Jak polscy handlarze przybliżali porozumienie

Transkrypt

Jak polscy handlarze przybliżali porozumienie
REGIONY – prawa autorskie zastrzeżone
Historia Polenmarktu w Berlinie Zachodnim w 1989-1990 r.
Jak polscy handlarze przybliżali porozumienie
Przygraniczne polskie bazary, potocznie nazywane w Niemczech
"polskimi rynkami" (Polenmärkte) stały się przez lata płaszczyzną
autentycznego międzyludzkiego zbliżenia wielu Polaków i Niemców. Czy
jednak pamiętamy początki tego zjawiska i słowa: "Polenmarkt"?
„Znów tu są - meldował jesienią 1992 r. pamiętliwy „Berliner
Morgenpost” - Polscy handlarze przed pchlim targiem. Na Köthener Strasse i
sąsiednich ulicach oferują swoje towary".
Mogło się wówczas wydawać, że nielegalny Polenmarkt po kilku latach
nieobecności wraca na swoje stare miejsce przy Reichpietschufer w berlińskim
Tiergarten jako zjawisko handlowe, temat dla mediów, kłopot dla policji i - jak
się można było obawiać - znów jako orzech do zgryzienia dla polityków.
"Złość wzbudzały zawsze węgorze i kiełbasa, mięso i inne artykuły
spożywcze sprzedawane wprost z ziemi - przypominał berliński dziennik, jak
zwykle czujny i niezwykle skrupulatny, gdy chodziło o polskie wykroczenia Senator spraw wewnętrznych, policja i urzędy zdrowia prześcigały się w
obietnicach, jak to zamierzają uśmiercić ten niecny proceder. Nie zdarzyło się
jednak dotąd prawie nic. Wygląda jednak na to, że nie będzie to konieczne:
podczas weekendu każdorazowo można tu znaleźć wszystko, tylko nie środki
spożywcze. Policja obserwuje tę scenę, berlińczycy jej towarzyszą".
Wschód na Zachodzie
"Kolorowe kartony papierosów na każdym rogu. Spod ramion i kurtek
lotnych handlarzy wokół Reichpietschufer sterczą wolne od podatku błyszczące
odrośle. Nagle barwne kartony znikają. Przez tłum polskich handlarzy przetacza
się szmer. Jego przyczyna pojawia się w postaci wozu policyjnego, który
przetacza się ociężale w pobliżu i skręca za róg w Köthener Strasse. Zatrzymuje
się, w chwilę później jedzie dalej. Deszcz... Handel idzie dalej: ręczne robótki
polskich kobiet, zegarki, urządzenia elektryczne zmieniają właścicieli...".
Żywot Polenmarktu w poprzednim wcieleniu był niezwykle barwny.
Zrodził się jako uboczny skutek liberalizacji polityki paszportowej jeszcze
komunistycznych władz gasnącego PRL-u, gdy po raz pierwszy, z początkiem
roku 1989 każdy polski obywatel zaczął mieć prawo do paszportu w szufladzie
bez upokarzającego szantażu Służby Bezpieczeństwa, a umarł śmiercią
naturalną wskutek reform Balcerowicza, które uczyniły go nieopłacalnym.
Przemknął ponownie przez berlińskie ulice po trzech latach, by wkrótce wrócić
do Polski w sklonowanej wersji licznych przygranicznych targowisk w pobliżu
każdego z granicznych przejść.
1
„Achtung! Polen kommen!”
- alarmowała berlińska telewizja w styczniu 1989 roku, gdy polityczne
sejsmografy ówczesnego, otwartego i bezwizowego, a więc stosunkowo łatwo
osiągalnego dla sąsiadów Berlina Zachodniego, zanotowały pierwsze wstrząsy
od tysięcy nóg naszych rodaków, którzy obładowani ortalionowymi torbami,
ciągnąc za sobą dwukołowe, obciążone do granic możliwości wózki sunęli
niekończącym się szeregiem z przejścia granicznego na wschodnioberlińskim
dworcu Friedrichstrasse na plac przed Operą i do parku w pobliżu
Landwehrkanal, by wreszcie zastygnąć tysiącami naziemnych i naręcznych
kramików na pustym klepisku pomiędzy tureckim pchlim targiem a
napowietrzną szyną eksperymentalnej kolejki magnetycznej.
