SEKRETY ŻARu - PZN Okręg Mazowiecki
Transkrypt
SEKRETY ŻARu - PZN Okręg Mazowiecki
Nr 1-2 (38-39)/2013 ISSN 1732-8977 SEKRETY ŻARu Klub Twórczości „ŻAR” Okręg Mazowiecki PZN Str. 1 okładki – do opracowania ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ OD REDAKCJI Drodzy Czytelnicy! Już niedługo znajdzie się w Państwa rękach nasz nieregularnik, czyli kwartalnik „Sekrety ŻARu” nr 1-2/2013. Nie jestem przesądna i dlatego mocno wierzę, że nie jest to ostatni numer wydawanego przez nas pisma, chociaż widoki na przyszłość są bardzo mgliste. Oczywiście jak na razie nie ma środków finansowych na wydanie następnych numerów, łudzę się jednak nadzieją, że to pierwszy kwartał. Może z wiosną i dla nas zaśpiewa skowronek. Ale póki co apeluję do Naszych Czytelników: jeżeli uważacie, że jesteśmy tego warci, udzielcie nam wsparcia!!! Każda, nawet najmniejsza kwota przelana na konto Okręgu Mazowieckiego Polskiego Związku Niewidomych, ale koniecznie z dopiskiem „na kwartalnik Sekrety ŻARu”, będzie dla pisma szansą. A co w numerze 1-2/2013? Stałe rubryki! Ale przy tym należy się Państwu z mojej strony małe wyjaśnienie: znajdziecie w tym numerze artykuł o Bolesławie Prusie, który powinien ukazać się w roku 2012, ale nie zmieścił się na łamach ostatniego wydanego w 2012 r. numeru. Nie zrezygnowaliśmy jednak z jego opublikowania ze względu na ważność tematu, jak i osoby pisarza, bo jego wkład do dziedzictwa narodowego jest nie do przecenienia. Natomiast rok 2013 został ogłoszony Rokiem Juliana Tuwima. Mam nadzieję, że uda nam się odnotować ten fakt w następnym numerze naszego kwartalnika. Myślę, że nie muszę już jakoś szczególnie zapraszać Państwa do lektury prezentowanego numeru. Zachęcam jednak do zwrócenia uwagi na nowe nazwiska, dokładniej na osoby, które publikują u nas pierwszy raz swoje utwory. Tym razem, na „Gościnnych łamach”, w dziale poezji, znajdziecie, Państwo, wiersze Stelli Szymaniak, studentki III roku pedagogiki i całkiem nieźle zapowiadającej się poetki. Ponieważ jest to debiut poetycki Stelli, proszę Czytelników o potraktowanie jej twórczości bardziej niż przyjaźnie. W dziale prozy debiutuje Grażyna Kowalska, która może się już pochwalić dosyć dużym dorobkiem poetyckim Tym razem pojawia się na łamach kwartalnika jako prozatorka. Mam nadzieję, że z zainteresowaniem przeczytacie jej opowiadanie o charakterze wspomnieniowym pt. „Urle”. Nasi koledzy ostatnimi czasy są bardzo aktywni twórczo, piszą i wydają tomiki. Stąd też w dziale recenzji zamieszczamy ciekawe omówienia nowości wydawniczych; tego zadania podjęli się Jan Zdzisław Brudnicki i Andrzej Rodys. Pozostałe artykuły są równie ciekawe i mam nadzieję, że każdy z Czytelników znajdzie coś wyjątkowego dla siebie. Kończąc, pragnę zaprosić do współpracy z nami wszystkich, a szczególnie tych, którzy brali udział w naszych konkursach literackich, bowiem nie są nam obojętne dalsze losy ich twórczości. Iwona Zielińska-Zamora Redaktor Naczelny ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 2 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Kwartalnik Kulturalny „SEKRETY ŻARu” Nr 1-2 (38-39) / 2013 W numerze: Od Redakcji……………………………………………………………………………………2 XIII Mazowiecki Konkurs Małej Formy Literackiej……………………………………….3 PREZENTACJE LITERACKIE – POEZJA Genowefa Cagara, Elżbieta Dąbrówka-Madej, Zbigniew Gajewski, Grażyna Kowalska, Katarzyna Kusek, Krystyna Łagowska, Barbara Anna Pawłowicz, Andrzej Rodys, Irena Stopierzyńska, Iwona Zielińska–Zamora, Wiesława Żelazik……………………….6 PREZENTACJE LITERACKIE - PROZA Grażyna Kowalska – Urle……………………………………………………………………13 Władysława Szproch – A Angole som wery gut…………………………………………….16 Iwona Zielińska-Zamora – Pan Bóg o nim zapomniał ………...…………………………..18 PUBLICYSTYKA KULTURALNA Stanisław Stanik – Janusz Olczak (1941-1991)……………………………………………..28 Aleksandra Ochmańska – O czytaniu i nieczytaniu………………………………………..31 Iwona Zielińska–Zamora – Czytajmy Kroniki Pana Bolesława Prusa…………………...32 POD POWIERZCHNIĄ ZDARZEŃ Irena Stopierzyńska–Siek – Utopia sprawiedliwości społecznej…..……..………………..36 MOJE PODRÓŻE LITERACKIE Jan Zdzisław Brudnicki – W Mikołowie szanują czynnych poetów……………………....37 RECENZJE Andrzej Rodys – Zamknąć chwile w złotym pudełeczku…………………………………..39 Jan Zdzisław Brudnicki – Czas na słowo……….…………………………………………...41 Andrzej Rodys – Czarodziejka z Różanego Dworu………………………………………...42 Jan Zdzisław Brudnicki – Lekcja rozmówek polsko-polskich……………………………..43 ŻAL PO PISARCE I ARTYSTCE Stanisław Nyczaj – – wspomnienie o Bożenie Piaście…………………………………...…..44 GALERIA – obrazy Bogny Hiszpańskiej...………………………………………………….47 Drodzy Czytelnicy „Sekretów ŻARu”! Jeżeli chcecie, by nasz kwartalnik ukazywał się regularnie, by stale podnosił swój poziom, i by był bardziej dostępny, to pamiętajcie, że jest to w dużej mierze uzależnione od środków finansowych. Będziemy wdzięczni za każdą wpłatę darowizny na konto PZN Okręg Mazowiecki Bank Millennium 35 1160 2202 0000 0000 8292 5183 koniecznie z dopiskiem „Darowizna na Kwartalnik Sekrety ŻARu”. ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 3 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ XIII MAZOWIECKI KONKURS MAŁEJ FORMY LITERACKIEJ Okręg Mazowiecki Polskiego Związku Niewidomych we współpracy z Klubem Twórczości ŻAR oraz Kwartalnikiem Kulturalnym "Sekrety ŻARu" ogłasza XIII EDYCJĘ MAZOWIECKIEGO KONKURSU MAŁEJ FORMY LITERACKIEJ w kategoriach poezji i prozy (opowiadania, eseje, wspomnienia) REGULAMIN KONKURSU 1. Konkurs jest otwarty, dostępny dla wszystkich twórców bez względu na przynależność do Polskiego Związku Niewidomych bądź do stowarzyszeń twórczych. 2. Utwory muszą być oryginalne, napisane przez uczestników konkursu, nigdzie wcześniej niepublikowane i nienagradzane w innych konkursach. 3. Prace, podpisane godłem, należy przesyłać w 5 egzemplarzach, w postaci wydruku komputerowego lub maszynopisu. Do pracy powinna być dołączona zamknięta koperta, opatrzona również godłem, zawierająca podpisaną Kartę Zgłoszenia z danymi osobowymi uczestnika, numerem telefonu kontaktowego oraz krótką informacją o sobie. Uczestnicy konkursu biorący udział w obu kategoriach nadsyłają prace w osobnych kopertach i pod osobnymi godłami dla każdej kategorii. 4. Nadsyłane prace nie mogą przekraczać 5 znormalizowanych stron formatu A4 w kategorii prozy lub 5 wierszy w kategorii poezji. 5. Prace należy nadsyłać lub składać osobiście w nieprzekraczalnym terminie do 15 września 2013 roku pod adresem: Okręg Mazowiecki PZN, Klub Twórczości „ŻAR", ul. Jasna 22, 00-054 Warszawa, z dopiskiem na kopercie „XIII MAZOWIECKI KONKURS MAŁEJ FORMY LITERACKIEJ". 6. Rozstrzygnięcie konkursu nastąpi w październiku 2013 roku. O uroczystości wręczenia nagród i wyróżnień w listopadzie 2013 r. wszyscy uczestnicy konkursu, zostaną zawiadomieni. 7. Prace oceniać będzie jury w pięcioosobowym składzie. Przewidziane jest przyznanie w każdej kategorii trzech nagród i dwóch wyróżnień. Nagrodzeni i wyróżnieni otrzymają dyplomy, a prace ich zostaną opublikowane. Forma i wartość nagród rzeczowych lub pieniężnych uzależniona jest od sytuacji finansowej organizatorów. 8. Dane osobowe wszystkich uczestników pozyskane dla celów konkursu nie będą udostępniane osobom trzecim. Organizatorzy nie zwracają nadesłanych prac, jednocześnie zastrzegają sobie prawo do zaprezentowania i opublikowania utworów bez honorarium, tylko w ramach promocji na stronach internetowych oraz w innych mediach zgodnie z ustawą z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz. U. z 2000 r. Nr 80, poz. 904 z późniejszymi zmianami). 9. Prace nie spełniające wymogów regulaminowych nie będą oceniane. _____________________________________________________________________________ Telefony sekretariatu biura OM PZN: (22) 827-21-30, 892-40-61 Sekretarz redakcji „Sekretów ŻARu” – tel. 728 587 306 e-mail: [email protected], internet: www.pzn-mazowsze.org.pl/kultura ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 4 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ – wzór – KARTA ZGŁOSZENIA 1. Imię i nazwisko…………………………………………………………………………... 2. Adres korespondencyjny………………………………………………………………… 3. Telefon (także nr kierunkowy)…………………………………………………………. 4. E-mail…………………………………………………………………………………….. 5. Tytuły nadesłanych utworów (z zaznaczeniem: proza, poezja)……………………… ………………………………………………………………………………………………. 6. Rodzaj uprawianego gatunku literackiego, informacja o dotychczasowej działalności artystycznej*…………………………………………………………………………………….. ……………………………………………………………………………………………….…… …………………………………………………………………………………………………… …………………………………………………………………………………………………... 7. Organizacje twórcze……………………………………………………………………........ ------------------------------------* nie obowiązkowo Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych zgodnie z ustawą z dnia 29 sierpnia 1997 roku o ochronie danych osobowych (Dz. U. z 2002 r. Nr 101, poz. 926 z późniejszymii zmianami) oraz wyrażam zgodę na zaprezentowanie i opublikowanie moich utworów bez honorarium tylko w ramach promocji na stronach internetowych oraz w innych mediach zgodnie z ustawą z dnia 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz. U. z 2009 r. Nr 80, poz. 904 z późniejszymi zmianami). Oświadczam, że zapoznałem się z regulaminem konkursu i przyjmuję jego warunki. Miejscowość, data………………………............2013 r. Podpis………………………………………….. UWAGA: Karta zgłoszenia musi być podpisana przez uczestnika konkursu (po zapoznaniu się i akceptacji obowiązującego regulaminu). ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 5 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ PREZENTACJE LITERACKIE – POEZJA Idziesz w chmurze dumy i pewności siebie. Genowefa Cagara MODLITWA Paciorki rosy na nitkach pajęczych. Zamyślenie między brwiami jesieni. Palce promieni przesuwają, okruchy blasku. Modlitwa lasu do niewidzialnego Boga. Do piękna, mądrości nieschwytanych chwil. Stań w przestrzeni szeptów słonecznych. Wsłuchaj się w ptasie różańce. W swej kruchości silne wiarą i nadzieją. Czy znajdą w staccatach dźwięków właściwe brzmienia? Czas zaklęty w kryształ trącany młoteczkami - Rozpaczy, Próśb, radości? Czy uderzą w niebieskie skały krwawym piorunem, Popłyną w niebo zapachem kwiatów, Może upadną na ziemię kamieniem zwątpienia? Jaśminowym deszczem spływa na mnie odpowiedź. NIECHCIANA MIŁOŚĆ Siadła na kamieniu złocistym motylem. Do kałuży wpadła kwiatem róży, Zerwanym ot tak, od niechcenia. Patrzysz na nią. Przechodzisz obok. Gdzie zgubiłeś rosę słów, Orzeźwiającą więdnący kwiat? Czemu zapomniałeś, jak wygląda światło? ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Znajdujesz wiele tęsknot do mydlanych baniek, Wspólnego dzielenia z tobą świata Rozrzucanych w pośpiechu kłamstw. A gdzieś zginęła ta najważniejsza. – Miłość... * * * Elżbieta Dąbrówka–Madej DO CIEBIE, MAMO – MYŚLI NIEMOWLAKA Witam Cię Mamo uśmiechem, Zachwytu tego, co widzę Całego świata oddechem Światłem barw I błękitu niebem. Właśnie otworzyłam oczęta Takie ciekawe wszystkiego I patrzę na listki brzozy, Które tak tańczą radośnie. Machaniem rączek Witam je co dzień. Odróżniam zegara cykanie I pieska szczekanie słyszę Kiedy jest jasno i w nocy Śmiejące się widzę nade mną Matczyne, kochane oczy. Więc kiedy przy mnie staniesz, W wózeczku mnie ukołyszesz – Rozumiem, wiem, że mnie kochasz, Czuję, jak pachnie „miłość". Gdy tak patrzysz na mnie W zachwycie, Ja ciągle coś nowego poznaję W rozpoczynającym się życiu. październik 2012 r. 6 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ WARSZAWSKI POWSTANIEC Zbigniew Gajewski W za dużym hełmie Co krył rozczochrane włosy, W kurtce przepasanej pasem Stanął pod murem Warszawy. Stoi i myśli Ogromne oczy patrzą Gdzieś daleko, Stoi i myśli, pewnie odpoczywa Ściskając w dłoniach pistolet. Za chwile pobiegnie dalej Do punktu, gdzie ktoś Na niego czeka. W torbie na ramieniu Niesie meldunki, a śniadanie ? WSPIĄŁ SIĘ WYSOKO… Ale zanim wyruszy Na coś słodkiego Ma chęć wielką – Wiec z kieszonki w spodenkach Wyjął cukierka. Jezdnię przebiegnie Przy barykadzie, Nawet nie musi się schylać, Dalej piwnicą, Plac trzeba omijać. Mały chłopczyku z Warszawskiej Starówki Stoisz tam Od lat juz wielu, Wiosną i w letnie gorączki. A zimą, powiedz, miły Przyjacielu Czy nie marzną Ci małe rączki ? 30 września 2012 r. Doznałem braterskiej, serdecznej radości, jaka mnie cieszy, a przyjaźń zachwyca, a pełnym jej źródłem się stała braterska, słowiańska Katólska Łuźica. Tenże region się wspiął wysoko w górę, dochodząc pokornie do szczytów BOŻEJ ŁASKI poprzez beatyfikację kapłana Andrickiego i sławne z dziejów Łużyc obrazki. Wierzę, że duch i moc w nim nie ustanie, bo obfitość dzieci mają jego serbskie szkoły, a pełne kościoły wznoszą szczerze ku niebu pacierze. Poprzez lat tysiąc pod obcym panowaniem, zachował on swą duszę, mowę i wiarę. Ma krocie artystów, poetów, uczonych i liczne, prześliczne zwyczaje prastare, jak mnogie kawalkady jeźdźców wielkanocnych oraz sławny, biały cmentarz w Ralbicach, którego urok wszystkich przechodniów zachwyca. Ten region katolicki tym się odznacza, że rząd uroczych krzyży kołem go otacza. Lud ten jest pracowity, radosny i w trudzie, przyjazny wszem narodom – tak głoszą to ludzie. Oprócz zwyczajów przepięknych żyje nowoczesnością, uczciwą, szczerą przepełnioną radością. Naród ten choć liczebnie m a ł y , Jednak swoim duchem WIELKI jest i wspaniały, ale to co mnie najwięcej zachwyca, to, że może za w z ó r go wziąć cała ŁUŻYCA. [21-X-2012 r. z okazji stulecia Domowiny] * * * ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ * * * 7 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Grażyna Kowalska Krystyna Łagowska TANIEC Z WIZYTĄ NA MARSIE Autorowi rzeźby „Tancerka” St. Jackowskiemu – dedykuję Tancerka w parku, zastygła w zgrabnym piruecie. Zaprasza do tańca w kadrze niemych fotografii. Tancerko! Zasłuchana w ptasią symfonię, przetańczyłaś zieloną wiosnę, rozkwitłaś w kwiatach różanych, przystroiłaś w liście pożółkłe jesienią, twarz okryłaś woalem śnieżnych płatków. Jak … Ci na imię? DELFIN Delfin radośnie patrzy. Odlatuje w „kosmos” wyobraźni. Dobrze tak trwać. Kołysać się wśród fal nowych przeżyć, delikatnych jak piórko. Lazur wody muska mój umysł. Słyszę delfinów gaworzenie. Wiele tonów, gwizd. Jedność, harmonia. Jedność, harmonia. Jedność, harmonia. *** Świętuję urodziny. Nie pierwsze. Nie ostatnie. Nie tracę tempa. Chcę żyć pełniej. Świadomiej korzystać z uroków życia, trochę pomarzyć. * * * ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Halo, halo - Dzień dobry Witam Was Marsjanie przybyliśmy z sąsiedzką wizytą My ziemianie. Jesteśmy w jednym układzie gwiezdnym jedno słońce nam świeci o waszej czerwonej planecie piszą wiersze nasi poeci jest tu dla nas trochę za gorąco dla ochłody w ramach przyszłej sąsiedzkiej współpracy prosimy o szklankę wody (może być z lodem) KAMIENIEM ŁEZ Ciążą kamienie nie-wypłakanego są traumą serca wędrówką rozgrzanych piekieł w których się szuka tego, co się nie zgubiło Nie ma wiatru nie słychać szumu oceanu cisza nie-tykającego zegara zagubionych słów, skórki cytryny zgasło słońce dnia wulkanów rozśpiewanej jarzębiny koralowych paciorków z pochodniami idą cienie myśli stłuczonego żyrandola modlitwa otchłani wyjdź z mroku żalu muzeum woskowych figurek Rosa na roztrzepotanych liściach akacji łzy ulgi pędzących strumieni 8 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ pierwszy krzyk dziecka – ukojenie poduszka mokra od łez Pukanie. Sąsiadka przyszła pożyczyć 20 złotych do wypłaty emerytury, musi kupić mleko dla bezdomnych kotów. * * * Katarzyna Kusek CHWAŁA ODPADAJĄCYM OD ŚCIANY Chwała, odpadającym od ściany, w przepaść aksamitnie zimną szybującym milcząco. Bez krzyku, na wargach niemych. Z kawałkiem skały w ręku, która miała ich ocalić, staną przed Bogiem. Gloria, ginącym pod niebem tak bliskim. Na śmierć zamarzającym powoli, bez jakiejkolwiek nadziei na rychłą pomoc. Śpiewajmy pieśni tym, co nie bojąc się gniewu bogów mściwych, idą z odwagą zdobywać ich siedziby. By drzwi nieznanego uchylić człowiekowi. MOWA CIAŁA Ręce – razy. Nogi – kopniaki. Język – wyzwiska, drwiny, i obelgi. Usta - krzyk rozdzierający ciszę. Oto Człowiek, korona stworzenia. Pan, wód, lądów i oceanów, zdobywca Kosmosu. Dokąd zmierza, ten głupiec żałosny? Przecież dano mu ręce, by przygarniał bliźnich. ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ I nogi, by wyszedł drugiemu naprzeciw. A nawet niepełny, jest powołany przez Miłość do miłości. To Ona ma mieszkać w Tobie, niczym dłoń w ciepłej rękawiczce, przemawiać przez Twe ciało. Stawajmy się, więc, chwila po chwili, Ludźmi. Niech ciała nasze mówią za nas. * * * Barbara Anna Pawłowicz MOJE MIASTO w mieście mojego dzieciństwa są miejsca niezapomniane i chociaż na jawie już ich nie ma pamięć zachowała obrazy żalem malowane jest stara kuźnia na rogu kowal z miechem i wąsem tylko przed kuźnią koni już nie ma a w kuźni ... byłam dzisiaj na pizzy którą jadłam w zapachu dnia wczorajszego w mieście mojego dzieciństwa jest stara aleja lipowa mury obronne z fosą i znajome ulice po których spaceruję przygnieciona wspomnień bagażem i ze smutkiem spoglądam w obce przechodniów twarze 9 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ w mieście dzieciństwa jest mój rodzinny dom i prochy bliskich na cmentarnym wzgórzu tam zostawiłam też cząstkę życia dlatego często do tego miejsca wracam * * * Andrzej Rodys ZAMEK Świat wykopalisk fascynuje, w nim tkwią zagadki i pytania, które rozwikłać jest niełatwo, ten świat jednakże nas nakłania do myśli o tym, co już przeszło, o ludziach epok już minionych, jak oni żyli, co robili, czy znali cztery świata strony, czy bardzo kradli i łupili, jak się kochali, w co wierzyli, czy byli raczej gburowaci, czy potrafili być też mili...? Istotne także jest pytanie, na które może ktoś odpowie, czy ciała mieli w zaniedbaniu, czy też umieli dbać o zdrowie, lub jakie mieli obyczaje, jakie urzędy i obrzędy, czy mogli być modoodporni, czy też lubili bywać trendy...? Czy walet damę adorował, czy damski bokser tłukł tę damę...? Takie pytania mi się tłoczą, gdy patrzę na prastary zamek... RZEKA Różne są rzeki na tym świecie. Jest rzeka kłamstwa, wierna rzeka, są rzeki święte, proste, kręte, lecz żadna rzeka nie poczeka i nie zatrzyma się w swym biegu, by siąść na chwilę czy odpocząć, co widać, gdy się jest na brzegu, odnóża swe, na przykład, mocząc… Kiedy się ujrzy jakiś paproch, płynący po powierzchni wody, on wkrótce zniknie z naszych oczu, rwąc pełnym gazem jak koń młody, a rzeka niesie go troskliwie do swego ujścia, w którym ginie, ale u źródeł się odradza i tak wciąż płynie, płynie, płynie… I tym się od nas różni rzeka, że umierając, nie umiera… Jej żywot, tak jak sinusoida, znów rozpoczyna się… Od zera…! * * * Irena Stopierzyńska TERAZ… teraz nasze życie jest jakby na kredyt komornik wchodzi bez pukania z listą dawno zapomnianych należności: są tam długi wdzięczności obce języki od dawna już zbędne inne umiejętności i kontakty zaniedbane z dawnymi przyjaciółmi komornik jest łaskawy i wykreśla z tej listy to co wcześniej zabrał ze stłoczonych komórek pamięci nie potrafimy przed tym się obronić ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 10 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ teraz nasze życie jest jak czerstwy chleb twardy, suchy ale nie bez smaku przeżuwając go powoli przedłużamy trwanie... teraz nasze życie jak czerwone wino - wytrawne Noblesse w zapomnianej butelce cieszymy się, że się odnalazła ale jest prawie pusta niewiele na jej dnie,,, * * * Iwona Zielińska-Zamora GDYBYŚ... (mamie) Gdybyś tylko przy mnie był w tej beznadziei godzinie, deszcz nie przywołałby klaustrofobicznych myśli, a byłby jedynie złotą klatką ramion twych. Wiatr nie zawodziłby na pękniętej strunie życia, ale nuciłby nam pieśń o miłości. Gdybyś przy mnie był – to w zakamarkach nocy nie czaiłby się strach i świt nie musiałby się z nadejściem śpieszyć. Gdybyś tylko przy mnie był — żadne z wypowiedzianych słów nie stałoby się mieczem kata, i może słońce nie byłoby tak niemiłosierne, by wypalić na moim czole piętno samotności. Gdybyś tylko przy mnie był... DO JESIENI jeszcze raz zachwyciłaś bogactwem barw i plonów, zauroczyłaś mnie swoją mroczną urodą, imponujesz zgodą na wczesny zmierzch, emanujesz spokojem, bo na co złość, skoro nie można nawet zatrzymać westchnienia to po cóż się buntować. Odchodzisz w ciszę dostojną i niemą. ŻYJ! Nie wracaj do wspomnień i nie wchodź na strych, nie szukaj ich w starej walizce... tej co na klucz Wyłamałaś zamek... w niej lalka bez rzęs - miała pecha, przed laty pieściły ją dłonie małej sadystki, czyżby pluszowego Misia bez ucha też? Na dnie odnalazłaś sukienkę zetlałą kiedyś była niebieska - teraz...? jest jak późna starość - szara. I jeszcze pamiętnik, a w nim same bzdury: o miłości, przyjaźni, wierności... po grób. Nie wracaj do wspomnień i nie wchodź na strych…! * * * Wiesława Żelazik NAJPIĘKNIEJSZY DAR Boże! Jak bym chciała tańczyć Całymi godzinami A zdrowie chwytać Pełnymi garściami ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 11 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Nektarem życia upić się Do nieprzytomności I z ogromnego szczęścia Śmiać się radośnie. Lecz na przekór losowi Jestem szczęśliwa I radością zarażam Rodzinę, przyjaciół Choć ból mi doskwiera Kocham ludzi, przyrodę Lecz proza życia Przykuła mnie do wózka Kręgosłup mi się łamie jak spróchniałe drzewo A w głowie zielono tak czuję się młodo. A najbardziej życie Trzymam je kurczowo By mi nie umknęło Bo życie to od Boga Najpiękniejszy dar. Czy musiałam doznać Piętna niedoli By potem docenić walory zdrowia? * * * GOŚCINNE ŁAMY STELLA SZYMANIAK Urodziłam się w 1984 roku w Warszawie. Wychowywałam się w Święcicach koło Ożarowa Mazowieckiego. Tu spędziłam „sielskie anielskie lata” mojego życia wśród łąk zielonych. Młodość chmurna była dla mnie wyjątkowo burzliwa. Początkowo uczęszczałam do VII LO im. Juliusza Słowackiego w Warszawie, gdzie pod bacznym okiem mojego polonisty rozwijałam warsztat poetycki. Do tej pory wspominam ostatnią lekcję z języka polskiego, gdzie z wyjątkowym akcentem recytowałam „Testament” Słowackiego na pożegnanie. Moje dalsze losy są nierozerwalnie związane z Łowiczem, do którego zawsze powracam z wielkim sentymentem. Tam właśnie skończyłam elitarne liceum im. Józefa Chełmońskiego, pod bacznym okiem kochanych dziadków Ewy i Adama. To właśnie tutaj brałam udział w licznych konkursach recytatorskich, z których zawsze wychodziłam z wyróżnieniem. Zamiłowanie do poezji zakorzeniła we mnie moja Babcia z wykształcenia polonistka, zawsze dbająca o kunszt wypowiedzi. To dzięki niej w codzienne życie wplatam „skrzydlate słowa”, które rozjaśniają najbardziej pochmurne czoło. Łowicz jest dla mnie rodzajem enklawy, do której powracam pielęgnując niezwykłe wspomnienia. Po ukończeniu liceum w 2004 roku, rozpoczęłam studia na Uniwersytecie Łódzkim na Wydziale Ekonomiczno-Socjologicznym. Był to przełomowy moment w moim życiu, ponieważ ciężko zachorowałam. Doświadczenia związane z chorobą ukształtowały mój charakter, nauczyły mnie walki z przeciwnościami losu, otworzyły mnie na potrzeby drugiego człowieka. Na Studia Pedagogiczne na Uniwersytecie Warszawskim zdecydowałam się dużo później, dzięki małym dzieciom, które każdego dnia przywracały mi nadzieję na lepsze jutro i oświetlały mrok. Najpierw skończyłam Kurs Pedagogiczny, uzyskując tytuł specjalisty do spraw pedagogiki, po czym rozpoczęłam studia na Uniwersytecie Warszawskim na specjalizacjach: Pedagogika Wczesnoszkolna oraz Edukacja Artystyczna w Zakresie Sztuk Plastycznych. Obecnie jestem na ostatnim roku powyższego kierunku. Poezja była przy mnie zawsze: Asnyk, Pawlikowska-Jasnorzewska, Tetmajer, Gałczyński, Szymborska, Norwid, Miłosz, to nazwiska, które wywarły na mnie największy wpływ. Wiersze tych poetów wypełniały pustkę w chwilach cierpienia, w chwilach radości były niestandardową formą werbalizacji myśli. Fraszki, które prezentuję są moim debiutem literackim, mam cichą nadzieję, że przypadną Państwu do gustu. ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 12 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ FORMA Forma albo brak formy w formacie przestrzeni Oddala się czasem, a czasem przybliża To klisza zamierzchłych wizualizacji. Otwierasz ją zatraconą we mgle W nanosekundzie bytu... Zatrzymać go Przełamać w pół Wyrwać wahadło przeszłości By dźwięki fal nie pchały mnie już do doskonałości. OCZY PRZESTRZEŃ Przyglądasz się mym oczom W przestrzeni Poza czasem, Podrywam się do góry, By ujrzeć nieboskłonu wielkość Ptaki i chmury Tworzą klucz z natury By obudzić piękno.. w zdumieniu One nie mają wyrazu ni kształtu W idyllicznej ułudzie Tworzą pętle nieskończoności CZAS Patrzysz na czasu czarną skorupę Na motłoch sekund traconych bezwiednie FRASZKA DLA S. Finezyjny uśmiech Twe lico zdobi. Frywolny blask okala twarz całą. Serce na dłoni, kamienne niebo niesie; by obudzić mnie w płonącym lesie na wieczność całą. PREZENTACJE LITERACKIE – PROZA Grażyna Kowalska URLE Patrzę na biało - czarną fotografię, widzę drobną postać dziecka. Dziewczynkę w płóciennych opalaczach z wiaderkiem i łopatką w ręku. Stoi na piasku bosymi stopami, chusteczka osłania jej główkę od słońca, spod której wymykają się białe jak len pasemka włosków. Opodal rzeka Liwiec, krystalicznie przejrzysta, ukazuje złote, pofałdowane wypłycone dno. Kusiła dziecko ustawicznym ruchem żwawych kolorowych rybek, zapraszała do „zabawy nimi". Tak urokliwa jak niebezpieczna, zwłaszcza dla swawolnych, skaczących z mostu w głębię. Nad Liwcem rozciągała się wieś Urle, leniwa jak Liwiec, spokojna, letniskowa. „Warszawka" tu spędzała kanikuły, nie każdy miał szczęście tu odpoczywać. Domki letniskowe drewniane czekały na zamożnych letników. Wypinały się do słońca drewnianymi werandami, lśniąc oknami w okiennicach z kutymi sztabami. Można było szaleć wokół nich po niezliczonych drożynach i piaszczystych ścieżynkach. Okolica ta była z upodobaniem odwiedzana przez aktorów, solistów Zespołu „Mazowsze". ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 13 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Nieraz ich śpiew zakradał się w pobliskie lasy. Jako dziecko, bywałam tam z ciotecznym rodzeństwem. W naszej gromadce brylowali bracia. Przywieźli ze sobą adapter „Bambino" i płyty pocztówkowe z piosenkami Beatlesów, czym szpanowali w całej okolicy. To były wakacyjne Urle. Dla nas zawsze ten wakacyjny wyjazd był radosną przygodą. Las, łąka, łubin, chabry i maki. Biegałam po rżysku, choć kłuło. Szukaliśmy chrabąszczy na liściach, żeby je wpuścić za koszule czy bluzkę. Przekraczaliśmy gromadnie granice posesji, zrywaliśmy koniczynę, wyciągałyśmy z traw powoje z pachnącymi dzwonkami, z których łatwo było wić wianki. Tak przystrojone paradowałyśmy, oczekując podziwu. Szukaliśmy cieni wielkich drzew, oganiając się przed komarami i muchami. Wokół pachniało gnojem i mchem z omszałych strzech, w południe zwykle dominował zapach parzonych ziemniaków dla trzody. Deszcz przechodził tak szybko jak się pojawiał, przesycając powietrze żywicznym zapachem sosen, leszczyn, zagajników i maślaków. Wdychałam te zapachy do zachłyśnięcia. Iglaki zatrzymywały krople. Strząsaliśmy, robiąc prysznic dla gapy. Dla jednych - śmiech, dla drugich - krzyk protestu. Złote łany zbóż, ubarwione czerwienią maków i szafirem chabrów, kołysały się w uśpieniu. Zakłócałam ich spokój wiciem wianków dla mamy. Bawiliśmy się w chowanego, w podchody, w berka. Z żołędzi, kasztanów i zapałek „rzeźbiliśmy” ludziki. W korze drzew wycinało się litery. Chłopcy wybierali nam do tego najdoskonalszy kawałek kory. Z grubszych odłupanych kawałków kory rzeźbili łódki. Na białym piasku ścieżek rysowaliśmy serca krwawiące od strzały. Kleciliśmy indiańskie szałasy, z gałązek układało się strzałki wskazujące pod wieczór drogę do domu. Nasze spekta- kle, to bańki mydlane ze słomki rozszczepionej na końcu. Powstawały przezroczyste baloniki, które dmuchało się w dal, żeby je lepiej zobaczyć. Stąd jawił się inny świat. Później były z tego otarte kolana, gencjana szczypiąca rany do szpiku, a nieraz jodyna. Zabawy przychodziły do nas same. Braliśmy śluby. Pod szkiełka w dołku wkładało się skarby, czyli kwiatki, kamyki, gałązki nawet pierścionek z blaszki. Sami zbieraliśmy gałęzie na ognisko, w dogodnym miejscu nad rzeką. A pieczone kartofle parzyły i brudziły nasze ręce i wargi. Opalanie było pod mostem. Śmiałkowie skakali do wody na głowę. Kiedy przejeżdżał pociąg, machaliśmy rękami do podróżnych z pozdrowieniem. Dzieci liczyły, głośno krzycząc, mijające w pędzie wagony, aż dudniło - po czym zapadała głucha... cisza. Na myśl przychodziły słowa wiersza: „stoi na stacji lokomotywa, ciężka, ogromna i...", „dyszy i dmucha, żar z rozgrzanego jej brzucha bucha"... Cała okolica była domem. W chowanego bawiliśmy się przy domkach. Czasami wypłoszyliśmy jeża, który niewiadomo kiedy się zakradł. Nasze domy w większości były drewniane, zakochałam się w tych z werandami. Lepsze były te bez szyb. Po niebie toczył się Mały i Duży Wóz. Głowy odskakiwały, cichły odgłosy lasu. Ogarniał chłód. Długie nawoływania zapędzały do spania. Czasami, wysoko ponad głowami przeleciał samolot, a dzieciaki zawsze skore do zabawy, wymachiwały rękami w górę i głośno, jedno przez drugie, wykrzykiwały z entuzjazmem: „panie pilocie - dziura w samolocie"... z wiarą, że nas usłyszy. Wpadaliśmy w euforię, kiedy szybowaliśmy do szczytów sosen i ten niezapomniany lęk, gdy opadaliśmy w dół. W mroku szeptało się najskrytsze sekrety. Czułam puls. ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 14 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ W łóżkach straszyliśmy się nawzajem: a tu za drzwiami stoi, już się skrada, już jest pod łóżkiem. CZARNA, CZARNA - jest!!! Zaraz cię zje!!! Wynajmowaliśmy dom niedaleko stacji, tam najbardziej nam się podobało. Niania imieniem Albina zajmowała się mną – Grażką i starszą moją siostrą – Ewunią. Po rodziców wychodziłyśmy na stację drogą biegnącą przez las, czekając z utęsknieniem i wypatrując dymu z pociągu porannego w niedzielę. Ja czekałam zwłaszcza na mamę. Robiłam wszystko, aby być koło niej jak najbliżej. Dla niej uczyłam się wierszyków. Ona zawsze „od fryzjera"- zadbana, smukła, delikatna. Taki jej obraz w sercu mym się zachował. Ojca zapamiętałam jak nosił nas „na barach", silny, śniady. Z nim igraszkom w rzece nie było końca. Ciocia Stasia, siostra taty, nie mając swoich dzieci, traktowała nas – brataniczki – jak swoje. Dyrygowała jak chciała. Nie znosiła sprzeciwu, modelowała w nas „panienki z dobrego domu". Przekorom nie było końca, dobrze, że rzadko bywała. Ale gosposi się dostało. Zastępując ciocię, Pani Albinka - za niekończące się nakazy została przez nas uwięziona na kilka godzin w ciemnej piwnicy domku, aż „spokorniała". Bo kto ze swawolną młodzieżą wygra!? W aromacie sosen spaliśmy odurzeni. W dzień wspinaczka na masywne konary drzew, aż dziw, że wszystkich utrzymały - starszych i młodszych. Rzeka i te konary, przejażdżki rowerowe, jakby innych rozrywek nie było. Wyjątkowo można było wybrać się na lody do Jadowa. Targ w Jadowie był raz w tygodniu. Babcia Joasia pomagała wychowywać dzieci, cioci Basi i wujka Władka: Kazika, Andrzeja, Janeczkę i Ulę - moje cioteczne rodzeństwo. Pamiętam wozy konne z owocami, warzywami, z jajkami i żywymi kurami. Babcia przeciskała się pomiędzy furami, polowała na kurczaczki, które później przyrządzała z nadzieniem dla dzieci. To było „nadzionko"- mniam, mniam. My, dzieci dla babci zbieraliśmy szyszki na podpałkę do kuchni. Dla babci, która tak smacznie dla nas gotowała. Ona nas rozumiała. Jedynie ja mam po niej niebieskie oczy i pogodę ducha. Ale to nie wszystko, był też miód w butelce. Gdy się nią obracało, bańka powietrza zamknięta mieniła się złociście jak najszlachetniejszy bursztyn. Babcia nie dała się oszukać nigdy, sprawdzała swoim sposobem jakość miodu. A miód ściekał z razowych pajd chleba, klejąc nam ręce i wszystko inne. Ach, te słoneczniki, kalarepa, jagódki ze śmietanką na podwieczorek. Pamiętam, kruche ciasteczka z ciasta ze skwarkami, karbowane z maszynki do mięsa. Jadło się je, jadło i nie przejadało; one zawsze towarzyszyły nam przy dłuższych spacerach wzdłuż rzeki czy nocnych wypadach wędkarskich. Były też inne pomysły. Zabrać wiewiórkę do Warszawy. Pobojowisko w mieszkaniu, ale wiewiórka wystraszona do lasu wróciła. Nie poddała się miastowej cywilizacji. Po drodze nad Liwiec – zagrożenie: syczące gęsi, co tu na popas chadzały. W dzieciach budziły grozę: syczały, podszczypywały - jeden ssssyk i ssstrach. Ale nic to, przy drodze były też lody. Pani je sprzedawała, nakładała dzieciom wielgachne porcje łyżką, przepyszne - pistacjowe. A dla spragnionych inna nagroda: „babcia" Rózia podpiwek serwowała - zimny, rześki i mokry… Cóż za ukojenie! W słońcu po trawie można było szaleć boso. A deszcz! - to dopiero frajda, pod rynny się przepychać. Były to lata prawdziwie upalne. A jak padało, to już padało, ale szybko przestawało. W Urlach przebywałyśmy też z siostrą Ewą na koloniach jako podlotki. Zaczęło się niewinnie: kocha, lubi, szanuje, nie chce... ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 15 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Z akacjowej wróżby czar. Dorastałyśmy. Niani już nie było. Pannice zjechały do pensjonatu Pani Jaworskiej. To pogodna kobieta, która „rżnęła" w pokera niczym wytrawny gracz. Była postawna. Miała spięte w duży kok kasztanowate włosy. Opiekowała się maluchami na nocniczkach, a młodzież, czyli nas przywoływała tylko na posiłki, to była laba. Pani Jaworska przepysznie żywiła. Syte i spokojne, mogłyśmy marzyć, jak „panienki z pensji" i huśtać się do nieba. W rogu ogrodzenia pensjonatu znajdowała się ta „marzeń huśtawka", zawieszona pomiędzy potężnymi sosnami... Jedna deska na długich linach. Z pragnień wyłonił się obraz młodzieńca nieopierzonego - pierwsza platoniczna miłość? Pierwszy pocałunek, niewinne drżenie warg, ledwie dotyk, muskanie… Jak to pocałunkiem zwać? Po wakacjach spotkaliśmy się w mieście. Czar prysł. W któreś kolejne wakacje poczułam na ustach gorącą pieczęć, pierwszy prawdziwy pocałunek od Jaśka, chłopaka z okolicy. Pierwsza dziewczęca jeszcze miłość. Lata mijały. Dziś sama jestem matką. Nadal drogę do Urli odbywam. Dzieci moje tam dorastały, teraz z wnukami tu przyjeżdżam. Urok dzieciństwa mego jest nadal żywy. Jakże wspaniały i cenny. Urle urzekają mnie pięknym, niepowtarzalnym klimatem, czymś co nazwać trudno, ale poczuć trzeba. Tyle skrywa, ta biało-czarna fotografia. TO były „wczasy", które nadal trwają. ----------------------------------------------------------------------------------------------------Władysława Szproch A ANGOLE SOM WERY GUT Wyznaje wom ze smutkim, ze mie do tego Domu Pomocy Społecny nie przyiny. Te cholerne specjalisty łod bidy nie wyznały sie nic, a nic na moi nędzy. A pies ich tam cap! A w domu Sudoma i Gumora. Feluś z synowom drom sie na mnie zem niedorajda, gamuń, ze nicego załatwić nie potrafię. Moja cierpliwoś pękła jak guma w starych majtkach kiedy mi ta ślubno dziadyga wykrzyczała tak: – Wynoś mi się babicho z chałupy na zbity pysk i niech cie diabli poniesom bele daleko! – Nie drzyj starego ryja, mówię. Poniesom mie diabli, poniesom, ze mie ze świcom nie znandzies. Tu wom powim, ze jo jus łod downa miałam pod chuścinom awaryjny plon. Ta łostatnio deska ratunku singała az Londynu. Jedyny wnucuś wyemigruwoł tam dziesińć lot temu, za chlebym wyjechało dziecko. Co łun tam robi, to wom nie powim, ale cheba nieźle mu się powodzi, bo co ino przyj echoł, to mi pore funtów w fartuch wetknął. Ustykałam niezłom sumkę, bo i na jagodach, na grzybach trochę dorobiłam. Trzymałam te krwawice na cornom godzinę, ale ta, w chtóry tero w ty chałupinie żyje zdała mi sie corniejso łod po śmiertny nocy. Wypłakałam swojom sromote przed wnusim, jak przyjechał na świnta własnom limuzynom i błogałam, by mie z sobom do ty Anglii zabrałoł. Ło kochane! W wielgom panikę wpadłam, jak mi Kamilek łodrzek: – Pakuj się babcia, za dwie godziny ruszamy. ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 16 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ No to jo w łokamgniniu tobołek przygotuwałam, worocek z krwawicom pod cyckami zawiesiłam, wystroiłam sie jak dziedzicka przed wojnom, ze mucha nie siado i wio mechanicne wnusiowe koniki, gdzie ślipia poniesom. No i łodpolił wnuś tom limuzynę i rusył jak jaki rajdowiec, a jo septała zem pocirze do świntego Krzysztofa, błagałam wszystkich świntych ło scyńśliwom jazdę. I przebirałam pociorki różańca i prosiłam matuchny niebieski ło ludzkom przysłoś lo siebie w ty daleki Anglii. Wnucek po drodze mi wyznoł, ze łun do Londynu mie dowiezie, ale do domu nie weźnie, bo go ni mo. Kąt łu Turka wynajmo i miejsca lo mnie nie widzi. – To ty mie chłopok na zgubinie, na zatracynie w ten świat wiezies?! Toś ty felusiowe nosinie, litości w tobie za gros ni ma! A jo zem myślała, ze tam coś dorobię, dole swojom poprawie, a ty mie wyrwołeś z jedny bidy i w drugom pchos?! A zawracoj, póki jescek Polska. Wyrzuć mie, choćby pod tym płotym, mówię, jo se rade dom. Wybawiciel zasrany! Dodałam pod nosym. – Spoko, babcia! W Londynie też sobie babcia rade da. Mieszka tam pod bożym adresem, to znaczy pod chmurką cztery tysiące Polaków, to i babcia sobie poradzi. Źle nie będzie. Spokojna głowa! Zobaczy babcia. – A niech sie dzieje wolo bożo. Jus sie kochane nie łodzywałam. Podróż jakoś zleciała ino te stare kulosiska mi spuchły, ze z trzewików wyłaziły. Nawet sie nie zdonzyłam z drzymka wybudzić jak mi wnucuś nakozoł wysiadać. – To jest babciu Viktoria. Główny gmach londyńskiego dworca. Tu się babcia rozejrzy, a jak rozejrzy, to i rozgości. Ja się urywam, bo do pracy się spieszę. Zostawiam babci naładowaną komórkę, jutro zadzwonię. Nara! Cmoknął mie półgempkim i bziuknoł mi spod nóg, a jo stołam tak może z godzinę, a i kulosy nie wiedziały gdzie mie zanieś majom. Zrobiłam wreście pore kroków do środka ty Viktorii, a tam wrzało jak w łulu. Ło Jezu, matuchno świnto. Tylochna ludzi, to łocy moje jescek nie widziały. Potrąciłam jakomś kobitę, cornom jak sadza w kuminie. – Przeprosom paniom, rzekła zem, a łuna łypnęła na mnie dzikim wzrokim i posła. Dorziałam ławkę pod ścianom i jak klapłam na niom pirsego dnia, tak jus sie stamtąd nie rusom, no cheba ze do kibla za potrzebom. Wtedy zostawiom tobołek z Ukrainkom, z którom dziele i ławkę i londyńskom dole. Wnucek dzwoni, nie powim. Dobre z niego dziecko. Co i roz wpodo tu, komórkę mi doładuje, ło zdrowie zapyto. A zdrowie mom jak kóń. Na scyńście nic mi nie dolego. Pewnie i choroba wi po jakich ludziach łazić. Mnie łomijo bo wi ze jo nie dożywię choróbska likami, na mnie nie zarobi ani likorz, ani aptekorz. – Pewnie wos, kochane ciekawi jak jo sobie radze? A nad podziw, nieźle sobie radze. Żebrom. Tak, jo tam żebrom i wcale sie tego nie wstydzę. Nase z Powsinóg tego nie widzom, to co mi tam. Jak trochę grosa łuskładom, to mie wnucuś łodwiezie. Jak mie Feluś nie przyjmie, to może własny kąt gdzie łopłace i z bidy nie łumre. A Angole, znacy - Inglisze som wery gut, som łokej. Jo tu łod miesionca jezdem chepi. Te pipole mi nicego nie żałuj om. Nie ino pensoka, ale cynsto pore funtów do ręki mi wrzucom. Baba jezdem to nie stawiom przed sobom kapelusa. Jo rękę wyciągom i patrzę miłosiernie ludziom w łocy. Inzyka nie znom, ale te pore słów, chtórych mi Kamilek na tykturce napisoł chyto pipoli za serce. A mom napisane tak: J am Leady polish. J am siek. J love England. J loveyou an very people. Thanks very much! ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 17 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Po prowdzie to nie wim co łun tam nabazgroł, ale cheba to som jakieś cudowne słowa, bo te Inglisze łuśmichąjom się do mnie i te angielskie miedzioki na rękę mi kładom, a jo wtedy mówię: – Dzinkuje, spasiba, mersi, danke, gracja, Bóg zapłać. I tak se mieszkom pod dachym ty Viktorii. A swojom drogom to mi sie podobo ta nazwa bo takie imie miała moja babcia, świć tam panie nad jei dusom. Cały majątek mom w tobołkach na wózku, co mi go podarowała ty- dziń temu jakoś dobrodusno lady. Tero mi Izy, bo nie wlekę całego biznesu za sobom, a powlec sie wreście muse, bo mi taki jeden z nasych powiedzioł, ze możno nocuwać w lepsych warunkach w miejskim szalecie za 20 pensów. Jutro sie tam przeniese. Będzie i dach nad głowom, kaloryfer cieplutki, umywalka, mydło, lusterko. Wreście sie umyje jak cłowiek, bo jus mówiom, ze capi łode mnie na kilometr. No i powidzta same, mom łeb na karku, cy ni mom? Mom nie ino na wsy, ale na polepsynie swojego żywota. ------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- Iwona Zielińska-Zamora PAN BÓG O NIM ZAPOMNIAŁ Otworzył oczy, rozejrzał się wokół siebie. – Gdzie ja jestem? – pomyślał, bowiem zupełnie nie pamiętał, co się z nim wcześniej działo. I dlaczego jestem przywiązany do łóżka?, bo już się zorientował, że nie leży na swojej starej wersalce, ale na białym, szpitalnym łóżku. I zobaczył też twarze: syna, synowej z tym jej niepewnym uśmieszkiem, który czaił się w kącikach wąskich warg, dla innych niezauważalny, ale on dobrze znał ten nieco ironiczny, nieco kpiący grymas, gdy zmuszona była bardzo rzadko, ale jednak zmuszona, podać mu lekarstwo, czy też przysłowiową szklankę wody. Trochę z boku stał jakiś obcy, młody człowiek, a on od razu się domyślił, że to musi być lekarz, bo jest ubrany w biały kitel, na tle którego wyraźnie dostrzegł stetoskop. – Proszę Państwa, to prawdziwy cud – powiedział lekarz, a w myśli zaś dodał, a może kara boska, że pan Henryk jeszcze żyje. Te słowa kierował do stojącego przy łóżku bardzo otyłego mężczyzny. – Pana ojciec od dawna cierpi na cukrzycę, niewydolność krążenia, przetrzymał już dwa obustronne zapalenia płuc, no i teraz jeszcze ten udar. –To naprawdę cud – dodał nieco obłudnie lekarz. Nie mniej nie będę robić Państwu nadziei, bo w każdej chwili może przyjść kryzys i wtedy musicie się Państwo spodziewać najgorszego. Mówił to ze swobodą, bez żenady, jakby chorego już wśród nich nie było. A przecież on słyszał wszystko, rozumiał, niestety był sparaliżowany i na swoje nieszczęście nie mógł mówić, a chciał im powiedzieć wiele, oj bardzo wiele. A nie mógł wydusić z siebie nawet jednego słowa i dlatego niczego odeń nie usłyszeli: ani tego, by przestali udawać, że zależy im na jego życiu, jeśli już – to raczej na jego całkiem niezłej emeryturze. Nie mógł im nawet wykrzyczeć, by wynieśli się do diabła: wszyscy, łącznie z tym dupkiem lekarzem. – Doprawdy z czego ten lekarz jest taki zadowolony, czyżby z tego, że ciągle utrzy- ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 18 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ muje to jego, Henryka, bezwolne ciało przy życiu. A on sam – Henryk , od kilku lat o niczym innym nie marzył, niczego już tak nie pragnął jak śmierci, która jawiła mu się jako wybawicielka od ziemskiej wegetacji. A śmierć nie przychodziła. – Zupełnie jakby Pan Bóg o mnie zapomniał – pomyślał z goryczą. Siedział na niskim stołeczku, przytulony do kolan babki, która dokładała chrustu do pieca. Jak raz gotowała dla świń i opowiadała, opowiadała… swojemu Henrysiowi, który nie był jej jedynym wnukiem, ale tylko on jeden słuchał jej bajania z otwartą buzią siedmiolatka. Twarz babki raz po raz oświetlały jasne ogniki wychylające się z otwartych drzwiczek glinianego, naprędce zrobionego pieca. Letnia kuchnia, w której w ciepłe dni gotowano dla zwierząt, a i też nierzadko dla tych co wracali z pola od sianokosów, czy żniw, to było miejsce, które mały Henryś najbardziej lubił, bo tam bardzo często przebywał z babką Natalią i słuchał jej niezwykłych opowieści. – A polazł byś synek do lasu, to byś nazbierał trochę jagódek, to babcia by zrobiła pierogów. Hę, co ty na to? Las zaczynał się zaraz za ich obejściem, trzeba tylko było przeleźć przez stodołę, za którą rozciągało się pole kapusty i już jawił się bór pełen wysokich, strzelistych sosen, a pod nimi wielkie, ponure paprocie, polany pełne pachnących poziomek, no i wreszcie te jagodziny, wysokie i tak cudnie tego lata obrodziły. – A tyli uważaj synek, by ciebie gajowy nie przyłapał, bo przyjdzie grzywnę płacić, a grosza ni ma w chałupie. Może dyć pójdzie z tobą Franuś Kowalikowy? A zapytaj tam, czy i Kaziczek od Kłąbów nie przeleci się z wami. – W kupie zawsze raźniej – zaśmiała się babka Natalia, przyciągając malca do swego obfitego, ciepłego od żaru z piecyka biu- stu, odgarnęła mu jasną grzywkę, przy tej okazji musnęła szorstkimi wargami jego czoło. Wyjątkowo lubił tę babkę Natalię, i może dlatego nie próbował wysunąć się z jej objęć. A i ona kochała go jak żadnego innego ze swoich licznych wnuków. Może dlatego, że ona lubiła opowiadać, a on słuchać jej bajania. Ostatecznie poszli w czwórkę, bo mały Jaś, młodszy brat Kaziczka uparł się iść z nimi i po krótkiej naradzie chłopcy postanowili wziąć malca ze sobą na tę wyprawę. Było wczesne popołudnie, od zachodu nad lasem zbierały się chmury. – Może nie będzie padać – Henryś wypowiedział głośno pragnienie wszystkich koleżków. Ale jeszcze bardziej od deszczu i burzy bali się spotkania z gajowym Kowalskim, ponurym wąsatym chłopiskiem, który bardzo sumiennie i poważnie traktował swoje obowiązki. Prawie było niemożnością ukryć się przed jego oczami, stale wypatrującymi leśnych intruzów. Jedyna nadzieja, że zbliżająca się burza zniechęci gajowego do wyjścia z ciepłej, suchej chałupy – pomyślał Henryś, bo chłopaczek był wyjątkowo sprytny i przebiegły jak na swój wiek. Miał już prawie pełną kankę jagód, gdy nagle posłyszał szept. To Franuś przerażonym głosem ostrzegał – uważaj, lezie prosto na nas gajowy, my wiejemy, a ty? I chłopaki pozostawiwszy zgromadzone plony pomknęli w zarośla, przez chwilę widać było jeszcze ich gołe, czarne jak święta ziemia pięty. A jemu zrobiło się żal tych jagódek, a jeszcze bardziej pierogów, których może nie być, jeśli teraz stchórzy. Przytulając policzek do wilgotnego mchu, przeczołgał kankę i swoje drobniutkie ciałko pod kępę paproci i z niepokojem nasłuchiwał. Gajowy ciężkim, powolnym krokiem zbliżał się ku jego kryjówce, a on jeszcze mocniej przytulił buzię do poszycia z mchu, wstrzymał oddech, zaczęło mu się zbierać ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 19 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ na płacz: nie będzie pierogów, tylko grzywna i lanie, które niechybnie zafunduje mu popędliwy ojciec. I w tym momencie błyskawica, niezwyklej jasności przecięła niebo, a jemu się zdawało, że to akurat nad jego głową i jeszcze bardziej przytulił się do mchu, który był miękki i cudownie pachniał. Po chwili grzmot wstrząsnął ziemią, a kroki gajowego niespodziewanie zawróciły. Był ocalony. Tak się przynajmniej Henrysiowi zdawało. Ale teraz dopiero rozszalały się żywioły: burza i ulewa, błyskawice rozdzierały niebo, a ziemią wstrząsały grzmoty. – Do chałupy, szybko do chałupy – bełkotał przerażony malec. Biegł szybko, ale na oślep, bo woda zalewała mu oczy. Biegł i biegł, ale ciągle nie mógł trafić na ścieżkę prowadzącą do wsi. W panicznym strachu szamotał się i kręcił w kółko. Zachmurzone niebo sprawiło, iż las stał się ciemny i przerażający. I wtedy przypomniały się Henrysiowi wszystkie historie, które babka opowiadała mu w letniej kuchni. – A zapamiętaj sobie synku, że w tym lesie, co to zaraz za naszą stodołą, za tym zagonem kapusty, żyje sobie taka dziwna starucha, nikt nie wie, kędy jej chałupa, gdzie gotuje strawę i ile sobie roków liczy. Powiadają, że komu się pokaże… ano różnie to z tym bywa. Pamiętaj Henryś, jakbyś staruchę zobaczył – nie udawaj, że jej nie widzisz, nie uciekaj. Ona sama powie, jaki twój los i co cię czeka. – Babciu, a jak ktoś te staruchę zobaczy i ucieknie, to co dalej? – Ano, wtedy taki, co bluźni przeciw niej i się z niej naigrywa, ma bardzo długie umieranie. – Babciu, a co to znaczy długie umieranie? – zapytał Henryś, bo nic a nic nie wiedział jeszcze o śmierci. –A był tu taki jeden, na długo przed twoim narodzeniem pojawił się i nie zagrzał długo we wsi miejsca. Z niego był taki niedowiarek, żartował sobie zawsze i chodził często do lasu, by spotkać się ze staruchą. Tak mówił. I pewnego dnia natknął się na nią przy tym zarośniętym stawku, gdzie te mokradła. Wyrwał się jej, ponoć jeszcze długo niosło jego przeraźliwy krzyk po lesie, a gdy znaleziono go nazajutrz na skraju, chłop leżał jak kłoda, był całkiem siwiuteńki i tylko przewracał gałami. Zabrała go potem córka do miasta, ale wiadomo „z cudzego woza na w pól drogi schodź”, no to go oddała do domu starców. Ponoć kilka lat tam się mordował, nigdy już do zdrowia nie powrócił. Widać nawet Pan Bóg o nim zapomniał – zadumała się babka Natalia i dorzuciła drew do pieca. Przypomniał sobie Henryś tę opowieść, którą babka szczególnie lubiła go raczyć w letniej kuchni. I jeszcze szybciej pognał, jak mu się zdawało w stronę swojego obejścia. Na chwilę otworzył oczy, odgarnął grzywkę z czoła i zmartwiał. Naprzeciw stała starucha i kiwała na niego chudym zakrzywionym paluchem. I śmiała się histerycznie, wydawało się Henrysiowi, że cały las wypełniony jest tym jej chichotem, który trochę przypominał skamlanie szczeniaka, trochę miauczenie kota, ryk wichury i jeszcze niewiadomo czego. Malec tak bardzo się bał, iż zapomniał o przestrogach babki. Na powrót zamknął oczy i pognał przez krzaki, raniąc się boleśnie, ale nie zwracał na to uwagi, byle dalej, dalej od tej strasznej staruchy. Znaleziono go nieprzytomnego na skraju lasu, w zagonie kapusty. Długo potem dochodził do siebie, gorączka i majaki nie opuszczały drobniutkiego ciałka przez ponad tydzień. Wezwany za ostatnie, wyciągnięte z sekretnego schowka pieniądze, z pobliskiego miasteczka lekarz postawił groźną diagnozę – obustronne zapalenie płuc i dodał: wszystko w rękach Boga. ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 20 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Dziecko powoli, ale dochodziło do zdrowia. Stale czuwała przy Henrysiu zatroskana babka Natalia, która przeczuwała, co stało się w lesie. Nie śmiała jednak pytać malca, by choroba ponownie nie wróciła. A na Boże Narodzenie Henryś był zdrów jak ryba, w sam raz jak ta szykowana na świąteczny stół. Pomiędzy babką a wnukiem bez słów ustaliły się nowe zasady gry. Ona nie pytała, a on ni słówkiem nie zająknął się nigdy o tym, co zaszło w lesie tamtego czerwcowego popołudnia. Jedno było pewne: nie lubił już jagód, i za nic nie chciał wziąć pieroga z jagodami do ust. A babka też nigdy na to nie nalegała. Mijały lata. Henryś jakby zapomniał o tamtej historii. Wojna choć okrutnie obeszła się ze wsią, ale za to wyjątkowo jakoś łagodnie z rodziną Henryka. Ojciec jeszcze w czterdziestym trzecim roku wysłany na roboty do Rzeszy szczęśliwie wrócił do domu. Ich chałupa jako jedna z nielicznych ocalała prawie nienaruszona przez pożar, ale niedługo po jej zakończeniu upomniało się o Henryka wojsko, a kiedy wrócił do wsi po trzech latach służby w marynarce wojennej – babki Natalii nie zastał już wśród żywych. Matka powiedziała, że babcia miała lekką śmierć. Po śniadaniu usiadła sobie przy oknie, co wychodziło na drogę, lubiła tak sobie popatrzeć na przechodzący obok świat. I tak ją zastali, jak wrócili z pola w samo południe, jak raz na obiad, który od wielu już lat przygotowywała zawsze babka. Woda co ją na kluski nastawiła na kuchni, wykipiała – a babka Natalia jakby przysnęła z głową wspartą na dłoniach, co spoczywały równiutko ułożone na parapecie okna. Jeszcze tego samego dnia poszedł na maleńki wiejski cmentarzyk i choć był rzeczywiście maleńki, to i tak długo szukał mogiłki babki, bo już ubożuchna zarosła wysokimi pokrzywami. Z trudem – bardziej domyślił się niż doczytał na wypłukanej przez deszcz tabliczce, że tam, nieomalże pod jego stopami spoczywa martwe ciało jego ukochanej babki Natalii. – Widać ty babciu Natalio nie spotkałaś nigdy w lesie staruchy, a może się jej nie lękałaś – powiedział cichym zdławionym przez łzy głosem. – A ja nie zdążyłem ci wyznać, co spotkało mnie wtedy w lesie. Zawsze był odludkiem, a po śmierci babki Natalii zrobił się jeszcze dziwniejszy: chyba jeszcze spoważniał, często zamyślał się i prawie co dzień zachodził na cmentarz. Uporządkował mogiłę, wystrugał nowy krzyż, bo tamten musiał być… jakiś taki, z lichego drewna, całkiem spróchniały. Odnowił też tabliczkę. Babka Natalia już nie była bezimienna, bo litery były duże i bardzo wyraźne. Przez chwilę nawet pomyślał o jakieś fotografii, ale okazało się, że żadna się nie zachowała, a może nikt jego babce zdjęć nie robił. Jak nie zdjęcie to ławeczkę zrobię – pomyślał pewnego majowego popołudnia, gdy wracał do domu z roboty tą krótszą drogą przez cmentarz. Nie sposób mu było ominąć obojętnie grobu babki, a był bardzo zmęczony, rozejrzał się, gdzie by tu przysiąść. Niestety w pobliżu nie było żadnej ławki, bo nikt nie miał potrzeby przesiadywać w miejscu, gdzie czas się zatrzymał, a może tam wcale nie ma czasu, czy umarłym jest on potrzebny? – niezdarnie próbował filozofować. I na drugi dzień ze skombinowanych w warsztacie desek zmajstrował ławeczkę, na której teraz chętnie i coraz częściej przesiadywał. Tak było do dnia, kiedy wracając z roboty, na drodze nieomalże koło swojego domu, zobaczył śliczną Bronkę, córkę najbliższych sąsiadów. Bronka była od niego parę lat starsza i już od dawna mieszkała w dużym mieście wojewódzkim. Ponoć miała tam już jakieś mieszkanie i dobrą pracę. I to właśnie z za- ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 21 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ kładu, choć ciągle była jeszcze panienką, to jakimś cudem dostała to mieszkanie. A teraz stała na wiejskiej drodze, spoglądała nań spod długich, ciemnych rzęs i uśmiechała się do niego białymi równymi ząbkami. – Wybierasz się dzisiaj na tańce? Paczka z ZMP organizuje zabawę świętojańską. – Przyjdziesz? –zapytała jeszcze i chwyciwszy dłońmi rąbek spódnicy