nastawieniem należy (trzeba!) „Atomowego Szpiega” wziąć do ręki i oddać się wyprawie do innego świata. Który, gdy
poznasz, być może otworzy Ci oczy na „świat tajnych służ i szpiegostwo” jako na „bardzo często tylko
pozorny chaos i brak logiki”. A jak bardzo jest to obraz niekompletny, przekonuje sam jego twórca,
wskazując chociażby na problemy z dotarciem do materiałów źródłowych. I w ten sposób zwraca się
do swoich czytelników z apelem o kontynuowanie pracy, poszukiwania materiałów, tekstów, o duchowe przebudzenie Narodu, który bez duszy będzie jako miecz bez ręki. Bowiem są w Polszcze nadal
bastiony Wielkiego Brata, okopane i dobrze bronione. Jak na przykład Centralne Archiwum Wojskowe, wskazane przez autora w przedmowie.
Poszukując prawdy, dyskutując, nie pozwalamy pogrzebać naszych dusz pod warstwą popiołów. Miecz
bezpański, bezwolny w każdej chwili może stać się narzędziem w obcych rękach. Od nas, czytelników
książek, w takiej samej mierze zależy przyszłość Polski, jak od zbrojnych jej legionów (które śpią
gdzieś zamknięte w Górze). Ducha Narodu nie można uśmiercić, póki żyje pamięć o jego korzeniach,
o czynach jednostek Naród ów konstytuujących. Ale Ducha Narodu można osłabić, zaszczepić weń
zalążki choroby.
„Atomowy Szpieg” zatem jest kolejną cegiełką w trudnej odbudowie Domu Dusz Polskich. Narracja
Cenckiewicza, to nie tylko opowieść o Kuklińskim. To panorama świata, pod którego popkulturową
powłoką walczą ze sobą wywiady, państwa i systemy. Tu nie ma dobrych i złych. Wędrujemy przez
mechanizm wywiadów i kontrwywiadów PRL, Moskwy, Ameryki, NRD, trafiamy nawet do Watykanu. A sama opowieść o Atomowym Szpiegu jest generatorem filologicznych prac magisterskich
i maturalnych. Wallenrod? Kmicic? Ksiądz Robak? -„They Are Alive!”. Te prace, te tematy czekają
na swoich wieszczów. Psychologia kultury, psychologia osobowości - czyż moc sprawcza narodowych
mitów, które zaszczepione w podświadomości ujście mogą znaleźć w czynach, jest warta mniejszej
uwagi, niż figura Batmana? A może Batman, to morda Wielkiego Brata zaklęta w inny symbol? Morda
systemu niebezpiecznego równie, jak sowiecka machina, ale posługującego się nieco innymi narzędziami?
James Bond? Okey. Ale my mamy swojego. Prawdziwszego. Więc „niechaj narody wżdy postronne
znają, że Polacy nie obcych, swoich bohaterów mają”.
Do broni, Rodacy! Znaczy do książek, piór i klawiatur. I Niech Moc
będzie z nami!
12-16 listopada 2014
77
Autor: Sławomir Cenckiewicz
Tytuł: Atomowy Szpieg. Ryszard Kukliński i wojna wywiadów
Wydawnictwo: Zysk i s-ka
Data wydania: listopad 2014 r.
Liczba (bogato ilustrowanych) stron: 582
ISBN: 978-83-7785-477-8
*Wymieniam tych, z których twórczością i wypowiedziami pozaliterackimi miałem przyjemność (czy
też czasami „nieprzyjemność” ;) ) się zetknąć w czasie powrotu Syna Marnotrawnego Na Łono Matki
Fantastyki. Wszystkich innych, których pominąłem, zapewniam, że uczyniłem to z braku odpowiedniej znajomości całości literackich objawień naszej rodzimej fantastyki (i fanAtastyki) powstającej
w końcowych latach XX wieku oraz podczas 14 już lat „dziania się” wyśnionego kiedyś przez fantastów „wieku przyszłości”.
78
SMOKI NA ZAMKU UKRUSZON
Marek Adamkiewicz
Terry Pratchett należy do tych twórców fantastyki, których zna się w każdym miejscu na świecie, a o jego twórczości wypada mieć coś do powiedzenia. Renoma jaka otacza autora, jest przede wszystkim zasługą słynnego
cyklu „Świat Dysku”, w którego skład wchodzi w tej chwili grubo ponad
trzydzieści powieści. Wynik godny pozazdroszczenia, nawet jeśli wziąć pod
uwagę fakt, że powieści powstawały na przestrzeni ponad trzydziestu lat.
Jednak nie samym Dyskiem żyje autor - zanim Pratchett dał się poznać jako
autor tej mającej mu przynieść sławę serii, pisywał opowiadania dla dzieci.
„Smoki na Zamku Ukruszon” to zbiór, w którym znajdziemy czternaście
takich tekstów.
Kolejne opowiadania w „Smokach na Zamku Ukruszon” pełne są pomysłów, które wydają się być
bardzo interesujące dla młodszego czytelnika. Mamy tu m.in. ożywienie świata zwierzęcego, próbę
powrotu do przeszłości, przedstawienie wydarzeń zwyczajnych w sposób sugerujący ich nadnaturalność, czy też pozytywne pokazanie stworów, które znane były wcześniej jako ziejące ogniem maszkary. Tematyka opowiadań i sposób przedstawienia przez Pratchetta tych pomysłów w żaden sposób nie
powinny przyprawić o ból głowy tych, którzy nawet w „Hello Kitty” doszukują się zgubnego wpływu
Szatana na nasze pociechy. Chociaż... w dzisiejszym, pełnym absurdów świecie, nigdy do końca nie
wiadomo, która z nieszkodliwych rzeczy sprowokuje reakcję obrońców moralności.
Skoro już przy moralności jesteśmy, niezaprzeczalną zaletą opowiadanych przez Pratchetta historii jest ich uniwersalność. Wszystko przedstawiono w klarowny sposób, a morał kolejnych bajek jest
ewidentny i pozytywny. Tekst, od którego cały zbiór wziął tytuł, mówi np. o tym, że stereotypy bywają nad wyraz krzywdzące, a do tego, by rozwiązać konflikt wydawałoby się nierozwiązywalny,
wystarczy odrobina dobrej woli i rozmowa. Podobnie jest w przypadku następnych opowiadań. Kilka
przykładów? Proszę bardzo. „Wielki Turniej Tańca na Jajkach” - gloryfikacja uczciwości i przykład
budującej siły miłości. „Paskudny Śniegolud” - coś co z zewnątrz wydaje się być brzydkie i nieatrakcyjne, może skrywać piękne wnętrze i kierować się dobrem rodziny. „Święty Mikołaj idzie do pracy”
- róbmy w życiu to, co potrafimy najlepiej, a przyniesie nam to satysfakcję i pozwoli godnie przeżyć.
Wymowa kolejnych opowiadań jest nad wyraz optymistyczna i odpowiednia dla młodego czytelnika.
