Ściągnij

Transkrypt

Ściągnij
Zofia Kossakowska Szanajca
Zapiski dla Wnuków
SPIS TREŚCI
Korzenie ..............................................................................
Mój pradziadek Stanisław Szczęsny Kossakowski. Wojtkuszki ....
Lavalowie i moja prababka Aleksandra Kossakowska ................
Mój dziadek Stanisław Kazimierz Kossakowski .........................
Mój ojciec Jan Eustachy Kossakowski ......................................
Jan Eustachy Kossakowski "Notatki z lat dziecięcych
1903-1905" .................................................................... 41
Nasz dom rodzinny ................................................................
Nasze dzieciństwo .................................................................
Goście .................................................................................. 154
Życie religijne .......................................................................
Warszawa mojego dzieciństwa ..............................................
Moja pierwsza szkoła ............................................................
Okupacja ............................................................................. 201
Powstanie Warszawskie ........................................................
Jesień i zima 1944, rok 1945 ............................................... 224
Nowa szkoła - rok 1945-1947 ..............................................
Str.
5
14
22
35
38
118
141
166
173
193
214
229
Opisałam historię naszej rodziny - to co o niej wiem i czego udało mi się dowiedzieć o jej
najdawniejszych losach. Chyba udało mi się tę historię uładzić. Ale wspomnienia z mojego
własnego życia są nieuporządkowane, pełne różnych dygresji. Trochę to wynika z tego, że moje
życie wydało mi się mało ważne, nie tak barwne jak życie naszych przodków. Minione lata zlewają
się w jakiś nieprzerwany nurt - jedne wydarzenia pamiętam dobrze, inne uleciały z pamięci.
Kiedyś profesor Władysław Tatarkiewicz, słynny filozof, powiedział mi, że pamięć ludzka jest jak
szuflada, w którą pakuje się wszystko, coraz więcej i więcej. I że z tej szuflady, nie mieszcząc się
już, wypadają pewne rzeczy, a inne, zwłaszcza te najdawniej tam włożone, pozostają. Może to i
prawda.
Ale wiem jedno: nasza rodzina miała życie szczęśliwe. Jakby powiedziała moja matka: "Bóg miał
nas zawsze w swojej opiece".
Mimo wielu niebezpieczeństw, jakie niosła wojna - nikt z najbliższych nie zginął. Ojciec mój
powrócił szczęśliwie do domu, choć był w obozie sowieckim, a potem niemieckim w
Małaszewiczach; powrócił też z więzienia na Pawiaku. Rozdzielni w czasie Powstania
Warszawskiego - wszyscy odnaleźliśmy się, choć nasz dom rodzinny został zniszczony.
Nikt z nas, jak się zdaje, nie stawał przed dramatycznymi wyborami, jakie potrafi zgotować los.
Nikt z nas chyba nie doznał ponad miarę upokorzeń przez te wszystkie lata wojny, okupacji,
komunizmu.
Oczywiście nie ominęły nas różne troski: cierpienia fizyczne i psychiczne, choroby, nieszczęśliwe
wypadki, rozczarowania i zawody, trudności materialne trwające latami, niespełnienia marzeń i
zamierzeń - bez nich życie nie byłoby pełne - ale wszystko to było nieporównywalne z dramatami i
tragediami, przeżywanymi przez wielu innych ludzi.
Podobnie jak inni przeżywaliśmy utratę kogoś z rodziny (m.in. śmierć jedynego brata mojej matki
w Katyniu), wielu przyjaciół. Podobnie jak innych nigdy nie opuszczał nas niepokój o bliskich taka jest cena, jaką płacimy za to, że kogoś kochamy, a także sprawą naszej wyobraźni i
doświadczenia.
Los był jednak dla nas łaskawy: nigdy nie musieliśmy się wstydzić rodziców - jak to przecież się
zdarza. Byli naprawdę wspaniałymi ludźmi i jesteśmy z nich dumni. Mam nadzieję, że i oni nie
musieli się wstydzić za żadne ze swoich dzieci: za mego brata Eustachego, który jest wybitnym
fotografem, za moją siostrę Basię, dziś emerytowanego architekta, ani za mnie. Dziś moi rodzice
już nie żyją. Taki jest porządek rzeczy. A my nadal mamy życie szczęśliwe, mimo wielu trudności: i
mój brat Eustachy, i moja siostra Basia, i ja z moim mężem Jurkiem, i nasze dzieci - Paweł i Anira, i
nasze wnuki - Leoś, Oliwka i Jula, ich przyrodnia siostrzyczka.
Rozpoczęłam pisanie tych rodzinnych wspomnień na prośbę mego syna Pawła na początku roku
1995, gdy mój wnuk Leonart Eustachy miał niewiele ponad rok, bo urodził się 18 września 1993
roku. Nie było wówczas jeszcze mojej wnuczki Oliwii Zofii, która przyszła na świat 11
października 1995 roku. Kończę pisanie u schyłku 1998 roku, teraz - gdy Leoś ma już lat pięć, a
Oliwka trzy. Ale jak słusznie napisał kiedyś mój syn Paweł: "Zawsze przestaje być teraz".
KORZENIE
Niemal każdy człowiek w pewnym momencie swego życia zastanawia się nad swoim
pochodzeniem. Chciałby wiedzieć, kto był jego praprapradziadkiem, czy praprababką, po kim
odziedziczył zdolności czy skłonności, gdzie jest jego ziemia rodzinna. Jest to chyba potrzebne,
żeby siebie samego lepiej zrozumieć. Tak wielu młodych Polaków urodzonych za granicą zjeżdża
do kraju w poszukiwaniu swoich nieznanych krewnych, nieznanych rodzinnych stron czy domów.
W wypadku rodziny Kossakowskich poszukiwania śladów nie są zbyt zawiłe, bowiem od wielu
pokoleń różni Kossakowscy wpisywali swoje nazwisko w historię Polski, w działalność społeczną,
w naukę, literaturę, sztukę.
Niegdyś, gdy istniały wielowiekowe domy rodzinne, w których wisiały liczne portrety, można było
nauczyć się twarzy własnych przodków. Pamiętam z salonu naszego domu te same obrazy, które
niegdyś wisiały w Wojtkuszkach na Litwie. Do dziś pamiętam twarz mego pradziadka Stanisława
Szczęsnego Kossakowskiego, którego przecież nigdy nie znałam, bo umarł kilkadziesiąt lat przed
moim urodzeniem. W wysokim sztywnym kołnierzu, z orderem Orła Białego na piersi, z ręką
wspartą na lasce, patrzył na mnie w którymkolwiek stałam miejscu. Uważne, trochę groźne,
przenikliwe spojrzenie doganiało mnie w każdym kącie salonu; gdy byłam niegrzeczna wydawało
się, że patrzy z wyrzutem.
Dziś nie ma ani galerii obrazów, ani starych rodzinnych albumów fotograficznych. Tym cenniejsze
są nieliczne pozostałe pamiątki - kilkanaście starych fotografii na tekturkach ze złoceniami, kilka
sztychów, fotografia drzewa genealogicznego. Już pod koniec pisania tych wspomnień
dowiedziałam się, że w zbiorach Muzeum Narodowego im. Čiurlionisa w Kownie przechowywane
są albumy fotograficzne, należące niegdyś do mego dziadka Stanisława Kazimierza
Kossakowskiego w Wojtkuszkach na Litwie. W kwietniu 1999 r. spędziliśmy z moim mężem kilka
dni na Litwie i miałam okazję obejrzeć wszystkie albumy, przechowywane z ogromnym
pietyzmem. Zbiór liczy 73 albumy oprawne z numerowanymi fotografiami, których jest ponad
sześć tysięcy! Dodatkowy album jest katalogiem wszystkich zdjęć, opisanych wedle tematów fotografie rodzinne, portrety osób, pejzaże, sceny rodzajowe jak np. polowania, zdjęcia miasteczka
Wiłkomierz (który po litewsku nazywa się teraz Ukmergé), sceny z podróży zagranicznych,
fotografie planów architektonicznych, dokumentów, obrazów z galerii itd. itd. Fotografie były
robione w latach 1894-1905 przez mego dziadka Stanisława Kazimierza i jego nadwornego
fotografa pana Józefa Krajewskiego. Jest to zbiór unikalny, o wielkiej wartości dokumentalnej i
artystycznej.
Ród Kossakowskich był stary, arystokratyczny i niegdyś bardzo bogaty. Wprawdzie każda rodzina
jest stara - wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy - ale nie każda, jak to w życiu bywa, dochodzi do
znaczenia, majątków, nie do każdej zachowały się dokumenty świadczące o zasługach dla kraju, nie
w każdej piastowano wiele ważnych funkcji publicznych. W wielu encyklopediach, genealogiach,
herbarzach, pamiętnikach, opracowaniach historycznych, wreszcie w słynnym Polskim Słowniku
Biograficznym, wymieniani są liczni Kossakowscy. Od XV wieku byli oni starostami,
wojewodami, kasztelanami, posłami i senatorami, dworzanami królewskimi, sędziami, stolnikami,
generałami i marszałkami, szambelanami, duchownymi, ale też pisarzami, mecenasami sztuki,
architektami. Wielu Kossakowskich brało znaczący udział w wojnach i bitwach w obronie
Rzeczpospolitej.
Tak, na przykład, w słynnej zwycięskiej bitwie ze Szwedami pod Kircholmem w 1605 r. pod wodzą
hetmana Jana Karola Chodkiewicza walczył pułkownik Franciszek Nikodem Kossakowski, starosta
łomżyński (ok. 1556-1611). W katedrze w Łomży zachował się piękny renesansowy nagrobek w
brunatnym marmurze wzniesiony przez jego żonę Felicjannę z domu Wołłowiczównę, a na nim
napis wierszowany:
Pytasz się, czyje kości ten kamień przykrywa.
Nikodem Kossakowski pokoju zażywa.
Wiek młody swój strawiwszy z muzami wdzięcznemi,
Przez lat trzydzieście i trzy dwory królewskiemi
Bawił się z wielką cnotą, poselstwa sprawując,
Od Królów i Ojczyzny wiary dotrzymując.
Na sejmie tysiąc i sześćset jedenastego
Roku, w ziemię oddaje co jest śmiertelnego.
Łomżyńskie i Ostrowskie starostwo ponosił.
Sprawiedliwość z ludzkością każdy jego głosił.
Temu żona żałośna ten grób postawiła,
Zacna Wołłowiczówna płaczem napoiła:
Nie zmarłeś, ale żyjesz w przezacnych dziateczkach,
W synu i w córkach, jednakże w rajskich kwiateczkach
Posthum prawda syn twój naśladowca.
Żyj tedy w niebie czekaj tam twego potomka,
A nas przed Bogiem donieść wiecznego ratunku.
Pamiętam wiszący w naszym domu obraz "Bitwa pod Kircholmem" malowany przez Januarego
Suchodolskiego, na którym upamiętniono walecznych wodzów Chodkiewicza i Kossakowskiego na
czele wojsk. W tej samej bitwie walczył również Mikołaj Kossakowski, brat Franciszka Nikodema,
także pułkownik, na czele ufundowanej przez siebie chorągwi. Mikołaj bił się też w roku 1620 z
Tatarami, a w 1621 z Turkami pod Chocimiem.
Liczni Kossakowscy walczyli pod Kościuszką, a potem w kampanii napoleońskiej.
Pochodzenie ze starego rodu jest niewątpliwie powodem do dumy, ale też nakłada szczególne
obowiązki - noblesse oblige, szlachectwo obowiązuje. A jeśli ktoś, pochodzący ze starego rodu
zawiedzie, będzie sądzony i oceniany surowiej niż inni, a wstyd, który przyniósł nazwisku, obciąża
całą rodzinę.
Historia pamięta tych, którzy swoją działalnością przynieśli szkodę krajowi. Myślę tu o
targowiczaninach - hetmanie Szymonie i biskupie Józefie Kossakowskich. Obaj zostali skazani na
śmierć i niechlubnie powieszeni, odarci z wszelkich zaszczytów w roku 1794, w czasie Powstania
Kościuszkowskiego - jeden w żółtym szlafroku na Placu Ratuszowym w Wilnie, drugi w
Warszawie, na Krakowskim Przedmieściu przed kościołem św. Anny. Niecne czyny hetmana
Kossakowskiego upamiętnił Juliusz Słowacki w "Horsztyńskim", a Władysław Reymont w
"Ostatnim sejmie".
Portrety tych dwóch Kossakowskich, biskupa i hetmana wisiały u nas w salonie. Przyglądałam się
im niejednokrotnie w zadziwieniu: ich twarze były pełne godności i spokoju, żadnych śladów
łajdactwa. To były bardzo piękne portrety. A przecież kiedyś w jakiejś książce widziałam ilustrację
ze sceną wieszania na latarni biskupa Kossakowskiego wśród ulicznego tłumu i gapiów
asystujących przy egzekucji.
Owi dwaj Kossakowscy (od których nie pochodzimy w linii prostej) weszli do historii Polski jako
zdrajcy, pozostali plamą w dziejach naszej rodziny. Myślę, że nie tylko ja, ale i inni Kossakowscy,
spotykali się ze złośliwościami: "Ty, Kossakowska,jesteś po biskupie czy hetmanie?", co zazwyczaj
zdarzało się po lekcjach historii, na których omawiano Targowicę i Konstytucję 3 Maja. Kiedy
szłam do Powstania, myślałam sobie, że może mój udział w Powstaniu zetrze w jakimś stopniu ten
wstyd, tę hańbę, jakie od pokoleń związane są z naszym nazwiskiem. Niestety nie byłam ani
sławnym hetmanem, ani wielkim biskupem, ani żadnym wodzem, jak zresztą nikt z nas - bo w
Powstaniu brali udział moi rodzice (jako lekarze), i mój brat Eustachy i moja piętnastoletnia
wówczas siostra Basia. W Powstaniu poległa nasza siostra stryjeczna Myszka (Michalina)
Kossakowska, w Powstaniu, w partyzantce i na różnych frontach walczyli liczni nasi krewni.
Wielce zasłużony, zwłaszcza dla Wilna i Litwy, był Jan Nepomucen Kossakowski (1755-1808),
biskup inflancki i wileński, słynny kaznodzieja, członek Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół
Nauk, założyciel Towarzystwa Dobroczynności i szpitala w Wilnie. Położył zasługi w dziedzinie
szkolnictwa na Litwie, był autorem książek na temat edukacji i licznych przekładów.
Ze spokrewnionej z nami linii Kossakowskich z Marciniszek, także na Litwie, pochodził generał
Józef Antoni Kossakowski (1722-1842). Przyjaciel Tadeusza Kościuszki, służył u niego jako
brygadier brygady wileńskiej. W 1812 r., gdy Napoleon wkroczył na Litwę, został mianowany
generałem i adiutantem Napoleona. Kossakowski brał udział w kampanii rosyjskiej, niemieckiej i
francuskiej, w licznych bitwach, m.in. pod Smoleńskiem, Możajskiem, Berezyną, Moskwą.
Towarzyszył Napoleonowi wiernie aż do abdykacji w Fontainebleau. To wówczas Napoleon
ofiarował mu na pamiątkę swój mundur, który był przechowywany u brata przyrodniego mego ojca,
Józefa Kossakowskiego w Brzostowicy Wielkiej na Grodzieńszczyźnie. Wówczas też generał
otrzymał na swą prośbę List-dymisję. Ów List, przechowywany nadal przez rodzinę
Kossakowskich, w przekładzie na język polski brzmiał: "Do Pana Generała Hrabiego Korwin
Kossakowskiego w Fontainebleau Cesarz".
