Połączony ze światem

Transkrypt

Połączony ze światem
„Zagładę przetrwają szczury, karaluchy i spamboty”
„Połączony ze światem.
Połączony ze sobą.
Rozrastasz się, niczym nowonarodzony!”
1. Niebo Kwietnia
Czyż nie jest pięknym splot myśli płynących w złotym blasku złotej ery, niczym
ogromny, połyskujący strumień, potok słów i obrazów, dźwięków i impresji – otoczonych
nimbem zrozumienia i wiecznego geniuszu, prawdy narodzonej z wieków błądzenia, pięknej
idei wyśnionej przez miliony dla miliardów sięgających ku nieskończonym niebiosom? Jakże
błogo jest nurzać się w oceanie wiadomości – tak rozległym, że niepojętym – i odczuwać
niekończąca się, cyfrową satysfakcję i wyższość nad tymi, którzy wciąż błądzą we mgle,
stworzonej przez nich samych; błogo jest stać na szczycie wieży, tuż przy murze broniącym
dostępu do nieskończonej wolności i wyzwolenia tym, którzy jej nie rozumieją i pragną
zguby tego, co piękne, nie rozumiejąc tego, co czyste i wielkie… Wieża ta jest tak wysoka, że
pojęcie wysokości staje się zbędne: nic jej nigdy nie dorówna. Nie ma ona porównania. Jakże
wspaniale jest być częścią tej wieży, co góruje nad wszelkim bytem, złocąc się w blasku
nowego słońca, oświetlającego mroki dawnych nieporozumień i wypalającym błędy. Jakże…
Nie mógł tego słuchać.
Gdzieś w górze rzadkie chmury leniwie płynęły po czerwonawym nieboskłonie. Pusty,
wyblakły – a jednak w swej ciszy taki piękny i ciepły dzień chylił się ku upadkowi – w jego
odczuciu niemal dosłownie. Wcale nie było pewne, że noc która nadejdzie, nie będzie ostatnią
i jedyną, na wieki, na złote wieki, po złote wieki ku wieczności i chwalebności – tej
chwalebności, na którą pracowaliśmy przez stulecia…
Znowu się zaczynało. Doprowadzało go to do furii. Ale nie mógł nic zrobić. Próbował
skoncentrować się na dogasającym pięknie kwietniowego wieczoru, na płynącym w
powietrzu znajomym zapachu czegoś, co dawno odeszło i umarło, na spokoju i ciszy. Mijał
jakieś stare kamienice, porzucone na środku jezdni samochody, nieczynne sklepy; sam nie
wiedział gdzie jest i po co. Nagle przez myśl przebiegło mu, że gdy był mały, wyobrażał
sobie, iż w przyszłości wszystko będzie wyglądało kosmicznie i będzie zbudowane z
połyskującej stali i szkła. Rzeczywistość brutalnie weryfikowała te naiwne fantazje
chropowatym, bezpośrednim kodem.
Jak na zawołanie, potknął się o nierówność starego chodnika, który pamiętał co
najmniej wojny krymskie. Wojny krymskie! Już dziś zaopatrz się w praktyczny zestaw
historyczny niezbędny w każdym… Wojny krymskie? Co za idiotyczna nazwa.
Zdzielił się pięścią po łbie. Raz, drugi. Starał się skoncentrować na tym, dokąd idzie,
zwłaszcza że chodził od paru godzin po mieście, a nawet nie mógł sobie przypomnieć jego
nazwy. Gdy próbował, przed oczami wyskakiwały mu nakładające się na siebie
skomplikowane plany i zdjęcia satelitarne, a w głowie rozbrzmiewały głosy – reklamy, rady,
czasem docinki i pytania. Przystanął i spoliczkował się zdecydowanie. Rozejrzał się: dookoła
sypiące się, dziewiętnastowieczne czynszówki. Ani żywej duszy w zasięgu wzroku, jedynie
zdechły pies – chociaż, być może po prostu śpiący – nieopodal zdezelowanego płotu.