zakręciła się na tej wiejskiej drodze, jakby go już zapraszała do walca. – No, no – zaczekaj z tymi wygibasami do wieczora – zaśmiał się, ale zrobiło mu się czegoś nieswojo, może dlatego, że czarnobrewa Bronka bardzo, ale to bardzo mu się spodobała. I choć nigdy dotąd nie był na tańcach w remizie, wieczorem po robocie umył się staranniej niż zwykle, ogolił i ubrał w najlepsze ubranie jakie miał. I wtedy ze smutkiem pomyślał, że u tej miastowej panny nie ma szans, bo jest tak ubogo i niemodnie ubrany, bo przecież nigdy o to nie dbał. I nagle uświadomił sobie, że nie potrafi tańczyć, bo gdzie i kiedy miał się tego nauczyć? Ale śliczne czarne oczy Bronki prześladowały go tak, że nie potrafił już o niczym innym myśleć, jak tylko o niej. – Pójdę trochę popatrzeć, przecież nie musze zaraz tańczyć – gadał do siebie w letniej kuchni, gdy czyścił odziedziczony po ojcu czarny, niemodny już garnitur. Matka na wieść, że Henryk wybiera się do remizy, aż zakrzyknęła z radości. Nawet poprawiła mu krawat i przygładziła czuprynę. A już się poważnie zamartwiała, czy z jej Henrysiem jest wszystko w porządku… Nawet wsunęła mu do kieszeni marynarki parę groszy, by miał na papierosy i kielicha, chociaż dobrze wiedziała, że jej syn i od tych używek też stroni. Tego wieczoru wypił jednak jeden kieliszek wódki dla kurażu, drugi a zarazem ostatni kieliszek alkoholu w swoim życiu wychylił, gdy na świat przyszedł jego pierworodny. Gdy wszedł do remizy, w wielkiej ponurej sali już od dobrej pół godziny grała strażacka orkiestra, która akurat przerwała rzępolenie, gdy stanął w progu. Na chwilę odrzucił go odór alkoholu, papierosowego dymu i kwaśnawy zapach spoconych, podekscytowanych młodych ciał . Po kilku sekundach, gdy oczy przyzwyczaiły się do mroku i wirującego jeszcze w rytm oberka kurzu, począł nerwowo wodzić oczami po sali w poszukiwaniu Bronki. Stała pod przeciwległą ścianą z innymi dziewuchami ze wsi, jakże inna od tamtych: szczupła, gibka i taka nietutejsza. Jej niebieska, w białe kwiaty sukienka była uszyta na miejską modłę, z dużym dekoltem, a szeroka, suto marszczona spódnica jakby zapraszała do tańca. Natomiast sama Bronka zdawała się czymś martwić. Przez sekundę pomyślał, że czeka na niego, bo jej oczy nerwowo raz po raz spoglądały w stronę otwartych na oścież dwuskrzydłowych drzwi. I jakby się ożywiła, gdy zobaczyła jego potężną, wyraźnie odbiegającą od innych chłopaków sylwetkę. No i może ten garnitur przyciągnął szczególnie jej uwagę. Jeszcze wiele lat po ślubie, przy okazji rodzinnych wspominek zaśmiewała się z tego super niemodnego nawet na wsi garnituru. Po latach i on też się śmiał, ale teraz w tej mrocznej sali czuł się niepewny i bardzo zagubiony. Już, już miał się odwrócić i uciec stąd do domu, a może nawet na cmentarz na swoją ławeczkę, do babki Natalii, gdy kątem oka zobaczył, że Bronka oderwała się od grupki chichoczących dziewczyn i tanecznym, niefrasobliwym krokiem sunie przez całą salę ku niemu. Z jej twarzy zniknął ten ledwo zauważalny cień smutku i wyczekiwania. Teraz śmiała się do niego całą sobą i szła po swoje szczęście. A że to będzie szczęście, o tym była przekonana od pierwszej chwili, gdy zobaczyła go na tej drodze. To nic, że ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 22 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ będzie kulawe, ale takie właśnie ona sama sobie w tę noc sobótkową wybrała. Henryk stał jak sparaliżowany, nie wyszedł jej na spotkanie, ba nawet obejrzał się za siebie, czy kto za nim aby nie stoi. Nie było w drzwiach poza nim nikogo innego. I gdy tak sunęła właściwie po niego, a nie do niego, to i on zrozumiał, że ta śliczna dziewczyna musi być jego. Na zawsze. A ona podeszła do niego i wypowiedziała takie banalne: – Dobry wieczór, jednak przyszedłeś? – zapytała, a może tylko stwierdziła fakt. Wzięła go za rękę i wtedy orkiestra akurat zaanonsowała „białe tango”. – To specjalnie dla nas – znowu się roześmiała i pociągnęła go w krąg kręcących się już na parkiecie par. – Ale ja nie umiem tańczyć – wybełkotał przez ściśnięte wstydem gardło. Poczuł się jak niegdyś tam w lesie sponiewierany i bardzo nieszczęśliwy. – Nie przejmuj się, ja cię nauczę, popatrz tylko jak ja to robię. Dwa kroki do przodu, jeden w tył. Tak naprawdę, ona też nie umiała tańczyć, a tanga w szczególności, bo i ona nie miała się gdzie i kiedy tego nauczyć. W mieście całkowicie czas wypełniała jej szkoła wieczorowa i praca. No i była bardzo porządną dziewczyną, szanowała się i za nic nie poszłaby na zabawę sama, jak to robiły jej koleżanki najpierw te z hotelu robotniczego, a potem te z fabryki. Różnica polegała na tym, że on się przyznawał do braku umiejętności, a ona za nic by tego nie zrobiła. Od pierwszej zabawy do końca ich wspólnego życia, to właśnie ona prowadziła go za rękę. A może tak naprawdę nigdy nie wypuściła jego dłoni ze swojej, od chwili tego „białego tanga” i już zawsze śliczna Bronka jawiła mu się po trosze jako babka Natalia, czuła i opiekuńcza. Była mu zarazem i kochanką, i żoną, i dobrym duchem, co wiódł go przez życie. W rodzinie nieco dobrodusznie (bo lubiano oboje) podśmie- wywali się trochę z niego, za to matka niechętna energicznej synowej, często w złości pytała go ironicznie: – A kto tam u was nosi spodnie, bo chyba nie ty Henryś? W odpowiedzi machał wtedy tylko ręką, jakby odganiał się od komara albo od upierdliwej muchy. Orkiestra zrobiła przerwę, młodzi hurtem ruszyli do obficie zaopatrzonego w trunki i zwyczajną kiełbasę bufetu. A oni zmęczeni tańcem, nasyceni swoją obecnością nie mieli potrzeby tłoczyć się przy barze, wyszli zatem przed remizę i usiedli na ławce w maleńkim parku. Noc była ciepła i na tyle jasna, że mógł do woli przyglądać się ślicznemu profilowi Bronki. Modnie pokręcone w drobne loczki włosy, teraz kilka kosmyków zasłoniło jej czoło. Wiedziony jakimś niewytłumaczalnym nawet dla siebie samego odruchem odgarnął te loczki z czoła i ujął jej twarz w swoje ręce. Uniosła trójkątną brodę do góry i tak jakoś samo się potoczyło. Całowali się nieporadnie, ale zachłannie, łapczywie. Posłyszeli pierwsze dźwięki, zaskoczeni tym, co się przed chwilą stało, ruszyli w milczeniu żwirowaną ścieżką do sali tanecznej. A potem było jeszcze rzucanie wianków na rzece, a on się dobrze przyjrzał, który to wianek Bronki. Zawiał wiatr i wianki przyśpieszyły, bo rzeka miała wartki, nerwowy nurt. A ten, na który on czekał zaczęło znosić na drugi brzeg. Szybkim ruchem rzucił z siebie ubranie, bo zawsze był akuratny i zanurzył się w ciemnej toni zaledwie po kolana. Rzeka nie była głęboka, swobodnie po niej brodził, a był już najwyższy czas, by wianek dziewczyny, tej na całe życie uchronić przed zatonięciem. Ona stała przerażona na drugim brzegu z innymi pannami i czekała jaki to los jej przypadnie tej magicznej nocy w udziale. I odetchnęła. I dopiero teraz całe towarzystwo stojące na plaży ryknęło gromkim śmie- ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 23 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ chem. Henryk rzeczywiście wyglądał komicznie w białych, długich kalesonach, które były bardzo rzeczywiste na tle granatowej rzeki. Teraz śmiała się i Bronka, szczęśliwa, że i on ją też wybrał. Do domu wracali już razem, tym bardziej, że mieszkali obok siebie. Nadłożyli jednak drogi, gdzieś tam w kopcu siana stali się dla siebie pierwszymi i jedynymi. Miłość od pierwszego wejrzenia czy długo tłumione pożądanie sprawiło, że nie musieli pytać o drogę, instynkt był najlepszym nauczycielem dla ich młodych i nietkniętych dotąd ciał. Nie myśleli o konsekwencjach ani o tym, co będzie jutro, czy też, co powiedzą rodzicielki. W niedzielne popołudnie odprowadzał ją na autobus, na przystanku była spora gromadka, tych co to tylko na niedzielę wracali do rodziny na wieś. Była to jakby taka wiejska arystokracja, nierzadko spędzająca sen z powiek młodszemu rodzeństwu, temu co zostawało na gospodarstwie albo jak mówiono w tych stronach, na ojcowiźnie. A i było z czego nie spać. Całe kosze jaj, jakiś kurak też by się przydał, no i wszystko, co się w rodzinnym domu nawinęło pod rękę. A ziemie tu były ubogie, same piachy i ugory. No to była istna szarańcza ta wiejska arystokracja, co to tylko na niedzielę do rodziny… Bronka nie miała dużego koszyka, zaledwie malutką siatkę, którą teraz niósł dumnie Henryk. Ona sama w eleganckich lakierowanych czółenkach, w niebieskiej sukience, w tej samej co wczoraj na zabawie i z przewieszoną przez ramię śliczną skórzaną torebką – konduktorką. Nosiła się tak jakoś z miejska, nonszalancko, że Henrykowi aż dech zapierało z dumy. Najładniejsza dziewczyna jest jego kobietą. Nikt jeszcze poza nimi dwojgiem nie znał tej tajemnicy. No, bo jeśli by kto o tym wiedział, jeszcze poza nimi, to przecie to wtedy żadna tajemnica – pomyślał Henryk. Autobus na szczęście był miejscowy, to i jakoś się tam wszyscy jak śledzie w beczce poupychali, choć nie obeszło się bez przepychanek i przemówień. Bronka jak zwykle, jakoś tak boczkiem… sposobem… jak później wiele razy czyniła i już była w autobusie, zajęła wygodne miejsce przy oknie, mogli sobie jeszcze coś tam poszeptać, pogawędzić. A napisz jak najszybciej, będę czekał na list – krzyknął w chwili, gdy auto ruszało, wydzielając z siebie kłęby spalin, drażniąc nieprzyzwyczajone do nich nozdrza Henryka. Długo jeszcze stał, choć autobus dawno już zniknął za zakrętem prowadzącej prosto do miasta Łodzi szosy. To miasto było dla niego i dżunglą i wielką tajemnicą zarazem. Był w nim zaledwie dwa razy: jeszcze w dzieciństwie z babką Natalią i raz na wycieczce szkolnej. Biały kurz co został po pekaesowskim autokarze jeszcze nie obudził jego zmysłów, jeszcze nie przeczuwał, że najbliższe święta Bożego Narodzenia przyjdzie mu już spędzić właśnie w tym mieście, które dla kilku pokoleń jego współziomków było „ziemią obiecaną” i dla niego takim się stanie, a nawet przyjdzie mu w tym mieście dokonać własnego żywota. Tego wszystkiego nie był w stanie przewidzieć, gdy stał tak wpatrując się w oddalający autobus, a zachodzące słońce świeciło mu prosto w oczy. Być może od ostrych, agresywnych, konających już promieni zamgliło się jego spojrzenie. W następną sobotę czekał na przystanku i choć wysypał się cały autobus ludzi, to Bronki wśród nich nie było. Do wieczora siedział na popsutej ławce i nerwowo unosił się z niej na warkot silnika każdego autobusu, który nadjeżdżał z Łodzi. Ale dziewczyna nie przyjechała. Nie poszedł też na zabawę, dopiero by mieli uciechę odrzuceni konkurenci, a i dziewczyny ze wsi nie poża- ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 24 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ łowałyby złego języka – ostatecznie to ta miastowa Bronka usiłuje sprzątnąć im taką dobrą partię jak Henryś. To dobry chłopak mówiły matki do swoich córek, które jeszcze nie znały życia i im Henryś wydawał się trochę niezgułą, nudziarzem, a nawet dziwakiem. – Co ta Bronka w nim widzi? – zastanawiały się, gdy spotkały się już na spokojnie wieczorem w sadku, niedługo po tej świętojańskiej nocy. Dopiero w poniedziałek, gdzieś tak koło południa, gdy przyszedł listonosz z rentą dla matki, gdy już przeliczyła pieniądze i podpisała się na liście, którą jej skwapliwie podsunął, gdy dostał groszową końcówkę, to tak jakoś od niechcenia powiedział. – A tutaj mam jeszcze list dla Heńka, przyszedł już w piątek, ale nie było mi po drodze, no to teraz… Jak kocha to poczeka – zarechotał złośliwie, demonstrując przy okazji liczne braki w uzębieniu. Wszyscy we wsi wiedzieli, że i temu listonoszowi bardzo podoba się Bronka, a nawet ponoć się już kiedyś dziewczynie oświadczył, ale dostał kosza i nigdy tego nie zapomniał. Mścił się przy lada okazji. Henryk nie słuchał gadaniny tego dziada, jak go w duchu nazwał , złapał kopertę i pognał do siebie na górkę. Czytał wolno, bo do nauki w szkole nie bardzo się przykładał. A Bronka pisała: Mój Drogi! W pierwszych słowach mojego listu zapytuję Cię o zdrowie… Dalej pisała, że nie przyjedzie na niedzielę, bo ma nocki, tak jakoś niespodziewanie majster zamienił jej zmianę. Ale w przyszłą sobotę niech na nią czeka, bo przyjedzie tym autobusem, co to na Radom i że on jest przyśpieszony, to już parę minut po piętnastej będzie. Falą radości przypłynęła jego dobra czarnobrewa wróżka. Nie potrafił tak pięknie mówić jak ona, ani też tak pięknie ubierać swoich myśli w słowa, a tym bardziej przelewać je na papier. Bał się ośmieszyć przed dziewczyną, dlatego nie odpisał, choć niecierpliwie zaglądała do skrzynki na listy. Za to czekał na nią na popsutej ławce na długo przed planowanym przyjazdem autobusu i nawet pomyślał, że on tę ławkę nareperuje, bo połamana deska boleśnie rani go w sempiternę. Jest, wreszcie przyjechał pekaes, ktoś z mozołem otwiera drzwi i pierwsza roześmiana twarz, Henryk widzi to dobrze, to profil Bronki, która jeszcze na ostatek przekomarza się z przystojnym kierowcą. Henryś pochmurnieje, ale dziewczyna zdaje się tego nie widzieć, bo odważnie, przy ludziach całuje jego napulfiony policzek. Teraz już wszyscy będą wiedzieć, że ta Bronka to coś kombinuje z tym Heńkiem dziwakiem. Całe lato przetańczyli w remizie, noce były coraz krótsze, coraz chłodniejsze, ale oni zdawali się tego nie dostrzegać. A jesienią przyszedł list, był pomięty, litery rozmazane, jakby ktoś rozlał wodę, a może to łzy –zaniepokoił się Henryk. W chwili, gdy dotarł do końca lektury był już o tym przekonany. Bronia pisała, że chyba będzie miała dziecko i co będzie dalej z nimi. – Co będzie? Ożenię się z tobą głupia – powiedział do siebie, a trochę do listu. Ślub, oczywiście kościelny, był skromny, panna młoda w jasnym kostiumiku, bo przyda się na później, maleńki stroik zgrabnie przyozdabiał jej ciemną główkę, a Henryk sprawił sobie nowy czarny, już modny garnitur. Para była wyjątkowo przystojna i stare babki, które przyszły do kościoła nie mogły się nachwalić urody dziewczyny i wyjątkowej męskości jej przyszłego męża. Po cichu zastanawiały się zaś największe plotkary ze wsi, czemu ten pośpiech. Trzeba było poczekać na święta, by- ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 25 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ łoby tak uroczyście. Pewno dziecko, orzekła matka Franka, z którym to kiedyś chodził Henryk na jagody. Pierwsze święta Bożego Narodzenia spędzili już w maleńkim mieszkanku Bronki i wtedy on pomyślał, że nie da rady w tym mieście, że się udusi. No i co on będzie robił. Bronka teraz pracowała w sklepie spożywczym i bardzo sobie chwaliła tę pracę. Wprawdzie na szwalni była robota na akord, i więcej mogła zarobić, ale dostęp do artykułów, których na rynku zaczynało powoli brakować w znacznym stopniu rekompensował teraz mniejszą wypłatę. A i jej zdawało się, że to jest taka trochę lepsza praca. – Czy ty wiesz, że do naszego sklepu przychodzi (tak mówi kierowniczka) primabalerina Teatru Wielkiego – musimy kiedyś się tam wybrać – ciągnęła Bronka niezrażona milczeniem swego świeżo upieczonego małżonka. A on mruczał coś pod nosem, bo jeszcze czegoś się bał tej Łodzi, taki jakiś jeszcze dziki był. Za niedługo po przeprowadzce do miasta, wybrał się do pośredniaka. Pracy było dużo, tylko on tak naprawdę niewiele potrafił, niewiele umiał. Pani w biurze przy Wólczańskiej popatrzyła jakimś bardziej przychylnym okiem na tego dużego misiowatego mężczyznę, który wzbudzał zaufanie i zaproponowała mu, by skorzystał z szansy jaka właśnie się nadarza. Jest nabór na motorniczych tramwajów, oczywiście trzeba ukończyć trzymiesięczny kurs. Niech próbuje. Posłuchał skwapliwie ładnej i zadbanej urzędniczki. Zdał pomyślnie egzaminy końcowe i pracował w MPK aż do zasłużonej emerytury. Tak jakoś z pierwszym słowikiem, gdzieś w połowie maja przyszedł na świat ich pierworodny. Wtedy pokłócili się pierwszy raz. I to bardzo się pogniewali na cały długi tydzień. Mijali się, a raczej obijali o siebie w maleńkim mieszkanku, ale nie przemówili do siebie ani słówkiem… A poszło z pozoru o banał – o imię ich synka. On chciał tak jakoś Franuś, Janek… no tak jakoś po przodkach. Ale Bronka się zaparła, że nie będzie dziecku psuć życia na samym wstępie. Ostatecznie stanęło na Pawełku. Ale zanim doszło do tej kompromisowej decyzji, musiało się zdarzyć to coś, tak strasznego, by zrozumieli, że nie należało się tak gniewać o głupie imię. I gdyby mogli cofnąć czas… Był późny wieczór, mały po kąpieli (której dokonali wspólnie, ale na milcząco) zaczął pokasływać i wydawać z siebie dźwięki podobne do pisku małego kociaka. Ciągle jeszcze bez słów stali po obu stronach łóżeczka Pawełka, jak już go w duchu nazywała Bronka, niespokojni, bo maleńka buzia chłopczyka była zaczerwieniona, a czółko wilgotne od potu. Popatrzyli na siebie przerażeni ogromem nieszczęścia, któremu nie potrafili sprostać. – Co robić, trzeba po pogotowie –z tymi słowami Bronia prawie biegiem obeszła łóżeczko synka i przywarła do piersi męża. Przytulił jej głowę jeszcze mocniej i szepnął. Pójdę do budki, zadzwonię po lekarza. Noc była ciepła, daleko na horyzoncie rysowały się pierwsze blaski świtu. Z nocnej knajpy wyszła grupka podchmielonych i rozbawionych gości. Pomyślał, by wejść do lokalu, bo budka ta najbliżej ich domu okazała się nieczynna. Pewno znowu jacyś wandale – mruknął do siebie pod nosem i delikatni zapukał do drzwi jedynej, całonocnej knajpy. Portier o dziwo nie czynił wstrętów, a nawet pomógł Henrykowi połączyć się z pogotowiem, bo tak naprawdę to dzwonił pierwszy raz w życiu. Pomimo tego, że pogotowie przyjechało prawie zaraz po przyjęciu zgłoszenia, pomimo tego, że lekarze zaopiekowali się nader starannie ich maleńkim synkiem, nie udało się dziecka uratować. Miało obustro- ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 26 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ stronne zapalenie płuc, a dopiero zaczynały się lata pięćdziesiąte i choć była już penicylina, nie wiadomo, czy jej użyto, czy nie było jej w szpitalu, dosyć, że nie było sposobu, poza łaską Boską. A ta nie nadeszła pomimo ich