"Panie Generale Kossakowski, od trzech lat, odkąd wchodzisz w skład mojej Kwatery Wojskowej,
mogłem jedynie szczycić się Pańskim oddaniem i Pańską dobrą służbą. Chcę, abyście zabrali ze
sobą ten dowód mojego uznania. List ten, nie przeznaczony do innego celu, proszę Boga by miał
Pana w swojej świętej opiece. W Fontainebleau 4 kwietnia 1814, Napoleon".
Nie zachował się, niestety, obraz przedstawiający ową scenę wręczenia Listu-dymisji, który był w
zbiorach naszej rodziny. Jedyny po nim ślad to maleńka reprodukcja umieszczona na dole po lewej
stronie naszego drzewa genealogicznego (1904), nad obrazami Bitwy pod Chocimiem i Bitwy pod
Kircholmem.
Słynny francuski malarz Horace Vernet namalował scenę pożegnania Napoleona ze swymi
generałami - Les adieux l Fontainebleau (28 kwietnia 1814 r.). Jest tam i generał Kossakowski.
Według tego obrazu, który znajduje się w muzeum w Wersalu, wykonano w Berlinie litografię; jej
odbitkę, kupioną u jakiegoś bukinisty, dostałam po wojnie od mego ojca.
Generał Kossakowski oprócz innych orderów, otrzymał dwukrotnie Krzyż Legii Honorowej
(kawalerski w 1812 r., oficerski w 1813 r.). Dokument potwierdzający nadanie Kossakowskiemu
Krzyża Oficerskiego Legii Honorowej odnalazła w archiwach francuskich nasza wielka
przyjaciółka i daleka kuzynka Jacqueline Philipot i przesłała mi jego fotokopię.
Po upadku Napoleona generał Kossakowski wycofał się z wojska i powrócił na Litwę do swego
majątku Lukonie (Lukojnie), gdzie wsławił się gromadzeniem dzieł sztuki, starej broni i różnych
"pamiątek archeologicznych". Nigdy się nie ożenił i po troszę na starość dziwaczał. Swój park
ozdobił w stylu minionego już wówczas osiemnastego stulecia. "...tu kamień z namalowaną białą
chusteczką, a na niej czterowiersz o przyjaźni, tu grota z drewnianym pustelnikiem, dalej aleja z
damą, też drewnianą, siedzącą na ławce w pąsowym szalu" - pisała zwiedzając ogród w Lukoniach
w 1837 roku Gabriela z Güntherów Puzynina w swym pamiętniku z lat 1815-1843, wydanym w
1928 roku "W Wilnie i dworach litewskich". "Ale najwięcej przypominającą epokę i romanse pani
de Genlis, znajomej osobiście i korespondującej z Generałem, była hojdawka (huśtawka) w
kształcie konchy, unoszona w powietrzu parą gołąbków, któremi kierował amorek lejczykami
różowymi, a wszystko to białe i świeżo lakierowane". W parku generała przede wszystkim zwracał
uwagę "pomnik dla konia (cheval de bataille generała), gdzie wyliczone batalie, na których ów koń
się znajdował były zręczną biografią pana i panegirykiem jego za życia, przez niego samego
wypisanym".
O generale Józefie Antonim Kossakowskim wiem więcej niż o innych naszych przodkach, a to
dlatego, że przygotowując kiedyś o nim artykuł do Słownika Biograficznego, znalazłam ogromnie
dużo materiałów w archiwach, pamiętnikach, rozmaitych książkach. Mimo to trudno mi powiedzieć
dokładnie jakim był człowiekiem - na pewno niesłychanie dzielny, uwielbiał Napoleona i - sądząc z
opisu parku w Lukoniach - był też sentymentalny. Zachowały się różne jego portrety (m.in. w
Muzeum Narodowym w Krakowie, Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, w zbiorach
rodzinnych. U nas jest mała, zniszczona litografia Maksymiliana Fajansa z portretem generała w
mundurze i z napisem "Józef Hrabia Kossakowski (...) Jenerał b. Wojsk Polskich, Adjutant Cesarza
Napoleona").
Barwną postacią był Antoni Kossakowski (1718-186), "człowiek pełen dowcipu tyle ile płochości".
Był poetą, tłumaczem, polemistą religijnym. Jego życie wypełniały przygody i podróże.
Początkowo pracował w kancelarii króla Stanisława Leszczyńskiego, skąd został wydalony "za
nieznaną bliżej swawolę". Powróciwszy do swych dóbr, ożenił się z córką młynarza, którą wkrótce
porzucił uciekając do Rosji, gdzie przez 24 lata imał się różnych zawodów: był guwernerem,
profesorem jakiejś akademii, prowadził dysputy teologiczne i przystąpił do sekty "bohomolców".
Po powrocie do kraju był czas jakiś marszałkiem dworu prymasa Łubieńskiego, potem z powodu
nieszczęśliwej miłości wstąpił do klasztoru Kamedułów na Bielanach. Wreszcie porzucił klasztor i
został sekretarzem króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Bywał częstym gościem na słynnych
obiadach czwartkowych. Umarł w Warszawie i został pochowany w katedrze św. Jana.
Z dalszych krewnych muszę jeszcze wspomnieć o Katarzynie z Potockich Kossakowskiej (17221803), kasztelanowej kamieńskiej. Była to niezwykła kobieta, o wielkiej inteligencji, dowcipie i
ostrym języku. Jej mąż, Stanisław Kossakowski, był podobno człekiem niezwykłej brzydoty, nadto
karłowatym i ułomnym. Zmarł w wieku czterdziestu lat, pozostawiając żonie olbrzymie majątki na
Rusi. Katarzyna, sądząc ze znanych mi portretów, nie odznaczała się urodą i podobno nie pozwalała
upiększać swoich wizerunków. Przez lat sześćdziesiąt zajmowała się polityką (była namiętną
przeciwniczką króla Stanisława Augusta Poniatowskiego i Targowicy, popierała konfederację
barską), ale przede wszystkim troszczyła się o kariery i majątki rodziny Potockich (nazywano ją
"praczką Potockich"). Pozostawiła ogromną korespondencję, przechowywaną w różnych
archiwach, z której tylko niewielką część wydano. Zachowało się wiele jej portretów malowanych
(m.in. pastel L. Marteau w Muzeum w Wilanowie, portrety na zamku w Montrérsor, Muzeum
Narodowym we Wrocławiu, wizerunek nieznanego pędzla u Jerzego Jarnuszkiewicza w Warszawie)
oraz portrety sztychowane (m.in. Carla Pechwilla i nieznanego rytownika, oba w Muzeum
Narodowym w Warszawie, a także świetny portret sztychowany przez Prixnera we Lwowie w 1785
r. według obrazu I. Unterbergera, przechowywany w zbiorach Czartoryskich w Krakowie).
Współcześni nazywali Katarzynę Kossakowską "herod babą", lub "wielką mądrochą". W roku 1863
w Wiedniu wydano o niej powieść pod tytułem "Zofia Kossakowska" (tę książkę mam w swojej
bibliotece).
***
Ród Kossakowskich wywodzi się z Mazowsza (Łomżyńskie). Przez stulecia liczne gałęzie rodziny
rozprzestrzeniły się na tereny dawnej Rusi, Wołynia i Litwy, część pozostała na Mazowszu.
Wszyscy Kossakowscy są herbu Ślepowron, zaś nasza litewska linia używa przydomka "Korwin".
Naszym mazowieckim przodkiem był Franciszek Nikodem (ten sam, który walczył pod
Kircholmem, a którego nagrobek zachował się do dziś w katedrze w Łomży).
Wnuk Franciszka Nikodema, Stanisław (zm. 1682), starosta gulbiński, pierwszy osiadł na Litwie,
dając początek obu litewskim liniom Kossakowskich - z Wojtkuszek i Marciniszek.
Wnuk Stanisława, Dominik (1711-1743), stolnik żmudzki, ożeniony z Marianną Zabiełłówną, miał
czterech synów: wspomnianych już Józefa, biskupa inflanckiego i Szymona, hetmana w.
litewskiego oraz Antoniego (1735-1798), kasztelana inflanckiego i mojego praprapradziadka
Michała (1733-1798), wojewodę bracławskiego, który w roku 1781 uzyskał tytuł hrabiowski. W
1760 roku zakupił Wojtkuszki i wraz z żoną Barbarą z Zyberków wzniósł niewielki kościółek w
pobliskim Poszelinie, zwanym niegdyś od imienia żony Michała Barbaryszkami. Kościół
konsekrował w 1791 r. biskup inflancki Józef Kossakowski (Targowiczanin), a kazanie z okazji tej
uroczystości wygłosił wspomniany już zasłużony biskup wileński, Jan Nepomucen Kossakowski.
W kościele znajdowały się groby rodzinne Kossakowskich, które uległy zniszczeniu w czasach
sowieckich, gdy kościół zamieniono na kino; obecnie znów zwrócony wiernym, został
wyremontowany, ale ogołocony z dawnego wyposażenia.
Syn Michała, Józef Dominik (1771-1798), łowczy Wielkiego Księstwa Litewskiego, ożeniony z
Ludwiką (1779-1850), córką Stanisława Szczęsnego Potockiego i jego drugiej żony Józefiny
Amelii z Mniszchów, był ojcem mego pradziada - Stanisława Szczęsnego Kossakowskiego.
Portrety Szczęsnego Potockiego i jego żony wisiały u nas w salonie. Józefina, blondynka o
rudawych włosach, w wydekoltowanej chyba czerwonej sukni, trzymała w ręku naczynie
przypominające małą patelnię z dwoma uchwytami; jej mąż w haftowanym zielonym surducie z
burzą koronek pod szyją, nigdy nie wydawał mi się sympatyczny (po latach moja antypatia do
Szczęsnego ugruntowała się po przeczytaniu książki Jerzego Łojka "Potomkowie Szczęsnego",
Lublin 1980). Te dwa portrety malowane przez Pompeo Batoniego, były jednymi z najcenniejszych
w naszym warszawskim domu na Bednarskiej. Już po latach u stareńkiej cioci Zosi Potockiej (z
Tyszkiewiczów, urodzonej zresztą w pałacu Kossakowskich na Nowym Świecie w Warszawie) ze
wzruszeniem dostrzegłam w jej warszawskim mieszkanku na Grochowie oba te portrety
sztychowane.
Był też w naszym salonie niewielki zbiorowy portret rodziny Potockich - Stanisława Szczęsnego i
Józefiny Amelii w wielkim szerokim kapeluszu, otoczonych niewiarygodną liczbą dzieci w różnym
wieku (Józefina urodziła ich jedenaścioro).
Wisiał u nas również piękny portret Ludwiki Kossakowskiej, córki Potockich, malowany przez Jana
Chrzciciela Lampiego, w beżowej wydekoltowanej sukni odsłaniającej plecy, z szalem
spływającym z przodu, z wysoko upiętymi włosami, ozdobionymi złotą przepaską z drogimi
kamieniami.
Z opowiadań wiem, że Ludwika miała zaledwie trzynaście czy czternaście lat, gdy wydano ją za
mąż i nadal bawiła się lalkami. Jej mąż, Józef Dominik Kossakowski (1771-1840) był łowczym
Wielkiego Księstwa Litewskiego, kawalerem licznych orderów m.in. Orła Białego i św. Stanisława.
Godność łowczego i oba te ordery otrzymał z rąk Stanisława Augusta Poniatowskiego w 1795 r.,
tuż przed abdykacją króla. Józef Dominik uczestniczył w kampanii napoleońskiej. Umarł w wieku
sześćdziesięciu dziewięciu lat i został pochowany w kościele Kapucynów w Warszawie.
Józef Dominik i Ludwika mieli sześcioro dzieci: pięć córek i jednego syna, mojego pradziadka,
Stanisława Szczęsnego.
MÓJ PRADZIADEK STANISŁAW SZCZĘSNY KOSSAKOWSKI. WOJTKUSZKI
Stanisław Szczęsny Kosakowski (1795-1872), ten sam, który z portretu w naszym domu karcił
mnie swoim przenikliwym wzrokiem, był wielkim panem, niesłychanie bogatym, ale który swego
majątku używał także dla dobra innych. Był dyplomatą, kolekcjonerem, egiptologiem,
wszechstronnie uzdolniony był również malarzem, rzeźbiarzem i literatem. Pisał przeważnie po
francusku, ale i po polsku, różne utwory literackie, sztuki teatralne. Zajmował się też
popularyzowaniem higieny i medycyny - wydał książkę pt. Essai de médecine pratique (Paris 1858
- egzemplarz tej książki, kupiony po wojnie na jakimś straganie, dostałam od mego ojca).
Pradziadek mój piastował wiele ważnych społecznych i publicznych funkcji, był też ostatnim
Prezesem Heroldii Królestwa Polskiego.
Zarządzał swymi rozległymi dobrami jak na owe czasy ogromnie nowocześnie - ulepszał technikę
rolną, stosował nowoczesne maszyny rolnicze - sam skonstruował m.in. maszynę do szybkiej
produkcji cegieł. Z naszego domu pamiętam wielki czerwony album z wklejonymi rysunkami,
szkicami, akwarelami, które robił pradziadunio. Były tam śliczne krajobrazy, szkice postaci
ludzkich, portretów, były też podmalowane akwarelą rysunki jakichś maszyn, jakichś domów. W
swoich majątkach budował szkoły, schroniska dla starców i kalek, szpitale, cukrownię, zakładał
kasy pożyczkowe, wprowadził znaczne ulgi pańszczyźniane i dał chłopom samorząd.
Stanisław Szczęsny jako dyplomata - najpierw jako pierwszy sekretarz poselstwa rosyjskiego w
Rzymie (1823), potem jako szambelan (1826) i mistrz dworu Królestwa Polskiego, przebywał przez
kilka lat w Rzymie. Ponieważ uprawiał także malarstwo, w roku 1824 przyjęto go na członka
słynnej rzymskiej Akademii św. Łukasza. W Rzymie spotykał wiele znakomitych osób, w tym
artystów. Zetknął się m.in. z wielkim rzeźbiarzem Bertelem Thorwaldsenem, autorem pomników
księcia Józefa Poniatowskiego i Kopernika w Warszawie. Z Thorwaldsenem prowadził
Kossakowski wstępne rozmowy na temat wzniesienia pomnika tego słynnego astronoma w
Warszawie.
Thorwaldsen w 1823 r. wyrzeźbił w białym marmurze portret Stanisława Szczęsnego. Rzeźba ta
dziś znajduje się w zbiorach Muzeum Thorwaldsena w Kopenhadze, podobnie jak i jej brązowy
odlew.
U żony naszego nieżyjącego już brata ciotecznego Krzysztofa Górskiego, Ann Górskiej (Irlandki),
w Genewie jest również egzemplarz tego popiersia w brązie; odlew gipsowy portretu Krzysztof
Górski ofiarował do Muzeum w Łazienkach w Warszawie.
Nasz pradziadek wiele podróżował - jeździł do Francji, Włoch, Niemiec, Rosji. W czasie jednej z
podróży, gdy jako dyplomatę wysłano go z jakąś misją do Petersburga w 1828 r., poznał Adama
Mickiewicza, który wówczas właśnie pisał "Konrada Wallenroda". Rok wcześniej, w 1827 r.,
poznał we Florencji wielkiego romantycznego poetę francuskiego i historyka, Lamartine'a.