Cechą charakterystyczną powieści z cyklu „Świata Dysku” jest wszechobecny humor. Często absurdalny i typowo angielski, dodaje fabule lekkości. Ta składowa pisarstwa Pratchetta widoczna jest
także w jego wcześniejszych dziełach. W omawianym zbiorze także nie brakuje humoru. Jest
to tym razem tym istotniejsze, że proza kierowana do dzieci potrzebuje tego elementu w stopniu dosyć wysokim. Jest to przy tym element, który nie dominuje w fabule żadnego z opowiadań, a jedynie towarzyszy kolejnym historiom, czasem bardziej widoczny, innym
razem mniej. Ten zabieg bez wątpienia pomoże dziecięcym odbiorcom tekstów
lepiej wejść w świat przedstawiony i dodać do pouczającego morału szczyptę,
tak potrzebnej w tym rodzaju literatury, czystej zabawy.
79
Na pochwałę zasługuje także bardzo staranne wydanie „Smoków”. Duża czcionka oraz
masa (wedle wydawcy – bardzo śmiesznych) ilustracji pomogą zainteresować się książką
tym najmłodszym czytelnikom, którzy spróbują po nią sięgnąć, także bez pomocy rodziców. Z kolei twarda, szyta oprawa pomoże zapewnić trwałość i zmniejszy ryzyko uszkodzeń mechanicznych. Nic, tylko czytać.
„Smoki na Zamku Ukruszon” to zbiór opowiadań idealnie nadających się do poczytania dzieciom
przy wieczornych sesjach czytelniczych (optymistycznie zakładam, że ów zwyczaj, prowadzący do
wychowywania kolejnego pokolenia czytelników, jest wciąż żywy...). I wydaje mi się, że tylko w tym
kontekście możne je oceniać. Jako literaturę dziecięcą. Nie jestem bowiem przekonany czy dla dorosłego czytelnika, wbrew zamieszczonej na tylnej części okładki opinii, znajdzie się tu coś na tyle
interesującego, by traktować książkę inaczej, niż jako ciekawostkę.
7/10
Autor: Terry Pratchett
Tytuł: Smoki na Zamku Ukruszon
Tytuł oryginału: Dragons at Crumbling Castle: and other stories
Tłumaczenie: Maciej Szymański
Wydawca: Rebis
Data wydania: 12. 11. 2014
Liczba stron: 387
ISBN: 978-83-7818-637-3
80
DZIWNE
Aleksander Kusz
Dziwna książka.
Koniec recenzji.
Właśnie wyleciałem z działu recenzji, bo mnie Hubert wykopał w kosmos.
Gdyby rzeczywiście tak się stało, lot byłby długi i nieciekawy, ale na koniec
znalazłbym się na Marsie. Sam. I na pewno nie przeżyłbym takich przygód jak Mark Watney, główny bohater książki Andy Weira „Marsjanin”.
Zainteresowałem? Mam nadzieję, że chociaż trochę. To teraz trochę więcej
o książce.
Mark Watney jest członkiem marsjańskiej ekspedycji Ares 3. Jak się pewnie domyślacie po numerze, to trzecia wyprawa ludzi na Marsa (szykuje się już czwarta, co za chwilę okaże się bardzo ważną
informacją). Właśnie wylądowali i przystąpili do pracy. Jednak straszliwa burza piaskowa sprawia, że
muszą uciekać z Czerwonej planety. Gdy Mark odzyskuje przytomność to okazuje się, że:
1. Jest ciężko ranny.
2. Został sam na Marsie, bo cała załoga oprócz niego zdążyła ewakuować się z planety.
3. Obóz jest zdewastowany.
4. Ma minimalne zapasy jedzenia i powietrza.
5. Nie ma łączności z Ziemią.
6. Wszyscy (NASA i powracająca załoga) myślą, że nie żyje.
7. Nawet gdyby wiedzieli, to i tak nie zdążyliby go uratować.
8. Ogólnie mówiąc, cytując głównego bohatera: Mam całkowicie przesrane.
Tyle na początek. Wystarczy na dobry początek? Myślę, że tak. Potem też jest ciekawie. Autor musiał wymyślić, jak prowadzić narrację, jak prowadzić opowieść samotnego człowieka. Wymyślił więc
dziennik, który pisze Mark Watney. Mark wraca do Habu ( to taka tymczasowa, marsjańska baza),
próbuje go naprawić, próbuje wymyślić jak zdobyć dodatkowe pożywienie, jak zdobyć dodatkowe
powietrze i na koniec, jak wrócić na Ziemię. I wszystko to, łącznie z planami i próbami - udanymi
i nieudanymi, opisuje w swoim dzienniku. Dostajemy więc nudny, jak się oczywiście okazuje po pewnym czasie, opis życia człowieka próbującego przeżyć na Marsie. To zapiski dzień po dniu, a czasami
godzina po godzinie - co robił i co próbował zrobić. Dodatkowo mamy tu naukowe wywody potwierdzające, że coś można zrobić lub nie. To niewiarygodnie nudny, a zarazem niewiarygodnie wciągający
dziennik. Na tym właśnie polega największa dziwność tej książki. Na pierwszy rzut oka wydaje się
nudna, nieciekawa. Nawet wiedząc, że jest to amerykańska produkcja, więc musi się skończyć
tak a nie inaczej, to chcemy wiedzieć, czy Markowi udała się ta, czy inna rzecz. Jesteśmy ciekawi, jaki będzie jego następny pomysł - szalony, a zarazem bardzo naukowy. Chcemy wiedzieć
jak to się wszystko skończy, pomimo tego, że domyślamy się przecież zakończenia.
Po pewnym czasie na podstawie zdjęć Marsa w NASA domyślają się, że
Mark przeżył katastrofę i rozpoczyna się akcja ratownicza; ludzie na Ziemi
jednoczą się w próbie uratowania Marka. W tej części powieści, oprócz dzien-
81
nika Marka, mamy relację z tego, jak akcja toczy się na Ziemi. Co jakiś czas przenosimy się także na Hermesa – statek kosmiczny, którym do domu wracają pozostali
uczestnicy misji Ares 3. Właśnie te fragmenty fabuły - toczące się na Ziemi i na Hermesie dodają dużej dynamiki książce. Dzieje się coś więcej, są dialogi, rozładowują stałe fragmenty
dziennika. Choć postaci drugiego planu (tam wszyscy oprócz Marka są postaciami drugiego planu)
są trochę papierowe, nie do końca nakreślone, jakby były potrzebne tylko do uratowania Watneya. Sam
dziennik jest dość monotonny, pomimo tego, że na Marsie zaczynają się dziać rzeczy przedziwne,
a nauka pokazuje, że potrafi przydać się w każdym momencie.
Wracamy jednak do głównego bohatera - ciekawe, o u niego? Na Ziemi próbują wymyślić, jak go
uratować, co rusz rodzą się przeróżne pomysły, a Mark działa jak gdyby nigdy nic. Zachowuje spokój
i wytycza sobie małe cele. Wywiązuje się ze swoich zadań bardzo metodycznie, dokładnie i porządnie,
jak zakręcony naukowiec, naprawdę. Książka w tym momencie naprawdę wciąga, przejmujemy się
losem Marka, chcemy, żeby mu się udało. Trzymamy kciuki.