modlitw, próśb i zaklęć. Oboje uważali, że to kara boska za ich pychę. Czas leczy rany, ale choć na świat przyszło jeszcze potem dwoje dzieci: córka Ewa i syn Tadeusz, oni nigdy nie zapomnieli o swoim pierworodnym. Bronka zawsze uważała, że Pawełek z całej trójki byłby najlepszym z ich dzieci. A Henryk czasami wracał myślami do tamtej czerwcowej nocy i zastanawiał się, czy to nie była sprawka staruchy, czy starucha nie chciała jego ukarać, bo on sam się jej wtedy odważył wymknąć. Bronka po urodzeniu drugiego dziecka postanowiła się dalej uczyć. Uznała, że praca w sklepie jest dla niej za ciężka, a poza tym personalny powiedział jej, że jest za młoda, by całe życie spędzić za ladą. To nie dla niej, jest za delikatna, tak powiedział. Zjedzą cię dziewczyno w tym sklepie. Te wszystkie chachmęty, szwindelki – to nie dla ciebie – relacjonowała mężowi wieczorem przy kolacji Bronka. Posłuchała personalnego, nie zapytała męża o zgodę, bo nigdy o takową nie pytała. W tym związku to ona decydowała o wszystkim, jemu było z tym wygodnie i pewno dlatego było to nieomalże idealne małżeństwo. Lata mijały. Dzieci rosły. Bronka stale awansowała, aż w końcu, gdy stary personalny odszedł na emeryturę, to właśnie jej zaproponowano wakat po nim. Bez dłuższego namysłu przyjęła propozycję dyrekcji. Dzieci już nie było w domu; córka wyemigrowała za ocean i nawet na święta Bożego Narodzenia nie dawała znaku życia. Syn ożenił się tutaj na miejscu, ale był już na swoim, więc nareszcie mogła poświęcić się całkowicie pracy, która zawsze sprawiała jej tylko samą przyjemność, do czasu gdy w zakładzie zaczęły się pierwsze zbiorowe zwolnienia. Jakże było jej niezręcznie składać własnoręczny podpis na wypowiedzeniu z pracy dla kogoś z kim przepracowała ponad trzydzieści lat. Wykonała nawet kilka śmiałych ruchów, które świadczyły, że nie była w tych ciężkich czasach dla zakładu jego lojalną pracownicą. Kilka razy ostrzegła swoje dawne koleżanki, o tym, co im grozi. Ostrzeżone w porę szły po zwolnienie lekarskie i tym sposobem odwlekła niektórym widmo bezrobocia, nie na długo wprawdzie, ale zawsze na jakiś czas. Dyrekcja zakładu szybko się zorientowała, że są przecieki, a jeżeli są to najpewniej z personalnego. Poproszono kierowniczkę na dywanik do dyrektora. Dostała na razie tylko ostrzeżenie. Ale zrozumiała, że jak tak dalej będzie postępować, to jej dni w zakładzie są policzone. Był piękny grudniowy zmierzch, do domu wracała piechotą, musiała jakoś uporać się z emocjami, no i czy powinna podzielić się z Henrykiem tym wszystkim, co ją od tygodni dręczyło. I czy jej wolno teraz tak nagle wyrzucić z siebie te wszystkie dręczące ją problemy, skoro nigdy dotąd tego nie robiła, bo uważała swego męża za poczciwca i trochę fajtłapę. Tak naprawdę on potrafił tylko podziwiać swoją żonę, która dla niego była skończonym ideałem. Nie będę go martwić – zdecydowała i energicznym krokiem weszła na schody prowadzące do ich mieszkania. Henryk miał nocną zmianę, dlatego też już na klatce schodowej do jej nozdrzy doszły smakowite zapachy, bo Henryk lubił gotować i robił to, gdy tylko miał wolną chwilę. Przybrawszy maskę spełnionej w pracy kobiety, energicznie nacisnęła dzwonek, po chwili w drzwiach stanął rozpromieniony mąż w jej fartuszku w biało niebieskie paski, jeszcze ze ściereczką w dłoniach. – O jak dobrze, że już jesteś – uśmiechnął ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 27 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ się do niej promiennie. To dobrze, bo ziemniaki już dochodzą. Bardzo wolno zsuwała z nóg kozaki i długo nie mogła się uporać z futrem, ale w końcu podreptała do łazienki, by umyć ręce. Nadal dręczyła ją własna nielojalność wobec Henryka, bo czy to nie był brak zaufania do męża. Zawsze tak robiła, ale teraz groziła jej utrata pracy i on powinien być świadomy tego i to on powinien się dowiedzieć pierwszy. Chociaż obiad był jak zawsze ten przygotowany przez niego, bardzo smaczny, coś jej dzisiaj nie wchodził, grzebała widelcem w talerzu tak uporczywie, że zaniepokoiło to Henryka. – Czy coś się kochanie stało? – zapytał z nad talerza. Nie odpowiedziała, bo zadzwonił telefon. Zerwała się nerwowo od stołu i pobiegła do czarnego pudełka. – Tak, ach to ty… no, no słucham cię… w miarę jak upływały minuty rozmowy twarz Bronki dziwnie się zmieniała, a on zaczął się niecierpliwić, że tak starannie przygotowany obiad stygnie, a żona nie próbuje nawet skończyć tej dziwnej rozmowy. W końcu Bronka powiedziała – Dziękuję bardzo – tak i tak jakoś dziwnie westchnęła odkładając słuchawkę, Zamyślona wróciła do stołu, by dokończyć posiłek. Nagle zdecydowanym ruchem odłożyła sztućce, otworzyła usta, a on zobaczył, że po twarzy jego żony przebiega dziwny grymas. I taką ją zapamiętał do końca swoich dni. Nie tę śliczną, czarnobrewą dziewczynę, ale tę znękaną życiem kobietę, która pierwszy raz zapragnęła podzielić się z nim swoimi problemami i nie zdążyła tego zrobić. Nigdy też już się nie dowiedział z kim Bronia rozmawiała na chwilę przed śmiercią. Podbiegł do niej, ale ona już osuwała się miękko i prawie bezszelestnie na blat stołu. Rzucił się do telefonu, by wezwać pogotowie, ale coś mu mówiło, że to niepotrzebna fatyga. Lekarz pogoto- wia stwierdził zgon. Wylew, czy coś tam. Nic to go nie obchodziło, skoro na tym świecie nie było już jego Bronki. Odtąd żył jak automat. Śniadanie, obiad … droga do kościoła, by pomodlić się za jej duszę, kolacja i sen, który nie przynosił mu ukojenia. I dlatego najwięcej godzin spędzał w pustym kościele, wtedy, gdy się w nim nie odprawiało. Wtedy też powracał myślami do babki Natalii, do swojego rodzinnego domu, w którym nie był od śmierci matki. Pewno i po mogiłce babki nie ma już śladu, a co stało się z ławeczką? podzieliła los świata materialnego, stała się próchnem z pewnością. I nagle zapragnął tam się znaleźć, stanąć przy grobie babki Natalii i wypłakać swój ból, i tęsknotę za nią, i za czarnobrewą umiłowaną Bronką. Wyszedł z ciemnego, chłodnego kościoła, przez chwilę oślepiony światłem ulicy, zatrzymał się na przykościelnym placu. Zrobiło mu się coś słabo, rozejrzał się za ławeczką, skoro tylko wzrok przyzwyczaił się do jasności, zobaczył ją. Była pośród gęstych krzaków hortensji. Ruszył ku niej wolno i z ulgą opadł na drewnianą, pomalowaną na zielono i jeszcze nie zniszczoną przez wandali ławkę, I tak go zastał policyjny patrol, który od czasu do czasu się tam przechadzał. – Nie żyje? – zapytał bardzo młody posterunkowy swego starszego kolegę. – Cicho bądź, oddycha, trzeba wezwać pogotowie. Nie ma żadnych dokumentów. I nie jest pijany. Widać zasłabł – jednym tchem wyrecytował ten drugi policjant. Dwa dni figurował w szpitalnych kartotekach jako N.N. Indagowany przez lekarza, z zakamarków pamięci wygrzebał numer telefonu, był to numer syna, a ten powiadomiony prawie natychmiast przyjechał do szpitala. Tak, to był jego ojciec, którego od dwóch dni poszukiwał już na własną rękę. ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 28 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Jak się okazało Henryk w drodze do kościoła dostał udaru i choć wyszedł z niego, był już niesprawny i niesamodzielny. Miał trudności z mówieniem i poruszaniem, zaczął zapominać. Syn po burzliwej wojnie z żoną postanowił zabrać ojca do siebie. Tak będzie lepiej, łatwiej mi będzie się nim opiekować zdecydował, gdy zbliżał się termin wypisu Henryka ze szpitala. Na nic się zdało pieklenie ładnej, lecz pozbawionej uczuć synowej, która na zmianę raz płaczem, innym razem wściekłym wrzaskiem usiłowała przekonać męża, by oddał ojca do domu opieki. Ale ten był głuchy na wszelkie prośby i groźby, coś w nim pękło, coś czego nie umiał, a może nie bardzo chciał sobie uświadomić i zdefiniować, nie pozwalało mu pozostawić ojca na pastwę losu. Być może zbliżająca się już i do niego starość nakazywała szacunek do niej samej. Dosyć, że naprędce przemeblowano mieszkanie, by ojciec miał wygodnie. Od tej chwili Henryk zaczął odliczać dni i noce, które dzieliły go od połączenia się ze swoją Bronką. – Niech je – czy to do niego – jakiś głos wyrwał go z drzemki. Tak to do Henryka. Zobaczył synową z wyciągniętą doń ręką, w której trzymała miseczkę z jedzeniem. – Czy ja nie mam imienia, czy nie może powiedzieć do mnie ojcze, albo może teściu. Odkąd sięgał pamięcią te słowa przychodziły jej z trudem, ale teraz zawsze zwracała się do niego bezosobowo: „niech je, niech weźmie, niech się nie rusza itd.”. A tak w ogóle nabrali maniery mówienia o nim, jakby go tu z nimi wcale nie było. Jakby nie rozumiał, jakby nie słyszał. No po prostu żywy trup. I z ulgą przyjął na siebie drugi udar. Tylko po co wzywali pogotowie, po co znowu go kłują, szpikują jak jaką gęś lekarstwami i kroplówkami. Jest czas wzejścia i czas zejścia – pomyślał w chwili, gdy cała trójka: lekarz, syn i sy- nowa rozprawiali beztrosko nad jego głową o nim, tak jakby go już nie było. W końcu po nieznośnie długich minutach, bo straszliwie długie się one wydawały Henrykowi, poszli sobie wszyscy. Za oknem powoli zapadał zmierzch. W szpitalu zwolna zacichał całodzienny harmider, a on leżał samotnie, teraz już mógł pogrążyć się w swoich marzeniach o ukochanej kobiecie, z którą już może wkrótce Pan Bóg pozwoli mu się połączyć. Zasnął. Przyszła noc. Henryka coś obudziło. Na tle okna zarysował się początkowo jakiś cień, który oderwał się od szyby i sunął nierzeczywistym krokiem ku jego łóżku. Nie przewidziało się Henrykowi, to była starucha z lasu, tylko że teraz wydała mu się piękna i dobra. Kiwała na niego zakrzywionym paluchem i bardzo cichutko chichotała. – Chodź, czekam na ciebie od dawna, już się ciebie nie boję – szepnął i zdziwił się, że nagle odzyskał mowę. Jesteś moim wybawieniem, wtedy w tym lesie jeszcze tego nie rozumiałem. Chciałem żyć, przecież byłem dzieckiem. Starucha zrobiła taki gest, jakby chciała odejść. – Nie, nie odchodź, błagam cię – Henrykowi zdawało się, że krzyczy, ale w szpitalu panowała absolutna cisza. W dyżurce pielęgniarka znużona całodzienną krzątaniną i problemami w domu, zasnęła na dyżurnej leżance. W pokoju Henryka na monitorze zapanowała ciemność. Rano, gdy lekarz stwierdził zgon pacjenta, stojąca obok nocna pielęgniarka, czując się trochę winna, popatrzyła na doktora lekko spłoszonymi jak u sarny oczyma i powiedziała: Może to i dobrze, że Pan Bóg sobie o nim wreszcie przypomniał. Inowłódz, 2.VIII.2009 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 29 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ PUBLICYSTYKA KULTURALNA Stanisław Stanik JANUSZ OLCZAK (1941–1991) Mieszkaliśmy przez pewien czas we wspólnym pokoju w akademiku KUL przy ulicy Sławińskiego 8 w Lublinie. Było to na moim drugim roku studiów, na jego zaś trzecim. Na tak niskim szczeblu edukacji, jak drugi, czy trzeci rok studiów, otrzymywało się pokój wieloosobowy, tak więc, o ile pamiętam, było w nim osiem łóżek. Janusz Olczak zajmował miejsce przy ścianie na lewo od wejścia, pod oknem, na dolnym poziomie - łóżka były piętrowe; ja zupełnie naprzeciwko - pod drugą ścianą i, choć też przy oknie, to na piętrze. Nie zadawał się ze mną mógł na mnie nawet patrzeć z góry (wbrew rozmieszczeniu na łóżkach), brylował raczej wśród swoich rówieśników: Jerzego Kaczorowskiego, Tadeusza Pudły, który później przybrał nazwisko Polanowski, ks. Mieczysława Gładysza (ten był na polonistyce o rok wyżej od niego), nawet Władysława Panasa i kilku kumpli, którzy niekoniecznie mięli coś wspólnego ze studiami. A mógł na mnie patrzeć z góry, bo był jakieś pięć lat ode mnie starszy, a na studia przyszedł, gdy już skosztował chleba nauczycielskiego, melioranckiego i Bóg wie, jakiego. Dla niego tacy, jak ja, byli żółtodziobami. Wkrótce przestaliśmy razem mieszkać, bo albo ja przeniosłem się do profilaktyka przy Leszczyńskiego 58, albo on wynalazł sobie stancję i zmienił lokum, a jak to po kolei było, nie pamiętam. Ale jeszcze mieszkając razem, mogłem zauważyć, że Janusz Olczak był postacią niecodzienną, barwną i odmienną. W czasach, kiedy wszyscy na gwałt zapuszczali sobie długie włosy, on strzygł się na jeża, nosił krótką ryżą bródkę i co najważniejsze - palił nieodmiennie fajkę. Był jowialny, pewny swego, bardzo towarzyski, a ta fajka właśnie dodawała mu swoistego uroku, jakiejś dostojności, bo uczynił z nabijania do niej tytoniu, zapalania go i puszczania dymka cały rytuał. W ogóle jego powierzchowność była jakaś barokowa, trochę rubaszna, trochę łotrzykowska i przyciągała uwagę. Wśród najbliższych, chyba z racji owej powierzchowności, otrzymał przydomek „Hrabia", ale nie był to hrabia z urodzenia, tylko z rewerencji. Rodzice jego pochodzili z dawnych rubieży Polski, gdzieś spod Lwowa, po wyzwoleniu zamieszkali w Skwierzynie na Ziemiach Odzyskanych i o żadnym wysokim urodzeniu nie mogło być mowy. Kiedy go poznałem, ojciec już nie żył, a matka prowadziła bodaj prywatną gospodę, co zresztą później znalazło odbicie na kartkach powieści Janusza. Lubił długo przesiadywać w wieczory gawędząc i prowadząc dysputy, a nazajutrz budził się jak ranny ptaszek, równo z otwarciem pobliskiego sklepiku spożywczego. Nim reszta kolegów z pokoju zdążyła zdmuchnąć sen z oczu, on już po powrocie z owego sklepiku siedział na zrębie łóżka i popijał: z jednej ręki mleko, z drugiej - wino, tak zwanego „sikacza", czyli „wino patykiem pisane". Mleko i wino, to było najczęstsze i zwykle jedyne jego menu na śniadanie. Dostarczały mu tyle kalorii i chęci do życia, że był w stanie po ich wypiciu normalnie uczestniczyć w zajęciach akademickich i dotrwać spokojnie do obiadu, który jadał bodajże w uczelnianej stołówce. Ale co gorsza poranna „dawka” wina nie zaspokajała w pełni jego apetytu na coś „mocniejszego". Mając swój krąg znajomych, po południu, zwykle już po zajęciach, a zdarzało się, że i w trakcie zajęć, gdy nie były obowiązkowe, wędrował do baru „Centralnego", restauracji „Europa", kawiarni „Tip Top" czy innego lokalu. Nie ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 30 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ bardzo życzliwie zapatrywałem się na ten jego styl bycia, a ściślej spędzania czasu wolnego, ale najprawdopodobniej moja zachowawczość w tym względzie wynikała z różnicy doświadczeń: on był człowiekiem dojrzałym i „światowym", ja mogłem uchodzić za maminsynka, choć od mamy mieszkałem w odległości 200 kilometrów. Nie wiem, jak tam przedstawiała się dokładnie naukowa strona życia Janusza, chyba nie nastręczała mu większych kłopotów, ale pod względem towarzyskim zaliczał się niewątpliwie do orłów. Gdy spotkaliśmy się w jednej grupie na seminarium prof. Ireny Sławińskiej, z teatrologii, a grupa obejmowała dwa roczniki: jego (czwarty) i mój (trzeci), niewiele pamiętam z postępów Janusza w nauce, natomiast doskonale utkwił mi w pamięci jeden epizod. Prof. Sławińska analizowała w grupie seminarzystów „Sędziów" Wyspiańskiego i w pewnym momencie skupiła całą uwagę na semantyce kolorów w tym dramacie. Wszyscy z wypiekami na twarzy, zwłaszcza; ks. Antoni Lewko i Jan Ciechowicz doszukiwali się szczególnej symboliki w zastosowanej przez pisarza tonacji barw, na to podniósł głos Janusz i wypalił, że znaczenie kolorów jest czysto umowne. Powołując się na niedostępne szerzej badania za granicą, wykazał, że rozumienie wrażeń kolorystycznych jest sprawą wyłącznie kulturową. Nastąpiła konsternacja. Pół godziny męki nad zadaniem prof. Sławińskiej zostało podważone. Nie mogła przejść wobec tego obojętnie i gdy dyskusja z Januszem nie rozstrzygnęła się na jej korzyść, a nie mogła się rozstrzygnąć, bo Janusz był uparty, wyprosiła nie sfornego wychowanka z pokoju. Na szczęście profesor nie wiedziała, że był on pod wpływem czegoś mocnego, tak więc po zajęciach dała się przeprosić i wybryk Janusza puściła płazem. W ogóle z tymi prze prosinami to była dłuższa historia. Gdy grupa wyszła z seminarium na korytarz, Janusz stał oparty przy parapecie okna z drugiej strony korytarza i mimo nacisku kolegów wcale nie wykazywał skruchy. Na szczęście, chodził w owym czasie już z narzeczoną, Haliną Płoszaj i ta umiała wymóc na nim przyzwoite maniery. Na jej usilne prośby zdecydował się w końcu iść do prof. Sławińskiej, wyrzekł przed nią parę słów „samopokajania", cmoknął ją w rękę, ale gdy wrócił do nas, wielce był rad, że wszystko odbyło się na dystans. W ogóle narzeczona, z którą spędzał dużo czasu na korytarzu, a była to koleżanka z roku, zasługiwała na miano dobrego duszka. Była dla niego bardzo opiekuńcza. Gdy jednak na trzecim roku studiów wziąłem urlop dziekański, moja znajomość z Januszem, choć to była głównie znajomość seminaryjna, urwała się. Ale gdy wróciłem po urlopie na KUL, działaliśmy wspólnie przy wydawaniu czasopisma „Polonista". Poza tym rozmawialiśmy sporo o twórczości własnej, a już za dowód wyróżnienia poczytuję sobie przekazanie mi do czytania i oceny jego pierwszej, tysiącstronicowej powieści o Golonkożercy i innych Niesamowitych Postaciach z niby baśniowego, niby rzeczywistego świata włóczęgów i dziwaków. W ten sposób - jak teraz zauważam - tradycja gastronomiczna dała w pełni o sobie znać. Do powieści miałem zastrzeżenia pod względem spójności fabuły, podobne zastrzeżenia zgłaszali inni. Tymczasem, drukując w „Poloniście" - wiersze i opowiadania – nie miał innych osiągnięć literackich, mimo że koniec studiów był tuż, tuż. Musiał zastanawiać się poważnie nad swoją przyszłością, bo do szkoły jako nauczyciel nie chciał iść, a jakaś działalność kulturalnooświatowa była nie w jego stylu. Pamiętam czas na krótko przed złożeniem przez Janusza egzaminu magisterskiego: wykombinował sobie, że będzie robił doktorat z literatury baroku u doc. dr Jadwigi Sokołowskiej. Wykorzystał sytuację, że pani docent ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 31 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ jadła obiad w restauracji, a trzeba wiedzieć, że znawczyni baroku dojeżdżała na zajęcia z Krakowa i musiała jadać na „mieście", więc przy stoliku uzgodnił z nią temat doktoratu. Dokładnie