Untitled - Pociąg 76

Transkrypt

Untitled - Pociąg 76
Przewodnik
ukraiński
Pociąg 76 - numer specjalny 2008
copyright by Instytut Norwida, 2008
[email protected]
REWOLWERY i RÓŻE
Serhij Żadan
Wczesnej jesieni na początku lat dziewięćdziesiątych można było umrzeć
tylko od wymawiania tych słów - wczesna jesień, wczesne lata dziewięćdziesiąte,
stara kronika kryminalna, w której
karawana wozów jedzie z bundesu przez Polskę na wschód. W głównym
samochodzie siedzi naczelnik ochrony - młody Polak
z wojskowym karabinem,
w czarnej skórze,
w rosyjskim kamuflażu gna swoich dziesięć wozów
przez senne mazurskie jeziora.
I nie wiadomo, co oni tam wiozą, po co przedzierają się
przez czas, który przestał płynąć w tej części ich ojczyzny, nie wiadomo
dlaczego on nie śpi, przecież wszystkie kobiety z berlińskich porno gazet
śpiewają mu, śpiewają śpij, śpij, dowódco, dopóki śpisz
dopóty trwa twój spokój,
kiedy uprawiasz seks twoje blizny zaczynają świecić w ciemności,
kiedy łamiesz chleb, załamują się niebiosa nad jeziorami,
śpij dowódco, wszyscy umierają, wszyscy się rodzą,
wszyscy przechodzą na inny brzeg wolności, śmierć
daje jedyną przewagę - pozbawia cię odpowiedzialności za towar
śpij, śpij dowódco, na taką noc cierpliwie czeka każda kobieta
szepcząc za strachem, no co ty , śpij, dalej, spij, śpij, śpij.
Popatrz jaką on ma ciemną krew - powiedział pierwszy śledczy do drugiego to ze zmęczenia. Tak jakby nie spał przez ostatnich dziesięć lat. Acha zgodził się tamten, albo źle spał. Widać, że strzelali do nich z bliska - znów powiedział pierwszy na początku obrzucili granatami pierwszy samochód,
potem dobili resztę, tu jest zamknięta część drogi, widzisz
tu na nich czekali, ja też bym tak zrobił na ich miejscu- powiedział pierwszy,
kiedyś tak zrobię.
I właśnie teraz dla niego wszystko się zatrzymuje krwią na karabinie kupionym w emiratach,
grubymi, chirurgicznymi nićmi, którymi go szyli .
I tylko śledczy w milczeniu pochylają się w zakurzonych chałatach i tylko patolog za zrozumieniem głowę schyli.
I tylko mama zapłacze gdzieś w okolicach Wrocławia
za synem, którego tak wcześnie rozwalili komuniści.
A żurawie nad jeziorami rozpraszają potoki przestrzeni
mięśniami jakie mają profesjonalni rowerzyści.
I na wiosnę, co roku powracając z Palestyny
będą omijać te czarne miejsca, które pachną palonymi oponami,
będą omijać rozmieszczone wzdłuż rzeki wojskowe magazyny będą omijać wszystkie jeziora z chłodnymi nurtami.
I będą omijać te powietrzne korytarze, gdzie jest na tyle szczelna przeszłość,
że czas zatrzymuje się w niej, jak serce u nieboszczyka
i wiedząc co to za geografia, którą one pokonują
i co to za ekonomia i polityka,
powtarzam w ślad za nimi: śpij, śpij kochana
nasze życie jest na tyle długie, że
zdążymy znów spotkać się z tymi, którzy tak wcześnie od nas odeszli
śpij, warto było, żeby wszyscy mężczyźni tego kontynentu odrąbywali sobie
nawzajem głowy, abyś ty mogła przeżyć taki ciepły grudzień;
wszyscy umierają, wszyscy się rodzą
trzymać się ciebie, to jakby dotrzymywać reguł ortografii,
kończyć w tobie, to jakby kończyć żyć
taka oto historia, taka przeszłość, podobna do kartoflanych pól
do których ty nie masz żadnego-żadnego stosunku.
CYGAŃSCY KRÓLOWIE
Oto cygańscy królowie odchodzą do ciemnych lasów,
królowie kryminału i parków kultury, czas porzucić interesy,
odsprzedać biznes, do ciemnych lasów, do ciemnych jezior zapomnienia.
Zjawy czarnych cygańskich królów ze złotymi dłońmi,
zjawy, które były ze mną zawsze, i teraz kiedy ich
zaczynają odstrzeliwać, niczym wieprze, przebijając szarą szczecinę,
jak nie wspominać tych wszystkich opowieści o odciętych głowach
na cygańskich mogiłach
oho, myślę, naprawdę - jak nie wspominać, oni nie maja gdzie się
podziać, królowie maleńkich miasteczek,
nawet jeśli niebo spadnie na ziemię będą wysypywać
piasek z żółtych trzewików.
Wszystko to, co w innych kulturach zapisuje się na tysiącach stron
cerkiewnych ksiąg, oni zmieszczą w napisach
na swoich przedramionach,
cywilizacja, która trzyma się na złocie i cukrowej wacie,
oto cywilizacja prania brudnych pieniędzy
cygańscy królowie znikają miedzy drzewami,
życie było długie i smutne
śmierć będzie lekka i niezauważona,
następne życie także będzie długie,
długie - długie,
lekkie i smutne.
Oto ostatni cygański król, który przyjechał stopem z Polski
opowiada nam o metodach rozkręcenia biznesu, o swojej podróży,
na początku życie odstrzeli tych, którzy stoją z boku - wyjaśnia śmierć zatacza kręgi, kręgi zacieśniają się, strach chwyta za gardło,
droga za mną usłana jest trupami kobiet i złotymi prześcieradłami,
zebrałem cło od wszystkich, których jestem w stanie sobie przypomnieć
Serhij Żadan
mój volkswagen płonął jak berlińska synagoga,
i moje dzieci niczym sroki zdejmują naszyjniki z kobiet w snach,
a spotkawszy się pod sklepami z używaną odzieżą
jedzą kukurydzę, jakby grały na harmonijkach ustnych.
Na początku życie stara się zapewnić sobie świadków,
głosy tych, którzy znikają, strach tych, którzy pozostają
i kolumny autobusów z ich rodzinami wjeżdżają w ciemność,
oświetlając reflektorami terytorium śmierci
i tu
po trawie, po przydrożnej trawie,
po nasypach, na których rośnie trawa,
przechodzą - wymęczeni i żywi na tę stronę, gdzie ona też jest żywa.
I pytasz trawę - dlaczego dalej rośniesz?
Wiedząc, że trawa będzie rosnąć dalej
pomiędzy tym miejscem, z którego właśnie idziesz
i miejscem do którego chcesz dojść.
I dopóki oni na drugą stronę nie przenikną
z tej strony trawy słychać jak cichnie
ich szept, i kto z nich jeszcze nie zniknął
ten jak własny szept powoli milknie
słychać jak zatrzymują się serca bicia
słychać jak pośród nasypów niemych
najpierw oni wychodzą z tego życia
potem życie powoli wychodzi z nich.
***
…żeby jej nie zbudzić
przestępując ostrożnie przez pozostawione przez nią rzeczy
książki i ubrania, nagrzane przez powietrze skrawki
tej majowej nocy i przestępując w ciszy
gdzie ściana, okna i schody i ustała ciemność
z osadem mroku na samym dnie;
stąpajac bliżej do mokrych i świeżych okiennic
gdzie zaczyna się już samotność roślin i drzew
rozgrzanych własnym rośnięciem,
rozgrzane wnętrza domów, oddechy całych dzielnic
oddech kraju, noc na gorących równinach maja,
strudzony przyrost lepkich, głębokich gleb
do własnych powierzchni;
przestępując przez trawę czujac jak rozciaga się(napina sie)
ten zrównoważony chód, którym zazwyczaj przepływają przez ciebie
planety,
cała atmosfera jaka ci towarzyszy,
cała ciemność swiata, porządek wszystkich rzeczy,
unormowane i nieuchwytne przeciekanie przedmiotów
samych w sobie, trwanie twojej chwili,
której nie wystarczy aby zmieścić w niej
majowe rozstanie i niepokojące ciepło fabryk.
Serhij Żadan
Żeby zaczynać co raz to w innym miejscu.
Wychodzić za każdym razem z czarnej pustki na głosy z zewnątrz.
I na oddechy tych, z którymi wypadło ci przebywać w jednym
życiu –
styczność wszystkich zadrapań i żyłek na ciele twojej ojczyzny,
każdego wygięcia gałązek, które trzymają swoją równowagę,
styczność ciepłych potoków powietrza, jakie leżą
nad tobą,
obmywając sny z serc,
żeby ona rano nie wiedziała już
co się śniło w nocy.
Przelewając światło z atomu w atom,
prostując korzenie i łodygi, z których składa się wysokość,
ciągnąc za sobą wątłe, obciążone napełnioną goryczą
trawy wzdłuż kolei, ciągnąc za sobą
jaskółki i komary, kominy i anteny –
drzewa swoimi ciałami omal dosięgają tych miejsc
gdzie urywa sie nasze powietrze
i zaczyna się inna strona pustki,
omal dosięgając tych punktów, za którymi
zjawia się ciemność,
gdzie tylko przesypuje sie cisza i formuje deszcz.
I zanim przekroczą granice,
zanim zapadną sie po tamtej
stronie powietrza,
zanim ostatecznie uwolnią się od gęstego
majowego tła,
zdążą pomyśleć, że najmniejszy ruch,
najmniejsze poruszenie mokrych gałązek nie pozostanie bezkarnym.
Poruszywszy powietrze, naruszywszy przestrzeń
zbudzą ją ze snu.
To je powstrzymuje...
NOC CUDZOZIEMCÓW
czas płynie powoli
nie zdążasz zauważyć jego przepływu
i wydaje się, że jest super szybki
ale naprawdę
porusza się w unison z tobą
wdech - w - wydech
krok - w - krok
bicie serca do bicia serca
jest oddany tobie
ten czas
***********
na początku sierpnia bywa taka noc
która zmienia wszystko
przychodzi niezauważalnie jak złodziej
Katrina Chaddad
podkrada się i zrywa z ciebie woalkę
o ta noc cudzoziemców
jest taka cierpka
jak spojrzenie włoskiej tancerki
z tacą na głowie
ona przylatuje do ciebie na wpół pustym autobusem
o wpół do pierwszej w nocy
wsiadasz, płacisz za przejazd
i jedziesz
krajobrazy prześlizgują się za szkiełkami twoich oczu
szybko
pojedynczy pasażerowie ubrani w czarne i niebieskie
spojrzenia błyszczące - to jest noc
noc w oczach pasażerów
noc w twojej duszy...
(noc nie jest złem noc to niewiadoma
ciemność nocy co ratuje)
po śladach kastaniedy rozrzucone są znaki
przejścia dla pieszych
przejeżdżasz
w bocznym oknie obija się chłopiec, który jedzie za tobą
jego szybkie ruchy trochę dziwią
on tak często robi znak krzyża na sercu - myślisz
czemu on tak żegna sobie serce?
wtedy nagle rozumiesz - nie
on improwizuje w takt muzyki rap
ona brzmi w jego uszach
czy w głośnikach autobusu
a kiedy milknie muzyka
i chłopiec dalej porusza się
spływa na ciebie zrozumienie
on po prostu rozmawia z kolegą
jest głuchoniemy
taka noc bywa na początku sierpnia
przychodzi i zmienia wszystko
na zewnątrz i w środku
*** *** ***
takiej nocy cudzoziemcy schodzą się w wyznaczonej czasoprzestrzeni
zwijają kawałki serwetek niespokojnymi palcami
przebierają gerdany bawiąc się paciorkami
wyliczają trajektorie ruchu planet swojej galaktyki
aby być nadwrażliwymi
ci cudzoziemcy zagłuszają świadomość pozostawiając uczucie
oczekiwania przez nich epifania spływa złudnymi falami
nie wierzcie w miłość mówią jeden drugiemu
ona jest jak fala niestała i przemijająca
przecieka przez twoje palce i nawet nie zatrzymuje się pomiędzy żebrami
przechodzi przez przeponę i nie można jej zatrzymać
nie wierzcie w miłość jest podstępna i jak
przychodzi nasza noc
podkrada się od tyłu pobłyskując ostrzem szabli
nie wierzcie miłości mówią jeden drugiemu w olśnieniu
a potem niespodziewanie budzą się
i zapominają o tym co widzieli i słyszeli
i dlatego kiedy pewnej sierpniowej nocy to się staje
kiedy do nich przychodzi jednak ich noc - noc cudzoziemców
oni skaczą w miłość jak w przepaść
i wynurzają się z miłości jak z oceanu JAKBYM BYŁA MARGARYTĄ
mogłabym być Margarytą
jakby samotny sprzątający znał mnie
choć nie
takiej nieważkości i lekkości nie osiągniesz
wypielęgnowanym śmiechem
smutek osiedla się na strychach chat krytych strzechą
nocne ognie
nienazwanego miasta
rozpływają się akwarelami
cieniami padając pomiędzy rzęsami
i pozostawiając swój osad namuł swój i pył
smutek osiedla się we włosach cienkostrunych gitar
pod wpływem wiatru usta zawsze pierzchną
oddając swoją wilgoć
on zabiera cieszy się i odlatuje
pozostawiając po sobie pustkę - tak mu się zdaje
i tak wydaje się sennym podróżnym z suchą skórą
i potwierdzają to wyschnięte dłonie z błonami miedzy palcami
smutek
osiedla się
w sercach
porzuconych
osiedli
równo na jedną noc i nie dłużej bo
co rano
budząc się
możesz nie zobaczyć słońca
możesz nie oddychać powietrzem
możesz nie słyszeć być nieczułym na dotyk i nie mieć żadnej myśli
możesz nawet nie istnieć
- to wszystko nie ma znaczenia
kiedy z dworu
nadchodzi niska chmura
brzemienna w pioruny i ruchem
oddychając swoimi płucami
spuszcza na ciebie cały potop wody
i wtedy
smutek osiedla się w oczach przechodniów...
a ty cieszysz się przeskakując z kałuży do kałuży
i otrzymujesz nowe imię
tylko z łaski tego, kto nazywa ciebie Margarytą
Katrina Chaddad
Serhij Żadan (1974) - poeta, prozaik, performer, reżyser. Autor kilku tomów wierszy: „Cytatnyk”(1995), „Heneral Juda”(1995), „Pepsi”
(1998), „the very very best poems, psychodelic
stories of fighting and other bullshit”(wiersze
wybrane 1992-2000), „Ballady pro wijnu i
widbudowu”(2001), „Historia kultury początku
stulecia”(2003, wyd. polskie 2004), „Cytatnyk”
(2005), tomu prozy „Big Mac” (2003), powieści: „Depeche Mode” (2004), „Anarchy in Ukr”
(2005; wyd. polskie 2007) i „Hymn demokratycznej młodzieży” (2005; wyd. polskie 2007),
oraz zbioru utworów „Big Mac2” (2006),
„Kapitał” (2006) Stworzył oryginalny styl w
poezji - udało mu się połączyć tradycję ukraińskiej poezji (szczególnie futuryzmu) i elementy
kultury punk z symboliczną przestrzenią industrialną miejskiego krajobrazu. Jest laureatem
wielu nagród m.in. Bu-Ba-Bu za najlepszy
wiersz roku 1998. Mieszka w Charkowie.
Katrina Chaddad
Urodziła się 16 grudnia 1978 roku. Szkołę podstawową kończyła w Damaszku( Syria), średnią w Soledar( okręg doniecki), uniwersytet w Charkowie. Magister Filologii. Wykłada w Katedrze Dziennikarstwa Państwowego Uniwersytetu im. W.N Karazina w Charkowie.
Poetka, pisarka, dziennikarz, tłumacz. Wydała zbiór poezji pt.
<<7:7>>(2005r)
PRZEWODNIK PO POLSKIM PIEKLE
Oleksandr Bojczenko
Wspólne doświadczenie historyczne Niemców, Polaków oraz Ukraińców podpowiada, iż czegoś takiego być
nie może. Ale oto wydarzyło się: po wszystkim, co miało pomiędzy nami miejsce, po Wołyniu i akcji „Wisła”, po Oświęcimiu i Powstaniu Warszawskim, niedawno, w ramach wspólnej podróży literackiej, czasopismo „Potjah 76” przedstawiło niemieckiej publiczności polskiego pisarza. Konkretnie, Daniela Odiję. To
oznacza, że świat, a przynajmniej niewielka jego część nosząca kojarzącą się z wieloma cierpieniami nazwę
„Europa Środkowa” jednak zmienia się na lepsze.
Z drugiej strony, nie należy wpadać w euforię. W pojęciu ogólnym Europa Środkowa zmienia się, ale przyjrzawszy się dokładniej, w niej (a więc również i w mojej ukochanej Polsce) pozostają ulice, wsie, miasteczka
i całe regiony, które dotychczas nie są w stanie się zmienić, nawet gdyby tego chciały. I, jak się wydaje, nie
chcą, nawet gdyby mogły. Na tych ulicach rozbitych latarni mieszkają dynastie alkoholików i narkomanów,
prostytutek i złodziei, fanów piłki nożnej oraz zwyczajnych przygłupów. Skoro już wspomnieliśmy Niemcy,
to z pomiędzy wszystkich bohaterów Tomasza Manna zawsze najmniej ufałem humaniście Settembrini. Nie
wierzę dlatego, że im można w jakiś sposób pomóc. Daniel Odija, być może też im nie ufa: na przykład jego
„święta rodzina” – Józef, Maria i Krzysztof w powieści „Tartak” w żaden sposób nie jest w stanie wyprowadzić
mieszkańców postsocjalistycznego „polskiego piekła” do „kapitalistycznego raju”. Bo jego „święta rodzina”
zrodziła się z tego samego piekła, tak jak i szczerbate córy Koryntu z obwisłymi atrybutami piękności czy też
pozbawieni mózgów debile w dresach. Z nimi niczego już się nie da zrobić, ale można z nich zrobić dobrą literaturę. To właśnie robi Odija. Czy rzeczywiście jego „Ulica”, „Tartak” i „Szklana huta” to dobra literatura? Sądzę, że tak, bo mam z czym porównywać. Również na Ukrainie są pisarze, którzy piszą o wymieraniu wsi i
wynaturzeniu się miasta. Prawie wszyscy piszą beznadziejnie nie chcąc rozstać się z „obiektywnym” reporterskim bełkotem lub odwrotnie, przybierają maski proroków ze Starego Testamentu, wskutek czego w oczach średnio inteligentnego czytelnika wyglądają jak niezdarne błazny. Daniel Odija jest pisarzem poważnym, jakby to w dzisiejszych czasach nie brzmiało. Pamiętając o tym, iż na świecie żył kiedyś Dostojewski, Kafka czy
też, powiedzmy, Hemingway, nie bawi się on ze swoimi bohaterami, ale też nie pisze czysto dziennikarskich
reportaży z ich udziałem. Jako człowiek naprawdę nie może on im pomóc, ale jako pisarz próbuje rozejrzeć się
wśród nich, usłyszeć ich i pokazać nam. Na pierwszy rzut oka pozbawiona pozytywnych perspektyw realność
jego twórczości od czasu do czasu zaznaje światła dziennego dzięki specyficznemu poczuciu humoru, a okropne
naturalistyczne szczegóły od czasu do czasu urastają do rangi symboli, o czym świadczą same tytuły powieści. I jeszcze jedna ważna rzecz, przynajmniej dla mnie. Nie wiem, czy niemiecki czytelnik adekwatnie wyobraża sobie zilustrowane przez Odiję „polskie piekło”. Ukraiński czytelnik niczego nie musi sobie wyobrażać, on widzi jeszcze gorsze piekło na każdym kroku, nawet we Lwowie i Czerniowcach, nie mówiąc już
o Doniecku czy też Mikołajowie. Tymczasem Polska, w odróżnieniu od Ukrainy, formalnie należy już do
tej samej przestrzeni europejskiej co Niemcy. Być może jest to aluzja co do tego, iż kiedyś i Ukraina będzie uznawana za pełnowartościową Europę? Co prawda sam wierzę w to w jeszcze mniejszym stopniu niż
w nadejście ratunku dla bohaterów Odiji. Oleksandr Bojczenko, rocznik
1970, literaturoznawca. Literacko-krytyczne materiały
( artykuły, wywiady, teksty krytyczne) publikuje w „Dzerkalo
Tyżnia”, „Knyżky-REVIEW”,
„Mołodyj Bukowynec’”, „Czetwerg” i innych. Wydał dwa
zbiory esejów „ Szczos’ na kształt
szatokua”(2003) i „Szatokua
plus”(2004). Redaktor i współzałożyciel ukraińskiej wersji czasopisma „Potyah76”.
LITERATURA JEST POTRZEBNA - JAK JEDZENIE
CZY KOCHANIE SIĘ
Wywiad z Tarasem Prochaśko
Widzieliście kiedyś leśnika? Takiego, który mieszka w starej chałupce pod samym lasem na obrzeżach
wsi? ....Nam dzieciom asfaltu trafił się taki jeden. Co prawda to – Taras Prochaśko znany prozaik, autor
wielu książek porównywanych do światowej klasyki, a także pisarz, któremu wielu z ukraińskich pisarzy
prorokuje Nagrodę Nobla.
- Przypominam sobie telewizyjną fabułę, w której dawał Pan wywiad będąc w jakiejś małej, starej chatce. Co to była a
chatka? Mieszka Pan tam?
- To było w takim miejscu, o którym najbardziej jestem gotowy opowiadać i pisać. To taki przysiółek niedaleko miasteczka Delatyń na Frankiwszczyźnie, jest to oficjalny początek Huculszczyzny. Na obrzeżach Delatynia, prawie pod
samym lasem, tam gdzie był kręcony ten film jest chata – dom mojego dziadka. Tam właśnie spędziłem swoje dzieciństwo. Od wielu lat nikt już tam nie mieszka, przyjeżdżam tam tylko ja i mój brat Jurko z dziećmi. Tam wyrosłem i
właściwie wyrosły już tam moje dzieci, i to jest takie miejsce, w którym jest mi najlepiej. To jest moja ojczyzna. A jeśli
mówić bez ironii – to, to jest moja prawdziwa ojczyzna.
- Czyli to jest takie miejsce, w którym się Panu najlepiej pracuje i gdzie do Pana najczęściej przychodzi natchnienie?
- W tym filmie chodziło o miejsce związane ze mną, ale nie chodziło zupełnie o to, że ja tam tylko pisze. Bo ja pisze
znacznie mniej czasu niż żyje i przeważnie ja tam po prostu żyję, coś tam robię. Ale bardzo często zaczątki jakiś utworów tak naprawdę tam się właśnie tworzyły.
- Zaznaczał Pan : „Do literatury przywiodło mnie to, że zaczęło znikać austriackie pokolenie.” Co Pan miał na myśli?
- Dokładnie, ale tu nie chodzi o Austrię jako taką, czy okres austrowęgierski. Powiedziałem tak, bo w moim przypadku
te słowa najdokładniej charakteryzują ludzi, którzy urodzili się pod koniec XIX wieku – na początku XX. Nic w tym
dziwnego, w dzieciństwie bardzo mi się podobało słuchanie historii ludzi, którzy przeszli przez całe stulecie. Historie te
obejmowały czasy przedwojenne. Uważam, że kiedy ich słuchałem, musiałem rozumieć, że chodzi lata przed I Wojną
Światową. O I Wojnę Światową, ostatnie lata Imperium Austrowęgierskiego, wojny domowe, walkę o pierwszą, ukraińską niepodległość, sowieckie performensy, przemieszczanie narodów i II Wojnę Światową. Wszyscy ci ludzie opowiadali mi o tym wszystkim, jak o czymś zwyczajnym. Starali się uogólnić to, co sami przeżyli, a dla mnie to wszystko
układało się w czarodziejski, na wpół bajkowy obraz. Do tego nie chodziło tylko o jakieś fakty historyczne, chodziło
o zupełnie inne postrzeganie świata, bo to byli ludzie zupełnie innej epoki, ukształtowani mentalnie przez wiek XIX.
Kiedy wszyscy wierzyli, że nigdy nie będzie wojny, że człowiek może wszystko, że będzie porządek i dobrobyt. I dlatego, kiedy nagle zobaczyłem, że wszyscy ci ludzie odchodzą i to doświadczenie jakoś przemija, umyka, to zrozumiałem,
że jestem pewnym nosicielem jakiegoś bardzo egzotycznego doświadczenia, którego oni nie zdążyli zapisać, utrwalić.