Zjawisko to, szybko ochrzczone "polskim rynkiem", początkowo stało się
specyficzną egzotyczną ciekawostką miasta, przyzwyczajonego do
cudzoziemców napływających tu uchodźczymi falami z całego świata. Kilkuset
Polaków, przytupujących z zimna na otwartym wietrznym placu wzdłuż płotu, z
którym razem kłębił się krzykliwy turecki handel i jeszcze wówczas cicho,
jakby wstydliwie prezentujących na kawałkach dykty swoje klasyczne zestawy
handlowe: butelka wódki, karton papierosów, kilka kostek masła i topionych
serków, pęto kiełbasy, bielizna pościelowa, jakieś szydełkowe serwetki przyciągały niskimi cenami głównie czarnowłosych sąsiadów zza płotu lub
miejscowych rodaków, liczących na emigracyjnym dorobku każdą markę z
zasiłku i tęskniących za niepodrabialnym smakiem "Wyborowej" lub zapachem
suszonej.
Berlińczycy reagowali rozmaicie
Dla bywalców cotygodniowych Flohmarktów "polski rynek" ze jego
handlową egzotyką stanowił kolejną atrakcję weekendowych spacerów, dla
części - źródło zaopatrzenia w tanie papierosy, kawior lub żubrówkę.
Większości był obojętny. Dopóki nie urósł.
A rósł w oczach. Po kilku miesiącach na placu i wokół niego tłoczyło się
co tydzień już kilkadziesiąt tysięcy przybyszów z Polski, których berlińska
prasa ciągle nazywała turystami (choć coraz częściej w cudzysłowie),
stwarzając nową, poniedziałkową, swoistą rubrykę towarzyską. Nagłówki gazet
grzmiały:
- "Über 200 Festnahmen auf Polenmarkt. Polizei zählte am Wochenende
25 000 illegale Händler in Tiergarten" (Ponad 200 zatrzymanych na polskim
rynku. Policja naliczyła w weekend 25 000 nielegalnych handlarzy w
Tiergarten),
- "Massensturm von Polen am Sonnabend" (Masowy szturm Polaków w
sobotę),
- "Polen kamen am Nationalfeiertag zu Tausenden in die Stadt.
Kilometerlange Staus an den Grenzen" (W święto narodowe Polacy tysiącami
przybyli do miasta. Kilometrowej długości korki na granicach),
2
- "80 Polen wegen Schwarzhandel festgenommen" (80 Polaków
zatrzymanych z powodu handlu na czarno).
Znacznie wzbogaciła się też handlowo-usługowa oferta. Kupić już można
było wszystko.
Dziś, na kimś przyzwyczajonym do obfitości towarów oferowanych np.
na międzynarodowym bazarze na warszawskim stadionie lub przygranicznych
targowiskach, ówczesny repertuar handlowy polskiego rynku prawdopodobnie
nie zrobiłby wrażenia. Wówczas jednak półki polskich sklepów świeciły jeszcze
pustkami i zdobycie towarów, które można byłoby wywieźć do Berlina,
wymagało sporej przedsiębiorczości. Zaczął działać oryginalny rodzinny system
zaopatrzenia: ci, którzy nie jeździli do Berlina, wystawali w kolejkach, by
zdobyć artykuły, które w sobotę i niedzielę zamieniane były na twarde marki,
tanią elektronikę z Kantstrasse lub produkty od Aldiego, sprzedawane później z
zyskiem w Polsce, by uzbierać kapitalik na kolejne towary do Berlina.
Polenmarkt niejedną polską rodzinę utrzymał przy życiu, niejednej
podwyższył materialny standard o wymarzone wideo lub kolorowy telewizor.
Ile dzisiejszych handlowych fortun zrodziło się na tamtejszym zaśmieconym
klepisku przy Reichpietschufer?