Analiza faktu, czy zwierzę żyje, czy nie, zajęła mu dobrą chwilę, podczas której
wpatrywał się w dal niczym katatonik. Ostatecznie uznał – eureka! – iż nie ma to
najmniejszego znaczenia. Choć nie był pewien, czy analizę prowadził sam, czy robił to jego
mózg. A dziś to stanowiło różnicę.
Miasto, dzielnica… kontynent? Kurwa mać.
Obok przemknął poobijany, szary samochód, wzniecając tuman kurzu na niesprzątanej
jezdni. Puszki i stare gazety czym prędzej uciekały spod kół w panice. Kierowca chyba nie do
końca panował nad swoim pojazdem, więc co chwila zjeżdżał z jezdni, zahaczał o chodniki,
obijał auto o ściany budynków.
Samochód o mało go nie potrącił, ale ten i tak ledwie zdał sobie z tego sprawę.
Obrócił się parę razy dookoła, kompletnie nie wiedząc co robi. Samochód zniknął gdzieś za
rogiem i jedynie tuman kurzu wirował na jezdnią, pogrążony w tańcu z promieniami słońca.
Powiał chłodniejszy wiatr, co trochę go otrzeźwiło. Ruszył bardziej zdecydowanym
krokiem, choć dalej nie wiedział, gdzie idzie.
Dom. O tej porze powinien wrócić do domu. Dom… Był w pracy wcześniej.
Wcześniej – kiedy było wcześniej? Musze wrócić do domu – strzępy myśli wirowały mu po
głowie, niektóre nawet widział przed oczami, ale ułożenie elementów tych cyfrowych puzzli
było niemożliwe.
Jak na zawołanie, z bocznej uliczki wytoczyła się taksówka o przestarzałym
wyglądzie, czarny mercedes, niczym wyjęty ze starych filmów. Warstwa kurzu na masce była
nieprawdopodobnie wręcz gruba. Taksówkarz zatrzymał pojazd tuż przed nim i otworzył
powoli drzwi. Patrzył na to i wydawało mu się, że chwila ta trwa całe wieki. Ze środka
zapachniało starością i kurzem.
Znowu to uczucie, jakby ktoś mu grzebał w mózgu, niczym wirowanie w głowie.
Właściwie czuł je cały czas, ale czasem udawało mu się nie zwracać na nie uwagi. Czasem
potrzebujesz relaksu, wyjedź za miasto do jednego z naszych kurortów dostępnych w
promocyjnych cenach już dziś za jedyne…
- Nie wiem gdzie mieszkam. Zapomniałem – rzekł niepewnie.
Oczy taksówkarza były jasne, ale puste. Dostrzegł jednak cień uśmiechu na jego
niewzruszonym obliczu.
- Nie szkodzi, przecież ja wiem. Proszę wsiadać.
Poczuł się nieswojo. Dopiero kiedy ruszyli niespiesznie pustymi, kwietniowymi
ulicami, mijając stare kamienice i nieukończone nigdy wieżowce, jadąc po nierównych
drogach poprzez oblane ciepłym blaskiem, ciche miasto, zrozumiał, że słowa taksówkarza
usłyszał właściwie wewnątrz swojej głowy; brzęczały w niej jak echo odbijane od
kwarcowych ścian korytarzy akustycznych, o których słyszał i nie słyszał, i tak nie wiedział
czym są, a już na pewno, gówno go to obchodziło.
--------------2. Bruzdy
Bywały dni, w które poświęcał się całkowicie sztuce nicości, w dosłownym – każdym,
skatalogowanym – znaczeniu. Jego dom, o którym zresztą potrafił zapomnieć, nawet będąc w
nim, a co dopiero mówić o jakichkolwiek wyjazdach do pobliskiego miasta (którego nazwy,
nawiasem mówiąc, spamiętać również nie mógł – możliwe, że wcale jej nie miało), był małą
chałupką, podzieloną niesymetrycznie na dwie części. Oddzielone były od siebie specjalną,
grubą ścianą, której grubość ostatecznie osiągnęła – po licznych remontach, przebudowach i
tym podobnych działaniach – prawie trzy metry, co i tak nie zdało egzaminu, a jedynie
zmniejszyło powierzchnię mieszkalną.