Poczułem, że mam nie jeden w życiu obowiązek ( bo w ogóle nie lubię w życiu brać na sobie jakiś nadzwyczajnych
obowiązków) – rodzinny, synowski…Trzeba było to jakoś utrwalić i tak zaczęło się pisanie. Przy czym uważam, że nie
zrobiłem jeszcze tego, co należało.
- Ale planuje Pan?
- Tak, mam plany, ale te plany podobne są do pojęcia „czarnej godziny”. Przeważnie nikt nigdy nie korzysta z tego, co
odkłada na czarną godzinę. I to samo zdarza się często pisarzom, przynajmniej ja osobiście znałem kilku takich, którzy
ciągle odkładali napisanie tej najważniejszej ksiązki, bo wydawało się im, że jeszcze nie są gotowi, jeszcze nie dorośli. I
ze mną jest tak samo - z tym planem, ideą napisania czegoś takiego, jakiejś takiej epopei, eposu tego stulecia w naszych
okolicach. Ale wszystko odkładam, bo spodziewam się, że stanę się mądrzejszy, będę potrafił lepiej to napisać i wypowiedzieć się.
- Słyszałam prawie anegdotyczną historię, że pisał pan wiersze, ale kiedy przeczytał pan kogoś ze współczesnych, przestał
pan…
- To prawda, zacząłem pisać wiersze spontanicznie, żyłem w absolutnie nie artystycznym, humanistycznym towarzystwie. To znaczy byli to biologowie, geolodzy i inni „ludzie od ziemi” i dla nich współczesna poezja kończyła się w
najlepszym wypadku na Sosjurze. I kiedy oni słyszeli to, co napisałem, byli po prostu zachwyceni, mówili, o jak modernistycznie, współczesnym językiem i ze współczesnym podejściem tworzy się ukraińska poezja – fajnie! Ale ja wtedy
zupełnie nie znałem współczesnej literatury. Bo jeszcze w wieku szkolnym tkwiła we mnie naukowa, wewnętrzna bariera, jaką sam sobie postawiłem – że cała porewolucyjna literatura, wszystko, co dotyczy epoki radzieckiej nie interesuje
mnie. I razem z tym nie znałem poetów młodszego pokolenia. A potem, kiedy okazało się, że tu obok, w tym mieście,
odbywają się takie rzeczy: Bu-Ba-Bu, Herasymjuk, Rymaruk i cała reszta – porównałem i zrozumiałem: dokąd ja się
pcham z tą swoją misja nowej ukraińskiej poezji, kiedy ona jest już po prostu niedoścignionego gatunku, i przestałem
to robić.
- A czy jest jakiś pisarz do którego chciałby by pan być podobny ze względu na styl pisania?
- Może i chciałbym pisać jak ktoś, ale jednocześnie bardzo dobrze daję sobie sprawę, że nigdy tak pisać nie będę. To
znaczy po prostu nie dam rady tak jak Grabar, Kisz, Dowłatow… Dawno już przestałem chcieć pisać tak, jak pisze ktoś.
Niech to będzie mój sposób.
- „Czytając „ Niezwykłych” przez cały czas miałam wrażenie, że są podobni do „Stu lat samotności”. Często to panu ktoś
mówi?
- Bardzo często. Porównują je przez trzy rzeczy: po pierwsze, u mnie jest miasto Jałowiec, a u Marqueza – Makondo,
po drugie ciągłość pokolenia, po trzecie – obecność niby to magicznych, niezwykłych rzeczy, które naprawdę są bardzo
realne. Ale do mnie to porównanie nigdy nie docierało, chociaż niczego świadomie nie robiłem po to, żeby te książki
były podobne. Nie boje się jeśli wynikają jakieś asocjacje, powtórzenia. Dlatego, że literatura taka jest.
- A w ogóle, jak podchodzi pan do porównywania? Porównanie do kogo panu bardziej schlebia?
- Podczas mojej literackiej kariery, z tego co wiem porównywali mnie do hybrydy Bruno Szulca z Borgisem. Przy czym
nie porównywano mnie z Bruno Szulcem i Borgisem odzienie, a właśnie z hybrydą. Porównywali z Proustem, Marquezem. I wydaje mi się, że wszystkie te porównania są na korzyść innych autorów, bo jak dalece nie dorastam do żadnego
z nich. Ale razem z tym nie robię sobie z tego żadnego problemu dlatego, że książek i autorów jest strasznie dużo i każdy
pisze to, co mu wychodzi. Z porównań nie powinny wynikać kompleksy, czy na odwrót niesamowite zadowolenie mówiąc, osiągnąłem już wszystko – jestem już hybrydą Bruno Szulca z Borgisem.
- Wie pan, takie słowa zdradzają człowieka bardzo wstydliwego, czy takiego, który sam siebie nie docenia. A może to
kokieteria..?
- Naprawdę to ja bardzo siebie „doceniam”. Ale uświadamiam sobie to, co robię i uświadamiam, że to się podoba wielu
ludziom. To właśnie jest dla mnie wielką radością. Jeśli jest to komuś potrzebne, to bardzo dobrze i to jest największym
wynagrodzeniem. Ale razem z tym bardzo trzeźwo spoglądam na rzeczy. Rozumiem, że to co zostało stworzone przez
poprzednie pokolenia w sensie literackim nigdy już teraz nie będzie adekwatnym. Czyli teraz nie może się pojawić taki
literat, który będzie miał decydujący wpływ na literaturę, chociaż nie będzie mu to przeszkadzało wydawać w milionach
egzemplarzy. Przecież to, czego dokonano do połowy XX wieku, jest już teraz nierealne dla jakiegokolwiek pisarza.
Ponieważ to jest prawo ewolucji: literatura osiągnęło maksimum swojej istoty już kilka dziesięcioleci temu. Cała reszta
– jest dobra, aktualna, potrzebna; może mieć duży oddźwięk, może wpływać na światowe procesy. Ale w literackim
sensie żaden Bruno Szulc, Kortazar, Grabara już się nie zjawi.
- To znaczy, że literatura ulega degradacji?
- Nie, literatura nie ulega degradacji, ma już po prostu uformowany szkielet, teraz może już tylko nabierać mięsni. Aktualne są teraz eksperymenty. Bo co to takiego literatura? Jej największy sens polega na zdolności do kontaktowania się. Ona
bazuje na tym, że ludziom potrzebny jest kontakt, literatura – jest jedną z form porozumiewania się, ale oczywiście najważniejsze w tych kontaktach już powiedziano. Jednak relacje przez to nie przestają być nieodzowne. Literatura jest potrzebna
jak jedzenie, czy kochanie się. Jedzenie przecież nie zacznie być gorsze dlatego, że jadłeś je już przedtem sto razy.
- A w jakim kierunku warto eksperymentować? Co pana interesuje?
- Dla mnie osobiście – bo nie mogę mówić o tendencjach ogólnoświatowych – najciekawsze jest pisanie o tym, czego
sam nie spotkałem jako czytelnik. Co nie znaczy, że szukam jakiejś ekstra oryginalności, raczej tego, czego mi brakuje
w mozaice światowej literatury.
- Nowa książka ma taka być?
- „Życie z psem” ma być eksperymentem. Mój interes polega na tym, żeby spróbować popatrzeć na wielopiętrowość
życia niehierarchicznym spojrzeniem. Czyli żeby nie urządzać sobie rozmyślań „co to takiego pies” i razem z tym nie
robić z niego kultu.
- Ma pan życiowe kredo?
- Jeśli sprowadzić to do minimum, to wierzę, że istnieje pewien zamysł w stosunku do nas wszystkich. To, co odbywamy
– to jest część jakiegoś wyższego planu, którego nie możemy osiągnąć. A drugie życiowe kredo – na każdy dzień, jak nie
banalnie, apokryficzne jedenaste przykazanie: „ Nie bój się”. Walczę ze sobą po to, aby trzymać się tego. Jeśli jest depresja to nie trzeba się jej bać, jeśli jest otyłość, to nie trzeba się jej bać, jeśli jest alkoholizm – to nie trzeba się go bać. Trzeba
świadomie dokonać wyboru co chcesz robić. Chcesz schudnąć, czy ci dobrze być takim? Chcesz trochę podepresować,
czy poweseleć, dalej chlać czy przestać. Ale świadomie nie trzeba się bać. Dlatego ja nazywam rzeczy po imieniu.
Rozmawiała Ira Tatatrenko
Taras Prochaśko
Dziennikarz i pisarz, z wykształcenia botanik. Swój talent udowodnił pierwszą książką - zbiorem opowiadań „Inne dni Anny”.
„Twórczość Tarasa Prochaśki, młodego
pisarza ze Stanisławowa (Iwano-Frankiwska), jednego z czołowych reprezentantów
słynnego „fenomenu stanisławowskiego”, należy do najbardziej interesujących
zjawisk ukraińskiej literatury, powstałej w
ciągu ostatniego dziesięciolecia” - pisze
Jurij Andruchowycz i dodaje, że twórczość
Prochaśki skupia na sobie zainteresowanie
nie tylko krytyków, dziennikarzy i badaczy
literatury, ale także „wielkiej ilości tzw.
`wykształconych czytelników`, smakoszy
innowacji, poszukiwaczy i miłośników
innego”.
PODZIEMNE ZOO
Jurij Andruchowycz
Mieszkaja pod miastem, jak w bajkach, wieloryby, delfiny i traszki...
B-I. Antonycz.
Żyją wieloryby pod miastem. I trytony.
I jeszcze - delfiny. W półmroku topieli,
w zapadlinach, gdzie czarny księżyc tonie,
gdzie wybrano gatunek z gardzieli,
one żyją - minogi i mureny,
syreny, krocionogi. I pokorne
ślepe kwiatostany gąbek i meduz
w wyrwach szybów, w jamach naszych dusz.
Żyją pod mostem lwy, żółte i śpiące.
Schowane w rozżarzonych trawach.
Antylopy, konie i zebry latające
kwitną na dnie pastwisk i sawann.
Żyją także pod mostem krokodyle.
Zaplątane w liany słodkie jak motyle
trzepoczą cienie małp albo papug.
I setki setek much, mrówek i ropuch.
Mieszkają pod miastem zebry i tury ryczą ich trąby w nocy, niczym miedź brzęcząca.
sumaki i sarny, pasierby natury,
pasą się na nocnych nieużytków końcach.
I mamuty, pokorne niczym krowy,
i mastodonty. Kamienne dąbrowy
drżą od nich, trzęsą się, jak ciepły szlam
one tu uciekły od polowań.
Mieszkają pod miastem ludzie. I pątnicy
i mieszczuchy. I skrzydła w rękawach.
Rozkręca się znów ulicy
błędne koło w rozkwitłych zabawach zawsze tak samo. Piwo jarmarkowe,
skrzypce weselne, latarnie, podkowy,
pocałunki, płacz, miłość i zaćma...
Pod miastem. Tylko miasta już nie ma.
Jurij Andruchowycz (1960)
Prozaik, poeta, eseista, tłumacz. Założyciel grupy poetyckiej BuBaBu.
W Polsce ukazały się cztery jego powieści: „Rekreacje” (1994, 1996),
„Moscoviada. Powieść grozy” (2000, 2004), „Perwersja” (2003) oraz
„Dwanaście kręgów” (2005), za którą został odznaczony w roku 2006
Leipziger Buchpreis, przyznawaną za dzieła przyczyniające się do porozumienia europejskiego, oraz nagrodę Angelus przyznawana przez miasto Wrocław; tomy esejów: „Erz-herz-perc” (1996), „Moja Europa. Dwa
eseje o Europie zwanej Środkową” (wspólnie z Andrzejem Stasiukiem,
2000, 2001) i „Ostatnie terytorium. Eseje o Ukrainie” (2002), tom poezji
„Piosenki dla martwego koguta” (2005) i płyta „Andruchoid” (2005;
słowa: Jurij Andruchowycz, muzyka: Mikołaj Trzaska, Wojtek Mazolewski, Macio Moretti). Mieszka w Iwano-Frankiwsku. Redaktor naczelny
ukraińskiej wersji czasopisma „Potyah76”.
Andrij Lubka
***
Od czasu do czasu warto coś zmieniać
w swoim życiu. Na przykład, budzić się
rano i wychodzić w chłód balkonu,
palić marlboro i myśleć.
Myśleć o tej lepkiej mgle, o pierwszych porannych
marszrutkach, o kolejnym pęknięciu w
naszych stosunkach. Po prostu jesiennego
poranka widoczność znacznie się zmniejsza, chodzi o
większe skale, a więc o możliwość zobaczenia w
tej mgle znacznie mniej rzeczy niż jest naprawdę, chociaż
co to jest naprawdę, mówisz sobie.
Po prostu myśleć rano nie chce się, zwłaszcza,
jeśli moje wiersze ostatnimi czasy są bardzo „stabilne”:
bez porywów w głosie i niepotrzebnych rymów, lepkie jak
ta mgła, długotrwałe jak te deszcze.
Zresztą, myśleć, dopóki pali się papieros, dopóki
parzy się kawa, dopóki ty śpisz, to jakby robić
jakieś zakazane rzeczy, jakby
wypełniać starodawne rytuały,
jakby odczyniać niezrozumiałe obrządki.
Na tym balkonie po nocnym seksie,
po zapachu potu, myśleć jest nadzwyczaj trudno,
właśnie w takich momentach można przekonać się
o materialności myśli, która jako cynkowe prącie
wepchnięta jest w moją głowę.
Na tym balkonie z papierosem w ustach, z rozczochranymi
włosami, z myślą o kupieniu książki Majakowskiego albo
Bułhakowa, widzę miejsca na gałęziach drzew, gdzie wiosną pojawią się
pączki, a ty będziesz chodzić niezwykle lekko
ubrana, czekając na oszałamiający zapach
zbutwiałych kasztanów.
Andrij Lubka
***
Dwukrotnie usunięty, raz skazany, ciągle zakochany,
wiecznie pijany, kilka razy pobity przez przypadkowych marksistów,
siedemnaście razy spojony przez wonne dojarki, niezliczoną ilość
razy uśpiony przez profesorów filologii ukraińskiej i obcy
kontrwywiad, ani razu niedobity
przez anarchistyczne elementy z sąsiedniego akademika, wiele
razy śpiewający na balkonach między kwiatami,
o, teraz
siedzę i piszę ten wiersz o technologii cyfrowej.
Na tym świecie wszystko można podać w cyfrach: muzykę,
procenty ulubionego portwajnu, nawet ten wiersz
o cyfrach można zapisać w formacie cyfrowym, ale którą
cyfrą oznaczyć ciebie?
Siódemką?
Czy jedynką?
Pewnie trójką?
Największą liczbą? Czy najmniejszą?
Jesteś znakiem nieskończoności, przywidzeniem.
Trzeciej możliwości nie ma.
Andrij Lubka
***
Jesteś moją koroną cierniową,
po zakończeniu opadów śniegu
wszystko wygląda inaczej:
pieniądze, drzewa, okna, tymczasem Golgota wznosi się
lampką nad twoim konspektem, cienie
wydłużają się, po zakończeniu opadów śniegu przestrzeń
traci objętość, nasycenie, a zegar idzie
jakby w drugą stronę, do zeszłego listopada, po prostu niebo
nie jest w stanie utrzymać całego ciężaru twojej młodości, po prostu
drożeją kwiaty, ceny za połączenia komórkowe też
są niestabilne, oddech to moje trzęsienie ziemi.
Ty pozostaniesz w śniegopadzie, ja w listopadzie, często nazwa nie
idzie w parze z faktami, rzeczywistością, tak samo twoje życie nie
idzie w parze z moim, zniknięcie much z twojego sufitu już
jest nieistotne, wiatr znacznie bardziej spontaniczny niż porywy
związków z byłymi, poszukiwać słowa –
to jakby grabić opadłe liście, palić wątpliwości i
przestarzałe zdjęcia, właśnie dlatego od czasu do czasu kontynuuję
swoje codzienne gry z diabłem, esemesowanie z
tobą, własne wiersze.
Bardzo często zdarzasz się we mnie pod postacią słowa,
teoretycznie pojmuję cię jako parę po deszczu, bo
codziennie wyparowujesz z moich naczyń krwionośnych , nie dajesz mi oddychać,
właśnie dlatego będę za dużo palić, wcierać w twoje ciało
różne kremy i ekstrakty, chodź będziemy długo
milczeć, nie patrzeć w oczy, bo rzucono nas przecież w różne galaktyki,
wspomnienie twoich włosów włóczy się za mną kometą,
ty wlatujesz na moją orbitę – ja zaczynam umierać.
Jesteś czasem, kiedy czujesz wszystkie mięśnie, załamania nerwowe,
przeciążenie serca, jesteś minionym czasem, który zalewam
alkoholem, skojarzenia między tobą i przyszłością są nieobecne, bo
czy możliwa jest przyszłość, jeśli nie było przeszłości, jeśli
nie było opadów śniegu, jeśli po prostu nie było wierszy.
Jesteś moją inkwizycją, spalaj mnie i pal czółno na morzu,
spalaj moje wiersze, właśnie dlatego ostatnimi czasy stale rzucam
picie, gram w gry hazardowe, właśnie dlatego dużo czytam, właśnie
dlatego zdarzasz się rzadko, właśnie dlatego staram się przeżyć, właśnie dlatego.
Jesteś ścianami mojego pokoju, nawet gdybym się nie urodził,
elementy architektury zachowywałyby swoją formę, zapach;
à propos zapachu: wyraźnie widzę tren twoich perfum na swoim
łóżku, tak samo widzę twoje włosy na swoim ubraniu, nie
zgadzam się na to, słyszysz? nie zgadzam się! słyszysz, bo ściany
nie mają prawa wpływać na mój światopogląd, tam, gdzie mieszkałem,
zawsze było dużo książek, zawsze były duże okna, były
obrazy, dużo śmieci, właśnie dlatego czasem chcę kochać się
z tobą w pustym pokoju, na zimnej podłodze, na
parapecie, na stosach książek, chcę przynosić ci
wodę, świeże gazety, papierosy.
Chcę marnować na ciebie czas, czytać cię jak książkę,
wdychać twój zapach, jak parę po deszczu,
zamieniać się z tobą ścięgnami;
moje szorstkie dłonie, moje przesiąknięte dymem wnętrzności, moje
rozpalone oczy – skutek wiru zbiegów okoliczności, które otaczają cię,
trzymam cię za rękę, o niczym nie myślę,
chcę jechać pociągiem.
Jesteś tunelem ode mnie i do moich spraw,
jesteś po prostu wehikułem czasu, więc pal i zjadaj mój zapach,
znajdę twoje ślady na śniegu, w sobie, jakbyś była prawdziwa,
mógłbym cię znaleźć, do tej pory szukam, a ty przychodzisz sama,
rozbierasz się i rano znikasz, jesteś snem czy moją pokutą
za wszystkie grzechy, za całą rozpacz, za.
Moje lokomotywy lecą w nieznanym kierunku, w permanentne
poszukiwanie torów, w poszukiwaniu szlabanu, który zatrzyma
mnie na granicy przejścia w nieistnienie,
w ciebie,
w powietrze.
Andrij Lubka (1987)
Ukraiński poeta, tłumacz, eseista i krytyk. Autor tomików poetyckich:
„Wisim misiaciw szyzofreniji” (2007) i „Terroryzm” (2008). Wiersze
drukował w pismach: „Kyjiwska Rus’”, „Szo”, „Wseswit”, „Potiah 76”
oraz w almanachach: „Dżynsowe pokolinnia”, „Karpatśka sałamandra”,
„Korzo”. Laureat nagrody literackiej „Debiut” (2007). Jego wiersze
były tłumaczone na język węgierski, rosyjski, angielski i polski.
Ołena Husejnowa
MUNCH
1.
Jest bardziej lękliwa niż ja.
Drży nawet, kiedy zamykam
stronę – i nie widzę jej.
Dłonie chowa między kolanami.
Kolana też chciałaby schować,
ale nie wie, jak.
Przysiada na brzegu łóżka,
gotowa w każdej chwili poderwać się,
żeby uciec.
Usiłuję z nią rozmawiać.
Mówię, że wszyscy uciekinierzy marzą,
żeby ich zatrzymano.
Ale każde miejsce postoju
najpierw musi dojrzeć.
I ona się ogląda, bo uświadamia sobie
że jej białe prześcieradła
– są zielone.
2.
Most wytrzyma dokładnie cztery osoby.
To nieuchronnie będą cztery kobiety.
I tylko jedna z nich – w rękawiczkach.
3.
Zapytać o cokolwiek
tych, którzy już przemijają.
Oni mówią szybko.
Nie umieją grać ciszą.
I powietrza w płucach im czasem
brakuje.
Nie dotknąć ich ciał,
a namacać własne obojczyki.
Udawać, że pieścisz
–і–
– wiedzieć –
że robisz się szklany
i w lustro się obracasz.
Ci, co spojrzą w nie
(albo w ciebie),
siebie nie poznają –
i będą się tłoczyć – serafici
na-w-prost)
4.
Czarną
podróżną walizę
czas rozpakować.
Zatrzasnę klamry.
Rozdzielę na dwie połowy.
I od ręki napiszę:
„Patrz, jak obojętnieją rzeczy,
które tak długo zbierałam.
I spróbuj sam rozpoznać,
co
z tych rupieci
może mi się przydać
na ulicy Karla Johanna”
ZAPISKI O POWODZI W SIERPNIU 1992 ROKU
Ołena Husejnowa
1.
Było widać góry.
Ale nie było widać
ziemianki,
gdzie żył mężczyzna,
który mógł
żartować
na długość
kartki pocztowej.
2.
Nawet w pokoju
z bardzo niskim sufitem
znajdzie się taki sąsiad,
który zdoła
namalować
nagą kobietę
za każdym razem na nowo.
3.
Sowiecki film
w pustej
sali kinowej
jest zawsze trochę dłuższy
niż odmierzony ci
4.
Spadają nie te samoloty,
w których ja czytam gazety
i smaruję biały chleb masłem.
Spadają inne.
Zdążają wybuchnąć
i dotknąć trawy
na lotnisku,
potem jeszcze raz
i jeszcze raz,
i jeszcze raz
ale już
za plecami kobiety
w granatowym kostiumie,
na kilometrach taśmy,
w blaszanych pudełkach,
które nie płoną.
5.
Dopóki chmury nie zasnuły
nieba,
złap
lewą ręką motyla.
Przekłuj jego ciałko
szpilką.
Podaruj
mu życie wieczne.
Jętkę jednodniówkę
pobłażliwie zostaw
panienkom,
które zamierzają
stracić cnotę,
żeby w odpust
na wiejskim cmentarzu
chwalić świeże powietrze
i omijać grób
z imieniem Jewhenija.
6.
U męskiego fryzjera
są duże okna.
Przypadkowo przechodząc obok,
przyglądasz się,
kogo dzisiaj
prowincjonalna Dalila
pozbawia
sławy i siły.
czas.
Nie patrz na ekran,
dopóki tam jeszcze nie ma
napisów.
7.
Tytani lamentują,
podstawiając nagie plecy
pod balkony, na których palą
ładniutcy młodzieńcy.
Nawet w deszcz
siedzą
na plecionych fotelach
i ich wypieszczone palce
żółkną
od francuskiego tytoniu.
8.
Miedziane węże
nie uratują cię,
kiedy zaczyna się deszcz
i najmłodszy z rycerzy
Mostu Karola
wrzuca swój miecz
do rzeki.
Brama jest otwarta,
ratujcie sami
siebie
i Galerię Drezdeńską.
9.
Teraz jest twój czas, żeby pofarbować
powietrze.
Twojego czerwono-żółtego oddechu
wystarczy na całe miasteczko,
gdzie na ciebie już czekają i jeszcze boją się –
wyboiste ulice, góry, zielone wody
plecione koszyki.
I Spartanka.
STARZY LUDZIE
Sofija Andruchowycz
Prawie trzy miesiące mieszkali u Łukasza. Gdzieś około Nowego Roku Marta znikła.