I tutaj malutka dygresja. Mianowicie, autor bardzo ładnie opisał działania i towarzyszącą im histerię
na naszej małej Ziemi, gdzie oczywiście media rozdmuchały sprawę Marka. Cała ludzkość przejmuje
się losem Marka - przeżyje, czy nie przeżyje? Uratują go, czy jednak się nie uda? NASA jest obecnie
nastawione na jego uratowanie. Inne misje zostają odsunięte w czasie. Nawet Chiny włączają się do
akcji ratunkowej. To tak po amerykańsku, jak i po dawnemu socjalistycznemu – wszystkie ręce na pokład, walczymy, a cały świat obserwuje. Przed NASA koczują dziennikarze różnych stacji radiowych
i telewizyjnych. I tak by z pewnością było, gdyby do takiej sytuacji doszło w rzeczywistości. I tak jest
fajnie, tak jest dobrze, dobrze wiedzieć, że ludzkość stać na takie działania. Ale dlaczego tylko wtedy?
Dlaczego tylko Marka Watneya tak ratujemy? Dlaczego nie tych biednych, chorych, którym pomogłaby tylko część pieniędzy wydanych na próbę ratowania kosmonauty? Wiadomo, że życie ludzkie nie
ma ceny, jest bezcenne, ale dlaczego tylko życie kosmonauty, czy innego medialnego celebryty? Dlaczego tak interesujemy się tym, jak po operacji czuje się Schumacher, czy Kubica, a nie interesujemy
się stanem schorowanego sąsiada? Wiem, że to pytania bez odpowiedzi, ale muszę przyznać, że to były
moje główne przemyślenia, kiedy czytałem opowieść o wrzawie medialnej wokół Marka Watneya.
Powieść czyta się bardzo szybko, ona wręcz czyta się sama; 384 strony niestandardowego formatu
(trochę większy niż normalnie) wprost się połyka. Niby nudna, ale na swój pokrętny sposób bardzo
wciągająca. Polecam czytelnikom, którzy lubią rzeczy ‘inne’, nietypowe. Powieść powinna im się
podobać. Trzeba tylko wejść w jej klimat i zanurzyć się w nim, to wystarczy. Nic więcej nie trzeba.
Ridley Scott realizuje na podstawie tej powieści film, w którym główną rolę zagra Matt Damon.
Muszę przyznać, że jestem ciekawy jak wyjdzie, bo może wyjść bardzo ciekawie.
Autor: Andy Weir
Tytuł: Marsjanin
Wydawnictwo: Akurat
Data wydania: listopad 2014 r.
Liczba stron: 384
ISBN: 978-83-7758-817-8
82
OKUP KRWI
Marta Kładź-Kocot
Muszę przyznać, że z zainteresowaniem śledzę poczynania wydawnictwa
Genius Creations. Wydawanie debiutantów może wydawać się decyzją
odważną, jeśli nie straceńczą ¬ ¬ – w obecności wydawniczo-promocyjno-księgarskich gigantów, których gliniane nóżki zaczynają się delikatnie
chwiać. W Empiku łatwiej teraz kupić farbki, figurynki z papier-mâché
i termokubki aniżeli książki, do których trzeba się przez stosy wspomnianych gadżetów przedzierać. Jednak GC nie rzuca się z motyką na słońce.
Ma wsparcie we własnej księgarni madbooks.pl, która, co ciekawe, cenowo
z tymi gigantami może skutecznie konkurować. A jeśli do tego dodać sieć
kontaktów wśród pasjonatów czytania, których, zdaje się, nie jest wcale tak
niewielu, efekty mogą okazać się co najmniej zadowalające. Amerykański sen zawsze zaczyna
się w garażu, a produkcja wydawnicza GC już z garażu – w całkiem niezłym stylu – wyjechała.
Wśród książek dotychczas przez GC wydanych najbardziej zachwycił mnie „Okup krwi” Marcina
Jamiołkowskiego – oczarował swoją bezpretensjonalną lekkością, sprawnie skonstruowaną fabułą,
sympatycznymi bohaterami, okruchami ciepła przebijającymi gdzieniegdzie spomiędzy dramatycznych zdarzeń. Oto skromny, żyjący na bakier z technologią krawiec, Herbert Kruk (imię bohatera
poznajemy bardzo szybko, nazwisko – dopiero na ostatnich stronach powieści), musi zmierzyć się z tajemniczym Gerhardem Schrödingerem, ponurym jegomościem, którego nie bawią dowcipy o kotach
zamykanych w pudełku w ramach myślowych eksperymentów. W wyniku ultimatum postawionego
przez tegoż jegomościa Herbertowi zostaje naprawdę niewiele czasu, żeby dotrzeć do Warszawy i dowiedzieć się, co stało się z jego ukochaną Melanią. Na drodze bohatera stają zarówno sprzysiężenia
ciemnych sił (tajemnicze Bractwo Miast, dawny wróg oraz doprawdy odlotowi czciciele Bazyliszka),
jak i siły całkiem przyjazne (małoletni uciekinier z domu oraz atrakcyjna pani detektyw). Składa się to
wszystko na bardzo sprawnie poprowadzoną sensacyjną akcję – z zakończeniem, którego zdradzenie
byłoby, dodam przewrotnie, okrucieństwem wobec czytelnika.
W taki świat – całkiem zwykły, codzienny, wręcz przyziemny świat Warszawy i okolic, pociągów,
taksówek, ulic i blokowisk – niespodziewanie i nadzwyczaj delikatnie wkracza magia. Niepozorny
krawiec Herbert jest bowiem czarodziejem, który swoje zdolności odkrył już w dzieciństwie („Hurra,
będę miał sowę” krzyknąłbym pewnie, gdyby nie fakt, że Harry Potter miał się pojawić dopiero za parę
lat). Jednak zdolności Herberta nie wymagają spektakularnych efektów w postaci różdżek, peleryn
i spiczastych kapeluszy. Wręcz przeciwnie – wysnuwa on magię z codzienności: z papierów, biletów
tramwajowych, parkomatów, a czasem nawet… z kota. Potrafi zmusić sygnalizator do malowniczej walki z agresywnymi latarniami ulicznymi. Zaklęcia brzmią jak wyciągi z regulaminów.
A wszystko razem tworzy nadzwyczajny klimat bliskiej i codziennej magii „z sąsiedztwa”.
Do tego ulicami Warszawy wędrują w malowniczych paradach upostaciowane miejskie legendy. Bardzo ważna jest magiczna funkcja krwi – choć nie miejsce tu na
ucieczkę w interpretacje archetypowej symboliki (w końcu już nawet w hebrajskiej Biblii krew oznaczała życie). Przelana krew budzi, ale i blokuje magię,
a bohater wpada czasem z jej pomocą w iście berserkerski szał.
83
Muszę jednak czytelnika uprzedzić, że „Okup krwi” prosi się o zapowiedziany dalszy
ciąg. Choć fabuła w obecnym kształcie nie pozostawia niedosytu, stawia jednak więcej
pytań, niż zawiera odpowiedzi. Gdzie przez wszystkie lata podziewał się ojciec bohatera?