„Ściana...” – dotknął jej delikatnie, zdziwiony, gdyż przed sekundą mógłby przysiąc,
że był na zewnątrz domu. Przesunął dłonią po nieregularnej fakturze powierzchni,
wyczuwając nierówności, a każdą z nich napawał się, delektował – każda przywoływała
wspomnienia, rozmazane, niewyraźne obrazy, a jednak nasączone ciepłem i wywołujące
przyjemne uczucie. Pomnik wystawiony zmarnowanemu życiu.
„Ściana?” – powiedział jeszcze bardziej niepewnie, jak niepełnosprawny umysłowo,
cedząc każda głoskę na głos. Nagle gwałtownie odchylił się w tył, po czym uderzył z całym
impetem głową w stojącą przed nim ścianę. Aż na chwilę rozjaśniły mu się myśli, a wizja
stała się klarowna. Krew popłynęła cienką strużką przecinając nieregularnie jego twarz na
pół.
Krwawy wzór pozostał na ścianie niczym przestroga.
Bywały zatem dni, w które poświęcał się sztuce nicości. Siadał wtedy przy swoim
biurku, które – doprowadzony do ostateczności – zniósł w końcu do piwnicy, zatykał uszy
(jak gdyby coś to miałoby pomóc) i próbował być. Byciem nazywał ten moment, w którym
wreszcie słyszał dochodzący przez malutkie okienko szum wiatru, śpiew ptaków i ogólną,
leniwą ciszę mijających dni. Takich chwil bycia zdarzyło mu się przez ostatnie lata bardzo
niewiele.
Na sztukę nicości składało się wiele pomysłowych czynności. Czasem próbował
innego sposobu: brał do ręki patelnie i okładał się nią po głowie. Głuche dudnienie niosło się
po okolicy, a jedyne co mu dawało, to stłumione śmiechy, rozbrzmiewające gdzieś w jego
głowie, która – miał nadzieję – zniknie któregoś razu, gdy się obudzi. Zastanawiał się, czy
tylko on ma w niej taki burdel i jak z natłokiem informacji radzą sobie inni. Nie mniej, wciąż
miał nadzieję, że zniknie.
Zniknie wraz z uporczywym, przewiercającym dusze na wskroś hałasem taniego
plebsu.
Obudzić? – pomyślał, a przed oczami zatańczyły mu jakieś niewyraźne plansze
reklamowe. Przybliżały się i oddalały, tworzyły piękne wzory, a i tak wyglądały jak gówno –
przetrawione i zwrócone. Cóż za artyzm! Zatoczył się i ruchem ręki nieopatrznie zrzucił ze
stołu całą zastawę, która nie wiadomo skąd się tam wzięła. Zdawało mu się, że huk rozniósł
się na całą okolicę i aż się przestraszył.
Odskoczył, nadepnął na walającą się na ziemi latarkę, stracił równowagę i runął jak
długi na posadzkę. Miał wrażenie, że nie żyje. Czuł się jak najprawdziwszy martwy. Latarka
przypadkiem włączyła się i świecąc z mrocznej otchłani wypełniającej przestrzeń między
fotelem a dywanem, wyglądała demonicznie. Aż zaśmiał się mimowolnie, choć przecież nie
było z czego.
Wstał dopiero po godzinie, albo po dniu – kto by to policzył. Chodził bez celu po
domu i dookoła niego.
W końcu opadł bezwładnie na ogrodowe krzesło, zmęczony harmiderem dokonującym
się w jego czaszce.
„Możezajrzęizobaczęcoupanasłychaćpolecamylinielotniczeargonairwayswykupkarnetjużdziś”
- tego było za wiele.
Długo wymiotował na piękną, zieloną trawę, ubarwiając ją śniadaniem, którego nie
pamiętał.
--------------3. Klucz
Patrzył na klucz gęsi sunący wolno po niebie. Może to wcale nie były gęsi – w końcu
był kwiecień. A może wcale nie był kwiecień? Gdzieś w oddali huknął grom wiosennej albo
jesiennej burzy.