Jednakże przedtem mieszkali razem, jak brat z siostrą, syn z matką, pies z kotem, jak para przyjaciół, kochanków, jak
mąż i żona, jak dwie krople wody, jak Papua i Nowa Gwinea, jak krew z mlekiem, herbata z cytryną, salt’n’pepper,
rock’n’roll, head&shoulders, jak alfa i omega, starość i młodość, prawda i krzywda, jak on i ona. Wspólnie spędzili całe
babie lato; wystawiali głowy przez okno i chwytali wargami mokre pajęczynki, po których latały niewidoczne pajączki,
wąchali liście, szeleścili nimi, rzucali kasztanami w kałuże i w niebo, mrużyli oczy od słońca. Razem przeszli przez jej
przeziębienie, chorobę jesienną, początek prawdziwego chłodu i sezonu grzewczego, deszcz w dzień i w nocy, wiatr
w dzień i w nocy, brak zimnej wody od dziewiątej do szóstej i od szóstej do dziewiątej, zupełny brak gorącej – Łukasz
nagrzewał im wodę w milionach garnków na płycie elektrycznej. Przetrwali razem bardzo dużo, prawie trzy miesiące,
prawie całą jesień, prawie pół młodości i pół starości. Byli ze sobą całe życie. Bywało, że Łukasz zauważał pod oknami
samotną, pochyloną postać w niedbałym, pomarańczowym, sztruksowym stroju. Ale gdy wybiegał na dwór, nikogo już
nie było, chyba że Tarzan, któremu jakoś udało się uciec z domu, machał ogonem i skamlał, błagając w ten sposób o
wpuszczenie go do klatki schodowej.
Przez pierwszy tydzień lub dwa Marta miała anginę. Cała kuchnia i pokój zawalone były zużytymi chusteczkami higienicznymi, serwetkami, wymiętymi kawałkami papieru toaletowego, w który bez końca smarkała. Łukasz co godzinę
mierzył jej temperaturę, martwiąc się nawet wtedy, gdy widział 37. Przynosił jej do łóżka herbatki i syropy, miód, dżemy i cytryny, tabletki, proszki, krople i stosy nowych serwetek. Marcie dziwnie błyszczały oczy, z osłabienia nie mogła
podnieść nawet głowy, ale ciągle była w stanie jakiegoś niezdrowego pobudzenia. Strasznie ochrypła, co ją bardzo ucieszyło. Mówiła, że zawsze marzyła, żeby mieć tak zachrypnięty głos jak Janis Joplin, ale nie udało jej się tego osiągnąć
nawet wieloletnim paleniem. Próbowała śpiewać (Oh Lord, Want a Buy Me a Mercedes-Benz?), ale początkowo jej się
nie udawało - była za słaba. Za to później, gdy zaczęła dochodzić do siebie, śpiewała prawie na okrągło, rozkoszowała
się własnym głosem, uprzyjemniając czas sobie, Łukaszowi i wszystkim sąsiadom. Z upodobaniem włączała pierwszy
lepszy kompakt i śpiewała tak głośno jak tylko potrafiła, piosenka za piosenką.
Pewnego dnia razem z miksturami i cytrusami Łukasz przyniósł jej kilka kolorowych poduszek, wypełnionych suszonymi ziołami. Marta ułożyła je obok siebie i wkrótce nie tylko jej włosy, skóra, pościel, koszule Łukasza, w których
spała, lecz całe mieszkanie nimi przesiąkło. Rumiankiem i miętą pachniało mięso, ziemniaki i ser, masło i mleko, woń
ziół wydzielała się z książek, parasolki, dzierganej czapeczki w kolorze musztardowym, podłogi, wody w kranie, nawet
w toalecie wyczuwalny był ten specyficzny aromat.
Pewnej nocy Marta, wycieńczona katarem i ciągłą wonią ziół, opowiedziała Łukaszowi przez sen kolejną historię:
W solidnej kamienicy z piecem i małą wędzarnią mieszkała rodzina: mąż, żona i dziesięcioro dzieci. Żyli sobie dostatnio. Mąż wyrabiał najlepszą wędzonkę w okolicy i sprzedawał ją na targu. Żona dbała o gospodarstwo, gotowała kasze
i zupy, myła podłogi, wycierała kurze, kąpała najmłodsze dzieci, podlewała kwiaty, haftowała i wyszywała, cerowała
mężowi skarpetki, a na świąteczne dni prasowała koszule. Część dzieci bawiła się w ogrodzie, inne uczyły się, jeszcze
inne już pracowały – krótko mówiąc, jak już wspominałam, była to zwykła, szczęśliwa rodzina. Gdyby nie pewna drobnostka: kobieta miała pewną niezdrową namiętność. Wszystkie kobiety i niektórzy mężczyźni mają jakieś niezdrowe
namiętności. Pamiętasz, jak opowiadałam ci o swojej przyjaciółce, która była gotowa zrobić wszystko dla jabłek? Miałam też inną – ta znów nie mogła zasnąć, nie umywszy przed snem zębów pięć albo i sześć razy. Pewna znana śpiewaczka, chociaż ma już, chwała Bogu, 88 lat, do dziś chodzi bez majtek – taką już ma niezdrową skłonność. Ktoś opowiadał
mi też o ciekawym małżeństwie: oboje uwielbiają łaskotać sobie nozdrza włoskami, a potem kichają, dopóki krew nie
pójdzie im z nosa. Nota bene, mnie jeszcze nigdy nie ciekła krew z nosa. A tobie?
Wiele razy – odpowiedział Łukasz.
To pewnie niezbyt przyjemne. No więc – kontynuowała Marta – nasza porządna, wzorcowa gospodyni miała bzika na
punkcie wędzonego mięsa, które tak smakowicie potrafił przyrządzać jej mąż. Warto wspomnieć, że za mąż wyszła za
niego tylko z powodu tego mięsa, odrzuciwszy zaloty właściciela fabryki szkła, zamożnego i pyzatego typka. Chociaż
zdawała sobie sprawę z tego, co traci, nie mogła oprzeć się namiętnościom, które trawiły jej duszę: na myśl o wędzarzu,
jego oczach, włosach, postaci, o mocnym zapachu wędzonki, którym był przesiąknięty, w niezwykły sposób zaczynała
wydzielać się jej ślina, oczy pobłyskiwały dziko, trzęsły się jej ręce i nie potrafiła nad sobą zapanować. Nawet przed ołtarzem, gdy patrzyła na narzeczonego i odpowiadała „tak” na zwyczajowe pytanie księdza, widziała przed sobą, prawie rzeczywisty, wielki, soczysty kawałek boczku i, nie mogąc opanować swych emocji, straciła świadomość. Potem zaczął się
dla panny młodej raj - kochający mąż pozwalał jej na wszystko, a zauważywszy jej wyjątkowe zamiłowanie do wędzonki,
obdarowywał ją najwyśmienitszymi kawałkami. Ale żonie wciąż było mało i mało, jej namiętność wzrastała, i gdyby to
trwało nadal, mąż nie miałby czego nosić na targ. Więc, jako prawdziwy mężczyzna, który ustala zasady, nałożył veto
na soczyste kawałki pachnącego mięsa. Odtąd było surowo dozowane, a biedaczka, cierpiąc przez swoją zgubną skłonność, histeryzowała, szalała z rozpaczy, wpadała w depresję, krzyczała, milczała, stękała, charczała, skomlała. Jednakże
mąż był nieugięty. Pewnego nieszczęsnego dnia, gdy została w domu sama, już nie wytrzymała i polazła po wąskiej
drabinie do wędzarni. Wyżej, wyżej, jeszcze wyżej, zapach wędzonego boczku stawał się nie do wytrzymania, coraz
słodszy, bardziej mięsny, różowy, tłustszy, bardziej słony, znajomy zapach, ślina cieknie i cieknie, nogi i ręce trzęsą się,
język już wyczuwa dotyk delikatnej, pianej pokusy. I oto żona wgryza się w największy czerwony kawałek, z obłędem w
oczach przełyka mięso, nie przeżuwa go, śmieje się i płacze - cóż za ulga, co za radość, marzenie marzeń, szczęście moje,
życie moje, moje mięsko... Jadła i jadła, połykała, żuła, rozrywała tak, że wkrótce została w wędzarni sama – dookoła ni
kawałeczka boczku. Żona westchnęła i, myśląc ze strachem, co na to powie mąż, spróbowała przecisnąć się przez mały
otwór wędzarni. Ale nic z tego - w porywie szału, pożądając mięsa, jakimś cudem udało się jej przepchać przez wąski
przesmyk – mąż nigdy nie sięgał tu nawet ręką, używał do tego specjalnego kija, jak więc miała się stąd wydostać żona,
na dodatek po tym, jak zżarła kilka kilogramów wędzonki; to było po prostu niemożliwe. Poszukiwania trwały bardzo
długo. Mąż sprawdził poddasze, piwnicę spiżarki, przebiegł wszystkie ulice, był u wszystkich sąsiadów, znajomych. Szukał jej wszędzie – nie spał, nie pił, nie jadł. Nie mógł nawet myśleć o mięsie – jakie znowu mięso, przecież jego ukochana
przepadła bez śladu. Jedna z córek przyniosła z ulicy plotkę, jakoby mama uciekła z tym samym bogatym dyrektorem
fabryki szkła, któremu kiedyś odmówiła. Czekali na nią jeszcze przez jakiś czas. Mąż zmarniał, schudł, wyglądał jak pobity, kościsty pies. Jednakże dzieciom udało przywrócić go do życia. „Faktycznie. – pomyślał – Przecież one muszą coś
jeść”. I polazł do wędzarni. Nie znalazł tam ani kawałeczka boczku, a tylko swoją uwędzoną oblubienicę.
Jejku, co za tragiczna historia! – posmutniała Marta. – Najwyższy czas przestawić się na wegetarianizm.
Pewnej nocy, w przypływie wyjątkowego, boskiego natchnienia, Łukasz wymyślił bardzo skuteczny i przyjemny sposób na leczenie. Następnego dnia wybrał się na wyprawę śladem aptek, dystrybutorów farmaceutyków i zwykłych miejskich bazarów, skupując wszystkie możliwe zioła, pędy, liście, pączki. Z tą oto kolekcją ziół wrócił do domu.
Marta obserwowała jak rozkładał swoją zdobycz na podłodze, pilnując, ażeby nic nie pomieszać. I potem, na ślepo czy
według jakiegoś schematu - Marta nie była wstanie tego stwierdzić - zaczął wszystko sortować i mieszać. Jedne zioła
kruszył, inne odkładał nietknięte, robił po pięć-sześć rodzajów mieszanek. W pokoju unosił się gęsty aromat, od którego kręciło się w głowie. Wyglądało na to, że Łukasz ma fioła na punkcie roślin. Następnie wyciągnął skądś maleńką, ceramiczną fajkę, przetarł ją miękką chusteczką i porządnie nabił jedną z ziołowych mieszanek. Rozpalił i podał Marcie.
Valeriana nitida, kozłek całolistny, kozłek lekarski (zwany też kocią trawą), Valeriana stolonifera, czy inaczej kozłek
wąskolistny, Valeriana Grossheima i Valeriana rossica – wyjaśnił Łukasz, patrząc przy tym uważnie na Martę, która
wypuszczała dym. – Dobre na serce i duszę. Pomaga uzyskać równowagę, spokój i wewnętrzną harmonię.
Przez następne godziny Łukasz wysypywał z fajki popiół i nabijał ją nowymi ziołami, bez przerwy opowiadając.
Tutaj mam korzeń zaślazu pospolitego (lepiej byłoby oczywiście, gdybym zdobył nasiona, mają szerokie zastosowanie
w medycynie chińskiej i tybetańskiej), działa prawie jak prawoślaz lekarski – jest świetny na kaszel, sama się przekonasz. Do tego – pigwa zwyczajna, listki bożodrzewu gruczołkowatego (kapitalne na anginę), ziele firletki poszarpanej
– napar, który pije się jako lek na bezpłodność.
Teraz zmieszałem rośliny, z których jedne pobudzają wymioty, a drugie działają przeciwwymiotnie: ubiorek gorzki,
kopytnik pospolity, kleśniec i torfowiec, ale nie bój się, nic ci nie będzie, tym bardziej, że dla aromatu dodałem sporo
matecznika, czujesz?..
Tu z kolei – dziki rozmaryn, nawłoć kanadyjska, szanta, babka lancetowata na kaszel i jeszcze liście chrzanu, sałata jadowita, i żółte kosaćce – te mają takie cudowne żółte kwiatki, kochanie! – mogą tłumić lub wzbudzać popęd płciowy; plus
marchew siewna na niemoc seksualną – to tak, żebyś poczuła interesujący posmak, no nie wstydź się!
Spróbuj teraz rumianku i mięty, szałwi, turówki wonnej, dziewięciornika błotnego, kopru włoskiego, arjuny, języcznika zwyczajnego, muchomora czerwonego, glediczji kaspijskiej i karczocha. Nie czujesz się od razu lepiej, słysząc te
nazwy?
Marta czuła się raczej dziwnie. Z oczu ciekły jej łzy, drapało i piekło ją w gardle i piersi, bolała głowa i drażnił dym. Ale
jednocześnie miała wrażenie jakby opróżniała się niczym kielich z gęstą i brudną cieczą, albo jakby wypełniała się czymś
lekkim i nieistotnym; a może i jedno, i drugie. Słowem, czuła, że wraca do zdrowia. Oddalało się od niej przeziębienie,
kaszel, angina, grypa, zakrzepica żył, biegunka, egzema, histeria, rozszerzenie żył, bóle brzucha, anemie, alkoholizm,
bezsenność, utrata głosu, próchnica, migreny, złamania kości, poparzenia, katar, starość - wszystko to, na co bała się
zachorować, na co kiedykolwiek chorowała i nie chorowała. Marta czuła, że odzyskuje zdrowie na zawsze.
Pewnego dnia w końcu zjawiła się gorąca woda. Teraz palili fajkę podczas kąpieli, w wypełnionej parującą wodą wannie,
wśród pływających liści i kwiatów roślin. Łukasz i Marta siadywali naprzeciwko siebie z nogami wyciągniętymi tak, aby,
w miarę możliwości, było obojgu wygodnie. Jeśli długo się nie poruszali, na kręconych, kłujących czarnych włoskach
pojawiały się setki drobniuteńkich srebrnych pęcherzyków, które układały się w rzędy korali podobnych do porannego
szronu na pędach roślin. Łukasz nabijał fajkę, i, komentując każdy kolejny zestaw, nalewał wino do kielichów. To był następny wymyślony przez niego środek leczniczy - podczas gorącej kąpieli pili zimne białe wino, a w wyziębionej kuchni
czy też w pokoju, w którym niedawno całkiem przypadkiem ktoś wybił szybę – dopiero co zdjęte z gazu aromatyczne
wino, za każdym razem z innym zestawem przypraw.
W ten sposób, bardzo szybko, we wszystkich zakątkach i pod stołami zjawiły się całe skrzynki smukłych, pustych butelek.
Pewnego razu, po powrocie do domu, Łukasz zastał Martę, jak ozdabiała jedną z nich. Pykała dymem i odważnie kreśliła
kontury wydłużonych kobiecych ciał splecionych w tańcu. Tuż obok schła już ukończona butelka, na której srebrzysty-
mi farbami namalowała księżyc, a złotymi – słońce, a na otaczającym je granacie pobłyskiwały malutkie gwiazdki.
Ozdabiając butelki, Marta opowiadała historyjki.
Jest kilka sposobów radzenia sobie ze starością. Jednym z nich jest życie wspomnieniami. Ten sposób ułatwia przetrwanie wielu nieprzyjemnych sytuacji, często występuje wręcz jako substytut życia. I, Łukaszu, proszę cię, nie myśl, że to
aż takie złe. Na przykład Olżbiecie Piriaczko wspomnienia, w pewnym sensie, wychodziły na dobre. Poznałam ją w połowie lipca dwadzieścia osiem lat temu. Wracając z wycieczki, spadłam z roweru, uderzyłam głową w kamień, rozbiłam
oba kolana – na tym wciąż mam bliznę, widzisz? – Marta wynurzyła z wody lekko zgiętą w kolanie prawą nogę, Łukasz
objął ją obiema rękami, pochylił głowę i czule musnął ustami prawie niezauważalny ślad. – Olżbieta Piriaczko podniosła
mnie z ziemi i na rękach zaniosła do swego domu. Najpierw jednak wzięła mój rower. Jak jej się to udało, nie mam pojęcia, bo staruszka ledwie powłóczyła nogami; co więcej, zbliżała się pewnie do setki, a do tego, ważyła dwa razy tyle, ile
miała lat, w związku z tym poruszała się zawsze na skonstruowanym specjalnie dla niej wózku. Ale wtedy, gdy stała się
świadkiem mojego wypadku, nie wiadomo skąd wzięła siłę i spryt, dzięki którym znalazłam się na wygodnej kanapie w
jej niedużym salonie ze ścianami zapełnionymi zdjęciami opalonego przystojniaka w kasku i ciemnych okularach, wycinkami z gazet o tematyce żużlowej, plakatami, kalendarzami, przeróżnymi wizerunkami najróżniejszych motocykli.
Okazało się, że Olżbieta Piriaczko jest wesołą, pogodną kobietą z oryginalnym poczuciem humoru. Nie przestawała
mówić, opowiadała o pogodzie, o swojej nowej fryzurze, o psie sąsiada, o cenach kosmetyków i wyszukanych pantoflach na szpilkach, o oczekiwanych wakacjach w górach, o chęci zdobycia jeszcze jednego szczytu, o tym, że pragnie
schudnąć, o nowej diecie i nowym zestawie ćwiczeń na biodra. Była przekonana, że jej piersi wciąż mają wystarczająco
kuszący kształt, a pupę ma apetyczną jak świeże bułeczki. Podziwiałam Olżbietę Piriaczko i odwiedzałam ją przy każdej
okazji, postanowiłam nauczyć się od niej jak czerpać rozkosz z każdej chwili życia. Chciałam, aby moje życie, gdy będę
miała dziewięćdziesiąt z hakiem, dawało mi tyle samo przyjemności. Aż pewnego razu Olżbieta Piriaczko powiadomiła
mnie, że „niestety Pascal nie spotka się z nią dzisiaj, gdyż wczoraj złapał katar i ma gorączkę, czyż to nie pech; ona jutro
kończy siedemnaście lat i on miał w prezencie zabrać ją na szybką przejażdżkę swoim harleyem”. Na moje pytanie, kim
jest Pascal, grubaska odpowiedziała zdziwionym spojrzeniem, jakby patrzyła na kogoś niespełna rozumu, i z pewnym
lękiem wyjaśniła: „No co ty, Martusiu, to mój ukochany!” – „Od kiedy to ma Pani ukochanego? Nie wspominała Pani
o nim wcześniej” – zdziwiłam się, zachwycając się przy tym jeszcze bardziej wewnętrzną młodością Olżbiety. Ale ta
dalej patrzyła na mnie jak na obłąkaną: „Jak to nie wspominałam o Pascalu? Przecież ja ciągle o nim mówię. Poza tym,
kochanieńka, cały czas musiałaś widywać nas razem, przecież nie rozstajemy się ani na chwileczkę. Chyba, że dzisiaj
wyjątkowo – westchnęła zasmucona – ale to dlatego, że Pascal zachorował. Leży w łóżku i zaraz powinnam zanieść mu
lekarstwa”. Następnie dowiedziałam się, że wyszła za mąż za Pascala, gdy miała lat 23; że już niedługo, gdzieś za rok,
na osiemnastkę, straci cnotę; że Pascal wkrótce przejdzie na emeryturę i już calusieńki swój czas będzie poświęcał jej i
motocyklom; i że są jeszcze za młodzi, żeby mieć dzieci. Na zakończenie, szlochając przejmująco, zawsze radosna Olżbieta Piriaczko, opowiedziała, jak to miesiącami podróżowali na swoich harleyach, jak szybka i niesamowita była ich
miłość, jak wiele planów mieli na przyszłość: pies, górskie wędrówki, najnowsze modele motocykli – aż do pewnego
wczesnego poranka, gdy Pascal uskrzydlony swą miłością wyrwał się daleko naprzód i, przekraczając prędkość, wbił się
w wielgachnego TIR-a wiozącego banany (w tych ostatnich zresztą znaleziono potem glisty afrykańskie, które trafiły
do żołądków wielu smakoszy, a wytępienie ich graniczyło z cudem, jednakże dla Olżbiety ta narodowa tragedia przeszła
niezauważalnie, mimo że zawsze zwracała uwagę na tego typu rzeczy). W ten sposób Olżbieta Piriaczko została wdową.
Pewnie szlochałaby dalej, ale nagle przypomniało się jej, że Pascal czeka na lekarstwo, więc pożegnała mnie i odprowadziła do drzwi. Przy wszystkich kolejnych okazjach opowiadała o tym, jak spodobała mu się jej nowiuteńka seksowna
halka, jak ją podszczypuje, jak wkrótce ją zdradzi, i jak ciężko będzie to przeżywać. „Już lepiej byłoby, gdyby umarł!”
– krzyknęła Olżbieta Piriaczko, aż krztusząc się z zazdrości. Po czym poczęstowała mnie bananami, zapewniając, że na
razie jedzenie ich jest w zupełności bezpieczne, dopiero w przyszłości świat odwróci się do góry nogami i w bananach
zasiedlą się afrykańskie glisty. „Ale na razie, póki wszystko jest piękne, póki wszyscy jesteśmy razem i robimy to, na co
mamy ochotę, nie ma co narzekać i tracić czas na bzdury” – pouczająco i wesoło powiedziała Olżbieta. „Młodość to
wszystko, co mamy. Live fast, die young. Make love, not war. Don’t worry, be happy. Czyż nie tak, Pascalu?” – zapytała,
patrząc czule gdzieś w przestrzeń poza mną. Rozczuliłam się i już miałam się rozpłakać, lecz nagle spojrzenie Olżbiety
Piriaczko wypełniło się gniewem. Odwróciła wzrok, niemalże spalając mnie na popiół zawartą w nim złowrogą nienawiścią, po czym znów spojrzała gdzieś w bok. „Więc to z nią mnie zdradzasz, bezwstydniku? Z tą?.. Jest starsza ode mnie
pewnie ze dwa razy!”. Była zazdrosna o mnie i swego zmarłego męża! Więcej już nie odwiedzałam Olżbiety Piriaczko.
Lecz ona – dałabym uciąć sobie rękę – nawet tego nie zauważyła, zatroskana Pascalem i motocyklami, szczęśliwa w
swoim życiu na opak.
Jedliśmy akurat manicotti (to taki gigantyczny makaron, Fiono, nadziewany mięsem lub serem – lubiłaś go jako dziecko), gdy uzmysłowiłam sobie, że Łukaszowi wydaje się, że nasze wspólne życie jest zupełnie beztroskie. A nawet jeśli
już trochę się martwimy, to najwyżej przez to, że zniknął Tarzan, zgubił się gdzieś, nie wiadomo gdzie i kiedy. Już nawet
nie liczyliśmy, ile razy znikał i zjawiał się wychudzony, zapchlony, głodny. Jednakże, gdy odkrywaliśmy, że Tarzana znów
nie ma – od razu robiło się nam smutno i nieważne jak dobrze się działo, na dnie naszych głosów i spojrzeń ciągle czaił
się niepokój.
Jedliśmy akurat manicotti, gdy nasze spojrzenia, gęste od szarego osadu niepokoju, zamarły.
Nie martw się, - powiedział, świetnie zdając sobie sprawę z tego, co mam na myśli. – Znajdziemy go. Zresztą sam wróci,
jak zawsze. Zobaczysz. Już wkrótce.
Tak, wkrótce, - odpowiedziałam z uśmiechem. – Staram się myśleć wyłącznie pozytywnie.
Z reguły jedli w łóżku. croissanty z suszonymi śliwkami (grzybami, czekoladą, orzechami, wiśniami, malinami, karmelem), podgrzewane w piekarniku, dzięki czemu nabierały powietrza i stawały się delikatnie chrupiące; w piekarniku
piekli także ziemniaki, i jedli je, maczając w oleju; spaghetti ze smażoną cebulą i, oczywiście, keczupem oraz sosem
sojowym; inne rodzaje makaronu; jedli bułki, rogaliki, ciasteczka; jedli różne sery (polskie serki topione o smaku grzybowym, szynki i, co za niespodzianka, o smaku sera; jantar, serki topione w złotkach – twarde, śmierdzące i nieśmierdzące), kiełbasę, mięso, szynkę, jedli czekoladę, cukierki i wafle „Artek”, pieczeń wieprzową „Floryda”, omlety po algiersku, okrągłe anyżowe ciastka, pizzę neapolitańską, cielęcinę na liściach szpinaku, roladę z flądry ze szparagami, rurki z
chrzanem i bitą śmietaną, mięso w cieście po kasselsku, ciastka migdałowe z orzechami laskowymi, bezy czekoladowe,
jedli ponadto koci serek – nazywali go tak, od namalowanego na pudełku kotka z wielką łyżką, i nawet zwracając się do
ekspedientek w sklepie prosili o „koci serek”, chociaż te, przelęknione, dziwiły się i setki razy dopytywały: „Mają Państwo na myśli serek homogenizowany?”
