SEKRETY ŻARu - PZN Okręg Mazowiecki

Transkrypt

SEKRETY ŻARu - PZN Okręg Mazowiecki
Nr 1-2 (38-39)/2013
ISSN 1732-8977
SEKRETY ŻARu
Klub Twórczości „ŻAR”
Okręg Mazowiecki PZN
Str. 1 okładki – do opracowania
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
OD REDAKCJI
Drodzy Czytelnicy!
Już niedługo znajdzie się w Państwa rękach nasz nieregularnik, czyli
kwartalnik „Sekrety ŻARu” nr 1-2/2013. Nie jestem przesądna i dlatego
mocno wierzę, że nie jest to ostatni numer wydawanego przez nas pisma,
chociaż widoki na przyszłość są bardzo mgliste. Oczywiście jak na razie
nie ma środków finansowych na wydanie następnych numerów, łudzę się
jednak nadzieją, że to pierwszy kwartał. Może z wiosną i dla nas zaśpiewa
skowronek. Ale póki co apeluję do Naszych Czytelników: jeżeli uważacie,
że jesteśmy tego warci, udzielcie nam wsparcia!!! Każda, nawet najmniejsza kwota przelana na konto Okręgu Mazowieckiego Polskiego Związku Niewidomych, ale koniecznie z
dopiskiem „na kwartalnik Sekrety ŻARu”, będzie dla pisma szansą.
A co w numerze 1-2/2013?
Stałe rubryki! Ale przy tym należy się Państwu z mojej strony małe wyjaśnienie: znajdziecie w tym numerze artykuł o Bolesławie Prusie, który powinien ukazać się w roku
2012, ale nie zmieścił się na łamach ostatniego wydanego w 2012 r. numeru. Nie zrezygnowaliśmy jednak z jego opublikowania ze względu na ważność tematu, jak i osoby pisarza, bo jego wkład do dziedzictwa narodowego jest nie do przecenienia.
Natomiast rok 2013 został ogłoszony Rokiem Juliana Tuwima. Mam nadzieję, że uda nam
się odnotować ten fakt w następnym numerze naszego kwartalnika.
Myślę, że nie muszę już jakoś szczególnie zapraszać Państwa do lektury prezentowanego
numeru. Zachęcam jednak do zwrócenia uwagi na nowe nazwiska, dokładniej na osoby,
które publikują u nas pierwszy raz swoje utwory.
Tym razem, na „Gościnnych łamach”, w dziale poezji, znajdziecie, Państwo, wiersze
Stelli Szymaniak, studentki III roku pedagogiki i całkiem nieźle zapowiadającej się poetki.
Ponieważ jest to debiut poetycki Stelli, proszę Czytelników o potraktowanie jej twórczości
bardziej niż przyjaźnie.
W dziale prozy debiutuje Grażyna Kowalska, która może się już pochwalić dosyć dużym
dorobkiem poetyckim Tym razem pojawia się na łamach kwartalnika jako prozatorka.
Mam nadzieję, że z zainteresowaniem przeczytacie jej opowiadanie o charakterze wspomnieniowym pt. „Urle”.
Nasi koledzy ostatnimi czasy są bardzo aktywni twórczo, piszą i wydają tomiki. Stąd też
w dziale recenzji zamieszczamy ciekawe omówienia nowości wydawniczych; tego zadania
podjęli się Jan Zdzisław Brudnicki i Andrzej Rodys.
Pozostałe artykuły są równie ciekawe i mam nadzieję, że każdy z Czytelników znajdzie
coś wyjątkowego dla siebie.
Kończąc, pragnę zaprosić do współpracy z nami wszystkich, a szczególnie tych, którzy
brali udział w naszych konkursach literackich, bowiem nie są nam obojętne dalsze losy ich
twórczości.
Iwona Zielińska-Zamora
Redaktor Naczelny
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
2 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Kwartalnik Kulturalny „SEKRETY ŻARu” Nr 1-2 (38-39) / 2013
W numerze:
Od Redakcji……………………………………………………………………………………2
XIII Mazowiecki Konkurs Małej Formy Literackiej……………………………………….3
PREZENTACJE LITERACKIE – POEZJA
Genowefa Cagara, Elżbieta Dąbrówka-Madej, Zbigniew Gajewski, Grażyna Kowalska,
Katarzyna Kusek, Krystyna Łagowska, Barbara Anna Pawłowicz, Andrzej Rodys,
Irena Stopierzyńska, Iwona Zielińska–Zamora, Wiesława Żelazik……………………….6
PREZENTACJE LITERACKIE - PROZA
Grażyna Kowalska – Urle……………………………………………………………………13
Władysława Szproch – A Angole som wery gut…………………………………………….16
Iwona Zielińska-Zamora – Pan Bóg o nim zapomniał ………...…………………………..18
PUBLICYSTYKA KULTURALNA
Stanisław Stanik – Janusz Olczak (1941-1991)……………………………………………..28
Aleksandra Ochmańska – O czytaniu i nieczytaniu………………………………………..31
Iwona Zielińska–Zamora – Czytajmy Kroniki Pana Bolesława Prusa…………………...32
POD POWIERZCHNIĄ ZDARZEŃ
Irena Stopierzyńska–Siek – Utopia sprawiedliwości społecznej…..……..………………..36
MOJE PODRÓŻE LITERACKIE
Jan Zdzisław Brudnicki – W Mikołowie szanują czynnych poetów……………………....37
RECENZJE
Andrzej Rodys – Zamknąć chwile w złotym pudełeczku…………………………………..39
Jan Zdzisław Brudnicki – Czas na słowo……….…………………………………………...41
Andrzej Rodys – Czarodziejka z Różanego Dworu………………………………………...42
Jan Zdzisław Brudnicki – Lekcja rozmówek polsko-polskich……………………………..43
ŻAL PO PISARCE I ARTYSTCE
Stanisław Nyczaj – – wspomnienie o Bożenie Piaście…………………………………...…..44
GALERIA – obrazy Bogny Hiszpańskiej...………………………………………………….47
Drodzy Czytelnicy „Sekretów ŻARu”!
Jeżeli chcecie, by nasz kwartalnik ukazywał się regularnie,
by stale podnosił swój poziom, i by był bardziej dostępny,
to pamiętajcie, że jest to w dużej mierze uzależnione
od środków finansowych.
Będziemy wdzięczni za każdą wpłatę darowizny
na konto PZN Okręg Mazowiecki
Bank Millennium 35 1160 2202 0000 0000 8292 5183
koniecznie z dopiskiem
„Darowizna na Kwartalnik Sekrety ŻARu”.
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
3 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
XIII MAZOWIECKI KONKURS MAŁEJ FORMY
LITERACKIEJ
Okręg Mazowiecki Polskiego Związku Niewidomych we współpracy z Klubem Twórczości ŻAR
oraz Kwartalnikiem Kulturalnym "Sekrety ŻARu" ogłasza
XIII EDYCJĘ MAZOWIECKIEGO KONKURSU MAŁEJ FORMY LITERACKIEJ
w kategoriach poezji i prozy (opowiadania, eseje, wspomnienia)
REGULAMIN KONKURSU
1. Konkurs jest otwarty, dostępny dla wszystkich twórców bez względu na przynależność
do Polskiego Związku Niewidomych bądź do stowarzyszeń twórczych.
2. Utwory muszą być oryginalne, napisane przez uczestników konkursu, nigdzie wcześniej
niepublikowane i nienagradzane w innych konkursach.
3. Prace, podpisane godłem, należy przesyłać w 5 egzemplarzach, w postaci wydruku
komputerowego lub maszynopisu. Do pracy powinna być dołączona zamknięta koperta,
opatrzona również godłem, zawierająca podpisaną Kartę Zgłoszenia z danymi osobowymi
uczestnika, numerem telefonu kontaktowego oraz krótką informacją o sobie. Uczestnicy
konkursu biorący udział w obu kategoriach nadsyłają prace w osobnych kopertach i pod
osobnymi godłami dla każdej kategorii.
4. Nadsyłane prace nie mogą przekraczać 5 znormalizowanych stron formatu A4 w kategorii prozy lub 5 wierszy w kategorii poezji.
5. Prace należy nadsyłać lub składać osobiście w nieprzekraczalnym terminie do 15 września 2013 roku pod adresem: Okręg Mazowiecki PZN, Klub Twórczości „ŻAR", ul. Jasna
22, 00-054 Warszawa, z dopiskiem na kopercie „XIII MAZOWIECKI KONKURS MAŁEJ FORMY LITERACKIEJ".
6. Rozstrzygnięcie konkursu nastąpi w październiku 2013 roku. O uroczystości wręczenia
nagród i wyróżnień w listopadzie 2013 r. wszyscy uczestnicy konkursu, zostaną zawiadomieni.
7. Prace oceniać będzie jury w pięcioosobowym składzie. Przewidziane jest przyznanie w
każdej kategorii trzech nagród i dwóch wyróżnień. Nagrodzeni i wyróżnieni otrzymają
dyplomy, a prace ich zostaną opublikowane. Forma i wartość nagród rzeczowych lub pieniężnych uzależniona jest od sytuacji finansowej organizatorów.
8. Dane osobowe wszystkich uczestników pozyskane dla celów konkursu nie będą udostępniane osobom trzecim. Organizatorzy nie zwracają nadesłanych prac, jednocześnie
zastrzegają sobie prawo do zaprezentowania i opublikowania utworów bez honorarium,
tylko w ramach promocji na stronach internetowych oraz w innych mediach zgodnie z
ustawą z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz. U. z 2000 r.
Nr 80, poz. 904 z późniejszymi zmianami).
9. Prace nie spełniające wymogów regulaminowych nie będą oceniane.
_____________________________________________________________________________
Telefony sekretariatu biura OM PZN: (22) 827-21-30, 892-40-61
Sekretarz redakcji „Sekretów ŻARu” – tel. 728 587 306
e-mail: [email protected], internet: www.pzn-mazowsze.org.pl/kultura
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
4 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
– wzór –
KARTA ZGŁOSZENIA
1. Imię i nazwisko…………………………………………………………………………...
2. Adres korespondencyjny…………………………………………………………………
3. Telefon (także nr kierunkowy)………………………………………………………….
4. E-mail……………………………………………………………………………………..
5. Tytuły nadesłanych utworów (z zaznaczeniem: proza, poezja)………………………
……………………………………………………………………………………………….
6. Rodzaj uprawianego gatunku literackiego, informacja o dotychczasowej działalności
artystycznej*……………………………………………………………………………………..
……………………………………………………………………………………………….……
……………………………………………………………………………………………………
…………………………………………………………………………………………………...
7. Organizacje twórcze……………………………………………………………………........
------------------------------------* nie obowiązkowo
Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych zgodnie z ustawą z dnia 29
sierpnia 1997 roku o ochronie danych osobowych (Dz. U. z 2002 r. Nr 101, poz. 926 z późniejszymii zmianami) oraz wyrażam zgodę na zaprezentowanie i opublikowanie moich
utworów bez honorarium tylko w ramach promocji na stronach internetowych oraz w innych mediach zgodnie z ustawą z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach
pokrewnych (Dz. U. z 2009 r. Nr 80, poz. 904 z późniejszymi zmianami).
Oświadczam, że zapoznałem się z regulaminem konkursu i przyjmuję jego warunki.
Miejscowość, data………………………............2013 r.
Podpis…………………………………………..
UWAGA: Karta zgłoszenia musi być podpisana przez uczestnika konkursu (po zapoznaniu się i akceptacji obowiązującego regulaminu).
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
5 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
PREZENTACJE LITERACKIE – POEZJA
Idziesz w chmurze dumy i pewności siebie.
Genowefa Cagara
MODLITWA
Paciorki rosy na nitkach pajęczych.
Zamyślenie między brwiami jesieni.
Palce promieni przesuwają, okruchy
blasku.
Modlitwa lasu do niewidzialnego Boga.
Do piękna, mądrości nieschwytanych
chwil.
Stań w przestrzeni szeptów
słonecznych.
Wsłuchaj się w ptasie różańce.
W swej kruchości silne wiarą
i nadzieją.
Czy znajdą w staccatach dźwięków
właściwe brzmienia?
Czas zaklęty w kryształ trącany
młoteczkami
- Rozpaczy, Próśb, radości?
Czy uderzą w niebieskie skały krwawym
piorunem,
Popłyną w niebo zapachem kwiatów,
Może upadną na ziemię kamieniem
zwątpienia?
Jaśminowym deszczem spływa na mnie
odpowiedź.
NIECHCIANA MIŁOŚĆ
Siadła na kamieniu złocistym motylem.
Do kałuży wpadła kwiatem róży,
Zerwanym ot tak, od niechcenia.
Patrzysz na nią.
Przechodzisz obok.
Gdzie zgubiłeś rosę słów,
Orzeźwiającą więdnący kwiat?
Czemu zapomniałeś, jak wygląda światło?
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Znajdujesz wiele tęsknot do mydlanych
baniek,
Wspólnego dzielenia z tobą świata
Rozrzucanych w pośpiechu kłamstw.
A gdzieś zginęła ta najważniejsza.
– Miłość...
* * *
Elżbieta Dąbrówka–Madej
DO CIEBIE, MAMO
– MYŚLI NIEMOWLAKA
Witam Cię Mamo uśmiechem,
Zachwytu tego, co widzę
Całego świata oddechem
Światłem barw
I błękitu niebem.
Właśnie otworzyłam oczęta
Takie ciekawe wszystkiego
I patrzę na listki brzozy,
Które tak tańczą radośnie.
Machaniem rączek
Witam je co dzień.
Odróżniam zegara cykanie
I pieska szczekanie słyszę
Kiedy jest jasno i w nocy
Śmiejące się widzę nade mną
Matczyne, kochane oczy.
Więc kiedy przy mnie staniesz,
W wózeczku mnie ukołyszesz –
Rozumiem, wiem, że mnie kochasz,
Czuję, jak pachnie „miłość".
Gdy tak patrzysz na mnie
W zachwycie,
Ja ciągle coś nowego poznaję
W rozpoczynającym się życiu.
październik 2012 r.
6 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
WARSZAWSKI POWSTANIEC
Zbigniew Gajewski
W za dużym hełmie
Co krył rozczochrane włosy,
W kurtce przepasanej pasem
Stanął pod murem Warszawy.
Stoi i myśli
Ogromne oczy patrzą
Gdzieś daleko,
Stoi i myśli, pewnie odpoczywa
Ściskając w dłoniach pistolet.
Za chwile pobiegnie dalej
Do punktu, gdzie ktoś
Na niego czeka.
W torbie na ramieniu
Niesie meldunki,
a śniadanie ?
WSPIĄŁ SIĘ WYSOKO…
Ale zanim wyruszy
Na coś słodkiego
Ma chęć wielką –
Wiec z kieszonki w spodenkach
Wyjął cukierka.
Jezdnię przebiegnie
Przy barykadzie,
Nawet nie musi się schylać,
Dalej piwnicą,
Plac trzeba omijać.
Mały chłopczyku z Warszawskiej
Starówki
Stoisz tam
Od lat juz wielu,
Wiosną i w letnie gorączki.
A zimą, powiedz, miły Przyjacielu
Czy nie marzną Ci małe rączki ?
30 września 2012 r.
Doznałem braterskiej, serdecznej radości,
jaka mnie cieszy, a przyjaźń zachwyca,
a pełnym jej źródłem się stała braterska,
słowiańska Katólska Łuźica.
Tenże region się wspiął wysoko w górę,
dochodząc pokornie do szczytów
BOŻEJ ŁASKI
poprzez beatyfikację kapłana Andrickiego
i sławne z dziejów Łużyc obrazki.
Wierzę, że duch i moc w nim nie ustanie,
bo obfitość dzieci mają jego serbskie szkoły,
a pełne kościoły wznoszą szczerze ku niebu
pacierze.
Poprzez lat tysiąc pod obcym panowaniem,
zachował on swą duszę, mowę i wiarę.
Ma krocie artystów, poetów, uczonych
i liczne, prześliczne zwyczaje prastare,
jak mnogie kawalkady jeźdźców
wielkanocnych
oraz sławny, biały cmentarz w Ralbicach,
którego urok wszystkich przechodniów
zachwyca.
Ten region katolicki tym się odznacza,
że rząd uroczych krzyży kołem go otacza.
Lud ten jest pracowity, radosny i w trudzie,
przyjazny wszem narodom – tak głoszą
to ludzie.
Oprócz zwyczajów przepięknych żyje
nowoczesnością,
uczciwą, szczerą przepełnioną radością.
Naród ten choć liczebnie m a ł y ,
Jednak swoim duchem WIELKI jest
i wspaniały,
ale to co mnie najwięcej zachwyca,
to, że może za w z ó r go wziąć cała
ŁUŻYCA.
[21-X-2012 r. z okazji stulecia Domowiny]
* * *
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
* * *
7 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Grażyna Kowalska
Krystyna Łagowska
TANIEC
Z WIZYTĄ NA MARSIE
Autorowi rzeźby „Tancerka”
St. Jackowskiemu – dedykuję
Tancerka w parku,
zastygła w zgrabnym piruecie.
Zaprasza do tańca
w kadrze niemych fotografii.
Tancerko!
Zasłuchana w ptasią symfonię,
przetańczyłaś zieloną wiosnę,
rozkwitłaś w kwiatach różanych,
przystroiłaś w liście pożółkłe jesienią,
twarz okryłaś woalem śnieżnych płatków.
Jak … Ci na imię?
DELFIN
Delfin radośnie patrzy.
Odlatuje w „kosmos” wyobraźni.
Dobrze tak trwać.
Kołysać się wśród fal
nowych przeżyć,
delikatnych jak piórko.
Lazur wody muska mój umysł.
Słyszę delfinów gaworzenie.
Wiele tonów, gwizd.
Jedność, harmonia.
Jedność, harmonia.
Jedność, harmonia.
***
Świętuję urodziny.
Nie pierwsze.
Nie ostatnie.
Nie tracę tempa.
Chcę żyć pełniej.
Świadomiej korzystać
z uroków życia,
trochę pomarzyć.
* * *
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Halo, halo - Dzień dobry
Witam Was Marsjanie
przybyliśmy z sąsiedzką wizytą
My ziemianie.
Jesteśmy w jednym układzie gwiezdnym
jedno słońce nam świeci
o waszej czerwonej planecie
piszą wiersze nasi poeci
jest tu dla nas trochę za gorąco
dla ochłody w ramach przyszłej
sąsiedzkiej współpracy
prosimy o szklankę wody
(może być z lodem)
KAMIENIEM ŁEZ
Ciążą kamienie nie-wypłakanego
są traumą serca
wędrówką rozgrzanych piekieł
w których się szuka tego, co się nie
zgubiło
Nie ma wiatru
nie słychać szumu oceanu
cisza nie-tykającego zegara
zagubionych słów, skórki cytryny
zgasło słońce dnia wulkanów
rozśpiewanej jarzębiny koralowych
paciorków
z pochodniami idą cienie myśli
stłuczonego żyrandola
modlitwa otchłani
wyjdź z mroku żalu
muzeum woskowych figurek
Rosa na roztrzepotanych liściach
akacji
łzy ulgi pędzących strumieni
8 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
pierwszy krzyk dziecka – ukojenie
poduszka mokra od łez
Pukanie.
Sąsiadka przyszła pożyczyć 20 złotych
do wypłaty emerytury, musi kupić
mleko dla bezdomnych kotów.
* * *
Katarzyna Kusek
CHWAŁA ODPADAJĄCYM
OD ŚCIANY
Chwała, odpadającym od ściany,
w przepaść aksamitnie zimną
szybującym milcząco.
Bez krzyku,
na wargach niemych.
Z kawałkiem skały w ręku,
która miała ich ocalić,
staną przed Bogiem.
Gloria, ginącym pod niebem
tak bliskim.
Na śmierć zamarzającym powoli,
bez jakiejkolwiek nadziei
na rychłą pomoc.
Śpiewajmy pieśni tym, co nie
bojąc się gniewu bogów mściwych,
idą z odwagą zdobywać ich siedziby.
By drzwi nieznanego
uchylić człowiekowi.
MOWA CIAŁA
Ręce – razy.
Nogi – kopniaki.
Język – wyzwiska, drwiny, i obelgi.
Usta - krzyk rozdzierający ciszę.
Oto Człowiek, korona stworzenia.
Pan, wód, lądów i oceanów,
zdobywca Kosmosu.
Dokąd zmierza, ten głupiec żałosny?
Przecież dano mu ręce, by przygarniał
bliźnich.
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
I nogi, by wyszedł drugiemu naprzeciw.
A nawet niepełny, jest powołany
przez Miłość do miłości.
To Ona ma mieszkać w Tobie,
niczym dłoń w ciepłej rękawiczce,
przemawiać przez Twe ciało.
Stawajmy się, więc,
chwila po chwili,
Ludźmi.
Niech ciała nasze mówią za nas.
* * *
Barbara Anna Pawłowicz
MOJE MIASTO
w mieście
mojego dzieciństwa
są miejsca niezapomniane
i chociaż na jawie
już ich nie ma
pamięć
zachowała obrazy żalem malowane
jest stara kuźnia na rogu
kowal z miechem i wąsem
tylko przed kuźnią
koni już nie ma
a w kuźni ...
byłam dzisiaj na pizzy
którą jadłam w zapachu
dnia wczorajszego
w mieście
mojego dzieciństwa
jest stara aleja lipowa
mury obronne z fosą
i znajome ulice
po których spaceruję
przygnieciona
wspomnień bagażem
i ze smutkiem spoglądam
w obce
przechodniów twarze
9 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
w mieście dzieciństwa
jest mój rodzinny dom
i prochy bliskich
na cmentarnym wzgórzu
tam zostawiłam
też cząstkę życia
dlatego często
do tego miejsca
wracam
* * *
Andrzej Rodys
ZAMEK
Świat wykopalisk fascynuje,
w nim tkwią zagadki i pytania,
które rozwikłać jest niełatwo,
ten świat jednakże nas nakłania
do myśli o tym, co już przeszło,
o ludziach epok już minionych,
jak oni żyli, co robili,
czy znali cztery świata strony,
czy bardzo kradli i łupili,
jak się kochali, w co wierzyli,
czy byli raczej gburowaci,
czy potrafili być też mili...?