Skąd wzięli się czciciele Bazyliszka? Kim są członkowie tajemniczego Bractwa? O ciąg
dalszy aż prosi się również dlatego, że powieść po prostu świetnie się czyta, a zakończenie…
cóż, zakończenie pozwala sobie wiele obiecywać i wyobrażać.
W skrócie: nie jest „Okup krwi” ani „Imieniem róży”, ani „Wahadłem Foucaulta”, ani „Solaris”, ani
„Władcą Pierścieni”. Ale nie musi być. W swojej klasie, na styku urban fantasy i kryminału, jest to
produkt literacko znakomity, któremu wróżę – oby pomyślnie – długie i owocne życie.
Autor: Marcin Jamiołkowski
Tytuł: Okup krwi
Seria: Herbert Kruk, tom I
Wydawca: Genius Creations
Data wydania: 29 września 2014
Liczba stron: 201
ISBN: 978-83-7995-010-2
84
ECHOPRAKSJA
Mirosław Gołuński
Echopraksja – automatyczne powtarzanie zaobserwowanych ruchów wykonywanych przez inne osoby. Występuje w upośledzeniu umysłowym, katatonii, otępieniu. (Wikipedia)
Tytuł powieści Petera Wattsa jest tyleż naukowy, co wieloznacznie wykorzystany. Warto sprawdzić znaczenie tego słowa przed lekturą, gdyż nie
znajdziemy w jej toku definicji, a i ono samo zostaje przywołane tylko raz
i to z soczystym komentarzem. Jego znajomość zaś pozwala uporządkować różne poziomy fabuły i warstwy świata, w który z niejakim ociąganiem wprowadza nas pisarz.
Akcja powieści zaczyna się na Ziemi, ale jest to planeta, którą nawiedziła cywilizacyjna i biologiczna apokalipsa. Jak zwykle bywa w tego typu literaturze, w takiej właśnie kolejności. Jest to też
właściwie ziemia postludzka, bo choć jej główny bohater, Brüks, jest człowiekiem, to większość bohaterów traktuje go jak przypadkowo niewymarłego mamuta. Ci, z którymi trochę z przypadku, a trochę
z konieczności przyjdzie mu współdziałać, zostali wyposażeni w elektroniczne udoskonalenia, które
bardzo ułatwiają pracę, ale niekoniecznie pomagają w życiu uczuciowym i – jak się okazuje – wprowadzają niebezpieczny schematyzm, w skrajnym przypadku pozbawiając żołnierzy zupełnie własnej
woli, czyniąc ich „zombiakami” – istotami, które sprzedały swoje ciała wojsku. Jeśli przeżyją kontrakt,
nie będą pamiętali, co robili, gdzie byli, kogo zabili.
Oprócz istot (post)ludzkich mamy również wampirzycę – w wersji Wattsa to istota należąca do prastarej rasy samotniczych łowców, która wymarła tysiąca lat temu, ale dzięki postępowi technicznemu
została odrodzona (sklonowana) i poddana ścisłej kontroli. By kilka takich istot zneutralizować, zastosowano właśnie procedury wpojonej echopraksji. Jednak jednej z nich udało się uciec z laboratorium
i dotrzeć na pustynię, na której Brüks polował na zmutowane zwierzęta, gdyż w następstwie nieodpowiedzialnych eksperymentów (za jednym z nich – jak się okazuje - stał również nasz bohater) Ziemia
stała się również planetą postanimalną i niezmutowanych genetycznie zwierząt jest jeszcze mniej niż
niepodrasowanych ludzi.
Uciekając przed wampirzycą i jej zombiakami, bohater trafia do (post)religijnego zakonu, którego
członkowie wierzą w istnienie mądrzejszej niż ludzka istoty (cywilizacji), a że ich umysły splecione są
w jeden wielki mózg – na wzór superkomputera łączącego w sobie moc obliczeniową wszystkich
pomniejszych, ich wiedza i umiejętności znacznie wykraczają nawet poza cywilizacyjne osiągnięcia opisywanej epoki.
I właśnie ten zespół, wzmocniony jeszcze żołnierzem, który nie został zombiakiem, ale za to nie umie przestać myśleć o synu oraz hakerką-lesbijką, która szuka
człowieka odpowiedzialnego za śmierć ukochanej (tak, ukłon wobec popkulturowych schematów być musi), wyruszają na spotkanie z obcym – i tu mamy
do czynienia z super echopraksją.
85
„Echopraksja” to powieść niełatwa w odbiorze, wymagająca uważnej lektury i sporej
erudycji. Oczywiście, nie brakuje w niej przygód i niespodziewanych zwrotów akcji, która zapętla się w zupełnie nieoczekiwany sposób. To, co stanowiło o jej sile i przekonuje
do lektury, to bardzo szeroka perspektywa świata przedstawionego. Mamy tu i rozruchy
społeczne wywołane biedą i kłopotami z energią; i eko-terroryzm i eko-strach; i uzależnienie ludzkości od energii słonecznej, której dostarcza jedyne urządzenie umieszczone w pobliżu
gwiazdy; i wspomnianą już nową, w pełni zracjonalizowaną religię; i grę ze starymi motywami rodem
z horrorów (wampiry, zombiaki) w interesujący sposób zreinterpretowanymi; i zagadkę kryminalną;
i psychologiczne gry. Jak na niezbyt długą powieść to naprawdę sporo.
Wśród licznych, na ogół naprawdę dobrych książek wydanych w serii „Uczta wyobraźni” powieść
ta zajmuje niepoślednie miejsce, a siła i plastyczność stworzonego uniwersum skłaniają do szukania
kolejnych powieści tego autora. Lektura nie zawsze musi być przyjemnością estetyczną, zawsze jednak
powinna zmuszać do refleksji, a gdy uda się jej spełniać oba te warunki, mogę ją z czystym sumieniem
rekomendować.
Na plus wydanej w wydawnictwie „MAG” powieści zaliczyć trzeba również wysiłek tłumacza i na
szczęście coraz częściej spotykane przypisy do anglojęzycznych nazw i pojęć zamiast prób najczęściej
nieudanego ich tłumaczenia. Jeśli do tej beczki miodu dodać łyżkę dziegciu, to fragmentami widoczne
są kłopoty z interpunkcją, które zakłócają lekturę. Miał to być prawdopodobnie chwyt naśladowania
ludzkiej mowy, w jej potoczystości i niewyraźności, ale od czasów wprowadzenia strumienia świadomości mamy na zapisywanie tego znacznie ciekawsze technicznie sposoby.
Autor: Peter Watts
Tytuł: Echopraksja
Tłumaczenie: Wojciech M. Próchniewicz
Wydawca: MAG
Data wydania: 24 września 2014
Seria: Uczta wyobraźni
Liczba stron: 367 razem z bibliografią
ISBN: 978-83-7480-445-5
86
CIERP I STAŃ SIĘ!
Olga „Issay” Sienkiewicz
Czy można zrozumieć historię? Można ją poznać i opisać, porównać
przekazy i zapiski, sprzeczać się o prawdy obiektywne i subiektywność
źródeł, można pisać setki publikacji na temat jednego okresu w historii
ludzkości - jednak zrozumienie procesów historycznych, tego wszystkiego
co doprowadziło do konkretnych wydarzeń oraz tego, czym one poskutkowały, wydaje się przedsięwzięciem potwornie trudnym do zrealizowania. Szczególnie jeśli jako odbiorcę swojej pracy wybiera się nie profesora
albo specjalistę danej dziedziny, a zwykłego, szarego człowieka którego
wiedza pochodzi z lat spędzonych w trybach systemu szkolnej edukacji.