Naczynia z jedzeniem ustawiali, mniej lub bardziej stabilnie, na wełnianych kocach, którymi nakrywali się w nocy. Koce
bardzo gryzły, ale grzały jakimś żywym, a nawet, życiodajnym ciepłem, od którego robiło się przytulnie i dobrze, zasypiali pod nimi szybko i słodko, a sny mieli nad wyraz przyjemne, pełne uczuć, aż przykro było się budzić, bo wydawało
się, że tylko we śnie, pod tymi wełnianymi kocami, w półświadomych objęciach, zupełnie nic im nie zagraża, tu jest ich
ostoja, ich norka, w której żadna rzeczywista czy metafizyczna siła nie jest w stanie ich dosięgnąć, czy choćby dotknąć.
Właśnie przez te koce, pod którymi czuli się, jak dwa malutkie zwierzątka, przez koci serek, przez ozdobione wizerunkami zwierząt butelki i kubki, Marta i Łukasz na początku zaczęli się bawić, a później prawie uwierzyli w to, że nie do
końca są ludźmi. Gdy okazywali radość, szybko machali w prawo – w lewo palcem wskazującym wyciągniętym w górę,
imitując ogon Tarzana w chwilach, gdy ten był szczególnie podniecony. Oblizywali sobie wzajemnie szyję i policzki,
zresztą, jak i wszystkie inne części, i nazywali to „podlizywaniem się”. Marta lizała wolno i leciutko, jej wąski język był
troszeczkę szorstki, liżąc wyczuwała każdy fragment skóry, każde wgłębienie, wypukłość, każdy włosek; z kolei Łukasz,
na odwrót, lizał szybko i zachłannie, jak prawdziwy pies, nie pozwalał odetchnąć żadnemu z nich, w ciągu kilku sekund
dotykał językiem oka, ucha, zagłębienia między piersiami oraz pięty, pozostawiając wszędzie wilgotne ślady. Marta
potrafiła wydawać przy pomocy gardła dziwne dźwięki, które przypominały kocie pomruki, potrafiła też warczeć jak
rozzłoszczony szczeniak z ostrymi mlecznymi ząbkami – Łukasz nie był w stanie powtórzyć ani jednego, ani drugiego,
w ogóle wątpił, że jakakolwiek ludzka istota na świecie umie wyczyniać takie rzeczy. Tak więc zmieniali się w kocięta,
czasem – tygryski lub lwy, często psy, jak również bobry, burunduki, aksolotle, makaki o świńskich ogonkach, pawiany,
wilki i lisice, niedźwiadki i niedźwiedzice, słoniki, pająki i ośmionogi, a oprócz tego Marta, gdy podskakiwała i obejmowała jednocześnie Łukasza nogami w pasie, a rękami trzymała go za szyję, stawała się misiem koala i mogła tak siedzieć
na nim godzinami.
Marta skuliła się w kłębek pod kocem i pod Łukaszem, i zaczęła opowiadać:
Pewna kobieta wymyśliła prezent dla męża z okazji rocznicy ślubu. Zdecydowała, że własnoręcznie zrobi dla niego
wełniany koc. Długo i z uporem hodowała runo, strzygła je dopóty, aż nie nazbierała całej piwnicy kędzierzawej sierści.
Wtedy, choć było to niełatwe, wyprzędła z niej nici i wytkała najcieplejszy, najmiększy na całym świecie, wonny koc.
Pod tym kocem poczęli wszystkie swoje dzieci, a te z kolei – wnuków, a wnukowie – prawnuków i tak dalej.
Łukasz zaśmiał się:
- Skąd ty bierzesz te historyjki?
- Są prawdziwe! – z oburzeniem krzyknęła Marta – Na przykład tę przeczytałam w gazecie.
Droga Fiono, masz do mnie o coś żal? Nie, oczywiście, że nie, cóż za głupia myśl. Nie możesz być na mnie zła, bo mnie
rozumiesz, rozumiesz moje uczucia, moje poczynania najlepiej na świecie, rozumiesz tak, jak nikt nie byłby w stanie
zrozumieć. I dlatego niczego nie żałujesz, tak ja i ja nie żałuję. I dlatego trzymasz za mnie kciuki, i nie myślisz, że jestem
zdrajcą czy kanalią, prawda?
Dzisiaj poczułem coś okropnego. Wyglądało na to, że jestem zazdrosny o Martę i...wiesz o kogo? O psa, o Tarzana. To
nie takie proste, to znaczy skomplikowane raczej – nie bierz tego dosłownie.
Zmierzchało, nie świeciła prawie żadna latarnia, wracałem do domu przemarznięty i mokry, zirytowany tą paskudną
pogodą, rzadką ostrą mżawką, porywistym wiatrem. Naprzeciwko naszego okna, pomimo wilgoci, tliło się niewielkie
ognisko. Gęsty dym o zapachu palonych i zbutwiałych liści ścielił się nisko nad asfaltem i zdążyłem jeszcze pomyśleć:
„Tylko trupów jeszcze brakuje do pełnego obrazu”. Po tych słowach moim oczom ukazała się niewyraźna postać obok
drzewa, spowita dymem, ukryta w ciemności. Może mi się wydawało, prawie jej nie widziałem, ale czułem ją wyraźnie,
niemalże boleśnie. Ognisko na zmianę rozpłomieniało się i zupełnie gasło, czasami dym zakrywał sylwetkę, co tylko
wzmagało uczucie grozy. Ale gdy się przerzedził, ujrzałem – jeśli oczywiście nie był to jedynie wymysł mojej wybujałej
fantazji – pobłyskujące szkła okularów, a nawet garnitur w pomarańczowym kolorze, niewykluczone, że sztruksowy.
Tam, naprzeciwko naszego okna, widziałem Adriana, - z trudnością wydusiłem, jak tylko przestąpiłem próg.
No i co z tego? Czeka na mnie. - spokojnie powiedziała Marta, i powtórzyła dokładnie to, co już kiedyś mi powiedziała:
- Czyż nie jestem osobą, od której można czegoś chcieć?
Podprowadziłem ją do okna i zapatrzyliśmy się w ciemność. Nagle Marta wzdrygnęła się:
Popatrz, Tarzan!
Gdzie? – nie mogłem dojrzeć nawet plamki. Marta już biegła schodami na dół, bosa i prawie nie ubrana.
Chwilę później byli już w domu. Marta obejmowała i całowała obszarpanego i brudnego Tarzana, a ten, nieprzytomny
z radości, popiskiwał, machał ogonem i oblizywał ją.
- Przecież jesteś chora – powiedziałem z wyrzutem, przypominając sobie o naszym „podlizywaniu się” i „machaniu
ogonami”. Nie uwierzysz, Fiono, ale pierwszy raz poczułem niechęć do psa. Miałem wrażenie, że ta para coś przede mną
ukrywa, że bezwstydnie mnie okłamują, z trudem wstrzymując się od otwartej kpiny.
Łukasz miał też hobby - fotografię. Pokazał Marcie stary kufer ze strojami z końca wieku (dwudziestego, rzecz jasna),
który swego czasu znalazł na strychu. Marta ubierała spódnice i bluzki ze wspaniałymi kołnierzami i rękawami, haftowane i wyszywane sukienki, bezkresne, obszerne ciepłe pantalony, półprzeźroczystą koszulę nocną ze 115. maleńkimi
guziczkami z kości słoniowej, nawet gorset udało jej się zasznurować prawie do końca. Siadywała po prostu przy stole
lub na łóżku, czytała, paliła papierosa przez fifkę, a Łukasz tylko cieszył się i robił zdjęcia.
Żeby porobić zdjęcia, jeszcze w połowie listopada pojechali do Kamieńca Podolskiego. Miejsce wybrali na oślep, wskazując z zamkniętymi oczami na jedną z dwudziestu trzech wypisanych nazw. Wieczorem, szesnastego, wsiedli do pociągu „Kobzar” (Truskawiec – Kijów), czyste przejścia i umyte okna pociągu aż lśniły. W wagonie było okropnie gorąco.
Marta i Łukasz mieli bilety na górne miejsca leżące. Dwa dolne zajmowało starsze małżeństwo – najpewniej rówieśnicy
Marty, ale jakże od niej inni! – zdążyli się już gruntownie porozkładać, rozścielić i, ułożywszy się wygodnie, grali w karty. Na nowych sąsiadów staruszkowie zerkali z nieukrywaną niechęcią, więc nie pozostawało im nic innego, jak, jeszcze
przed odjazdem pociągu, wdrapać się na swoje miejsca i ociekając potem udawać, że czytają książki.
W Chmielnicku obudził ich konduktor, oddając przy tym bilety. Już sam wygląd dworca nie wróżył nic dobrego – w
ponurej nocnej ciemności to tu, to tam przemykały złowróżbne cienie pijaków spragnionych milicjantów przeganianych i głodnych żebraków nienasyconych kasjerów umęczonych życiem podróżnych sennych kalek bezdomnych dzieci
duchów kolejarzy – przecinki można porozstawiać w dowolnej kolejności. Pociąg Kijów – Kamieniec Podolski, którym
mieli dostać się do punktu docelowego, miał przybyć najwcześniej za dwie godziny. Marta i Łukasz znaleźli miejsca w
czymś, co przypominało poczekalnię. Niewiadomo, kto i na co tam czekał – może i rzeczywiście na pociągi, może na
sen, może na ciepło, może na jałmużnę, współczucie, jedzenie, szczęście.
Łukasz od razu zasnął, natomiast Marta, przebywając w stanie skrajnego napięcia, obserwowała wszystko dookoła,
starając się, jednakowoż, nie sprowokować jakiegoś nieszczęścia. Postaci przepływały przed nią jak w filmie - milicjant
podchodził do każdego i nakazywał nie zasypiać, bo pokradną rzeczy; dziewczynki wiekiem około czternastki, wyglądające na grzeczne uczennice z dobrych rodzin, krążyły tam i z powrotem między nocnym barem dworcowym, a
specjalna salą do nocnego wypoczynku o podwyższonym standardzie; biedaczyna z zespołem Downa coś burczał;
wszystkie babcie i dziadkowie mocno ściskali w swoich w rękach puste plastikowe butelki; jegomoście o krwiopijczym
wyglądzie grali z podrostkami w elektroniczną ruletkę, przychodzili i odchodzili, po to żeby wyjaśnić pewne kwestie
we wzajemnych relacjach, zarobić, zabić kogoś lub zgwałcić, kupić chipsy, zadzwonić do domu, rzucić jałmużną kalece
na wózku.
Pociąg zatrzymał się na całą godzinę.
Marta odetchnęła dopiero po zajęciu swego miejsca, odpłynęła leżąc na kolanach u Łukasza, chociaż miała wrażenie, że
nie śpi, a wciąż w napięciu obserwuje podejrzanych osobników.
Wydawało się jej jeszcze, że pada śnieg, i że ktoś śpiewa. W Kamieńcu byli około siódmej rano. Nowa część miasta nie
podziałała na nich szczególnie pocieszająco – szare odrapane blokowiska, błoto, nieprzyjemny wiatr, pusty żołądek,
zmęczenie, brudne zęby. Wolno przemieszczali się po zapuszczonych ulicach, próbując znaleźć PKS lub otwarty sklep,
kawiarenkę lub zamek – na marne. Dookoła widać było tylko stacje benzynowe, fabryki, targowiska, ruiny i zamknięte
bary. Wracali do tych samych miejsc, z których wychodzili, kluczyli, starając się w ten sposób skrócić czas oczekiwania
na otwarcie miejsca, w którym mogliby odpocząć. W końcu, zresztą, postanowili zarzucić ten pomysł i udali się na stare
miasto. Wtedy trafili na olbrzymią socrealistyczną restaurację „Strzelec”.
Sala mogłaby pomieścić od 150 do 200 osób i była zupełnie pusta. Rzuciwszy okiem na liczbę krzeseł i stołów, przy których nikt nie siedział, wysokość ścian, bezkresność sufitu, Marta i Łukasz poczuli zadowolenie. Kelnerka przyniosła ich
zamówienia, a potem włączyła głośniki zamontowane gdzieś pod sufitem: „Et pour moi tu seras pour toujours l’enfant
du dimanche...”
Po śniadaniu po kolei umyli zęby nad zlewem w toalecie. Potem było już o wiele lepiej.
Stare miasto z zamkiem, murami, wieżami, cerkwiami, zaniedbanym ratuszem i malowniczymi ruinami, oddzielone
było od nowego wysokim kanionem, w dole którego płynęła rzeczka Smotrycz. Wąskie ścieżki, zza których wystawał
pierścień okrągłej kamiennej studni, wiły się pomiędzy drzewami i krzakami; cerkiewne kopuły i iglice wież napotykały
pierwsze promienie nieoczekiwanego słońca.
Na jednej z uliczek, pod żelaznym smokiem, pełniącym funkcję rynny, Marta i Łukasz spotkali parę – chłopca i dziewczynę. Dziewczyna kończyła dwadzieścia lat.
W czwórkę obeszli wszystkie zakątki zrujnowanego zamku, zajrzeli do każdego okna i wyrwy, zrobili zdjęcie każdej
krowie z okolicznych pagórków, każdej kurze krążącej wokół przepaści, w którą dawniej zrzucano więźniów. Z Nowej
Wschodniej Baszty patrzyli na zachód, a z Małej Zachodniej – na południe; w Baszcie Lanckorońskiej rozmawiali o Bałtyku, w Komendanckiej wypili butelkę szampana, w Rożance postanowili, że później wyskoczą coś zjeść; w Dziennej
trochę odpoczęli, z Nowej Zachodniej Baszty – znów patrzyli na zachód; w Lackiej – łakomo oglądali się za dzieckiem
z chrupkami kukurydzianymi, w Tęczyńskiej poczuli nieodpartą ochotę, aby czym prędzej pójść na Basztę Kołpak, a w
Papieskiej Łukasz powiedział, że kiedyś we Frankiwśku mieszkał nieopodal ulicy Karmeluka; w Baszcie Wodnej wypili
po piwie; na Moście Zamkowym wyrazili przypuszczenie, że komuś z nich, albo nawet wszystkim naraz, może zrobić
się niedobrze, ale w sumie niekoniecznie.
Oprócz tego jedli czekoladę w dzielnicy ormiańskiej, a dokładniej – na ulicy Róży Luksemburg; patrzyli na powietrze
nad Basztą Stefana Batorego; przenieśli jubilatkę na rękach pod Ruską Bramą, pomimo, że kropiło tam wodą; na cmentarzyku za kościołem Piotra i Pawła rozmawiali o kulach powietrznych, rodzeniu dzieci i śpiewali „Sto lat”; zaszli do
ratusza na wystawę figur woskowych przywiezionych z Sanki-Petersburga; siedzieli na ziemi koło Baszty Rzeźniczej,
patrzyli na przeciwległy bok kanionu i most nad nim; jedli pieczone kasztany i mandarynki, którymi częstowała jubilatka, palili papieroski skręcane dla wszystkich przez Martę.
W końcu, niemalże na pośladkach, dotarli na dół do Smotrycza. Marta jako pierwsza rozebrała się i rzuciła do wody. W
ślad za nią to samo uczynili także nowi znajomi. Nie można było wytrzymać lodowatego zimna. Marta zanurkowała i
wypłynęła, nagle zauważyła śnieżynkę, która spadła na wodę, i natychmiast roztopiła się.
Łukaszowi akurat skończyła się klisza.
Inny sposób na to, żeby poradzić sobie ze starością – to nie myśleć o niej – powiedziała Marta w dniu, w którym nie
zakaszlała ani razu. Patrzyła przez okno na płatki śniegu płynnie spadające z nieba. – Tak robił mój dziadek i babcia.
Odkąd tylko pamiętam, pracowali bez wytchnienia, wciąż zabiegani, pomagali wszystkim po kolei, nie zezwalając sobie
ani na chwilkę wolnego, w której mogliby o czymkolwiek pomyśleć. Im byli starsi, tym więcej kłopotów brali na swoje
barki.
Mój dziadek był niemalże alchemikiem. Lub – inaczej – perfumiarzem. Gdy uzyskał pełnoletność, otrzymał pokaźny
spadek po swojej dalekiej ponętnej ciotce i stworzył kosmetyki marki „Süskind”:
Nałóż puder, nałóż szminkę –
A wnet zmarły zmieni minkę.
Trochę tuszu, plus rumieńce –
Już uśmiecha się w podzięce.
Kropla perfum doda życia Przygotuje do przebycia,
Tej ostatniej drogi nam,
Firma „Süskind” tu i tam.
Jego kosmetyki dla zmarłych przez jakiś czas były naprawdę popularne, nawet wśród żywych. A co dopiero mówić o
zmarłych. Pamiętam, że nieraz przychodząc do pracowni dziadka, zastawałam tam zimne, nieruchome ciało, leżące na
wielkim stole pośrodku pokoju. Dookoła, w szklanych szafkach, na podstawkach i w skrzynkach leżało tysiące kosmetyków. Pachniało konwaliami, piżmem, spirytusem, różami, pudrem, spalenizną i śmiercią. Dziadek najczęściej siedział
na wysokim krzesełku obok „klienta” i, z językiem wyciągniętym na wierzch ze skupienia, podkreślał umarłemu oczy na
czarno, zamalowywał na twarzy cienie śmierci, nadawał czerwoności ustom, a policzkom przywracał naturalny odcień
– na koniec ci zmarli wyglądali na bardziej żywych od żyjących, i zaskakiwało mnie, że nie mówią, czy też nie uśmiechają się, nie mrugają i nie oddychają. Dziadek chciał kiedyś zostać malarzem – portrecistą , który całe dnie spędza na
rynku, siedząc na zimnych schodach i czekając na to, kiedy wreszcie przyjdzie grupa turystów, i każdy z nich zamówi
swój portret. Ale spadek po ciotce przekreślił wszystkie marzenia. Dziadkowi przyszło doskonalić swoje umiejętności
na martwych. I był naprawdę wybitnym artystą. Swoim kunsztem przerósłby wielu malarzy o światowej sławie, o jego
pracach zawsze mówiono jak o arcydziełach, a styl określano jako coś pomiędzy Dürerem i Domenico Veneziano, Rafaelem i Jacopo Pontormo (przy czym, rzekomo, grę świateł i cieni otwarcie zapożyczał od Caravaggia) , ale ja wiedziałam
– dziadek od nikogo nic nie zapożyczał, nawet nie wiedział, kim był ów Rafael, chociaż lubił przeglądać reprodukcje
Domenico Veneziano. Jednak to nic nie oznaczało. Mój dziadek był artystą – samorodkiem.
No dobrze, dobrze – wtrącił się Łukasz – wszystko rozumiem, oprócz jednej rzeczy – po co ktoś miałby charakteryzować umarłych?
Marta roześmiała się.
- Głuptasku! Oni też chcieli być piękni. Prawie każdy człowiek skrycie marzy, ażeby w trumnie wyglądać piękniej, niż
wyglądał nawet za życia, wielu zapisuje to jako pierwszy punkt w swoim testamencie. I ja jestem gotowa poświadczyć w
sądzie – mój dziadek wykonywał ów punkt pierwszy lepiej, niż można to sobie wyobrazić. Widywałam ich zanim dziadek dotknął ich swą czarodziejską ręką. To były białe twarze o sinozielonym połysku, niewyraźne, prawie niewidoczne,
a w ciągu kilku godzin stawały się spokojne, ukojone, uśmiechnięte, uduchowione, tajemnicze, rozsądne, przebiegłe,
wieloznaczne, natchnione, egzaltowane itd., itp. Na początku ich zapach – zapach zmarzłego błota przytłumiony aromatem z pierwiosnków – wywoływał nudności, utrudniał oddychanie, wywoływał łzawienie, ale gdy tylko dziadek
wyciągał ze specjalnej skrzynki jedną ze swoich maluteńkich buteleczek z perfumami, atmosfera zmieniała się kardynalnie – i oto już był słoneczny dzień, albo sad jabłkowy, albo cukierki czekoladowe, albo skórka pomarańczy, albo kawa
z pianką, albo żółte opadłe liście, albo Nowy Rok, albo co tylko chcesz - zapachy, które zachęcały i wzruszały, zapachy
świąt i uroczystości. Ponadto, perfumy i kosmetyki zamawiały u dziadka najwybitniejsze aktorki i aktorzy, śpiewaczki i
śpiewacy, baleriny i baletmistrzowie, politycy, żony bogaczy i sami bogacze, znakomite prostytutki, i wiele, wiele innych
sławetnych kobiet i mężczyzn. Firma „Süskind” kwitła, rozrastała się, pochłaniała inne firmy kosmetyczne i perfumerie,
stawała się monopolistą…
- A twoja babcia? – zaciekawił się Łukasz – pracowała u dziadka? Czy może siedziała w domu?
- No coś ty! – krzyknęła Marta – Babcia była kobietą wyemancypowaną. Założyła swój interes, który rozmachem wcale
nie ustępował firmie dziadka. Oboje byli bezwzględnymi monopolistami, właścicielami przedsiębiorstw – kolosów. W
gruncie rzeczy, każde z nich powinno wynająć zabójcę i złożyć zamówienie na konkurenta, albo przynajmniej niechby
wzięli rozwód, nie mówiąc już o tym, że o żadnej miłości, porozumieniu, wzajemnym szacunku i ognisku domowym nie
powinno być w ogóle mowy. Ale gdzie tam – było odwrotnie. Dziadek i babcia znajdowali czas na wszystko – na dzieci,
i na pracę, i na przyjaciół, i na nieznajomych, i na pieniądze, i na ubogich, i na chorych, i na imprezy, i na żywych, i na
martwych, i na nie narodzonych, i na wielkich, i na maluczkich… Jak już jesteśmy przy tych ostatnich, babcia zajmowała
się właśnie produkcją mebli dla karzełków. Kto w owych czasach nie słyszał o marce „Guliwer”? A dziś? Biedni maleńcy
ludzie! Jak teraz dają sobie rady? Kto o nich dba? W dzieciństwie cały mój pokoik pękał w szwach od krzesełek, szafek,
stolików, toaletek, szafeczek nocnych, komódek, łóżek od babci. Dzieci to też karzełki, a karzełki – to też dzieci. Nigdy
nie widziałam piękniejszych mebli, niż meble marki „Guliwer”. Lite drewno, rzeźbienia, inkrustacje, zapach, faktura,
wytrzymałość, wygoda, niezawodność. Dochodziło nawet do tego, że niektóre kawiarnie i restauracje zamieniały swoje
zwyczajowe umeblowanie na miniaturyzowane, bo to było stylowe i, pomimo że wielu odwiedzających nie mieściło
swoich tłustych tyłków w maleńkich krzesełkach, łamiąc je i przewracając stoły swymi niezgrabnymi ruchami, liczba
klientów nie zmniejszała się – a wręcz przeciwnie. Jeszcze przed śmiercią babci jakaś wysoko postawiona osoba kupiła
ogromną partię krzesełek do parlamentu, a jeden progresywny ksiądz zamówił do swojej cerkwi maleńką mównicę i
ławeczki. Nota bene, koncepcję kampanii reklamowej „Guliwera” opracował sam Henri de Toulouse-Lautrec. Często
zabawiał się malując te smutne postacie, które oglądał z perspektywy karła. Ustawiał je w satyrycznych kombinacjach –
masywne kobiety, których twarze zasłonięte były tłustymi słupami nóg w czarnych pończochach wzlatujących ponad
głowami widzów, pyzaci panowie i otyłe prostytutki z podwójnymi podbródkami i o wulgarnych rysach, przewracające
się na maleńkich krzesełkach, starające się utrzymać równowagę i nie zhańbić w oczach ludzi równych sobie, pomimo
że już dawno zhańbiły się przed niskim człowieczkiem o ostrym spojrzeniu. Toulouse potrafił wyobrazić sobie, co tylko chciał – babcia była w nim wręcz zakochana. Mnie, w jednej z jego prac, „Moulin Rouge”, najbardziej przypadła do
gustu ruda prostytutka w różowej sukni z trójkątnym wycięciem na plecach. Stoi z jeszcze jedną kobietą w głębi pokoju,
odwrócona tyłem i poprawia fryzurę.
- I co dalej?