***
Główną siedzibą Kossakowskich naszej linii były Wojtkuszki na Litwie kowieńskiej, koło
Wiłkomierza.
Wznosił się tu kopiec, na którym według legendy stał niegdyś dworzec wielkiego księcia
litewskiego Świdrygiełły. Obok wzniesiono dwór Kossakowskich.
W latach 1857-1862 stary dwór-pałac w Wojtkuszkach został gruntownie przebudowany na
neogotycki według projektu mego pradziadka. Tę przebudowę Stanisław Szczęsny Kossakowski
podjął po jednej ze swych podróży do Włoch. Pod Triestem zwiedzał pałac Miramar, wzniesiony
dla tragicznie zmarłego arcyksięcia Maksymiliana, cesarza meksykańskiego; pałac ten zachwycił
mojego pradziadka i w tym modnym wówczas stylu pałac wojtkuski został rozbudowany i
przebudowany z pomocą architekta-amatora pana Bonifacego Pawłowskiego.
Pradziadek mój pozostawił po sobie rękopiśmienne fragmenty opisu okolic i starego pałacu w
Wojtkuszkach sprzed przebudowy. Ten nieukończony rękopis jest fragmentem pamiętnika
Stanisława Szczęsnego, jednakże ów pamiętnik chyba nigdy nie został ukończony. Rękopis ma w
swoich zbiorach Michał Kossakowski, syn mego brata stryjecznego Józefa, któremu zawdzięczam
udostępnienie mi odpisów owych nie publikowanych dotąd tekstów.
"Jadąc z Wilna do Rygi przez Wiłkomierz, droga górzysta była wtedy, prawie samymi lasami
otoczona. Przez dwa miasteczka się przejeżdżało, przez Mejszagolę i przez Szerwinty, tam tylko
były popasy, karczmy, lecz pół mili od Wiłkomierza widać było na łysej górze, tuż przy samym
gościńcu, młyn wietrzny, jedyny wówczas w tych stronach. /.../. Z lewej strony wiatraka droga
prosta jak struna, obsadzona wierzbami, spuszczała się stromo do prześlicznej doliny, gdzie widać
było miasteczko Barbaryszki /tj. Poszelin/, pięknej architektury kościół, na facjacie którego
piramida blachą posrebrzaną obita, odbijająca promienie słoneczne i zdawała się być sama
promieniem światła, podnaszającym krzyż wiary. A około widać było i łąki i lasy przez naturę samą
tak malowniczym sposobem przeplatane, jakby ogród angielski. Za lasami Święta rzeka, na prawo
Wiłkomierz, a za Wiłkomierzem het tam dalej wciąż lasy, a za lasami o cztery mile pałac
morikoniowski i Towiany Radziwłłów na górze, a za Leonpolem Dziewałtowska stara kirha, a
potem Siesiki z kościołem /.../, a na koniec czarna puszcza Wieprzowska, niegdyś sławna przez
swoje niedostępne ostępy.
"Nie zjeżdżając z góry gościńcem /.../ widać tylko było pomiędzy topolami włoskimi i
nadwiślańskimi, kasztanami, świerkami i lipami facjatę naszego domu. Któż wtedy do Wojtkuszek
nie zajeżdżał, gościnność przyciągała do nas wszystkich i zdejmowała koła tym, co chcieli
wyjeżdżać".
"Za murowankami wjeżdżało się do pierwszego dziedzińca, z prawej strony stajnia na sześćdziesiąt
koni, z lewej skarbiec naprzeciw stajni, dalej browar piwny odpowiedni stajni, a szpichlerz
skarbcowi. Na prawo dwie sadzawki i wiekuiste lipy, za lipami gumna i obory i gospodarskie
zabudowania, a naprzeciwko sadzawek na lewo sztachety ze słupami murowanymi, a po środku
brama i dwa lwy na bramie. Wjeżdżając w tę bramę trzeba było przejechać ciemne sklepienie ze
zrosłych świerków".
"Na prawo, na lewo dwa kwadraty osadzone kasztanami, po środku jednego kwadratu stała statua
Adama, po środku drugiego Ewa i to miejsce było prawdziwym dla nas rajem. Aż tu i dziedziniec
pałacowy naprzeciw ulicy świerkowej, pałac drewniany wysoki, z trzech ogromnych pokoi złożony,
z okrągłego we środku dla wielkich biesiad, a z dwóch kwadratowych po bokach, gdzie się mieścili
goście pokotem, jak ich było wiele."
"Po prawej stronie officyna murowana z trzema gankami dla gości i służby, a na lewo pałac
zupełnie odpowiedni officynie, długi z trzema gankami na jednym piętrze, mający także jak
officyna facjatę dwupiętrową uśmiechającą się między kasztanami".
"Te budowle otoczone były ogrodem Angielskim, zawierającym góry i wąwozy, i parter kwiatowy
za mieszkalnym domem /.../ nad samym urwiskiem góry, z której schodziło się tarasami. Tam to był
niegdyś zamek książąt Litewskich Świdrygiełłów /.../
"Nie tylko piękne były Wojtkuszki i okolice, do których jeździło się linijkami na spacer lub
polowanie, i tak do Wolnomyśli w dolinie, gdzie mieszkał Pan Pułkownik Kadłubicki, i w lasku
brzozowym na słonki. Do Piwonii na drodze Wiłkomierskiej w lesie sosnowym na bale, reduty i
teatra. /.../ Do Antokolka, gdzie rezydowała pani Szambelanowa Szwejkowska, proszono nas na
podwieczorki. /.../ Jeździli też do Łab, ostęp przypominający Szwajcarię, gdzie łąki w dolinach były
otoczone górami i lasem tak gęstym, że trudno o kilka kroków co widzieć. Tam to ruszali na lisy,
których była moc nieprzebrana. Jeździli na kuropatwy do Dziewałtowa, do Waryni na szaraki i
borsuki, na niedźwiedzie, rysie do Wieprz, a do Montremiszek na łosie".
"Lecz dosyć już mówić o okolicach, powróćmy do domu wojtkuskiego, aby go poznać w stanie
jakim był wtedy".
"Wchodząc do domu mieszkalnego przez ganek, który się znajdował u środku facjaty, był mały
przedpokój, napełniony jak w garnku służbą dworską. Na prawo sala jadalna ozdobiona portretami
wszystkich Królów Polskich, pomiędzy którymi trzech po kolana malowane, naprzeciw drzwi,
przedstawiali Sobieskiego i dwóch Sasów, reszta zaś była tylko po piersi, pędzla i szkoły
Baczorylego /tj. Marcelego Bacciarellego/. Z sali jadalnej wchodziło się do bilardowego pokoju z
piecem zakrytym przez drzwi siatkowe z nici drucianych przeplatanych, gwiazdeczkami złotemi
ozdobionymi. Nieraz za temi drzwiami siedziałem ja z moimi siostrzyczkami na pokucie. Z prawej
bilardowego pokoju był wielki pokój sypialny mojej matki z alkierzem. Bardzo gustownie
umeblowany, nad kominkiem i pomiędzy oknami były ogromne trzy lustra weneckie z ramami
lustrowemi ślifowanemi rzadkiej piękności. Widać było tam mnóstwo drobnych figur
porcelanowych i cacek kosztownych, między któremi była kapusta ze srebra misternej roboty. Za
sypialnym pokojem była biblioteka polska i francuska z gabinetem fizycznym, gdzie znajdowały się
machiny bardzo kosztowne. Z tego samego sypialnego pokoju drzwi prowadziły do gabinetu mojej
matki, wybitego jedwabną białą materią z kwiatami, tam były także różne cacki kosztowne i obraz
Grefisa i temata dziwnej piękności wyobrażającej Żniwo. Za gabinetem mojej matki była kancelaria
mego ojca, dalej przedpokój, który prowadził do jednego z bocznych ganków. Czwarte drzwi z tego
pokoju sypialnego mojej matki prowadziły przez mały korytarzyk do sali jadalnej i do panieńskiego
pokoju, gdzie były zawieszone wszystkie portreta familijne i pradziada Dominika w zbroi i jego
żony /Marianny/ Zabiełłówny w robronach, i czterech synów pana Dominika /Michała, Antoniego
oraz/ Hetmana /Szymona/ i Xiędza Biskupa /Józefa/. Przy portrecie Wojewody /Michała/ mego
dziada był portret wojewodziny z domu Zyberków /Barbary/, kochanej mojej babuni, a pod nim
mój ojciec w. łowczy litewski /Józef Dominik/ w kontuszu czytający jako poseł na Sejmie i moja
matka /Ludwika z Potockich/ bawiąca się koszykiem pełnym róż świeżych /.../. Pod portretem
kasztelana /inflanckiego, Antoniego/ i jego małżonki /Eleonory/ Straszewiczówny z domu, widać
było jego dzieci i ich żony - pana pisarza litewskiego /Michała/ i pisarzowej /Aleksandry
Straszewiczówny/, pana brygadiera /gen. Józefa Antoniego/, pana podkomorzego /Szymona/, pani /
Anny/ Siesickiej, pani /Eufrozyny/ Brunofowej i pani /Marianny/ Gielgudowej. Przy hetmanie
/Szymonie/ była pani hetmanowa /Teresa/ Potocka z domu, na drugiej ścianie były portrety pana
wojewody Zyberka ojca babuni w kontuszu, pani kanclerzyny Borchowej z pieskiem siostry
babuni, pani kanclerzyny Platerowej jej córki i jej męża w pąsowym mundurze, na koniec nad
drzwiami był pan Szef Tyzenhauz /Ignacy/ brat przyrodni mego ojca w pąsowym mundurze. W tym
pokoju była toaleta mojej matki i łóżeczka panien i kuferek, na którym siedziały i gitara, na której
grały.
"Z bilardowego pokoju, naprzeciw sypialnego dochodziło się do sali bawialnej i środkowej, obicie
było zielone szlakami kwiecistymi, z firankami żółto-złocistymi nad drzwiami i nad oknami, gdzie
widać było papugi i pawie przeplatane między gałązkami. Ta sama materia pokrywała także krzesła
i kanapy. Piękne lustra w złotych ramach, snycerką starożytną ozdobione, były zawieszone między
oknami i na środku pokoju. Przed lustrami dwa zegary - jeden przedstawiający słonia, a drugi
Murzyna wybijającego godziny na wieży. Był tam także zawieszony obraz Najświętszej Panny
włoskiego pędzla i portrety Szczęsnych Potockich, rodziców mojej matki. W kącie stał klawikord,
za którym były drzwi prowadzące do sypialni mojej babki, wojewodziny Kossakowskiej /Barbary z
Zyberków/. Za dwiema kolumnami stało łóżko mojej babki i moje łóżeczko, nim mnie oddali pod
władzę guwernera. W tym pokoju była także szafa bardzo pięknej roboty z lustrami i kantorkiem i
różne piękne i bogate meble. Z jednej strony tej szafy prowadziły drzwiczki do gabinetu mojej
babki, także jedwabną materią obity i napełnionym szafeczkami wiszącymi i stojącymi, pokrytymi
figurkami z porcelany i bursztynu. Drugie drzwi prowadziły do garderoby pani wojewodziny,
podzielonej przez pół swojej wysokości podłogą, krateczką drewnianą. Na dole mieszkały
garderobiane, a na górze jak w klatce dwóch karłów, panowie Karwowscy."
"Za małym korytarzem i archiwum a z frontu pałacu były dwa pokoje, w których mieszkały moje
siostry z guwernantką Francuzką; pod domem była kawiarnia, skład srebra i piwnice. Nad facjatą
kilka gościnnych pokoi, gdzie mieszkała pani Leszczyńska, dawniejsza guwernantka mojej matki i
pan pułkownik Kadłubicki, adjutant hetmana Kossakowskiego, były pokoje pana Sopoćki
marszałka dworu, pana koniuszego Zadarnowskiego, pana plenipotenta rejenta Stępkowskiego,
panów sekretarzy kancelarii mego ojca, Skurulskiego i braci Mikuliczów, Xiędza kapelana
trynitarza Gaspara. W skarbcu administrator, ekonomowie i pisarze mieszkali udzielno na folwarku
niedaleko odległego od dworu. W oficynie była wielka kuchnia, jedna pańska, druga zaś dla służby.
Za oficyną był dom, stajnia i psiarnia otoczone wielkim parkanem, zajmując ze dwie morgi. Tam
było mieszkanie dla łowczego Hoffmajstra, dla koni myśliwych i dla kilkadziesiąt sfór psów, tam
dla nich ogród ze stawem i wodą ciekącą, z mieszkaniami osobnemi dla ogarów, pokurci, wyżłów,
pijawek, chartów, taxów, i gończych. Za stawami był folwark, a za browarem młyn deptakowy,
między pałacem a wiatrakiem /.../ inspekta."
Stanisław Szczęsny opisuje poszczególnych mieszkańców Wojtkuszek, ich różne dziwactwa, ich
charaktery, ich obowiązki.
Szczególnie barwny wydał mi się opis braci Karwowskich:
"Panowie Karwowscy byli to dwa karły na służbie u babuni. Przynosili tabakierki i chustki do nosa
i różne posyłki domowe byli im poruczane w pokojach. Oba byli hardzi, pyszni ze swego
szlachectwa. Pan Jan starszy, poważniejszy, nosił się po polsku bardzo bogato i strojnie. Młodszy
zaś pan Stanisław, mój wielki przyjaciel, po francusku, we fraku i w krótkich spodniach. Pan Jan
miał lat ze 25 i 37 cali wysokości. Pan Stanisław liczył sobie lat 20 i 28 cali wysokości, był ładny i
zgrabny. Pan Jan zaś zawiesisty i tetryk, lada co na pistolety wyzywali każdego. W Billard grali
nosząc stoliczek, na którym stepowali. /.../ Mieszkali oni w klatce nad garderobą babuni, jak ptaszki
za krateczką drucianą, schodki prowadzili do tego pokoju, gdzie byli łóżeczka, kantoreczki, lusterka
i kanapki. Było tam czysto, porządnie i tak miło, że ja często u nich z wizytą bywałem, myśląc, że
tam lalki mieszkają. Ojciec ich był olbrzymem, matka była wysoka i siostry także wielkiej urody."
W domu w Wojtkuszkach mieszkała niewiarygodna liczba osób - oprócz rodziny, liczni rezydenci,
służba: czterech kamerdynerów, wielu lokai, dwunastu muzykantów, kilku kucharzy, kuchcików,
kozaczków, karłów, oficjalistów, marszałek dworu, koniuszy, sekretarze, administrator. Babka
Stanisława Szczęsnego miała "trzech panien na rozporządzenia", matka - dwie panny.
"W sali jadalnej - pisze Stanisław Szczęsny - oprócz naszej familii owi wszyscy officjaliści i panny
szlacheckiego rodu siadali do stołu. Po obiedzie zaś kapela grała na dziedzińcu, a po kolacji w sali,
gdzie codziennie tańcowano".
"...Co wieczór kapela z dwunastu muzykantów złożona grała zimową porą w sali jadalnej i wtedy
dzień każdy gości, rezydentki, panny i officjalisty, i karły zaczynali przez poloneza a kończyli na
wybranych mazurach /.../ Pan Tumian /?/ mały, czarny, rozczochrany, ale pełen talentu skrzypek,
był kapelmistrzem, dyrygentem orkiestry wojtkuskiej - pił niesłychanie, ale tyż i grał niepospolicie,
z animuszem takim, że nawet staruszki słysząc jego granie nogami takt wybijały i czasem też
puszczały się w tany, przypominając sobie młodość i zapominając o latach".