Istotne także jest pytanie,
na które może ktoś odpowie,
czy ciała mieli w zaniedbaniu,
czy też umieli dbać o zdrowie,
lub jakie mieli obyczaje,
jakie urzędy i obrzędy,
czy mogli być modoodporni,
czy też lubili bywać trendy...?
Czy walet damę adorował,
czy damski bokser tłukł tę damę...?
Takie pytania mi się tłoczą,
gdy patrzę na prastary zamek...
RZEKA
Różne są rzeki na tym świecie.
Jest rzeka kłamstwa, wierna rzeka,
są rzeki święte, proste, kręte,
lecz żadna rzeka nie poczeka
i nie zatrzyma się w swym biegu,
by siąść na chwilę czy odpocząć,
co widać, gdy się jest na brzegu,
odnóża swe, na przykład, mocząc…
Kiedy się ujrzy jakiś paproch,
płynący po powierzchni wody,
on wkrótce zniknie z naszych oczu,
rwąc pełnym gazem jak koń młody,
a rzeka niesie go troskliwie
do swego ujścia, w którym ginie,
ale u źródeł się odradza
i tak wciąż płynie, płynie, płynie…
I tym się od nas różni rzeka,
że umierając, nie umiera…
Jej żywot, tak jak sinusoida,
znów rozpoczyna się…
Od zera…!
* * *
Irena Stopierzyńska
TERAZ…
teraz nasze życie
jest jakby na kredyt
komornik wchodzi
bez pukania
z listą
dawno zapomnianych należności:
są tam długi wdzięczności
obce języki
od dawna już zbędne
inne umiejętności
i kontakty zaniedbane
z dawnymi przyjaciółmi
komornik jest łaskawy
i wykreśla z tej listy to
co wcześniej zabrał
ze stłoczonych komórek pamięci
nie potrafimy przed tym się obronić
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 10 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
teraz nasze życie jest
jak czerstwy chleb
twardy, suchy
ale nie bez smaku
przeżuwając go powoli
przedłużamy trwanie...
teraz nasze życie
jak czerwone wino
- wytrawne Noblesse
w zapomnianej butelce
cieszymy się, że się odnalazła
ale jest prawie pusta
niewiele na jej dnie,,,
* * *
Iwona Zielińska-Zamora
GDYBYŚ... (mamie)
Gdybyś tylko przy mnie był w tej
beznadziei godzinie,
deszcz nie przywołałby
klaustrofobicznych myśli,
a byłby jedynie złotą klatką ramion
twych.
Wiatr nie zawodziłby na pękniętej
strunie życia,
ale nuciłby nam pieśń o miłości.
Gdybyś przy mnie był –
to w zakamarkach nocy nie czaiłby się
strach
i świt nie musiałby się z nadejściem
śpieszyć.
Gdybyś tylko przy mnie był —
żadne z wypowiedzianych słów
nie stałoby się mieczem kata,
i może słońce nie byłoby tak
niemiłosierne,
by wypalić na moim czole piętno
samotności.
Gdybyś tylko przy mnie był...
DO JESIENI
jeszcze raz zachwyciłaś bogactwem barw
i plonów,
zauroczyłaś mnie swoją mroczną urodą,
imponujesz zgodą na wczesny zmierzch,
emanujesz spokojem, bo na co złość,
skoro nie można nawet zatrzymać
westchnienia to po cóż się buntować.
Odchodzisz w ciszę dostojną i niemą.
ŻYJ!
Nie wracaj do wspomnień
i nie wchodź na strych,
nie szukaj ich w starej walizce...
tej co na klucz
Wyłamałaś zamek...
w niej lalka bez rzęs - miała pecha,
przed laty pieściły ją dłonie małej
sadystki,
czyżby pluszowego Misia
bez ucha też?
Na dnie odnalazłaś sukienkę zetlałą
kiedyś była niebieska - teraz...?
jest jak późna starość - szara.
I jeszcze pamiętnik, a w nim same
bzdury:
o miłości, przyjaźni, wierności...
po grób.
Nie wracaj do wspomnień
i nie wchodź na strych…!
* * *
Wiesława Żelazik
NAJPIĘKNIEJSZY DAR
Boże!
Jak bym chciała tańczyć
Całymi godzinami
A zdrowie chwytać
Pełnymi garściami
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 11 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Nektarem życia upić się
Do nieprzytomności
I z ogromnego szczęścia
Śmiać się radośnie.
Lecz na przekór losowi
Jestem szczęśliwa
I radością zarażam
Rodzinę, przyjaciół
Choć ból mi doskwiera
Kocham ludzi, przyrodę
Lecz proza życia
Przykuła mnie do wózka
Kręgosłup mi się łamie
jak spróchniałe drzewo
A w głowie zielono
tak czuję się młodo.
A najbardziej życie
Trzymam je kurczowo
By mi nie umknęło
Bo życie to od Boga
Najpiękniejszy dar.
Czy musiałam doznać
Piętna niedoli
By potem docenić
walory zdrowia?
* * *
GOŚCINNE ŁAMY
STELLA SZYMANIAK
Urodziłam
się w 1984 roku w Warszawie. Wychowywałam się w Święcicach koło Ożarowa Mazowieckiego. Tu spędziłam „sielskie anielskie lata”
mojego życia wśród łąk zielonych. Młodość chmurna była dla mnie wyjątkowo burzliwa. Początkowo
uczęszczałam do VII LO im. Juliusza Słowackiego
w Warszawie, gdzie pod bacznym okiem mojego
polonisty rozwijałam warsztat poetycki. Do tej pory wspominam ostatnią lekcję z języka polskiego,
gdzie z wyjątkowym akcentem recytowałam „Testament” Słowackiego na pożegnanie. Moje dalsze
losy są nierozerwalnie związane z Łowiczem, do
którego zawsze powracam z wielkim sentymentem.
Tam właśnie skończyłam elitarne liceum im. Józefa
Chełmońskiego, pod bacznym okiem kochanych
dziadków Ewy i Adama. To właśnie tutaj brałam
udział w licznych konkursach recytatorskich, z
których zawsze wychodziłam z wyróżnieniem.
Zamiłowanie do poezji zakorzeniła we mnie moja
Babcia z wykształcenia polonistka, zawsze dbająca
o kunszt wypowiedzi. To dzięki niej w codzienne
życie wplatam „skrzydlate słowa”, które rozjaśniają najbardziej pochmurne czoło. Łowicz jest dla
mnie rodzajem enklawy, do której powracam pielęgnując niezwykłe wspomnienia. Po ukończeniu
liceum w 2004 roku, rozpoczęłam studia na
Uniwersytecie Łódzkim na Wydziale Ekonomiczno-Socjologicznym. Był to przełomowy moment w
moim życiu, ponieważ ciężko zachorowałam. Doświadczenia związane z chorobą ukształtowały mój
charakter, nauczyły mnie walki z przeciwnościami
losu, otworzyły mnie na potrzeby drugiego człowieka. Na Studia Pedagogiczne na Uniwersytecie
Warszawskim zdecydowałam się dużo później,
dzięki małym dzieciom, które każdego dnia przywracały mi nadzieję na lepsze jutro i oświetlały
mrok. Najpierw skończyłam Kurs Pedagogiczny,
uzyskując tytuł specjalisty do spraw pedagogiki, po
czym rozpoczęłam studia na Uniwersytecie Warszawskim na specjalizacjach: Pedagogika Wczesnoszkolna oraz Edukacja Artystyczna w Zakresie
Sztuk Plastycznych. Obecnie jestem na ostatnim
roku powyższego kierunku. Poezja była przy mnie
zawsze: Asnyk, Pawlikowska-Jasnorzewska, Tetmajer, Gałczyński, Szymborska, Norwid, Miłosz,
to nazwiska, które wywarły na mnie największy
wpływ. Wiersze tych poetów wypełniały pustkę w
chwilach cierpienia, w chwilach radości były niestandardową formą werbalizacji myśli. Fraszki,
które prezentuję są moim debiutem literackim,
mam cichą nadzieję, że przypadną Państwu do
gustu.
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 12 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
FORMA
Forma albo brak formy
w formacie przestrzeni
Oddala się czasem,
a czasem przybliża
To klisza
zamierzchłych wizualizacji.
Otwierasz ją zatraconą we mgle
W nanosekundzie bytu...
Zatrzymać go
Przełamać w pół
Wyrwać wahadło przeszłości
By dźwięki fal nie pchały mnie
już do doskonałości.
OCZY
PRZESTRZEŃ
Przyglądasz się mym oczom
W przestrzeni
Poza czasem,
Podrywam się do góry,
By ujrzeć nieboskłonu wielkość
Ptaki i chmury
Tworzą klucz z natury
By obudzić piękno..
w zdumieniu
One nie mają wyrazu ni kształtu
W idyllicznej ułudzie
Tworzą pętle nieskończoności
CZAS
Patrzysz na czasu czarną skorupę
Na motłoch sekund traconych bezwiednie
FRASZKA DLA S.
Finezyjny uśmiech Twe lico zdobi.
Frywolny blask okala twarz całą.
Serce na dłoni, kamienne niebo niesie;
by obudzić mnie w płonącym lesie na
wieczność całą.
PREZENTACJE LITERACKIE – PROZA
Grażyna Kowalska
URLE
Patrzę na biało - czarną fotografię, widzę
drobną postać dziecka. Dziewczynkę w płóciennych opalaczach z wiaderkiem i łopatką
w ręku. Stoi na piasku bosymi stopami,
chusteczka osłania jej główkę od słońca,
spod której wymykają się białe jak len pasemka włosków. Opodal rzeka Liwiec, krystalicznie przejrzysta, ukazuje złote, pofałdowane wypłycone dno. Kusiła dziecko
ustawicznym ruchem żwawych kolorowych
rybek, zapraszała do „zabawy nimi". Tak
urokliwa jak niebezpieczna, zwłaszcza dla
swawolnych, skaczących z mostu w głębię.
Nad Liwcem rozciągała się wieś Urle, leniwa jak Liwiec, spokojna, letniskowa.
„Warszawka" tu spędzała kanikuły, nie
każdy miał szczęście tu odpoczywać. Domki
letniskowe drewniane czekały na zamożnych letników. Wypinały się do słońca
drewnianymi werandami, lśniąc oknami w
okiennicach z kutymi sztabami. Można było
szaleć wokół nich po niezliczonych drożynach i piaszczystych ścieżynkach. Okolica
ta była z upodobaniem odwiedzana przez
aktorów, solistów Zespołu „Mazowsze".
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 13 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Nieraz ich śpiew zakradał się w pobliskie
lasy.
Jako dziecko, bywałam tam z ciotecznym
rodzeństwem. W naszej gromadce brylowali bracia. Przywieźli ze sobą adapter
„Bambino" i płyty pocztówkowe z piosenkami Beatlesów, czym szpanowali w całej
okolicy. To były wakacyjne Urle.
Dla nas zawsze ten wakacyjny wyjazd był
radosną przygodą. Las, łąka, łubin, chabry
i maki. Biegałam po rżysku, choć kłuło.
Szukaliśmy chrabąszczy na liściach, żeby je
wpuścić za koszule czy bluzkę. Przekraczaliśmy gromadnie granice posesji, zrywaliśmy koniczynę, wyciągałyśmy z traw powoje z pachnącymi dzwonkami, z których łatwo było wić wianki. Tak przystrojone paradowałyśmy, oczekując podziwu. Szukaliśmy cieni wielkich drzew, oganiając się
przed komarami i muchami.
Wokół pachniało gnojem i mchem z
omszałych strzech, w południe zwykle dominował zapach parzonych ziemniaków
dla trzody. Deszcz przechodził tak szybko
jak się pojawiał, przesycając powietrze żywicznym zapachem sosen, leszczyn, zagajników i maślaków. Wdychałam te zapachy
do zachłyśnięcia. Iglaki zatrzymywały krople. Strząsaliśmy, robiąc prysznic dla gapy.
Dla jednych - śmiech, dla drugich - krzyk
protestu.
Złote łany zbóż, ubarwione czerwienią
maków i szafirem chabrów, kołysały się w
uśpieniu. Zakłócałam ich spokój wiciem
wianków dla mamy. Bawiliśmy się w chowanego, w podchody, w berka. Z żołędzi,
kasztanów i zapałek „rzeźbiliśmy” ludziki.
W korze drzew wycinało się litery. Chłopcy
wybierali nam do tego najdoskonalszy kawałek kory. Z grubszych odłupanych kawałków kory rzeźbili łódki. Na białym piasku ścieżek rysowaliśmy serca krwawiące
od strzały. Kleciliśmy indiańskie szałasy, z
gałązek układało się strzałki wskazujące
pod wieczór drogę do domu. Nasze spekta-
kle, to bańki mydlane ze słomki rozszczepionej na końcu. Powstawały przezroczyste
baloniki, które dmuchało się w dal, żeby je
lepiej zobaczyć. Stąd jawił się inny świat.
Później były z tego otarte kolana, gencjana
szczypiąca rany do szpiku, a nieraz jodyna.
Zabawy przychodziły do nas same. Braliśmy śluby. Pod szkiełka w dołku wkładało
się skarby, czyli kwiatki, kamyki, gałązki
nawet pierścionek z blaszki.
Sami zbieraliśmy gałęzie na ognisko, w
dogodnym miejscu nad rzeką. A pieczone
kartofle parzyły i brudziły nasze ręce i
wargi.
Opalanie było pod mostem. Śmiałkowie
skakali do wody na głowę. Kiedy przejeżdżał pociąg, machaliśmy rękami do podróżnych z pozdrowieniem. Dzieci liczyły,
głośno krzycząc, mijające w pędzie wagony,
aż dudniło - po czym zapadała głucha... cisza.
Na myśl przychodziły słowa wiersza: „stoi
na stacji lokomotywa, ciężka, ogromna i...",
„dyszy i dmucha, żar z rozgrzanego jej
brzucha bucha"... Cała okolica była domem. W chowanego bawiliśmy się przy
domkach. Czasami wypłoszyliśmy jeża,
który niewiadomo kiedy się zakradł. Nasze
domy w większości były drewniane, zakochałam się w tych z werandami. Lepsze były te bez szyb.
Po niebie toczył się Mały i Duży Wóz.
Głowy odskakiwały, cichły odgłosy lasu.
Ogarniał chłód. Długie nawoływania zapędzały do spania. Czasami, wysoko ponad
głowami przeleciał samolot, a dzieciaki
zawsze skore do zabawy, wymachiwały rękami w górę i głośno, jedno przez drugie,
wykrzykiwały z entuzjazmem: „panie pilocie - dziura w samolocie"... z wiarą, że nas
usłyszy.
Wpadaliśmy w euforię, kiedy szybowaliśmy do szczytów sosen i ten niezapomniany
lęk, gdy opadaliśmy w dół. W mroku szeptało się najskrytsze sekrety. Czułam puls.
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 14 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
W łóżkach straszyliśmy się nawzajem: a
tu za drzwiami stoi, już się skrada, już jest
pod łóżkiem. CZARNA, CZARNA - jest!!!
Zaraz cię zje!!!
Wynajmowaliśmy dom niedaleko stacji,
tam najbardziej nam się podobało. Niania
imieniem Albina zajmowała się mną –
Grażką i starszą moją siostrą – Ewunią. Po
rodziców wychodziłyśmy na stację drogą
biegnącą przez las, czekając z utęsknieniem
i wypatrując dymu z pociągu porannego w
niedzielę. Ja czekałam zwłaszcza na mamę.
Robiłam wszystko, aby być koło niej jak
najbliżej. Dla niej uczyłam się wierszyków.
Ona zawsze „od fryzjera"- zadbana, smukła, delikatna. Taki jej obraz w sercu mym
się zachował. Ojca zapamiętałam jak nosił
nas „na barach", silny, śniady. Z nim
igraszkom w rzece nie było końca.
Ciocia Stasia, siostra taty, nie mając swoich dzieci, traktowała nas – brataniczki –
jak swoje. Dyrygowała jak chciała. Nie znosiła sprzeciwu, modelowała w nas „panienki
z dobrego domu". Przekorom nie było końca, dobrze, że rzadko bywała. Ale gosposi
się dostało. Zastępując ciocię, Pani Albinka
- za niekończące się nakazy została przez
nas uwięziona na kilka godzin w ciemnej
piwnicy domku, aż „spokorniała". Bo kto ze swawolną młodzieżą wygra!? W aromacie sosen spaliśmy odurzeni. W dzień wspinaczka na masywne konary drzew, aż dziw,
że wszystkich utrzymały - starszych i młodszych. Rzeka i te konary, przejażdżki rowerowe, jakby innych rozrywek nie było. Wyjątkowo można było wybrać się na lody do
Jadowa.
Targ w Jadowie był raz w tygodniu. Babcia Joasia pomagała wychowywać dzieci,
cioci Basi i wujka Władka: Kazika, Andrzeja, Janeczkę i Ulę - moje cioteczne rodzeństwo. Pamiętam wozy konne z owocami,
warzywami, z jajkami i żywymi kurami.
Babcia przeciskała się pomiędzy furami,
polowała na kurczaczki, które później
przyrządzała z nadzieniem dla dzieci. To
było „nadzionko"- mniam, mniam.
My, dzieci dla babci zbieraliśmy szyszki
na podpałkę do kuchni. Dla babci, która
tak smacznie dla nas gotowała. Ona nas rozumiała. Jedynie ja mam po niej niebieskie
oczy i pogodę ducha.
Ale to nie wszystko, był też miód w butelce. Gdy się nią obracało, bańka powietrza
zamknięta mieniła się złociście jak najszlachetniejszy bursztyn. Babcia nie dała się
oszukać nigdy, sprawdzała swoim sposobem jakość miodu. A miód ściekał z razowych pajd chleba, klejąc nam ręce i wszystko inne.
Ach, te słoneczniki, kalarepa, jagódki ze
śmietanką na podwieczorek. Pamiętam,
kruche ciasteczka z ciasta ze skwarkami,
karbowane z maszynki do mięsa. Jadło się
je, jadło i nie przejadało; one zawsze towarzyszyły nam przy dłuższych spacerach
wzdłuż rzeki czy nocnych wypadach wędkarskich. Były też inne pomysły. Zabrać
wiewiórkę do Warszawy. Pobojowisko w
mieszkaniu, ale wiewiórka wystraszona do
lasu wróciła. Nie poddała się miastowej cywilizacji.
Po drodze nad Liwiec – zagrożenie: syczące gęsi, co tu na popas chadzały. W dzieciach budziły grozę: syczały, podszczypywały - jeden ssssyk i ssstrach. Ale nic to,
przy drodze były też lody. Pani je sprzedawała, nakładała dzieciom wielgachne porcje
łyżką, przepyszne - pistacjowe. A dla spragnionych inna nagroda: „babcia" Rózia
podpiwek serwowała - zimny, rześki i mokry… Cóż za ukojenie!
W słońcu po trawie można było szaleć boso.
A deszcz! - to dopiero frajda, pod rynny się
przepychać.
Były to lata prawdziwie upalne. A jak padało, to już padało, ale szybko przestawało.
W Urlach przebywałyśmy też z siostrą Ewą
na koloniach jako podlotki. Zaczęło się niewinnie: kocha, lubi, szanuje, nie chce...
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 15 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Z akacjowej wróżby czar. Dorastałyśmy.
Niani już nie było. Pannice zjechały do
pensjonatu Pani Jaworskiej. To pogodna
kobieta, która „rżnęła" w pokera niczym
wytrawny gracz. Była postawna. Miała
spięte w duży kok kasztanowate włosy.
Opiekowała się maluchami na nocniczkach, a młodzież, czyli nas przywoływała
tylko na posiłki, to była laba.
Pani Jaworska przepysznie żywiła. Syte i
spokojne, mogłyśmy marzyć, jak „panienki
z pensji" i huśtać się do nieba. W rogu
ogrodzenia pensjonatu znajdowała się ta
„marzeń huśtawka", zawieszona pomiędzy
potężnymi sosnami... Jedna deska na długich linach.
Z pragnień wyłonił się obraz młodzieńca
nieopierzonego - pierwsza platoniczna miłość? Pierwszy pocałunek, niewinne drżenie
warg, ledwie dotyk, muskanie… Jak to pocałunkiem zwać? Po wakacjach spotkaliśmy się w mieście. Czar prysł.
W któreś kolejne wakacje poczułam na
ustach gorącą pieczęć, pierwszy prawdziwy
pocałunek od Jaśka, chłopaka z okolicy.
Pierwsza dziewczęca jeszcze miłość. Lata
mijały.
Dziś sama jestem matką. Nadal drogę do
Urli odbywam. Dzieci moje tam dorastały,
teraz z wnukami tu przyjeżdżam. Urok
dzieciństwa mego jest nadal żywy. Jakże
wspaniały i cenny.
Urle urzekają mnie pięknym, niepowtarzalnym klimatem, czymś co nazwać trudno, ale poczuć trzeba.
Tyle skrywa, ta biało-czarna fotografia.
TO były „wczasy", które nadal trwają.
----------------------------------------------------------------------------------------------------Władysława Szproch
A ANGOLE SOM WERY GUT
Wyznaje wom ze smutkim, ze mie do tego
Domu Pomocy Społecny nie przyiny. Te
cholerne specjalisty łod bidy nie wyznały sie
nic, a nic na moi nędzy. A pies ich tam cap!