- Dalej właściciele przedsiębiorstw - kolosów poumierali ze starości. To zaskoczyło nawet ich samych – serce dziadka zatrzymało się akurat, gdy spryskiwał perfumami pewnego martwego ambasadora. Spadł z wysokiego krzesła, a
skrzynka z perfumami zleciała wraz z nim, buteleczki porozbijały się, rozbryzgując wonności na dziadka. Możesz sobie
wyobrazić, jak te zapachy ulatniały się na pogrzebie. Babcia zmarła tego samego dnia pod czas przyjęcia w Związku na
Rzecz Równouprawnienia. Piła szampana, przechyliła się i spadła, odbierając przy tym życie dziewięciorgu karłom,
gdyż przygniotła ich własnym ciałem. Oboje pozostawili po sobie plany na kilka najbliższych lat, ambitne projekty
rozszerzenia i połączenia swoich przedsiębiorstw, tysiące niedokończonych spraw, niewypowiedzianych słów, nie zrealizowanych obietnic. Nie zostawili natomiast testamentu z pierwszym punktem, w którym zażyczyliby sobie, że chcą
pięknie wyglądać w trumnie. Nikomu nie pozostawili spadku, żadnych rozporządzeń i wskazówek.
- I co stało się z „Süskindem” i „Guliwerem”?
- Nic, po prostu rozpadły się. Okazało się, że karzełków nie ma znów aż tak wielu, żeby masowo produkować dla nich
jakieś towary, i że zmarły niekoniecznie ma być umazany jak klaun w cyrku objazdowym. Majątek został rozkradziony,
firmy porozciągane. I tak po cichu nastąpił krach dwóch imperiów, tak nastąpił koniec.
Ołena Husejnowa (1979) – ukraińska poetka. Absolwentka
Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Laureatka konkursu wydawnictwa „Smołoskyp” w 2005 roku. Jej wiersze były drukowane
w piśmie „Suczasnist’” oraz w antologii jedenastu poetek „My
i Wona”. W roku 2008 ukaże się jej debiutancki tomik poetycki
„Ełehiji i Wokzały”. Mieszka w Kijowie.
Sofija Andruchowycz. Urodziła się 17.11.1982 r. w Iwano-Frankowśku. Pisarka, tłumaczka i publicystka. Autorka tomów prozy: „Lito Mileny”(2002), „Stari liudy”(2003), zbioru opowiadań
„Żinki jichnich czołowikiw” (2005, wyd. polskie 2007), a także
wielu publikacji. Stypendystka polsko-niemieckiego stypendium
Homines Urbani (Kraków 2004). Przetłumaczyła na język ukraiński powieść Manueli Gretkowskiej „Europejka”. Współredaktorka
czasopisma wizji i tekstów „Czetwer”(2003-2005). Mieszka w
Kijowie.
Halina Kruk
***
świat twój, Boże skomplikowanej konstrukcji:
bliscy i dalecy,
uśmiechnięci i rezolutni,
a ja w kuchni
chowam się przed życiem
za kubkiem kawy kubek bez ucha udaję, że niczego nie czuję
mówię - mnie tu nie ma,
mówię - więcej tu nie nocuję
bywam w sobie tylko czasem
przychodzę coraz rzadziej
piszę coraz gorzej
grzeszę coraz lepiej
przebacz mi, Boże,
to, że jeszcze
(prócz wszystkiego innego)
chowam się czasem
za schematycznym
sylabotonicznym
wierszem
a świat twój, jak mówią
z założenia jest,
wolny
albo przynajmniej - biały
Halina Kruk
***
nikt nie mówi do ciebie kochana
kiedy błąkasz się po pokojach,
geometrycznie poprawnych
z jednego ciasnego pokoju bezsenności do innego
zwiniętymi rękoma otoczywszy zwichniętą głowę
pytasz siebie retorycznie jak długo to wszystko będzie trwać?
dlaczego nawet muzyka
podobna do krzepkiego ogiera
nie może wcisnąć się ramionami
w serce twoje rozkołatane?
nikt nie całuje głosu twego przy wyjściu z ust,
do krwi pogryzionych
gołego głosu
nikt nie wspomina
nikt nie zadzwoni
nikt nie umrze z rozpaczy
chyba że kwiaty gdzieś po miesiącu uschną
chyba że wiatr z czasem okno rozbije nie zamknięte
chyba, że dzieci sąsiadów przyjdą za rok kolędować
JESZCZE JEDNA MAKABRYCZNA PIOSENKA
Ostap Slywynsky
Każesz mówić i uśmiechać w
szeroko otwarte okno, stojąc po pas w zatopionej bramie?
Masz na myśli nasze dziecięce wyobrażenia o śmierci? Na przykład
coś jak brunatne serce namalowane trochę niżej na skórze?
Mocne miejsce: tu pochowali braci pijaków, wiem tu pływa ich ubranie.
Nie przypominam sobie imion, chociaż kiedyś piliśmy we trzech w dusznym furgonie.
A teraz mają cichą kuchnię parową, firma „Mleczni bracia”.
Jeśli chcesz kopać głębiej, mogę cię tam zaprowadzić.
ZIMNY DOTYK WODY
Ostap Slywynsky
Oto zagadka, której nie mogę rozwiązać,
maleńka, niczym pchle oko.
Ktoś wspomniał o mnie podczas czyjejś nieobecności.
Dwie żerdzie wbite przez kogoś przy samej wodzie,
zagospodarowane przez świetliki, niczym brama dla zabawkowych hydroplanów. Ktoś naprędce
rozbierał się na pasie piasku, wbiegał do
jeszcze żywej z dnia wody, wracał uśmiechnięty
i nieprzewidywalny, jak kontynentalna pogoda.
Dźwięczą klucze, wygrane w krótkiej strzelaninie
z kimś z górnego pietra, gdzie białe ręczniki.
Ktoś jako pierwszy pobiegnie w dobrym kierunku,
kiedy zapadnie noc, usłyszy głosy ze stacji, usłyszy świst pary.
Pobiegnie wymachując podziurawionymi rękoma, jak pijany
rybak z haczykiem wbitym w dłoń, z chwiejącą się
wędką, która wskaże drogę cieniom.
V.2002, WARSZAWA
Ostap Slywynsky
Zgubiłem telefon, klucze, adres domu, gdzie miałem spędzić
dwie następne noce, głowa ciężka, jak wiązanka
namokłych liści, wszystkie latarnie świecą pokornie i
zbliża się ściana deszczu z podwójnie oświetlonej części parku,
rodzice zdejmują dzieci z kolorowych plastikowych górek
i naciągają im kaptury, świat rozcięty na pół,
Po tej stronie – jeszcze sucho i pośpiech, a tam – inny świat, cień
Światło uderza, niczym waciany dzwon, w którym mnie nie ma
Nucę obracając się za dźwiękiem starając się rozróżnić
Skąd przychodzi ktoś, demon wahania, gra mokra surma
Ty masz wyrwane dno, mówi on za plecami, ciebie nie można zabić
**
Myślałem, samą miłość można
przesłać na tę stronę, milczącą, niczym chleb
z zapieczonym w nim kluczem?
Tak nie bywa, wielkie ciało! Dopóki milczysz jesteś klownem
pełnym nietutejszego ubrania. Szmaciane usta pasują do mikrofonu
znalezionego w piasku, dlatego mów. Światło, kiedyś niczyje będzie
szybko zapisywać.
Kocham cię, cięciwo, liano, kocham, senna zatoko –
każde słowo, niczym mięsień sercowy, co sekundę
zasłania wejście do pieczary.
Otwieram okno i zapada cisza.
dzieci na stadionie w dole jakby umyte powolnym biegiem –
ostatnia lekcja ostatniego dnia tygodnia,
a potem – droga do domu i wielka reszta życia
Ostap Slywynsky
Halina Kruk
Urodziła się w 30.11.1974r we
Lwowie. Filolog. Autorka tomów
wierszy:”Mandry w poszukach
domu”(1997), „Slidy na pisku”(1997), „Oblyczja poza switlynoju”(2005), a także wielu publikacji w czasopismach literackich.
Wiersze dla dzieci jej autorstwa
drukowane były w dziecięcych
czasopismach i almanachach.
Atorka dwóch internetowych
książek „Marko mandruje dowkoła switu”, „Ważko buty najmenszym”(2003) przełozonych
na 15 języków( międzynarodowy
projekt „Step by step”). Laureatka wielu międzynarodowych konkursów literackich, stypendystka
„Gaude Polonia” (2003). Członek
Związku Literatów Ukraińskich.
Mieszka i pracuje we Lwowie.
Poeta, tłumacz, krytyk literacki. Studiował
bułgarystykę na Uniwersytecie Lwowskim, na
którym obecnie pracuje. Autor tomu wierszy
Ofiarowanie wielkiej ryby (1998). Inicjator i
uczestnik projektów artystycznych (Powolne
zwierciadło, Cztery strony światła). Laureat nagrody im. Antonycza (1997). Tłumaczył
m.in. Różewicza, Podsiadłę, Świetlickiego.
Jako stypendysta Ministra Kultury RP spędził
w 2003 roku sześć miesięcy w Polsce podobnie
jak Bondar i wespół z nim przygotowuje antologię współczesnej poezji polskiej. Mieszka we
Lwowie.
DZIEŃ ZWYCIĘSTWA
Ołeksandr Irwaneć
***
Był piątek, ósmy maja. Nadciągał jasny, pogodny wieczór, świeży i gwiaździsty. Marko i Jan siedzieli pod parasolami
ulicznej kawiarni i dopijali po trzecim już kuflu piwa.
Zaprzyjaźnili się stosunkowo niedawno – trochę dłużej niż rok temu, w trakcie posiedzenia studium literackiego przy
redakcji miejskiej gazety młodzieżowej. Okazało się, że obaj byli zwolennikami poezji tak więc i teraz, siorbiąc piwo,
prowadzili tą samą nie kończącą się rozmowę, którą prowadzili już między sobą od ponad roku.
- W porządku, ukraińskiej literatury nie ma. Wszystkie tyczyny-sosjury dawno poumierały. A co oni takiego pisali!.. zaczepnym i zarazem pytającym tonem odezwał się Jan. –Literatura rosyjska to inna sprawa. Szczególnie poezja.
- Poezja zawsze jest osobną kwestią. Czy też „inną sprawą”, jak przed chwilą powiedziałeś. – niejednoznacznie przytaknął Marko i jednym haustem dopił swoje piwo. Popatrzył w głąb pustego kufla i nagle z jego ust padła propozycja.
–Słuchaj, co powiesz na to, żebyśmy czymś poprawili?
– Co poprawili? – Jan zagłębiony w swojej odkrywczo-pochwalnej przemowie na cześć poezji nie od razu podchwycił
zmianę tematu. – A, poprawili? Czemu nie?
W jednostce straży pożarnej, gdzie Marko zarabiał na swój chleb powszedni jako artysta-zdobnik, dziś właśnie wypłacili premię za pierwszy kwartał. Marko zdążył już kupić u emeryta w okolicach dworca tomik Thackeray’a w dobrym
stanie, dlatego nie czuł się już zobowiązany donieść do domu pozostałą część pieniędzy. Małżonce przecież zawsze
można powiedzieć, że premię obcięli. Tak więc machnięciem ręki przywołał kelnera i zdecydowanym tonem zamówił
butelkę porto.
Gdy ciężka czerwona ciecz słodko i powolnie pociekła przewodem pokarmowym, Jan spróbował powrócić do poprzedniego tematu.
- Ale i w rosyjskiej poezji nie wszystko układa się tak łatwo. Ot, ja na przykład cenię Josifa bardziej niż wszystkich tych
Żeń, Andrjusz i Robertów razem wziętych. Zbyt wiele pisali oni o czerwonych sztandarach…
Marko, nie mając jak zaprzeczyć (i nie mając zbytnio chęci zaprzeczać) kiwnął jedynie głową i kolejny raz przylgnął do
szklanki, w której z premedytacją pozostawił wina na dwa palce. A tymczasem (czasem, w którym Marko łykał) Jan
niespodziewanie
i raptownie zgubił nić rozmowy. Popatrzył się na butelkę takim błagalnym i zarazem pytającym spojrzeniem, którego
trudno było nie zrozumieć i gdy Marko chlusnął z niej do szklanek, Jan szybko złapał swoją, podniósł ją w kierunku
twarzy, lecz zamiast przechylić trunek, zapytał nagle:
- Powiedz, a skąd oni się biorą?
- Jacy oni? – Marko nie zrozumiał pytania. –Poeci?
- Nie. Kombatanci. – kontynuował Jan ściszając głos do dźwięcznego szeptu.
- Jak to - skąd? – nadal plątał się Marko.
- Zaraz wyjaśnię. – obiecał Jan brzęknąwszy szkłem o szkło. Przyjaciele wypili, odetchnęli i Jan kontynuował. – Dziś
rano jechałem sobie do biblioteki, gdy na Placu Teatralnym do trolejbusu wsiadł kombatant. Niewysoki, taki siwy dziadziuś, orderów miał na sobie tyle… - Jan przeciągnął dłoń po swojej talii, poniżej krawędzi stołu, tam, gdzie wzrok Marka nie sięgał, pozostawiając gest w sferze domysłów przyjaciela. – I on tak władczo, tak okrutnie popatrzył na wszystkich nas, którzy jechali trolejbusem – „no, który z was ustąpi mi miejsca?”, że trzy albo cztery osoby natychmiast wstały.
Wtedy on usiadł, raz jeszcze obrzucił wszystkich spojrzeniem i pojechał sobie…
- I co ciebie w tym wszystkim dziwi? – zapytał Marko i znów napełnił szklanki. – Wszak jutro jest ten Dzień Zwycięstwa.
- Tak! – Głos Jana przeszedł w cichy szept, chociaż poza nimi w promieniu dziesięciu metrów nie było żadnego gościa,
jedynie ponury kelner, który zastygł w odległych drzwiach. –W tym właśnie cały problem. Powiedz, dlaczego nie widać
ich w pozostałe pory roku? Ani w lecie, ani na jesieni, ani w zimie?
- Hm, interesujące… - Marko zamyśliwszy się popatrzył w szklankę i dolał jeszcze po troszeczkę, wpierw sobie, potem
przyjacielowi. –Szczerze mówiąc, ja też kiedyś nad tym myślałem. Dawaj, za zdrówko!..
- Tym razem porto weszło płynnie i nieodczuwalnie, pozostawiwszy po sobie jedynie goryczkowatą słodycz w gardłach.
Przełknąwszy ślinę, Marko kontynuował:
- Gdy miałem lat dziesięć, dwanaście do naszej szkoły też często przyprowadzali tych kombatantów. Wtedy patrzyłem
na nich i myślałem sobie: „Gdy będę dorosły, oni wszyscy już umrą i moje pokolenie będzie chwalić się tym, że widziało żyjących jeszcze uczestników tamtej wojny”.
Jan popatrzył na Marka z bliska i zaśmiał się nerwowo. Marko kiwnął głową, jak gdyby zrozumiał ten nerwowy
śmiech:
- A teraz oto mam już czterdzieści dwa i nadal co roku oglądam ich na majowych defiladach. I będę oglądał jeszcze za
rok, za dwa, za pięć. Początkowo zwyczajnie mi się zdawało, a teraz jestem już przekonany – przeżyję swoje życie, umrę,
a oni nadal będą iść w tych swoich defiladach.
Zapanowała cisza. Jan zamiast odpowiedzi sięgnął ręką po stojącą na stole butelkę i sam rozlał zawartość butelki do dna.
Wyszło prawie po całej szklance. Przyjaciele jak na komendę podnieśli szklanki i upili po łyku. Jan aż się zakrztusił –
słowa wypływały z gardła naprzeciw napojowi alkoholowemu.
- Słuchaj, a ty nigdy nie zastanawiałeś się nad tym, że może oni faktycznie już umarli?
Marko podniósł na niego wzrok.
- Chodź, sprawdzimy…
***
Przyjaciele rozliczyli się, co w rzeczywistości oznaczało, że rozliczył się Marko. Jan mimo wszystko wyjął z kieszeni
piątaka, ale starszy przyjaciel powstrzymał go zdecydowanym gestem dłoni: daj spokój. Wręczył ponuremu kelnerowi
pięćdziesiątkę i aby nie trzeba było wydawać reszty wskazał butelkę koniaku miejscowej produkcji, która stała samotnie
na szklanej półce barowej pomiędzy butelkami wódki i porto. – A to weźmiemy na wynos. I parę kanapek, tych ze
śledziem.
Cmentarz w ich mieście znajdował się ani daleko, ani blisko. Marko i Jan przebiegli przez ulicę, wskoczyli do pustego,
być może ostatniego już trolejbusu, nie kasując biletów przejechali pięć lub sześć przystanków, następnie wyszli w
mrok, który stawał się coraz gęstszy, przeszli jeszcze przez dwie równoległe ulice zabudowane przeważnie domami
mieszkalnymi. Okazało się, że metalowa furtka, która służyła jako boczne wejście na cmentarz była otwarta – jedynym
dźwiękiem, jaki wydała był cichutki trzask, gdy dwoje przyjaciół przecisnęło się przez nią, a następnie zatrzymało po
drugiej stronie.
- No i co teraz? – spytał Jan uwiązłszym w gardle głosem. Jak gdyby w odpowiedzi, na terenie któregoś z domostw
ochryple zapiał kogut. Jego głos nie popłynął w przestworza i nie został podchwycony przez inne koguty. Zresztą, czy
znalazłyby się na tej miejskiej ulicy jakieś inne koguty?
Marko zmrużył oczy, poprawił okulary i przyciskając do piersi butelkę ruszył naprzód ścieżką między grobami. Jan,
zgarbiony z lęku, oglądając się za siebie pociągnął za nim.
Za jakieś dziesięć minut wyszli na główną alejkę cmentarza, dosyć szeroką i oświetloną dwoma słabiutkimi, dającymi
blade światło latarniami. Tu, przy alei również znajdowały się groby, ale były one bardziej prymitywne niż te, położone
wgłębi cmentarza. Dokładnie wykopane, zadbane, z wieńcami i żywymi kwiatami w butelkach po kefirze i w słoikach
po majonezie.
- Tu leżą dostojnicy. – mruknął Marko, który przedostawał się w kierunku, z którego dobiegało światło. Przez groby
dwóch burmistrzów miasta, których granitowe głowy surowo spoglądały w ciemność z drogich cokołów, przez groby
dyrektora teatru i ordynatora miejskiego szpitala przyjaciele dotarli wreszcie do ławeczki, która samotnie wznosiła się
pod odległą latarnią. Rozejrzawszy się i wytarłszy niewidoczny kurz z ławki, Marko usiadł, ściskając butelkę między
kolanami. Aluminiowa zakrętka trzy razy trzasnęła w jego palcach.
- Pij – podał butelkę Janowi. Ten chwycił ją, upił łyk, skrzywił się.
- Jak? Normalny? Czy lewy? - Marko, nie czekając odpowiedzi na swoje pytanie, zabrał butelkę, przyłożył do ust i wypił
od razu dwa duże łyki. –Normalny! Uuu…
Gdzieś za drzewami, w niewidocznym stąd domostwie zawył pies. Jan odwrócił się lękliwie, wciągnął głowę w ramiona.
Marko klepnął przyjaciela po plecach dodając mu otuchy, poczym zamarł nagle. Nieopodal słychać było dziwny, niezrozumiały dźwięk. Był to zgrzyt, ale nie głośny, ostry, a głęboki, jak gdyby przytłumiony czymś miękkim. Watą? Czy
też ziemią?
Przyjaciele instynktownie pochylili się, przytulili się do siebie i odwrócili głowy w tamtym kierunku. Z początku niczego nie było widać, ale potem w ciemnościach za rzędami grobów udało się zauważyć chaotyczny przerywany ruch.
Był to stary mężczyzna o zielonkawej twarzy i rzadkich włosach, które dokładnie oblepiały jego czaszkę. Ubrany był w
mundur podpułkownika z czerwonymi dystynkcjami czołgisty. Lewa ręka zwisała wzdłuż ciała niemalże nieruchomo,
ale prawą podpułkownik dosyć wprawnie otrzepywał z bluzy ziemię, która przylepiła się do jej połów. Chude i dokładne palce jego dłoni były pochlapane woskiem, który przykleił się do paznokci.
- Hej, chłopcy! – tą samą prawą ręką pomachał w kierunku Marka i Jana przez płotek okalający mogiłę. – Wszystkiego
najlepszego z okazji nadchodzącego święta!
- Dziękujemy…wam też… - mruknął Marko. Jan kiwnął na znak jedności.
- Nie widzieliście tu nikogo z naszych? – zapytał ich podpułkownik, głęboko patrząc rozpalonymi oczyma, jakby nie na
nich, a gdzieś w głębię ciemności. Marko wzruszył jedynie ramionami w odpowiedzi.
- No dobrze… - żołnierz odwrócił się i nadal otrzepując się brnął dokądś w lewą stronę, pomiędzy grobami. Przyjaciele
odprowadzali go wzrokiem, nadal nie dając wiary temu, co ujrzeli. Jan co i rusz szczękał zębami. Marko podstawił mu
do ust butelkę i wlał łyk koniaku. Jan jedynie kiwnął z wdzięcznością i objął swoje łokcie dłońmi. Całe jego ciało trzęsło
się od dreszczy.
Dalej na alejce jedna z mogił położonych na samym środku zgrzytnęła głucho i niewyraźnie. Podpułkownik przyspieszył kroku idąc w tamtym kierunku. I słusznie – spod płyty powoli podnosiła się wysoka, postawna postać w mundurze
z szerokimi lampasami i wielkimi złotymi gwiazdkami na pagonach.
- Towarzysz generał! – podskoczył w jego kierunku czołgista, podnosząc do góry nieposłuszną prawicę. – Podpułkownik Pankratow na uroczyste zgrupowanie przybył jako pierwszy!
- Spocznij! – mruknął generał otrzepując swój mundur. – Nie spieszcie się, podpułkowniku. Gorliwość zasługuje na
pochwałę.
Obaj żołnierze wyszli na główną alejkę. Teraz było widać, że ziemia przylgnęła nie tylko do bluz, ale i do spodni, ładnych
generalskich z lampasami i węższych, skromniejszych spodni podpułkownika. Ich trzewiki również były porządnie zabrudzone, chociaż nie błotem, a kurzem. Dlatego najpierw generał, a następnie podpułkownik ostrożnie tupali nogami
strząsając z butów pył.
- Widzisz…jednak się nie myliłeś… - szepnął Marko i pożądliwie łyknął z butelki. Jan wyciągnął drżącą rękę i oblewając
się trunkiem również wypił duży łyk.
A głuchawy zgrzyt dochodził już z różnych stron, z bliska i z daleka. Raz tu, raz tam waliły o ziemię kamienne płyty i
otrzepując się podnosiły spod nich kolejne umundurowane postacie.
Umarli zbliżali się do generała i podpułkownika, meldowali swoje przybycie, a potem kontynuowali otrzepywanie się,
szykując po trochu niezbyt szykowną defiladę wzdłuż głównej alejki. Jan wraz z Markiem cały czas siedzieli nieruchomo na ławce. Zresztą, nie za bardzo zwracano na nich uwagę. Rozmowy, które prowadzili ze sobą zmarli przeplatały się
w szeroki i nie do końca zrozumiałe tło:
- Ot, jak dobrze dokoła! Wiosna, wszystko się zazieleniło! Nie bez kozery zdobyliśmy zwycięstwo na wiosnę!
- A ty może też je zdobywałeś? Przecież tobie w czterdziestym piątym stuknęło czternaście lat, Iwanie Myronyczu! Ty
całe życie przepracowałeś w szkole jako nauczyciel P.O., uczyłeś chłopaków wkładać maski przeciwgazowe!
- No i co, to też jest potrzebne! Przygotowywałem przyszłych obrońców. Macie coś przeciw, Michaile Piotrowiczu?
Czy może zawiniłem tym, że jestem od was młodszy?
- O patrzcie, Semeniwna wylazła! Ty jesteś naszą towarzyszką broni, i matką, i siostrą, i żoną! –Pomiędzy płotkami
okalającymi mogiły utykając szła stara babunia w długiej, czarnej spódnicy i pluszowym żakiecie, na którym wyeksponowane były trzy rzędy baretek. – A gdzie twoje ordery? Dzieciom w spadku zostawiłaś?
Semeniwna zatrzymała się, oparła się o furtkę obok jednej z mogił i zabełkotała w odpowiedzi:
- Tak, ordery Witka – mój młodszy wnuk - jeszcze w dziewięćdziesiątym pierwszym wywiózł do tej Polski, którą razem
z wami, Piotrowiczu, wyzwalaliśmy i tam zamieniał na elektroniczne zegarki chińskiej produkcji.
- No co wy? Ach, jaki niegodziwiec! Jak tak można!.. – rozłożył ręce oburzony Piotrowicz. Wskutek nagłego ruchu,
jedna z jego rąk nienaturalnie wygięła się w łokciu na zewnętrzną stronę i ostrożnie wsunął ją do kieszeni bluzy. A Semeniwna kontynuowała wyjaśnienie idąc wąskimi przejściami między grobami:
- On wówczas przywiózł tych zegarków bez liku, całe dwa worki. Pół miasta nosiło te zegarki. I te trzy budki na bazarze,
które teraz ma zaczęły się właśnie od tych zegarków. Tak więc dlaczego miałabym żałować?