Właśnie do takiego czytelnika Modris Eksteins skierował swoje „Święto
wiosny”, publikację o wcale nie najłatwiejszej tematyce, a jednak zaskakująco łatwą w odbiorze.
Myśląc o XX wieku i jego wydarzeniach, myśli się zazwyczaj o dwóch wojnach światowych oraz
wszystkich przemianach, które przyniosły - jednak co dokładnie doprowadziło do wybuchu pierwszej
i jaki wpływ miała ona na drugą wojnę, w polskich podręcznikach do nauczania historii zazwyczaj
podaje się w skompresowanej formie dwóch, czasem trzech akapitów pełnych suchych faktów, omówionych pokrótce i bez szerszego kontekstu. Eksteins, sam będący historykiem i aktywnym nauczycielem akademickim, w pełni pojmuje, że aby spełnić postulat zrozumienia przeszłości, nie wolno
ograniczyć się tylko do informacji o wydarzeniach - kto, gdzie, kiedy, dlaczego i w jaki sposób. Nie, do
tego jest potrzebny kontekst składający się również z sytuacji społecznej i ekonomicznej, kulturalnej
i statystycznej. Tym, co przede wszystkim rzuciło mi się w oczy w czasie lektury „Święta wiosny”
jest fantastyczna wręcz interdyscyplinarność tekstu. Sama praca jest określana jako przynależąca do
historii kultury - jednak bardzo trudno jest mi się z tym zgodzić. Eksteins owszem, pisze o kulturze
postrzeganej jako zwyczaje i wartości, zasady moralne i formy zachowania, jednak jego głęboka analiza sięga również do historii sztuki, socjologii, nauki, ekonomii, a nawet demografii i historii sportu.
Ilość rozmaitych punktów widzenia może wydawać się przytłaczająca, lecz autorowi udaje się spleść
je w jedną, spójną całość.
Na samym początku „Święta wiosny” autor zauważa, że aby pisać o sztuce należy pisać o publiczności - bezpośrednim odbiorcy, trzeba spojrzeć jego oczami. Tę samą zasadę stosuje pisząc o innych
dziedzinach, co odróżnia tę publikację od większości dzieł zajmujących się historią kultury czy nawet
historią świata jako taką. Trzeba zauważyć, że nie jest to tekst o tym, co wydarzyło się w ciągu pierwszych trzydziestu lat XX wieku, nie ma w nim ściśle zachowanej chronologii ani długich akapitów
o tym, co wydarzyło się w tym i tym roku, kto wyszedł zwycięsko z ofensywy takiej i takiej.
Eksteins nie wymaga jednak od czytelnika dużej wiedzy historycznej - fakt, który ja, będąc
dzieckiem w pełni zreformowanego systemu edukacji i która w czasach szkolnych nigdy nie
doczekałam się bogatego omówienia pierwszej wojny światowej, przyjęłam z wielką
ulgą. Autor sam podaje wszystkie fakty niezbędne czytelnikowi do prześledzenia
jego toku myślowego. A jest to tok zawiły - od enigmatycznego prologu, przez
rozdział dotyczący paryskiego sezonu teatralnego, przez długie lata wojny, aż
po Trzecią Rzeszę i świat, który dwa gigantyczne konflikty zbrojne zmieniły
87
nieodwracalnie. Eksteins przeprowadza swojego czytelnika przez świat pełen sprzeczności i kontrastów, nie bojąc się poświęcać całych stron na zagadnienia takie, jak teatralność
życia publicznego, postrzeganie „wolności” jako idei w poszczególnych narodach czy sztukę awangardową i jej nowe zainteresowanie tym, co tabu.
„Święto wiosny” tak naprawdę skupia się na trzech krajach - Francji, Wielkiej Brytanii i Niemczech, co prawda nie ignorując innych, takich jak Rosja czy Stany Zjednoczone, jednak wyraźnie
uznając te trzy za najlepiej ilustrujące procesy opisywane przez autora. Ułatwia to również śledzenie
tekstu, łatwiej bowiem jest przeczytać sześćset stron niż dwa tysiące, a pewnie mniej więcej tyle zajęłoby opracowanie zajmujące się całą Europą. Używam tu słowa ‚opracowanie’ z pełnym rozmysłem,
głównie dlatego, że mam pewien problem z umiejscowieniem pracy Eksteinsa w jednym gatunku.
Z całą pewnością nie jest to powieść historyczna ani traktat o historii, nie jest to praca krytyczna ani
esej o kulturze. To metaopowieść, metahistoria zajmująca się bardzo konkretnym okresem historycznym i wszystkimi jego ważnymi elementami, niezależnie od dziedziny. Istotny jest tu również element
opowieści, bo „Święto” nie jest suchym, analitycznym tekstem a historią snutą przez człowieka zafascynowanego tym, czym się zajmuje. Pasja ta jest wyczuwalna nie tylko w tonie narracji, ale również
w niezwykle pedantyczności doboru źródeł - nie ma tu tezy nieuzasadnionej przykładami z przekazów
historycznych takich jak listy, pamiętniki, artykuły prasowe. Często Eksteins podaje kilka źródeł do
jednego elementu swojej opowieści, nie ograniczając się do przedstawienia ich z perspektywy tylko
jednego obserwatora, a wielu, co z kolei wraca do wspomnianej wcześniej zasady pisania o bezpośrednim odbiorcy. Ilość cytowanych źródeł wpływa również na to, że tekst czyta się niezwykle płynnie,
anegdoty ożywiają i nadają koloru opowieści, nadając jej ton przypominający współczesną publicystykę wojenną, taką jak skądinąd znakomita „Generation Kill” Evana Wrighta. Warto też zauważyć,
że opinie samego autora są niemal niemożliwe do zauważenia: nie demonizuje on, ani nie upiększa
opisywanych przez siebie czasów, nie próbuje nikogo potępiać ani bronić. Czuć jednak swoistą tęsknotę za światem takim, jaki był przed dwiema wojnami światowymi - sprzed opisywanej w „Święcie
wiosny” degeneracji i zanikania wartości w wojennej zawierusze, utracie wiary w pacyfizm oraz rozwój ruchów uważających wojnę za najlepsze rozwiązanie.