nie wiem, czy Janusz zaczął pisanie pracy naukowej, ale akurat po skończeniu studiów zdobył nagrodę w konkursie Ludowej Spółdzielni Wydawniczej na powieść współczesną. Według słów Janusza sam Ozga-Michalski ściskał mu rękę jako laureatowi, ale jeśli to dziś nabiera pikanterii, ważne było, że Janusz, jako początkujący pisarz znalazł uznanie. Ożenił się z Haliną Płoszaj, zamieszkał w Lublinie przy ul. Chłodnej (jedną z późniejszych powieści poświęcił temu miejscu), wybierając się od czasu do czasu w długie wyprawy do Skwierzyny. Doczekał się syna - i pisał. Pisał uporczywie, a żona wspierała go w tym duchowo i zasilała materialnie przynajmniej na razie - bo podejmując pracę w szkole, umożliwiła mężowi wieść wolny żywot w wolnym zawodzie. Odwiedziłem kiedyś Janusza w jego suterenie, która miała to do siebie, że jej sufit w kierunku ściany w głębi zniżał się tak dalece, iż człowiek średniego wzrostu musiał giąć się w pałąk, aby przemierzyć pokój do końca. A właśnie w głębi pokoju, pod ścianą, sterczała cała masa butelek po piwie i innych trunkach, ale było tu sympatycznie i miło, zwłaszcza, że gospodarze wykazywali wielką życzliwość i serdeczność względem gości. Janusz, trącając głową o sufit, w chwilach wolnych od odwiedzin znajomych, pisał. Już w trakcie moich studiów wydał co najmniej dwie powieści. Później, gdy opuściłem Lublin, dowiadywałem się z prasy o ukazywaniu się coraz to nowych jego utworów. Kupowałem niektóre z nich, a były to utwory współczesne, zawieszone w jakiejś rzeczywistości małomiasteczkowej, z wieloma scenami rodzajowymi i niezwykłymi wypadkami. Nerwem Janusza była przygoda. Tak więc tworzył rzeczy z tokiem wy padków płynących szybko, a bez pohamowania, brakowało w nich jednak precyzji kryminału, czy powieści, sensacyjnej. Właściwie nie bardzo doceniałem to jego pisarstwo, ale co do umiejętności narracyjnych i szczególnej sentencjonalności słowa nie mógłbym nic ponad podziw przedstawić. Dopiero po wielu latach, w 1979 roku, odwiedziłem go na nowo. Tym razem jego mieszkanie nie mieściło się już w suterenie, a w nowym budownictwie. Było urządzone nowocześnie. Wszystko - fotele, tapczan, dywany - było miękkie, gospodarze zaś jeszcze bardziej życzliwi niż dawniej. Pracowałem wtedy w „Kierunkach" i zacząłem wypytywać Janusza o wiele spraw z jego twórczości, mając nadzieję, że napiszę o niej jakiś szkic do pisma. Opuściłem dom, serdecznie żegnany, niestety, ze szkicu nic „nie wyszło". Przeczytałem wiele książek Janusza - „Białe kołnierzyki" (debiut), „Baśń o wielkim Marandzie", „Jubileusz Marandy", „Wilcze dni" i inne - lecz żadna z redakcji nie wykazała zainteresowania tą twórczością. Z racji zamieszkiwania w Lublinie, a i penetrowania tematów, Janusz całkiem niesłusznie uważany był za pisarza - realistę o nie najwyższych lotach. Niesłusznie! Potem czytywałem z uwagą jego felietony w „Kamenie", gdy zaś ta przestała się ukazywać, od czasu do czasu w „Kurierze Lubelskim". Zrecenzowałem bodaj w 1989 roku jego drugi tom wierszy „Okolice Skwirzyńskie" - ale to było wszystko, co dla niego zrobiłem. Wkrótce potem, jak grom z jasnego nieba uderzyła we mnie wiadomość, że Janusz nagle zmarł. To było porażające: on, prawie mój rówieśnik?! Niestety. A ponieważ wiadomość o tym dotarła do mnie późno, nie napisałem nawet jego nekrologu. Może więc za tę niewdzięczność ofiaruję mu tych parę słów, które, choćby były i demaskatorskie, wyszły z serca. (1994) ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 32 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Aleksandra Ochmańska O CZYTANIU I NIECZYTANIU Dziś rano wyjrzałam przez okno i szara barwa nieba oraz kolorowe liście nie pozostawiły mi złudzeń, jednak mamy jesień. Coraz rzadsze promienie słońca nie są nawet namiastką lata. Dla mnie jest to okres ciekawych spotkań, cudownych chwil z książką w ręku i zaskakujących wniosków. Wreszcie bez wyrzutów sumienia chowałam się w przyjaznych, szeleszczących ramionach powieści i przenosiłam do innej rzeczywistości. Cudowne uczucie. Ten błogostan zakłóciła jednak , skierowana pod moim adresem, uwaga znajomej. Z jej ust padło mianowicie stwierdzenie: „ty za dużo czytasz". Muszę przyznać, że te cztery słowa zabrzmiały w moich uszach jak nieznany język. No bo, co to znaczy: „za dużo czytasz", czy jest jakaś miara czasu przeznaczonego na tę przyjemność, albo przepis na czytanie w stylu: „książkę należy czytać dziennie nie dłużej niż 30 minut"? Do tej pory zewsząd słyszałam jak to ludzie stronią od literatury, w co trudno było mi uwierzyć, bo większość znajomych każdą wolną chwilę poświęca lekturze. Często też widuję ludzi w pociągach, którzy umilają sobie czas podróży śledząc losy książkowych bohaterów. Z tych obserwacji wysnułam więc wniosek, że zasłyszane opinie nie odzwierciedlają rzeczywistości. Moja naiwność może dziwić, ale ja naprawdę wierzyłam, że każdy „coś" czyta. Oczywiście niemożliwością jest, by wszyscy sięgali po dzieła Prousta albo Goethego. Nie każdy jest też amatorem poezji, co mogę sobie jakoś wytłumaczyć, ale żeby tak całkiem nic nie czy- tać? Tak więc moją naiwność i optymizm odczułam boleśnie. Już jako dziecko nie wyobrażałam sobie dnia bez choćby jednej przeczytanej strony i szybko przyswoiłam sobie chińskie przysłowie: "książka jest jak ogród noszony w kieszeni" i do tej pory uważam, że najpiękniejszym prezentem jest właśnie „taki ogród". Poza tym, na to co się lubi, zawsze wykroi się kilka minut. Na moje rozterki znalazłam jednak odpowiedź, dodam , że gorzką, ale trafną. Udzieliła mi jej , nieżyjąca niestety, noblistka Wisława Szymborska, w wierszu Nieczytanie: […] Do dzieła Prousta Nie dodają w księgarni pilota Nie można się przełączyć Na mecz piłki nożnej albo na kwiz, gdzie do wygrania volvo [...] Poetka stwierdziła też, że „żyjemy krótszymi zdaniami" Ta piękna metafora dobitnie pokazuje dzisiejszy świat, brak cierpliwości, zainteresowania i czasu. Mnie pozostaje jedynie przyznać rację poetyckiemu obrazowi Szymborskiej i współczuć nieczytającym, bo bez literatury i „kieszeni pełnych ogrodów" ich świat jest strasznie ubogi. A żeby te moje rozmyślania nie brzmiały całkiem pesymistycznie, wspomnę, że w pewien lipcowy wieczór, przy pełnej sali wielbicieli słowa pisanego, miałam okazję przedstawić swoją poezję. To doświadczenie złagodziło gorycz niezrozumienia ze strony nieczytającej znajomej. ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 33 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Iwona Zielińska-Zamora CZYTAJMY KRONIKI PANA BOLESŁAWA PRUSA Spuścizna literacka po Bolesławie Prusie nosi nadal znamiona wartości nieprzemijających, choć od śmierci wielkiego pisarza i publicysty minęło w ubiegłym roku już sto lat. Znakomita większość Jego utworów naznaczona jest stygmatem lektur szkolnych, a wiadomo, że te nie zawsze i nie wszystkim dobrze się kojarzą, bowiem wiele pokoleń maturzystów w majowe, przeważnie słoneczne przedpołudnie mozoliło się nad wypracowaniem, którego temat inspirowany był twórczością Bolesława Prusa. Osobiście nie jestem fanką Faraona, a już o Emancypantkach nie wspomnę, natomiast Lalka mnie zafascynowała, Anielka, a zwłaszcza los Karuska wzruszył mnie do łez. Na trwałe zostały gdzieś we mnie głęboko losy nieszczęsnej Rozalki z noweli Antek czy niewidomej dziewczynki z noweli Katarynka. Sądzę, że nie jestem odosobniona jeżeli chodzi o doznania związane z utworami Bolesława Prusa. Po prostu był twórcą mądrym, nie obojętnym na problemy otaczającego świata. Obdarzony nadzwyczajnym zmysłem obserwacji, analizy i syntezy postrzeganych zjawisk, i właśnie te cechy wyniosły go na wyżyny publicystyki. Zdając sobie sprawę, że choćby z powodu lektur obowiązkowych pisarz jako autor Lalki, Placówki i wielu innych powieści jak i też nowel jest w miarę dobrze znany, postanowiłam przybliżyć czytelnikom Bolesława Prusa – kronikarza. Sądzę, że jako felietonista jest trochę zapomniany, a wielka to szkoda, bo był (kto wie, czy nie jest dotąd) w tej dziedzinie niezrównanym i niedoścignionym. Kronika jako szczególna odmiana felietonu upowszechniła się w ostatnim ćwierćwie- czu XIX wieku w czasopiśmiennictwie polskim, a mistrzem w uprawianiu tego gatunku był właśnie twórca Lalki. Ponad 1100 jego felietonów opracował i pod wspólnym mianem Kroniki zebrał w 20 tomach Zygmunt Szweykowski, a które wyszły drukiem w latach 1953-1970. Felietony ukazywały się na łamach prasy warszawskiej ( Kurier Warszawski, Niwa, Ateneum, Kolce, Gazeta Polska, Nowiny Niedzielne, Nowiny, Gazeta Rolnicza, Kurier Codzienny, Kraj, Goniec Poranny, Goniec Wieczorny, Tygodnik Ilustrowany) w latach 1874-1911. Najczęściej w cyklu co tygodniowym, rzadziej miesięcznym i pod różnymi tytułami ( Na czasie, Z Ustronia, Bez tytułu, Sprawy bieżące, Kroniki tygodniowe, Rozmyślania wielkopostne, Felieton warszawski, W miejsce kroniki, Liberum veto, Korespondencja z Warszawy, Kronika tygodniowa, Kroniki miesięczne). Można też wyróżnić co najmniej kilka jej rodzajów: monotematyczne, wielotematyczne, w formie korespondencji, czy też o charakterze rozprawy naukowej. Zastosowanie rodzaju było ściśle związane z tematem aktualnie poruszonym przez felietonistę. Na podstawie choćby tylko pobieżnego zapoznania się z treścią kronik, można z całą pewnością powiedzieć, że nie było tematu, którego Bolesław Prus bałby się poruszyć, a zatem: wydarzenia polityczne, społeczne, gospodarcze, obyczajowe jak i recenzje, sprawozdania z wystaw, nowinki naukowe, walka z zabobonami, ciemnotą i kołtuństwem – słowem – krócej by było napisać jakich tematów autor nie poruszał. ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 34 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Ze względu na wielość felietonów, a szczupłość artykułu postanowiłam nie analizować ich szczegółowo, a tylko zasygnalizować problemy, by zachęcić do ich czytania, bowiem Kroniki są niewysychającym źródłem (nie jedynym oczywiście), a zarazem skarbnicą wiedzy o tamtych czasach. Pisane niejako na gorąco, są autentycznym zapisem tego wszystkiego, czym żyli współcześni Prusowi Polacy i on sam w Królestwie Polskim, które było oczywiście integralną częścią Imperium Rosyjskiego, o czym warto pamiętać przy czytaniu tej fascynującej lektury. Do analizy wybrałam tom II, w którym zgromadzone są Kroniki Tygodniowe zamieszczone w Kurierze Codziennym (1875/76) i Kroniki Miesięczne ukazujące się na łamach Ateneum (1876). I choć pisane ponad sto lat temu niewiele straciły na aktualności. Są dowodem na to, że najszybciej zachodzą zmiany w technice, natomiast mentalność ma znacznie bardziej zachowawczy charakter. Na tak postawioną tezę można znaleźć wiele dowodów, gdy pogrążymy się w lekturze Kronik. Autor Lalki był wnikliwym obserwatorem czasów, w których przyszło mu żyć. Kroniki są pisane nieco żartobliwie, nieco z sarkazmem, a co warte podkreślenia, z przekorą. Bywa i tak, nawet często, że autor przybiera ton mentorski, czasem gani, nierzadko schlebia adresatom felietonów. Praktycznie nie ma problemu, którego Bolesław Prus by nie poruszył, a jak się dowiadujemy z lektury Kronik była ich niezliczona mnogość. Ziemie polskie pod zaborem rosyjskim, po powstaniu styczniowym zrujnowane gospodarczo, upokorzone moralnie próbowały wydźwignąć się z marazmu i głębokiego upadku. Niestety robiły to nieudolnie, bo bardzo często zawodził czynnik ludzki. Pozytywizm wyznaczył wielce ważną, jednocześnie odpowiedzialną rolę pisarzom i pu- blicystom, których zadaniem było pobudzać społeczeństwo do wszelakich działań i zarazem wyznaczać kierunki tych działań. Dlatego w kronikach autor porusza praktycznie wszystkie problemy życia codziennego, choćby: budowę wodociągu i kanalizacji w Warszawie, dróg (jakże aktualny temat obecnie), fałszowanie herbaty, alkoholu, wychowania i kształcenia dzieci i młodzieży, rozwoju przemysłu, a przede wszystkim wszechobecnej nędzy, brudu i bezmyślności. Musimy pamiętać, że autor pisał swoje kroniki w okresie niełatwym dla Polaków świadomych swej tożsamości narodowej, niestety pozbawionych własnej państwowości. W historii literatury ostatnie ćwierćwiecze XIX wieku znane jako pozytywizm, którego kamieniem węgielnym była praca organiczna, inaczej praca u podstaw wymuszała na literatach tego okresu aktywny udział w życiu gospodarczym i społecznym. Walka zbrojna została odsunięta na plan dalszy, zastąpiła ją wiara w skuteczność słowa drukowanego. Autorytet dziennikarza był nie bez znaczenia i pewnie dlatego felietonista Bolesław Prus jest wszędzie tam, gdzie coś się dzieje: wystawa w Zachęcie, kasa oszczędnościowa, Towarzystwo Kredytowe, kwestia zalesienia obszarów Królestwa, termin u majstra, problem bezrobocia, braku pitnej wody itd. i itp. I darujmy Panu Prusowi tę jego wszechobecność, a przede wszystkim wszechwiedzę, tamte czasy niejako wymuszały takie postawy. I gdyby nie archaizmy można, by nieraz się pomylić o jakich to czasach autor pisze. Sytuacje, problemy, mentalność – jakże swojskie, takie nasze typowo polskie. Czytając te felietony – choć niechętnie, ale zmieniłam zdanie w kwestii „cech narodowych”. Dotąd uparcie trzymałam się swojej tezy, że nie ma takowych, to po tej wielce interesującej lekturze przyznaję się do błędu. ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 35 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Są cechy narodowe. Jakież podobne typy człowiecze, wzorce zachowań, sposoby rozwiązywania problemów, by o samych problemach nie wspomnieć. To zapatrzenie się na cudzoziemców, autor kronik kpi sobie z frankomanii: jego zdaniem 1. „frankomania jest tylko zewnętrznym objawem wewnętrznych chorób, które nazywają się brakiem charakteru i brakiem rozsądku”, 2. „że pierwej trzeba te choroby uleczyć, a paplanie przejdzie samo” (Kronika Tygodniowa z 4 lutego 1875, s. 283). Autor Kronik wielokrotnie porusza temat powstających w Królestwie Polskim fabryk, które niestety głównie opanowane są przez żywioł niemiecki. I stąd obszerny wywód o germanomanii w felietonie z dnia 5 lutego 1875. Oto jak widzi ten problem: „Szowiniści nasi nie rachują się dostatecznie z przeszłością i faktami teraźniejszymi gorzko narzekają na to, że wielka ilość fabryk znajduje się w rękach osób pochodzenia germańskiego, i że osoby te wszystkie posady korzystniejsze oddają cudzoziemcom. Nie myślę twierdzić, aby zjawisko podobne było zbyt rozkosznym – jest jednak bardzo naturalnym. Pokutujemy za grzechy ojców, którzy czuli wstręt do hebla i łokcia, a także za błędy klasy ludzi zamożniejszych, którzy bywali i bywają wprawdzie za granicą, lecz nie po to, aby się czegoś nauczyć, ale po to, aby pieniądze z kraju wywieźć i oddać je… baletnicom”. I kiedy trzeba zbesztać rodaków to beszta: „Miejmyż zatem tyle przynajmniej taktu, aby nie płakać po niewczasie, ale raczej wyciągnąć pożytek, moralny przynajmniej, z twardych nauk, jakie nam przeszłość zostawiła” (Kronika Tygodniowa, nr 27 z 5 lutego 1875 str. 283). W Kronice tygodniowej z roku 1875 jej autor wielokrotnie powraca do systemu kształcenia, a w szczególności zawodowego. I trzeba przyznać, że jego osąd jest na- prawdę rzeczowy: „Wszyscy klepią, że jesteśmy miłosierni jak nikt w świecie. A i cóż zrobiło nasze miłosierdzie? Namnożyło dziadów i nędzy, lecz nikomu nie dało środków do pracy. Mamy towarzystwa muzykalne, lecz nie mamy szkoły rzemieślniczej; toteż za parę lat przy Bożej pomocy wyjedzie transport artystów, którzy nie będą już mieli komu grać i z czego żyć. Oj! wolałby każdy z nich wówczas umieć sztukę łatania butów niż wygrywania sonat”. Oj! Chciałoby się powtórzyć za Panem Prusem, bo takie to znajome, tylko, że trochę to inaczej obecnie wygląda. Wtedy felietonista walczył o zakładanie szkół zawodowych, obecnie doszło prawie do całkowitej ich likwidacji, a na konsekwencje takich decyzji nie trzeba było długo czekać – już odczuwa się brak fachowców w różnych dziedzinach. Służę konkretem z mojego podwórka. W mieście Łodzi pozostała jedyna szkoła budowlana i to w bardzo okrojonej formie. I któż za parę lat będzie budował domy, których nie powali byle wichura, wymieni nam uszczelki, położy kafelki, czy posadzkę? Myślę oczywiście o profesjonalnym, fachowym wykonaniu takich usług. Jak widać nic się nie zmieniło. A szkoda. Gdyby kolejni specjaliści od permanentnej reformy szkolnictwa w naszym kraju zanim do tejże reformy przystąpili poczytali sobie do poduszki Kroniki Pana Prusa – kto wie …? Podobne przykłady można mnożyć bez końca, bo Kroniki liczą sobie aż dwadzieścia tomów, ale moim celem było tylko zachęcić do sięgnięcia po którykolwiek z nich, bo zaklęte w nich felietony to naprawdę skarbnica wiadomości o naszych protoplastach i ich czasach. I jak poczytamy uważnie, to może już nie będziemy narzekać i biadolić, że kiedyś było inaczej, lepiej, a przede wszystkim mądrzej … Czytajmy zatem Kroniki Bolesława Prusa ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 36 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ trochę dla pociechy, że i w tamtych czasach niechęć do rodzimych literatów, malarzy, czy też rzeźbiarzy była tak wielka, iż niejeden z tego powodu przymierał głodem, a jeśli był jeszcze na dodatek obarczony licznym potomstwem to już z pewnością przyszło mu żyć w skrajnej biedzie. Czytajmy kroniki też trochę dla pokrzepienia, że nie tylko my tacy nieudacznicy, było ich wielu przed nami i zapewne będzie i po nas wcale nie mniej. W Kronikach znajdziemy prawdy stare jak świat, a powiedzenie, „że wszystko już było” okazuje się nie być truizmem. Zmienia się tylko opakowanie towaru (ludzka myśl i sumienie), którym niezmiennie handluje się od zarania ludzkości. Zatem czytajmy Kroniki, bo lektura to ciekawa, pożyteczna, a nade wszystko wielce pokrzepiająca, zwłaszcza dla tych, którzy nie godzą się na zmiany, nie chcą lub nie potrafią zaakceptować zastanej rzeczywistości. POD POWIERZCHNIĄ ZDARZEŃ Irena Stopierzyńska-Siek UTOPIA SPRAWIEDLIWOŚCI SPOŁECZNEJ Czym jest utopia? - wizją nieurzeczywistnionych układów międzyludzkich. Posiadając charakter wyimaginowanych stosunków