Marko wzdrygnął się i ostrożnie skierował spojrzenie na swój zegarek. „Casio” wskazywał wpół do trzeciej. Jan, który
oparł się na jego ramieniu nie trząsł się już, za to siedział jakiś taki skamieniały. Marko niemalże siłą rozwarł szczękę
przyjaciela i wlał w usta kilka gramów koniaku. Ruch migdała w Janowym gardle wskazywał na to, iż życie nie opuściło
jego ciała. Marko ostrożnie podniósł butelkę do ust i wypił sam.
Tymczasem Piotrowicz, który wyszedłszy do światła okazał się być majorem-łącznikiem, tłustym i łysym, popatrzył w
kierunku Marka i Jana i przemówił jak gdyby sam do siebie, jednak wystarczająco głośno by być słyszanym:
- A oni mają tu teraz sklep i te kioski, jak ich tam…całodobowe! Słyszysz, Semeniwna, a twój wnuk przypadkiem nie
taki kiosk prowadzi?
- Nie, on sprzedaje kurtki i spodnie. – odezwała się Semeniwna już całkiem blisko niego. –On na noc zamyka interes.
- Aha, faktycznie… - Piotrowicz wyraźnie natrafił na bliski sobie i ważny temat. – No i wątpliwe czy u kogokolwiek
znajdziesz te współczesne pieniądze. Oni, jak to rodzina, zanim pochowają, wszystkie kieszenie przetrząsną!..
Ten, którego on nazywał Myronyczem, niewysoki, wąski w ramionach nieboszczyk w mundurze nieokreślonego typu
wojsk z pagonami porucznika, stojący nieco dalej rozłożył ręce i wzruszył ramionami. Te ruchy były dosyć drewniane,
jednak Piotrowicz nie chciał zmieniać tematu.
- Ot u nas parę lat temu wylazł tu uczestnik rewolucji październikowej. On powinien wyjść w listopadzie, ale pomyliły
mu się dni, czy też może umyślnie. Wszak przyjemniej wyłazić na wiosnę. I tak u niego, słyszysz Myronycz, okazało się,
że u niego w podszewce marynarki znaleźli zaszyte złote carskie piątki. Ech, pohulaliśmy sobie wtedy!.. – kontynuował
rozmarzony Piotrowicz, powoli, krok za krokiem ostrożnie zbliżając się do ławki pod latarnią. Marko przytulił do siebie
Jana, a ten ze strachu spuścił głowę patrząc prosto pod nogi, w ciemność ledwie przełamaną bladym światłem latarni.
Piotrowicz bokiem jakoś, stawiając nogi nisko i za pomocą drobnych ruchów, jak gdyby używał protez kuśtykał w ich
kierunku. Jan stęknął, a Marko schował butelkę
z koniakiem pod kurtkę.
- Słuchajcie, młodzi ludzie, - z daleka zaczął Piotrowicz jeszcze zanim zbliżył się do nich na pięć kroków. – Ile teraz
kosztuje butelka wódki? W tych waszych nowych pieniądzach?
Marko odczekał jakieś pół minuty. Nieboszczyk zrobił jeszcze jakieś trzy kroki w ich kierunku i już nie dało się uniknąć
udzielenia odpowiedzi. Usiłując pokonać drżenie głosu, Marko wyszeptał:
- Trzy-cztery hrywny…
- Eh… Dosyć drogo… - Piotrowicz znajdował się już jakieś dziesięć kroków od nich. – Wcześniej była i po dwie i po
półtorej hrywny. Co się dzieje, że wszystko drożeje…
Marko i Janem milczeli obaj. Piotrowicz również zatrzymał się i zamyślił, rozwiązując w myślach jakieś skomplikowane
zadanie. Potem, zrobił jeszcze dwa-trzy drobniutkie kroki i począł macać albo masować się swoją prawicą po piersiach,
z lewej strony, tam gdzie znajduje się serce.
„Może jest mu źle?” – przez głowę Marka przemknęła myśl i natychmiast znikła, przytłoczona inną – „Ale jak nieboszczyk
może czuć się źle?”. A tym czasem Piotrowicz sięgnął do klapy swojej bluzy i zaczął czegoś tam niezgrabnie szukać swoją
nieposłuszną prawicą.
- Słuchajcie, młodzi ludzie… - grzebał za pazuchą i Markowi robiło się słabo na samą myśl o tym, co on może stamtąd
wyjąć. – A wy moglibyście dać mi te cztery-pięć hrywien…nie za darmo…na przykład w zamian za to.
Wyciągnął rękę zza pazuchy – nie było w niej niczego. Jednak tą samą dłonią zdjął z piersi order Czerwonej Gwiazdy
i podał go Janowi, jednocześnie przykręcając dwoma nieposłusznymi palcami okrągłe metalowe mocowanie, które to
najwyraźniej tak długo zdejmował grzebiąc po wewnętrznej stronie swojej bluzy. – Order. On jest wart o wiele więcej.
Jan jak zahipnotyzowany przyglądał się pięciokątnemu kawałkowi metalu pokrytemu czerwoną emalią, potem ostrożnie, dwoma palcami wziął go w lewą rękę. W tym samym czasie prawą dłonią sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął
stamtąd piątkę – tą samą, którą usiłował zapłacić w barze, i którą Marko zwrócił mu zdecydowanym gestem. – Proszę
wziąć.
Nieboszczyk wyciągnął swoją wyschniętą dłoń i Jan włożył w nią banknot. Zrobił to szybciutko, odrywając swoją dłoń, aby
uniknąć zetknięcia się ciała z ciałem. Piotrowicz zauważył to i uśmiechnął się wąskimi, prawie nieruchomymi ustami:
- Nie trzeba, nie trzeba się obawiać…
Schował piątkę do kieszeni i obróciwszy się powoli pokuśtykał w głąb głównej alejki.
Tymczasem zmarłych wciąż przybywało, a ich rozmowa składająca się z wielu głosów opanowywała cały cmentarz.
- Spójrz-spójrz, pokazał się Mantjuk! Ach ty wszo banderowska! Ty przecież pierwsze dwa lata wojny odsłużyłeś w
policji, albo w lesie przesiedziałeś. A potem gdy przyszli nasi ty podłączyłeś się jak gdyby nigdy nic! No, schowaj się w
tyle, zarazo, bo jak nie to cię drugi raz zakopiemy!..
- O, zjawił się Lazar Mojsiejewicz. A ty co, przez całe życie nie dosłużyłeś się wyższego stopnia niż major? Przeszkodziła
narodowość w papierach?
Ten, którego nazwali Lazarem Mojsiejewiczem wyglądał jeszcze na prawie żywego – widocznie pochowali go stosunkowo niedawno. Miał zatroskany wyraz twarzy ze ściśniętymi wargami i wielkim, chociaż nie haczykowatym nosem.
Mundur majora leżał na nim nieco bez ładu, ale on obciągnąwszy go i niemalże nie otrzepawszy z przylepionej do niego
ziemi twardo posunął w kierunku alei, tam gdzie stał generał. Podnosząc wysoko nogi, które prawie nie zginały się w
kolanach, Lazar Mojsiejewicz zameldował o swoim przybyciu, a potem, delikatnie chwyciwszy generała pod łokieć,
wziął go na stronę, bliżej latarni. Marko wsłuchał się w ich rozmowę i usłyszał dosyć głośny świst głosu:
- Posłuchajcie, towarzyszu generale…Trzeba tu rozwiązać jedną sprawę. Ja niedawno, jakby to powiedzieć, przeszedłem
na drugą stronę.
- Co, co? – nie zrozumiał generał.
- To znaczy, umarłem.
- Aha. No i co? – generał rozmawiał niechętnie, otwarcie demonstrując chęć powrotu do swych bardziej przyjemnych
obowiązków. W okolicy tłoczyło się już jakieś pół tuzina nowych nieboszczyków, którzy stojąc na palcach spoglądali w
kierunku postaci z lampasami. – Pospiesz się, Mojsjejewicz!
- Żeby było szybciej, to tego… - zaciął się Lazar, - potrzebna wasza pomoc…
- Jaka znowu pomoc? – skrzywił się generał.
- Wy wszak z tym, z obecnym przewodniczącym rady miejskiej, jak to on się nazywa…z burmistrzem, wy się z nim
znacie? On przecież u was w komendanturze zaczynał jako wasz zastępca? Czy nie tak?
- Nie zastępca, a komsorg (przewodniczący komsomołu – przypisek tłumacza)! Nie biadol, Mojsiejewicz! Mów, co ci
potrzeba!
- Tak więc…- Mojsiejowycz najwyraźniej nie potrafił „nie biadolić” – ja gdy zmarłem…my wówczas mieliśmy miejsce
w kolejce… po mieszkanie.
Przecież ty miałeś mieszkanie, trzypokojowe! Na bulwarze bohaterów Stalingradu, o podwyższonym standardzie!.. –
chrypiał coraz bardziej wyprowadzony z równowagi generał.
- Oj, a kiedy to było!.. – Lazar położył rękę na piersiach. – Po tym ja się dwa razy wyprowadzałem. To mieszkanie zostało dla starszej córki. A ostatnimi czasy mieszkałem z wnuczką w dwupokojowej chruszczowce.
- I co? – generał wyraźnie tracił cierpliwość.
- No to, że…Gdy umarłem, akurat przed dwudziestym trzecim lutego, to czekaliśmy na przydział na nowe mieszkanie.
Przez to oczekiwanie, moi bliscy nie chowali mnie jeszcze przez dwa tygodnie. Fuj, wstyd powiedzieć, całe mieszkanie
im prześmiardło…
- Tak, i co? – Generał już teraz krzyczał nie kryjąc rozdrażnienia. –Ty powiesz w końcu, czego chcesz?
- Oj, tylko proszę na mnie nie krzyczeć – Lazar Mojsiejewicz sam podniósł głos.
– Chciałem was tylko porosić, żebyście następnego dnia po defiladzie, jeśli nadarzy się okazja, przypomnieli przewodniczącemu o tej sprawie. Bo moi pozostali w tej chruszczowce. Spróbujecie załatwić, towarzyszu generale?..
Generał wyśliznął swój łokieć z palców Mojsiejowycza, wykonał gwałtowny obrót na obcasach i nie udzielając odpowiedzi, tak szybko jak potrafił kroczył w kierunku nowoprzybyłych zmarłych, którzy czekali na niego w odległych punktach alei. Odszedłszy na jakieś dziesięć kroków, spojrzał się na Lazara, który zastygł z ponurą miną, trzymając zgiętą w
łokciu rękę, którą przed chwilą jeszcze trzymał współrozmówcę za rękaw. We wzroku generała zlały się ze sobą uczucia
żalu i zniewagi, a z na wpół otwartych, pustych ust doleciało krótkie i głuche: „Dobra… Zobaczymy.”
Marko i Jan zdążyli nieco oprzytomnieć i nawet ukradkiem wzięli po łyku z butelki, którą trzeba już było w tym celu
bardzo mocno przechylić. Marko znów złapał butelkę pod pachę kurtki i zrobił to w sam czas, bo aleją zbliżał się do nich
podpułkownik Pankratow i major Piotrowicz, który ściskał w prawicy otrzymanego od Jana piątaka.
- Tu, kilka kwartałów dalej jest całodobowy pawilon… - Piotrowicz, niewiele brakowało, zacierałby ręce z radości. –
Tam się zaopatrzymy. Weźmiemy chociaż jakąś małpkę, tak żeby usta przypomniały sobie ten smak. Prawda, towarzyszu podpułkowniku?
Podpułkownik kiwnął z lekka głową, wyraźnie nad czymś rozmyślając. Potem zatrzymał się, przy czym zrobił to tak
nagle, że Piotrowicz, który szedł obok stracił równowagę i omal nie upadł: - Co takiego towarzyszu podpułkowniku?
- Mam jedną sprawę…- wieloznacznie mamrotał pod nosem Pankratow.
- Jaka sprawa? Na noc ciemną…
Podpułkownik odwrócił twarz do Piotrowicza i popatrzył na niego spode łba, jednocześnie z bardzo bliskiej odległości.
- Tu, pod miastem, za rzeką, leżą moi czołgiści. Na skraju błot – cztery załogi. W czterdziestym trzecim mieliśmy tu
decydując bitwę.
- Aha…- zatroskał się Piotrowicz, który wyraźnie nie miał co powiedzieć, za wyjątkiem mówienia czegokolwiek dla
samego podtrzymania rozmowy.
- Tak więc ja teraz wyjdę z tobą, a potem pobiegnę tam, za rzekę.
- Po co? – Piotrowicz wreszcie wymyślił sposób na przedłużenie rozmowy. Postanowił zadawać pytania, które same w
sobie wynikały z tego, co zostało powiedziane.
- A po to! Przecież oni też powyłazili.
- I co?
- A to! – podpułkownik po trochu zaczynał się złościć, natrętny rozmówca zadał pytanie nie na temat. – Ich tam nie
chowali w oddzielnych mogiłach. Hełmofony popaliły się, jednemu pół głowy odstrzeliło, drugiemu nogi odjęło aż po
kolana. Nie mogę pozwolić, by i oni pchali się na defiladę!
- Ano tak, prawidłowo… -Piotrowicz znów zabrnął w ślepą uliczkę, dzięki swojej taktyce dobierania pytania do odpowiedzi, która padła przed chwilą.
- Sam wiem, co prawidłowe. Tylko muszę ich jakoś powstrzymać. Tak, powiem im, że nie ma żadnej defilady, że została
odwołana przez nową władzę. A ty na mnie zaczekasz przy tym swoim sklepiku… Dobrze?
I powoli pokuśtykali dalej, nawet nie odwracając głów w kierunku Marka i Jana. Ci z kolei sprawiali wrażenie, jakby nie
było ich ani na ławce, ani wcale: wstrzymali oddechy i nie poruszali żadną częścią ciała, włącznie z włosami w nozdrzach.
Dopiero gdy dwie postacie znikły w ciemnościach za główną bramą, Marko odetchnął i podał Janowi butelkę, wyjąwszy
ją zza pazuchy. Pozostało w niej może sto gramów koniaku, a zegarek wskazywał już trzecią dwadzieścia pięć.
- Wkrótce będzie świtać… - Marko szepnął Janowi prosto do ucha
- Wcale nie tak wkrótce. – odpowiedział ten, zwracając niemalże pustą butelkę.
W oddali generał nadal przyjmował meldunki o przybyciu kolejnych nieboszczyków odzianych w rozmaite mundury.
Wśród nich trafiały się również postacie ubrane po cywilnemu, z orderami, a rzadziej z baretkami na lewych piersiach,
zapadłych i nieruchomych.
Marko uniósł butelkę nad rozdziawionymi ustami i trzymał ją tak, dopóki trzynasta albo czternasta kropla nie upadła
mu na język.
- Pusta. Więcej nie udałoby się z niej wyciągnąć nawet alkoholikowi. – ostrożnie postawił butelkę w ciemnościach pod
ławką, a potem potoczył ją dalej od siebie piętą.
- Może powoli będziemy spływać? – Jan przez ramię popatrzył na Marka, od stóp do głów. – Przecież już się przekonaliśmy, że oni jednak istnieją. Czy też nie, że ich jednak nie ma. Tfu, całkiem się zaplątałem. – spróbował się uśmiechnąć,
ale jedynie skrzywił usta. Obecny w jego oczach strach wcale nie znikał.
Marko mocniej ścisnął ramię młodszego kolegi. Alkohol nie działał ani trochę – myśli były jasne i dokładne.
- Można spływać. Ale ja bym jeszcze trochę posiedział. Jeśli nie miałbyś nic przeciwko temu. Chcę zobaczyć… - zaciął
się, obserwując jak pomiędzy grobami przechodzi nieboszczyk, na którym przed śmiercią nieudanie dokonali sekcji.
Głowa i lewa ręka zdawały się kolejno odpadać od reszty jego ciała; prawą ręką dopasowywał zagubioną część ciała do
jego reszty, ale nie mógł jej utrzymać, bo wówczas odpadało coś innego. Gdy dotarł do generała i wyprężył się, informując o swoim przybyciu, lewą dłoń po zwyczajnie położył pod nogami, bo w żaden sposób nie mógł jej utrzymać w
górze. Złożywszy meldunek, nieboszczyk podniósł lewą rękę i najwidoczniej zmęczony trzymaniem jej przy ciele po
prostu przycisnął ją do siebie wkładając pod prawą pachę. Przy tym głowę trzymał nieruchomo, a odchodził ostrożnie,
niemalże na palcach. Jego kręgosłup był jak z drewna.
- Co ty chcesz zobaczyć? – Jan nalegał, by Marko zakończył poprzednie zdanie. Jan nieco otrząsnął się ze strachu, a
przynajmniej wyzwolił swoje ramię z uścisku łokcia Marka i siadł nieco swobodniej.
- No to, jak w amerykańskich filmach, gdy rano wschodzi słońce, i wszyscy…wszyscy oni pod jego promieniami…
zaczynają dymić się a potem znikają, pamiętasz? – Marko faktycznie chciał zbadać kwestię do samego końca. – Bo kto
wie, czy pojawi się jeszcze kiedyś okazja zobaczyć coś podobnego.
Jan pokiwał głową, choć dało się zauważyć, iż najchętniej czmychnąłby stąd czym prędzej i czym dalej.
- Zgoda, jeszcze trochę posiedzimy.
W którymś z domostw ten sam niewidoczny kogut wydał głos głuchy i samotny.
***
Rankiem, gdy zaczęło się rozjaśniać, nasi przyjaciele niemalże zasnęli. Obudzili się dopiero, gdy pojawił się podpułkownik Pankratow, który ciągnął ze sobą Piotrowicza. Piotrowicz ewidentnie zdążył zakupić ćwiarteczkę, a nawet zrobić z niej użytek wewnętrzny. Nieopodal ławki, na której siedzieli Jan i Marko, podpułkownik zatrzymał się, by złapać
oddech. Piotrowicz oprzytomniał i zaproponował jeszcze jeden order ze swojej bluzy za parę hrywien „na zakąskę”.
-Weźcie. Jan przypomniał sobie nagle o dwóch kanapkach ze śledziem, które wzięli
w kawiarni i drącą ręką wyciągnął zawiniątko z kieszeni w kurtce. Kanapki zlały się co prawda w jedną masę, lecz Piotrowicza wcale to nie martwiło - zaczął przeżuwać kanapki, nawet nie rozwijając ich z papieru. Podpułkownik prawie
bezszelestnie rzucił przez zęby przekleństwo i powlókł majora dalej w kierunku zgrupowania.
Słońce wzeszło nie szybko i nie powoli – właśnie tak, jak musi wschodzić słońce
w pogodny wiosenny poranek. Jego czerwone promienie gdzieniegdzie przechodząc w złote, ślizgały się po wierzchołkach topól, które otaczały cmentarz, potem sięgnęły niżej, do ziemi. Co dziwne, żaden z nieboszczyków nie zadymił się,
nie upadł, nie zląkł się. Wszyscy oni podnieśli głowy w skupieniu i słuchali komend, które wydawał generał.
-Ty, popatrz – ledwo zdążył wymamrotać Marko.
A nieboszczycy przez ten czas niespiesznie ustawili się w kolumnę po trzech i ruszyli w kierunku głównej bramy. Nasi
dwaj przyjaciele obserwowali to wydarzenie zmieszani
i oszołomieni – z przodu kroczył generał z podpułkownikiem, a za nimi szli wszyscy pozostali. Chociaż nie dotrzymywali kroku, trzymali się jednak szyku. W ostatniej kolumnie dwoje kombatantów w cywilnych ubraniach niosło pod
ręce Siemionownę, która, jak się okazało, była jedyną kobietą w całej grupie. Piotrowicz zataczał się z lewej na prawą
i wypluwał resztki serwetki, w którą zawinięta była kanapka ze śledziem.
Zaskrzypiały żelazne wrota i kolumna, która wylała się na zewnątrz cmentarza skręciła w lewo w kierunku centrum
wyludnionymi o tej porze alejami.
Gdy Marko i Jan doszli do siebie – a stało się to po około dwudziestu minutach, - podnieśli się z ławki i powoli ruszyli
w tym samym kierunku, czyli do głównej bramy wyjścia
cmentarza. Rozmawiać nie byli w stanie, zresztą nie mieli nawet chęci. Zalanymi słońcem alejami jechała żółta „Wołga”
z poprzecznym grzebieniem złożonym z kwadracików na dachu.
-Taksi! – Marko zamachał ręką i samochód zatrzymał się zarzuciwszy pustym bagażnikiem.
-Wszystkiego najlepszego z okazji święta, chłopaki! Dokąd jedziemy? – taksówkarz wysunął się z samochodu na zewnętrzną część drzwi przez otwarte okno.
-Do centrum…-Marko nadal czuł się tak, jak gdyby śnił. Ustami ruszał powoli, jakby były z waty albo plasteliny.
-A pieniądze są?- z niedowierzaniem uniósł powiekę taksówkarz. –Bo wy coś mi wyglądacie na bezdomnych!
Marko sięgnął do kieszeni i z podziwem namacał w niej jeden banknot. Wyciągnąwszy go zobaczył, że jest banknot o
nominale dwustu hrywien.
-No nie, ja z tego nie będę miał reszty wydać!.. – kapryśnie rzekł taksówkarz.
I w tym momencie Jan energicznie pociągnął do siebie drzwi od strony pasażera, ostro klapnął na siedzeniu i zdecydowanym ruchem ręki okazał taksówkarzowi order Czerwonej Gwiazdy.
-Na Prospekt Zwycięstwa – krzyknął niemalże. –Ruszaj się, jedziemy!..
2004 r., Irpień.
Ołeksandr Irwaneć
Urodzony w dn. 24 stycznia 1961 r. we Lwowie poeta, prozaik i
dramaturg dorastał w Równym. Jest absolwentem Dubieńskiej Szkoły
Pedagogicznej oraz Instytutu Literatury im. Gorkiego w Moskwie.
W 1985 r. we Lwowie założył grupę literacką Bu-Ba-Bu, do której należeli także Jurij Andruchowycz oraz Wiktor Nieborak. Dwa lata później debiutował tomikiem poezji Wohnyszcze na doszczi (Вогнище на
дощі, 1987) , ujawniając swój talent w dziedzinie poetyckiego pastiszu, trawestacji oraz parodii. W swoim tomiku odniósł się również do
aktualnych wydarzeń społ.-polit. na Ukrainie. Kolejny tomik to Tiń
wełykoho klasyka (Тінь великого класика, 1991)oraz inne wiersze .
Poszczególne wiersze tłumaczone były na ang., niem., franc., szwedzki, pol., białorus. i ros. Cześć jego poezji prezentowała [Literatura
na świecie]] (nr 10, 1995). Jego poezje można także znaleźć w ros.
czasopismach na łamach Literaturnej uczoby, (Литературнa учёбa) і
Drużby narodow, (Дружбa народов).
W l. 90. zaczął pisać i wygłaszać swoje dramaty: Krótka sztuka o
zdradzie dla jednej aktorki (1993 ), Wielkanocna elektryczka (1994),
Recording (1995), Na żywo (1995) - wszystkie zostały przetłumaczone na pol. przez P. Tomanka i zebrane w tomie Recording i inne
utwory. Jego dramaty również zainteresowały publikę. W Niemczech
tłumaczono je oraz wystawiano na deskach teatrów. W Polsce utwór
Recording doczekał się realizacji radiowej.
Od 1990 r. mieszka w Irpeniu pod Kijowem. Ostatnią powieść Riwne!
Rowno! (Рівне! Ровно!) opublikowano w kwietniowych i majowych
2001 r. numerach czasopisma Kurier Krywbasu (Кур`єр Кривбасу).
W 2003 r. wydał zbiór opowiadań Oczamymria (Очамимря). W miesięczniku Twórczość (grudzień 2005) ukazało się jego opowiadanie
Play the Game (2004).
W 1995 roku został laureatem nagrody Helen Szczerban-Lipki (USA)
oraz stypendystą Akademii Szloss Solitiud (Niemcy). A w l. 2000 i
2002 był członkiem jury festiwalu Bonner Biennale.