Jednym z gości właściwie na stałe zamieszkałych w Wojtkuszkach był pan Leon Potocki (18001864), szwagier mego pradziada, powieściopisarz i człowiek ogromnie światowy, który tu podobno
pisał swoje książki, m.in. "Pamiętniki Pana Kamertona". Był on też współzałożycielem
miesięcznika "Biblioteka Warszawska".
LAVALOWIE I MOJA PRABABKA ALEKSANDRA KOSSAKOWSKA
Żoną mojego pradziadka Stanisława Szczęsnego była Aleksandra (zwana Saszą) z hrabiów de Laval
(1811-1886), którą poślubił w Petersburgu w roku 1829. Ślub był bardzo uroczysty i wystawny - w
cerkwi według obrządku prawosławnego i w kościele katolickim. Panna młoda wystąpiła w białej
sukni udrapowanej drogocennymi koronkami, w koronkowym welonie, z bukietem z kwiatów
pomarańczy. Na szyi perły, pierścień z perłami i diamentami, dar od wuja Potockiego, olśniewające
biżuterie.
Aleksandra była dziedziczką ogromnej fortuny, z rozległymi dobrami i lasami w głębi Rosji i
kopalniami miedzi pod Archangielskiem, na Uralu.
A oto niezwykła historia powstania tej fortuny i zadziwiająca historia rodziny Lavalów.
Działo się to na początku XVIII wieku. Pewnego razu car Rosji Piotr Wielki przeprawiał się przez
Wołgę promem. Władca Rosji lubił gawędzić z prostym ludem, wdał się więc w rozmowę z
przewoźnikami z Symbirska. Byli młodzi, bystrzy, inteligentni: dwóch braci Twierdiszew i ich
szwagier Iwan Siemionowicz Miasnikow.
Car zaprosił ich na wspólny posiłek i w czasie pogawędki namawiał ich, by porzucili niewdzięczną
pracę przewoźników i poszukali szczęścia w górach Uralu, gdzie są bogate złoża miedzi i żelaza.
Młodzi ludzie odrzekli, że nie mają pieniędzy na takie przedsięwzięcie. Wówczas car wręczył im
500 rubli i powiedział: "Kopalnie, które odkryjecie, będą waszą własnością, a ja ze Skarbu Państwa
pomogę wam w eksploatacji".
Tak więc młodzieńcy wyruszyli w góry Uralu. Pod koniec swego życia byli właścicielami ośmiu
wielkich kopalń, fabryk założonych na stepach, ogromnych pieniędzy i 66 tysięcy "dusz", czyli
robotników. Uzyskali też szlachectwo.
Dwaj bracia Twierdiszew umarli bezpotomnie. Miasnikow, ożeniony z ich siostrą, pozostawił cztery
córki i to one odziedziczyły cały ogromny majątek po dawnych przewoźnikach.
Jedna z córek Miasnikowa, Katarzyna (1746-1833) wyszła za mąż za sekretarza carycy, Grigorija
Kozickiego. Miała z nim dwie córki, które otrzymały wychowanie niezwykle staranne, jak
przystało na wielkie damy. Jedną z nich, Annę, wydano za zrujnowanego wdowca, ale księcia,
Aleksandra Michajłowicza Białosielskiego-Białozierskiego, druga - Aleksandra (1772-1850), moja
prababka - została żoną Jean Franuois Lavala, emigranta z Francji.
Zawrotna kariera owego nieznanego emigranta na dworach carskich budziła ciekawość: hrabia de
Laval był osobistością ogromnie wpływową w Rosji, służył kolejno czterem carom, pełniąc
wysokie funkcje państwowe, obdarzany przez panujących godnościami i orderami. Nasz daleki
kuzyn hr. Claude de Vigneral, praprawnuk Zenaidy, jednej z córek Lavalów (siostry mojej prababki
Aleksandry) zadał sobie ogromny trud prześledzenia dziejów Jean Franuois Lavala, studiując liczne
archiwa i sporządzając niezmiernie drobiazgowe genealogie wszystkich licznych potomków
małżeństwa Lavalów: Jean Francois i Katarzyny z Kozickich (w tym i naszej rodziny). Potomkowie
w większości mieszkają zagranicą, m.in. we Francji i Szwajcarii i są to przeważnie rodziny
utytułowane. Owocem owych poszukiwań Vignerala jest wydana w Paryżu w 1985 r. książka "Le
comte Laval, gentillhomme russe 1761-1846".
Udało się więc ustalić, że Laval urodził się w Marsylii w rodzinie kupieckiej (nie był więc
arystokratą). Po śmierci ojca Jean Raymond w roku 1781 jako dwudziestoletni młodzieniec został
paryskim bankierem. Ale już od 1787 roku losy Lavala są pełne niedomówień, zaskakujących
niejasności. W tymże roku w dokumentach pisanych własną ręką pojawia się jako oficer (huzar?
kapitan?) a w owych czasach, aby zostać oficerem trzeba było wykazać się pochodzeniem
szlacheckim. Do swego nazwiska zaczął dodawać "de", a także używać nazwiska "Loubrerie de
Laval", nie mając żadnych związków rodzinnych z tym starym arystokratycznym rodem. W
zachowanych wojskowych archiwach francuskich nie ma nazwiska Lavala w spisie oficerów
podawanego przez niego pułku (regimentu). Wkrótce Laval pojawia się jako "dyplomata", zapewne
stażysta czy pomocnik sekretarza w poselstwie czy ambasadzie francuskiej w Berlinie, Bonn,
Londynie, Konstantynopolu m.in. za czasów ministra Colberta, Ségura i Choiseul-Gouffiera.
W 1795 Laval wyjechał do Rosji. Marzyła mu się kariera i wielkie pieniądze: w tych niespokojnych
czasach po Rewolucji Francuskiej wielu Francuzów ściągało do Rosji, aby tam zrobić majątek.
Podobno Laval uzyskał od Katarzyny II potwierdzenie swojego, budzącego wątpliwości, stopnia
kapitana armii francuskiej, został przyjęty na służbę rosyjską, jako poddany Rosji, został też
sekretarzem Płatona Zubowa faworyta carycy. Wiadomo, że był przez czas jakiś nauczycielem
języka francuskiego w Morskiej szkole Oficerskiej. Tam udało mu się nawiązać przyjaźnie z
ustosunkowanymi oficerami i zaczął bywać w salonach petersburskiej society. Miał podobno już 38
lat, gdy spotkał pannę Aleksandrę Kozicką, dziedziczkę zawrotnej fortuny, która zakochała się w
nim bez pamięci. Matka jej była przeciwna małżeństwu córki, ale ta zwróciła się do cara Pawła II,
który poparł związek młodych ludzi. Podobno ślub odbył się nocą wedle obrządku prawosławnego i
katolickiego, a matka panny młodej nie była na ślubie obecna. Laval został mianowany osobistym
sekretarzem cara, szambelanem wielkiej księżnej Heleny Pawłownej. I tak spełniły się marzenia
Lavala o karierze i fortunie.
Sprzeczne są opisy Lavala - według jednych był wysoki, niezmiernie chudy, o regularnych rysach
twarzy i wielkich oczach. Według innych był wprawdzie chudy, ale mały i szpetny, jednak
obdarzony żywą inteligencją, sprytem, był wykształcony i bardzo sympatyczny.
Znany mi portret litograficzny Jeana Lavala, którego kserokopię przywiózł mi mój syn Paweł z
Francji od Anne de Villette, naszej francuskiej kuzynki po Lavalach, przedstawia dość
niesympatyczną postać obwieszoną orderami, o twarzy ostrej i niemiłej.
Początkowo Lavalowie zamieszkali w wiejskiej posiadłości, położonej na jednej z wysp otaczającej
Petersburg, w prześlicznym pałacyku zwanym daczą, otoczonym wielkim ogrodem z oranżeriami i
stajniami. Wkrótce jednak ze względu na dworskie i towarzyskie obowiązki przenieśli się do
Petersburga.
Ogromny majątek, milionowe dochody z kopalń, z licznych posiadłości, pozwoliły Lavalom na
wzniesienie wielkiego pałacu nad brzegiem Newy, tuż obok gmachu Senatu, na Quai des Anglais.
Wybudował go słynny architekt francuski Thomas de Thomon, autor wielu innych znakomitych
budowli w Petersburgu. Zachowany do dziś pałac Lavalów mieści obecnie bodaj Archiwum
Państwowe. Będąc w 1970 roku w Leningradzie (dziś ponownie Petersburg) poszłam obejrzeć ów
pałac. Jest to ogromna klasycystyczna budowla, z kolumnadą i kamiennymi lwami strzegącymi
portalu wejściowego.
Na frontonie nowo wybudowanego pałacu Laval kazał umieścić herb starej arystokratycznej
rodziny Laval de Montmorency, nie spokrewnionej z naszymi Lavalami. Zdarzyło się, że
zwiedzający Petersburg członek owej rodziny Lavalów de Montmorency ujrzał nieprawnie
umieszczony herb, złożył skargę do cara, a ten rozkazał usunięcie herbu.
Mimo to Jean Franuois Laval do końca życia używał herbu, który był kombinacją herbów rodziny
Laval de Montmorency i Lavalów de la Loubrerie.
W 1816 roku Lavalowie z Petersburga otrzymali wielce satysfakcjonujący Lavala tytuł hrabiowski.
Nadał go im Ludwik XVIII wraz z miniaturą z własnym portretem, jako wyraz wdzięczności za
przekazanie mu przez panią Laval 300 tys. franków w złocie w chwili dramatycznych trudności
finansowych francuskiego monarchy, przebywającego na emigracji w Londynie w roku 1815.
Monografista Lavala Claude de Vigneral zaznaczył w swojej książce z przekąsem, że w herbie
używanym przez Lavala, jedynym prawdziwym elementem jest hrabiowska korona.
Pałac Lavalów w Petersburgu stał się ośrodkiem ówczesnego życia kulturalnego miasta.
Podziwiano wspaniałe wnętrza z ogromnym westibulem, z monumentalnymi schodami,
marmurowymi kominkami, mozaikową posadzką z czasów Nerona, galerię obrazów, w której były
dzieła Rembrandta, Rubensa, Teniersa, Greuze'a, rzeźby, kolekcję starożytności egipskich,
rzymskich i greckich, numizmatów, wreszcie zbiór ponad dwustu siedemdziesięciu waz etruskich.
Lavalowie prowadzili tu słynny wówczas salon literacko-artystyczny, w którym bywali znani
artyści - malarze, muzycy, śpiewacy, poeci i literaci. W salonach muzykowano, dyskutowano o
sztuce i literaturze, czytano nowe utwory poetyckie - tu właśnie Aleksander Puszkin w dniu 16 maja
1828 roku odczytał po raz pierwszy publicznie swego "Borysa Godunowa", tu bywali Lermontow,
Kryłow, Gribojedow, słynna Madame de StaĎl. Wydawano wspaniałe bale na kilkaset osób, na
których bywał car i jego rodzina.
Obok tego światowego życia odbywały się w pałacu Lavalów tajne zebrania dekabrystów, z
którymi sympatyzował m.in. Gribojedow, a także Puszkin. O tych spotkaniach Lavalowie nic nie
wiedzieli, podobnie jak i o tym, że ich zięć, mąż najstarszej z córek Katarzyny (Kataszy), książę
Sergiusz Trubecki, był jednym z przywódców tajnego spisku dekabrystów, występujących przeciw
samowoli cara. Trubeccy mieli oddzielny apartament w ogromnym pałacu. Ks. Sergiusz
zainstalował podobno w łazience swej żony pierwszą w Rosji drukarnię litograficzną, na której
odbijano tajemnie nielegalne pisma i ulotki.
W dniu 14 grudnia 1825 roku nieudana demonstracja i próba odczytania przez dekabrystów
"Manifestu do narodu rosyjskiego" została krwawo stłumiona przez wojska nowego cara - Mikołaja
I. A działo się to tuż koło pałacu Lavalów, przed gmachem Senatu.
Pięciu przywódców zdławionego powstania skazano na śmierć przez powieszenie. Ks. Trubecki
uniknął kary śmierci zapewne dzięki pozycji Lavalów w Petersburgu. Wraz z ponad setką innych
dekabrystów zesłano go na lata katorgi i dożywotnie osiedlenie na Sybirze, bez prawa powrotu do
Rosji. Mimo ujawnienia roli księcia Trubeckiego w ruchu dekabrystów Lavalowie nie utracili
swojej pozycji, nadal zajmując jedno z czołowych miejsc w Petersburgu i na dworze carskim przez
następne lata. Lavala nie odsunięto od łask cara - pozostał nadal szambelanem i tajnym radcą
dworu, aż do końca swoich dni pełnił różne zaszczytne funkcje. Jedynie mąż drugiej z córek
Lavalów, Zenaidy, ambasador Austrii hrabia Ludwik Lebzeltern, w którego apartamentach
aresztowano Trubeckiego, musiał wraz z żoną opuścić Rosję i stanowisko w Petersburgu, mimo, że
był nieświadomy roli księcia w spisku dekabrystów.
Zawrotna kariera ubogiego francuskiego emigranta, Jeana Franuois Lavala, który bez grosza i
pozycji znalazł się w Rosji w ostatnich latach XVIII stulecia, świadczy (o czym wspominam bez
sympatii dla jego osoby) o wielkiej inteligencji, sprycie i umiejętności wykorzystania szansy, jak
też zapewne o innych walorach tego człowieka. Dawał sobie radę na najwyższych stanowiskach, a
nawet był na nich niezastąpiony.
W czasie licznych podróży zagranicznych w interesach, z misjami dyplomatycznymi lub dla
podreperowania zdrowia "do wód" czy też w celu spotkań rodzinnych, był wraz z żoną
przyjmowany przez panujących, arystokrację, najwyższych urzędników i dostojników różnych
państw Europy. Laval podobno władał biegle niemieckim, angielskim i włoskim.
Z siedmiorga dzieci Lavalów dwóch synów zmarło w dzieciństwie, trzeci, dwudziestojednoletni
"złoty młodzieniec" i hazardzista, popełnił samobójstwo z powodu przegranej, cztery córki wyszły
za mąż za utytułowanych arystokratów o pokrewieństwach i powinowactwach międzynarodowych,
co wzmacniało prestiż rodziny.
Laval był człowiekiem twardym, surowym, bardzo religijnym, wiernie służącym kolejnym carom.
Wychowywał swoje dzieci w przekonaniu, że najważniejsze to spełnić swój obowiązek. Resztę
trzeba pozostawić Bogu, który wszystkim kieruje, nawet wówczas, gdy wydaje się, że los układa się
nie tak, jakbyśmy chcieli.
Są to zasady mądre i roztropne. Ale ważne jest przede wszystkim to, co uważa się za swój
obowiązek. Dla Lavala najważniejsza była dbałość o pozycję własnej rodziny, lojalność wobec
cara, utrzymanie zaszczytnych stanowisk.
Zagrożenie tej pozycji po odkryciu spisku dekabrystów i skazaniu po wielomiesięcznym procesie
księcia Trubeckiego sprawiło, że z ukochanego zięcia stał się Lavalowi obcy. Po aresztowaniu
Trubeckiego nigdy się już do skazańca nie odezwał, nie wspominał jego imienia w swojej
korespondencji, wyrzekł się go całkowicie. W więzieniu, przed zesłaniem, odwiedzały Trubeckiego
tylko żona i teściowa, hrabina de Laval.