społeczno-politycznych, potwierdza powszechne mniemanie o absolutnej odmienności tworu fikcyjnego, a historycznie daną rzeczywistością. A tymczasem fikcyjne zdarzenia i opowieści mają podobną siłę oddziaływania na umysł ludzki, co wydarzenia i postacie historyczne. Utopie społeczno-polityczne nie istnieją słabiej i nie oddziałują mniej od narodowych eposów, legend i mitów. Jak więc istnieje sprawiedliwość społeczna? Pesymiści powiedzą, że w ogóle jej nie ma, optymiści, że istnieje w pewnych umiarkowanych granicach, w niezbyt doskonałej jeszcze formie. Tak jedni, jak i drudzy, mówiąc o sprawiedliwości społecznej, odnoszą ją do czegoś, co jest w ich mniemaniu wzorem. Jak jednak istnieje ten wzór? Jak istnieją wartości? Życiem kultury jest nieustająca „przemiana” wartości - odnawianie się, odtwarzanie, zużywanie. Organizm kultury nie jest sumą niepowiązanych ze sobą składników, nie jest zbiorem dowolnych części składowych. Sprawiedliwość społeczna nie jest wyłącznie wyobrażeniem, jej treść nie jest raz na zawsze ustalona. Od wartości moralnych przechodzi ku wartościom społeczno-politycznym. Kiedy nowe idee wypierają starsze? Staje się to wówczas, gdy słuszność, jaką w sobie zawierają, Oczywistość oddziałuje z ogromną siłą. Oczywistość nie jest kwestionowa- ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 37 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ na, postrzegana jest podobnie jak niezmienne prawa natury. Jedynym sposobem obiektywizacji nowych wartości w życiu społecznym jest przybranie przez nie formy oczywistej normy, oczywistej powinności, uprawnionego dążenia do oczywistego stanu rzeczy. Przeświadczenie ogółu, mniemania powszechne są nie bez znaczenia, podobnie jak funkcjonujące opinie większości. Oddziałują, choć nie zawsze pozytywnie, na każdy rodzaj władzy. Mam wrażenie, że jesteśmy świadkami rodzenia się nowego przeświadczenia, nowego mniemania, a więc świadkami stawania się pewnej nowej oczywistości: dobru może służyć zorganizowanie. A tym samym to. co dobre może być silne, może przeciwstawiać się zorganizowanemu złu. Tak więc i sprawiedliwość społeczna o tyle, o ile staje się oczywistym żądaniem, naglącym oczekiwaniem, motorem wielu działań, o tyle traci na swej utopijności, jest częścią procesu realnych oddziaływań. Do nich zaliczyć wciąż można proklamowane szeroko „Prawa Człowieka”. Zawarto w nich bardzo szlachetne i słuszne postulaty w tak wielu jeszcze krajach ignorowane, nierespektowane, niewprowadzane w obieg stanowionego porządku społecznopolitycznego. A więc jak istnieje idea sprawiedliwości społecznej? Istnieje jako wartość. Wartości nie są nierzeczywiste, lecz rzeczywiste w taki sposób, w jaki realne są cele poczynań. Potrafią zorientować i przeorientować życie jednostek, a także dużych i małych społeczności, lecz za cenę radykalnych przekształceń. Prócz zmierzania w kierunku urzeczywistniania pozytywnych wartości, istnieje nie od dziś kierunek przeciwny. Jest nim spychanie przez niedojrzałych polityków, przez układy mafijne, przez nieodpowiedzialnych decydentów, tego, co już istniało i zmierzało ku powiększaniu dobra ogólnego, dobra kraju i obywateli, do rzędu nierealizowalnych utopii wymyślanych przez odległych od wszelkich realiów idealistów. Nie gódźmy się łatwo na to, aby słuszne postulaty naprawienia czegoś, polepszenia warunków życia i pracy kwitowano cytatem z Ignacego Krasickiego: „a ja to między bajki włożę”. MOJE PODRÓŻE LITERACKIE Jan Zdzisław Brudnicki W MIKOŁOWIE SZANUJĄ CZYNNYCH POETÓW No rzeczywiście, „Poematy spod znaku Saturna" i „Pieśni północne" to jest jakieś podobieństwo. Ale po kolei. Dotarłem pod kamienicę z XIX wieku, z ozdobami, nadgryzioną przez ząb czasu, z tablicą (mieszkali tu rodzice Rafała Wojaczka i pomieszkiwał on sam), z fragmentem wiersza zaczynającego się od słów: Musi być ktoś kogo nie znam... Tabliczka głosi, że to ulica 1 Maja 8, ale my wiemy, że zgodnie z duchem czasu, to już Jana Pawła II. To tu mieści się Instytut Mikołowski im. Rafała Wojaczka, zasłużony ze spotkań twórców, z inicjatyw kulturalnych, z wylęgarni talentów, z wydawnictw, bo przecież tu po części gromadzili się młodzi z formacji (unikali nazwy „grupa”) Na Dziko, a dziś, ich hasło aktywności literackiej rozwijają, już w funkcji dyrektora, Maciej Melecki, a w roli organizatora i narratora Krzysztof Siwczyk. ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 38 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Och, wszyscy po drodze i tu na przywitanie powtarzają, jak nieprzyjazne hasło: nikt książek nie kupuje, książek nie czyta, tragedia. Ale ta książka, która nas tu sprowadziła 28 września nie jest zwyczajna. Najpierw otwieram gdziekolwiek: Zdziwienie, że się żyje. I coraz większe zdumienie i lęk. To nie jest retoryka! To jest podstawowa prawda. Potem – dzięki publikacji – dobiegło zakończenie wieloletniej pracy. Ten tom prozy Kazimierza Ratonia, bo o nim tu mowa, pod tytułem Dziennik. Prozy. Teksty krytyczne, wydany właśnie w Instytucie, otwiera dostęp do całej twórczości nieszczęśliwego poety i człowieka ze śląskozagłębiowskiej krainy. Zaczęła się ta odyseja numerem pierwszym „Poezji" z roku 1984, w całości poświęconym Ratoniowi, jako twórcy i człowiekowi. Dwa lata od jego śmierci zajęło mi rozczytywanie rękopisów, które mi przed tragicznym końce życia przyniósł do redakcji. Ale plon był obfity, bo znalazłem tam wiersze, dzienniki, szkicownik. To życiopisanie jakże odmienne od wszystkiego, c o było dotąd w literaturze. Tkwiąca w nich "siła fatalna" niepokoiła ludzi. Zaczęto ją śpiewać, ktoś opowiadał mi, że widział te wersy wykute na nagrobku w Jaśle, przychodzili studenci, żeby zapoznać się z rękopisami, bo pisali prace magisterskie, przybywało wspomnień, upominała się o niego mała ojczyzna. Wiadomo – od narodowości do narodu, główna droga wiedzie przez język, tym bardziej pełen sensu. Znów wróciłem do rękopisów po to, by wydać z niepublikowanych zasobów zeszyt. Aż wreszcie jacyś młodzi naukowcy założyli ambitne wydawnictwo „Oficyna 21” i poprosili mnie o opracowanie całości spuścizny. Wykonałem to, po czym oni jednostronnie opublikowali w roku 2002 pokaźny tom wierszy, a odrzucili tom prozy, wstęp, przypisy itp. Nowa granica upowszechnienia rozpoczęła się od opracowania, a następnie publiko- wania książki biograficzno–krytycznej Magdaleny Boczkowskiej „W centrum literatury, na marginesie życia. O twórczości Kazimierza Ratonia" (2011). Łatwo się domyślić, że zaprzyjaźniona z Instytutem, zasłużona w środowisku filologów, autorka kompetentnej książki "Poezja na Górnym Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim po roku 1989" (2010) wykonała pracę na medal i zdobyła zaufanie, które potem po wykonaniu dalszej pracy z rozczytaniem reszty spuścizny, odnalezieniem druków prasowych, wyjaśnieniem tajemnic – przerodziła się w nową, tę właśnie książkę, a równocześnie w kompletowanie i scalenie dzieła. Oj, chyba przynudzam recenzenckimi szczegółami, a tymczasem w salkach Instytutu, które mają przestrzeń na spotkania i wystawy, oraz zaplecze robocze, toczy się rozmowa. Wszyscy zgodzili się, że to najciekawsza część twórczości Kazika. Porównywalna z dziennikiem Verlaine'a właśnie. Że jest wsparta na kontrastach, jak świetny film. Że poeta wyszedł tu poza siebie i dał diagnozę poza czasem i poza pokoleniem. A brzmi ona miejscami jak wersety z Biblii. Bo nic już nie miał do stracenia. Nie musiał ryzykować. Znalazł się w końcu na dnie, skąd już nie było ucieczki, ratunku, a nawet wyjścia do ludzi, osiągnięcia poziomu rozmowy z nimi. Reprezentująca rodzinę w następnym pokoleniu Pani Dorota Bock-Weber, pytana wielokrotnie, dlaczego odszedł od rodziny tak całkowicie, odpowiada, że nie wie. Nie słyszała o Kaziku w dzieciństwie, poza jednym razem, gdy przyjechał kiedyś na początku swego pobytu w Warszawie, to się ukrywał przed otoczeniem, żeby nikt o nim nie wiedział. A jednak te właśnie okolice małej ojczyzny, nieopodal Sosnowca, jako miejsca urodzenia, zapamiętały go, przywołały do życia w symbolicznej przestrzeni literackiej i kultu- ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 39 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ralnej. Przywiozłem jeden z pięciu zeszytów rękopiśmiennych, jakie otrzymałem i przechowuję. Zebrani biorą ze czcią do ręki. Dziwią się. Pytają o szczegóły zasobu i biografii. Powstrzymuję się od mówienia o drastycznościach. Cieszę się, że dostał się do nieba (no może do raju) literatury. Że ktoś z dna jest porównywany do najwybitniejszych swego pokolenia – Grochowiaka, Iredyńskiego, Stachury. Zapisał kiedyś myśl, że pokłada nadzieję w śmierci, bo śmierć zrównuje wszystkich. Że nie tylko może zaistnieć w przestrzeni przeszłości, ale też w przestrzeni teraźniejszości i przyszłości. Do późnego wieczoru dopowiadamy sobie rzeczy różne w ogródku piwnym. Pół salki przeniosło się tu i widoczne jest, że to tradycja, że tu często kontynuuje się rozmowy, spory, plany. Pani Dorota ustaliła, że na pięterku ponad barem nocował w czasie podróży na południe Norwid. A w stylowej kamienicy Instytutu była w XIX wieku probiernia likierów. W hoteliku „Mocca de oro” wrzuciłem monetę do automatu, bo chciałem stamtąd coś przywieźć, tak przepiękna była to secesja, zwłaszcza w małej architekturze, a po powrocie do domu okazało się, że niespodzianką tą był pierścionek z trupią czaszką. Coś za dużo przypadków. I dopiero obszerny, wielosegmentowy bazar w Mikołowie wyprowadził mnie na świat i światło. Gdy usłyszałem gwarę śląską, gdy zobaczyłem jak kupuje się „kwiotki", jak się dziwią „co ty godosz", pocieszyłem się, przypomniałem sobie wiersz Macieja Meleckiego z „brulionu" 2/95: Mam jeszcze imię, przerwany w połowie/ życiorys i kilka godzin do zmierzchu. RECENZJE Andrzej Rodys ZAMKNĄĆ CHWILE W ZŁOTYM PUDEŁECZKU Elżbieta Dąbrówka–Madej nie należy do kobiet, które lubią ukrywać lub zaniżać swój wiek. Przeciwnie, można nawet odnieść wrażenie, że szczyci się tym wiekiem i podkreśla, ileż to lat przeżyła, chociaż patrząc na nią, wcale się wierzyć nie chce, że może ona pamiętać spory kawał przedwrześniowej Polski, a na II wojnę światową, okupację i Powstanie Warszawskie spoglądała oczyma kilkunastoletnimi, dorosłymi już prawie. Ma zatem ogromny, pozazdroszczenia godny, zasób wspomnień, stanowiący główne źródło inspiracji dla jej poezji, której tematyka jest tak rozciągnięta w czasie i przestrzeni, jak rozciągnięte było i jest życie naszej autorki, funkcjonującej między Pruszkowem, Piastowem i Warszawą, między studiami, pracą pedagogiczną, życiem rodzinnym, tworzonym po wojnie od podstaw wraz z ukochanym mężem Szczepanem, kierowcą powstańczego samochodu pancernego, słynnego „Kubusia”, między miłością do swoich bliskich, do zwierząt i roślin, do własnego ogrodu, a przede wszystkim do ojczystego kraju. Wydany w roku 2005 pierwszy tom poetycki Elżbiety Dąbrówki–Madej nosi tytuł Ogród wspomnień. Tytuł ten mówi wszystko o zawartej w nim poezji. I taki sam jest charakter poezji z tomu pt. Spacer w przyszłość. Są to bowiem przede wszystkim wspomnienia. ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 40 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Spacer w przeszłość, to zbiór opowiadań, bardzo cennych zarówno dla amatora konkretnych faktów, jak i dla amatora poetyckich wzruszeń. Opowiadań, których akcja umiejscowiona jest w przeszłości zarówno w tej bardzo już dalekiej, jak i w tej z pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku, bo to przecież też jest przeszłość. Ten wspomnieniowy pierwiastek wydaje się szczególnie wyrazisty w części drugiej zatytułowanej, jak cały zbiór, Spacer w przeszłość. W niej to właśnie, zafascynowani i zaciekawieni tym, co będzie dalej, niemalże tak, jak czytelnicy sensacyjnej powieści, wędrujemy przez dawny Pruszków i Warszawę, pochylamy się nad losami koleżanek Żydówek: Dziuni i Wici, żegnamy się z legendarnym powstańczym „Kubusiem”, mając na uwadze słowa wiersza Dawniej: I ludzie byli prawdziwi / To ja byłam młoda – powiecie. / chcę jednak te czasy ożywić / By lepiej znów było na świecie. Wychowana w dobrej, międzywojennej szkole, autorka zderza się z obecną, skomercjalizowaną i zautomatyzowaną rzeczywistością, w której takie słowa jak bezinteresowność, honor, szacunek, uczciwość czy nawet bardziej współczesne angielskie fair play są uważane za desygnat frajerskiej słabości i zdecydowanie wychodzą ze słownika, przynajmniej potocznego. Nic zatem dziwnego, że chce ona, by coś z tej dawnej mentalności i moralności w ludziach pozostało. Bo przecież to, czy na świecie będzie lepiej, zależy nie tylko od przesłanek materialnych, ale może od mentalnych i moralnych właśnie. Podobna nuta pobrzmiewa w wierszu Dawnego szkoda, gdzie czytamy: I znów lata przeminą, / Lat dziesiątki, być może / Pokolenia następne powiedzą, / Że im również czegoś brakuje. / Szybko płyną godziny… / Oby ludziom nie było żyć gorzej. I na pewno nie pozostaje nic innego, jak zgodzić się z myślą autorki, która mówi o potrzebie spojrzenia na przeszłość z dystansem, bez złości, nienawiści, emocji, zacietrzewienia, tak charakterystycznego dla dzisiejszych postaw człowieczych; myślą, zawartą w tytułowym wierszu Spacer w przeszłość: Dopiero, gdy lata mijają, / Bledną nam przeżycia, / Gdy wspomnienia tkliwe się stają / Analizujemy spokojnie, co było. Może ta rzeczywistość, w której poetka wychowywała się i wzrastała, miała swoje blaski i cienie, ale chyba nikt wówczas nie wyobrażał sobie takich sytuacji, z jakimi mamy do czynienia dzisiaj na każdym kroku i to zarówno w sferze politycznej, w której partykularne interesy, skłóconych miedzy sobą, ugrupowań wyraźnie są ważniejsze niż tak zwana kiedyś racja stanu, jak i w sferze relacji rodzinnych, w której coraz częściej dochodzi do zjawisk przerażających, nawet do mordowania przez rodziców maleńkich, bezbronnych dzieci… I pewnie nie taką rzeczywistość wyobrażała sobie Elżbieta wtedy, gdy zaangażowała się w pracę na rzecz Powstania Warszawskiego czy później, gdy już jako nauczycielka, starała się wychowywać młodzież w duchu idei wyniesionych z domu, szkoły, kościoła… I pewnie zderzenie wizji idealnej z brutalną rzeczywistością jest przyczyną tęsknoty za tym co było, co było miłe, bliskie, a stało się, niestety, tylko wspomnieniem… Podczas Spaceru w przeszłość myślimy o rzeczach, o sprawach minionych, ale przecież życie toczy się dalej i nie można obojętnie, bezrefleksyjnie przechodzić obok rekwizytów współcześnie istniejących, bo przecież one istnieją, a my istniejemy wśród nich. I może nie wszystko musi budzić przerażenie, a obiektywnie trzeba czasem przyznać, jak niezbędny jest parasol, albo że mydlane bańki, choć ulotne, potrafią cieszyć oczy wnikliwego obserwatora, albo też ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 41 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ pragnąć maleńkiego szczęścia, / Które pomieszczę w swej dłoni / Wiosny, zdrowia, kwiatów, nic więcej / I byś mi serce odsłonił. Bo przecież także o rzeczach i zjawiskach czasu teraźniejszego, pisze poetka z dużą sympatią, ba, uwielbieniem nawet, ale jednocześnie jakby chcąc przestrzec nas, że wszystko jest jakby efemerydą jak w tych frazach opisujących uroki Krynicy Morskiej: Są chwile, które chciałoby się / Zamknąć w złote pudełeczko, / By nie umknęły z czasem mijającym albo Kocham / Ciszę, co w uszach szumi, / Jak morski wiatr w muszelce. I o tym, że w teraźniejszości, obok zła, patologii, udziwnień, poetka widzi także piękno i dobro, najlepiej świadczą tytuły kolejnych części tomu: Coś nie tak i A jednak piękny jest świat. Zasługująca na specjalną uwagę jest część Bardzo trudne dni, której i bohaterem, i ad resatem jest mąż autorki, z którym prze żyła sześćdziesiąt siedem lat. Jemu też dedykowany jest ten tomik. Poetka mówi o nim słowami, z których w sposób bardzo wyraźny można odczytać miłość, ale jednocześnie stwierdzenie, że żadna miłość nie jest oderwana od życia, od otaczającego świata, a każda ma swoje blaski i cienie. Czytając ten poetycki tom Elżbiety Dąbrówki–Madej, przenieśmy się w krainę jej wspomnień, niewątpliwie bardzo ciekawych, dających obraz ludzi, których już nie ma i miejsc, które są dziś inne, ale jednocześnie pamiętajmy o tym, że czas teraźniejszy też wkrótce stanie się tą przeszłością, w której będziemy odbywać Spacer. Jeśli dożyjemy…? Elżbieta Dąbrówka-Madej, Spacer w przeszłość, wiersze, Warszawa, Wydawnictwo Komograf 2012, 202 ss. ISBN 978-83-62769-57-5 ****************************** Jan Zdzisław Brudnicki CZAS NA SŁOWO Z początku miałem zamiar do tytułu wstawić słowo: ogrody. Bo w tym tomie Ireny Stopierzyńskiej, który jest piątym zbiorem wierszy autorki, zatytułowanym: Pod łukami gotyckiej alei, jest nastrój sugerujący, że w obrazie całościowym świata zostało coś z raju. Są odsłony pór roku: na wsi i w mieście, choć w mieście zamiast ptaków popiskują komórki. Na wiosnę maszerują społeczności kwiatów. Odbywa się misterium wskrzeszenia zieleni. Latem słucha się muzyki letniego deszczu, a zbratanie z nim odbywa się na spacerach w górskich dolinach, w czasie odpoczynku, gdy wykona się prace w ogro- dzie i w OGRODZIE. Potem następuje jesienna ucieczka słońca, szaruga. By wreszcie zimą sięgnąć po stworzeń obcowanie w czasie dokarmiania ptaków, żeby dostrzec skrzydlatych psalmistów. No i wreszcie cezura Nowego Roku z jego spektaklem petard. Ale poza obrazem ogrodu jest tu też przesłanie słowa dobytego z rozświetlających się myśli, a więc słowa przenikającego ciemności, co w środowisku ludzi z dysfunkcją wzroku ma swoje nacechowanie podobne do pojęć: światła, oświecenia i tym podobnych. Tu chciałoby się krytykowi przypomnieć, że w literaturze od doby Oświecenia wyodrębniało się literaturę, która – mówiąc ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 42 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ metaforycznie – nie zadowalała się instancją człowieka. I tę, której krąg ludzki wystarczał. Rousseau pozostawił aforyzm: nie istnieje człowiek, który mógłby mi wystarczyć. I