Spojrzał po nogi. Trawa. Nie pamiętał, aby rosła na podłodze jego sypialni. Uniósł
lekko głowę, spojrzał na wzgórza tuż za jego domem. Samochód wspinał się na nie mozolnie,
wzbijając tuman kurzu; z daleka wyglądał jak burza piaskowa albo coś w tym rodzaju.
Ford A rocznik... Odwrócił głowę, tylko po to aby... Poczta! List polecony!
„Człowieku zatrzymaj samochód, skoro to list, to przeczytaj go tam.”
Od dawna nie słyszał równie niedorzecznej rzeczy... poczta?! Zaszumiał wiatr w
brzozowych koronach nieopodal, nucąc jakąś odległą pieśń. Zasłuchał się tak bardzo, ze aż
przez chwilę „był”!
Kolejny klucz przeciął niespiesznie niebo. Jaki jest kurwa właściwie miesiąc?
Listonosz, choć dopiero schodził ze wzgórza, już zalał mu głowę tysiącem bzdur, aż znowu
zaczęło się w niej kręcić. Złoty splot! Nie daj się wciągnąć w otchłań czarnej pustki, bądź jak
wieża, z której widać więcej, stań się jednością z wszechrzeczą, polecamy obuwie sportowe
nowej generacji - wypadek samolotu w centralnym Paryżu- ten list to jakieś sprawy urzędowe
proszę pana.
„Mam to w dupie, nie podchodź bliżej, bo rozwalę ci łeb ze strzelby”.
Zatoczył się, znów miał to uczucie w głowie, właściwie to miał je nieustannie, ale czasem
udawał, że go nie ma. Zakrył twarz dłońmi. Włosy miał mokre od potu. Poczta do kurwy
nędzy, jaka poczta!? Po co!? Jakie urzędy!? Wszystko zniknęło lata temu.
„Przecież nie ma pan strzelby.” – zabrzmiało mu w głowie.
--------------4. Syf
Jego żona uwielbiała pracę w ogrodzie. Lubiła też zabawić się z kierownikiem działu z
firmy. On lubił szachy – ale w końcu granie z jakimkolwiek człowiekiem przestało mieć sens
– a ponadto lubił striptizerki (gdy jeszcze takowe istniały).
Zaczęli działać sobie na nerwy. Wpierw była samodyscyplina, dostosowanie się do
nowych warunków. Potem wspólny, triumfalny plan przezwyciężenia przeciwności losu, och,
ach. W końcu nie mogli znieść się nawzajem. A potem postawili tą słynną ścianę. Najpierw z
cegieł, potem warstwa drewna, magnesów, miedzi i innych wynalazków, które były gówno
warte. Nawet pomalował ją na ładny, błękitny kolor.
Ale wciąż słyszał wszystko. Ona pewnie też. A on był na granicy (jest na niej do dziś).
A potem małżonka umarła. Wsadziła głowę do wanny z wodą – i już jej nie wyjęła.
Mawiała, że woda tłumi fale, więc często praktykowała to jako formę odpoczynku. Ale w
końcu postanowiła odpocząć raz na zawsze. Znalazł ją tak, leżącą martwą w wannie – poszedł
do miasta po pomoc. Skończyło się na tym, że przespał dwa dni w uliczkach, a potem błądził
po lesie.
„Niezły syf” – stwierdził patrząc na ścianę. Od tamtego czasu minęło 23436 lat. Albo
34. Albo 5, a tak naprawdę to chyba ze dwa miesiące. Trudno było stwierdzić.
Nawet nie pamiętał czy – i gdzie – ją pochował. Nie zdziwiłby się, gdyby wciąż leżała
w tej wannie, nie był w tej łazience od dawna. W ogóle nie bywał w „jej” części domu, za
ścianą. Wychodził do pracy, tak jak mu pasowało. W pracy siedział bezczynnie, jako że był
jedynym pracownikiem biura. Wracał, jeśli udało mu się skoncentrować i zapamiętać gdzie
jest i po co i jak ma wrócić. A ta sztuka często była nieosiągalna: wiele razy spał lub raczej
próbował w wszechobecnym hałasie myśli i reklam, na pustym dworcu lub ławce w parku.