HY - HY - Y
Jurij Wynnyczuk
Miałem może z piętnaście lat, a mój brat Maks może ze sześć, jak nasz tatuś posiadł na wieczne użytkowanie pewną
drewnianą nieruchomości, której jedynym uchybieniem było to, że można w niej było tylko leżeć i to wyłącznie dwa
metry pod ziemią. Podróż do lepszego świata tatuś załatwił sobie spadając po pijanemu z kładki do strumyka, w którym, zresztą, nawet żabie było po kolana. Zrobił to tak sprytnie, że, kto wie, może i ktoś mu pomógł, ale nam nic o
tym nie wiadomo. Prawdę mówiąc, tego wieczora mamusia kazała nam rozciągnąć sznurek w poprzek kładki i troszkę
podpiłować poręcz, ale przecież nie tłumaczyła nam po co, więc do dziś mogę tylko snuć pewne przypuszczenia. Gdy
rankiem znaleźli nieboszczyka, po sznurku dawno już nie było śladu. Mamusia zaraz w płacz:
- Boże drogi! Na co mi przyszło? Jak my sami żyć będziemy?
Grzechem było narzekać, bo ostała się nasza matuś w dobrych rękach. Jej adoratorzy jeszcze za życia tatusia wydeptali
do nas ścieżeczkę, płacąc za mamusine wdzięki całkiem niezłe pieniądze.
Zawsze jak ktoś przychodził, mamusia wyganiała nas z chałupy, ale my przecież byliśmy nie w ciemię bici. Podkradaliśmy się pod okno i patrzyliśmy do woli. Braciszka podsadzałem na rękach, żeby i on popatrzył jak to nasza mamunia
skacze z wujaszkiem na łóżku.
Wszystkich jej gości znaliśmy z wyglądu i zawsze grzecznie się z nimi witaliśmy. Lubiliśmy ich i szanowali, bo przynosili
nam cukierki i inne słodycze.
Tylko jednego oszołoma nie mogliśmy ścierpieć. To był taki pyzaty knurek, co ledwo właził do chałupy. Żeby nie
skrzywdzić naszej mamusi, nigdy na nią nie właził, tylko sadzał ją na sobie. To dopiero było, biedna mamusia musiała
skakać i skakać, pot lał jej się z czoła, a on tylko leżał jak kłoda i sapał.
To ty tak, kundlu jeden?! Nie ma sprawy, nauczymy i ciebie skakać. Przed samym jego przyjściem, sypnęliśmy pieprzu
na łóżko, pod prześcieradło. Przyczailiśmy się pod oknem i czekamy.
Przychodzi nasz kochaś, zaraz się z mamusią rozbierają i buch do łóżka. Mama zaczęła swoje robić, a on trze zadkiem,
bo już pieprz poczuł tam gdzie trzeba. Ech, jak nie zacznie się rzucać, wić, a nasza mamusia, jak jaskółeczka, lata to w
góry, to w dół. Już nawet zaczęliśmy się bać, że na podłogę poleci. Ale Bóg nad wszystkim czuwa.
Nasz knurek dawno już z mamusią skakać skończył, a dupska drapać nie przestawał. Diabelskie nasienie, buty wkładał
i jeszcze się drapał!
Raz jakoś tak było, że nas dziadunio pod oknem przyłapał i drze się:
- A wy tu czego, gówniarze?
A my na to:
- Cicho, dziadku, bo klienta spłoszycie!
- Jakiego, do diabła, klienta?
- Lepiej chodźcie, dziadku, popatrzycie sobie!
Od tej pory i nasz dziadunio zaczął przychodzić pod okno, zawsze na koniec nakazywał nam:
- A no, oglądajcie sobie, tylko nie zapomnijcie mnie wołać jak tam, tego, no… Bo jak wezmę pałę, to kulasy poprzetrącam! Ech wy, łobuziaki!
Nie miną rok od tatowej śmierci, a z wdzięków mamusi niewiele już się ostało. Jak kamień w wodę przepadli i adoratorzy. Jak na złość i z dziadkiem mieliśmy wtedy kłopot. Tak się złożyło, że dziadunio, sami rozumiecie, zajmował się
kontrolą sąsiedzkich kurników. U dziadunia to wszędzie porządek musiał być.
- Ja, - mówił- cudzego nie biorę, biorę to, co zbywa. Jak tak zacznę liczyć kury i widzę, że jest nie do pary, to tak sobie
myślę: nie będzie pary – zjedzą Tatary. I jedną kurę zabieram. A jak się samych par doliczę, to wtedy, rozumiecie: jedną
zabierzesz – parę rozbierzesz. Biorę dwie.
Pech chciał, że kiedyś przyłapali naszego dziadunia akurat jak jakiejś kurce, co to miała parę, ukręcał łeb w cudzym
kurniku. Dziadunio, po swojemu, próbowali wyjaśnić, że działa na korzyść gospodarza, ale kije tej apelacji nie przyjęły i
sprawnie przeliczyły pary dziadkowych żeber. Od tego czasu nikt już nie miał wątpliwości, że dziadunio żeber bez pary
nie posiada.
Po tym całym rachowaniu już z łóżka, biedak, nie wstał.
Dobrze wiedzieliśmy, że ród ludzki jest nadzwyczaj żywotny i nie wiadomo ile jeszcze lat przyjdzie dziaduniowi w łóżku z boku na bok się przewracać, nim Bozi ducha nie odda. Nie było nam to nie na rękę, więc nawet za bardzo żeśmy
nie płakali, jak którejś nocy dziadek nakryli się cały pierzyną i zaczęli się dusić. Żeby pierzyna się nie zsunęła i żeby
dziadunio, nie daj Boże, się nie zaziębił, siedliśmy na niej z mamusią.
Nieboszczyk nawet nie kwękną, bo z naszej mamusi był już wtedy kawał baby, takiej, co to ma na czym usiąść i czym
oddychać. Dziadkowy łeb to jej już na ten czas tak obrzydł, chociaż, właściwie, łeb jak łeb, najbardziej to chyba ten jego
cholerny, garbaty nos.
Jak dziadunio, świeć Panie nad jego duszą, wyciągnęli kopyta, to zostaliśmy na lodzie. Patent na ciche kontrole w kurnikach stracił na aktualności od razu, gdy jego autorstwo zaczęło być ogólnie znane tym, którym dziadunio niósł pomoc.
Nic więc dziwnego, że nasza mama któregoś dnia powiada:
- No, chłopy jak dęby, do roboty trzeba się brać. Darmozjadów trzymać nie będę.
Że to była święta prawda, wiedzieliśmy po sprawie dziadunia. Żeby się ubezpieczyć od różnych niespodzianek, do których nasza mama miała wyjątkowy talent, wzięliśmy się za pożyteczną robotę: jak tylko widzieliśmy, że coś leży nie tam
gdzie powinno, ciągnęliśmy to do chałupy.
Mały Maks był chłopcem nad podziw pojętnym, tylko trochę za często się mazał. Któregoś dnia, tak mi ten jego płacz
dopiekł, że nie wytrzymałem:
- Cisza - mówię – a jak nie, to ucho obetnę!
Ale gdzie tam, nie przestaje. Braciszka kochałem bardzo, ale słowa dotrzymać trzeba. Wziąłem scyzoryk – ciach, ciach
i nie ma ucha.
Maks w sekundę zaniemówił i nawet z płaczem nie było problemu. Wcześniej łzy lały się jak z cebra, a teraz – jak ręką
odjął. Wybałuszył na mnie oczy i gębę rozdziawił, a z ucha cicho ciur-ciur sączy się stróżka.
-Durniu! –mówię, bo już nie wytrzymałem.- Chodź byś ręką przytrzymał!
A on ani mru- mru. Stoi jak wryty. Pewnie jeszcze trochę by to trwało, ale akurat przyszła mama i pyta:
- A co to się stało, że nie ryczy? Jak wcześniej, to darł się, jakby go zarzynali, a teraz nawet nie piśnie. Co z nim zrobiłeś?
- Oj, nic. Troszkę go w ucho czerknąłem, bo już przesadzał, aż się zachodził.
- A choć umyłeś mu to ucho, zanim czerknąłeś?
- Nie, a co?
- A no to, że może być infekcja. Boże, co ja z wami mam? Nigdy się starszego nie poradzisz tylko sam się za wszystko
łapiesz i tak to wychodzi. Chodź, Maksiu, do chałupy. Zalepię ci rankę ciastem. Oj, choroba, jak to krwawi! Chodź by
ręką przytrzymał, a to gały wybałuszyło, jak żaba.
Ucho schowałem do wymoszczonego watą pudełka od zapałek. Maks się z nim nie rozstawa. Niebawem to jego ucho
stało sie przedmiotem zazdrości wszystkich ulicznych chłopaków, ba, żeby tylko z naszej ulicy! Nawet z przedmieść
schodziła się dzieciarnia, żeby, chodź jednym okiem, zobaczyć ucho. A Maks, z dumą, pokazywał to swoje ucho i objaśniał:
- To Włodzio mi je odciął, jak krzyczałem, jakby mnie zarzynali.
I wtedy wszyscy patrzyli tylko na mnie, z szacunkiem i z zazdrością: to dopiero brat – pierwsza klasa!
Na szczęście od razu zorientowałem się, że na prezentacji odciętego organu można nieźle zarobić. Brałem piątaka od
każdego oglądającego. Tylko w wyjątkowych wypadkach, gdy klient był za mały by posiadać własne fundusze, jako
zapłatę przyjmowałem jakiś wartościowy przedmiot. Mogło to być kolorowe szkiełko, guzik, zdechła mysz, jakiś cudaczny żuczek, a czasem nawet cukierek. Mama nie mogła się nas nachwalić:
- Zawsze mówiłam: moja krew!
O krwi naszego tatusia nigdy nie wspominała, bo pewnie i sama do końca nie wiedziała, kto z całego tabunu jej adoratorów nim był.
Wszystko na świecie ma swój kres. Zaczęło brakować chętnych do oglądania obciętego ucha i nasz interes upadł. Biedny
Maks ciężko to przeżył. Ze łzami w oczach błagał mnie, żebym obciął mu drugie ucho. Wiedziałem, że to nie ma sensu,
bo kto po raz drugi chciałby oglądać odcięte ucho?
Zaczęliśmy się zastanawiać, co jeszcze można by Maksowi obciąć. Myśleliśmy długo, aż wreszcie Maks, z tajemniczym
uśmiechem na twarzy, powiedział, że ma jeszcze coś takiego, co do niczego mu nie jest potrzebne i chętnie się tego pozbędzie. Gdy zorientowałem się o co chodzi, nie miałem sumienia brać na siebie tak ciężkiego grzechu.
- Wiesz, Maks, – powiedziałem- jesteś za mały, żeby to docenić. Jak dorośniesz, czasem będziesz miał z tego pożytek.
Chciał nie chciał, trzeba było szukać innego zarobku. Gdzieś tak w tym samym czasie przybłąkał się na nasze podwórku
jakiś pijaczek i przysną sobie na ławce. Nasza świnia, nie wiadomo kiedy, przegryzła mu gardło. A że skąpa to ona nigdy
nie była, co nie często przecież zdarza się u świń, to jeszcze knura zaprosiła na ucztę. Ależ sobie podjedli!
Jak tylko usłyszeliśmy głośne chrząkanie i mlaskanie, wyszliśmy na dwór i odegnaliśmy żarłoków. Niestety, dla pijaczka
było już za późno - zdążył już przenieść się do lepszego ze światów.
Wtedy w posiwiałej głowie naszej ukochanej rodzicielki zrodziła się śmiała myśl: grzechem było by zmarnować tyle
mięsa, więc, póki jeszcze nie zaczęło śmierdzieć, postanowiliśmy z resztek pijaczka, narobić kotletów.
Nie zastanawialiśmy się długo, zaciągnęliśmy go do lochu i wzięliśmy się za rozprawianie. Skóra była już, niestety, do
niczego i trzeba był ją zakopać, ale mięso oddzieliliśmy od kości i przepuściliśmy przez maszynkę.
Na drugi dzień, na drzwiach naszego budyneczku, widniał szyld: „Pod zielonym psem – tutaj zjesz smaczny obiad i
zanocujesz w towarzystwie boskiej Lolity”.
Oczywiście boską Lolitka była mama. Choć jej kształtów nie dawały rady pomieścić już żadne gorsety, to jednak, w
swej nowej, czarnej peruce, prezentowała się niczego sobie.
Nasz interes polegała na tym, że raczyliśmy gości najróżniejszymi mięsnymi delikatesami, mocno doprawionymi ziołami. Kiedy goście zbierali się do pokoi, zaczynali interesować się naszą Lolitką. Jakież było ich zdziwienie, gdy wychodziło na jaw, że Lolitką jest nasza mama. Scenariusz był zawsze taki sam – Lolitka zachodziła po kolei do każdego pokoju,
ciągnęła klienta do łóżka i tam, łączyła przyjemne z pożytecznym. O świcie żaden z klientów już nie oddychał. Wtedy
dla mnie i Maksa zaczynała się prawdziwa praca. Mimo, że gospoda „ Pod zielonym psem” na brak klientów nigdy nie
narzekała, to jednak mięsa zawsze zostawało i trzeba było wynosić je na targ. Podobnie było z kośćmi - zawaliliśmy nimi
całą piwnicę. Któregoś dnia wpadłem na świetny pomysł, bo przecież szkoda żeby się marnowały, można z nich było
robić mydło.
Przy całym interesie roboty było tyle, że nie wiadomo było, w co ręce włożyć. W końcu, któregoś wieczora, po długiej
naradzie, podzieliliśmy się obowiązkami. Ogrodem, zasianym cykutą i blekotem, niezbędnymi do przyrządzania mięs,
miał zająć się Maks. Do niego należało też doglądanie kotłów z gotującymi się kośćmi i tłuszczem. Ja pełniłem funkcję
rzeźnika, a mama miała zająć się kuchnią i wszystkim tym, co było przypisane roli boskiej Lolity.
Choć uwijaliśmy się jak w ukropie i tak nie zdążaliśmy ze wszystkim. Któregoś dnia mama zaproponowała, żeby do
naszej ekipy dołączył jej brat, a mój stryj.
Stryjek mieszkał w chutorze za miastem. Miał trzech synalków – najstarszy, Bodek - mój rówieśnik, i bliźniacy – Milek
i Filek. O córce opowiem później.
Stryjek też prowadził nieźle prosperujący biznes: łapał koty i psy i przerabiał je na mydło, które, oczywiście, z naszym i
tak konkurować nie mogło. Stryjenka szyła z psich i kocich skór futra z norek i lisów, niby to z norek i lisów, które jakoś
tak podejrzanie pachniały. Ich właściciele trochę narzekali, że na ulicy zawsze biega za nimi co najmniej z dziesięć kotów albo psów. Pewnie jacyś krewniacy lisiego futra.
Na negocjacje ze stryjkiem oddelegowano mnie. Tak na wszelki wypadek schowałem siekierę za pazuchę.
W chutorze było cichuteńko, tylko jesienny wiatr szurał liśćmi. Stryjenka siedziała na progu i ubijała masło. Swoją drogą, ciekawe czy z krowiego mleka?...
Dostojnie ją przywitałem i spytałem o stryja.
- Jest, jest. Idź no, tam, za chałupę – tam gospodarzy.
Za chałupą stryj, stary łachudra, ze swymi trzema bękartami, akurat wykańczali koty.
- Boże dopomóż! – przywitałem ich.
- Oj, a któż to do nas przyszedł! – zawołał stryj z udawaną radością, a cała trójka jego wyskrobków wyszczerzyła rzadziutkie, żółte zęby. –A co to się stało, żeś do nas zaszedł?
- A to się stało, że można zarobić.
Usłyszawszy o pieniądzach stryj popatrzył na mnie z ciekawością, wytarł w trawę zakrwawione ręce i podszedł bliżej.
- Zaraz pogadamy. Ale najpierw niech moje chłopaki sprawdzą, czy nie masz za pazuchą czegoś, co mogłoby paluszki
poranić.
Na te słowa trzech bękartów z wyszczerzonymi zębami, poderwało się w moją stronę i już, już chcieli obrócić w czyn
słowa swego tatusia, ale ja byłem szybszy – zdążyłem rąbnąć najstarszego obuchem w głowię.
- Eee - zmieszał się stryj- tylko żartowałem.
- Żarty zostawcie na później, przydadzą się przy robocie, która chcę wam nagonić.
W międzyczasie na Bodzia wyleli wiadro deszczówki i zdążył już się ocknąć. Usiedliśmy pod drzewem i zaczęliśmy
rozmawiać.
- Sprawa wygląda tak, otworzyliśmy z mamuśką gospodę „Pod zielonym psem”, zachodzi do nas sporo gości, ale jeszcze
nikt nie widział, żeby ktoś wychodził.
Stryj znacząco mrugną do swoich gałganów, a ja ciągnąłem dalej:
- Częstujemy ich mięskiem, a jak coś zostanie, to sprzedajemy towar na targu. I jeszcze robimy mydło z wysokiej jakości
kosteczek i tłuszczu. Może słyszeliście o mydle „ Chińska pomarańcza”?
- A kto o nim nie słyszał? To najlepsze mydło jakie znam. Sam często go używam.
- A no właśnie, to my je produkujemy. Chodź, prawdę mówiąc, nie używamy.
- Robicie go z tych kosteczek, co to od tego mięsa oddzielacie?
- A jakże.
- A świeże mięso macie wtedy, kiedy goście nie wychodzą z waszej gospody?
- Dokładnie.
- Czyli gości raczycie mięsem, które pojawia się wtedy, gdy zwalnia się miejsce w gospodzie?
Stryj zamyślił się. Trzech chuliganów zmarszczyło swe plaskate czoła udając, że myślą.
- Hm… - w końcu mrukną stryj. – Chcesz mi spółkę zaproponować?
- Oj, stryju, wy to w moich myślach czytacie!
- A nie boisz się, że was wydam?
- Nie, nic a nic.
Stryj, ze zdziwienia uniósł brwi:
- Dlaczego?
- Ja i Maks jesteśmy nieletni i sąd uzna, że to mamusia sprowadziła nas na złe ścieżki. A i mamusi nie zamkną, bo za
mądra na to. Wezmą ją do pałacu dla wariatów, a nas puszczą w świat. A wtedy, drogi stryju, zaczęłyby się dla was sądne
dni. Tłuszczu na was dużo, mydło byłoby pierwsza klasa.
Stryj skrzywił się.
- No, dobra. Ja się zgadzam, a wy, moje kochane dziateczki?
Kochane dziateczki od razu pokiwały głowami. Uścisnęliśmy sobie ręce i stryj mówi:
- Interes trzeba oblać. Chodźmy do chałupy.
Stryjenka nakryła stół. Stryj wyciągną z kredensu jakąś porosłą mchem flaszkę i polał do kieliszków. W życiu nie piłem
niczego gorszego. Sam diabeł by się skrzywił, gdyby spróbował tej zarazy. Zakąsiłem kiszonym ogórkiem, bo te pierogi
z mięsem, co je stryjenka na stół podała, jakoś nie wzbudzały mojego zaufania.
Interes szedł tak dobrze, że zaczęliśmy się zastanawiać jak za zarobione pieniądze rozszerzyć działalność. Nie obywało
się, oczywiście, bez sprzeczek. Nasza mamusia i stryjenka nigdy nie traciły okazji, żeby jedna drugą oszukała.
Jednego razu mama mówi do stryja:
- Słuchaj, Lonciu, może jakoś połączylibyśmy nasze familie?
Teraz przyszła kolej, żebym wspomnieć o strajkowej córce. Zwali ją Rózia. Miała już siedemnaście lat i była panną na
wydaniu. Była głupkowatym stworzeniem, któro od urodzenia powinno się trzymać na ciemnym strychu, żeby nikt się
nie przestraszył. Aż trudno ją sobie wyobrazić - suche, pozieleniałe, a na dodatek, jeszcze i wąsate babsko. W coś takiego
chcieli mnie wrobić.
Zapierałem się rękami i nogami:
- Toż ona straszna jak socjalistyczna codzienność! Jak ją widzę, to opadają mi nie tylko ręce. I czkawki zaraz dostaję.
- Synu kochany, - mówi mamusi –wyższa konieczność, nasz interes tego wymaga. Jak nie zgodzisz się po dobroci, to
trzeba będzie przejść do środków ostatecznych.
Popatrzyła na mnie tak wymownie, że jedną nogą poczułem się już tam, gdzie teraz jest nasz kochany tatuś.
Wesele wyprawiliśmy na całą parę. W mieście znacznie zmalała liczba bezpańskich psów i kotów. A ile wron upolowaliśmy – tego nawet nikt nie liczył. Stryjenka napiekła z nich takich kurcząt w śmietanie, że goście oblizywali palce.
Nie wspomnę już o cielęcinie z kotów i pieczeni z psów. Stryjenka cały swój kucharski talent włożyła w to, żeby nawet
najbardziej wybredny smakosz nie zastanawiał się nad jakością naszych kiełbas, pasztetów i szynek.
Siedziałem za stołem z kwaśną miną, obok mnie sterczała, jak szydło z worka, moja Rózia z szerokim, wąsatym uśmiechem.
Dłuższy czas starałem się w ogóle nie patrzeć w jej stronę, bo bałem się, że przejdzie mi nawet ochota na zjedzenie tych
kilku normalnych kanapek, które mama wcześniej wepchnęła mi do kieszeni. W pewnym momencie, te głupki, durnowaci braciszkowie Rózi, narobili rabanu i zaczęli śpiewać „Gorzka wódka” (zresztą, czy wódka pędzona z kozaków,
może być słodka?). Uparli się, że pić ją będą dopiero wtedy, jak młodzi wódkę osłodzą.
Zbladłem, czułem jak mrówki chodzą mi po plecach. Za jakie grzechy to słodzenie? Takiej potworze to tylko buty
można dać do wylizania, bo dzięki jej wargom pewnie zaczęłyby błyszczeć. A braciszkowie dalej, ani myślą przestać,
zawodzą tak, że aż mordy porobiły im się czerwone, jak ukraszone burakiem.
Rózia tym czasem tuli się do mnie jak pies. Słyszę jak coś burczy jej w kiszkach, jakby marsza grali.
Zwlekłem się z ławki z ciężkim sercem. Rózia wystawiła swój ryjek. Obśliniła mnie całego, mało mi nosa nie odgryzła.
Przyssała się do mnie, ta klacz, jak jakaś pijawka, myślałem, że dusze ze mnie wyssie. Czułem jak w moim żołądku wzburzyły się soki i wszystko podeszło mi pod samo gardło. Ledwie udało mi się ją od siebie oderwać. Upadłem bez sił na
ławę. Gęba aż błyszczała mi od śliny, ale przecież nie wypadało zacząć się wycierać przy ludziach. Wrzuciłem więc coś
na ząb, żeby jakoś wywabić smak rózinych ust.
A tym czasem rodzina, nie wiadomo dlaczego, doszła do wniosku, że pewnie młodzi bardzo chcą pobyć trochę sam na
sam. Złapali nas pod ręce, zaciągnęli do pokoju i zamknęli na klucz.
Moja żonka, cała czerwona od iście zwierzęcej chuci i przepełniona chęcią zniszczenia swej niewinności, żelaznej linię
Maginota, w jednej chwili zrzuciła z siebie wszystko, co dotychczas skrywało przed ludzkim wzrokiem jej kościste
kształty. Stała teraz przede mną golusieńka, jak ją zrodził ta jej durnowata matka.
Smutnym wzrokiem przejechałem po równiutkiej powierzchni, na której powinienem ujrzeć piersi, potem popatrzyłem na zapadły, żylasty brzuch ze sterczącymi żebrami. Wreszcie, pełen rozpaczy, zatrzymałem wzrok na czarnych kudłach sterczących poniżej brzucha. Ta żałosna miotła była jakaś taka wyjątkowo nieproporcjonalna w stosunku do
reszty ciała. Od razu przyszła mi do głowy myśl o utalentowanych rączkach stryjenki.
Złośliwie się uśmiechnąłem i szarpnąłem za to gniazdo. Rózia krzyknęła. Trzymałem w ręce najzwyklejsza na świecie
perukę, po mistrzowsku przystosowana do pełnienia zupełnie innych funkcji. W miejscu, gdzie niedawno był czarny,
nie do przebycia busz, mym oczom ukazała się ruda, niepozorna bródka, którą Rózia, całkiem zresztą mądrze, cnotliwie
starała się przykryć kościstą rączką.
Żeby jakoś rozładować napiętą atmosferę, Rózia zachichotała, wskoczyła do łóżka i żwawo rozłożyła nóżki. Zrobiła
to chyba po to, żebym już nie miał żadnych wątpliwości, w co mnie wżeniono. Zajrzałem w każdy zakamarek, żeby
przekonać się, czy nie czyha tam na mnie, dajmy na to ukryty mikser- po mojej rodzinie wszystkiego można się było
spodziewać...