poeci romantyczni za nim zawołali: Ucztą jest życie, odnowić człowieka. A drugi rodzaj pokory wobec świata, to być wiernym obserwatorem, rejestratorem, suflerem. Miron Białoszewski maksymalnie chował się za kulisami narracji. Był reporterem prywatnej gazety. Zbierał odrzuty codzienności. Słuchał rozmów. Cenił przekaźników. Docierał do pustki życiowej, do mowy ciała i fizjologii. Wyższa instancja zajmowała go tylko jako fenomen DRUGIEGO. Zrobię może takie wyznanie, że w dotychczasowych tomach Ireny Stopierzyńskiej źle znosiłem przejawy dydaktyzmu. W tym tomie wreszcie mi to nie przeszkadza. Wyższa, pozaludzka instancja została bowiem ujęta w formę poezji psalmów, w sytuacji zmieniającego się szybko świata. Świat jest też księgą do czytania i to upragnioną księgą, jeżeli wzrok odmawia posłuszeństwa. Metafora poetycka i metafora codzienności jest wglądem w sens świata. Bo mamy prawo cieszyć się piękną pogodą, odbudowywać, co zostało stracone, dziękować za to, co minęło, biegać po górach…, bo ucztą jest życie, potem pójdziemy do Domu. Ale wcześniej musimy odwołać się do wyższej instancji, żeby też się z życiem pogodzić. Długa jest litania powinności i zawodów, które trzeba przejść i przecierpieć. Trzeba się pogodzić ze stratą, porzuceniem, niespełnieniem, z uszczypliwością, przemijaniem złego i dobrego, zawiedzioną nadzieją, z cudzą pychą. Dla literatów zadanie specjalne: przeżyć pomijanie przy literackim stole. Trudne to zadanie, Pani Ireno. Nawet mamy jednego tego samego niemądrego paszkwilanta, który czepia się nas jak rzep psiego ogona. Godzić się z tym? Brr. Chyba, że w krajobrazie końcowych wierszy tomu, wśród świętowania świątków i flanerów. No to zacznijmy od początku: kartka wyrwana z notesu / by zapisać coś ulotnego / dłoń powoli podnosi / filiżankę kawy do ust / namysł… / czas na słowo. Irena Stopierzyńska, Pod łukami gotyckiej alei, ilustracje autorki, Warszawa, Wydawnictwo Komograf 2012, 112 ss. ISBN 978-83-923885-3-1 ****************************** Andrzej Rodys CZARODZIEJKA Z RÓŻANEGO DWORU Twórczość Moniki Maciejczyk zarówno poetycką, jak prozatorską, poznałem wcześniej, kilkakrotnie przygotowując jej utwory do druku na łamach naszego pisma. Jednak wiersze zebrane w tomiku zatytułowanym Polskie Drogi zaskoczyły mnie dawką prawd niby prostych, niby oczywistych, takich, pod którymi chciałoby się podpisać obiema rękami, ale podanych w formie właściwej chyba tylko dla naszej Czarodziejki z Różanego Dworu. Można na pewno powiedzieć, że stworzyła ona swój własny, niepowtarzalny i oryginalny styl. Nie chce chyba nikogo naśladować, nie chce wpisać się do takiego czy innego kierunku, nurtu, opcji, czy jak to nazwać… Monika Maciejczyk jest po prostu sobą, a osobowość jej wyraźnie przemawia z każdej karty Polskich Dróg. Widać atmosfera wspomnianego Różanego Dworu, w któ- ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 43 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ rym, według notek przy wierszach, została napisana znaczna część utworów tego tomiku, sprzyja powstawaniu poezji przesiąkniętej głębokim umiłowaniem człowieka, głębokim wyrozumieniem dla jego słabości, wreszcie głębokim szacunkiem dla ludzi, a szerzej mówiąc, dla wszelkiego rodzaju istot żywych, w tym także dla takich, które są słabsze i mogłyby być z tego powodu poniżane, odrzucane, gnębione. Da się to wyczytać na przykład z wiersza Miara cywilizacji: Cywilizację mierzę / Miarą Starców / Dzieci / i Zwierząt. Ten szacunek poetka stara się podkreślać rozpoczynaniem wielu słów dużymi literami. Niepokój autorki wzbudza także fakt, że w stosunkach między ludźmi żyjącymi w świecie, bazującym przede wszystkim na wszechwładnym pieniądzu, zdecydowanie za mało jest miłości: Martwi mnie Świat / i to, że się nie kochacie […] Martwią mnie Monety / brzęczące i ciche (Urbi et Orbi). W innym wierszu znów czytamy, że autorka widzi zagrożenie w postaci różnych ksenofobicznych i fanatycznych grup idących do boju rzekomo w imię wyznawanego przez siebie i wypisanego na sztandarach Boga (Ismael powiedział). Przykłady można by mnożyć, jednak gdyby chcieć jakimś ogólnym sformułowaniem scharakteryzować twórczość Moniki Maciejczyk, chciałoby się zacytować Ernesta Brylla, tak mówiącego o wierszach naszej autorki: Każda fraza tego wiersza sama w sobie jest zwyczajnie banalna. Ale w zestawieniu zaskakujące wrażenie. Może właśnie w tej umiejętności przemieniania zwyczajnego w zaskakujące jest szansa tych wierszy (Ernest Bryll – Do Moniki Maciejczyk – wstęp do tomiku Polskie Drogi). Myślę, że dobrze się stanie, jeżeli ta szansa zostanie w pełni wykorzystana. Do tej pory wszystko wskazuje na to, że zostanie… Myślę też, że twórczości Moniki Maciejczyk nie da się rozpatrywać w oderwaniu od prowadzonej przez nią działalności społecznej, poświęconej przede wszystkim chorym dzieciom. Ktoś kto prowadzi lub pro wadził taką działalność nie może nie być uosobieniem wrażliwości na ludzki ból, krzywdę. Krótko mówiąc siłą rzeczy musi być przyjacielem ludzi, humanistą w każdym calu. A polanicki Różany Dwór, jej dom i jednocześnie prowadzony przez nią pensjonat, jest na pewno nie tylko przybytkiem, który może usposabiać do tworzenia pięknej poezji, ale także pozwala oderwać się od współczesnego świata, jakże dalekiego od propagowania wrażliwości na piękno i dobro. Bo taki już jest ten świat wiszący na włosku niewiedzy milionów / Demokracja Balonów / colori, colori, colori / a priori (Demokracja Balonów) Monika Maciejczyk, Polskie Drogi, Polanica-Zdrój 2012, nakładem autorki, projekt okładki i zdjęcie na okładce: Monika Maciejczyk, fotografia, 56 ss. ISBN 978-83-64287-67-4. ***************** KSIĄŻKI NADESŁANE Karina Miękus, Spotkania, poezje, Wydawn. Komograf 2012, ilustracje i projekt okładki: Paweł Kwiek, 52 ss., ISBN 978-83-62769-58-8 Barbara Anna Pawłowicz, Nie deptać poziomek, Jeleniogórski Klub Literacki -Jelenia Góra 2010, Grafiki i projekt okładki: Ewa Gerczuk-Moskaluk, 80 ss., ISBN 978-83-923611-7-6 Tadeusz Wojciech Sztorc, Zbiór wierszy, Tom II, Mińsk Mazowiecki 2012, 84 ss., brak ISBN. Ż jak ŻOLIBORZ, Poetycki pejzaż Żoliborza, Pokłosie konkursów literackich „Żoliborz w poezji”, Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Żoliborz m.st. Warszawy, Warszawa 2012, Wstęp – dr hab. Magdalena Saganiak, skład i opracowanie techniczne: Andrzej Rodys, Katarzyna Bombalicka, Magdalena Szczęsna, 132ss. ISBN 978-83-935464-0-4 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 44 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ Jan Zdzisław Brudnicki LEKCJA ROZMÓWEK POLSKO-POLSKICH Przygotowywałem kiedyś rocznicowe słowo o Leopoldzie Staffie i z całej jego twórczości postanowiłem wyłowić najsympatyczniejsze frazy. Zapisałem parę, typu: Wszystkie kwitnące słodko lipy w Polsce całej / Pachną imieniem twoim, Kochanowski Janie. Ale w końcu najważniejszą wydała mi się ta: Kochany wróblu mój, obywatelu / Czterech pór roku i roku całego, Przypomniałem sobie o tym, gdym czytał wydruki nowego tomu Andrzeja Rodysa, gdy czytałem bajko– fraszkę o panu po skończonej filologii psiej: Pies rozumie, bo ja wiem / jak rozmawiać trzeba z psem. Wprawdzie tytuł Inwazja zieleni można rozumieć jako aluzję do gry w kolory, ale może też do tak zwanej „zielonej retoryki” polityków. Wszak autor ociera się tu i ówdzie o prawdziwą politykę. Ale niczym: tematem i fakturą, nie stara się imponować na siłę, jak Ralph W. Emmerson, który radził nie czytać książki, niemającej przynajmniej roku. Posłużył się Rodys formami wierszy estradowych i satyrycznych. Nie brak w nich zresztą sentymentów, refleksji i odwołania się do rozwagi. Zgrupował odrębnie fraszki. Przypowieści nazwał moralitetami o przesadzie, o dzisiejszym wcieleniu pychy, zaniku braterstwa i wybaczania, o żądzy mamony, skutkach mściwości. Są aforyzmy typu: Lumpeks. Łachy na Lachy… Baśń o miasteczku jest gawędą o małym grodzie, gdzie wychodzą na jaw większe mankamenty władzy i jedynowładztwa burmistrza. A proza, opowiadania można uznać za przypowieści o eksterminacji (Bogu ducha winnych) psów i o bezsensownym, za to jakże dla niektórych intratnym, instytucie. Znamy taki dobrze. Ale niczym, nigdzie i awangardowo nie chce autor zadziwiać. Wpisuje poradę dla siebie, czytelników i domorosłych filozofów: – Dość. Nie gońmy już tak do przodu. Zmęczyliśmy się napędzaniem nowoczesności (raczej ponowoczesności). Zamiast terroru innowacyjności, proponuje klimaty znane, oswojone, a nawet swojskie. Podane stylem osobistym. Bo domieszka tradycjonalizmu, to samo życie. Przypomnijmy sobie przysłowia. Uwspółcześnijmy dawne sentencje i bajki o tolerancji, miłości, norwidowym szacunku do kraju: w duszy przetrwa ten kraj. Przypomnijmy – po co się żyje, choć znaki nowoczesności, komputer, metro, dają nowy „napęd”. Dodałbym autorowi, że ładnie też przez zieleń podróżował Leśmian, żeby zwiedzić duchem na przełaj zieleń samą w sobie. No i mamy w rezultacie książkę pogodną, dobroduszną, kpiarską, nie podrabianą, choć z aluzjami do Boya, Brzechwy, Leca, Ludwika J. Kerna. A mistrz komputera pozwolił sobie też zgłosić nowy kosmos, po drukarsko-książkowym Gutenberga, e-mailowy, nazwany ziarenkami uczuć przesyłanych w niezmierzonej przestrzeni. Bez złudzeń, że literatura coś załatwi, ale z nadzieją, że podrzuci słowa, metafory, idiomy i argumenty do rozmowy, do opowieści o dzisiejszym świecie, do transpozycji zajadłości w żart – zapisuje Rodys swoje teksty. Od strony rozrywki to, jak to ktoś powiedział, krytyka krytykantów. A jako racjonalna propozycja BYCIA – chyba to mały traktat o tolerancji. Andrzej Rodys, Inwazja zieleni, wiersze i opowiadania, Wydawnictwo KOMOGRAF 2012, 80 ss., ISBN 978-83-62769-55-1 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 45 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ŻAL PO PISARCE I ARTYSTCE (Wspomnienie o Bożenie Piaście) 4 lutego br. w kieleckim szpitalu zmarła w wieku 70 lat Bożena Piasta – poetka, prozatorka, publicystka, malarka, członkini Kieleckiego Oddziału ZLP, związana zamieszkaniem oraz działalnością twórczą i animatorską ze Skarżyskiem-Kamienną. Była współinicjatorką ogólnopolskiego, a z czasem też polonijnego Konkursu Literackiego im. Leopolda Staffa, którego czternaście dorocznych edycji rozstrzygano z jej udziałem przemiennie w Skarżysku i Starachowicach, wieńcząc wydaniami pokłosia. Gromadziła materiały do przygotowywanej w Skarżysku izby pamięci autora „Dziewięciu muz”. Skupiła młodych miejscowych adeptów pióra w klubie literackim „Wiklina” (po latach wielopokoleniowym), umożliwiając im debiut w redagowanej przez siebie serii miniatur poetycko-plastycznych „Liście”. Była redaktorką naczelną tygodnika „Ostra Brama nad Kamienną”. Opracowała „W cytatach dzieje Skarżyska-Kamiennej”, czyli „literacką pigułkę”. W ubiegłym roku obchodziła 25-le-cie pracy twórczej, uhonorowana przez marszałka województwa na wniosek Zarządu Oddziału ZLP Świętokrzyską Nagrodą Kultury. Współpracowaliśmy całe te 25 lat, a nawet nieco dłużej, nim nastąpił jej debiut. Przyjeżdżała ze Skarżyska na prowadzone przeze mnie co miesięczne seminaria w Kielecko-Radomskim Nauczycielskim Klubie Literackim. Przy naszej Oficynie Wydawniczej „STON 2” utworzyłem odrębną serię dla nauczycielipisarzy z regionu i innych stron kraju. Bożena wykorzystała tę szansę, wydając w 1995 r. bardzo starannie przygotowany tom wierszy i opowiadań „Niedopowiedzenia”, ozdobiony własnym malarstwem. Po dwóch latach sprezentowała swemu Skarżysku w tejże serii zbiorek humoresek „Żartem”. Byłem na promocji w Miejskiej Bibliotece Publicznej przy ul. Sokolej. Niewielka książeczka, a stała się wcale niemałym wydarzeniem i to, rzekłbym, literacko-obyczajowym, bo skarżyszczanie z dumą odnajdywali się bez pretensji o sportretowanie z przymrużeniem oka, więcej życzliwe niż kpiarskie. Jednak obowiązki szkolne i rodzinne spowodowały, iż kolejny tom poetycko-prozatorski z malarstwem ukazał się dopiero po sześciu latach. Nadała mu tytuł „Mikro-światy”. Promowaliśmy go w kieleckim Domu Środowisk Twórczych z komentarzem znanej krakowskiej poetki Krystyny Szlagi, którą Bożena zjednała sobie podczas wspólnych plenerów plastycznych w Łopusznie. W rok potem (2004) oddała serdeczny hołd skarżyskiej tradycji poetyckim „listkiem” „Podzwonne dla dębu Powstańca”, w balladowym klimacie, osnute na podaniu-legendzie. Właśnie szykowała do wydania większą odrębną książkę prozą „Legendy i opowieści skarżyskie” (2005). Znowu prowadziłem związane z nią spotkanie, tym razem w restauracji przy rejowskim zalewie, takie nieomal rytualne, ze szczodrą rozmową i smakowitymi regionalnymi przystawkami. Zainteresowanie legendami przeszło autorki i nasze oczekiwania. Zyskała w Skarżysku popularność, mogła liczyć na wsparcie miejscowych władz, gdy występowała z literackimi inicjatywami. Na jej wspomniany jubileusz – z prezentacją przed szeroką publicznością w skarżyskim Centrum Kultury – Oddział ZLP i OW „STON 2” opublikowały tom poetycko-malarski „Liryka-specyfika” z moim słowem wstępnym i posłowiem Krystyny Cel, która niebawem ukończy prace nad małą monografią o życiu i twórczości Bożeny w nowej (w 2010 roku rozpoczętej) serii OW „STON 2” „Portrety Literackie”. Monografia ta zostanie powiększona o suplement ze wspomnieniami kolegów po piórze i przyjaciół. Bożena Piasta była ceniona za swą twórczość. Pisali o niej m.in. krytycy warszawscy Jan Zdzisław Brudnicki, Zdzisław Tadeusz Łączkowski. Za swą serdeczną otwartość, gotowość do życzliwej pomocy była szanowana i lubiana. Zdobyła uznanie i serce młodych twórców Skarżyska, co przecież nawet „u swoich” nie zawsze łatwo sobie zaskarbić. Stanisław Nyczaj ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 46 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ GALERIA obrazy Bogny Hiszpańskiej W tytułach poprzednich „Galerii” występowało słowo „malarstwo”. Słowo to nie byłoby jednak w pełni właściwe w odniesieniu do twórczości Bogny Hiszpańskiej. Posługuje się ona bowiem specyficzną techniką mozaiki i to nie takiej powszechnie znanej, ceramicznej. Jej obrazy układane są na kartonie lub na płótnie z kawałków papieru. Technika to niezwykle pracochłonna, ale jak sama artystka stwierdza: „odwdzięcza się wibracją barw i niejednoznacznością obrazu”. Obrazy są „…bardzo dekoracyjne. Mozaika … emanuje specyficzne światło... Dzięki szczególnej dynamice mozaiki - każdy może ją zinterpretować nieco inaczej. Wśród obrazów „…znajdziesz takie, które stanowić mogą ozdobę salonu, gabinetu, sypialni, a nawet – pokoju dzieci.” BOGNA HISZPAŃSKA jest osobą o wielostronnych zainteresowaniach uprawianych, profesjonalnie i potwierdzonych odpowiednimi dyplomami. Ukończyła Wydział Biologii i Nauk o Ziemi na Uniwersytecie Warszawskim, zdobyła doktorat nauk pedagogicznych, nauczała języka angielskiego w szkołach średnich i wyższych. Jest córką wybitnego malarza Stanisława Hiszpańskiego (19041975) i bratanicą znanej ilustratorki Marii Hiszpańskiej-Neumann (1917-1980). Jest także spadkobierczynią tradycji znanej warszawskiej firmy „Stanisław Hiszpański” wytwarzającej ekskluzywne, eleganckie obuwie, a założonej przez jej prapradziadka. Od roku 2004 swoje obrazy-mozaiki prezentowała na dwudziestu sześciu wystawach indywidualnych i zbiorowych, przeważnie w Warszawie, ale także np. w Berlinie oraz na wystawie poplenerowej w Anaklii (Gruzja). W grudniu 2012 roku mogliśmy podziwiać wystawę „Namiętność trzech generacji”, na której, obok jej mozaik, wystawiono także obrazy jej ojca, Stanisława oraz córki Olgi Ketling-Szemley. Bardzo ważną rolę w inspirowaniu jej twórczości spełniają podróże. Sama stwierdza, że podczas tych podróży „…zawsze pierwsze kroki kieruję do gale- rii, muzeów, kościołów”. Stwierdza też: „Lubię impresjonizm, fowizm, ekspresjonizm. Znam i cenię mozaiki starożytne i średniowieczne, głównie te w Rzymie i Rawennie. Z mozaik na papierze - spotkałam dwie mozaiki z płatków kwiatów w Leopold Museum w Wiedniu, które mają około dwustu lat […] Wydaje się więc, że moja technika jest unikalna. Jest ona modyfikacją techniki stworzonej przez moją córkę, znaną we Włoszech Olgę Ketling– Szemley. Jednakże obrazy kreowane przez trzy generacje są całkiem odmienne, oryginalne. Każdy jest unikalny”. Zainteresowanym twórczością Bogny Hiszpańskiej, jak również techniką tworzenia obrazów techniką mozaiki papierowej, polecić można odwiedzenie strony internetowej: www.obrazmozaika.pl Podkreślić może warto także fakt, że Bogna Hiszpańska bywa gościem na imprezach organizowanych przez Klub Twórczości ZAR. (ar) Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu Adres redakcji: Kwartalnik Kulturalny „Sekrety ŻARu”, OM PZN, ul Jasna 22, 00-054 Warszawa, tel. 22 827 21 30 www.pzn-mazowsze.org.pl/kultura e-mail: [email protected] KOLEGIUM REDAKCYJNE: Iwona Zielińska-Zamora –red. nacz. (603 919 589), Irena Stopierzyńska-Siek – z-ca red. nacz. (513 869 197), Andrzej Rodys – sekr. red. (728 587 306), Andrzej Chutkowski (661 225 505), Janusz Siek – korekta RADA PROGRAMOWA: dr Małgorzata Czerwińska, Bogdan Bartnikowski, Jan Zdzisław Brudnicki, Stanisław Stanik, Andrzej Zaniewski UWAGA – redakcja nie zwraca nadesłanych tekstów i zastrzega sobie prawo do dokonywania poprawek i skrótów. Publikacje w kwartalniku są nieodpłatne. DRUK: Wydawnictwo KOMOGRAF, 05-850 Jawczyce, ul. Sadowa 8, gm. Ożarów Maz. tel. 22 722 20 30 [email protected] Kolportaż: Edwarda Kiełczewska (698 026 579), Genowefa Cagara (wolontariuszka) ISSN 1732-8977 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 47 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙Kwartalnik Kulturalny Sekrety ŻARu Nr 1-2 (38-39) / 2013◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙ 48 ◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙◙
Podobne dokumenty
Kwartalnik Kulturalny SEKRETY ŻARu
dyplomy, a prace ich zostaną opublikowane. Forma i wartość nagród rzeczowych lub pieniężnych uzależniona jest od sytuacji finansowej organizatorów. 8. Dane osobowe wszystkich uczestników pozyskane ...
Bardziej szczegółowo