Czasem pojawiał się życzliwy taksówkarz, który wiedział gdzie mieszka. Każdy wiedział.
Co z tego, że miasto było puste? Tak naprawdę to tętniło życiem, w ukryciu. Ludzie
po prostu byli zabunkrowani w domach, co i tak nic im nie dawało. A dla niego miasto było
głośniejsze niż wnętrze turbiny. Nowe turbiny „Excelence” zostaną zamontowane w
wielozadaniowym wahadłowcu - informacja archiwalna -a może bym zjadła naleśniki - muszę
się wykąpać - gdzie jest mój kot.
Ciekawe, że byli tacy, którzy „nie wiedzieli”. Podobno. Sam nikogo takiego nie
spotkał. Ale inni o tym myśleli. Więc wiedział. Jakie to miało z kolei znaczenie – tego już nie
wiedział.
„Syf” – powiedział, choć sam nie wiedział czy na głos. Może to powiedział ktoś inny,
co za różnica. Jesteśmy razem, jesteśmy jednością, hurra.
---------------
5. Mgła
Najgorzej było w nocy. Do głowy wkradały mu się wtedy widziadła. Chore fantazje.
Alternatywne światy. Wwiercały się w jego mózg, wyciekały nosem, krystalizowały jako pot
na skroniach. Ulatywały, parowały z jego ciała i wypełniały pokój, a potem znów wracały.
Nie wiedział, czy to on śni, czy ktoś inny. Czasem zastanawiał się, czy inni mają ten sam
problem. Zapewne. No i, zapewne gówno go to obchodziło. Nawet czuł pewną satysfakcję i
czasami – w spokojniejszych chwilach – usilnie wymyślał różne obrzydlistwa w nadziei, że
wkurzy kogoś innego.
Pościel była lepka od brudu, zresztą jak cały dom. I całe miasto. I cały świat, o ile
jeszcze istniał. Chwilami wydawało mu się, że jest sam na bezludnej wyspie, wypełnionej
drącymi mordę duchami.
To, że ludzi nie widać, nie znaczy wcale, że ich nie słychać.
Kiedy ostatni raz zmieniał ubranie? Czasami był na raz w mieście, w biurze, i w
domu. Nie wiedział kiedy, co i jak. Ale wiedział, „że listonosz” ukradł mu telewizor. Nawet
nie pamiętał, że wpuścił go do domu – pewnie tego nie zrobił. Poczta nie istniała od lat, bo jej
funkcjonowanie straciło sens.
Tak samo jak funkcjonowanie telewizji. Na reklamach chciano dorobić w tym nowym
świecie, dopóki jeszcze trzymał się on w posadach. Efekt odczuwają pewnie wszyscy do dziś,
we własnych łbach.
Ale listonosz ukradł telewizor. Może jest wynalazcą? Nie widział innego zastosowania
dla takiego urządzenia. Telewizja nie nadawała od dawna. Jakim cudem nie wiedział, co
myśli listonosz...? Słyszał jakieś pierdoły, ale zamiary kradzieży już nie. Może niesłusznie go
obwiniał, a może... Czyżby...
Gdzieś zaśpiewał nocny ptak. Łuna nad miastem była niemal niewidoczna, choć
zaledwie parę lat temu pamiętał, że była niezwykle mocna. Ale dziś ludzie zabijali okna
blachą i czym się dało. A latarnie na ulicach od dawna nie funkcjonowały.
Nie słychać było też samochodów. Ani kroków. W ogóle niczego. Świat był cichy. A
jednak najgłośniejszy w dziejach.
Tylko ten nieustający hałas w głowie; sprawiający że nawet mgła dudniła osiadając na
porannych oceanach rosy.
Dziękujmy sobie nawzajem za ten światły krok! Stoimy na szczycie! W końcu
jesteśmy razem, prawdziwie, bez podziałów – bez nonsensownych konfliktów, bez różnic i
niedopasowania. Ja jestem tobą, a ty mną – niechaj to będzie dewizą naszych złotych czasów.
Księżyc zaszedł chmurami, znużony. Wreszcie.
DS., 2009