Zwykle po przeczytaniu książki i w czasie przygotowań do napisania recenzji zastanawiam się, co
podobało mi się najbardziej. W tym wypadku pytanie musiałam sobie zadać w innej formie - co zostanie ze mną po lekturze? Co uderzyło mnie jako czytelnika najbardziej? W moim przypadku jest to
prześledzenie powstania pewnego motywu, który jest charakterystyczny dla kultury przekształconej
przez I wojnę światową - fascynacji wojną. Nie batalistyką, nie honorem i obowiązkiem, nie miłością
ojczyzny, a wojną z jej brudem, smrodem, śmiercią i hałasem, z jej wanitatywnymi obrazami zwłok
rozszarpanych przez pociski oraz z szokiem zderzenia rzeczywistości okopowej ze światem powojennym. Eksteins pokazuje narodziny tego motywu na ulicach świętującego wybuch wojny Berlina,
śledzi go w żołnierskich relacjach z frontu oraz opublikowanych w dwudziestoleciu międzywojennym
powieściach takich jak „Na Zachodzie bez zmian” Remarque’a. Pokazuje wpływ wojny jako motywu
w sztuce na „stracone pokolenie” które walczyło w okopach oraz na narodowy socjalizm i ideę wojny
jako celu samego w sobie. To przeżycie zbiorowe, które ukształtowało jednostki jest według Eksteinsa
jedną z przyczyn hekatomby drugiej wojny światowej - największy paradoks ze wszystkich.
„Święto wiosny” jest bardzo kompleksowym i doskonale przemyślanym dziełem z granicy gatunków, które, pokazując ciąg przyczynowo-skutkowy sprzed stu lat, skłania
współczesnego czytelnika do zatrzymania się i zastanowienia się nad tym,
w jaki sposób wydarzenia i procesy, które dziś obserwujemy z bezpiecznego dystansu serwisów informacyjnych, wpłyną na niezbyt odległą przyszłość. I w świetle tekstu Eksteinsa, jest to refleksja naprawdę przerażająca.
88
Tytuł: Święto wiosny. Wielka Wojna i narodziny nowego wieku
Autor: Modris Eksteins
Tłumacz: Krystyna Rabińska
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Data wydania: 7 października 2014
Liczba stron: 585
ISBN: 978-83-7785-294-1
89
DOBRA PAMIĘĆ, ZŁA PAMIĘĆ
Katarzyna Lizak
„Jesteś tym, co pamiętasz” – tak brzmi motto książki Ewy Woydyłło pt.
„Dobra pamięć, zła pamięć”. To poradnik, w którym znaleźć można wskazówki, jak być szczęśliwszym człowiekiem. Oczywiście, jak każdy poradnik, i ten nie jest dla każdego, to znaczy nie każdemu się przyda. A kto
może w nim znaleźć wiele cennych wskazówek, jak sprawić, żeby życie było
bardziej satysfakcjonujące i spełnione, dowiecie się po przeczytaniu tego
omówienia.
To, kim jesteśmy i jak sami siebie postrzegamy w dużej mierze, a może
nawet przede wszystkim, zależy od tego, jakie wspomnienia przechowuje nasza pamięć. Chodzi tu
zarówno o doświadczenia, jak i o to, co usłyszeliśmy na swój temat od innych, szczególnie od rodziców. Jak pisze Autorka, mózg przechowuje przeszłość w swoistym archiwum, gdzie wspomnienia
podzielone są na przeróżne kategorie, które dodatkowo mieszają się i zazębiają. A co najważniejsze,
cały czas w nas żyją. Co oczywiste, wszystko, co nas spotyka, kształtuje nas i określa. A kiedy staje
się wspomnieniem, potrafi uskrzydlać, ale również zatruwać nas i boleć. „Na tym właśnie polega
magia, ale i przekleństwo pamięci.”
Książka Ewy Woydyłło oparta jest na tezie, że jesteśmy w stanie kontrolować pamięć i uczyć się
wybierać z jej zasobów to, co jest dla nas dobre. Po pierwsze, Autorka tłumaczy mechanizmy rządzące
wspomnieniami. Znajdziemy tu szereg interesujących faktów, które uświadamiają nam moc pamięci
i jej wpływ na naszą teraźniejszość. Jak pisze Autorka, „wpojone skrypty odzywają się przeważnie
w sytuacjach emocjonalnie naładowanych, a więc w obliczu wyzwań, prób, sprawdzianów i w ogóle trudnych decyzji.” Jeżeli nosimy w sobie negatywny przekaz, sami wciąż go wzmacniamy, a ten
osłabia wiarę w siebie i jest przeszkodą w osiąganiu życiowych celów. Szczęśliwi ci, którzy słyszeli
od rodziców, jak wspaniali są i wyjątkowi! Jak wszyscy wiemy, słowa mają ogromną moc. I jak się
okazuje, jesteśmy w stanie, nawet bez swojej woli, zapomnieć o krzywdach fizycznych, te zostają usuwane z naszej pamięci. A przykre słowa zostają w nas. Co gorsza, sami je przywołujemy, co niszczy
poczucie własnej wartości.
W swojej książce Ewa Woydyłło przedstawia również techniki pracy nad pamięcią, a przy okazji
w ogóle pracy nad sobą. Autorka opisuje swoje własne doświadczenia z pracy terapeutycznej. Mamy
tu również bardzo ciekawe rozmowy z innymi terapeutami. To lekcje jak leczyć rany, jak zastępować negatywne komunikaty pozytywnymi, jak wychodzić z traumy i jak z czeluściach pamięci
wyciągać dobre wspomnienia. Wszystko napisane jest prostym, przystępnym językiem, bez
naukowego zadęcia i napuszenia.
Książka zmusza do refleksji nad samym sobą, uświadamia bardzo ważne rzeczy
i może stanowić doskonały początek zmiany na lepsze. Polecam. I bardzo jestem
ciekawa innych publikacji Autorki. A na koniec życzę Wam cudownych wspomnień, które sprawiają, że teraźniejszość staje się lepsza, bardziej promienna
i spełniona.
90
Tytuł: Dobra pamięć, zła pamięć
Autor: Ewa Woydyłło
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: 10 września 2014 roku
Ilość stron: 260
ISBN: 978-83-08-05392-8
91
NAJCUDOWNIEJSZE SMOKI NA ZIEMI
Aleksander Kusz
„Sceny z życia smoków” Beaty Krupskiej to majstersztyk. To klasyka moich młodzieńczych lat. To książka, do której wielokrotnie
wracałem, którą polecałem, pożyczałem, ale dbałem, żeby zawsze
do mnie wróciła. Dlatego też, pomimo tego, że dla mnie ta książka to skarb, nie do ruszenia, nie może mieć nawet najmniejszego zagięcia, to pierwsze wydanie z 1987 roku wygląda tak, jakby
przeszedł po nim pułk wojska – poplamione, dolny grzbiet oderwany, książka przełamana na 42 stronie. A jednak nigdy bym
się jej nie pozbył, bo niesie ona w sobie moc wspomnień z czasów
młodzieńczych, tamte chwile zaczytania się ‘do końca’, zapomnienia w książce, zauroczenia, którego teraz, czytając wprawdzie mniej niż kiedyś, ale dalej dużo,
już tak rzadko doświadczam.