A w domu Sudoma i Gumora. Feluś z synowom drom sie na mnie zem niedorajda,
gamuń, ze nicego załatwić nie potrafię. Moja cierpliwoś pękła jak guma w starych
majtkach kiedy mi ta ślubno dziadyga wykrzyczała tak:
– Wynoś mi się babicho z chałupy na zbity pysk i niech cie diabli poniesom bele daleko!
– Nie drzyj starego ryja, mówię. Poniesom
mie diabli, poniesom, ze mie ze świcom nie
znandzies. Tu wom powim, ze jo jus łod
downa miałam pod chuścinom awaryjny
plon. Ta łostatnio deska ratunku singała az
Londynu. Jedyny wnucuś wyemigruwoł
tam dziesińć lot temu, za chlebym wyjechało dziecko. Co łun tam robi, to wom nie powim, ale cheba nieźle mu się powodzi, bo co
ino przyj echoł, to mi pore funtów w fartuch wetknął. Ustykałam niezłom sumkę,
bo i na jagodach, na grzybach trochę dorobiłam. Trzymałam te krwawice na cornom
godzinę, ale ta, w chtóry tero w ty chałupinie żyje zdała mi sie corniejso łod po
śmiertny nocy. Wypłakałam swojom sromote przed wnusim, jak przyjechał na
świnta własnom limuzynom i błogałam, by
mie z sobom do ty Anglii zabrałoł. Ło kochane! W wielgom panikę wpadłam, jak mi
Kamilek łodrzek:
– Pakuj się babcia, za dwie godziny ruszamy.
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 16 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
No to jo w łokamgniniu tobołek przygotuwałam, worocek z krwawicom pod cyckami
zawiesiłam, wystroiłam sie jak dziedzicka
przed wojnom, ze mucha nie siado i wio
mechanicne wnusiowe koniki, gdzie ślipia
poniesom. No i łodpolił wnuś tom limuzynę
i rusył jak jaki rajdowiec, a jo septała zem
pocirze do świntego Krzysztofa, błagałam
wszystkich świntych ło scyńśliwom jazdę. I
przebirałam pociorki różańca i prosiłam
matuchny niebieski ło ludzkom przysłoś lo
siebie w ty daleki Anglii. Wnucek po drodze
mi wyznoł, ze łun do Londynu mie dowiezie, ale do domu nie weźnie, bo go ni mo.
Kąt łu Turka wynajmo i miejsca lo mnie nie
widzi.
– To ty mie chłopok na zgubinie, na zatracynie w ten świat wiezies?! Toś ty felusiowe
nosinie, litości w tobie za gros ni ma! A jo
zem myślała, ze tam coś dorobię, dole swojom poprawie, a ty mie wyrwołeś z jedny
bidy i w drugom pchos?! A zawracoj, póki
jescek Polska. Wyrzuć mie, choćby pod tym
płotym, mówię, jo se rade dom. Wybawiciel
zasrany! Dodałam pod nosym.
– Spoko, babcia! W Londynie też sobie
babcia rade da. Mieszka tam pod bożym
adresem, to znaczy pod chmurką cztery tysiące Polaków, to i babcia sobie poradzi. Źle
nie będzie. Spokojna głowa! Zobaczy babcia.
– A niech sie dzieje wolo bożo. Jus sie kochane nie łodzywałam. Podróż jakoś zleciała ino te stare kulosiska mi spuchły, ze z
trzewików wyłaziły. Nawet sie nie zdonzyłam z drzymka wybudzić jak mi wnucuś
nakozoł wysiadać.
– To jest babciu Viktoria. Główny gmach
londyńskiego dworca. Tu się babcia rozejrzy, a jak rozejrzy, to i rozgości. Ja się urywam, bo do pracy się spieszę. Zostawiam
babci naładowaną komórkę, jutro zadzwonię. Nara! Cmoknął mie półgempkim i
bziuknoł mi spod nóg, a jo stołam tak może
z godzinę, a i kulosy nie wiedziały gdzie mie
zanieś majom. Zrobiłam wreście pore kroków do środka ty Viktorii, a tam wrzało jak
w łulu. Ło Jezu, matuchno świnto. Tylochna ludzi, to łocy moje jescek nie widziały.
Potrąciłam jakomś kobitę, cornom jak sadza w kuminie.
– Przeprosom paniom, rzekła zem, a łuna
łypnęła na mnie dzikim wzrokim i posła.
Dorziałam ławkę pod ścianom i jak klapłam na niom pirsego dnia, tak jus sie
stamtąd nie rusom, no cheba ze do kibla za
potrzebom. Wtedy zostawiom tobołek z
Ukrainkom, z którom dziele i ławkę i londyńskom dole. Wnucek dzwoni, nie powim.
Dobre z niego dziecko. Co i roz wpodo tu, komórkę mi doładuje, ło zdrowie zapyto. A zdrowie mom jak kóń. Na scyńście nic mi nie dolego. Pewnie i choroba wi po jakich ludziach łazić. Mnie łomijo bo wi ze jo nie dożywię choróbska likami, na mnie nie zarobi ani likorz, ani
aptekorz.
– Pewnie wos, kochane ciekawi jak jo sobie
radze? A nad podziw, nieźle sobie radze. Żebrom. Tak, jo tam żebrom i wcale sie tego nie
wstydzę. Nase z Powsinóg tego nie widzom, to
co mi tam. Jak trochę grosa łuskładom, to mie
wnucuś łodwiezie. Jak mie Feluś nie przyjmie,
to może własny kąt gdzie łopłace i z bidy nie
łumre.
A Angole, znacy - Inglisze som wery gut, som
łokej. Jo tu łod miesionca jezdem chepi. Te pipole mi nicego nie żałuj om. Nie ino pensoka,
ale cynsto pore funtów do ręki mi wrzucom.
Baba jezdem to nie stawiom przed sobom kapelusa. Jo rękę wyciągom i patrzę miłosiernie ludziom w łocy. Inzyka nie znom, ale te pore słów,
chtórych mi Kamilek na tykturce napisoł chyto
pipoli za serce. A mom napisane tak:
J am Leady polish. J am siek. J love England. J loveyou an very people. Thanks very
much!
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 17 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Po prowdzie to nie wim co łun tam nabazgroł,
ale cheba to som jakieś cudowne słowa, bo te
Inglisze łuśmichąjom się do mnie i te angielskie
miedzioki na rękę mi kładom, a jo wtedy mówię:
– Dzinkuje, spasiba, mersi, danke, gracja,
Bóg zapłać. I tak se mieszkom pod dachym ty
Viktorii. A swojom drogom to mi sie podobo ta
nazwa bo takie imie miała moja babcia, świć
tam panie nad jei dusom. Cały majątek mom w
tobołkach na wózku, co mi go podarowała ty-
dziń temu jakoś dobrodusno lady. Tero mi Izy,
bo nie wlekę całego biznesu za sobom, a powlec
sie wreście muse, bo mi taki jeden z nasych powiedzioł, ze możno nocuwać w lepsych warunkach w miejskim szalecie za 20 pensów. Jutro
sie tam przeniese. Będzie i dach nad głowom,
kaloryfer cieplutki, umywalka, mydło, lusterko.
Wreście sie umyje jak cłowiek, bo jus mówiom,
ze capi łode mnie na kilometr.
No i powidzta same, mom łeb na karku, cy ni
mom? Mom nie ino na wsy, ale na polepsynie
swojego żywota.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Iwona Zielińska-Zamora
PAN BÓG O NIM ZAPOMNIAŁ
Otworzył oczy, rozejrzał się wokół siebie.
– Gdzie ja jestem? – pomyślał, bowiem
zupełnie nie pamiętał, co się z nim wcześniej
działo. I dlaczego jestem przywiązany do
łóżka?, bo już się zorientował, że nie leży na
swojej starej wersalce, ale na białym, szpitalnym łóżku. I zobaczył też twarze: syna,
synowej z tym jej niepewnym uśmieszkiem,
który czaił się w kącikach wąskich warg,
dla innych niezauważalny, ale on dobrze
znał ten nieco ironiczny, nieco kpiący grymas, gdy zmuszona była bardzo rzadko, ale
jednak zmuszona, podać mu lekarstwo, czy
też przysłowiową szklankę wody. Trochę z
boku stał jakiś obcy, młody człowiek, a on
od razu się domyślił, że to musi być lekarz,
bo jest ubrany w biały kitel, na tle którego
wyraźnie dostrzegł stetoskop.
– Proszę Państwa, to prawdziwy cud –
powiedział lekarz, a w myśli zaś dodał, a
może kara boska, że pan Henryk jeszcze
żyje. Te słowa kierował do stojącego przy
łóżku bardzo otyłego mężczyzny.
– Pana ojciec od dawna cierpi na cukrzycę, niewydolność krążenia, przetrzymał już
dwa obustronne zapalenia płuc, no i teraz
jeszcze ten udar.
–To naprawdę cud – dodał nieco obłudnie
lekarz. Nie mniej nie będę robić Państwu
nadziei, bo w każdej chwili może przyjść
kryzys i wtedy musicie się Państwo spodziewać najgorszego. Mówił to ze swobodą,
bez żenady, jakby chorego już wśród nich
nie było. A przecież on słyszał wszystko,
rozumiał, niestety był sparaliżowany i na
swoje nieszczęście nie mógł mówić, a chciał
im powiedzieć wiele, oj bardzo wiele. A nie
mógł wydusić z siebie nawet jednego słowa i
dlatego niczego odeń nie usłyszeli: ani tego,
by przestali udawać, że zależy im na jego
życiu, jeśli już – to raczej na jego całkiem
niezłej emeryturze. Nie mógł im nawet wykrzyczeć, by wynieśli się do diabła: wszyscy,
łącznie z tym dupkiem lekarzem.
– Doprawdy z czego ten lekarz jest taki
zadowolony, czyżby z tego, że ciągle utrzy-
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 18 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
muje to jego, Henryka, bezwolne ciało przy
życiu. A on sam – Henryk , od kilku lat o
niczym innym nie marzył, niczego już tak
nie pragnął jak śmierci, która jawiła mu się
jako wybawicielka od ziemskiej wegetacji.
A śmierć nie przychodziła.
– Zupełnie jakby Pan Bóg o mnie zapomniał – pomyślał z goryczą.
Siedział na niskim stołeczku, przytulony
do kolan babki, która dokładała chrustu do
pieca. Jak raz gotowała dla świń i opowiadała, opowiadała… swojemu Henrysiowi,
który nie był jej jedynym wnukiem, ale
tylko on jeden słuchał jej bajania z otwartą
buzią siedmiolatka. Twarz babki raz po raz
oświetlały jasne ogniki wychylające się z
otwartych drzwiczek glinianego, naprędce
zrobionego pieca. Letnia kuchnia, w której
w ciepłe dni gotowano dla zwierząt, a i też
nierzadko dla tych co wracali z pola od sianokosów, czy żniw, to było miejsce, które
mały Henryś najbardziej lubił, bo tam bardzo często przebywał z babką Natalią i słuchał jej niezwykłych opowieści.
– A polazł byś synek do lasu, to byś nazbierał trochę jagódek, to babcia by zrobiła
pierogów. Hę, co ty na to?
Las zaczynał się zaraz za ich obejściem,
trzeba tylko było przeleźć przez stodołę, za
którą rozciągało się pole kapusty i już jawił
się bór pełen wysokich, strzelistych sosen, a
pod nimi wielkie, ponure paprocie, polany
pełne pachnących poziomek, no i wreszcie
te jagodziny, wysokie i tak cudnie tego lata
obrodziły.
– A tyli uważaj synek, by ciebie gajowy nie
przyłapał, bo przyjdzie grzywnę płacić, a
grosza ni ma w chałupie. Może dyć pójdzie
z tobą Franuś Kowalikowy? A zapytaj tam,
czy i Kaziczek od Kłąbów nie przeleci się z
wami.
– W kupie zawsze raźniej – zaśmiała się
babka Natalia, przyciągając malca do swego obfitego, ciepłego od żaru z piecyka biu-
stu, odgarnęła mu jasną grzywkę, przy tej
okazji musnęła szorstkimi wargami jego
czoło. Wyjątkowo lubił tę babkę Natalię, i
może dlatego nie próbował wysunąć się z jej
objęć. A i ona kochała go jak żadnego innego ze swoich licznych wnuków. Może dlatego, że ona lubiła opowiadać, a on słuchać
jej bajania.
Ostatecznie poszli w czwórkę, bo mały Jaś,
młodszy brat Kaziczka uparł się iść z nimi i
po krótkiej naradzie chłopcy postanowili
wziąć malca ze sobą na tę wyprawę. Było
wczesne popołudnie, od zachodu nad lasem
zbierały się chmury.
– Może nie będzie padać – Henryś wypowiedział głośno pragnienie wszystkich koleżków. Ale jeszcze bardziej od deszczu i
burzy bali się spotkania z gajowym Kowalskim, ponurym wąsatym chłopiskiem, który
bardzo sumiennie i poważnie traktował
swoje obowiązki. Prawie było niemożnością
ukryć się przed jego oczami, stale wypatrującymi leśnych intruzów. Jedyna nadzieja,
że zbliżająca się burza zniechęci gajowego
do wyjścia z ciepłej, suchej chałupy – pomyślał Henryś, bo chłopaczek był wyjątkowo sprytny i przebiegły jak na swój wiek.
Miał już prawie pełną kankę jagód, gdy nagle posłyszał szept. To Franuś przerażonym
głosem ostrzegał – uważaj, lezie prosto na
nas gajowy, my wiejemy, a ty?
I chłopaki pozostawiwszy zgromadzone
plony pomknęli w zarośla, przez chwilę widać było jeszcze ich gołe, czarne jak święta
ziemia pięty. A jemu zrobiło się żal tych jagódek, a jeszcze bardziej pierogów, których
może nie być, jeśli teraz stchórzy. Przytulając policzek do wilgotnego mchu, przeczołgał kankę i swoje drobniutkie ciałko pod
kępę paproci i z niepokojem nasłuchiwał.
Gajowy ciężkim, powolnym krokiem zbliżał
się ku jego kryjówce, a on jeszcze mocniej
przytulił buzię do poszycia z mchu,
wstrzymał oddech, zaczęło mu się zbierać
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 19 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
na płacz: nie będzie pierogów, tylko grzywna i lanie, które niechybnie zafunduje mu
popędliwy ojciec. I w tym momencie błyskawica, niezwyklej jasności przecięła niebo, a jemu się zdawało, że to akurat nad
jego głową i jeszcze bardziej przytulił się do
mchu, który był miękki i cudownie pachniał. Po chwili grzmot wstrząsnął ziemią, a
kroki gajowego niespodziewanie zawróciły.
Był ocalony. Tak się przynajmniej Henrysiowi zdawało. Ale teraz dopiero rozszalały
się żywioły: burza i ulewa, błyskawice rozdzierały niebo, a ziemią wstrząsały grzmoty.
– Do chałupy, szybko do chałupy – bełkotał przerażony malec. Biegł szybko, ale na
oślep, bo woda zalewała mu oczy. Biegł i
biegł, ale ciągle nie mógł trafić na ścieżkę
prowadzącą do wsi. W panicznym strachu
szamotał się i kręcił w kółko. Zachmurzone
niebo sprawiło, iż las stał się ciemny i przerażający. I wtedy przypomniały się Henrysiowi wszystkie historie, które babka opowiadała mu w letniej kuchni.
– A zapamiętaj sobie synku, że w tym lesie,
co to zaraz za naszą stodołą, za tym zagonem kapusty, żyje sobie taka dziwna starucha, nikt nie wie, kędy jej chałupa, gdzie
gotuje strawę i ile sobie roków liczy. Powiadają, że komu się pokaże… ano różnie to z
tym bywa. Pamiętaj Henryś, jakbyś staruchę zobaczył – nie udawaj, że jej nie widzisz, nie uciekaj. Ona sama powie, jaki
twój los i co cię czeka.
– Babciu, a jak ktoś te staruchę zobaczy i
ucieknie, to co dalej?
– Ano, wtedy taki, co bluźni przeciw niej i
się z niej naigrywa, ma bardzo długie umieranie.
– Babciu, a co to znaczy długie umieranie?
– zapytał Henryś, bo nic a nic nie wiedział
jeszcze o śmierci.
–A był tu taki jeden, na długo przed twoim
narodzeniem pojawił się i nie zagrzał długo
we wsi miejsca. Z niego był taki niedowiarek, żartował sobie zawsze i chodził często
do lasu, by spotkać się ze staruchą. Tak
mówił. I pewnego dnia natknął się na nią
przy tym zarośniętym stawku, gdzie te mokradła. Wyrwał się jej, ponoć jeszcze długo
niosło jego przeraźliwy krzyk po lesie, a gdy
znaleziono go nazajutrz na skraju, chłop
leżał jak kłoda, był całkiem siwiuteńki i tylko przewracał gałami. Zabrała go potem
córka do miasta, ale wiadomo „z cudzego
woza na w pól drogi schodź”, no to go oddała do domu starców. Ponoć kilka lat tam
się mordował, nigdy już do zdrowia nie powrócił. Widać nawet Pan Bóg o nim zapomniał – zadumała się babka Natalia i dorzuciła drew do pieca.
Przypomniał sobie Henryś tę opowieść,
którą babka szczególnie lubiła go raczyć w
letniej kuchni. I jeszcze szybciej pognał, jak
mu się zdawało w stronę swojego obejścia.
Na chwilę otworzył oczy, odgarnął grzywkę
z czoła i zmartwiał. Naprzeciw stała starucha i kiwała na niego chudym zakrzywionym paluchem. I śmiała się histerycznie,
wydawało się Henrysiowi, że cały las wypełniony jest tym jej chichotem, który trochę przypominał skamlanie szczeniaka, trochę miauczenie kota, ryk wichury i jeszcze
niewiadomo czego. Malec tak bardzo się
bał, iż zapomniał o przestrogach babki. Na
powrót zamknął oczy i pognał przez krzaki,
raniąc się boleśnie, ale nie zwracał na to
uwagi, byle dalej, dalej od tej strasznej staruchy.
Znaleziono go nieprzytomnego na skraju
lasu, w zagonie kapusty. Długo potem dochodził do siebie, gorączka i majaki nie
opuszczały drobniutkiego ciałka przez ponad tydzień. Wezwany za ostatnie, wyciągnięte z sekretnego schowka pieniądze, z
pobliskiego miasteczka lekarz postawił
groźną diagnozę – obustronne zapalenie
płuc i dodał: wszystko w rękach Boga.
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 20 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Dziecko powoli, ale dochodziło do zdrowia. Stale czuwała przy Henrysiu zatroskana babka Natalia, która przeczuwała, co
stało się w lesie. Nie śmiała jednak pytać
malca, by choroba ponownie nie wróciła. A
na Boże Narodzenie Henryś był zdrów jak
ryba, w sam raz jak ta szykowana na świąteczny stół. Pomiędzy babką a wnukiem bez
słów ustaliły się nowe zasady gry. Ona nie
pytała, a on ni słówkiem nie zająknął się
nigdy o tym, co zaszło w lesie tamtego
czerwcowego popołudnia. Jedno było pewne: nie lubił już jagód, i za nic nie chciał
wziąć pieroga z jagodami do ust. A babka
też nigdy na to nie nalegała.
Mijały lata. Henryś jakby zapomniał o
tamtej historii. Wojna choć okrutnie obeszła się ze wsią, ale za to wyjątkowo jakoś
łagodnie z rodziną Henryka. Ojciec jeszcze
w czterdziestym trzecim roku wysłany na
roboty do Rzeszy szczęśliwie wrócił do domu. Ich chałupa jako jedna z nielicznych
ocalała prawie nienaruszona przez pożar,
ale niedługo po jej zakończeniu upomniało
się o Henryka wojsko, a kiedy wrócił do wsi
po trzech latach służby w marynarce wojennej – babki Natalii nie zastał już wśród
żywych. Matka powiedziała, że babcia miała lekką śmierć. Po śniadaniu usiadła sobie
przy oknie, co wychodziło na drogę, lubiła
tak sobie popatrzeć na przechodzący obok
świat. I tak ją zastali, jak wrócili z pola w
samo południe, jak raz na obiad, który od
wielu już lat przygotowywała zawsze babka. Woda co ją na kluski nastawiła na
kuchni, wykipiała – a babka Natalia jakby
przysnęła z głową wspartą na dłoniach, co
spoczywały równiutko ułożone na parapecie
okna.
Jeszcze tego samego dnia poszedł na maleńki wiejski cmentarzyk i choć był rzeczywiście maleńki, to i tak długo szukał
mogiłki babki, bo już ubożuchna zarosła
wysokimi pokrzywami. Z trudem – bardziej
domyślił się niż doczytał na wypłukanej
przez deszcz tabliczce, że tam, nieomalże
pod jego stopami spoczywa martwe ciało
jego ukochanej babki Natalii.
– Widać ty babciu Natalio nie spotkałaś
nigdy w lesie staruchy, a może się jej nie
lękałaś – powiedział cichym zdławionym
przez łzy głosem.
– A ja nie zdążyłem ci wyznać, co spotkało
mnie wtedy w lesie.
Zawsze był odludkiem, a po śmierci babki
Natalii zrobił się jeszcze dziwniejszy: chyba
jeszcze spoważniał, często zamyślał się i
prawie co dzień zachodził na cmentarz.