A przecież do tego dramatu dołączył się jeszcze drugi: księżna Trubecka, najstarsza córka Lavalów,
Katarzyna (1800-1854), postanowiła towarzyszyć mężowi w zesłaniu i opuściła swój dom rodzinny
na zawsze w roku 1826, mając zaledwie 25 lat. Bogactwo, zaszczyty, światowe życie zamieniła
dobrowolnie, z wielkiej miłości do męża, na wędrówkę kibitkami, straszliwe mrozy Syberii, nędzę,
tułaczkę setkami mil z Irkucka do Czity, z Pietrowska do Irkucka, utratę tytułu księżnej i zgodę na
to, że narodzone z czasem dzieci będą wyjęte spod praw jako niewolnicy. Być może na tę
bohaterską decyzję Kataszy miały wpływ zasady wpajane jej przez ojca. Poszła bowiem za swym
obowiązkiem małżeńskim "że cię nie opuszczę aż do śmierci", a ufność w Boga pozwoliła jej
urodzić na Sybirze siedmioro dzieci, z których wychowało się czworo - syn i trzy córki. Na tym
wygnaniu pomagały jej w miarę możliwości matka i siostra Zenaida Lebzeltern, przesyłając
ubrania, pieniądze, książki i stale wysyłając listy. Katarzyna nie doczekała powrotu z zesłania.
Zmarła w 1854 roku i została pochowana w Irkucku.
W dwa lata później, w 1856 roku, ks. Trubecki, z okazji koronacji nowego cara Aleksandra II,
został uwolniony po trzydziestu latach zesłania i powrócił wraz z dziećmi do Rosji. W 1860 roku
zmarł w Moskwie, a synowi jego przywrócono tytuł książęcy.
Ta dramatyczna i romantyczna historia, głośna w całej Europie, była opisywana w powieściach
(m.in. D. Olivier "Les neiges de décembre" Paris 1957, M. Heilborn "La princesse Troubetzkoe"
Paris 1977 - w tej ostatniej wykorzystano zachowaną korespondencję ks. Trubeckiej z Sybiru, listy
jej siostry Zenaidy Lebzeltern i innych osób oraz różne dokumenty). Również poemat "Wanda"
pióra francuskiego poety i dramaturga Alfreda de Vigny, jest osnuty na tragicznej i wiernej miłości
Katarzyny Trubeckiej. Tytułowa bohaterka poematu, Wanda, jest moją prababką, Aleksandrą z
Lavalów Kossakowską, najmłodszą siostrą Katarzyny. Alfred de Vigny był w bliskich stosunkach z
moją prababką, korespondował z nią, a sądząc z jego zachowanych listów, może było to coś więcej
niż przyjaźń. Listy te zostały opublikowane w tłumaczeniu rosyjskim (1971), a później we
francuskim oryginale we Francji (1978).
Aleksandra była światową damą, zaprzyjaźnioną z wybitnymi osobistościami, zwłaszcza z kręgów
literackich. Korespondowała również z Balzakiem. Pozostawiła interesujący dziennik ze swej
podróży po Francji w latach 1844-1845 (oryginał u Michała Kossakowskiego), który został
opublikowany wraz z fotografią jej portretu w biuletynie "Association des Amis d'Alfred de Vigny"
(1985/1986).
Życie moich pradziadków było bardzo ożywione: liczne podróże zagraniczne w stolicach Europy, w
odwiedzinach u zagranicznych krewnych w ich zamkach i pałacach. Miesiące letnie spędzano
przeważnie w Wojtkuszkach, lub odwiedzając inne należące do nich majątki - Brzostowicę na
Grodzieńszczyźnie i Lachowicze w dawnej gubernii mińskiej, gdzie założono ordynację. Miesiące
zimowe i okres karnawału - w Warszawie, na balach, festynach, dobroczynnych wentach,
spotkaniach i wywiązywaniu się z licznych obowiązków społecznych i towarzyskich.
Pradziadkowie prowadzili - podobnie jak rodzice mojej prababki Lavalowie w Petersburgu - jeden z
najbardziej znanych w Warszawie salonów literackich w pałacu Kossakowskich na Nowym Świecie
19.
Pałac zakupiono około połowy XIX wieku od Władysława Pusłowskiego wraz z ogrodem
ciągnącym się aż do ulicy Brackiej. Wybudował go znakomity architekt Henryk Marconi, a rzeźby
czterech Muz na fasadzie były dziełem rzeźbiarza Pawła Malińskiego. Kossakowscy powierzyli
rozbudowę pałacu i przebudowę wnętrz z salonami, galerią obrazów i biblioteką architektowi
Franciszkowi Marii Lanciemu w latach 1858-1859, przy czym niektóre wnętrza projektował także
mój pradziadek (m.in. galerię obrazów).
Bale u Kossakowskich na kilkaset osób, wieczory literackie, gromadzące świat intelektualny
stolicy, były wielce słynne w 2 połowie XIX stulecia, opisywane w gazetach i pamiętnikach.
Stanisław Kazimierz Kossakowski, mój dziadek, podtrzymał tradycję balów i wieczorów
literackich, na których bywali m.in. poetka Deotyma (Jadwiga Łuszczewska), Henryk Sienkiewicz,
malarz Wojciech Gerson, znani dziennikarze, krytycy literaccy itp.
Tak oto opisywał "Kurier Warszawski" w 1859 roku w nr 61 salony warszawskiego pałacu naszych
pradziadków:
"Otwarcie nowo urządzonego apartamentu w pałacu JW Hrabiego Stanisława Kossakowskiego,
Prezesa Heroldii Królestwa, i małżonki jego z hrabiów Lavalów Kossakowskiej wywołało jeden z
tych świetniejszych wieczorów, jakie tegoroczny, choć już dogorywający karnawał zaczyna od dni
kilku wpisywać do kroniki swojej. Zanim przeto przystąpimy do samej zabawy, rzucimy wpierw
okiem na te wspaniałe komnaty, które wczoraj objęły do kilkuset osób podziwiających i przepych, i
gust w urządzeniu tego apartamentu /.../".
"Za wejściem więc z przedpokoju uderza oczy przechodnia gabinet w guście pompejańskim; stąd
na prawo otwiera się salon niebieski hrabiny z ozdobnym sufitem, cały w stylu XVII wieku, a na
lewo podobnyż pierwszemu gabinet, z jakiego wchodzi się do wspaniałej sali balowej, której ściany
błyszczą mozaiką w guście tak zwanym jeune antique i przepysznymi zwierciadłami. /.../".
"Tu przepyszny komin z marmuru z rzeźbionymi figurami, ówdzie stiuki białe i złote, wreszcie sufit
w tymże stylu lekki, gustowny, dopełniają wewnętrznej salonu ozdoby. Słowem sala ta przy
mocnym oświetleniu, mieszcząca przy tym kilkaset osób, czarujący przedstawia widok. Pomiędzy
tą salą a przyległą jej wznosi się galeria przeznaczona dla muzyki i dominująca zarówno pomiędzy
tąż salą balową, a drugą, oddzieloną zasłoną, a przeznaczoną na galerię obrazów i zarazem salę
jadalną, również na kilkaset osób. W środku tych dwóch sal mieści się buduar dla dam. Co do
galerii obrazów, ta obejmuje mnóstwo dzieł mistrzowskich godnych uwagi. Ponad obrazami tymi
po jednej stronie mieszczą się herby rodziny Kossakowskich i Chodkiewiczów połączonych
związkiem małżeńskim z tym domem syna hrabiostwa, Stanisława Kossakowskiego". /mego
dziadka/.
"Z drugiej strony ponad obrazami, które dokoła otaczają salę, mieszczą się okna i ogniska gazowe
rzucające z sześćdziesięciu przeszło płomieni jarzące na całą przestrzeń światło."
W pałacu na Nowym Świecie była też wspaniała biblioteka, zbiór "starożytności", m.in. sztuki
egipskiej, i kolekcja dawnej broni.
Okres świetności pałacu Kossakowskich skończył się wraz ze śmiercią mego dziadka w roku 1905.
Rozproszyła się cenna galeria obrazów i zbiory rozdzielone pomiędzy licznych spadkobierców, a
sam pałac został w końcu sprzedany w 1932 roku.
W czasie wojny w 1939 roku pałac został silnie uszkodzony, a w czasie Powstania Warszawskiego,
w 1944 niemal całkowicie zburzony.
Po wojnie odbudowano go, wprowadzając pewne zmiany w elewacji, w kształcie okien w
belwederkach (w prawym miał w roku 1892 swoją pracownię malarz Władysław Podkowiński), nie
odtworzono też kartusza z herbem Kossakowskich po środku attyki, nie zrekonstruowano
wspaniałych wnętrz.
***
Moja prababka Aleksandra zmarła w 1886 roku w Warszawie i została pochowana na cmentarzu
wojtkuskim w miasteczku Poszelin (lit. Pośiles). Tam również jest grób mego dziadka, Stanisława
Kazimierza i pomniczek pamięci jego córeczki Anulki zmarłej w dzieciństwie (+1892).
W czasie naszej sentymentalnej podróży po Litwie wiosną 1999 roku odwiedziliśmy cmentarz i
groby rodzinne, na których zapaliliśmy zwykłe świeczki, gdyż nigdzie nie można było kupić
popularnych w Polsce lampek nagrobnych.
Groby położone są w lewej części cmentarza naprzeciw niewielkiej bramy, tuż koło muru
cmentarnego, biegnącego wzdłuż drogi-szosy.
Naprzeciw tej bramy jest grób mego dziadka (zm. 1905), wykonany z czarnego marmuru, zajmuje
przestrzeń "na dwie osoby". Być może więc pochowano tu także moją babkę, Zofię z St. Clairów,
trzecią żonę dziadunia zmarłą w 1911 roku. (Dwie poprzednie żony zostały pochowane na
Powązkach, tuż koło katakumb, w grobie rodzinnym Olizarów). Grób dziadka otoczony jest
marmurowymi słupkami i łańcuchami: na jednym ze słupków wyryto nazwisko kamieniarza "A.
Pruszyński w Warszawie". Po środku wznosi się pomnik zwieńczony krzyżem, który był złamany,
więc ujęto go w metalową szeroką opaskę. Poniżej jest płaskorzeźbiony medalion w brązie z
portretem dziadka. W dolnej części brak zapewne tarczy herbowej.
Tuż obok po prawej stronie jest grób prababki Aleksandry z Lavalów Stanisławowej
Kossakowskiej. (Jej mąż, pradziadek Stanisław Szczęsny, był pochowany w kościele Kapucynów w
Warszawie zapewne w podziemiach zniszczonych wraz z kościołem w 1944 roku, a po wojnie
odbudowanym). Nagrobek Aleksandry wykonany z białego kararyjskiego marmuru, jak się zdaje
również dłuta rzeźbiarza-kamieniarza Pruszyńskiego. Pomnik jest dość zniszczony: brak medalionu
z płaskorzeźbionym portretem z profilu, którego wygląd znam z drzewa genealogicznego naszej
rodziny, brak krzyża i herbów. Grób otoczony jest żelazną, ozdobną balustradką.
Po prawej stronie grobu Aleksandry wznosi się biały pomniczek Anulki na granitowym cokole z
marmurową tablicą i napisem w neogotyckim obramowaniu. Na szczycie brak figurki niegdyś
wieńczącej pomnik - podobno była to figura Matki Boskiej. Boki nagrobka są metalowe.
Nasze groby rodzinne wydają się zadbane, uprzątnięte, widać ślady przynoszonych tu kwiatów,
także sztucznych, świeczek. Z relacji mego brata stryjecznego Józia, który odwiedził cmentarz w
1985 roku, grobami opiekowała się wówczas młodzież z pobliskiej szkoły.
Nieopodal, po lewej stronie grobu mojego dziadka, zauważyłam bardzo zniszczony nagrobek
Adama Kościukiewicza. Był on przez lat 55 "wiernym sługą" mego dziadka, który kilkakroć
wymienia jego nazwisko w swoich pamiętnikach: zaczął pracować w Wojtkuszkach mając lat 15 i
służył tu do swej śmierci w 1904 roku, na rok niespełna przed śmiercią dziadka.
W pobliżu cmentarza, po drugiej stronie drogi, zachował się kościół z końca XVIII wieku,
ufundowany przez Michała Kossakowskiego (1733-1798) wojewodę bracławskiego i jego żonę
Barbarę z Zyberków - od jej imienia miasteczko Poszelin jak już wspomniałam zwane było niegdyś
Barbaryszkami. Gdy mój brat stryjeczny Józio Kossakowski był tu w 1985 roku nie odnalazł
kościółka i sądził, że został zniszczony i rozebrany. W istocie nie jest on widoczny od strony
cmentarza - zasłaniają go nowo powstałe domy i domki, wyrosły drzewa. Józio był w Poszelinie
jeszcze w czasach sowieckich i podróże po Republice Litewskiej nie były łatwe: to przy okazji
jakiejś konferencji ichtiologów, w której Józio brał udział w Wilnie czy w Kownie, udało mu się tu
przyjechać właściwie nielegalnie, bo bez przepustki. Kościół w Poszelinie istnieje nadal, podobno
był zniszczony i wyremontowany na kino w czasach sowieckich i dopiero niedawno zwrócono go
wiernym jako świątynię. Kiedyś wnętrze ozdabiały obrazy święte malowane przez mego pradziadka
Stanisława Szczęsnego. Wnętrze kościoła zostało utrwalone na fotografiach wojtkuskich. W krypcie
były groby rodzinne. I obrazy i groby zniknęły. Podobno w czasie remontu natrafiono na kości
ludzkie - zapewne przeniesiono je na pobliski cmentarz.
Na dachu kościoła nie ma też wieżyczki w kształcie wysokiego stożka, którą było widać z drogi, a o
której pisał mój pradziad "piramida blachą posrebrzaną obita", ani wolnostojącej murowanej
dzwonnicy. Do kościoła wiodą drewniane odrzwia z datą "1812" i obecny proboszcz niesłusznie
przyjmuje tę datę jako rok wzniesienia kościoła.
***
To, że pałac wojtkuski przestał istnieć, że pozostała po nim tylko wieża bez zwieńczenia z blankami
i na wpół zrujnowany budynek oranżerii, w której założono chlewiki - wiedziałam już od 1985
roku: oglądałam fotografie, które przywiózł mój brat stryjeczny Józio. Wiedziałam także, że w
czasie wojny stacjonowały tu wojska, że był tu szpital czy obóz jeńców, a potem wyrzutnia rakiet.
Ale dopiero teraz (1999) dowiedziałam się, że pałac został rozebrany dopiero w 1963 roku na cegłę
przez miejscową ludność, a więc w wiele lat po wojnie! Jakoś to dodatkowo mną wstrząsnęło.
Pojechaliśmy obejrzeć te żałosne resztki: fragmenty murowanego, neogotyckiego ogrodzenia
nieistniejącego już parku, jakąś szeroką zapadlinę, zapewne miejsce po wielkim stawie, w którego
wodzie odbijał się pałac na tylu starych fotografiach. Wieża pozbawiona zwieńczenia, zewnątrz
potynkowana, wewnątrz jest pusta, właściwie niemal w ruinie. Przy wieży domurowano sionkę,
zamykaną na wielką kłódkę. Prawie nie ma już śladu fundamentów, zarysu tego wielkiego pałacu.
Oranżeria w 1985 r. mieszcząca chlewiki, dziś pusta zupełnie popada w coraz większą ruinę - okna
wybite lub zabite deskami, wewnątrz gruz.