Berlin nie wytrzymał
Jednak rozmiary tego fenomenu zaczęły przerastać wytrzymałość
mieszkańców Berlina Zachodniego. Nie mieli pretensji o to, że jest to
ewidentne łamanie prawa, bo przeciętny berlińczyk wielkim legalistą wcale nie
był. Wielu z nich, zwłaszcza tych starszych, bardzo dobrze pamiętało, że tuż po
wojnie właśnie czarny handel niejednego z nich ratował przed głodem. Była to
jednak społeczność nade wszystko ceniąca sobie święty spokój i porządek
wokół siebie.
Jeśli więc przeciętnemu berlińczykowi nie trzeba było tłumaczyć, że
biedak chce dorobić nielegalnym handelkiem, to bardzo trudno było mu
wyjaśnić, dlaczego ta zapobiegliwość musi być taka brudna i śmierdząca,
dlaczego musi jej towarzyszyć uprawiana w pobliskich bramach, zaułkach i
samochodach prostytucja i pijaństwo, dlaczego mieszkańcy Tiergarten muszą
płacić za polską biedę zasikanymi i zarzyganymi klatkami schodowymi, jeśli
dostępu do nich akurat nie broni domofon, dlaczego oprócz handlu Polacy
muszą też okradać im samochody i sklepy.
Berlińczyk cenił sobie zawsze smak polskiego masła i wędlin. Wstrząsał
nim jednak i przyprawiał o mdłości sposób ich sprzedaży: z kawałka kartonu
czy gazety rozłożonej wprost na ziemi.
Nie zatem to, że Polacy handlowali i czym handlowali, tylko to, jak, w
jakim stylu to robili sprawiało, że wokół Polenmarkt i Polaków w ogóle zaczęła
gromadzić się niechęć tych z natury tolerancyjnych ludzi. Tolerancję zastąpiła
irytacja, a ta stopniowo przeistaczała się we wrogość. Wokół Polenmarkt
gęstniała także atmosfera polityczna.
3
Handel i polityka
Rozmiary polskiego handlu sprawiły, że zagrożeni poczuli się drobni
berlińscy sklepikarze oraz kupcy, handlujący papierosami i alkoholem, których
obroty odczuwalnie spadały. Zaczęły się demonstracje, inspirowane przez
opozycyjną wówczas i niechętną liberalnej polityce władz Berlina Zachodniego
chadecję, późniejszego rządzącego burmistrza Eberharda Diepgena.
Gazety coraz częściej donosiły:
- "Anwohner des Polemarkts wollen gegen Mißstände demonstrieren"
(Mieszkający w sąsiedztwie polskiego rynku chcą demonstrować przeciw złym
warunkom),
- "Katastrophale hygienische Mißstände" (Katastrofalne niedomagania
higieniczne),
- "Autodiebstähle haben deutlich zugenommen" (Kradzieże samochodów
wyraźnie wzosły),
- "Taschendiebe greifen zur Rasierklinge..." (Kieszonkowcy chwytają za
brzytwy),
- "Tierschutzverein warnt vor Wellensittichen vom Polenmarkt. Gefahr
der Papageienkrankheit" (Stowarzyszenie Ochrony Zwierząt ostrzega przed
papużkami falistymi z polskiego rynku. Niebezpieczeństwo choroby papug),
- "Automaten der BVG als 'Wechselstube' für Zloty" (Automaty
przedsiębiorstwa komunikacyjnego jako „kantor wymiany” złotówek),
- "Nach Tankdeckel-Methode nun eine neue Art des Autodiebstahls. Zwei
Polen in neuen Golfs erwischt" (Metoda na „korek od baku” teraz nową sztuką
kradzieży samochodów. Dwaj Polacy schwytani),
- "Berliner Senat will Polen-Ansturm stoppen" (Berliński Senat chce
powstrzymać natarcie Polaków).
Polski rynek miał bardzo dużo szczęścia, z czego do dzisiaj
prawdopodobnie nie zdają sobie sprawy ówcześni jego bohaterowie.