Uporządkował mogiłę, wystrugał nowy
krzyż, bo tamten musiał być… jakiś taki, z
lichego drewna, całkiem spróchniały. Odnowił też tabliczkę. Babka Natalia już nie
była bezimienna, bo litery były duże i bardzo wyraźne. Przez chwilę nawet pomyślał
o jakieś fotografii, ale okazało się, że żadna
się nie zachowała, a może nikt jego babce
zdjęć nie robił. Jak nie zdjęcie to ławeczkę
zrobię – pomyślał pewnego majowego popołudnia, gdy wracał do domu z roboty tą
krótszą drogą przez cmentarz. Nie sposób
mu było ominąć obojętnie grobu babki, a
był bardzo zmęczony, rozejrzał się, gdzie by
tu przysiąść. Niestety w pobliżu nie było
żadnej ławki, bo nikt nie miał potrzeby
przesiadywać w miejscu, gdzie czas się zatrzymał, a może tam wcale nie ma czasu,
czy umarłym jest on potrzebny? – niezdarnie próbował filozofować. I na drugi dzień
ze skombinowanych w warsztacie desek
zmajstrował ławeczkę, na której teraz chętnie i coraz częściej przesiadywał. Tak było
do dnia, kiedy wracając z roboty, na drodze
nieomalże koło swojego domu, zobaczył
śliczną Bronkę, córkę najbliższych sąsiadów. Bronka była od niego parę lat starsza i
już od dawna mieszkała w dużym mieście
wojewódzkim. Ponoć miała tam już jakieś
mieszkanie i dobrą pracę. I to właśnie z za-
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 21 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
kładu, choć ciągle była jeszcze panienką, to
jakimś cudem dostała to mieszkanie.
A teraz stała na wiejskiej drodze, spoglądała nań spod długich, ciemnych rzęs i
uśmiechała się do niego białymi równymi
ząbkami.
– Wybierasz się dzisiaj na tańce? Paczka z
ZMP organizuje zabawę świętojańską.
– Przyjdziesz? –zapytała jeszcze i chwyciwszy dłońmi rąbek spódnicy zakręciła się
na tej wiejskiej drodze, jakby go już zapraszała do walca.
– No, no – zaczekaj z tymi wygibasami do
wieczora – zaśmiał się, ale zrobiło mu się
czegoś nieswojo, może dlatego, że czarnobrewa Bronka bardzo, ale to bardzo mu się
spodobała. I choć nigdy dotąd nie był na
tańcach w remizie, wieczorem po robocie
umył się staranniej niż zwykle, ogolił i
ubrał w najlepsze ubranie jakie miał. I wtedy ze smutkiem pomyślał, że u tej miastowej panny nie ma szans, bo jest tak ubogo i
niemodnie ubrany, bo przecież nigdy o to
nie dbał. I nagle uświadomił sobie, że nie
potrafi tańczyć, bo gdzie i kiedy miał się
tego nauczyć? Ale śliczne czarne oczy
Bronki prześladowały go tak, że nie potrafił
już o niczym innym myśleć, jak tylko o niej.
– Pójdę trochę popatrzeć, przecież nie musze zaraz tańczyć – gadał do siebie w letniej
kuchni, gdy czyścił odziedziczony po ojcu
czarny, niemodny już garnitur. Matka na
wieść, że Henryk wybiera się do remizy, aż
zakrzyknęła z radości. Nawet poprawiła mu
krawat i przygładziła czuprynę. A już się
poważnie zamartwiała, czy z jej Henrysiem
jest wszystko w porządku… Nawet wsunęła
mu do kieszeni marynarki parę groszy, by
miał na papierosy i kielicha, chociaż dobrze
wiedziała, że jej syn i od tych używek też
stroni. Tego wieczoru wypił jednak jeden
kieliszek wódki dla kurażu, drugi a zarazem ostatni kieliszek alkoholu w swoim życiu wychylił, gdy na świat przyszedł jego
pierworodny.
Gdy wszedł do remizy, w wielkiej ponurej
sali już od dobrej pół godziny grała strażacka orkiestra, która akurat przerwała
rzępolenie, gdy stanął w progu. Na chwilę
odrzucił go odór alkoholu, papierosowego
dymu i kwaśnawy zapach spoconych, podekscytowanych młodych ciał . Po kilku sekundach, gdy oczy przyzwyczaiły się do
mroku i wirującego jeszcze w rytm oberka
kurzu, począł nerwowo wodzić oczami po
sali w poszukiwaniu Bronki. Stała pod
przeciwległą ścianą z innymi dziewuchami
ze wsi, jakże inna od tamtych: szczupła,
gibka i taka nietutejsza. Jej niebieska, w
białe kwiaty sukienka była uszyta na miejską modłę, z dużym dekoltem, a szeroka,
suto marszczona spódnica jakby zapraszała
do tańca. Natomiast sama Bronka zdawała
się czymś martwić. Przez sekundę pomyślał,
że czeka na niego, bo jej oczy nerwowo raz
po raz spoglądały w stronę otwartych na
oścież dwuskrzydłowych drzwi. I jakby się
ożywiła, gdy zobaczyła jego potężną, wyraźnie odbiegającą od innych chłopaków
sylwetkę. No i może ten garnitur przyciągnął szczególnie jej uwagę. Jeszcze wiele lat
po ślubie, przy okazji rodzinnych wspominek zaśmiewała się z tego super niemodnego nawet na wsi garnituru. Po latach i on
też się śmiał, ale teraz w tej mrocznej sali
czuł się niepewny i bardzo zagubiony. Już,
już miał się odwrócić i uciec stąd do domu,
a może nawet na cmentarz na swoją ławeczkę, do babki Natalii, gdy kątem oka
zobaczył, że Bronka oderwała się od grupki
chichoczących dziewczyn i tanecznym, niefrasobliwym krokiem sunie przez całą salę
ku niemu. Z jej twarzy zniknął ten ledwo
zauważalny cień smutku i wyczekiwania.
Teraz śmiała się do niego całą sobą i szła po
swoje szczęście. A że to będzie szczęście, o
tym była przekonana od pierwszej chwili,
gdy zobaczyła go na tej drodze. To nic, że
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 22 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
będzie kulawe, ale takie właśnie ona sama
sobie w tę noc sobótkową wybrała. Henryk
stał jak sparaliżowany, nie wyszedł jej na
spotkanie, ba nawet obejrzał się za siebie,
czy kto za nim aby nie stoi. Nie było w
drzwiach poza nim nikogo innego. I gdy tak
sunęła właściwie po niego, a nie do niego, to
i on zrozumiał, że ta śliczna dziewczyna
musi być jego. Na zawsze. A ona podeszła
do niego i wypowiedziała takie banalne:
– Dobry wieczór, jednak przyszedłeś? –
zapytała, a może tylko stwierdziła fakt.
Wzięła go za rękę i wtedy orkiestra akurat
zaanonsowała „białe tango”.
– To specjalnie dla nas – znowu się roześmiała i pociągnęła go w krąg kręcących się
już na parkiecie par.
– Ale ja nie umiem tańczyć – wybełkotał
przez ściśnięte wstydem gardło. Poczuł się
jak niegdyś tam w lesie sponiewierany i
bardzo nieszczęśliwy.
– Nie przejmuj się, ja cię nauczę, popatrz
tylko jak ja to robię. Dwa kroki do przodu,
jeden w tył. Tak naprawdę, ona też nie
umiała tańczyć, a tanga w szczególności, bo
i ona nie miała się gdzie i kiedy tego nauczyć. W mieście całkowicie czas wypełniała jej szkoła wieczorowa i praca. No i była
bardzo porządną dziewczyną, szanowała się
i za nic nie poszłaby na zabawę sama, jak to
robiły jej koleżanki najpierw te z hotelu robotniczego, a potem te z fabryki. Różnica
polegała na tym, że on się przyznawał do
braku umiejętności, a ona za nic by tego nie
zrobiła. Od pierwszej zabawy do końca ich
wspólnego życia, to właśnie ona prowadziła
go za rękę. A może tak naprawdę nigdy nie
wypuściła jego dłoni ze swojej, od chwili
tego „białego tanga” i już zawsze śliczna
Bronka jawiła mu się po trosze jako babka
Natalia, czuła i opiekuńcza. Była mu zarazem i kochanką, i żoną, i dobrym duchem,
co wiódł go przez życie. W rodzinie nieco
dobrodusznie (bo lubiano oboje) podśmie-
wywali się trochę z niego, za to matka niechętna energicznej synowej, często w złości
pytała go ironicznie:
– A kto tam u was nosi spodnie, bo chyba
nie ty Henryś?
W odpowiedzi machał wtedy tylko ręką,
jakby odganiał się od komara albo od
upierdliwej muchy.
Orkiestra zrobiła przerwę, młodzi hurtem
ruszyli do obficie zaopatrzonego w trunki i
zwyczajną kiełbasę bufetu. A oni zmęczeni
tańcem, nasyceni swoją obecnością nie mieli
potrzeby tłoczyć się przy barze, wyszli zatem przed remizę i usiedli na ławce w maleńkim parku. Noc była ciepła i na tyle jasna, że mógł do woli przyglądać się ślicznemu profilowi Bronki. Modnie pokręcone w
drobne loczki włosy, teraz kilka kosmyków
zasłoniło jej czoło. Wiedziony jakimś niewytłumaczalnym nawet dla siebie samego odruchem odgarnął te loczki z czoła i ujął jej
twarz w swoje ręce. Uniosła trójkątną brodę do góry i tak jakoś samo się potoczyło.
Całowali się nieporadnie, ale zachłannie,
łapczywie. Posłyszeli pierwsze dźwięki, zaskoczeni tym, co się przed chwilą stało, ruszyli w milczeniu żwirowaną ścieżką do sali
tanecznej. A potem było jeszcze rzucanie
wianków na rzece, a on się dobrze przyjrzał, który to wianek Bronki. Zawiał wiatr i
wianki przyśpieszyły, bo rzeka miała wartki, nerwowy nurt. A ten, na który on czekał
zaczęło znosić na drugi brzeg. Szybkim ruchem rzucił z siebie ubranie, bo zawsze był
akuratny i zanurzył się w ciemnej toni zaledwie po kolana. Rzeka nie była głęboka,
swobodnie po niej brodził, a był już najwyższy czas, by wianek dziewczyny, tej na
całe życie uchronić przed zatonięciem. Ona
stała przerażona na drugim brzegu z innymi pannami i czekała jaki to los jej przypadnie tej magicznej nocy w udziale. I odetchnęła. I dopiero teraz całe towarzystwo
stojące na plaży ryknęło gromkim śmie-
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 23 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
chem. Henryk rzeczywiście wyglądał komicznie w białych, długich kalesonach, które były bardzo rzeczywiste na tle granatowej rzeki. Teraz śmiała się i Bronka, szczęśliwa, że i on ją też wybrał. Do domu wracali już razem, tym bardziej, że mieszkali
obok siebie. Nadłożyli jednak drogi, gdzieś
tam w kopcu siana stali się dla siebie pierwszymi i jedynymi. Miłość od pierwszego
wejrzenia czy długo tłumione pożądanie
sprawiło, że nie musieli pytać o drogę, instynkt był najlepszym nauczycielem dla ich
młodych i nietkniętych dotąd ciał.
Nie myśleli o konsekwencjach ani o tym,
co będzie jutro, czy też, co powiedzą rodzicielki.
W niedzielne popołudnie odprowadzał ją
na autobus, na przystanku była spora gromadka, tych co to tylko na niedzielę wracali
do rodziny na wieś. Była to jakby taka wiejska arystokracja, nierzadko spędzająca sen
z powiek młodszemu rodzeństwu, temu co
zostawało na gospodarstwie albo jak mówiono w tych stronach, na ojcowiźnie. A i
było z czego nie spać. Całe kosze jaj, jakiś
kurak też by się przydał, no i wszystko, co
się w rodzinnym domu nawinęło pod rękę.
A ziemie tu były ubogie, same piachy i ugory. No to była istna szarańcza ta wiejska
arystokracja, co to tylko na niedzielę do rodziny…
Bronka nie miała dużego koszyka, zaledwie malutką siatkę, którą teraz niósł dumnie Henryk. Ona sama w eleganckich lakierowanych czółenkach, w niebieskiej sukience, w tej samej co wczoraj na zabawie i z
przewieszoną przez ramię śliczną skórzaną
torebką – konduktorką. Nosiła się tak jakoś
z miejska, nonszalancko, że Henrykowi aż
dech zapierało z dumy. Najładniejsza
dziewczyna jest jego kobietą. Nikt jeszcze
poza nimi dwojgiem nie znał tej tajemnicy.
No, bo jeśli by kto o tym wiedział, jeszcze
poza nimi, to przecie to wtedy żadna tajemnica – pomyślał Henryk.
Autobus na szczęście był miejscowy, to i
jakoś się tam wszyscy jak śledzie w beczce
poupychali, choć nie obeszło się bez przepychanek i przemówień. Bronka jak zwykle,
jakoś tak boczkiem… sposobem… jak później wiele razy czyniła i już była w autobusie, zajęła wygodne miejsce przy oknie, mogli sobie jeszcze coś tam poszeptać, pogawędzić. A napisz jak najszybciej, będę czekał na list – krzyknął w chwili, gdy auto ruszało, wydzielając z siebie kłęby spalin,
drażniąc nieprzyzwyczajone do nich nozdrza Henryka. Długo jeszcze stał, choć autobus dawno już zniknął za zakrętem prowadzącej prosto do miasta Łodzi szosy. To
miasto było dla niego i dżunglą i wielką tajemnicą zarazem. Był w nim zaledwie dwa
razy: jeszcze w dzieciństwie z babką Natalią
i raz na wycieczce szkolnej. Biały kurz co
został po pekaesowskim autokarze jeszcze
nie obudził jego zmysłów, jeszcze nie przeczuwał, że najbliższe święta Bożego Narodzenia przyjdzie mu już spędzić właśnie w
tym mieście, które dla kilku pokoleń jego
współziomków było „ziemią obiecaną” i dla
niego takim się stanie, a nawet przyjdzie
mu w tym mieście dokonać własnego żywota. Tego wszystkiego nie był w stanie przewidzieć, gdy stał tak wpatrując się w oddalający autobus, a zachodzące słońce świeciło
mu prosto w oczy. Być może od ostrych,
agresywnych, konających już promieni zamgliło się jego spojrzenie.
W następną sobotę czekał na przystanku i
choć wysypał się cały autobus ludzi, to
Bronki wśród nich nie było. Do wieczora
siedział na popsutej ławce i nerwowo unosił
się z niej na warkot silnika każdego autobusu, który nadjeżdżał z Łodzi. Ale dziewczyna nie przyjechała. Nie poszedł też na
zabawę, dopiero by mieli uciechę odrzuceni
konkurenci, a i dziewczyny ze wsi nie poża-
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 24 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
łowałyby złego języka – ostatecznie to ta
miastowa Bronka usiłuje sprzątnąć im taką
dobrą partię jak Henryś. To dobry chłopak
mówiły matki do swoich córek, które jeszcze nie znały życia i im Henryś wydawał się
trochę niezgułą, nudziarzem, a nawet dziwakiem.
– Co ta Bronka w nim widzi? – zastanawiały się, gdy spotkały się już na spokojnie
wieczorem w sadku, niedługo po tej świętojańskiej nocy.
Dopiero w poniedziałek, gdzieś tak koło
południa, gdy przyszedł listonosz z rentą
dla matki, gdy już przeliczyła pieniądze i
podpisała się na liście, którą jej skwapliwie
podsunął, gdy dostał groszową końcówkę,
to tak jakoś od niechcenia powiedział. – A
tutaj mam jeszcze list dla Heńka, przyszedł
już w piątek, ale nie było mi po drodze, no
to teraz… Jak kocha to poczeka – zarechotał złośliwie, demonstrując przy okazji liczne braki w uzębieniu. Wszyscy we wsi wiedzieli, że i temu listonoszowi bardzo podoba
się Bronka, a nawet ponoć się już kiedyś
dziewczynie oświadczył, ale dostał kosza i
nigdy tego nie zapomniał. Mścił się przy
lada okazji. Henryk nie słuchał gadaniny
tego dziada, jak go w duchu nazwał , złapał
kopertę i pognał do siebie na górkę. Czytał
wolno, bo do nauki w szkole nie bardzo się
przykładał. A Bronka pisała:
Mój Drogi!
W pierwszych słowach mojego listu zapytuję Cię o zdrowie…
Dalej pisała, że nie przyjedzie na niedzielę,
bo ma nocki, tak jakoś niespodziewanie
majster zamienił jej zmianę. Ale w przyszłą
sobotę niech na nią czeka, bo przyjedzie
tym autobusem, co to na Radom i że on jest
przyśpieszony, to już parę minut po piętnastej będzie. Falą radości przypłynęła jego
dobra czarnobrewa wróżka. Nie potrafił
tak pięknie mówić jak ona, ani też tak
pięknie ubierać swoich myśli w słowa, a tym
bardziej przelewać je na papier. Bał się
ośmieszyć przed dziewczyną, dlatego nie
odpisał, choć niecierpliwie zaglądała do
skrzynki na listy. Za to czekał na nią na
popsutej ławce na długo przed planowanym
przyjazdem autobusu i nawet pomyślał, że
on tę ławkę nareperuje, bo połamana deska
boleśnie rani go w sempiternę. Jest, wreszcie przyjechał pekaes, ktoś z mozołem
otwiera drzwi i pierwsza roześmiana twarz,
Henryk widzi to dobrze, to profil Bronki,
która jeszcze na ostatek przekomarza się z
przystojnym kierowcą. Henryś pochmurnieje, ale dziewczyna zdaje się tego nie widzieć, bo odważnie, przy ludziach całuje
jego napulfiony policzek. Teraz już wszyscy będą wiedzieć, że ta Bronka to coś
kombinuje z tym Heńkiem dziwakiem.
Całe lato przetańczyli w remizie, noce były
coraz krótsze, coraz chłodniejsze, ale oni
zdawali się tego nie dostrzegać.
A jesienią przyszedł list, był pomięty, litery rozmazane, jakby ktoś rozlał wodę, a
może to łzy –zaniepokoił się Henryk. W
chwili, gdy dotarł do końca lektury był już
o tym przekonany. Bronia pisała, że chyba
będzie miała dziecko i co będzie dalej z nimi.
– Co będzie? Ożenię się z tobą głupia –
powiedział do siebie, a trochę do listu.
Ślub, oczywiście kościelny, był skromny,
panna młoda w jasnym kostiumiku, bo
przyda się na później, maleńki stroik
zgrabnie przyozdabiał jej ciemną główkę, a
Henryk sprawił sobie nowy czarny, już
modny garnitur. Para była wyjątkowo
przystojna i stare babki, które przyszły do
kościoła nie mogły się nachwalić urody
dziewczyny i wyjątkowej męskości jej przyszłego męża. Po cichu zastanawiały się zaś
największe plotkary ze wsi, czemu ten pośpiech. Trzeba było poczekać na święta, by-
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 25 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
łoby tak uroczyście. Pewno dziecko, orzekła
matka Franka, z którym to kiedyś chodził
Henryk na jagody.
Pierwsze święta Bożego Narodzenia spędzili już w maleńkim mieszkanku Bronki i
wtedy on pomyślał, że nie da rady w tym
mieście, że się udusi. No i co on będzie robił.
Bronka teraz pracowała w sklepie spożywczym i bardzo sobie chwaliła tę pracę.
Wprawdzie na szwalni była robota na
akord, i więcej mogła zarobić, ale dostęp do
artykułów, których na rynku zaczynało
powoli brakować w znacznym stopniu rekompensował teraz mniejszą wypłatę. A i
jej zdawało się, że to jest taka trochę lepsza
praca.
– Czy ty wiesz, że do naszego sklepu przychodzi (tak mówi kierowniczka) primabalerina Teatru Wielkiego – musimy kiedyś się
tam wybrać – ciągnęła Bronka niezrażona
milczeniem swego świeżo upieczonego małżonka. A on mruczał coś pod nosem, bo
jeszcze czegoś się bał tej Łodzi, taki jakiś
jeszcze dziki był. Za niedługo po przeprowadzce do miasta, wybrał się do pośredniaka. Pracy było dużo, tylko on tak naprawdę
niewiele potrafił, niewiele umiał. Pani w
biurze przy Wólczańskiej popatrzyła jakimś bardziej przychylnym okiem na tego
dużego misiowatego mężczyznę, który
wzbudzał zaufanie i zaproponowała mu, by
skorzystał z szansy jaka właśnie się nadarza. Jest nabór na motorniczych tramwajów, oczywiście trzeba ukończyć trzymiesięczny kurs. Niech próbuje. Posłuchał
skwapliwie ładnej i zadbanej urzędniczki.
Zdał pomyślnie egzaminy końcowe i pracował w MPK aż do zasłużonej emerytury.
Tak jakoś z pierwszym słowikiem, gdzieś
w połowie maja przyszedł na świat ich
pierworodny. Wtedy pokłócili się pierwszy
raz. I to bardzo się pogniewali na cały długi
tydzień. Mijali się, a raczej obijali o siebie w
maleńkim mieszkanku, ale nie przemówili
do siebie ani słówkiem… A poszło z pozoru
o banał – o imię ich synka. On chciał tak
jakoś Franuś, Janek… no tak jakoś po
przodkach. Ale Bronka się zaparła, że nie
będzie dziecku psuć życia na samym wstępie. Ostatecznie stanęło na Pawełku. Ale
zanim doszło do tej kompromisowej decyzji, musiało się zdarzyć to coś, tak strasznego, by zrozumieli, że nie należało się tak
gniewać o głupie imię. I gdyby mogli cofnąć
czas…
Był późny wieczór, mały po kąpieli (której
dokonali wspólnie, ale na milcząco) zaczął
pokasływać i wydawać z siebie dźwięki podobne do pisku małego kociaka. Ciągle
jeszcze bez słów stali po obu stronach łóżeczka Pawełka, jak już go w duchu nazywała Bronka, niespokojni, bo maleńka buzia chłopczyka była zaczerwieniona, a czółko wilgotne od potu. Popatrzyli na siebie
przerażeni ogromem nieszczęścia, któremu
nie potrafili sprostać.
– Co robić, trzeba po pogotowie –z tymi
słowami Bronia prawie biegiem obeszła łóżeczko synka i przywarła do piersi męża.
Przytulił jej głowę jeszcze mocniej i szepnął. Pójdę do budki, zadzwonię po lekarza.