Tak sobie pomyślałem, że jak teraz nie nauczę jej rozumu, to nic z tego nie będzie! Zdjąłem pas i podszedłem do niej,
a ona, wiadomo – durne to to, łasi się do mnie i przeciąga jak kot. Złapałem poduszkę, nakryłem jej mordziagę i dawaj,
leję, gdzie popadnie. A ona, jak żmijka jakaś, wije się i rzuca. Kości trzeszczą, a ja nie przestaję, raz przy razie, tak, aż
rzemień się do skóry przylepia.
Zdjąłem poduszkę, siadłem koło niej i mówię:
- Tylko piśnij komuś słówko – zatłukę od razu. Taki jestem. Pojęła?
- Taa, - kiwnęła głową przez łzy.
- I żebym cię więcej gołej nie widział. Twoje boskie kształty źle wpływają na mój żołądek.
Po tym ożenku może i żylibyśmy sobie jak u Pana Boga za piecem, ale nasza mamusia, niestety, już całkiem podupadła
na zdrowiu. Jako Lolita, mogła by teraz zadowolić już tylko chłopa, co z piętnaście lat w kryminale przesiedział, a i tak
wcześniej trzeba było by go porządnie napoić.
Zebrała się za stołem cała nasza rodzina i zaczęliśmy radzić, jak by tu wybrnąć z ciężkiej sytuacji.
Przyszedł mi do głowy pewien pomysł:
- Jeśli nasza mamusia już nie tego…, to ja proponuję, żeby teraz zajęła się tym stryjenka, albo moja kochana żoneczka.
Ach, jak usłyszał to stryj! Jak się nie poderwie na swoje krzywulasy, jak nie zacznie w stół pięściami walić:
- Nie zgadzam się! Nie pozwolę! – i temu podobne, przeplatane ostrzejszymi słowy. Jego niedorozwoje chwycili noże,
zupełnie jakby mnie z pieczonym indykiem pomylili.
- Acha, - mówię do stryja – to jak wasza siostra, a moja matka, ciężko pracowała dla naszej wspólnej sprawy, to nic żeście
nie mówili? A jak kolej na wasze baby przyszła to zaraz raban robicie?!
- Ja do tej roboty za słaba jestem - powiedziała stryjenka.
- Ona już całkiem do niczego – przytakną stryj. – My teraz to nie częściej niż raz na dwa dni coś tego…, i to jakoś tak
raz- raz, byle szybciej.
- A to i tak tylko wtedy, jak po zębach od niego dostanę - westchnęła stryjenka.- Bo dla mnie nawet raz na dwa dni to za
ciężko. Dobrze, że na noc szczękę wyciągnęłam, bo by mi cały pysk poharatał.
- Te chłopy to wszystkie takie same - pokręciła głową mama. – Kiedyś przychodził do mnie taki jeden, co zawsze chciał
mi kawał dupy wygryźć. Któregoś razu powiedział, że jak mnie widzi, to zaraz mu ślina cieknie i żreć mu się chce. Jakżem to usłyszała, to już mnie więcej bez majtasów nie widział.
- A jak tam on, tego?… - zainteresowała się stryjenka. Mama wymownie pokazała na dzieci i coś szepnęła stryjence do
ucha. Stryjenka westchnęła tylko – acha - i mocno się zamyśliła.
- No dobra – rzekłem. - Macie prawo do stryjenki. Trzymajcie ją sobie dla swych kułackich potrzeb. Walcie w pysk i
nasłuchujcie czy jeszcze dyszy. A ja jestem nowoczesny chłop, mojego morale nie zaśmiecają burżuazyjne zabobony. Ja
swoją kochaną żoneczkę poświęcę dla wspólnej sprawy.
Rózia jak to usłyszała spłonęła rumieńcem i spuściła oczka. Od razu było widać, że moją „ofiarę” przyjęła jak dar niebios. Wreszcie będzie mogła zrzucić z siebie ciężar niewinności i nasycić spragnione ciało.
Wszyscy obecni analizowali w głowach moją propozycję, gorączkowo podliczając swój procent. Żeby jakoś ułatwić im
te rachunki, dodałem:
- Mi, jako pełnoprawnemu właścicielowi, należy się czterdzieści procent od całego przychodu.
Wiedziałem co mówię. Gdy stryj usłyszał, że idzie o pieniądze, od razu zapomniał, że rzecz rozchodzi się o jego córkę i
zaczął się targować. Stryjenka też upominała się o swoje:
- A dla mnie ile? Przecież to ja ją urodziłam! Dziewięć miesięcy ją nosiłam, aż mnie w krzyżu łamało! Proszę mi zapłacić
za każdy miesiąc.
- Nie dziewięć, tylko siedem – powiedziała moja mamusia. –Dobrze pamiętam. I przez to ono teraz takie chuderlawe i
paskudne.
- Jak to siedem? – nastroszył się stryjek – Umiem liczyć i wiem, co robiłem. Wszystko było tak jak trzeba. Nie ma takiej
możliwości, że siedem, bo mnie do wojska wzięli zaraz po weselu.
- Rózia urodziła się w siódmym miesiącu, pamiętam to jak dziś. A ty wtedy już dziewiąty miesiąc służyłeś.
Stryjenka siedziała bardzo blada, z oczami wbitymi w sufit. Stryj podszedł do niej powoli, zmierzył ją wzrokiem i nie
zastanawiając się długo, zasuną w zęby tak, że stryjenka walnęła na podłogę razem z krzesłem. Leżała tak z rozłożonymi
rękami i nogami. W lewej ręce ściskała swoją sztuczną szczękę, którą przed chwilą, na szczęście, zdążyła wyjąć.
- Tak to już jest z babami, - pokiwał głową stryj i wysmalił setkę bez zapitki. - Dwadzieścia pięć i ani procenta więcej.
- Dobrze – zgodziłem się.
Rózia wcale się nie odzywała. Dostała przecież wszystko, o czym marzyła – każdej nocy pięciu – sześć chłopców, czasem nawet więcej. Raj na ziemi. Sam bym jej zazdrościł, gdybym był kobietą.
Na tym nie koniec problemów, tutaj dopiero zaczynały się schody. O ile ex- Lolita musiała dołożyć wszelkich starań by
jej rozkoszne kształty mieściły się w fatałaszkach, to nowo mianowana Lolita miała problem odwrotny – żebra sterczały
jej jak drążki w drabinie.
Żeby dokładnie zbadać nad którymi częściami ciała trzeba u niej popracować, mamusia kazała Rózi rozebrać się do
naga.
Po kolejnych dwu policzkach i wiadrze wody wylanym na głowę, stryjenka już się ocknęła. Włożyła szczękę tam, gdzie
jej miejsce i razem z mamą zabrały się do dzieła. Krążyły dookoła Rózi jak jakieś osy i radziły co można zrobić z takim
„skarbem”.
- Ja zrobię cycki z pakuł - powiedziała mamusia.- Obszyję je marlą, żeby się kupy trzymały, jak klient będzie je miętosił.
A ty, Róziu, masz mocno wzdychać, to nic, że to tylko pakuły, ale jak kobitę ktoś za cycki łapie, to musi wzdychać i przewracać oczami. Taki to porządek rzeczy. Tylko co zrobić z żebrami? Można na nich marsza grać. Dziwię ci się, synu, że
się o nie potłukłeś.
- Może ciasta podlepić, żeby tak nie sterczały? – spytał stryj, przeżuwając skórkę słoniny.
Stryjenka wzięła ze stołu łyżkę i postukała się w głowę, patrząc wymownie na stryja. Ale on, najwyraźniej, nie zrozumiał
tego, co chciała mu przekazać, bo sięgną po kiszonego ogórka, a nie po rzemień.
- Innej rady nie ma – rzekła mama – trzeba ją będzie przez kilka dni poić psim smalcem. Raz –dwa się poprawi.
- Ja nie chcę psiego smaaalcu! – zaskrzeczała Rózia.
- Do psiego, rozpuszczonego smalcu trzeba dodać jeszcze trochę miodu, wódki i ubitych jajek -dodała mamusia.-Sposób
jest sprawdzony, jak ktoś chce w mig nabrać ciała. Nie jest to wcale takie obrzydliwe jak ci się zdaje. Piłam i żyje.
- A jajka jakie? - Spytała stryjenka- kurze?
- Nie, kocie - odparła mamusia.
- Bee - skrzywiła się Rózia.
- Cicho – przerwała jej stryjenka – Jak trzeba to trzeba. Jajka mamy, nie będziemy sobie żałować!
- Jeszcze trzeba by było jej trochę dupę rozepchać – powiedziała mama- bo to jakaś grudeczka, nie dupa. Jak ona, biedula, na niej siedzi? Nachyl no się.
Rózia posłusznie się nachyliła i wypięła na nas twardy jak kolano zadek. Stryj tylko ciężko westchną i szybko wypił
setkę.
I tak to biedną Rózię przywiązali do łóżka i co godzinę poili koktajlem z psiego smalcu i rozbitych kocich jajek. Żeby
tłuszcz jak najszybciej poszedł w ciało, Rózia nie wstawała z łóżka. Bała się, że przez chodzenie za dużo dobrego się
zmarnuje i efektów nie będzie. Codziennie wieczorem cała rodzina zbierała się przy łóżku i sprawdzała skutki maminych zachodów.
Gęba Rózi aż błyszczała od smalcu, ale oczy miała jakieś takie smutne i ponure. Powoli zaczynała trochę obrastać ciałem, a nadmiar tłuszczu wylewał się wszystkimi porami skóry, tak, że aż chwilami, w mroku, niemalże świeciła. Wszędzie pachniało psim mięsem i rozbitymi kocimi jajkami.
Mimo starań mamusi i stryjenki przez tydzień Rózia przybrała zbyt mało, by wystawić ją do klientów. Tuczenie postanowiono przedłużyć. Po kolejnym tygodniu Rózia wyglądała tak apetycznie, że mi samemu ciekła ślinka i miałem wielką ochotę na konsumpcję. Na szczęście pamiętałem jakimi środkom osiągnięto ten efekt, apetyt mijał jak ręką odjął.
Teraz Rózia była ponętna i krągła. W miejscu wystających żeber pojawiły się miłe wałeczki, a piersi wyglądały niczym
dwa pączuszki, ponętnie unoszące się przy każdym kroku. Mamuśka pokazała jej nawet jak ma się poruszać, żeby dobrze prezentował się jej krągły zadek. Teraz moja Rózia zmieniła się w taką kobyłkę, że mało było takich, którzy nie
mieli ochoty jej ujeżdżać.
Inwestycja okazała się strzałem w dziesiątkę. Rózia miała wielkie powodzeniem a interes rozkwitał z dnia na dzień.
Gdy nasze obejście otoczyła policja, byliśmy zupełnie nieprzygotowani do obrony.
Stryj ze stryjenką byli zajęci kotami, Maks wyrabiał mydło, Rózia, w pokoju na górze, zabawiała kolejnego klienta. Matuś wyrabiała z kocich kiszek myśliwską kiełbasę, ja rąbałem drewno do wędzarki, a moi stryjeczni bracia pędzili swój
ukochany bimber.
I właśnie wtedy, gdy niebo nad głową rozlewało się wszechogarniającym błękitem, niespodziewanie zawyły sygnały.
Usłyszeliśmy przeładowywanie broni i gromki głos z megafonów - „proszę opuścić budynek, pojedynczo, z podniesionymi rękoma!”.
- Lepsza śmierć niż niewola! – krzyknęła matusia i w oka mgnieniu wskoczyliśmy do budynku.
Chwyciliśmy co kto miał pod ręką. Stryj wystawił przez okno austriacką dubeltówkę, którą dotychczas polował na koty
a stryjenka wygrzebała gdzieś na strychu starą, wyglądającą jak z neolitu, pukawkę.
Z góry zbiegła Rózia z klientem, oboje nadzy. Klient krzyczał, że znalazł się tu przypadkiem i zaraz się podda.
- Dobra – powiedział stryj. – Droga wolna.
Rózia dała mu jeszcze buziaka i klient wyskoczył na podwórze, wykrzykując:
- Swój, nie strzelać!
Może, gdyby padło inne hasło, wszystko potoczyłoby się inaczej, ale słowo „swój” uderzył chyba w najwrażliwszy punkt
milicyjnego humoru. Serie z automatów przeszyły go pierw wzdłuż, potem w poprzek.
Milicja rozpoczęła atak. Na strychu huknęła pukawka. Kule waliły to w drzewa, to w płot. Stryjenka klęła na czym świat
stoi. Te przekleństwa to chyba nawet bardziej dopiekły milicji, niż kule z jej starej pukawki.
A tym czasem, trzej braciszkowie wyciągnęli gdzieś z piwnicy, armatę pomalowaną na pomarańczowo. Wyglądała bardziej śmiesznie, niż groźnie.
Stryj straszył milicję dubeltówką, sapiąc przy tym ciężko wielkim nosem.
Maks z mamusią chwycili za widły i zajęli pozycję przy drzwiach.
Ja w tym czasie wrzuciłem do piwnicy wszystko, co mogło świadczyć na naszą niekorzyść i polałem starannie benzyną.
Teraz w każdej chwili można było czerknąć zapałką i milicja w jednej sekundzie nie ma żadnych dowodów.
W końcu udało się załadować armatę, otworzyliśmy drzwi i skierowaliśmy lufy prosto na najeźdźców. Milicja, zobaczywszy nasze cudo, od razu rzucili się na ziemię.
Bodzio zapalił pakuły, przyłożył je do dziurki i wrzasną:
- Ognia!
Trudno opisać co było dalej. Wybuch ogłuszył wszystkich. Cały budynek zadrżał w posadach, odór unosił się wszędzie.
Czarny, jadowity dym szczypał w oczy. Do dziś nie mogę zrozumieć jak oni celowali w tą milicję? Od jednego wystrzału wypadły wszystkie okna i drzwi razem z futryn, a nawet, tuż za naszymi plecami, powstało miejsce na nowe drzwi.
Pewnie lufę skierowali w drugą stronę.
Kiedy opadł dym, zobaczyłem dwie oderwane głowy. Bliźniacy należycie wykonali swój obowiązek. Bodzio miał więcej
szczęścia – urwało mu tylko rękę.
Stryjek ciężko kaszlał.
Mamusia i Maks wymachiwali rękoma i wskazując na uszy. Stryjenka wygramolił się na dach, bo na strychu miała ograniczoną widoczność i krzyczała do nas:
- Londziu!
-Co tam? – wrzasną stary.
- Żyjesz?
- Żyję!
- Kto poległ?
- Bliźniacy!
- Nigdy z nich nie miałam pociechy. Nawet teraz mi nerw ruszyli.
A za chwilę:
- Londziu?
- Co tam?
- Powiedz Rózi niech majtki założy, bo już milicja wchodzi.
Potem słychać było pukawkę i Rózia pognała szukać swoich majtasów.
Było dla mnie jasne, że już nic nie jest w stanie nam pomóc.
Bodzio uparcie, jedną ręką, ładował armatę. Teraz już nikt nie patrzył gdzie leciały kule, bo milicja napierała ze wszystkich stron.
Mamusia i Maks, wymachiwali widłami to w oknach, to w drzwiach, żeby uświadomić milicję z jakim groźnym przeciwnikiem będą musieli się zmierzyć.
Stryj spytał:
- Bodziu, będziesz strzelał?
- Będę!
-Bądź zdrów!
Armata walnęła tak, że w ścianie pojawiło się miejsce na kolejne drzwi, a jeden z milicyjnych samochodów zaczął płonąć. Szkoda tylko, że Bodzio już tego nie zobaczył.
Na dachu coś huknęło, a potem stryjenka oznajmiła:
- Londziu!
- Co tam?
-Lecę!
- Z Bogiem! – przeżegnał się stryj, gdy stryjenka ciężko chlapnęła na podwórze.
Od tych armatnich strzałów, wszyscy mieliśmy czarne pyski i wglądaliśmy jak nieboskie stworzenia.
Rózia, w końcu, znalazła majtki i polazła na dach, zająć pozycję przy pukawce.
Maks spytał:
- Co myśmy im złego zrobili?
- Zginiemy jak bohaterowie – odpowiedziała mamusia.
Na górze znów buchną ogień. Mogłem być dumny ze swej żonki. Dziwna sprawa, nie przespawszy się z nią ani razu ale
właśnie w tym, decydującym momencie, poczułem na nią wielką ochotę. Byłem gotów pędzić pod ostrzałem na dach i
kochać się tam z nią na złość wrogom.
Może i bym tak zrobił, ale w tej samej chwili usłyszałem z dachu odgłosy strzałów i krzyk Rózi:
- Tato!
- Co tam?
- Lecę!
-Z Bogiem!
Rózia upadła razem z kulomiotem.
Stryj powoli obrócił głowę, usta miał pełne krwi. Jego ciało ciężko osunęło się na podłogę.
Chwyciłem dubeltówkę i zdjąłem czapkę jakiemuś milicjantowi. Widać tylko tyle mogłem zdziałać tym sprzętem.
W drzwiach, resztkami sił, broniła się mama z Maksem. Siły były nierówne.
Widać było, że milicji zależy, żeby ktoś z naszych został żywy, bo kule latały nad naszymi głowami. Jednak kiedy mamusia nadziała jednego z nich na widły, jak kluska na widelec, rozwścieczeni milicjanci rozpruli jej kulami cały brzuch.
- Bandyci!- szczerze oburzył się Maks i rzucił się z widłami do ataku.
Koniec był już blisko. Prędko odskoczyłem od okna, zapaliłem zapałkę i z piwnicy buchną płomień.
Z dworu słyszałem głos konającego Maksa.
Podniosłem z podłogi polano i z całej siły rąbnąłem się w czoło.
O tym, co było potem, dowiedziałem się dopiero na rozprawie sądowej.
Sądzono tylko mnie, bo tylko ja jeden przeżyłem. Dowody spłonęły co do jednego. Ja przez całą sprawę uparcie udawałem wariata, że niby nie rozumiem czego ode mnie chcą.
Dopiąłem swego. Uznano mnie za chorego i zamknięto w wariatkowie na Kulparkowie.
Teraz siedzę koło okna i zachwycam się zimowym parkiem. Pada drobniutki śnieżek, kraczą wrony, mam na sobie czystą piżamę, a na kolanach talerz kaszy manny. Życie jest piękne.
Jak tylko przyjdzie wiosna, poproszę siostrzyczkę Olę, żeby zabrała mnie na spacer po sadzie. Jestem tu taki grzeczny,
że cały personel nie może się nadziwić, jak mogłem wcześniej robić takie straszne rzeczy. Niektórzy nawet mówią, że
siedzę tu, bo przeżyłem i pewnie całą winę zwalili na mnie. Siostrzyczka Ola przynosi mi cukierki, gładzi po głowie i
wzdycha: „Taki młody, taki ładny, a tak ciężko chory!” Próbuję cmoknąć ją w rękę, ale ona chowa ją za siebie i tylko się
śmieje.
Siostrzyczka Ola pewnie powie: „Zasłużył sobie” - i wyprowadzi mnie na wiosenny spacer. Będę miał wtedy schowane
pod piżamą spodnie i koszulę, żebym mógł się przebrać.
- Uważaj tylko, żeby szef się nie gapną,- siostra przełożona uśmiechnie się do Oli i otworzy nam drzwi.
Będziemy iść powoli, bardzo wolno, bo przez ten rok odwykłem już trochę od chodzenia. Siostrzyczka Ola będzie mnie
trzymała pod rękę i mówiła mi:
- Ostrożnie, dołek… ostrożnie, bo trochę tu nierówno…
Tam, w głębi sadu, za gęstymi krzakami, uśmiechnę się do Oli i wezmę ją obiema rękami za gardło. Szyjkę ma cieniutką,
jak łabędź. Trzasną jej mięciutkie chrząstki i jej ciało, delikatne i maleńkie, zawiśnie na moich rękach.
Może pocałuję ją na pożegnanie, a może i nie. Szybciutko się przebiorę, wejdę na rozłożystą lipę, stanę na chwilę na
murze. Pożegnalny rzut oka na dom wariatów i witaj Wolności!
Ale, póki co – zima. Grzecznie żuję swoją porcję kaszy, a gdy siostrzyczka Ola pyta, czy chcę dokładkę, sprytnie chwytam jej dłoń i słychać tylko moje:
- Hy-hy-y!
Jurij Wynnyczuk
Urodzony w 1952 r. w Stanisławowie ukraiński poeta, prozaik,
publicysta, tłumacz. Mieszka w Wynnykach niedaleko Lwowa. Od 2004 roku jest wiceprzewodniczącym Związku Pisarzy
Ukraińskich. Debiutował w 1970 wierszami na łamach stanisławowskiej prasy. Pierwszą książkę, zbiór opowiadań Spałach
(Wybuch), opublikował w 1990 roku. Rozgłos przyniosła mu
następna, Divy noczi (1991, Królowe nocy), przedstawiająca
środowisko lwowskich prostytutek i złodziei. Jego krótka powieść Žytije haremnoje (1996, Życie w haremie), w której autor
zażartował z narodowego mitu (czyli z postaci Roksołany), wywołała na Ukrainie prawdziwy skandal. Powieść Malwa Landa
(2003) uznano na Ukrainie za Książkę Roku. Jurij Wynnyczuk
znany jest również jako autor kilku antologii z historii Lwowa.
Za najpopularniejszą uważa się Legendy Lwowa. W roku 2004
ukazała się antologia Czorty (Czarty).
Proza Wynnyczuka była tłumaczona na czeski, serbski, niemiecki, francuski, hiszpański, angielski. W Polsce po raz pierwszy
twórczość tego autora zaprezentowano na łamach Literatury na
Świecie (Nr 5-6/2004). Przetłumaczone wtedy na język polski
opowiadanie Obiad jest fragmentem książki Wiosenne igraszki
w jesiennych sadach, która ukazała się w roku 2005. W roku
2006 wydane zostały Tajemnice lwowskiej gwary – najnowsza książka z cyklu książek poświęconych miastu Lwów i jego
mieszkańcom.
Illja Strongowski
WARTOŚĆ
kochanie moje nie wynoś płaczu dzieci
choć pójdziemy stąd choć nie będziemy tu
wyobrażam sobie co było podczas krucjaty
czy będzie różnica z nami kiedy i bez nas
przecież tragedia jest wtedy kiedy lalka nie ma ręki
i kolana bolą jeśli w cerkwi za długo się klęczy
i prawdziwa rozpacz kiedy kulawy pies
kuli ogon nie bój się witaj ja swój
a dorośli po pijacku chichoczą spróbuj kopnąć
w ustach pekma pali i chłopczyk
kopie nogą psa i śmieje się
śmieje się śmieje się ja płakałem
Illja Strongowski
CNN
na trzy zmiany
wagonami
anioły dusze paręset aureoli
ocean przyssał się do jęków
Boga uznano winnym
na niby to na trzechsetnym piętrze
w narkotycznym zwidzie
diabeł naocznie oblicza
promień porażenia rajem
w Azji jebnęło
tsunami
wiecie?
Illja Strongowski
FOTOSYNTEZA
... jego właściciel był pokryty piórami
przykuty na wieki łańcuchem pokarmowym
do wątroby prometeusza przyrośniętego
do kaukaskiej skały do skonania wmurowanej
w sierp i młot rosyjskiego imperium...
niewolnicy
zachcianek
niewolników
praca nie czyni wolnym
puszka pandory nie czyni zła
jej ofiarne ryby wnętrzności niosą
ofiarne ryby z pierzem wydry
wszyscy coraz mniej chcą chodzić po ziemi
konspiracyjne wydziały z konstrukcji latania
konspiracyjne wydziały z konstrukcji latania
ikar umarł na darmo
ikar umarł na darmo
...ja przerośnięta jaszczurka
ja udoskonalony szczur
daleko mi jeszcze do wodorostu
niebiesko-zielonego wodorostu
na dnie talerza olimpu
nadni etaler zaol impu...
Illja Strongowski
AGRO
palcami startymi do krwi
grzebać napięcie do rozpaczy
kopać mogiłę wszystkim niepowodzeniom
kopać mogiłę wszystkim niepowodzeniom
kopać mogiłę wszystkim niepowodzeniom
nagrobek z piasku oblepiony potem
krzyżyk z fotek z zeszłego wieczoru
ciemność pożarła wszystkie stonogi
światło rdzewieje w trawie
za kołnierzem żołędzi drzewa rodu
chcesz
posadzimy?
Illja Strongowski
Urodził się 25 maja 1982 roku w Żytomierzu. Ukończył
Państwowy Pedagogiczny Uniwersytet w Żytomierzu.
Autor jednej książki poezji.

Podobne dokumenty