To jedna z nielicznych książek, które od wieków stoją na półce w mojej biblioteczce. Nie istniejące
już chyba, albo przynajmniej mało wydające Wydawnictwa Radia i Telewizji w 1987 roku wydały tę
książkę w nakładzie 300 000 egzemplarzy (+260, zawsze coś tam było + w czasach socjalizmu, dla
ekipy, dla autora? Sam nie wiem). Niesamowity nakład, prawda? To był chyba taki ostatni rzut. Zaraz
potem przyszedł wolny rynek, posypała się większa ilość książek i z automatu nakłady spadły. Jednak
kiedy rozmawiam ze znajomymi bądź czytam opinie na portalach, okazuje się, że bardzo dużo osób
wspomina tę książkę z rozrzewnieniem. Dla wielu z nas, i to obojętnie, w jakim wieku ją czytali, czy
będąc dziecięciem, czy w latach młodzieńczych, czy już będąc dorosłym, jest to książka, nie boję
się użyć tego słowa – kultowa. Bo to słowo naprawdę do tej książki pasuje. Tak wiele osób się na
niej wychowało. To właśnie ta książka częściowo ukształtowała absurdalny, a zarazem ciepły humor
i nietypowe podejście do postaci. Przecież wtedy się tak nie pisało. Sięgając na półkę po pierwsze
wydanie książki spytałem się starszego syna, czy pamięta tę książkę. Na początku nie potrafił sobie
przypomnieć tytułu, ale jak zobaczył okładkę, to powiedział: „Tak, pamiętam, czytałeś nam ją” i muszę przyznać, że ucieszyłem się, że pamięta, że dla Niego też istnieje w pamięci.
Teraz, po tylu latach, pewnie książka nie uzyska statutu ‘platynowej’, ale myślę, że wznowienie
i tak może się bardzo dobrze sprzedać. Ja dodatkowo ostrzę sobie ząbki na pozostałe książki Beaty
Krupskiej, które Prószyński i S-ka ma zamiar wznowić. Bardzo dobry pomysł, duża pochwała z mojej
strony i przypuszczam, że nie tylko z mojej.
Tak wiele osiągnęła ta książeczka, tak wiele osób ją pamięta, a to w końcu tylko 64 strony,
niesamowita jest moc książek (zaraz przypominam sobie „Jedwab” Baricco, który zawsze daję
za przykład, że cudowna książka nie musi być długa).
Z bagażem wspomnień i doświadczeń sięgnąłem po wznowienie „Scen z życia
smoków”. Obawiałem się dwóch rzeczy. Po pierwsze, że umysł przez te lata, jak
to ma w zwyczaju, spłatał mi wspomnieniowego figla, że znowu pamiętałem
same dobre rzeczy o książce, że zbyt dobrze ją wspominam, i że książka
92
okaże się całkiem inna niż we wspomnieniach. Brałem pod uwagę, że minęło już
dwadzieścia siedem lat od pierwszego wydania (Ło matko! Ale też czas leci!), że
w międzyczasie zestarzałem się o te dwadzieścia siedem lat, że przeczytałem tysiące
innych książek. Konkretnie obawiałem się, że to już nie będzie to, że będzie to kolejne zderzenie
wspomnień z rzeczywistością. Druga obawa przyszła w momencie, gdy zauważyłem, że książka nie
będzie miała wspaniałych ilustracji Jacka Rupińskiego (swoją drogą może mi ktoś napisać, dlaczego?).
Świetne, nietypowe, a zarazem ciepłe ilustracje Rupińskiego dopełniały całości. Były nieodłączną
częścią tej książki. Przypominając sobie co jaki czas książkę, przypominałem sobie cytaty z książki,
postaci, które jednak zawsze miały wizerunek stworzony przez Jacka Rupińskiego. Wybranie więc
innych ilustracji wydawało mi się odrzuceniem kanonicznego spojrzenia na smoki Beaty Krupskiej,
wręcz zamachem na smoki, zwłaszcza, że już raz coś takiego popełniono, przy wydaniu DVD z tymi
bajkami (ohydna okładka, że tak pojadę Dawidem).
I co otrzymałem?
Tekst się broni, jak mogłem mieć jakiekolwiek wątpliwości? Oczywiście to już nie jest ten tekst czytany przez nastolatka pod koniec socjalizmu, ale nie jest to ramotka, absolutnie nie miałem przemyśleń
typu: „Co mi się w tym tak podobało? Powaliło mnie, czy co?” Ciepłe, niekiedy absurdalne w swoim
specyficznym humorze opowieści o smokach. Piętnaście opowieści. O smokach, o żabie, o Cheni
i o krokodylu. Świetne imiona: Smok Antoni, Wincenty Smok i moje ulubione: Smok Zygmunta. Smoki w nietypowych sytuacjach, zawsze z termosem z zupą ogórkową, organizujące grę w piłkę, podczas
prania, próbujące latać, czy wyruszające do Krakowa, do Smoka Wawelskiego.
Druga obawa, o wiele, wiele większa, wręcz wkraczająca w pewność również okazała się płonna.
I tutaj muszę przyznać, że bardzo się zdziwiłem, ale dobrze, lubię się pozytywnie dziwić. Zbigniew
Larwa, bo to on podjął się ‘niemożliwego’, dał radę. Naprawdę dał radę! Układ ilustracji jest inny niż
w pierwowzorze, tam na 64 stronach A4 był tekst po lewej stronie, a po prawej ilustracja na całą stronę. W obecnym wydaniu, również na 64 stronach (ciekawe, czy było to zamierzone, czy po prostu tak
wyszło) ilustracje są wplecione w tekst. Inne czasy, inny skład, inne możliwości. Wyszło natomiast
bardzo dobrze. Ilustracje, smoki, inne niż u Jacka Rupińskiego, ale tak samo pasujące do tekstu, tak
samo milusińskie, miłe dla oka, czasami szalone, czasami niesamowite.
Skoro więc moje dwie obawy okazały się płonne, to co dostałem?
Dostałem po prostu świetną książkę, którą mogę Wam z całego serca polecić. Zarówno dzieciom,
nastolatkom, jak i dorosłym (tak sobie myślę, że obecne filmy animowane, które są adresowane tak,
że i dziecko i dorosły znajdzie coś dla siebie, były wzorowane na „Scenach z życia smoków” Beaty
Krupskiej).
Autor: Beata Krupska
Ilustracje: Zbigniew Larwa
Tytuł: Sceny z życia smoków
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: październik 2014 r.
Liczba stron: 64
ISBN: 978-83-7961-110-2
93
POD POGAŃSKIM SZTANDAREM
Maciej Rybicki
Muszę przyznać, że wieść o wydaniu drugiej książki w serii Wojny wikingów i Słowian bardzo mnie ucieszyła. Otwierająca tę linię wydawniczą
„Wielka wyprawa księcia Racibora” Artura Szrejtera okazała się bowiem
pozycją ze wszech miar ciekawą, potrafiącą wciągnąć w średniowieczny klimat nawet takiego jak ja zupełnego laika w zakresie historii tego okresu. Nie
czekając zatem specjalnie długo, przystąpiłem do lektury „Pod pogańskim
sztandarem”… i od samego początku poczułem się lekko zdeprymowany.
Doktor Wojciech Wróblewski z Instytutu Archeologii UW zafundował bowiem książce Szrejtera wstęp tyleż entuzjastyczny, co utrzymany w formule
klasycznej recenzji akademickiej. Pomyślałem, no cóż, przyjdzie się spiąć,
metaforycznie przywdziać marynarkę, sztruksy i zamachać własnym tytułem naukowym. Na
szczęście nie było takiej potrzeby, choć… było blisko.
