cały tekst

Transkrypt

cały tekst
Lekcja Karskiego
Karski odkrywa, że coś takiego jak „sumienie świata” nie istnieje. Wie i pokazuje, że
polityka, która w imię strategii i politycznego rozsądku wyzbyła się sumienia, jest czymś
koszmarnym, nieludzkim, diabelskim.
Dlaczego nie jest powszechnie rozpoznawany jako bohater narodowy? Dlaczego tak późno jego
nieprawdopodobne przygody wojenne zaczęły docierać do świadomości szerszego kręgu Polaków?
Przecież miał wszelkie dane, by być zaliczonym do panteonu bohaterów II wojny światowej, i to nie
tylko ze względu na bohaterstwo i doznane cierpienia, ale także na przesłanie, które pozostawił.
Pierwszy wywiad z nim w Polsce, przeprowadzony przez Macieja Kozłowskiego, ukazał się
w „Tygodniku Powszechnym” w 1987 roku (15 marca, nr 11). Owszem, był w Polsce obecny, dzięki
filmowi Claude’a Lanzmanna „Shoah”, zakończonym po 11 latach pracy w 1985 r. Zawarte w filmie
nagranie rozmowy z Karskim pochodzi z 1977 r. Bronił się przed tą rozmową: „Nie – powiedział –
ja od wszystkiego odszedłem i nie będę wracał”. Argument Lanzmanna, że jest stary i może
niedługo umrzeć, więc ma obowiązek opowiedzieć o tym, co widział, jakoś go przekonał.
Rozmowa przed kamerami trwała dwa dni po cztery godziny i wiele go kosztowała. Choć film
oceniał pozytywnie („będzie uczył, do czego prowadzi brak tolerancji, antysemityzm, rasizm
i nienawiść”), to nie był zadowolony z tego, co zostawiono z jego opowieści. „Żałuję – powie
Kozłowskiemu – że Lanzmann nie poszerzył struktury filmu, że nie poruszył problemu pomocy Żydom w Polsce czy we Francji, Holandii, Danii czy na Węgrzech lub w Bułgarii. Widzę konieczność
zmontowania następnego filmu, równie wielkiego, równie potężnego i prawdziwego, aby i on
kształtował świadomość ludzkości (...). Bo przecież to nieprawda, że Żydzi byli całkowicie
opuszczeni. W Europie przeżyło okupację ponad pół miliona Żydów, którym ktoś musiał pomóc:
księża, zakonnice, chłopi, robotnicy, organizacje podziemne”.
Od tej pory jego misję kojarzono Polsce ze sprawą żydowską. Słusznie, bo w tej sprawie był
koronnym świadkiem: alianci doskonale wiedzieli o losie Żydów. Ale przecież cele jego misji
wykraczały znacznie dalej. Był emisariuszem rządu. Przekazywał w obie strony zapamiętane
dokumenty (jego zdumiewająca pamięć pozwalała mu podróżować niemal bez żadnych notatek
i przekazywać adresatom zapamiętane co do słowa długie dokumenty), lecz będąc – jak mawiał –
nagraną płytą, był jednocześnie, chcąc nie chcąc, współarchitektem porozumienia stronnictw oraz
relacji podziemia z rządem Sikorskiego. Docierając ze swymi sprawozdaniami (zawsze na polecenie
rządu RP) do czołowych polityków ówczesnego świata, z prezydentem Stanów Zjednoczonych
Franklinem D. Rooseveltem na czele, miał wpływ na postrzeganie przez nich Polski.
Posiadał wszelkie cechy bohatera-świadka. W 1939 r. przeszedł przez niewolę sowiecką, potem –
na zasadzie wymiany jeńców – niemiecką, z której uciekł. W podziemiu pełnił funkcję zaufanego
emisariusza rządu. Pochwycony jako emisariusz na Słowacji, w drodze do Londynu, był
torturowany przez gestapo. W obawie, że nie wytrzyma dalszych tortur, usiłuje popełnić
samobójstwo, przecinając sobie żyletką żyły. Odratowany przez Niemców i przewieziony do szpitala
w Nowym Sączu, zostaje brawurowo wykradziony przez kierowanych przez Józefa Cyrankiewicza
partyzantów PPS.