Noc była ciepła, daleko na horyzoncie rysowały się pierwsze blaski świtu. Z nocnej
knajpy wyszła grupka podchmielonych i
rozbawionych gości. Pomyślał, by wejść do
lokalu, bo budka ta najbliżej ich domu okazała się nieczynna. Pewno znowu jacyś
wandale – mruknął do siebie pod nosem i
delikatni zapukał do drzwi jedynej, całonocnej knajpy. Portier o dziwo nie czynił
wstrętów, a nawet pomógł Henrykowi połączyć się z pogotowiem, bo tak naprawdę to
dzwonił pierwszy raz w życiu.
Pomimo tego, że pogotowie przyjechało
prawie zaraz po przyjęciu zgłoszenia, pomimo tego, że lekarze zaopiekowali się nader starannie ich maleńkim synkiem, nie
udało się dziecka uratować. Miało obustro-
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 26 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
stronne zapalenie płuc, a dopiero zaczynały
się lata pięćdziesiąte i choć była już penicylina, nie wiadomo, czy jej użyto, czy nie
było jej w szpitalu, dosyć, że nie było sposobu, poza łaską Boską. A ta nie nadeszła
pomimo ich modlitw, próśb i zaklęć. Oboje
uważali, że to kara boska za ich pychę. Czas
leczy rany, ale choć na świat przyszło jeszcze potem dwoje dzieci: córka Ewa i syn
Tadeusz, oni nigdy nie zapomnieli o swoim
pierworodnym. Bronka zawsze uważała, że
Pawełek z całej trójki byłby najlepszym z
ich dzieci. A Henryk czasami wracał myślami do tamtej czerwcowej nocy i zastanawiał się, czy to nie była sprawka staruchy,
czy starucha nie chciała jego ukarać, bo on
sam się jej wtedy odważył wymknąć.
Bronka po urodzeniu drugiego dziecka
postanowiła się dalej uczyć. Uznała, że praca w sklepie jest dla niej za ciężka, a poza
tym personalny powiedział jej, że jest za
młoda, by całe życie spędzić za ladą. To nie
dla niej, jest za delikatna, tak powiedział.
Zjedzą cię dziewczyno w tym sklepie. Te
wszystkie chachmęty, szwindelki – to nie
dla ciebie – relacjonowała mężowi wieczorem przy kolacji Bronka. Posłuchała personalnego, nie zapytała męża o zgodę, bo nigdy o takową nie pytała. W tym związku to
ona decydowała o wszystkim, jemu było z
tym wygodnie i pewno dlatego było to nieomalże idealne małżeństwo.
Lata mijały. Dzieci rosły. Bronka stale
awansowała, aż w końcu, gdy stary personalny odszedł na emeryturę, to właśnie jej
zaproponowano wakat po nim. Bez dłuższego namysłu przyjęła propozycję dyrekcji. Dzieci już nie było w domu; córka wyemigrowała za ocean i nawet na święta Bożego Narodzenia nie dawała znaku życia.
Syn ożenił się tutaj na miejscu, ale był już
na swoim, więc nareszcie mogła poświęcić
się całkowicie pracy, która zawsze sprawiała jej tylko samą przyjemność, do czasu gdy
w zakładzie zaczęły się pierwsze zbiorowe
zwolnienia. Jakże było jej niezręcznie składać własnoręczny podpis na wypowiedzeniu
z pracy dla kogoś z kim przepracowała ponad trzydzieści lat. Wykonała nawet kilka
śmiałych ruchów, które świadczyły, że nie
była w tych ciężkich czasach dla zakładu
jego lojalną pracownicą. Kilka razy ostrzegła swoje dawne koleżanki, o tym, co im
grozi. Ostrzeżone w porę szły po zwolnienie
lekarskie i tym sposobem odwlekła niektórym widmo bezrobocia, nie na długo
wprawdzie, ale zawsze na jakiś czas. Dyrekcja zakładu szybko się zorientowała, że
są przecieki, a jeżeli są to najpewniej z personalnego. Poproszono kierowniczkę na
dywanik do dyrektora. Dostała na razie
tylko ostrzeżenie. Ale zrozumiała, że jak tak
dalej będzie postępować, to jej dni w zakładzie są policzone.
Był piękny grudniowy zmierzch, do domu
wracała piechotą, musiała jakoś uporać się
z emocjami, no i czy powinna podzielić się z
Henrykiem tym wszystkim, co ją od tygodni
dręczyło. I czy jej wolno teraz tak nagle
wyrzucić z siebie te wszystkie dręczące ją
problemy, skoro nigdy dotąd tego nie robiła, bo uważała swego męża za poczciwca i
trochę fajtłapę. Tak naprawdę on potrafił
tylko podziwiać swoją żonę, która dla niego
była skończonym ideałem. Nie będę go martwić – zdecydowała i energicznym krokiem
weszła na schody prowadzące do ich mieszkania. Henryk miał nocną zmianę, dlatego
też już na klatce schodowej do jej nozdrzy
doszły smakowite zapachy, bo Henryk lubił
gotować i robił to, gdy tylko miał wolną
chwilę.
Przybrawszy maskę spełnionej w pracy
kobiety, energicznie nacisnęła dzwonek, po
chwili w drzwiach stanął rozpromieniony
mąż w jej fartuszku w biało niebieskie paski, jeszcze ze ściereczką w dłoniach.
– O jak dobrze, że już jesteś – uśmiechnął
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 27 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
się do niej promiennie. To dobrze, bo ziemniaki już dochodzą.
Bardzo wolno zsuwała z nóg kozaki i długo nie mogła się uporać z futrem, ale w
końcu podreptała do łazienki, by umyć ręce. Nadal dręczyła ją własna nielojalność
wobec Henryka, bo czy to nie był brak zaufania do męża. Zawsze tak robiła, ale teraz
groziła jej utrata pracy i on powinien być
świadomy tego i to on powinien się dowiedzieć pierwszy. Chociaż obiad był jak zawsze ten przygotowany przez niego, bardzo
smaczny, coś jej dzisiaj nie wchodził, grzebała widelcem w talerzu tak uporczywie, że
zaniepokoiło to Henryka.
– Czy coś się kochanie stało? – zapytał z
nad talerza.
Nie odpowiedziała, bo zadzwonił telefon.
Zerwała się nerwowo od stołu i pobiegła do
czarnego pudełka.
– Tak, ach to ty… no, no słucham cię… w
miarę jak upływały minuty rozmowy twarz
Bronki dziwnie się zmieniała, a on zaczął się
niecierpliwić, że tak starannie przygotowany obiad stygnie, a żona nie próbuje nawet
skończyć tej dziwnej rozmowy. W końcu
Bronka powiedziała – Dziękuję bardzo –
tak i tak jakoś dziwnie westchnęła odkładając słuchawkę,
Zamyślona wróciła do stołu, by dokończyć
posiłek. Nagle zdecydowanym ruchem
odłożyła sztućce, otworzyła usta, a on zobaczył, że po twarzy jego żony przebiega
dziwny grymas. I taką ją zapamiętał do
końca swoich dni. Nie tę śliczną, czarnobrewą dziewczynę, ale tę znękaną życiem
kobietę, która pierwszy raz zapragnęła podzielić się z nim swoimi problemami i nie
zdążyła tego zrobić. Nigdy też już się nie
dowiedział z kim Bronia rozmawiała na
chwilę przed śmiercią. Podbiegł do niej, ale
ona już osuwała się miękko i prawie bezszelestnie na blat stołu. Rzucił się do telefonu,
by wezwać pogotowie, ale coś mu mówiło,
że to niepotrzebna fatyga. Lekarz pogoto-
wia stwierdził zgon. Wylew, czy coś tam.
Nic to go nie obchodziło, skoro na tym
świecie nie było już jego Bronki.
Odtąd żył jak automat. Śniadanie, obiad
… droga do kościoła, by pomodlić się za jej
duszę, kolacja i sen, który nie przynosił mu
ukojenia. I dlatego najwięcej godzin spędzał
w pustym kościele, wtedy, gdy się w nim nie
odprawiało. Wtedy też powracał myślami
do babki Natalii, do swojego rodzinnego
domu, w którym nie był od śmierci matki.
Pewno i po mogiłce babki nie ma już śladu,
a co stało się z ławeczką? podzieliła los
świata materialnego, stała się próchnem z
pewnością. I nagle zapragnął tam się znaleźć, stanąć przy grobie babki Natalii i wypłakać swój ból, i tęsknotę za nią, i za czarnobrewą umiłowaną Bronką.
Wyszedł z ciemnego, chłodnego kościoła,
przez chwilę oślepiony światłem ulicy, zatrzymał się na przykościelnym placu. Zrobiło mu się coś słabo, rozejrzał się za ławeczką, skoro tylko wzrok przyzwyczaił się
do jasności, zobaczył ją. Była pośród gęstych krzaków hortensji. Ruszył ku niej
wolno i z ulgą opadł na drewnianą, pomalowaną na zielono i jeszcze nie zniszczoną
przez wandali ławkę,
I tak go zastał policyjny patrol, który od
czasu do czasu się tam przechadzał.
– Nie żyje? – zapytał bardzo młody posterunkowy swego starszego kolegę.
– Cicho bądź, oddycha, trzeba wezwać pogotowie. Nie ma żadnych dokumentów. I
nie jest pijany. Widać zasłabł – jednym
tchem wyrecytował ten drugi policjant.
Dwa dni figurował w szpitalnych kartotekach jako N.N.
Indagowany przez lekarza, z zakamarków
pamięci wygrzebał numer telefonu, był to
numer syna, a ten powiadomiony prawie
natychmiast przyjechał do szpitala. Tak, to
był jego ojciec, którego od dwóch dni poszukiwał już na własną rękę.
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 28 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Jak się okazało Henryk w drodze do kościoła dostał udaru i choć wyszedł z niego,
był już niesprawny i niesamodzielny. Miał
trudności z mówieniem i poruszaniem, zaczął zapominać. Syn po burzliwej wojnie z
żoną postanowił zabrać ojca do siebie. Tak
będzie lepiej, łatwiej mi będzie się nim
opiekować zdecydował, gdy zbliżał się termin wypisu Henryka ze szpitala. Na nic się
zdało pieklenie ładnej, lecz pozbawionej
uczuć synowej, która na zmianę raz płaczem, innym razem wściekłym wrzaskiem
usiłowała przekonać męża, by oddał ojca do
domu opieki. Ale ten był głuchy na wszelkie
prośby i groźby, coś w nim pękło, coś czego
nie umiał, a może nie bardzo chciał sobie
uświadomić i zdefiniować, nie pozwalało
mu pozostawić ojca na pastwę losu. Być
może zbliżająca się już i do niego starość
nakazywała szacunek do niej samej. Dosyć,
że naprędce przemeblowano mieszkanie, by
ojciec miał wygodnie. Od tej chwili Henryk
zaczął odliczać dni i noce, które dzieliły go
od połączenia się ze swoją Bronką.
– Niech je – czy to do niego – jakiś głos
wyrwał go z drzemki. Tak to do Henryka.
Zobaczył synową z wyciągniętą doń ręką, w
której trzymała miseczkę z jedzeniem.
– Czy ja nie mam imienia, czy nie może
powiedzieć do mnie ojcze, albo może teściu.
Odkąd sięgał pamięcią te słowa przychodziły jej z trudem, ale teraz zawsze zwracała
się do niego bezosobowo: „niech je, niech
weźmie, niech się nie rusza itd.”. A tak w
ogóle nabrali maniery mówienia o nim,
jakby go tu z nimi wcale nie było. Jakby nie
rozumiał, jakby nie słyszał. No po prostu
żywy trup.
I z ulgą przyjął na siebie drugi udar. Tylko po co wzywali pogotowie, po co znowu
go kłują, szpikują jak jaką gęś lekarstwami
i kroplówkami.
Jest czas wzejścia i czas zejścia – pomyślał
w chwili, gdy cała trójka: lekarz, syn i sy-
nowa rozprawiali beztrosko nad jego głową
o nim, tak jakby go już nie było.
W końcu po nieznośnie długich minutach,
bo straszliwie długie się one wydawały Henrykowi, poszli sobie wszyscy.
Za oknem powoli zapadał zmierzch. W
szpitalu zwolna zacichał całodzienny harmider, a on leżał samotnie, teraz już mógł
pogrążyć się w swoich marzeniach o ukochanej kobiecie, z którą już może wkrótce
Pan Bóg pozwoli mu się połączyć. Zasnął.
Przyszła noc. Henryka coś obudziło. Na tle
okna zarysował się początkowo jakiś cień,
który oderwał się od szyby i sunął nierzeczywistym krokiem ku jego łóżku. Nie
przewidziało się Henrykowi, to była starucha z lasu, tylko że teraz wydała mu się
piękna i dobra. Kiwała na niego zakrzywionym paluchem i bardzo cichutko chichotała.
– Chodź, czekam na ciebie od dawna, już
się ciebie nie boję – szepnął i zdziwił się, że
nagle odzyskał mowę. Jesteś moim wybawieniem, wtedy w tym lesie jeszcze tego nie
rozumiałem. Chciałem żyć, przecież byłem
dzieckiem.
Starucha zrobiła taki gest, jakby chciała
odejść.
– Nie, nie odchodź, błagam cię – Henrykowi zdawało się, że krzyczy, ale w szpitalu
panowała absolutna cisza. W dyżurce pielęgniarka znużona całodzienną krzątaniną i
problemami w domu, zasnęła na dyżurnej
leżance.
W pokoju Henryka na monitorze zapanowała ciemność.
Rano, gdy lekarz stwierdził zgon pacjenta,
stojąca obok nocna pielęgniarka, czując się
trochę winna, popatrzyła na doktora lekko
spłoszonymi jak u sarny oczyma i powiedziała:
Może to i dobrze, że Pan Bóg sobie o nim
wreszcie przypomniał.
Inowłódz, 2.VIII.2009
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 29 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
PUBLICYSTYKA KULTURALNA
Stanisław Stanik
JANUSZ OLCZAK (1941–1991)
Mieszkaliśmy przez pewien czas we
wspólnym pokoju w akademiku KUL przy
ulicy Sławińskiego 8 w Lublinie. Było to na
moim drugim roku studiów, na jego zaś
trzecim. Na tak niskim szczeblu edukacji,
jak drugi, czy trzeci rok studiów, otrzymywało się pokój wieloosobowy, tak więc, o ile
pamiętam, było w nim osiem łóżek. Janusz
Olczak zajmował miejsce przy ścianie na
lewo od wejścia, pod oknem, na dolnym poziomie - łóżka były piętrowe; ja zupełnie
naprzeciwko - pod drugą ścianą i, choć też
przy oknie, to na piętrze. Nie zadawał się ze
mną mógł na mnie nawet patrzeć z góry
(wbrew rozmieszczeniu na łóżkach), brylował raczej wśród swoich rówieśników:
Jerzego Kaczorowskiego, Tadeusza Pudły,
który później przybrał nazwisko Polanowski, ks. Mieczysława Gładysza (ten był na
polonistyce o rok wyżej od niego), nawet
Władysława Panasa i kilku kumpli, którzy
niekoniecznie mięli coś wspólnego ze studiami. A mógł na mnie patrzeć z góry, bo
był jakieś pięć lat ode mnie starszy, a na
studia przyszedł, gdy już skosztował chleba
nauczycielskiego, melioranckiego i Bóg wie,
jakiego. Dla niego tacy, jak ja, byli żółtodziobami.
Wkrótce przestaliśmy razem mieszkać, bo
albo ja przeniosłem się do profilaktyka przy
Leszczyńskiego 58, albo on wynalazł sobie
stancję i zmienił lokum, a jak to po kolei
było, nie pamiętam. Ale jeszcze mieszkając
razem, mogłem zauważyć, że Janusz Olczak
był postacią niecodzienną, barwną i odmienną. W czasach, kiedy wszyscy na gwałt
zapuszczali sobie długie włosy, on strzygł
się na jeża, nosił krótką ryżą bródkę i co
najważniejsze - palił nieodmiennie fajkę.
Był jowialny, pewny swego, bardzo towarzyski, a ta fajka właśnie dodawała mu
swoistego uroku, jakiejś dostojności, bo
uczynił z nabijania do niej tytoniu, zapalania go i puszczania dymka cały rytuał. W
ogóle jego powierzchowność była jakaś barokowa, trochę rubaszna, trochę łotrzykowska i przyciągała uwagę. Wśród najbliższych, chyba z racji owej powierzchowności, otrzymał przydomek „Hrabia", ale nie
był to hrabia z urodzenia, tylko z rewerencji. Rodzice jego pochodzili z dawnych rubieży Polski, gdzieś spod Lwowa, po wyzwoleniu zamieszkali w Skwierzynie na
Ziemiach Odzyskanych i o żadnym wysokim urodzeniu nie mogło być mowy. Kiedy
go poznałem, ojciec już nie żył, a matka
prowadziła bodaj prywatną gospodę, co
zresztą później znalazło odbicie na kartkach powieści Janusza. Lubił długo przesiadywać w wieczory gawędząc i prowadząc
dysputy, a nazajutrz budził się jak ranny
ptaszek, równo z otwarciem pobliskiego
sklepiku spożywczego. Nim reszta kolegów
z pokoju zdążyła zdmuchnąć sen z oczu, on
już po powrocie z owego sklepiku siedział
na zrębie łóżka i popijał: z jednej ręki mleko, z drugiej - wino, tak zwanego „sikacza",
czyli „wino patykiem pisane". Mleko i wino, to było najczęstsze i zwykle jedyne jego
menu na śniadanie. Dostarczały mu tyle kalorii i chęci do życia, że był w stanie po ich
wypiciu normalnie uczestniczyć w zajęciach
akademickich i dotrwać spokojnie do obiadu, który jadał bodajże w uczelnianej stołówce. Ale co gorsza poranna „dawka” wina nie zaspokajała w pełni jego apetytu na
coś „mocniejszego". Mając swój krąg znajomych, po południu, zwykle już po zajęciach, a zdarzało się, że i w trakcie zajęć,
gdy nie były obowiązkowe, wędrował do
baru „Centralnego", restauracji „Europa",
kawiarni „Tip Top" czy innego lokalu. Nie
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 30 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
bardzo życzliwie zapatrywałem się na ten
jego styl bycia, a ściślej spędzania czasu
wolnego, ale najprawdopodobniej moja zachowawczość w tym względzie wynikała z
różnicy doświadczeń: on był człowiekiem
dojrzałym i „światowym", ja mogłem
uchodzić za maminsynka, choć od mamy
mieszkałem w odległości 200 kilometrów.
Nie wiem, jak tam przedstawiała się dokładnie naukowa strona życia Janusza,
chyba nie nastręczała mu większych kłopotów, ale pod względem towarzyskim zaliczał się niewątpliwie do orłów. Gdy spotkaliśmy się w jednej grupie na seminarium
prof. Ireny Sławińskiej, z teatrologii, a
grupa obejmowała dwa roczniki: jego
(czwarty) i mój (trzeci), niewiele pamiętam
z postępów Janusza w nauce, natomiast doskonale utkwił mi w pamięci jeden epizod.
Prof. Sławińska analizowała w grupie seminarzystów „Sędziów" Wyspiańskiego i w
pewnym momencie skupiła całą uwagę na
semantyce kolorów w tym dramacie. Wszyscy z wypiekami na twarzy, zwłaszcza; ks.
Antoni Lewko i Jan Ciechowicz doszukiwali się szczególnej symboliki w zastosowanej
przez pisarza tonacji barw, na to podniósł
głos Janusz i wypalił, że znaczenie kolorów
jest czysto umowne. Powołując się na niedostępne szerzej badania za granicą, wykazał, że rozumienie wrażeń kolorystycznych
jest sprawą wyłącznie kulturową. Nastąpiła
konsternacja. Pół godziny męki nad zadaniem prof. Sławińskiej zostało podważone.
Nie mogła przejść wobec tego obojętnie i
gdy dyskusja z Januszem nie rozstrzygnęła
się na jej korzyść, a nie mogła się rozstrzygnąć, bo Janusz był uparty, wyprosiła nie
sfornego wychowanka z pokoju. Na szczęście profesor nie wiedziała, że był on pod
wpływem czegoś mocnego, tak więc po zajęciach dała się przeprosić i wybryk Janusza puściła płazem. W ogóle z tymi prze
prosinami to była dłuższa historia. Gdy
grupa wyszła z seminarium na korytarz,
Janusz stał oparty przy parapecie okna z
drugiej strony korytarza i mimo nacisku
kolegów wcale nie wykazywał skruchy. Na
szczęście, chodził w owym czasie już z narzeczoną, Haliną Płoszaj i ta umiała wymóc
na nim przyzwoite maniery. Na jej usilne
prośby zdecydował się w końcu iść do prof.
Sławińskiej, wyrzekł przed nią parę słów
„samopokajania", cmoknął ją w rękę, ale
gdy wrócił do nas, wielce był rad, że
wszystko odbyło się na dystans. W ogóle
narzeczona, z którą spędzał dużo czasu na
korytarzu, a była to koleżanka z roku, zasługiwała na miano dobrego duszka. Była
dla niego bardzo opiekuńcza. Gdy jednak
na trzecim roku studiów wziąłem urlop
dziekański, moja znajomość z Januszem,
choć to była głównie znajomość seminaryjna, urwała się. Ale gdy wróciłem po urlopie
na KUL, działaliśmy wspólnie przy wydawaniu czasopisma „Polonista". Poza tym
rozmawialiśmy sporo o twórczości własnej,
a już za dowód wyróżnienia poczytuję sobie
przekazanie mi do czytania i oceny jego
pierwszej, tysiącstronicowej powieści o Golonkożercy i innych Niesamowitych Postaciach z niby baśniowego, niby rzeczywistego świata włóczęgów i dziwaków. W ten
sposób - jak teraz zauważam - tradycja gastronomiczna dała w pełni o sobie znać.