Towarzyszyła mu polityczna koniunktura, wynikająca z ówczesnego układu sił
politycznych w berlińskim parlamencie. W tym samym czasie, gdy na scenę
handlową wkroczył nielegalny polski handel, na scenie politycznej pojawiła się
czerwono-zielona koalicja SPD / Alternative Liste. Zwyciężywszy w wyborach,
w ratuszu Schöneberg zasiadł "człowiek z czerwonym szalikiem",
socjaldemokrata Walter Momper. Przedtem był burmistrzem w Kreuzbergu,
który jak wiadomo jest czymś więcej niż dzielnicą Berlina. Jest
światopoglądem. I właśnie człowiek z Kreuzbergu objął władzę w Berlinie w
tym samym czasie, gdy polscy drobni handlarze dostrzegli w nim swoją ziemię
obiecaną.
Handel i praworządność
Zachodnioberliński policjant nie był nigdy zanadto gorliwy. Dla niego
życie społeczne regulowało się samo, wedle zasady "leben und leben lassen"
(żyj i daj żyć innym), a zadaniem ludzi w mundurach było interweniowanie
wówczas, gdy ta równowaga została w jakiś sposób zachwiana lub naruszona.
4
Jeśli samochód postawiłeś na ulicy w drugim rzędzie, to wszystko w
porządku, jeśli nie za długo i jeśli to nikomu nie przeszkadza. Przemyciłeś coś
podlegającego ocleniu z enerdowskich tanich kiosków na dworcu
Friedrichstrasse? O.K., byleby nie za dużo. Śpisz na trawniku w parku?
Widocznie jesteś zmęczony. Twoja sprawa.
Z handlującymi Polakami ani policja, ani służby celne od początku nie
bardzo wiedziały, jak sobie poradzić. Z jednej strony był to handel nielegalny i
jako taki powinien być ścigany, z drugiej jednak - jest to zjawisko tak naturalne,
jak zmiana pór roku, a czy ktoś kiedyś wygrał z opadającymi jesienią liśćmi?
Poza tym obrazek patroli umundurowanych niemieckich funkcjonariuszy,
nierzadko z psami, ścigających polskich biedaków, źle się kojarzył również
samym policjantom i jeśli tylko mogli jakoś tej roli uniknąć, robili to
skwapliwie. Jeśli więc handlarzy zgromadziło się w jakimś miejscu zbyt wielu
naraz i w dodatku było to miejsce służące uprawianiu świętego berlińskiego
spokoju, jak np. park im. Mendelssohna-Bartholdy'ego, wkrótce zjawiała się
leniwa zielona policyjna "suka" i równie leniwy patrol starał się łagodnie
przegonić stamtąd niepożądanych gości, najlepiej samym swoim widokiem.
Działania służb policyjnych zwykle choć w części są pochodną
politycznych intencji władz. A intencje rządzącego burmistrza Mompera,
wyrażane w zażartych dyskusjach parlamentarnych, były czytelne: żyj sam
berlińczyku i pozwól żyć Polakom.
Dla krytyków, żądających administracyjnej walki z polskimi handlarzami
miał zawsze tę samą odpowiedź: "polski rynek" jest skutkiem wieloletniej
izolacji wschodniej Europy, jest rezultatem drastycznej różnicy poziomów
życia. Przeciwko biednym ludziom, pragnącym kilkunastoma markami
poprawić swój byt, nie można wytaczać policyjnych armat, nie można
odgradzać się od Wschodu, jeśli przez całe dziesięciolecia wzywaliśmy go, by
się otworzył na świat. Bardziej, niż zasad porządkowych należy przestrzegać
zasad politycznej moralności i ludzkiej przyzwoitości. W mieście otoczonym
Murem brzmiało to szczególnie dobitnie.
Burmistrz Momper usiłował pogodzić swoje zasady moralne i pryncypia
polityczne swojej partii z przepisami prawa. Zrobił to w charakterystyczny
sposób: wprowadzając pewnego rodzaju urzędową schizofrenię, by nie rzec:
hipokryzję. Jeśli się nie wie, co zrobić, można udawać, że się nie widzi!