Pracuje w podziemiu i przed kolejną wyprawą odwiedza warszawskie getto, rozmawia
z przywódcami żydowskich ugrupowań. Przebrany za łotewskiego strażnika spędza parę godzin
w obozie śmierci w Izbicy Lubelskiej. Wiezie do wolnego świata i odmalowuje przed kolejnymi
rozmówcami przerażające obrazy zagłady Żydów. Znana jest rozmowa emisariusza z członkiem
Rady Narodowej Szmulem Zygielbojmem: „na pełne wyrzutu pytanie »czego chcą?« emisariusz
odpowiada słowami, których – jak powie w 1987 r. – będzie się wstydził do końca życia.
– Oni mówią, że jak zginie cały żydowski naród, to nie będą potrzebni przywódcy – podnosi głos,
patrząc w oczy Zygielbojma. – Chcą, żeby żydowscy przywódcy na Zachodzie poszli do miarodajnych urzędów alianckich. Niech żądają pomocy, a jeśli spotkają się z odmową – to niech staną
przed urzędami. I niech umrą z głodu i pragnienia, powolną śmiercią, na oczach całej ludzkości.
Może to wstrząśnie sumieniem świata...”.
Być może to, co powiedział Lanzmannowi („ja od wszystkiego odszedłem i nie będę wracał”), i te
wypowiedziane w nagranej na taśmę rozmowie z 1987 r. słowa (że tego, co powiedział do
Zygielbojma, wstydzić się będzie do końca życia) prowadzą do odpowiedzi, czemu tak późno wrócił
do Polski i czemu – nie wśród bohaterów narodowych.
Nie był dumny z wypełnionych misji. Dręczyło go – co potwierdzają ci, którzy go bliżej znali –
poczucie winy, że zawiódł Żydów, którzy pokładali w jego misji tak wielkie nadzieje. Czuł się
odpowiedzialny za samobójstwo Zygielbojma, za to, że ceną wyrwania go z rąk gestapo była śmierć
tych, którzy w tej akcji brali udział, że system Państwa Podziemnego, któremu z narażeniem życia
służył, poświęcił życie tysięcy ludzi, w tym dzieci... całkiem niepotrzebnie. Bez Państwa
Podziemnego, bez AK – twierdził – wojna nie trwałaby ani o jeden dzień dłużej. Nie miał ochoty
dożywać swoich lat w charakterze narodowego bohatera. Całkowicie się poświęcił karierze
naukowej na Georgetown University w Waszyngtonie. Mówił o sobie, że jest amerykańskim
naukowcem z zawsze polskim sercem.
Świadkiem stał się niejako z konieczności. Opublikowana w USA (na wyraźne życzenie polskiego
rządu) książka o Państwie Podziemnym jest szeroko znana. Co o swoich doświadczeniach
wojennych myśli – powie na Międzynarodowej Konferencji Wybawców w Waszyngtonie w 1981 r.
Tak to swoje wystąpienie opisał: „Wielu z was – przypominam, patrząc na salę – było świadkami
żydowskiej gehenny. To jednak mnie Bóg zlecił, abym nie tylko zobaczył, ale abym mówił o niej
i pisał w czasie wojny, kiedy – jak mi się wówczas zdawało – mogło to odnieść jakiś skutek. Nie
odniosło (...). Nie mogę również nie powiedzieć zgromadzonym o moim wiele lat trwającym
zdumieniu, gdy po wojnie wyjaśniano, że rządy, przywódcy, naukowcy, pisarze nie wiedzieli, co się
działo z Żydami. To kłamstwo, że nie wiedzieli. Mam prawo wołać »kłamstwo!«, bo wiem, ile
raportów złożyłem i ile osób powiadomiłem oprócz amerykańskiego prezydenta i ministrów
angielskich. O rozmiarach Holocaustu, o Żydach mordowanych w getcie, wożonych w wagonach
z niegaszonym wapnem opowiadałem Herbertowi George’owi Wellsowi i Arthurowi Koestlerowi,
wydawcom takim jak Allen Lane z londyńskiego »Penguina« czy pani Ogden Reed z »New York
Herald Tribune«. I kiedy sala słucha, wstrzymując oddech, przypominam słowa Waltera Laqueura,
który zagładę Żydów nazwał ironicznie straszliwym sekretem”.