Do powieści miałem zastrzeżenia pod
względem spójności fabuły, podobne zastrzeżenia zgłaszali inni. Tymczasem, drukując w „Poloniście" - wiersze i opowiadania – nie miał innych osiągnięć literackich,
mimo że koniec studiów był tuż, tuż. Musiał
zastanawiać się poważnie nad swoją przyszłością, bo do szkoły jako nauczyciel nie
chciał iść, a jakaś działalność kulturalnooświatowa była nie w jego stylu. Pamiętam
czas na krótko przed złożeniem przez Janusza egzaminu magisterskiego: wykombinował sobie, że będzie robił doktorat z literatury baroku u doc. dr Jadwigi Sokołowskiej. Wykorzystał sytuację, że pani docent
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 31 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
jadła obiad w restauracji, a trzeba wiedzieć,
że znawczyni baroku dojeżdżała na zajęcia
z Krakowa i musiała jadać na „mieście",
więc przy stoliku uzgodnił z nią temat doktoratu. Dokładnie nie wiem, czy Janusz zaczął pisanie pracy naukowej, ale akurat po
skończeniu studiów zdobył nagrodę w konkursie Ludowej Spółdzielni Wydawniczej
na powieść współczesną. Według słów Janusza sam Ozga-Michalski ściskał mu rękę
jako laureatowi, ale jeśli to dziś nabiera pikanterii, ważne było, że Janusz, jako początkujący pisarz znalazł uznanie.
Ożenił się z Haliną Płoszaj, zamieszkał w
Lublinie przy ul. Chłodnej (jedną z późniejszych powieści poświęcił temu miejscu),
wybierając się od czasu do czasu w długie
wyprawy do Skwierzyny. Doczekał się syna
- i pisał. Pisał uporczywie, a żona wspierała
go w tym duchowo i zasilała materialnie przynajmniej na razie - bo podejmując
pracę w szkole, umożliwiła mężowi wieść
wolny żywot w wolnym zawodzie.
Odwiedziłem kiedyś Janusza w jego suterenie, która miała to do siebie, że jej sufit w
kierunku ściany w głębi zniżał się tak dalece, iż człowiek średniego wzrostu musiał
giąć się w pałąk, aby przemierzyć pokój do
końca. A właśnie w głębi pokoju, pod ścianą, sterczała cała masa butelek po piwie i
innych trunkach, ale było tu sympatycznie i
miło, zwłaszcza, że gospodarze wykazywali
wielką życzliwość i serdeczność względem
gości. Janusz, trącając głową o sufit, w
chwilach wolnych od odwiedzin znajomych,
pisał. Już w trakcie moich studiów wydał co
najmniej dwie powieści. Później, gdy opuściłem Lublin, dowiadywałem się z prasy o
ukazywaniu się coraz to nowych jego utworów. Kupowałem niektóre z nich, a były to
utwory współczesne, zawieszone w jakiejś
rzeczywistości małomiasteczkowej, z wieloma scenami rodzajowymi i niezwykłymi
wypadkami. Nerwem Janusza była przygoda. Tak więc tworzył rzeczy z tokiem wy
padków płynących szybko, a bez pohamowania, brakowało w nich jednak precyzji
kryminału, czy powieści, sensacyjnej. Właściwie nie bardzo doceniałem to jego pisarstwo, ale co do umiejętności narracyjnych i
szczególnej sentencjonalności słowa nie
mógłbym nic ponad podziw przedstawić.
Dopiero po wielu latach, w 1979 roku, odwiedziłem go na nowo. Tym razem jego
mieszkanie nie mieściło się już w suterenie,
a w nowym budownictwie. Było urządzone
nowocześnie. Wszystko - fotele, tapczan,
dywany - było miękkie, gospodarze zaś
jeszcze bardziej życzliwi niż dawniej. Pracowałem wtedy w „Kierunkach" i zacząłem
wypytywać Janusza o wiele spraw z jego
twórczości, mając nadzieję, że napiszę o
niej jakiś szkic do pisma. Opuściłem dom,
serdecznie żegnany, niestety, ze szkicu nic
„nie wyszło". Przeczytałem wiele książek
Janusza - „Białe kołnierzyki" (debiut),
„Baśń o wielkim Marandzie", „Jubileusz
Marandy", „Wilcze dni" i inne - lecz żadna
z redakcji nie wykazała zainteresowania tą
twórczością. Z racji zamieszkiwania w Lublinie, a i penetrowania tematów, Janusz
całkiem niesłusznie uważany był za pisarza
- realistę o nie najwyższych lotach. Niesłusznie!
Potem czytywałem z uwagą jego felietony
w „Kamenie", gdy zaś ta przestała się ukazywać, od czasu do czasu w „Kurierze Lubelskim". Zrecenzowałem bodaj w 1989
roku jego drugi tom wierszy „Okolice
Skwirzyńskie" - ale to było wszystko, co dla
niego zrobiłem. Wkrótce potem, jak grom z
jasnego nieba uderzyła we mnie wiadomość,
że Janusz nagle zmarł. To było porażające:
on, prawie mój rówieśnik?! Niestety. A ponieważ wiadomość o tym dotarła do mnie
późno, nie napisałem nawet jego nekrologu.
Może więc za tę niewdzięczność ofiaruję mu
tych parę słów, które, choćby były i demaskatorskie, wyszły z serca.
(1994)
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 32 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Aleksandra Ochmańska
O CZYTANIU I NIECZYTANIU
Dziś rano wyjrzałam przez okno i szara
barwa nieba oraz kolorowe liście nie pozostawiły mi złudzeń, jednak mamy jesień.
Coraz rzadsze promienie słońca nie są nawet namiastką lata. Dla mnie jest to okres
ciekawych spotkań, cudownych chwil z
książką w ręku i zaskakujących wniosków.
Wreszcie bez wyrzutów sumienia chowałam
się w przyjaznych, szeleszczących ramionach powieści i przenosiłam do innej rzeczywistości. Cudowne uczucie. Ten błogostan zakłóciła jednak , skierowana pod moim adresem, uwaga znajomej. Z jej ust padło mianowicie stwierdzenie: „ty za dużo
czytasz". Muszę przyznać, że te cztery słowa zabrzmiały w moich uszach jak nieznany język. No bo, co to znaczy: „za dużo czytasz", czy jest jakaś miara czasu przeznaczonego na tę przyjemność, albo przepis na
czytanie w stylu: „książkę należy czytać
dziennie nie dłużej niż 30 minut"? Do tej
pory zewsząd słyszałam jak to ludzie stronią od literatury, w co trudno było mi uwierzyć, bo większość znajomych każdą wolną
chwilę poświęca lekturze. Często też widuję
ludzi w pociągach, którzy umilają sobie
czas podróży śledząc losy książkowych bohaterów. Z tych obserwacji wysnułam więc
wniosek, że zasłyszane opinie nie odzwierciedlają rzeczywistości. Moja naiwność może dziwić, ale ja naprawdę wierzyłam, że
każdy „coś" czyta. Oczywiście niemożliwością jest, by wszyscy sięgali po dzieła Prousta albo Goethego. Nie każdy jest też
amatorem poezji, co mogę sobie jakoś wytłumaczyć, ale żeby tak całkiem nic nie czy-
tać? Tak więc moją naiwność i optymizm
odczułam boleśnie.
Już jako dziecko nie wyobrażałam sobie
dnia bez choćby jednej przeczytanej strony
i szybko przyswoiłam sobie chińskie przysłowie: "książka jest jak ogród noszony w
kieszeni" i do tej pory uważam, że najpiękniejszym prezentem jest właśnie „taki
ogród". Poza tym, na to co się lubi, zawsze
wykroi się kilka minut.
Na moje rozterki znalazłam jednak odpowiedź, dodam , że gorzką, ale trafną. Udzieliła mi jej , nieżyjąca niestety, noblistka Wisława Szymborska, w wierszu Nieczytanie:
[…]
Do dzieła Prousta
Nie dodają w księgarni pilota
Nie można się przełączyć
Na mecz piłki nożnej
albo na kwiz, gdzie do wygrania volvo
[...]
Poetka stwierdziła też, że „żyjemy krótszymi zdaniami" Ta piękna metafora dobitnie pokazuje dzisiejszy świat, brak cierpliwości, zainteresowania i czasu. Mnie pozostaje jedynie przyznać rację poetyckiemu
obrazowi Szymborskiej i współczuć nieczytającym, bo bez literatury i „kieszeni pełnych ogrodów" ich świat jest strasznie
ubogi. A żeby te moje rozmyślania nie
brzmiały całkiem pesymistycznie, wspomnę, że w pewien lipcowy wieczór, przy
pełnej sali wielbicieli słowa pisanego, miałam okazję przedstawić swoją poezję. To
doświadczenie złagodziło gorycz niezrozumienia ze strony nieczytającej znajomej.
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 33 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Iwona Zielińska-Zamora
CZYTAJMY KRONIKI PANA BOLESŁAWA PRUSA
Spuścizna literacka po Bolesławie Prusie
nosi nadal znamiona wartości nieprzemijających, choć od śmierci wielkiego pisarza i
publicysty minęło w ubiegłym roku już sto
lat. Znakomita większość Jego utworów naznaczona jest stygmatem lektur szkolnych,
a wiadomo, że te nie zawsze i nie wszystkim
dobrze się kojarzą, bowiem wiele pokoleń
maturzystów w majowe, przeważnie słoneczne przedpołudnie mozoliło się nad wypracowaniem, którego temat inspirowany
był twórczością Bolesława Prusa. Osobiście
nie jestem fanką Faraona, a już o Emancypantkach nie wspomnę, natomiast Lalka
mnie zafascynowała, Anielka, a zwłaszcza
los Karuska wzruszył mnie do łez. Na trwałe zostały gdzieś we mnie głęboko losy nieszczęsnej Rozalki z noweli Antek czy niewidomej dziewczynki z noweli Katarynka.
Sądzę, że nie jestem odosobniona jeżeli
chodzi o doznania związane z utworami Bolesława Prusa. Po prostu był twórcą mądrym, nie obojętnym na problemy otaczającego świata. Obdarzony nadzwyczajnym
zmysłem obserwacji, analizy i syntezy postrzeganych zjawisk, i właśnie te cechy wyniosły go na wyżyny publicystyki.
Zdając sobie sprawę, że choćby z powodu
lektur obowiązkowych pisarz jako autor
Lalki, Placówki i wielu innych powieści jak i
też nowel jest w miarę dobrze znany, postanowiłam przybliżyć czytelnikom Bolesława
Prusa – kronikarza. Sądzę, że jako felietonista jest trochę zapomniany, a wielka to
szkoda, bo był (kto wie, czy nie jest dotąd)
w tej dziedzinie niezrównanym i niedoścignionym.
Kronika jako szczególna odmiana felietonu upowszechniła się w ostatnim ćwierćwie-
czu XIX wieku w czasopiśmiennictwie polskim, a mistrzem w uprawianiu tego gatunku był właśnie twórca Lalki.
Ponad 1100 jego felietonów opracował i
pod wspólnym mianem Kroniki zebrał w 20
tomach Zygmunt Szweykowski, a które
wyszły drukiem w latach 1953-1970.
Felietony ukazywały się na łamach prasy
warszawskiej ( Kurier Warszawski, Niwa,
Ateneum, Kolce, Gazeta Polska, Nowiny
Niedzielne, Nowiny, Gazeta Rolnicza, Kurier Codzienny, Kraj, Goniec Poranny, Goniec Wieczorny, Tygodnik Ilustrowany) w
latach 1874-1911. Najczęściej w cyklu co
tygodniowym, rzadziej miesięcznym i pod
różnymi tytułami ( Na czasie, Z Ustronia,
Bez tytułu, Sprawy bieżące, Kroniki tygodniowe, Rozmyślania wielkopostne, Felieton warszawski, W miejsce kroniki, Liberum veto, Korespondencja z Warszawy,
Kronika tygodniowa, Kroniki miesięczne).
Można też wyróżnić co najmniej kilka jej
rodzajów: monotematyczne, wielotematyczne, w formie korespondencji, czy też o
charakterze rozprawy naukowej. Zastosowanie rodzaju było ściśle związane z tematem aktualnie poruszonym przez felietonistę.
Na podstawie choćby tylko pobieżnego zapoznania się z treścią kronik, można z całą
pewnością powiedzieć, że nie było tematu,
którego Bolesław Prus bałby się poruszyć, a
zatem: wydarzenia polityczne, społeczne,
gospodarcze, obyczajowe jak i recenzje,
sprawozdania z wystaw, nowinki naukowe,
walka z zabobonami, ciemnotą i kołtuństwem – słowem – krócej by było napisać
jakich tematów autor nie poruszał.
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 34 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Ze względu na wielość felietonów, a szczupłość artykułu postanowiłam nie analizować ich szczegółowo, a tylko zasygnalizować problemy, by zachęcić do ich czytania,
bowiem Kroniki są niewysychającym źródłem (nie jedynym oczywiście), a zarazem
skarbnicą wiedzy o tamtych czasach. Pisane
niejako na gorąco, są autentycznym zapisem tego wszystkiego, czym żyli współcześni
Prusowi Polacy i on sam w Królestwie Polskim, które było oczywiście integralną częścią Imperium Rosyjskiego, o czym warto
pamiętać przy czytaniu tej fascynującej lektury.
Do analizy wybrałam tom II, w którym
zgromadzone są Kroniki Tygodniowe zamieszczone
w
Kurierze
Codziennym
(1875/76) i Kroniki Miesięczne ukazujące
się na łamach Ateneum (1876). I choć pisane ponad sto lat temu niewiele straciły na
aktualności. Są dowodem na to, że najszybciej zachodzą zmiany w technice, natomiast mentalność ma znacznie bardziej
zachowawczy charakter. Na tak postawioną
tezę można znaleźć wiele dowodów, gdy pogrążymy się w lekturze Kronik.
Autor Lalki był wnikliwym obserwatorem
czasów, w których przyszło mu żyć. Kroniki
są pisane nieco żartobliwie, nieco z sarkazmem, a co warte podkreślenia, z przekorą.
Bywa i tak, nawet często, że autor przybiera ton mentorski, czasem gani, nierzadko
schlebia adresatom felietonów. Praktycznie
nie ma problemu, którego Bolesław Prus by
nie poruszył, a jak się dowiadujemy z lektury Kronik była ich niezliczona mnogość.
Ziemie polskie pod zaborem rosyjskim, po
powstaniu styczniowym zrujnowane gospodarczo, upokorzone moralnie próbowały
wydźwignąć się z marazmu i głębokiego
upadku. Niestety robiły to nieudolnie, bo
bardzo często zawodził czynnik ludzki. Pozytywizm wyznaczył wielce ważną, jednocześnie odpowiedzialną rolę pisarzom i pu-
blicystom, których zadaniem było pobudzać
społeczeństwo do wszelakich działań i zarazem wyznaczać kierunki tych działań.
Dlatego w kronikach autor porusza praktycznie wszystkie problemy życia codziennego, choćby: budowę wodociągu i kanalizacji w Warszawie, dróg (jakże aktualny
temat obecnie), fałszowanie herbaty, alkoholu, wychowania i kształcenia dzieci i
młodzieży, rozwoju przemysłu, a przede
wszystkim wszechobecnej nędzy, brudu i
bezmyślności. Musimy pamiętać, że autor
pisał swoje kroniki w okresie niełatwym dla
Polaków świadomych swej tożsamości narodowej, niestety pozbawionych własnej
państwowości. W historii literatury ostatnie
ćwierćwiecze XIX wieku znane jako pozytywizm, którego kamieniem węgielnym była
praca organiczna, inaczej praca u podstaw
wymuszała na literatach tego okresu aktywny udział w życiu gospodarczym i społecznym. Walka zbrojna została odsunięta
na plan dalszy, zastąpiła ją wiara w skuteczność słowa drukowanego. Autorytet
dziennikarza był nie bez znaczenia i pewnie
dlatego felietonista Bolesław Prus jest
wszędzie tam, gdzie coś się dzieje: wystawa
w Zachęcie, kasa oszczędnościowa, Towarzystwo Kredytowe, kwestia zalesienia obszarów Królestwa, termin u majstra, problem bezrobocia, braku pitnej wody itd. i
itp. I darujmy Panu Prusowi tę jego
wszechobecność, a przede wszystkim
wszechwiedzę, tamte czasy niejako wymuszały takie postawy.
I gdyby nie archaizmy można, by nieraz
się pomylić o jakich to czasach autor pisze.
Sytuacje, problemy, mentalność – jakże
swojskie, takie nasze typowo polskie. Czytając te felietony – choć niechętnie, ale zmieniłam zdanie w kwestii „cech narodowych”.
Dotąd uparcie trzymałam się swojej tezy, że
nie ma takowych, to po tej wielce interesującej lekturze przyznaję się do błędu.
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 35 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Są cechy narodowe. Jakież podobne typy
człowiecze, wzorce zachowań, sposoby
rozwiązywania problemów, by o samych
problemach nie wspomnieć. To zapatrzenie
się na cudzoziemców, autor kronik kpi sobie z frankomanii: jego zdaniem 1. „frankomania jest tylko zewnętrznym objawem
wewnętrznych chorób, które nazywają się
brakiem charakteru i brakiem rozsądku”,
2. „że pierwej trzeba te choroby uleczyć, a
paplanie przejdzie samo” (Kronika Tygodniowa z 4 lutego 1875, s. 283). Autor Kronik wielokrotnie porusza temat powstających w Królestwie Polskim fabryk, które
niestety głównie opanowane są przez żywioł
niemiecki. I stąd obszerny wywód o germanomanii w felietonie z dnia 5 lutego
1875. Oto jak widzi ten problem: „Szowiniści nasi nie rachują się dostatecznie z przeszłością i faktami teraźniejszymi gorzko narzekają na to, że wielka ilość fabryk znajduje się w rękach osób pochodzenia germańskiego, i że osoby te wszystkie posady
korzystniejsze oddają cudzoziemcom.
Nie myślę twierdzić, aby zjawisko podobne
było zbyt rozkosznym – jest jednak bardzo
naturalnym. Pokutujemy za grzechy ojców, którzy czuli wstręt do hebla i łokcia, a
także za błędy klasy ludzi zamożniejszych,
którzy bywali i bywają wprawdzie za granicą, lecz nie po to, aby się czegoś nauczyć,
ale po to, aby pieniądze z kraju wywieźć i
oddać je… baletnicom”. I kiedy trzeba
zbesztać rodaków to beszta: „Miejmyż zatem tyle przynajmniej taktu, aby nie płakać
po niewczasie, ale raczej wyciągnąć pożytek, moralny przynajmniej, z twardych nauk, jakie nam przeszłość zostawiła” (Kronika Tygodniowa, nr 27 z 5 lutego 1875 str.
283).
W Kronice tygodniowej z roku 1875 jej autor wielokrotnie powraca do systemu
kształcenia, a w szczególności zawodowego.
I trzeba przyznać, że jego osąd jest na-
prawdę rzeczowy: „Wszyscy klepią, że jesteśmy miłosierni jak nikt w świecie. A i cóż
zrobiło nasze miłosierdzie? Namnożyło
dziadów i nędzy, lecz nikomu nie dało
środków do pracy. Mamy towarzystwa
muzykalne, lecz nie mamy szkoły rzemieślniczej; toteż za parę lat przy Bożej pomocy
wyjedzie transport artystów, którzy nie będą już mieli komu grać i z czego żyć. Oj!
wolałby każdy z nich wówczas umieć sztukę
łatania butów niż wygrywania sonat”.
Oj! Chciałoby się powtórzyć za Panem
Prusem, bo takie to znajome, tylko, że trochę to inaczej obecnie wygląda. Wtedy felietonista walczył o zakładanie szkół zawodowych, obecnie doszło prawie do całkowitej
ich likwidacji, a na konsekwencje takich
decyzji nie trzeba było długo czekać – już
odczuwa się brak fachowców w różnych
dziedzinach. Służę konkretem z mojego podwórka. W mieście Łodzi pozostała jedyna
szkoła budowlana i to w bardzo okrojonej
formie. I któż za parę lat będzie budował
domy, których nie powali byle wichura,
wymieni nam uszczelki, położy kafelki, czy
posadzkę? Myślę oczywiście o profesjonalnym, fachowym wykonaniu takich usług.
Jak widać nic się nie zmieniło. A szkoda.
Gdyby kolejni specjaliści od permanentnej
reformy szkolnictwa w naszym kraju zanim do tejże reformy przystąpili poczytali
sobie do poduszki Kroniki Pana Prusa – kto
wie …?
Podobne przykłady można mnożyć bez
końca, bo Kroniki liczą sobie aż dwadzieścia tomów, ale moim celem było tylko zachęcić do sięgnięcia po którykolwiek z nich,
bo zaklęte w nich felietony to naprawdę
skarbnica wiadomości o naszych protoplastach i ich czasach. I jak poczytamy uważnie, to może już nie będziemy narzekać i
biadolić, że kiedyś było inaczej, lepiej, a
przede wszystkim mądrzej …
Czytajmy zatem Kroniki Bolesława Prusa
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 36 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
trochę dla pociechy, że i w tamtych czasach
niechęć do rodzimych literatów, malarzy,
czy też rzeźbiarzy była tak wielka, iż niejeden z tego powodu przymierał głodem, a
jeśli był jeszcze na dodatek obarczony licznym potomstwem to już z pewnością przyszło mu żyć w skrajnej biedzie. Czytajmy
kroniki też trochę dla pokrzepienia, że nie
tylko my tacy nieudacznicy, było ich wielu
przed nami i zapewne będzie i po nas wcale
nie mniej.
W Kronikach znajdziemy prawdy stare jak
świat, a powiedzenie, „że wszystko już było” okazuje się nie być truizmem. Zmienia
się tylko opakowanie towaru (ludzka myśl
i sumienie), którym niezmiennie handluje
się od zarania ludzkości.