I już nie sposób było wyobrazić sobie, że tu, w tych samych Wojtkuszkach życie niegdyś tętniło
gwarem, zabawami, że zajeżdżały tu karety i powozy. Nie pozostał żaden ślad "ganeczku" i wielkiej
werandy z rozłożystymi schodami, gdzie tak chętnie się gromadzono i fotografowano. Twarze
wszystkich niemal tych osób - z rodziny, przyjaciół, gości, domowników pamiętam z dzieciństwa ze
starych fotografii wojtkuskich. Nigdy ich nie znałam, bo umarli zanim się urodziłam, lub pamiętam
już jako sędziwych starców i dostojne matrony, a na fotografiach byli młodzi lub jeszcze dziećmi.
Wchodząc do wieży wiedziałam, że na parterze była sypialnia moich dziadków, że tu właśnie umarł
mój nieznany mi dziadek w 1905 roku.
I jakkolwiek wiedziałam już od dawna przecież, że Wojtkuszki zostały zrujnowane, ale poczułam
jakbym na nowo, raz jeszcze utraciła dom rodzinny.
Z Wojtkuszek przywiozłam dla mojego syna Pawła garstkę ziemi i kilka kamyczków w lnianej
torebce.
MÓJ DZIADEK STANISŁAW KAZIMIERZ KOSSAKOWSKI
Jedynym synem Stanisława Szczęsnego i Aleksandry z Lavalów był ojciec mojego ojca, czyli mój
dziadek, Stanisław Kazimierz Kossakowski (1837-1905). Odziedziczył więc wielki majątek po
obojgu rodzicach. Były wprawdzie jeszcze dwie córki - Katarzyna Łempicka i Aleksandra Broel
Platerowa, ale nie miały one potomstwa.
Stanisław Kazimierz był znanym heraldykiem: wydał"Monografie historyczno-genealogiczne..." (w
trzech tomach), współpracował z T. Żychlińskim pisząc artykuły o rodzinach polskich na Litwie do
"Złotej księgi szlachty polskiej", a z A. Bonieckim przy opracowaniu "Herbarza polskiego".
Piastował wiele różnych godności, był m.in. szambelanem, prezydentem Wiłkomierza, sędzią
pokoju w Warszawie i w Wiłkomierzu, członkiem rady nadzorczej Instytutu Muzycznego,
viceprezesem Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie. Był też znanym filantropem
wspomagającym różne akcje charytatywne. Śladem tej jego działalności jest m.in. do dziś
zachowana w kaplicy Przytuliska przy ul. Wilczej w Warszawie pamiątkowa tablica z brązowym
płaskorzeźbionym portretem dziadka, z datą jego śmierci i napisem, że był wieloletnim prezesem
Zarządu Przytuliska. W tej samej kaplicy jest także tablica pamięci drugiej żony dziadka, Michaliny
z Zaleskich Kossakowskiej, z białego marmuru z malowanym portretem i napisem, że zmarła w
trzydziestym piątym roku życia w roku 1890.
Dziadek mój napisał interesujące "Wspomnienia z przeszłości spisane dla dzieci i wnuków..."
(których t. I wydano drukiem). Zarówno część opublikowaną do 1863, jak i maszynopis tych
wspomnień mamy w naszej bibliotece.
Stanisław Kazimierz Kossakowski był również pionierem fotografii w Polsce. Fotografie, naklejane
na tekturze ze złoconymi ornamentami i napisem "Wojtkuszki" odbijano w ogromnych ilościach i
ofiarowywano krewnym i znajomym. Dzięki temu do dziś zachowało się wiele fotografii w rodzinie
bliższej i dalszej, a także zagranicą oraz u kolekcjonerów prywatnych i w zbiorach publicznych.
Najpokaźniejszy zbiór fotografii w albumach z Wojtkuszek, jak już o tym wspomniałam,
przechowywany jest w Muzeum im. Čiurlionisa w Kownie. Dziadunio miał w Wojtkuszkach
pracownię fotograficzną i nadwornego fotografa, pana Józefa Krajewskiego, towarzyszącego mu
także w podróżach zagranicznych. W owych czasach nie znano jeszcze szerokokątnych
obiektywów, więc gdy zamierzano zrobić zdjęcia np. na tle pałacu wojtkuskiego, robiono fotografię
jak na odpuście: osoby fotografowane ustawiano na tle namalowanego na płótnie pałacu; tak
właśnie po wielokroć została sfotografowana m.in. siostra ojca, Jadwisia, moja babka i wiele innych
osób. Pracownia fotograficzna w Wojtkuszkach działała w latach 1894-1905.
Dziadek był trzykrotnie żonaty: po raz pierwszy w roku 1858 z Aleksandrą z hr. Chodkiewiczów
(1840-1880), zmarłą w Wenecji, a pochowaną w Warszawie na Powązkach. Tablica jej pamięci z
płaskorzeźbionym portretem z profilu w białym marmurze znajduje się w kościele Kapucynów w
Warszawie, przy ul. Miodowej. Po raz drugi z Michaliną Zaleską (1856-1890) i po raz trzeci w roku
1893 z Zofią (Zdenką) Bower Saint Clair (1869-1911), moją babką.
Z każdego z tych trzech małżeństw miał mój dziadek synów: z pierwszego - Józefa (1866-1916), z
drugiego - Michała Stanisława (1883-1962) zwanego Stasiem-Michałem, z trzeciego - Jana
Eustachego (1900-1979), mego ojca.
Zarówno synowie, jak i cztery spośród sześciu córek mieli dzieci - i tak rodzina nasza ogromnie się
rozrosła i tylko memu bratu stryjecznemu Józiowi Kossakowskiemu (1917-1988), synowi Michała
Stanisława, zawdzięczamy, że możemy sprawdzić w jego nieocenionym opracowaniu "Rodzina
Kossakowskich ze szczególnym uwzględnieniem potomków Stanisława Kazimierza
Kossakowskiego" (stale uzupełnianym o nowonarodzonych krewnych), kto jest kim i jak się
nazywa. Minęło bowiem już kilka pokoleń, pojawiło się wielu nowych krewnych, urodzonych jako
prawnuki i praprawnuki dziadka, ich żony, mężowie i dzieci, nieraz rozproszeni po całym świecie.
Różnice wieku pomiędzy dziećmi dziadunia były ogromne. Najstarsza z sióstr, Maria (Maryleczka)
Chrapowicka, była starsza od mego ojca o 39 lat. Dlatego jej wnuczka Zosia Virionowa (z domu
baronówna Taube), mimo że starsza ode mnie o dwa lata, jest moją siostrzenicą. Brat ojca Józef był
starszy od niego o 34 lata, a jego córka Ludwika (Lili) Ursyn Niemcewiczowa była siostrzenicą
ojca będąc o 7 lat odeń starsza, zaś ich dzieci: Krzysia Fudakowska-Erdman, Oleńka Meissner i
Józio Niemcewicz wypadali mu wnukami, a mnie, mimo że wszyscy są starsi ode mnie siostrzeńcami; ich dzieci są prawnukami mego ojca, a moimi wnukami.
Bardzo to wszystko skomplikowane, zwłaszcza że bardzo wielu z tych licznych krewnych nigdy nie
poznałam.
W każdym razie mój dziadek Stanisław Kazimierz miał ponad trzydzieścioro wnuków, chyba około
sześćdziesięciu prawnuków i ponad stu praprawnuków. A wielu z tych praprawnuków ma dziś
własne dzieci.
Dla ułatwienia powiem, że mój syn Paweł jest prawnukiem mego dziadka, a dzieci Pawła - Leoś i
Oliwka są jego praprawnukami. Dziadek był starszy od Leosia o 156 lat, a od Oliwki - 158. Dziś,
gdy Leoś i Oliwka mają zaledwie po kilka lat, są tacy krewni w naszej rodzinie, którzy - choć
znacznie od nich starsi - są ich ciotecznymi lub stryjecznymi wnukami.
Nigdy nie znałam mojego dziadka, umarł bowiem na długo przed moim urodzeniem. Nasze
rodzinne archiwum z Wojtkuszek uległo rozproszeniu - część jego znajduje się w dawnych
archiwach radzieckich na Litwie i w Petersburgu. Część zaginęła bezpowrotnie. Z pewnością w
tych archiwach była korespondencja rodzinna, w tym listy mojego dziadka. Przejrzenie tych
archiwaliów bardzo by ułatwiło poznanie dziadunia bliżej. Ale z tego, co wiem z opowiadań i
różnych publikacji, a przede wszystkim z jego "Wspomnień..." był człowiekiem szlachetnym,
uważał, że pomaganie innym jest pierwszym obowiązkiem człowieka. Jako historyk-genealog
uważany jest nawet przez współczesnych za niezwykle sumiennego badacza, sięgającego do
nieznanych archiwów i stosującego metody krytycznej oceny materiałów, co było rzadkością w
owych czasach. Jego opracowania do dziś są bardzo wartościowe i po przeszło stu latach służą
nadal obecnym pokoleniom naukowców. Dziadek był także człowiekiem światowym, pewnym
siebie, świadomym swojej wartości, głęboko uczciwym i religijnym. Pewność siebie dawała mu
także sytuacja materialna: wielki majątek, którego wszakże używał roztropnie i z pożytkiem dla
innych. Wiele podróżował, lubił wielkie bale, przyjęcia, życie towarzyskie. A przy tym był też
człowiekiem surowym zarówno dla siebie, jak i dla swoich dzieci oraz swoich podwładnych.
Ojciec mój opowiadał mi, że kiedy jako dziecko był niegrzeczny i miał dostać lanie, dziadek (a
może to była moja babka?) oświadczył mu, że następnego dnia po popołudniu, o godzinie trzeciej,
ma zgłosić się do gabinetu, po to, aby zostać ukaranym. To była straszna kara - owo oczekiwanie,
tak długie, przez całą noc i część następnego dnia, na "egzekucję".
Taki sposób wychowania miał przekonać dziecko, że nie jest karane w gniewie, w pierwszym
odruchu złości dorosłego. Wydaje się wszakże, że w tej metodzie było jakieś niezamierzone
okrucieństwo w nie liczeniu się z wyobraźnią dziecka, z jego przedłużającym się strachem przed
"nieuniknionym". W każdym razie my, dzieci naszych rodziców, nie byliśmy w ten sposób karani.
MÓJ OJCIEC, JAN EUSTACHY KOSSAKOWSKI
Jan Eustachy Kossakowski (1900-1979), zwany Janiem, urodził się w pałacu Kossakowskich na
Nowym Świecie (podobno na sali balowej, choć mój ojciec zaprzeczał temu, ale przecież nie mógł
tego pamiętać). Był ostatnim z dzieci Stanisława Kazimierza, mającego wówczas 63 lata, i jego
trzeciej żony Zofii Bower Saint Clair.
Na chrzcie, który odbył się w kaplicy pałacowej, nadano memu ojcu imiona Jana Eustachego
Karola Antoniego Stanisława; do każdego z pięciu imion była para chrzestnych rodziców. W
pierwszej parze rodzicami chrzestnymi byli Karol Radziwiłł z Towian z Marią (zwaną Biszetką)
Radziwłłową, która zastępowała swoją nieobecną matkę Marię Branicką. Pozostałe tworzyli
najbliżsi krewni, m.in. obaj bracia przyrodni ojca, Józef i Michał Stanisław, sześcioletnia
siostrzyczka Jadwisia. Obecni byli licznie zgromadzeni goście, których wszystkich wymienia mój
dziadek w swoich pamiętnikach.
Ojciec mój miał zaledwie pięć lat, gdy umarł mu ojciec. Wkrótce został całkowitym sierotą: gdy
miał lat jedenaście umarła jego matka (1911). Rok później zmarła jedyna rodzona osiemnastoletnia
siostra Jadwisia. Była piękną dziewczyną, zachowało się wiele jej fotografii z dzieciństwa i wieku
młodzieńczego. Jeśli dobrze pamiętam z opowiadań, zachorowała śmiertelnie zaraziwszy się jakąś
zakaźną chorobą, gdy we wsi odwiedzała chorych wieśniaków. Podobno wuj Adam Branicki z
Wilanowa (ojciec Anny Wolskiej) kochał się w niej bardzo i przez całe życie przechowywał jej
fotografię.
Ojciec był, sądząc z zachowanych fotografii, bardzo ładnym chłopcem. Jako małe dziecko miał
spadające na ramiona, trochę kręcące się włosy, potem ostrzyżone "na pazia" czy "na polkę",
jeszcze później - króciutkie jak rekrut.
Po śmierci mego dziadka w roku 1905 życie w Wojtkuszkach bardzo się zmieniło. Pałac - dotąd
tętniący życiem, pełen gości, dla których urządzano huczne bale, przyjęcia, pikniki, kuligi,
wymyślano najróżniejsze atrakcje, np. przedstawienia teatralne i żywe obrazy - opustoszał.
Przyrodnie rodzeństwo ojca było już dorosłe, założyło własne domy.
Ten schyłkowy okres świetności Wojtkuszek opisał mój ojciec w swych nieukończonych
rękopiśmiennych wspomnieniach z dzieciństwa, spisanych na moją prośbę dla mego syna Pawła na
początku lat sześćdziesiątych. Owe "Notatki z lat dziecięcych" są zadziwiającym dokumentem: jako
pięcioletnie dziecko ojciec zapamiętał i po kilkudziesięciu latach opisał śmierć swego ojca. Opisał
też ogromny pałac wojtkuski, który w dzieciństwie musiał się wydawać ponury i straszny małemu
jeszcze chłopcu, zwłaszcza o zmroku, gdy jedynym oświetleniem były lampy naftowe i świece. Na
zawsze ojciec mój opuścił Wojtkuszki po śmierci swej matki, gdy miał jedenaście lat. A przecież
opisuje pałac niemal pokój po pokoju, park, okolice, a także wiele osób, które wówczas mieszkały
lub bywały w Wojtkuszkach: swoich pierwszych nauczycieli, krewnych, służbę, gości, wiele
drobnych faktów z życia codziennego.
Kiedy moja matka z mym bratem Eustachym po raz ostatni przed wojną odwiedziła Wojtkuszki (po
wielkich trudnościach paszportowych musiała podróżować do Kowna przez Rygę) pałac był
opustoszały, niemal bez mebli, bez obrazów i brązów, w niektórych pokojach suszyły się
rozwieszone liście tytoniu. Po ostatniej wojnie już i tego nie było. Zostało tylko miejsce na ziemi.
Dlatego więc zdecydowałam się na włączenie do własnych wspomnień rodzinnych owych
"Notatek" mego ojca, dokonując jedynie koniecznych poprawek i niewielkich skrótów.
JAN (EUSTACHY) KOSSAKOWSKI: NOTATKI Z LAT DZIECIĘCYCH 1903-1910 (Warszawa
1963)
Wojtkuszki lata 1903-1905
Najwcześniejsze wspomnienia moje z Wojtkuszek pochodzą prawdopodobnie z lat 1903-4, gdyż na
pewno z okresu poprzedzającego wybuch na Dalekim Wschodzie wojny rosyjsko-japońskiej.
Pamiętam bowiem bardzo dobrze fragmenty powoływania do wojska i wyjazdu na wojnę
niektórych ludzi wojtkuskich, a między innymi blisko współżyjącego z nami służącego
Zborowskiego, na twarzy którego po raz pierwszy w życiu widziałem ślady po prawdziwej ospie.