Raporty ze spotkań emisariusza „Witolda” z kierującymi światową polityką mężami stanu są lekturą
czasem szokującą, lecz niezmiernie pouczającą. Bo oglądamy w nich teatr wojenny z perspektywy
nie naszej, ale z całkiem innej – perspektywy aliantów. Sprawa polska bynajmniej nie jest tam na
pierwszym miejscu. Utrzymanie pokoju z Rosją Stalina znaczy nieporównywalnie więcej aniżeli
utrzymanie – wbrew żądaniom Stalina – przedwojennych granic Polski.
Taką lekcją jest rozmowa emisariusza z ministrem spraw zagranicznych Anthonym Edenem oraz
lordem Selbourne’em, odpowiedzialnym za dywersje i sabotaż w krajach okupowanych szefem
Special Operations Executive w rządzie Jego Królewskiej Mości. Przytoczę fragment relacji
dotyczący oczekiwań przekazanych z dna piekła, od przywódców żydowskich z warszawskiego
getta. Mówi lord Selbourne: „Będzie tam musiał pan wyjaśnić, że bombardowanie Niemiec jako
represje za prześladowanie Żydów może źle wpłynąć na lotników. Każdy nalot pochłania ofiary.
Lotnicy ryzykują życie dla zwycięstwa, by móc uwolnić ciemiężone narody, a nie tylko Żydów.
Publicznie propagowane naloty w odwet »za Żydów« mogą też źle wpłynąć na morale ciemiężonych
narodów Europy. Dlaczego bombardowania w obronie Żydów, ktoś zapyta, a nie w obronie Rosjan,
Francuzów czy Belgów? Czy pana zdaniem Polacy pochwalą takie działania? (...) Propaganda
nazistowska stale podkreśla, że ta wojna jest wojną w interesie Żydów. Czyż w umysłach wielu
ludzi tego rodzaju bombardowania nie potwierdzą tego? Nie sądzi pan, że ktoś tak może pomyśleć?
(...) A jeśli chodzi o przesyłki złota czy twardych dewiz na ratowanie czy wykupywanie Żydów, to
oczywiście podobne operacje można ukryć w czasie wojny. Ale gdy wojna się skończy, opinia
publiczna dowie się, że rząd brytyjski umożliwił nazistom zakup sprzętu i surowców w krajach
neutralnych. Jak na to zareaguje – lepiej nie myśleć. Żaden brytyjski przywódca polityczny, żaden
rząd nie może podjąć takiego ryzyka i odpowiedzialności”.
Karski nie komentuje tej relacji. Rozumie, że nie ma dla Żydów ocalenia. Jego rozmówcy
powtarzają uparcie: jedynym ocaleniem jest zmiażdżenie hitlerowskiej machiny wojennej.
Odczytywane dziś, w perspektywie wiedzy, jaką posiadamy, relacje z tych rozmów Karskiego są
wstrząsające. Żelazna logika wywodów lorda Selbourne’a zderza się z potworną rzeczywistością
eksterminacji.
I w tym widzę kolejny przekaz Karskiego. Karski odkrywa, że coś takiego jak „sumienie świata”, na
które powoływali się Żydzi, domagający się świadectwa swych braci w wolnym świecie, nie istnieje.
Wie i pokazuje, że polityka, która w imię strategii i politycznego rozsądku wyzbyła się sumienia,
jest czymś koszmarnym, nieludzkim, diabelskim.