Polenmarkt nie został zalegalizowany. Nie był prawnie uznany, ale był
tolerowany. Nie wprowadzono opłat targowych ani przepisów porządkowych,
nie ustawiono straganów, które mogłyby sugerować, że władze pogodziły się z
tym zjawiskiem i usiłują nadać mu jakąś łatwiejszą do kontroli formę. Ale też
nikogo z nielegalnego (!) targowego placu nie przepędzano, choć chyba trudno
jest nie zauważyć 10 tysięcy ludzi stojących w jednym miejscu i
"popełniających szereg wykroczeń czynem ciągłym". Pewnego rodzaju
kompromisem były kosze na śmieci i kontenerowe toalety, które pojawiły się na
"polskim placu".
5
Równocześnie pojawiły się polskojęzyczne ulotki, sygnowane przez
Senat Berlina, znacząco zatytułowane "Wskazówki dla podróżnych z Polskiej
Rzeczypospolitej Ludowej odwiedzających Berlin", które powołując się na to,
iż "doświadczenia ostatniego czasu pokazały, iż turyści zza granicy często
nadużywali swego pobytu w Berlinie do celów nielegalnej działalności
handlowej" wzywały "kategorycznie do nie sprzedawania żadnych towarów w
czasie wizyty w Berlinie" oraz nie oferowania "wszelkiego rodzaju usług",
zapowiadając zarazem ostre kontrole właściwych urzędów oraz możliwe
konsekwencje: wydalenia, wpisy w paszporcie uniemożliwiające ponowny
wjazd oraz konfiskaty towarów.
Policja przyjęła zaś taktykę niekonsekwentnego nękania: od czasu do
czasu jakaś łatwa do zauważenia obława służb celnych na trasie pomiędzy
Lehrter Stadtbahnhof, skąd ciągnęli handlarze, a targowiskiem lub zaskakująca
kontrola na samym placu, zwracająca uwagę przede wszystkim na artykuły
spożywcze - ahigieniczny handel, który szczególnie drażnił berlińczyków.
Łupem funkcjonariuszy padały wówczas spore ilości skonfiskowanych
towarów, a charakterystyczne granatowe paszporty z orłem bez korony na
okładce wzbogacały tak zwane przez Polaków "misie", zaświadczające, że ich
właściciele stali się w Berlinie Zachodnim gośćmi niepożądanymi.
Przeciwko tego typu policyjnym akcjom występowała z kolei
emigracyjna berlińska Polska Rada Społeczna (Polnischer Sozialrat), mająca
swoją siedzibę (co znaczące) na Kreuzbergu, wyznająca pogląd, że na biedę nie
wolno napuszczać policji. Polscy emigranci potrafili na przykład zorganizować
kilkudziesięcioosobowy najazd na urząd celny, okupować jego pomieszczenia i
zmusić celników, by udowadniali, że np. dwadzieścia skonfiskowanych koszul
męskich zostało przywiezionych do Berlina na handel, a nie na prezenty.
Zresztą, przeciwko akcjom restrykcyjnym protestowali także sami
policjanci, którym nie przypadła do gustu rola psów gończych w obławach na
drobnych handlarzy. Przeciwko wykorzystywaniu funkcjonariuszy do
"Polenhatz" (polowanie z psami na Polaków) protestował wielokrotnie rzecznik
policji dowodząc, że problem ten powinien zostać załatwiony politycznie, a nie
policyjnie. Berlińscy funkcjonariusze jak ognia unikali zarzutu, że swoimi
akcjami okazują Polakom pogardę.
Metoda burmistrza Mompera, jak wszystkie połowiczne, nie zadowoliła
nikogo. Berlińczycy nie byli zachwyceni, policja również, chadecka opozycja
przypuszczała coraz gwałtowniejsze ataki, żądając już nie tylko zlikwidowania
targowiska i zwalczania nielegalnego handlu, ale wręcz ograniczenia
możliwości przyjazdów Polaków do Berlina Zachodniego. Grzmieli
republikanie, jak na neofaszystów przystało nade wszystko kultywujący
"narodowy ład i porządek".
Całej aferze towarzyszył coraz bardziej sensacyjny jazgot mediów,
donoszących o gwałtownie rosnącej "polskiej" przestępczości oraz - od
pewnego momentu - także nagonka propagandowa enerdowskich środków
przekazu, które oskarżały polskich handlarzy o masowy wykup
6
wschodnioniemieckich towarów na handel w Berlinie Zachodnim, w trakcie ich
tranzytowych przejazdów przez terytorium NRD.