„Wielka wyprawa księcia Racibora” urzekała na kilku płaszczyznach. Bazując na intrygującym
temacie w błyskotliwy sposób łączyła solidną podbudowę naukową z przystępną, popularną formą.
W efekcie ta świetnie napisana książka jest w zasadzie idealnym „otwieraczem” dla nowej serii wydawnictwa Erica. Można by się spodziewać, że także i kolejne pozycje pióra Szrejtera utrzymane będą
w podobnej formule. Patrząc na zapowiedź trzeciego tomu, chyba faktycznie jest coś na rzeczy…
z małym, bo ledwie kilkusetstronicowym, wyjątkiem. „Pod pogańskim sztandarem” jest bowiem
książką wyraźnie odmienną od poprzedniczki.
Inny jest przede wszystkim charakter tej publikacji. O ile tom otwierający serię stanowił zwięzłą
monografię konkretnego wydarzenia historycznego, prezentując je z wielu możliwych perspektyw,
o tyle „Pod pogańskim sztandarem” opiera się na zasadniczo odmiennym pomyśle. Jest to bowiem
przekrojowa, polityczno-militarna historia poszczególnych plemion Słowian połabskich – dzieło ciekawe z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze, temat Słowian żyjących we wczesnym średniowieczu
na terenie obecnych Niemiec wydaje się być nieco zapomniany, w szkolnym nauczaniu często sprowadzany do pojedynczych wzmianek na temat Wieletów i Obodrzyców. Dzieje Słowian połabskich,
podobnie jak wielu innych nieistniejących już ludów, nikną już nieco w mrokach dziejów. Szrejter nie
tylko po nie sięga i przedstawia w spójnej, wyczerpującej formie, w pewnym sensie rozbudza on też
ciekawość czytelnika, zachęcając do dalszych poszukiwań. Tak się bowiem składa, że (jak zaznacza
zresztą sam autor) marginalizacja tematu w nauczaniu szkolnym to jedno, drugie to niemal zupełny
brak popularnych opracowań mogących przybliżyć zainteresowanemu czytelnikowi temat w sposób
nienarażający na kontakt z mało przystępnymi źródłami specjalistycznymi. „Pod pogańskim sztandarem” stara się wyjść tej sytuacji naprzeciw. Na uznanie zasługuje tu ogromna praca Szrejtera
polegająca na znalezieniu, selekcji i opracowaniu źródeł, a następnie przystępna prezentacja
i dyskusja z ich zawartością. Pod tym względem dzieło poświęcone naszym połabskim pobratymcom nie ustępuje wielu opasłym, przekrojowym opracowaniom naukowym. Tu
widać jednak najwyraźniej, co różni „Pod pogańskim sztandarem” od „Wielkiej
wyprawy księcia Racibora” – przede wszystkim ogromna ilość skrupulatnie
uporządkowanych informacji. Autor kolejno omawia dzieje plemion (i ich książąt) obodrzyckich, wieleckich, serbskich, milczańskich, łużyckich itd. uzupeł-
94
niając je prezentowanymi w ramkach ciekawostkami, a także aneksami, które stanowią tablice genealogiczne połabskich dynastii, a także informacje o niemieckich
marchiach. Czytelnik otrzymuje do ręki pełny (na tyle, na ile to oczywiście możliwe)
katalog słowiańskich dziejów Połabia – coś na kształt stworzonej z perspektywy millenium nigdy
nienapisanej kroniki Słowian połabskich. Siłą rzeczy mamy do czynienia z książką, choć niezwykle
wartościową, to jednak znacznie odmienną od poprzedniej propozycji Szrejtera – jeśli nie ze względu
na temat, to ze względu na formułę, charakter, a przez to także adresata. Wydaje się bowiem, że „Wielka wyprawa…” przez swoją efektowność miała znacznie większe szanse dotarcia do szerokiego (czyt.:
częściowo przypadkowego) grona odbiorców. W przypadku „Pod pogańskim sztandarem” docelowymi odbiorcami będą raczej osoby szukające solidnej, zwięźle i przystępnie podanej, kompletnej wiedzy
na temat jednak dość szerokiego zagadnienia, jakim niewątpliwe jest polityczna historia połabskich
Słowian. To kolejna rzecz, która należy podkreślić: Szrejter, choć korzysta z bardzo rozległych i zróżnicowanych źródeł łącząc analizę historyczną z archeologiczną, itd. (co poczytuję jego dziełu za wielki
plus), zajmuje się jednak bardzo wąskim wycinkiem historii badanych ludów: relacjami z sąsiadami,
wojnami, podbojami, aliansami, itp. Czytelnik poszukujący wyczerpujących danych czy interpretacji
na temat np. kultury czy religii, musi niestety sięgnąć nieco dalej. Na szczęście autor wydatnie to zadanie ułatwia zamieszczając obszerną bibliografię przedmiotu.
Można by sądzić, że wyżej scharakteryzowane dzieło, w bliższym spotkaniu okazać się może (jak
to często z przekrojowymi opracowaniami bywa) nieco nudne. Nic bardziej mylnego. Historia Słowian
połabskich wciąga, a ilość wojen, wypraw, zmiennych sojuszy potrafi zrobić spore wrażenie (warto
pamiętać tu, iż mowa jedynie o odnotowanych wydarzeniach, a przecież kiedy mowa o okresie będącym przedmiotem niniejszej książki zdarzały się i kilkudziesięcioletnie luki w istniejących do dziś
zapiskach… luki, w których koło historii bynajmniej w miejscu nie stało). Na uznanie zasługuje ogrom
pracy wykonanej przez autora, który zebrał w jednym miejscu wiedzę o kilkuset latach dziejów wielu,
często niezwiązanych ze sobą plemion. „Pod pogańskim sztandarem” sytuuje się na pograniczu opracowań specjalistycznych i popularnych – z wyraźnym wskazaniem na te drugie. Decyduje o tym przede wszystkim bardzo przystępny styl i liczne dywagacje i przypuszczenia, które choć autor zwykle je
zaznacza, nie są nadmiernie eksponowane, aby nie zaburzać potoczystości wywodu. Zastanawiam się
co prawda, czy książka ta nie będzie się nieco wyróżniać na tle serii „Wojny wikingów i Słowian”, ale
nawet jeśli tak się stanie, w niczym nie umniejsza to ani jej, ani samej serii. Raczej patrzyłbym na to,
jako na szansę dotarcia do bardziej zróżnicowanego grona odbiorców, co w przypadku prac poniekąd
pionierskich i popularyzatorskich (a za taką najnowszą propozycję Szrejtera uważam), poczytywać należy bez wątpienia in plus. Pasjonaci historii wczesnego średniowiecza powinni być „Pod pogańskim
sztandarem” zachwyceni - a to najlepszy dowód, że książka taka była potrzebna.
Tytuł: Pod pogańskim sztandarem. Dzieje tysiąca wojen Słowian połabskich od VII do XII wieku
Autor: Artur Szrejter
Seria: Wojny wikingów i Słowian
Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica
Data wydania: 10 października 2014
Liczba stron: 360
Oprawa: twarda
ISBN: 978-8364-185-588
95

Podobne dokumenty