Jednym z zadań emisariusza „Witolda” było przekazanie do Londynu stanowiska podziemnych
stronnictw politycznych wobec idei Rządu Jedności Narodowej. Rejestruje w pamięci oświadczenia
ze sobą sprzeczne, niemal donosy jednych stronnictw i partii na inne. On ma być płytą
gramofonową. I jest. Przekazuje ten ponury obraz: niesłychane marnowanie energii i ludzi. Szybko
też się przekonuje, że życie polityczne Polaków na obczyźnie wiele pod tym względem się nie różni.
Znamienną cechą Karskiego w tej sytuacji jest lojalność wobec rządu. On, żarliwy piłsudczyk, ku
oburzeniu niektórych, jest absolutnie lojalny wobec Sikorskiego.
O Karskim nakręcono osiem filmów, wliczając w to „Shoah” Lanzmanna. Pierwsza książka
Karskiego „Story of a Secret State” („Historia Państwa Podziemnego”) z 1945 r., osiągnęła w USA
nakład 300 tysięcy egzemplarzy. W Polsce wydał ją Twój Styl w roku 1999. Kolejna jego książka
„The Great Powers and Poland. From Versailles to Yalta” ukazuje się, także w USA, w 1985 r.
W Polsce – pod tytułem „Wielkie mocarstwa wobec Polski 1919–1945. Od Wersalu do Jałty” –
została wydana w drugim obiegu (wyd. Kos) w 1987 r. Oficjalnie wyda ją PIW w 1992 r. i lubelski
UMCS w 1998 r. Ukazują się też poświęcone Karskiemu książki. Autorem pierwszej, „Emisariusz
Witold” wydanej w Nowym Jorku, jest Stanisław Jankowski. Książka ukazuje się także Polsce pt.
„Karski. Opowieść o emisariuszu” w 1991 r. W tymże roku „Tygodnik Powszechny” zamieszcza
przeprowadzony przez Jerzego Korczaka wywiad z Karskim. Powstają kolejne poświęcone mu
książki autorów polskich i nie tylko. W tym roku wydawnictwo „Rebis” wydało przygotowaną
z wielką starannością nową książkę Stanisława M. Jankowskiego „Karski. Raporty tajnego
emisariusza”. Autor informuje, że wykorzystał w niej obszerne fragmenty swej poprzedniej pracy.
Z tej właśnie książki czerpałem cytaty znajdujące się w artykule.
Z racji 10. rocznicy śmierci Jana Karskiego (zmarł 13 lipca 2000 r.) odbyła się na Zamku
Królewskim w Warszawie poświęcona Janowi Karskiemu sesja. W jej ramach prowadzono debatę
zatytułowaną „Lekcja Karskiego”. Ta lekcja pozostaje wciąż jeszcze do odrobienia. Wciąż jest on za
mało w Polsce znany, a przesłanie zawarte w jego biografii zbyt mało przemyślane. Jego głos
w narodowej debacie po upadku komunizmu wielu ludzi irytował. Nie wszyscy byli zachwyceni tym,
że w wyborach prezydenckich opowiedział się za Aleksandrem Kwaśniewskim (najpierw za Jackiem
Kuroniem), a nie za Lechem Wałęsą. Mówił rzeczy nieprzyjemne o antysemityzmie i o naszych
sporach. Być może, niektórzy ludzie małego ducha mają mu to za złe do dziś.
Bohaterowie są narodom potrzebni. Jan Karski, bohater II wojny światowej, który ani razu nie
strzelał do okupanta, odegrał ogromną rolę w kształtowaniu obrazu powojennego świata.
Przypomniał o kategorii sumienia jako niezbędnej dla normalnego funkcjonowania społeczności
ludzi.
Jest świadkiem sumienia i wyrzutem sumienia. Stefan Wilkanowicz nazwał go (na wspomnianej
sesji) „prorokiem naszych czasów” i nie sądzę, aby była to przesada.