Federalny Związek Niemieckich Kioskarzy organizował demonstracje
pod hasłami: "Powstrzymać Polenmarkt", "Równe prawa dla wszystkich!".
Niemieckie Stowarzyszenie Ochrony Zwierząt ostrzegało, że zwierzęta
sprzedawane na Polenmarkt przynoszą do Berlina choroby. "Inicjatywa
Obywatelska" demonstrująca pod hasłem "AL-SPD rujnują nasz Berlin", jako
przykład tego spustoszenia podawała m.in. "chaos na Kantstrasse /tradycyjnym
miejscu polskich zakupów/ i na Polenmarkt".
Tolerancja czy bezsilność
Tymczasem Senat miotał się pomiędzy tolerancją a bezsilnością. Raz
przykręcał śrubę, raz ją odkręcał. Burmistrz Kreuzbergu zwierzał się prasie, że
marzy o tym, by handel w parku Mendelssohna-Bartholdy'ego został jakoś
powstrzymany, a sam park ogrodzony i poddany regeneracji po długotrwałej
obecności polskich turystów. Dziś mało kto już pamięta, spacerując wzdłuż
malowniczego Landwehrkanal w pobliżu nowego centrum na Potsdamerplatz,
że raczej niespotykana w berlińskich parkach wysoka druciana siatka, to
pamiątka po czasach "burzy i naporu" polskich handlarzy.
Stawiając kontenery na śmieci i toalety na placu przy Reichpietschufer
przedstawiciele administracji tłumaczyli się w mediach, że nie chodzi tu o
legalizację "polskiego rynku", lecz o "zminimalizowanie naruszeń prawa i
ograniczenie szkód". Ich zdaniem drobny handel "dla niewielkiego zysku" nie
należy jeszcze do najgorszych wykroczeń, mimo iż narusza prawo pobytu i
przepisy celne. Przeciwstawić się należy natomiast działalności szmuglerów i
złodziei, a także sprzedaży żywności i towarów w Polsce deficytowych.
Władze zwracają także uwagę na pozytywne strony licznych polskich
odwiedzin: kilkadziesiąt tysięcy obywateli PRL nocuje rocznie w berlińskich
hotelach i pensjonatach, a sklepy handlujące wyrobami elektronicznymi
osiągają wielkie zyski dzięki polskim zakupom. I jeszcze aspekt dodatkowy:
tolerowaniem tzw. polskiego rynku przy Reichpietschufer władze miasta
chciały uchronić przed zniszczeniem Tiergarten i inne berlińskie parki i place.
Obrazy gór śmieci i dewastacji spowodowanej przez polskich
przybyszów towarzyszył każdej niemal migawce w berlińskich dziennikach
telewizyjnych na ich temat. Mrożące krew w żyłach opisy polskiej wrzawy nie
schodziły także z codziennych wydań berlińskich gazet.
Złodzieje, przemytnicy, oszuści
Argumenty na rzecz swojej "polityki tolerowania" tracił Walter
Momper w takim samym tempie, a jakim Polenmarkt obrastał coraz szerszym
marginesem coraz lepiej zorganizowanej przestępczości.
7
Okazyjne okradanie samochodów szybko sprofesjonalizowało się w
samochodowych szajkach, wkrótce trzęsących całą Republiką Federalną.
Słynna, przyprawiająca o spazmy policję i posiadaczy aut "TankdeckelMethode", czyli sposób kradzieży samochodów przy pomocy kluczyka
dorobionego na podstawie korka od baku, jest jednym z większych produktów
polskiego intelektu, jaki wyeksportowaliśmy wówczas do Niemiec. Policja
sponsorowała specjalne programy telewizyjne, w których wyjaśniała widzom
istotę tego chwytu i doradzała, jak ustrzec auto przed kradzieżą.
Przemyt papierosów, po gwałtownej wojnie o rynek z Wietnamczykami,
stał się niemal przemysłem. Co jakiś czas wybuchały kolejne afery: a to wokół
zwierząt przemycanych w drastycznych warunkach na handel, a to wokół
nielegalnych polskich prostytutek w berlińskich burdelach, a to rosyjskiej broni
oferowanej po konkurencyjnych cenach niemieckim "zbieraczom militariów".