Zatem czytajmy Kroniki, bo lektura to
ciekawa, pożyteczna, a nade wszystko wielce pokrzepiająca, zwłaszcza dla tych, którzy nie godzą się na zmiany, nie chcą lub
nie potrafią zaakceptować zastanej rzeczywistości.
POD POWIERZCHNIĄ ZDARZEŃ
Irena Stopierzyńska-Siek
UTOPIA
SPRAWIEDLIWOŚCI
SPOŁECZNEJ
Czym jest utopia? - wizją nieurzeczywistnionych układów międzyludzkich.
Posiadając charakter wyimaginowanych
stosunków społeczno-politycznych, potwierdza powszechne mniemanie o absolutnej odmienności tworu fikcyjnego, a historycznie daną rzeczywistością. A tymczasem
fikcyjne zdarzenia i opowieści mają podobną siłę oddziaływania na umysł ludzki, co
wydarzenia i postacie historyczne.
Utopie społeczno-polityczne nie istnieją
słabiej i nie oddziałują mniej od narodowych eposów, legend i mitów.
Jak więc istnieje sprawiedliwość społeczna? Pesymiści powiedzą, że w ogóle jej nie
ma, optymiści, że istnieje w pewnych
umiarkowanych granicach, w niezbyt doskonałej jeszcze formie. Tak jedni, jak i
drudzy, mówiąc o sprawiedliwości społecznej, odnoszą ją do czegoś, co jest w ich
mniemaniu wzorem. Jak jednak istnieje ten
wzór? Jak istnieją wartości?
Życiem kultury jest nieustająca „przemiana” wartości - odnawianie się, odtwarzanie, zużywanie. Organizm kultury nie
jest sumą niepowiązanych ze sobą składników, nie jest zbiorem dowolnych części
składowych. Sprawiedliwość społeczna nie
jest wyłącznie wyobrażeniem, jej treść nie
jest raz na zawsze ustalona. Od wartości
moralnych przechodzi ku wartościom społeczno-politycznym.
Kiedy nowe idee wypierają starsze? Staje
się to wówczas, gdy słuszność, jaką w sobie
zawierają, Oczywistość oddziałuje z ogromną siłą. Oczywistość nie jest kwestionowa-
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 37 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
na, postrzegana jest podobnie jak niezmienne prawa natury. Jedynym sposobem
obiektywizacji nowych wartości w życiu
społecznym jest przybranie przez nie formy
oczywistej normy, oczywistej powinności,
uprawnionego dążenia do oczywistego stanu rzeczy. Przeświadczenie ogółu, mniemania powszechne są nie bez znaczenia, podobnie jak funkcjonujące opinie większości.
Oddziałują, choć nie zawsze pozytywnie,
na każdy rodzaj władzy.
Mam wrażenie, że jesteśmy świadkami
rodzenia się nowego przeświadczenia, nowego mniemania, a więc świadkami stawania się pewnej nowej oczywistości: dobru
może służyć zorganizowanie. A tym samym
to. co dobre może być silne, może przeciwstawiać się zorganizowanemu złu. Tak więc
i sprawiedliwość społeczna o tyle, o ile staje
się oczywistym żądaniem, naglącym oczekiwaniem, motorem wielu działań, o tyle
traci na swej utopijności, jest częścią procesu realnych oddziaływań.
Do nich zaliczyć wciąż można proklamowane szeroko „Prawa Człowieka”. Zawarto
w nich bardzo szlachetne i słuszne postulaty
w tak wielu jeszcze krajach ignorowane,
nierespektowane, niewprowadzane w obieg
stanowionego
porządku
społecznopolitycznego.
A więc jak istnieje idea sprawiedliwości
społecznej? Istnieje jako wartość. Wartości
nie są nierzeczywiste, lecz rzeczywiste w
taki sposób, w jaki realne są cele poczynań.
Potrafią zorientować i przeorientować życie
jednostek, a także dużych i małych społeczności, lecz za cenę radykalnych przekształceń.
Prócz zmierzania w kierunku urzeczywistniania pozytywnych wartości, istnieje
nie od dziś kierunek przeciwny. Jest nim
spychanie przez niedojrzałych polityków,
przez układy mafijne, przez nieodpowiedzialnych decydentów, tego, co już istniało
i zmierzało ku powiększaniu dobra ogólnego, dobra kraju i obywateli, do rzędu nierealizowalnych utopii wymyślanych przez odległych od wszelkich realiów idealistów.
Nie gódźmy się łatwo na to, aby słuszne
postulaty naprawienia czegoś, polepszenia
warunków życia i pracy kwitowano cytatem
z Ignacego Krasickiego: „a ja to między
bajki włożę”.
MOJE PODRÓŻE LITERACKIE
Jan Zdzisław Brudnicki
W MIKOŁOWIE SZANUJĄ CZYNNYCH POETÓW
No rzeczywiście, „Poematy spod znaku
Saturna" i „Pieśni północne" to jest jakieś
podobieństwo. Ale po kolei. Dotarłem pod
kamienicę z XIX wieku, z ozdobami, nadgryzioną
przez ząb czasu, z tablicą
(mieszkali tu rodzice Rafała Wojaczka i
pomieszkiwał on sam), z fragmentem wiersza zaczynającego się od słów: Musi być
ktoś kogo nie znam... Tabliczka głosi, że to
ulica 1 Maja 8, ale my wiemy, że zgodnie
z duchem czasu, to już Jana Pawła II. To
tu mieści się Instytut Mikołowski im. Rafała
Wojaczka, zasłużony ze spotkań twórców, z
inicjatyw kulturalnych, z wylęgarni talentów, z wydawnictw, bo przecież tu po części
gromadzili się młodzi z formacji (unikali
nazwy „grupa”) Na Dziko, a dziś, ich hasło
aktywności literackiej rozwijają, już w
funkcji dyrektora, Maciej Melecki, a w roli
organizatora i narratora Krzysztof Siwczyk.
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 38 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Och, wszyscy po drodze i tu na przywitanie powtarzają, jak nieprzyjazne hasło:
nikt książek nie kupuje, książek nie czyta,
tragedia. Ale ta książka, która nas tu sprowadziła 28 września nie jest zwyczajna.
Najpierw otwieram gdziekolwiek: Zdziwienie, że się żyje. I coraz większe zdumienie i
lęk. To nie jest retoryka! To jest podstawowa prawda. Potem – dzięki publikacji – dobiegło zakończenie wieloletniej pracy. Ten
tom prozy Kazimierza Ratonia, bo o nim
tu mowa, pod tytułem Dziennik. Prozy. Teksty krytyczne, wydany właśnie w Instytucie,
otwiera dostęp do całej twórczości nieszczęśliwego poety i człowieka ze śląskozagłębiowskiej krainy.
Zaczęła się ta odyseja numerem pierwszym „Poezji" z roku 1984, w całości poświęconym Ratoniowi, jako twórcy i człowiekowi. Dwa lata od jego śmierci zajęło mi
rozczytywanie rękopisów, które mi przed
tragicznym końce życia przyniósł do redakcji. Ale plon był obfity, bo znalazłem tam
wiersze, dzienniki, szkicownik. To życiopisanie jakże odmienne od wszystkiego, c o
było dotąd w literaturze. Tkwiąca w nich
"siła fatalna" niepokoiła ludzi. Zaczęto ją
śpiewać, ktoś opowiadał mi, że widział te
wersy wykute na nagrobku w Jaśle, przychodzili studenci, żeby zapoznać się z rękopisami, bo pisali prace magisterskie, przybywało wspomnień, upominała się o niego
mała ojczyzna. Wiadomo – od narodowości
do narodu, główna droga wiedzie przez język, tym bardziej pełen sensu. Znów wróciłem do rękopisów po to, by wydać z niepublikowanych zasobów zeszyt. Aż wreszcie
jacyś młodzi naukowcy założyli ambitne
wydawnictwo „Oficyna 21” i poprosili mnie
o opracowanie całości spuścizny. Wykonałem to, po czym oni jednostronnie opublikowali w roku 2002 pokaźny tom wierszy, a
odrzucili tom prozy, wstęp, przypisy itp.
Nowa granica upowszechnienia rozpoczęła
się od opracowania, a następnie publiko-
wania książki biograficzno–krytycznej
Magdaleny Boczkowskiej „W centrum literatury, na marginesie życia. O twórczości
Kazimierza Ratonia" (2011). Łatwo się domyślić, że zaprzyjaźniona z Instytutem, zasłużona w środowisku filologów, autorka
kompetentnej książki "Poezja na Górnym
Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim po roku
1989" (2010) wykonała pracę na medal i
zdobyła zaufanie, które potem po wykonaniu dalszej pracy z rozczytaniem reszty
spuścizny, odnalezieniem druków prasowych, wyjaśnieniem tajemnic – przerodziła
się w nową, tę właśnie książkę, a równocześnie w kompletowanie i scalenie dzieła.
Oj, chyba przynudzam recenzenckimi
szczegółami, a tymczasem w salkach Instytutu, które mają przestrzeń na spotkania i
wystawy, oraz zaplecze robocze, toczy się
rozmowa. Wszyscy zgodzili się, że to najciekawsza część twórczości Kazika. Porównywalna z dziennikiem Verlaine'a właśnie. Że jest wsparta na kontrastach, jak
świetny film. Że poeta wyszedł tu poza siebie i dał diagnozę poza czasem i poza pokoleniem. A brzmi ona miejscami jak wersety
z Biblii. Bo nic już nie miał do stracenia.
Nie musiał ryzykować. Znalazł się w końcu
na dnie, skąd już nie było ucieczki, ratunku, a nawet wyjścia do ludzi, osiągnięcia
poziomu rozmowy z nimi.
Reprezentująca rodzinę w następnym
pokoleniu Pani Dorota Bock-Weber, pytana wielokrotnie, dlaczego odszedł od
rodziny tak całkowicie, odpowiada, że nie
wie. Nie słyszała o Kaziku w dzieciństwie,
poza jednym razem, gdy przyjechał kiedyś na początku swego pobytu w Warszawie, to się ukrywał przed otoczeniem,
żeby nikt o nim nie wiedział. A jednak te
właśnie okolice małej ojczyzny, nieopodal
Sosnowca, jako miejsca urodzenia, zapamiętały go, przywołały do życia w symbolicznej przestrzeni literackiej i kultu-
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 39 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
ralnej. Przywiozłem jeden z pięciu zeszytów rękopiśmiennych, jakie otrzymałem i przechowuję. Zebrani biorą ze czcią
do ręki. Dziwią się. Pytają o szczegóły
zasobu i biografii. Powstrzymuję się od
mówienia o drastycznościach. Cieszę się,
że dostał się do nieba (no może do raju)
literatury. Że ktoś z dna jest porównywany do najwybitniejszych swego pokolenia – Grochowiaka, Iredyńskiego, Stachury. Zapisał kiedyś myśl, że pokłada
nadzieję w śmierci, bo śmierć zrównuje
wszystkich. Że nie tylko może zaistnieć
w przestrzeni przeszłości, ale też w przestrzeni teraźniejszości i przyszłości.
Do późnego wieczoru dopowiadamy
sobie rzeczy różne w ogródku piwnym.
Pół salki przeniosło się tu i widoczne
jest, że to tradycja, że tu często kontynuuje się rozmowy, spory, plany. Pani
Dorota ustaliła, że na pięterku ponad
barem nocował w czasie podróży na
południe Norwid. A w stylowej kamienicy Instytutu była w XIX wieku probiernia likierów. W hoteliku „Mocca
de oro” wrzuciłem monetę do automatu, bo
chciałem stamtąd coś przywieźć, tak
przepiękna była to secesja, zwłaszcza
w małej architekturze, a po powrocie
do domu okazało się, że niespodzianką
tą był pierścionek z trupią czaszką. Coś
za dużo przypadków. I dopiero obszerny, wielosegmentowy bazar w Mikołowie wyprowadził mnie na świat i światło. Gdy usłyszałem gwarę śląską, gdy
zobaczyłem jak kupuje się „kwiotki",
jak się dziwią „co ty godosz", pocieszyłem się, przypomniałem sobie wiersz
Macieja Meleckiego z „brulionu" 2/95:
Mam jeszcze imię, przerwany w połowie/
życiorys i kilka godzin do zmierzchu.
RECENZJE
Andrzej Rodys
ZAMKNĄĆ CHWILE W ZŁOTYM PUDEŁECZKU
Elżbieta Dąbrówka–Madej nie należy do
kobiet, które lubią ukrywać lub zaniżać
swój wiek. Przeciwnie, można nawet odnieść wrażenie, że szczyci się tym wiekiem i
podkreśla, ileż to lat przeżyła, chociaż patrząc na nią, wcale się wierzyć nie chce, że
może ona pamiętać spory kawał przedwrześniowej Polski, a na II wojnę światową,
okupację i Powstanie Warszawskie spoglądała oczyma kilkunastoletnimi, dorosłymi
już prawie. Ma zatem ogromny, pozazdroszczenia godny, zasób wspomnień, stanowiący główne źródło inspiracji dla jej poezji, której tematyka jest tak rozciągnięta w
czasie i przestrzeni, jak rozciągnięte było i
jest życie naszej autorki, funkcjonującej
między Pruszkowem, Piastowem i Warszawą, między studiami, pracą pedagogiczną,
życiem rodzinnym, tworzonym po wojnie
od podstaw wraz z ukochanym mężem
Szczepanem, kierowcą powstańczego samochodu pancernego, słynnego „Kubusia”,
między miłością do swoich bliskich, do
zwierząt i roślin, do własnego ogrodu, a
przede wszystkim do ojczystego kraju.
Wydany w roku 2005 pierwszy tom poetycki Elżbiety Dąbrówki–Madej nosi tytuł
Ogród wspomnień. Tytuł ten mówi wszystko
o zawartej w nim poezji. I taki sam jest
charakter poezji z tomu pt. Spacer w przyszłość. Są to bowiem przede wszystkim
wspomnienia.
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 40 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Spacer w przeszłość, to zbiór opowiadań,
bardzo cennych zarówno dla amatora konkretnych faktów, jak i dla amatora poetyckich wzruszeń. Opowiadań, których akcja
umiejscowiona jest w przeszłości zarówno
w tej bardzo już dalekiej, jak i w tej z
pierwszej dekady dwudziestego pierwszego
wieku, bo to przecież też jest przeszłość.
Ten wspomnieniowy pierwiastek wydaje się
szczególnie wyrazisty w części drugiej zatytułowanej, jak cały zbiór, Spacer w przeszłość. W niej to właśnie, zafascynowani i
zaciekawieni tym, co będzie dalej, niemalże
tak, jak czytelnicy sensacyjnej powieści,
wędrujemy przez dawny Pruszków i Warszawę, pochylamy się nad losami koleżanek
Żydówek: Dziuni i Wici, żegnamy się z legendarnym powstańczym „Kubusiem”, mając na uwadze słowa wiersza Dawniej: I ludzie byli prawdziwi / To ja byłam młoda –
powiecie. / chcę jednak te czasy ożywić / By
lepiej znów było na świecie.
Wychowana w dobrej, międzywojennej
szkole, autorka zderza się z obecną, skomercjalizowaną i zautomatyzowaną rzeczywistością, w której takie słowa jak bezinteresowność, honor, szacunek, uczciwość czy
nawet bardziej współczesne angielskie fair
play są uważane za desygnat frajerskiej
słabości i zdecydowanie wychodzą ze słownika, przynajmniej potocznego. Nic zatem
dziwnego, że chce ona, by coś z tej dawnej
mentalności i moralności w ludziach pozostało. Bo przecież to, czy na świecie będzie
lepiej, zależy nie tylko od przesłanek materialnych, ale może od mentalnych i moralnych właśnie.
Podobna nuta pobrzmiewa w wierszu
Dawnego szkoda, gdzie czytamy: I znów lata
przeminą, / Lat dziesiątki, być może / Pokolenia następne powiedzą, / Że im również czegoś brakuje. / Szybko płyną godziny… / Oby
ludziom nie było żyć gorzej. I na pewno nie
pozostaje nic innego, jak zgodzić się z myślą
autorki, która mówi o potrzebie spojrzenia
na przeszłość z dystansem, bez złości, nienawiści, emocji, zacietrzewienia, tak charakterystycznego dla dzisiejszych postaw
człowieczych; myślą, zawartą w tytułowym
wierszu Spacer w przeszłość: Dopiero, gdy
lata mijają, / Bledną nam przeżycia, / Gdy
wspomnienia tkliwe się stają / Analizujemy
spokojnie, co było.
Może ta rzeczywistość, w której poetka
wychowywała się i wzrastała, miała swoje
blaski i cienie, ale chyba nikt wówczas nie
wyobrażał sobie takich sytuacji, z jakimi
mamy do czynienia dzisiaj na każdym kroku i to zarówno w sferze politycznej, w której partykularne interesy, skłóconych miedzy sobą, ugrupowań wyraźnie są ważniejsze niż tak zwana kiedyś racja stanu, jak i w
sferze relacji rodzinnych, w której coraz
częściej dochodzi do zjawisk przerażających, nawet do mordowania przez rodziców
maleńkich, bezbronnych dzieci…
I pewnie nie taką rzeczywistość wyobrażała sobie Elżbieta wtedy, gdy zaangażowała
się w pracę na rzecz Powstania Warszawskiego czy później, gdy już jako nauczycielka, starała się wychowywać młodzież w
duchu idei wyniesionych z domu, szkoły,
kościoła…
I pewnie zderzenie wizji idealnej z brutalną rzeczywistością jest przyczyną tęsknoty za tym co było, co było miłe, bliskie, a
stało się, niestety, tylko wspomnieniem…
Podczas Spaceru w przeszłość myślimy o
rzeczach, o sprawach minionych, ale przecież życie toczy się dalej i nie można obojętnie, bezrefleksyjnie przechodzić obok
rekwizytów współcześnie istniejących, bo
przecież one istnieją, a my istniejemy wśród
nich. I może nie wszystko musi budzić przerażenie, a obiektywnie trzeba czasem przyznać, jak niezbędny jest parasol, albo że
mydlane bańki, choć ulotne, potrafią cieszyć oczy wnikliwego obserwatora, albo też
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 41 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
pragnąć maleńkiego szczęścia, / Które pomieszczę w swej dłoni / Wiosny, zdrowia,
kwiatów, nic więcej / I byś mi serce odsłonił.
Bo przecież także o rzeczach i zjawiskach
czasu teraźniejszego, pisze poetka z dużą
sympatią, ba, uwielbieniem nawet, ale jednocześnie jakby chcąc przestrzec nas, że
wszystko jest jakby efemerydą jak w tych
frazach opisujących uroki Krynicy Morskiej: Są chwile, które chciałoby się / Zamknąć w złote pudełeczko, / By nie umknęły z
czasem mijającym albo Kocham / Ciszę, co w
uszach szumi, / Jak morski wiatr w muszelce. I o tym, że w teraźniejszości, obok zła,
patologii, udziwnień, poetka widzi także
piękno i dobro, najlepiej świadczą tytuły
kolejnych części tomu: Coś nie tak i A jednak piękny jest świat.
Zasługująca na specjalną uwagę jest część
Bardzo trudne dni, której i bohaterem, i ad
resatem jest mąż autorki, z którym prze
żyła sześćdziesiąt siedem lat. Jemu też
dedykowany jest ten tomik. Poetka mówi
o nim słowami, z których w sposób bardzo
wyraźny można odczytać miłość, ale jednocześnie stwierdzenie, że żadna miłość nie
jest oderwana od życia, od otaczającego
świata, a każda ma swoje blaski i cienie.
Czytając ten poetycki tom Elżbiety Dąbrówki–Madej, przenieśmy się w krainę jej
wspomnień, niewątpliwie bardzo ciekawych, dających obraz ludzi, których już nie
ma i miejsc, które są dziś inne, ale jednocześnie pamiętajmy o tym, że czas teraźniejszy też wkrótce stanie się tą przeszłością,
w której będziemy odbywać Spacer. Jeśli
dożyjemy…?
Elżbieta Dąbrówka-Madej, Spacer w przeszłość, wiersze, Warszawa, Wydawnictwo
Komograf 2012, 202 ss.
ISBN 978-83-62769-57-5
******************************
Jan Zdzisław Brudnicki
CZAS NA SŁOWO
Z początku miałem zamiar do tytułu
wstawić słowo: ogrody. Bo w tym tomie
Ireny Stopierzyńskiej, który jest piątym
zbiorem wierszy autorki, zatytułowanym:
Pod łukami gotyckiej alei, jest nastrój sugerujący, że w obrazie całościowym świata
zostało coś z raju. Są odsłony pór roku: na
wsi i w mieście, choć w mieście zamiast ptaków popiskują komórki.
Na wiosnę maszerują społeczności kwiatów. Odbywa się misterium wskrzeszenia
zieleni. Latem słucha się muzyki letniego
deszczu, a zbratanie z nim odbywa się na
spacerach w górskich dolinach, w czasie
odpoczynku, gdy wykona się prace w ogro-
dzie i w OGRODZIE. Potem następuje jesienna ucieczka słońca, szaruga. By wreszcie zimą sięgnąć po stworzeń obcowanie w
czasie dokarmiania ptaków, żeby dostrzec
skrzydlatych psalmistów. No i wreszcie cezura Nowego Roku z jego spektaklem petard.
Ale poza obrazem ogrodu jest tu też przesłanie słowa dobytego z rozświetlających się
myśli, a więc słowa przenikającego ciemności, co w środowisku ludzi z dysfunkcją
wzroku ma swoje nacechowanie podobne
do pojęć: światła, oświecenia i tym podobnych. Tu chciałoby się krytykowi przypomnieć, że w literaturze od doby Oświecenia
wyodrębniało się literaturę, która – mówiąc
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 42 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
metaforycznie – nie zadowalała się instancją człowieka. I tę, której krąg ludzki wystarczał. Rousseau pozostawił aforyzm: nie
istnieje człowiek, który mógłby mi wystarczyć.
I poeci romantyczni za nim zawołali: Ucztą
jest życie, odnowić człowieka.