W tym okresie mój ojciec jeszcze żył, ale większość czasu spędzał na wózku, gdyż z powodu
ciężkiej podagry coraz mniej mógł chodzić i o własnych siłach się poruszać. Ojca mego prawie nie
pamiętam. Raczej utknęły mi fragmentaryczne obrazy jego na wózku z nogami owiniętymi
kraciastym szkockim szalem lub niekiedy leżącego na łóżku i jedzącego śniadanie przynoszone mu
przez moją matkę na tacy. Zresztą patrząc przez wiele lat na setki rozmaitych fotografii
wojtkuskich, zatraciłem już poczucie tego co pamiętam z fragmentów życia mego ojca z natury, a
co mi się utrwaliło dzięki przetrwałym fotografiom z całego tego okresu, na których figurują z
rozmaitych okresów i lat niezliczone szczegóły życia wojtkuskiego.
O samych Wojtkuszkach wiem bardzo niewiele; pewne rzeczy obiły się o moje uszy w okresie lat
dziecięcych, szereg zaś szczegółów dotyczących pałacu pozostało mi w pamięci w postaci chyba
mało zniekształconej.
Rzekomo nazwa "Wojtkuszki" powstała od nazwiska litewskiego księcia "Kukuwojtisa", którego
warowny zamek miał stać opodal pałacu, tuż przy Trakcie Wileńskim, to jest przy zwykłej
piaszczystej i bardzo złej drodze, która od odległego od Wojtkuszek o 1 km miasteczka Poszelin
przebiegała u podnóża góry, na której stał pałac i stromo wznosząc się w górę prowadziła aż do
Wilna.
I rzeczywiście po drugiej stronie Traktu Wileńskiego, może w odległości pół kilometra od pałacu,
na niewielkim wzniesieniu, porośniętym zielskiem, krzewami i otoczonym gliniastą ziemią, można
by puszczając wodze fantazji, dopatrzeć się miejsca, na którym przed setkami lat mógł wznosić się
obronny zamek księcia Kukuwojtisa. Legendę tę potwierdził kiedyś pan Dominik Dowgiałło z
Siesik, mój opiekun po śmierci mego ojca oraz znawca historii Litwy i Żmudzi. Najciekawsze to, że
sami wojtkuscy ludzie prawie nic o tej całej historii nie wiedzieli.
Z chwilą bardzo zresztą niepewnego i mglistego wyjaśnienia nazwy Wojtkuszek, należałoby przejść
do opisu samego pałacu i jego otoczenia.
Pałac wojtkuski stał na górze gęsto porośniętej drzewami oraz licznymi krzewami, dlatego z
samego pałacu nie rozpościerał się rozległy widok na okolicę. Zaledwie z kilku punktów domu
dalsza perspektywa była widoczna. Góra wojtkuska leżała w odległości 1 km od miasteczka
Poszelin, w którym znajdował się nasz kościół parafialny oraz cmentarz. Jak już wspomniałem, z
Poszelina poprzez Wojtkuszki ciągnął się Trakt Wileński w postaci fatalnej, piaszczystej i
niezwykle szerokiej drogi wiodącej do Wilna. Z drugiej strony tenże trakt rozdwajał się przy
miasteczku Poszelin i jedna jego odnoga prowadziła na cmentarz wojtkuski, a następnie zwężając
się stawała się polną drogą, wiodącą do różnych wsi i mająteczków. Zasadniczy trakt przebiegał
przez jedyną uliczkę Poszelina i następnie wiódł przez przepiękny sosnowy las wojtkuski, aż do
odległego o 5 km (a właściwie wiorst) powiatowego miasteczka Wiłkomierza. Las ten nosił nazwę
"Piwonji".
Pałac wojtkuski składał się z trzech kolejno budowanych odcinków, z których najpóźniejszym była
wieża. Wieżę wojtkuskiego pałacu łączył z częścią środkową jakby niski budyneczek o pięciu
oknach od strony podjazdu i posiadający niewielki tarasik zwany popularnie "ganeczek". Mówiąc
"ganeczek" każdy w Wojtkuszkach wiedział, że tylko o tym jednym miejscu się wówczas mówi. W
tej części mieściła się łazienka moich rodziców oraz parę pokoi wchodzących na tzw. korytarzyk, z
którego wchodziło się do kredensu, można było przejść do tzw. buduarku mojej matki, w drugim
końcu do pokoju bilardowego i wreszcie przez korytarzyk wchodziło się na górkę, z której było
przejście na wieżę, to znaczy na jej szczyt.
Następnym odcinkiem pałacu od strony zajazdu była część dwupiętrowa, zakończona licznymi
wieżyczkami. W części środkowej był podjazd pod wejście frontowe, prowadzące do obszernego
przedpokoju zwanego "szwajcarnią". Dalej następowało jakby załamanie fasady pałacu w postaci
zakrętu łączącego najstarszą część gmachu znów niską, parterową. Mieściła się tam kaplica
pałacowa, długie korytarze, szereg parterowych pokoi gościnnych, archiwa, puste izby aż do
bezpośredniego przejścia do dużej oszklonej cieplarni (zwanej oranżerią).
Oczywiście cała druga strona pałacu od strony ogrodu miała zupełnie inny wygląd, posiadała dużą
krytą werandę z zejściem do parku i jeszcze dwa niewielkie ganki łączące się z pokojami
gościnnymi. Po tamtej stronie mieścił się olbrzymi salon i tak zwane pokoje dziecinne, korytarzyk i
szereg parterowych pokoi gościnnych od strony ogrodu.
Pałac i jego najbliższe otoczenie
Przed pałacem od strony podjazdu przestrzeń kwadratowa, wysypana żwirem oddziela gmach
główny od oficyny, leżącej w odległości około czterystu metrów od pałacu. W środku tej
przestrzeni okrągły trawnik, otoczony wysokim żywopłotem z bzów, stanowi miejsce centralne
podwórza, dookoła którego objeżdżały powozy bądź pragnące nabrać rozpędu przed efektownym
zahamowaniem ekwipażu przed drzwiami frontowymi, bądź też objeżdżające stępa po długiej
podróży, aby dać możność całkowitego wyparowania potu, co lepiej gdy się odbywa w czasie nie
męczącego ruchu. Z podjazdu jest przejście na drogę wjazdową, która otaczając trawnik (miejsce
gier sportowych ze słupem tak zwanego giganta, dookoła którego na czterech sznurach z pętlami
można rozpędziwszy się bujać w powietrzu) wijąc się serpentyną schodzi z góry wojtkuskiej ku
dołowi. Na samym dole brama z czerwonej cegły z wizerunkiem Matki Boskiej Ostrobramskiej i
stąd wjazd na Trakt Wileński wprost do Poszelina.
Po stronie lewej od wjazdu dwa podłużne trawniki były otoczone niską balustradką i gęsto
zarośnięte kasztanami. Oba te gaiki nazywano "Rajem", gdyż stały tam figurki Adama i Ewy.
Innych cech raju oba te miejsca właściwie nie posiadały.
Od strony ogrodu - duża weranda kryta, z szeregiem schodków, schodzących do ogrodu
wysypanego grubym żwirem. Przed werandą był trawnik okrągły, a w środku klomb, dalej i niżej
sadzawka najwyżej położona i komunikująca się z szeregiem stawów na coraz to niższych
poziomach, pomiędzy którymi liczne mostki i altanki upiększały górzyste położenie tego parku.
Przy starej części pałacu od strony ogrodu były dwa mniejsze ganeczki, gęsto porośnięte winem.
W końcu zabudowań pałacu stała długa oszklona cieplarnia, zwana oranżerią. Naprzeciw sad
owocowy z roku na rok dzierżawiony przez Żydów.
Całym ogrodem zarządzał pan Olejarczyk, starszy pan z piękną siwą brodą rozczesaną na dwie
strony w stylu Franciszka Józefa.
W oficynie - duży, a raczej olbrzymi, o dwóch kondygnacjach salon zwany "Teatrem" - stał przez
wiele lat pusty, a wreszcie złożono tam stosy książek z biblioteki wojtkuskiej. Były to przeważnie
dzieła beletrystyczne, głównie francuskie i trochę książek naukowych, a także oprawionych starych
listów. Wszystko było w nieładzie, rzucone po ziemi, na drewnianych pudłach lub pakach stojących w różnych zakamarkach Teatru.
W oficynie mieściły się mieszkania niektórych oficjalistów, kuchnia dla tzw. dworu, pralnia i szereg
pomieszczeń gospodarskich. Za oficyną był obszerny sad owocowy otoczony parkanem od polnej
drogi prowadzącej do lasu zwanego Łaby.
Cały ogród wojtkuski został przez mego ojca bardzo szczegółowo obmyślony i opracowany, a
wszystkie prace zostały wykonane nie tylko pod nadzorem mego ojca, lecz i z czynnym jego
udziałem w pracach ziemnych, kopaniu itp.
Całe rozwiązanie ogrodu wojtkuskiego wynikało z usytuowania pałacu - z wojtkuskiej góry kilku
parowami i przełęczami schodziło się stopniowo w dół, aż do poziomu wspomnianego Traktu
Wileńskiego, idącego w dół do Poszelina. Utworzono więc cały system stawów, połączonych
tamami, które leżąc na coraz to niższym poziomie stanowiły cały system wodny, przez który
przepływała niewielka rzeczka, a raczej strumyk, wpadający do najwyżej położonego stawu. Woda
w tych stawach miała raczej charakter stojący - pokryta warstwą zielonej rzęsy, miała wygląd i
zapach stęchlizny, a latem nawet niekiedy staw ten i niższe wysychały, ukazując błotniste i pełne
kamieni dno. Pomiędzy stawami przebiegały liczne mostki, a na różnych poziomach nad wodą lub i
nieco dalej, stały różnokształtne altanki w postaci ażurowych krytych budek, grzyba otoczonego
ławkami itp. Szereg dróżek i ścieżek w fantastycznych liniach przebiegało w różnych kierunkach
ogrodu - prowadząc do mostków, altanek, na różne wzgórza itp. W stawach czasami żyły karpie i
liny, a okresami nic w tej wodzie poza żabami nie mieszkało.
Park wojtkuski był bardzo rozległy i był terenem umożliwiającym nieskończoną liczbę spacerów.
Często spotykało się prócz altanek ławeczki, kamienie, na których można było siadać, cieniste
alejki, a nawet zupełnie otoczone krzewami kotlinki, pozwalające na izolowanie się w cieniu.
Z wojtkuskiej góry droga wiodła w dół dosyć stromą serpentyną, przebiegającą z jednej strony na
system stawów, z drugiej pod stromą ścianą górzystej łąki, prowadzącej do leszczynowego lasku, z
którego również stromo zbiegająca w dół polna dróżka prowadziła przez pola do Poszelina,
dochodząc wprost do kościoła. Tą drogą chodziliśmy w niedziele i święta piechotą do kościoła.
Zamiłowanie mego ojca do budowy mostków, altanek i wielu innych atrakcji ogrodowych
przeniosło się z czasem i na pobliski las Łaby, w którym również wybudowano szereg dróżek
spacerowych, mnóstwo altanek, ławeczek, schodów w stromych miejscach itp. Jedną z ulubionych
rozrywek mego ojca było obwożenie gości po Łabach i pokazywanie im lasu, miejscami
przekształconego w park. Do Łab jechało się może półtora kilometra z folwarku, mijało się
olbrzymią żwirową jamę, z której stale brano piasek, i wjeżdżało się w parokilometrowej długości
polanę zwaną doliną szwajcarską, którą otaczał górzysty las, o którym wspomniałem nazywając go
Łabami.
Powracając do najbliższego otoczenia pałacu to jeszcze dodam, że pomiędzy oboma Rajami wiodła droga do czworaków i do gospodarskich zabudowań. Przejeżdżało się przez bramę i
wówczas drogą wprost dojeżdżano do czworaków, gumna i innych budynków. W prawo - szło się
do stajen i wozowni, w lewo zaś droga przez pola prowadziła do wspomnianego już lasu. Chlewy
mieściły się częściowo poza oficyną, częściowo na folwarku w pobliżu obory.
Wnętrze pałacu
Odtworzenie szczegółowe wnętrza pałacu wojtkuskiego będzie możliwe tylko częściowo, gdyż
poza zasadniczymi odcinkami mieszkalnymi zupełnie nie pamiętam wielu pokoi na piętrach, tzw.
gościnnych, ani też urządzenia.
Rozpocznę więc od podania ogólnego rozkładu pokoi parterowych, w których większość życia się
koncentrowało.
Sypialny pokój moich rodziców mieścił się w parterowej części wieży, miał kształt dużego
czworokątu, posiadał dwa okna, jedno od ogrodu, drugie od strony podjazdu i dwoje drzwi - z
których jedne prowadziły do ubieralni, łączącej się z łazienką i drugie do buduarku mojej matki.
Umeblowanie pokoju sypialnego składało się z dwóch dębowych jasnych łóżek zsuniętych, z
dwoma stoliczkami nocnymi, stojącymi na zewnątrz każdego łóżka. Następnie stał klęcznik
również z jasnego dębu. Nad klęcznikiem na czerwonym pluszowym ekraniku wisiał złoty krzyż z
relikwiami drzewa prawdziwego krzyża, widocznymi przez okrągłe szkiełko umieszczone w środku
krzyża. Nad łóżkiem wisiał duży obraz olejny w złotych ramach przedstawiający Chrystusa
błogosławiącego krzyż. Pod ścianami stały szafa do bielizny obok klęcznika i po stronie przeciwnej
duża komoda-bieliźniarka. Pomiędzy drzwiami stał duży kaflowy piec. Na ścianach wisiało dużo
fotografii, parę świętych obrazków malowanych przez mego dziada Szczęsnego Kossakowskiego,
okna zakrywały duże ciężkie pstrokate kotary w tonie raczej ciemnoczerwonym. Szafy z bielizną w
pokoju sypialnym zawierały jedynie bieliznę podręczną.
Ponadto moja matka, która w szczególny sposób nie tylko dbała o bieliznę, lecz ją gromadziła w
olbrzymich ilościach, posiadała w innych częściach pałacu szereg szaf, w których piętrzyły się
niezliczone ilości bielizny pościelowej, stołowej, a więc obrusów, serwet, serwetek, prześcieradeł,
ręczników itp. Wszystko to posegregowane gatunkiem, kolorem, wyglądem - leżało na półkach - a
każdy komplet obwiązany czerwoną tasiemką z kościanym kółkiem, na którym ręką mojej matki
było wypisane np.: "serwety stołowe komplet 24 szt." albo "6-o osobowy komplet śniadaniowy" itp.
Wszystkie te szafy były zamknięte na klucz, a klucze (zwane kluczykami) moja matka stale nosiła
przy sobie i tylko wyjątkowo komuś powierzała je na bardzo krótko i tylko były jedna czy dwie
osoby w pałacu, którym moja matka powierzała te klucze. Ponadto okresowo bielizna była
sprawdzana, przekładana, wietrzona - i zwykle zajmowało to mojej matce cały dzień.
Gdy zaraz po ślubie matka moja jako bardzo młoda osoba objęła rządy w wojtkuskim pałacu,
jednym z pierwszych jej posunięć było odwiedzanie rodzin parobków w czworakach, zakupienie
dla nich wszystkich paru kompletów bielizny osobistej i pościelowej i zażądanie od nich wszystkich
noszenia tej bielizny, zmieniania jej chociaż raz w tygodniu itp. Spotkało się to z olbrzymim
oporem i niezadowoleniem z początku, matka moja stała się bardzo niepopularna, a wiele chorób
przypisywali parobcy tej drakońskiej metodzie częstego zmieniania i prania bielizny. Po latach
sprawa się wreszcie w Wojtkuszkach przyjęła, a nawet podobno propaganda pewnej elementarnej
higieny przenikała z czworaków wojtkuskich do wsi okolicznych.