Skandal z ówczesnymi 20-złotówkami, które po lekkim spiłowaniu
karbowanych krawędzi doskonale zastępowały monety 1-markowe w
automatach sprzedających bilety na stacjach metra byłby może zabawny, gdyby
nie jego skala. Miejskie przedsiębiorstwo komunikacyjne BVG straciło miliony
marek "zastąpionych" przez polski bilon i musiało dokonać niezwykle
kosztownej operacji przerobienia wszystkich automatów, tak by nie
przyjmowały jednomarkówek. W samym tylko lutym 1990 r. wydobyto z
automatów BVG 22 tysiące bezwartościowych monet 20-złotowych, a w ciągu
całego roku przeszło 500 tysięcy.
Trzeba pamiętać, że były to czasy sprzed upadku Muru, narodzin
antypatii Wessis i Ossis, ekspansji wschodnich mafii i fali migracji z innych
państw komunistycznego bloku. Byliśmy pierwsi, można by rzec - w
awangardzie.
Wojny o "polski rynek" na posiedzeniach berlińskiego parlamentu stały
się stałym elementem politycznego życia miasta. Do Warszawy wędrowały
pocztą dyplomatyczną coraz ostrzejsze żądania powstrzymania masowych
wyjazdów handlowych polskich obywateli. Coraz głośniej mówiono o tym, że
władze Berlina Zachodniego powinny zwrócić się do alianckiej Rady
Sojuszniczej, formalnie kontrolującej miasto, o zmianę przepisów pobytowych,
czyli, krótko mówiąc, wprowadzić wizy dla Polaków.
Do egzekucji "polskiego rynku" jednak nie doszło.
Polenmarkt „umarł” sam
Czego nie zwojowali politycy, nie zdziałała policja i służby celne,
dyplomatyczne naciski i moralne apele - załatwił Leszek Balcerowicz swoją
reformą finansową i gospodarczą. Marka staniała tak bardzo, że czarny handel
w wariancie zachodnioberlińskim przestał się opłacać.
Największą sensacją Berlina po zjednoczeniu Niemiec i otwarciu granicy
z Polską było to, że... Polacy nie przyjechali! Przez cały pierwszy dzień
obowiązywania ruchu bezwizowego po mieście uganiały się ekipy dziennikarzy
i fotoreporterów w poszukiwaniu jakiegoś handlującego polskiego obywatela,
8
który swoją obecnością mógłby dowieść, że stolicy zjednoczonych Niemiec
zagraża "powtórka z polskiej rozrywki". Bezskutecznie. Najciekawszy reportaż
z pierwszego dnia otwartej granicy z Polską znalazłem w lewicowej "die
tageszeitung", która opisała tę gonitwę berlińskich mass mediów za mitem
ponownego Polen-Ansturm.
Konsekwencje jego pierwszej fali na Berlin Zachodni wyczuwalne są
do dziś. Od tamtego czasu niezmiennie zajmujemy znaczące miejsce na liście
tutejszych antypatii. Skutecznie wyparliśmy wcześniejszy, powszechny w tym
mieście i dużo sympatyczniejszy wizerunek Polaków jako mądrych
buntowników za wolność i demokrację i „de-monterów” bloku sowieckiego.
No i przestaliśmy wówczas być egzotyczni. W tym swoistym sensie
zachodnioberliński Polenmarkt niewątpliwie przyspieszył polsko-niemieckie
zbliżenie.
Gdy w 1990 r., prosząc mojego niemieckiego kolegę Horsta o pomoc w
załatwieniu jakiejś formalnej sprawy w berlińskim urzędzie argumentowałem:
"Z twoją pomocą będzie mi łatwiej, bo ja jestem cudzoziemcem", wywołałem
jego niekłamane zdumienie: "Ty cudzoziemcem? Ależ ty nie jesteś żadnym
cudzoziemcem! Ty jesteś przecież Polakiem!"
"Cudzoziemcy to Bawarczycy i Austriacy" - mruknął siedzący obok
Raimund.
Andrzej Kotula
9

Podobne dokumenty