A drugi rodzaj pokory wobec świata, to
być wiernym obserwatorem, rejestratorem,
suflerem. Miron Białoszewski maksymalnie
chował się za kulisami narracji. Był reporterem prywatnej gazety. Zbierał odrzuty
codzienności. Słuchał rozmów. Cenił przekaźników. Docierał do pustki życiowej, do
mowy ciała i fizjologii. Wyższa instancja
zajmowała go tylko jako fenomen DRUGIEGO.
Zrobię może takie wyznanie, że w dotychczasowych tomach Ireny Stopierzyńskiej
źle znosiłem przejawy dydaktyzmu. W tym
tomie wreszcie mi to nie przeszkadza.
Wyższa, pozaludzka instancja została bowiem ujęta w formę poezji psalmów, w sytuacji zmieniającego się szybko świata.
Świat jest też księgą do czytania i to upragnioną księgą, jeżeli wzrok odmawia posłuszeństwa.
Metafora poetycka i metafora codzienności jest wglądem w sens świata. Bo mamy
prawo cieszyć się piękną pogodą, odbudowywać, co zostało stracone, dziękować za to, co
minęło, biegać po górach…, bo ucztą jest życie, potem pójdziemy do Domu.
Ale wcześniej musimy odwołać się do wyższej instancji, żeby też się z życiem pogodzić. Długa jest litania powinności i zawodów, które trzeba przejść i przecierpieć.
Trzeba się pogodzić ze stratą, porzuceniem,
niespełnieniem, z uszczypliwością, przemijaniem złego i dobrego, zawiedzioną nadzieją, z cudzą pychą. Dla literatów zadanie
specjalne: przeżyć pomijanie przy literackim stole. Trudne to zadanie, Pani Ireno.
Nawet mamy jednego tego samego niemądrego paszkwilanta, który czepia się nas jak
rzep psiego ogona. Godzić się z tym? Brr.
Chyba, że w krajobrazie końcowych wierszy tomu, wśród świętowania świątków i
flanerów. No to zacznijmy od początku:
kartka wyrwana z notesu / by zapisać coś
ulotnego / dłoń powoli podnosi / filiżankę
kawy do ust / namysł… / czas na słowo.
Irena Stopierzyńska, Pod łukami gotyckiej
alei, ilustracje autorki, Warszawa, Wydawnictwo Komograf 2012, 112 ss.
ISBN 978-83-923885-3-1
******************************
Andrzej Rodys
CZARODZIEJKA Z RÓŻANEGO DWORU
Twórczość Moniki Maciejczyk zarówno
poetycką, jak
prozatorską,
poznałem
wcześniej, kilkakrotnie przygotowując jej
utwory do druku na łamach naszego pisma. Jednak wiersze zebrane w tomiku zatytułowanym Polskie Drogi zaskoczyły mnie
dawką prawd niby prostych, niby oczywistych, takich, pod którymi chciałoby się
podpisać obiema rękami, ale podanych w
formie właściwej chyba tylko dla naszej
Czarodziejki z Różanego Dworu. Można
na pewno powiedzieć, że stworzyła ona swój
własny, niepowtarzalny i oryginalny styl.
Nie chce chyba nikogo naśladować, nie chce
wpisać się do takiego czy innego kierunku,
nurtu, opcji, czy jak to nazwać…
Monika Maciejczyk jest po prostu sobą, a
osobowość jej wyraźnie przemawia z każdej
karty Polskich Dróg. Widać atmosfera
wspomnianego Różanego Dworu, w któ-
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 43 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
rym, według notek przy wierszach, została
napisana znaczna część utworów tego tomiku, sprzyja powstawaniu poezji przesiąkniętej głębokim umiłowaniem człowieka, głębokim wyrozumieniem dla jego słabości, wreszcie głębokim szacunkiem dla
ludzi, a szerzej mówiąc, dla wszelkiego rodzaju istot żywych, w tym także dla takich,
które są słabsze i mogłyby być z tego powodu poniżane, odrzucane, gnębione. Da się to
wyczytać na przykład z wiersza Miara cywilizacji: Cywilizację mierzę / Miarą Starców /
Dzieci / i Zwierząt. Ten szacunek poetka
stara się podkreślać rozpoczynaniem wielu
słów dużymi literami. Niepokój autorki
wzbudza także fakt, że w stosunkach między ludźmi żyjącymi w świecie, bazującym
przede wszystkim na wszechwładnym pieniądzu, zdecydowanie za mało jest miłości:
Martwi mnie Świat / i to, że się nie kochacie
[…] Martwią mnie Monety / brzęczące i ciche
(Urbi et Orbi).
W innym wierszu znów czytamy, że autorka widzi zagrożenie w postaci różnych
ksenofobicznych i fanatycznych grup idących do boju rzekomo w imię wyznawanego
przez siebie i wypisanego na sztandarach
Boga (Ismael powiedział).
Przykłady można by mnożyć, jednak gdyby chcieć jakimś ogólnym sformułowaniem
scharakteryzować twórczość Moniki Maciejczyk, chciałoby się zacytować Ernesta
Brylla, tak mówiącego o wierszach naszej
autorki: Każda fraza tego wiersza sama w
sobie jest zwyczajnie banalna. Ale w zestawieniu zaskakujące wrażenie. Może właśnie
w tej umiejętności przemieniania zwyczajnego w zaskakujące jest szansa tych wierszy
(Ernest Bryll – Do Moniki Maciejczyk –
wstęp do tomiku Polskie Drogi).
Myślę, że dobrze się stanie, jeżeli ta szansa
zostanie w pełni wykorzystana. Do tej pory
wszystko wskazuje na to, że zostanie…
Myślę też, że twórczości Moniki Maciejczyk
nie da się rozpatrywać w oderwaniu od
prowadzonej przez nią działalności społecznej, poświęconej przede wszystkim chorym dzieciom. Ktoś kto prowadzi lub pro
wadził taką działalność nie może nie być
uosobieniem wrażliwości na ludzki ból,
krzywdę. Krótko mówiąc siłą rzeczy musi
być przyjacielem ludzi, humanistą w każdym calu. A polanicki Różany Dwór, jej
dom i jednocześnie prowadzony przez nią
pensjonat, jest na pewno nie tylko przybytkiem, który może usposabiać do tworzenia
pięknej poezji, ale także pozwala oderwać
się od współczesnego świata, jakże dalekiego od propagowania wrażliwości na piękno
i dobro. Bo taki już jest ten świat wiszący
na włosku niewiedzy milionów / Demokracja
Balonów / colori, colori, colori / a priori
(Demokracja Balonów)
Monika Maciejczyk, Polskie Drogi, Polanica-Zdrój
2012, nakładem autorki, projekt okładki i zdjęcie
na okładce: Monika Maciejczyk, fotografia, 56 ss.
ISBN 978-83-64287-67-4.
*****************
KSIĄŻKI NADESŁANE
Karina Miękus, Spotkania, poezje, Wydawn. Komograf 2012, ilustracje i projekt okładki: Paweł
Kwiek, 52 ss., ISBN 978-83-62769-58-8
Barbara Anna Pawłowicz, Nie deptać poziomek,
Jeleniogórski Klub Literacki -Jelenia Góra 2010,
Grafiki i projekt okładki: Ewa Gerczuk-Moskaluk,
80 ss., ISBN 978-83-923611-7-6
Tadeusz Wojciech Sztorc, Zbiór wierszy, Tom II,
Mińsk Mazowiecki 2012, 84 ss., brak ISBN.
Ż jak ŻOLIBORZ, Poetycki pejzaż Żoliborza, Pokłosie konkursów literackich „Żoliborz w poezji”,
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Żoliborz m.st.
Warszawy, Warszawa 2012, Wstęp – dr hab.
Magdalena Saganiak, skład i opracowanie techniczne: Andrzej Rodys, Katarzyna Bombalicka,
Magdalena Szczęsna, 132ss.
ISBN 978-83-935464-0-4
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 44 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Jan Zdzisław Brudnicki
LEKCJA ROZMÓWEK POLSKO-POLSKICH
Przygotowywałem kiedyś rocznicowe słowo
o Leopoldzie Staffie i z całej jego twórczości
postanowiłem wyłowić najsympatyczniejsze
frazy. Zapisałem parę, typu: Wszystkie
kwitnące słodko lipy w Polsce całej / Pachną
imieniem twoim, Kochanowski Janie. Ale w
końcu najważniejszą wydała mi się ta: Kochany wróblu mój, obywatelu / Czterech pór
roku i roku całego, Przypomniałem sobie o
tym, gdym czytał wydruki nowego tomu
Andrzeja Rodysa, gdy czytałem bajko–
fraszkę o panu po skończonej filologii
psiej: Pies rozumie, bo ja wiem / jak rozmawiać trzeba z psem.
Wprawdzie tytuł Inwazja zieleni można rozumieć jako aluzję do gry w kolory, ale może też do tak zwanej „zielonej retoryki” polityków. Wszak autor ociera się tu i ówdzie
o prawdziwą politykę. Ale niczym: tematem
i fakturą, nie stara się imponować na siłę,
jak Ralph W. Emmerson, który radził nie
czytać książki, niemającej przynajmniej
roku. Posłużył się Rodys formami wierszy
estradowych i satyrycznych. Nie brak w
nich zresztą sentymentów, refleksji i odwołania się do rozwagi. Zgrupował odrębnie
fraszki. Przypowieści nazwał moralitetami
o przesadzie, o dzisiejszym wcieleniu pychy,
zaniku braterstwa i wybaczania, o żądzy
mamony, skutkach mściwości. Są aforyzmy typu: Lumpeks. Łachy na Lachy…
Baśń o miasteczku jest gawędą o małym
grodzie, gdzie wychodzą na jaw większe
mankamenty władzy i jedynowładztwa
burmistrza. A proza, opowiadania można
uznać za przypowieści o eksterminacji
(Bogu ducha winnych) psów i o bezsensownym, za to jakże dla niektórych intratnym, instytucie. Znamy taki dobrze. Ale
niczym, nigdzie i awangardowo nie chce
autor zadziwiać. Wpisuje poradę dla siebie,
czytelników i domorosłych filozofów: –
Dość. Nie gońmy już tak do przodu. Zmęczyliśmy się napędzaniem nowoczesności
(raczej ponowoczesności). Zamiast terroru
innowacyjności, proponuje klimaty znane,
oswojone, a nawet swojskie. Podane stylem
osobistym. Bo domieszka tradycjonalizmu,
to samo życie. Przypomnijmy sobie przysłowia. Uwspółcześnijmy dawne sentencje i
bajki o tolerancji, miłości, norwidowym
szacunku do kraju: w duszy przetrwa ten
kraj. Przypomnijmy – po co się żyje, choć
znaki nowoczesności, komputer, metro, dają nowy „napęd”. Dodałbym autorowi, że
ładnie też przez zieleń podróżował Leśmian,
żeby zwiedzić duchem na przełaj zieleń samą
w sobie.
No i mamy w rezultacie książkę pogodną,
dobroduszną, kpiarską, nie podrabianą,
choć z aluzjami do Boya, Brzechwy, Leca,
Ludwika J. Kerna. A mistrz komputera pozwolił sobie też zgłosić nowy kosmos, po
drukarsko-książkowym Gutenberga, e-mailowy, nazwany ziarenkami uczuć przesyłanych w niezmierzonej przestrzeni.
Bez złudzeń, że literatura coś załatwi, ale z
nadzieją, że podrzuci słowa, metafory,
idiomy i argumenty do rozmowy, do opowieści o dzisiejszym świecie, do transpozycji
zajadłości w żart – zapisuje Rodys swoje
teksty. Od strony rozrywki to, jak to ktoś
powiedział, krytyka krytykantów. A jako
racjonalna propozycja BYCIA – chyba to
mały traktat o tolerancji.
Andrzej Rodys, Inwazja zieleni, wiersze i
opowiadania, Wydawnictwo KOMOGRAF
2012, 80 ss., ISBN 978-83-62769-55-1
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 45 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
ŻAL PO PISARCE I ARTYSTCE
(Wspomnienie o Bożenie Piaście)
4 lutego br. w kieleckim szpitalu zmarła w wieku 70 lat Bożena Piasta – poetka, prozatorka, publicystka, malarka,
członkini Kieleckiego Oddziału ZLP, związana zamieszkaniem oraz działalnością twórczą i animatorską ze Skarżyskiem-Kamienną. Była współinicjatorką ogólnopolskiego, a z czasem też polonijnego
Konkursu Literackiego im. Leopolda Staffa,
którego czternaście dorocznych edycji rozstrzygano z jej udziałem przemiennie w Skarżysku i Starachowicach, wieńcząc wydaniami
pokłosia. Gromadziła materiały do przygotowywanej w Skarżysku izby pamięci autora
„Dziewięciu muz”. Skupiła młodych miejscowych adeptów pióra w klubie literackim „Wiklina” (po latach wielopokoleniowym), umożliwiając im debiut w redagowanej przez siebie
serii miniatur poetycko-plastycznych „Liście”. Była redaktorką naczelną tygodnika
„Ostra Brama nad Kamienną”. Opracowała
„W cytatach dzieje Skarżyska-Kamiennej”,
czyli „literacką pigułkę”. W ubiegłym roku
obchodziła 25-le-cie pracy twórczej, uhonorowana przez marszałka województwa na
wniosek Zarządu Oddziału ZLP Świętokrzyską
Nagrodą Kultury.
Współpracowaliśmy całe te 25 lat, a nawet
nieco dłużej, nim nastąpił jej debiut. Przyjeżdżała ze Skarżyska na prowadzone przeze
mnie co miesięczne seminaria w Kielecko-Radomskim Nauczycielskim Klubie Literackim.
Przy naszej Oficynie Wydawniczej „STON 2”
utworzyłem odrębną serię dla nauczycielipisarzy z regionu i innych stron kraju. Bożena
wykorzystała tę szansę, wydając w 1995 r.
bardzo starannie przygotowany tom wierszy i
opowiadań „Niedopowiedzenia”, ozdobiony
własnym malarstwem. Po dwóch latach sprezentowała swemu Skarżysku w tejże serii
zbiorek humoresek „Żartem”. Byłem na promocji w Miejskiej Bibliotece Publicznej przy
ul. Sokolej. Niewielka książeczka, a stała się
wcale niemałym wydarzeniem i to, rzekłbym,
literacko-obyczajowym, bo skarżyszczanie z
dumą odnajdywali się bez pretensji o sportretowanie z przymrużeniem oka, więcej życzliwe niż kpiarskie. Jednak obowiązki szkolne i
rodzinne spowodowały, iż kolejny tom poetycko-prozatorski z malarstwem ukazał się dopiero po sześciu latach. Nadała mu tytuł „Mikro-światy”. Promowaliśmy go w kieleckim
Domu Środowisk Twórczych z komentarzem
znanej krakowskiej poetki Krystyny Szlagi,
którą Bożena zjednała sobie podczas wspólnych plenerów plastycznych w Łopusznie. W
rok potem (2004) oddała serdeczny hołd skarżyskiej tradycji poetyckim „listkiem” „Podzwonne dla dębu Powstańca”, w balladowym
klimacie, osnute na podaniu-legendzie. Właśnie szykowała do wydania większą odrębną
książkę prozą „Legendy i opowieści skarżyskie” (2005). Znowu prowadziłem związane z
nią spotkanie, tym razem w restauracji przy
rejowskim zalewie, takie nieomal rytualne, ze
szczodrą rozmową i smakowitymi regionalnymi przystawkami. Zainteresowanie legendami
przeszło autorki i nasze oczekiwania. Zyskała
w Skarżysku popularność, mogła liczyć na
wsparcie miejscowych władz, gdy występowała z literackimi inicjatywami.
Na jej wspomniany jubileusz – z prezentacją
przed szeroką publicznością w skarżyskim
Centrum Kultury – Oddział ZLP i OW „STON
2” opublikowały tom poetycko-malarski „Liryka-specyfika” z moim słowem wstępnym i posłowiem Krystyny Cel, która niebawem ukończy prace nad małą monografią o życiu i twórczości Bożeny w nowej (w 2010 roku rozpoczętej) serii OW „STON 2” „Portrety Literackie”. Monografia ta zostanie powiększona o
suplement ze wspomnieniami kolegów po
piórze i przyjaciół.
Bożena Piasta była ceniona za swą twórczość. Pisali o niej m.in. krytycy warszawscy
Jan Zdzisław Brudnicki, Zdzisław Tadeusz
Łączkowski. Za swą serdeczną otwartość, gotowość do życzliwej pomocy była szanowana
i lubiana. Zdobyła uznanie i serce młodych
twórców Skarżyska, co przecież nawet „u
swoich” nie zawsze łatwo sobie zaskarbić.
Stanisław Nyczaj
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 46 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
GALERIA
obrazy Bogny Hiszpańskiej
W tytułach poprzednich „Galerii” występowało słowo „malarstwo”.
Słowo to nie byłoby jednak w pełni właściwe w
odniesieniu do twórczości Bogny Hiszpańskiej.
Posługuje się ona bowiem specyficzną techniką
mozaiki i to nie takiej powszechnie znanej, ceramicznej. Jej obrazy układane są na kartonie lub na
płótnie z kawałków papieru. Technika to niezwykle
pracochłonna, ale jak sama artystka stwierdza:
„odwdzięcza się wibracją barw i niejednoznacznością obrazu”. Obrazy są „…bardzo dekoracyjne.
Mozaika … emanuje specyficzne światło... Dzięki
szczególnej dynamice mozaiki - każdy może ją zinterpretować nieco inaczej. Wśród obrazów
„…znajdziesz takie, które stanowić mogą ozdobę
salonu, gabinetu, sypialni, a nawet – pokoju dzieci.”
BOGNA HISZPAŃSKA jest osobą o wielostronnych zainteresowaniach uprawianych, profesjonalnie i potwierdzonych odpowiednimi dyplomami.
Ukończyła Wydział Biologii i Nauk o Ziemi na
Uniwersytecie Warszawskim, zdobyła doktorat
nauk pedagogicznych, nauczała języka angielskiego w szkołach średnich i wyższych. Jest córką wybitnego malarza Stanisława Hiszpańskiego (19041975) i bratanicą znanej ilustratorki Marii Hiszpańskiej-Neumann (1917-1980). Jest także spadkobierczynią tradycji znanej warszawskiej firmy
„Stanisław Hiszpański” wytwarzającej ekskluzywne, eleganckie obuwie, a założonej przez jej
prapradziadka.
Od roku 2004 swoje obrazy-mozaiki prezentowała na dwudziestu sześciu wystawach indywidualnych i zbiorowych, przeważnie w Warszawie, ale
także np. w Berlinie oraz na wystawie poplenerowej w Anaklii (Gruzja). W grudniu 2012 roku mogliśmy podziwiać wystawę „Namiętność trzech generacji”, na której, obok jej mozaik, wystawiono
także obrazy jej ojca, Stanisława oraz córki Olgi
Ketling-Szemley.
Bardzo ważną rolę w inspirowaniu jej twórczości
spełniają podróże. Sama stwierdza, że podczas tych
podróży „…zawsze pierwsze kroki kieruję do gale-
rii, muzeów, kościołów”. Stwierdza też: „Lubię
impresjonizm, fowizm, ekspresjonizm. Znam i cenię mozaiki starożytne i średniowieczne, głównie te
w Rzymie i Rawennie. Z mozaik na papierze - spotkałam dwie mozaiki z płatków kwiatów w Leopold
Museum w Wiedniu, które mają około dwustu lat
[…] Wydaje się więc, że moja technika jest unikalna. Jest ona modyfikacją techniki stworzonej przez
moją córkę, znaną we Włoszech Olgę Ketling–
Szemley. Jednakże obrazy kreowane przez trzy generacje są całkiem odmienne, oryginalne. Każdy
jest unikalny”.
Zainteresowanym twórczością Bogny Hiszpańskiej, jak również techniką tworzenia obrazów
techniką mozaiki papierowej, polecić można odwiedzenie strony internetowej:
www.obrazmozaika.pl
Podkreślić może warto także fakt, że Bogna Hiszpańska bywa gościem na imprezach organizowanych przez Klub Twórczości ZAR.
(ar)
Kwartalnik Kulturalny
SEKRETY ŻARu
Adres redakcji: Kwartalnik Kulturalny
„Sekrety ŻARu”, OM PZN, ul Jasna 22, 00-054
Warszawa, tel. 22 827 21 30
www.pzn-mazowsze.org.pl/kultura
e-mail: [email protected]
KOLEGIUM REDAKCYJNE:
Iwona Zielińska-Zamora –red. nacz. (603 919 589),
Irena Stopierzyńska-Siek – z-ca red. nacz.
(513 869 197), Andrzej Rodys – sekr. red.
(728 587 306),
Andrzej Chutkowski (661 225 505),
Janusz Siek – korekta
RADA PROGRAMOWA:
dr Małgorzata Czerwińska, Bogdan Bartnikowski,
Jan Zdzisław Brudnicki, Stanisław Stanik, Andrzej
Zaniewski
UWAGA – redakcja nie zwraca nadesłanych tekstów i zastrzega sobie prawo do dokonywania poprawek i skrótów. Publikacje w kwartalniku są
nieodpłatne.
DRUK: Wydawnictwo KOMOGRAF, 05-850 Jawczyce, ul. Sadowa 8, gm. Ożarów Maz.
tel. 22 722 20 30 [email protected]
Kolportaż: Edwarda Kiełczewska (698 026 579),
Genowefa Cagara (wolontariuszka)
ISSN 1732-8977
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 47 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 48 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙

Podobne dokumenty

Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu

Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu dyplomy, a prace ich zostaną opublikowane. Forma i wartość nagród rzeczowych lub pieniężnych uzależniona jest od sytuacji finansowej organizatorów. 8. Dane osobowe wszystkich uczestników pozyskane ...

Bardziej szczegółowo