Koło klęcznika w sypialnym pokoju wisiało mnóstwo obrazków świętych, oprawione
błogosławieństwo dla rodziców Leona XIII, a w klapie podnoszonego oparcia klęcznika roiło się od
książek i książeczek do nabożeństwa. W pokoju sypialnym wisiała zawsze na widocznym i
honorowym miejscu rózga - a raczej jej technicznie udoskonalona postać tzw. palce kauczukowe.
Były to trzy palce z lanego kauczuku grubości palca dorosłego mężczyzny, każdy długości około 50
cm, złączone twardą rączką z jakiejś twardej czerwonawej masy z wytłaczanym napisem firmy,
która ten sprzęt produkowała. Kauczukowe palce moja matka używała zawsze ilekroć zapadał
wyrok dania mnie lub mojej siostrze Jadwisi w skórę, o czym jeszcze będę wspominał w dalszych
częściach tych notatek.
Ubieralnia połączona z małą łazienką, łączyła się drzwiami z pokojem sypialnym i drugimi
drzwiami z buduarkiem. W ubieralni stała duża z marmurowym blatem umywalnia, z miednicą,
dzbankiem itd. W Wojtkuszkach nie było kanalizacji. Wodę się woziło beczkami z odległej studni
(czynność tę wykonywał przez lata stary bardzo człowiek nazwiskiem Skapas).
Mycie więc odbywało się wodą nalewaną ze dzbanka. Kąpiel w wannie była ewenementem raczej,
możliwym tylko w sobotę, nie mówiąc o ewentualności kąpieli zdrowotnych, zlecanych przez
lekarza. Te z najwyższym trudem i wysiłkiem montowało się ze wskazań zdrowotnych poza
planem. Również nie było ubikacji skanalizowanych. W paru ubikacjach pałacowych kubeł był
podstawiany pod tak zwany tron - czyli obudowanie z desek z dziurą w środku, pod którą
podstawiano wiadro. Dla wybitnych gości oraz dla osób starszych lub dzieciom w razie choroby
przynoszono do pokoju specjalne kubły malowane olejno na ciemny brąz i zawierające wyjmowane
wiadro w blaszanym futerale i zamykane podwójnymi blaszanymi denkami. Jedno z rączką
zatykało dziurę, a na nie nakładało się drugie denko obejmujące szczelnie wiadro, otaczając je w
rodzaju tubusa. W ten sposób wiadro takie, mimo wypełnienia nieczystościami, mogło pozostać
całą noc w pokoju i stosunkowo niewiele zatruwało powietrze, aczkolwiek nie można powiedzieć,
aby się nic nie czuło. Toteż najchętniej całe to urządzenie wystawiano na korytarz, bądź do
sąsiedniego pokoju na noc.
Poza umywalką w ubieralni stała toaleta z wielkim owalnym srebrnym lustrem ozdobionym
herbami Kossakowskich oraz obfity komplet herbowych szczotek, grzebieni itp. z kości oraz z
kompletem kryształowych ze srebrnymi przykrywkami naczyń różnokształtnych na szpilki,
grzebienie, rurki do karbowania włosów itp. Poza tym w ubieralni wisiały szlafroki, stały pantofle,
a liczne krzesełka i stoliczki umożliwiały przebywanie tu licznym osobom, które w okresie
ubierania się i czesania mojej matki szereg spraw i interesów tu załatwiały.
Buduarek. Pokój ten był przeznaczony dla mojej matki jako jej niejako gabinet.
Buduarek jednymi drzwiami komunikował się z pokojem sypialnym, drugimi drzwiami z ubieralną,
trzecimi drzwiami z gabinetem ojca i wreszcie łączył się drzwiami z tzw. korytarzykiem, o którym
pomówimy niżej. Wreszcie buduarek miał piąte drzwi niejako zakonspirowane zwłaszcza od strony
salonu. Buduarek w tym miejscu tworzył niewielką wnękę, przez którą prowadziły do salonu
maleńkie drzwi, niewidoczne od strony salonu. Drzwi te wykrojone z zachowaniem ornamentacji
ściany salonu, a nawet z wiszącym w tym miejscu na nich obrazem, miały niewielką, okrągłą
klamkę, której przekręcenie pozwalało na otwarcie tych drzwiczek i zajrzenie przez ich szparę do
wnętrza salonu, względnie usunięcia się dyskretnie z salonu do buduarku. Drzwiczki te więc od
salonu nie miały żadnej funkcji - był to po prostu kawał ściany na zawiasach, optycznie nie
różniącej się od reszty ściany salonu. Sądzę, że drzwi te były wykonane bez żadnego specjalnego
celu, ot tak, dla oryginalności przez jednego z budowniczych pałacu.
Umeblowanie buduarku składało się z biurka mojej matki, stojącego przy drzwiach do sypialnego i
koło okna, z wnęki, w której stała kanpaka i parę miękkich taboretów i z szaf białych przy ścianie,
zawierających ubrania i suknie.
Tapety buduarku były różowe w kwiatki, obicia mebli i firanki takie same jak obicia. Szafa przy
ścianie biała olejno malowana. Na ścianach trochę fotografii i bardzo dużo ramek z fotografiami na
biurku.
Gabinet był pokojem pracy mego ojca. Olbrzymie biurko stało bokiem, tyłem do okien, w
narożniku gabinetu. Trudno mi dokładnie opisać wygląd wnętrza tego pokoju, bo za życia mego
ojca gabinetu nie pamiętam, a potem był wielokrotnie przemeblowywany i wszystko w nim stale
przestawiano. W pokoju był kominek z kafli z glazurą w kolorze brunatnym, stały liczne i bardzo
wysokie oszklone szafy z książkami, na szafach stało kilka wypchanych ptaków.
Poza biurkiem był stół, kanapa i szereg miękkich, poduszkowych foteli z wyjmowanymi oparciami,
jak w otomanach. Meble te były kryte zielonkawym gobelinem w czarne wzory.
W pokoju tym znajdował się bardzo prymitywny telefon z tubką w aparacie i słuchawką osobno, z
całą baterią skrzynek z licznymi otworkami, z których zwieszały się na różnokolorowych drutach
wtyczki. Dzwoniło się kręcąc korbą, co się odbywało z hałasem, a cała drewniana aparatura drżała
wówczas niezbyt przylegając do ściany. Szereg krążków metalowych na zawiaskach okresowo
odpadało, ukazując numerki, czemu towarzyszył przeraźliwy dzwonek. W ten sposób dowiadywano
się jaki numer dzwoni do Wojtkuszek i drogą manipulacji wtyczkami można było wreszcie
doprowadzić do rozmowy, którą się prowadziło wrzeszcząc z całym sił do tubki. Telefon wojtkuski
łączył z Wiłkomierzem (apteka, poczta, lekarz dr Mackiewicz) i z paroma okolicznymi dworami.
Centrala była w Wiłkomierzu.
Na ścianach gabinetu ojca wisiała niezliczona ilość fotografii - drzewa genealogicznego naszej
rodziny i innych, fotografie zwłaszcza drugiej żony mego ojca, Zaleskiej, w czasie jej choroby,
dziesiątki fotografii parku, lasu, grup gości, dzieci w różnych okresach wieku itp. Również na
stolikach, półkach, półeczkach stały liczne ramki z fotografiami.
W oknach gabinetu było parę szyb matowych, na nich wisiały diapozytywy na szkle fotografii
niektórych obrazów. Kilka szyb było czerwonych i niebieskich, co podobno było memu ojcu
potrzebne w związku z odbijaniem fotografii na słońcu. Na stołach lampa naftowa i parę stojących
świeczników mosiężnych z stearynowymi świecami.
Salon. Ten największy w pałacu pokój łączył się z gabinetem ojca, małymi drzwiczkami z
buduarkiem, bocznymi drzwiami z pokojem stołowym.
Ściany salonu były ciemno karminowe, otoczone jasnymi obramowaniami. Wszystkie meble obite
były czerwonym pluszem, stoły przykryte pluszowymi czerwonymi obrusami. Firanki, poza
koronkową ich częścią środkową, miały z boku czerwone lambrekiny. Okien było chyba 6 lub
nawet 8, wszystkie wychodzące na ogród.
Zasadniczym akcentem salonu były obrazy, rozmieszczone jeden obok drugiego od sufitu niemal do
podłogi, zajmując wszystkie ściany. Obrazy wisiały na sznurach zwisających ze złoconych prętów
okalających pod sufitem wszystkie ściany salonu.
Obok obrazów bardzo wybitnych pędzli wisiało dużo kopii, niektóre robione przez mego dziadka,
niektóre przez Saint Clairów.
Odnosiło się wrażenie, że obrazy te tak rozmieszczono, aby jak najwięcej ich zmieścić w salonie.
Nie były też dobierane tematycznie. Wisiały tu więc dwa portrety Szczęsnego Potockiego i jego
żony, pędzla Batoniego, szereg portretów rodzinnych (niektóre malowane przez Lampiego):
Szymon Kossakowski hetman, Józef Kossakowski biskup, Katarzyna Kossakowska kasztelanowa
kamieńska, Eustachy Kossakowski, i wiele innych, a tuż obok wisiały "Bitwa pod Kircholmem"
Suchodolskiego, "Napoleon oddaje swój mundur generałowi Kossakowskiemu w Fontainebleau",
obraz Bakałowicza przedstawiający jakąś bitwę, w której jakiś Kossakowski coś zdobywa, mały
portrecik księcia Trubeckiego z brodą do pasa, wspartego na kiju - po powrocie z wygnania
wieloletniego na Syberię, kilka widoczków na blasze szkoły holenderskiej, parę scen rodzajowych,
np. w karczmie z okresu wojen napoleońskich, duży portret mego dziada, Szczęsnego
Kossakowskiego w surducie, z jakąś gwiazdą opartego na lasce, obok portret jego żony, babuni de
Laval, dwa gigantyczne portrety mojej matki i mego ojca pędzla pani Edziatowiczowej - mama w
balowej sukni stoi, ojciec siedzi w fotelu z gazetą w ręku. Obrazy te, chyba wybitnie złe i brzydkie,
zajmowały miejsce od sufitu do podłogi. Poza tym liczne miniaturki, batalistyczne (najczęściej
rodzinne), portret mego ojca Dawidowicza (malowany z fotografii) i wiele jeszcze innych.
Meble salonu były rozmaite. W rogu przy oknie pod ścianą graniczącą z gabinetem stała oszklona
mahoniowa serwantka, w której znajdowało się wiele tzw. gracików - to znaczy przedmiotów
równie ładnych i estetycznie wykonanych, jak i niepotrzebnych. Były tam porcelanowe laleczki,
Chińczycy z kiwającymi się głowami, kule szklane z zatopionymi w ich wnętrzu kolorowym
gwiazdami, niezliczona ilość pudełek, pudełeczek, misek, rurek rzeźbionych w kości słoniowej,
rączek od lasek, parasolek itp.
Szafka ta, zawsze zamknięta na klucz, była niedostępna nikomu, prócz mojej matki, gdyż zawierała
w swych dolnych kondygnacjach cały zbiór niezwykle rzadkich i drogich zabawek. Były to
zabawki luksusowe, które albo my, to znaczy ja z moją siostrą Jadwisią, albo też inne, starsze już
dzieci mego ojca, dostawały od bardzo bogatych krewnych. Do nich należała np. pani Maria
Branicka z Białocerkwi, mieszkająca stale w swym mająteczku Olivetto pod Niceą nad Morzem
Śródziemnym. Od niej od czasu do czasu otrzymywaliśmy jakiś luksusowy prezent, który
natychmiast wędrował pod klucz, gdzie miał oczekiwać naszej pełnoletności i ewentualnie służyć
jako zabawka naszym dzieciom, a może wnukom. I w rzeczy samej, jakże tu dać do rąk
rozwydrzonych, ruchliwych i bardzo wszystko psujących dzieci w wieku sześciu i dwunastu lat (jak
wówczas liczyliśmy z moją siostrą) zabawki wartości nieraz paruset rubli, a nawet paru tysięcy
franków. Ani to dzieło sztuki, żeby je wystawić w gablotce, ani to trwałe, żeby sobie było stale
używane - a więc jako coś niezwykłego niech będzie zamknięte na razie, a potem, jak dzieci
podrosną, to się zobaczy. Ta psychologia przechowywania różnych nie używanych a poniekąd
cennych przedmiotów do lepszych czasów, dotyczyła nie tylko zabawek, ale również i wielu innych
luksusowych rzeczy, jak np. bardzo drogich serwisów, bielizny zwłaszcza stołowej, itp.
A teraz powróćmy do zabawek. Co tam takiego było?
A więc przede wszystkim świnka wielkości małego prosiaczka, wspaniale wykonana z
naturalistyczną dokładnością. Świnka obciągnięta różową matową skórką, była nakręcana
kluczykiem. Postawiona na podłodze zaczynała się posuwać i to było zaskakujące w sensie
otrzymania takiego efektu żywego stworzenia. Mianowicie świnka posuwała się naprzód,
wykonując nie tylko ruchy w stawach kończyn. Cały tułów świnki, jak u węża, poruszał się w różne
strony, głowa wykonywała ruchy, uszy też, ogon także, a najważniejsze, że nigdzie nie było widać,
aby świnka była złożona z wielu części. Jednolicie obciągnięta skórą, jak w naturze, a cały
mechanizm wykonywał wszelkie ruchy tułowia, kręgosłupa, głowy, kończyn, czemu towarzyszył
świetnie naśladujący żywą świnkę przeraźliwy kwik. Ludzie po raz pierwszy patrzący na tę świnkę
absolutnie nie mogli uwierzyć, że to nie jest żywe prosię.
Zabawkę tę gdzieś na jakiejś wystawie międzynarodowej za wielkie pieniądze kupiła pani Maria
Branicka i ofiarowała mojej matce dla dzieci.
Było też parę lalek niezwykle wykonanych i również poruszających się w sposób
najdziwaczniejszy, a każda posiadała nie kończące się komplety najbardziej luksusowych strojów
wraz z bielizną ozdobioną prawdziwymi koronkami.
Następnie kolejki, parowozy, poruszane autentyczną parą wytwarzaną w kotle maszyny opalanej
spirytusem. Również były tam serwisy dla lalek z najwyższego gatunku porcelany, niektóre bardzo
stare i niekiedy już muzealne. Zabawnym było pudełko w kształcie krzyża, skórzane, wielkości
może 6 cm2. Po otwarciu wnętrze wybite czerwonym suknem zawierało szereg wgłębień, w
których jak w neseserze, znajdywały się nożyczki - długości może dwóch-trzech milimetrów,
naparstek, igielnik i inne przybory do szycia, wykonane z kości słoniowej i będące miniaturą
prawdziwego neseseru.
Od czasu do czasu, w jakieś święto, lub jeżeli przez czas dłuższy nie było na nas skarg - moja
matka prowadziła nas do salonu i z miną tajemniczą otwierała szafę-sanktuarium, pozwalając nam
przez krótką chwilę nacieszyć się widokiem tych zabawek. Oczywiście w razie przyjazdu gości,
którzy jeszcze tego nie widzieli, odbywała się również demonstracja zabawek, co zawsze
wzbudzało zachwyt oglądających.
Z drugiej strony drzwi gabinetu pod ścianą w salonie stała brzuchata konsola dochodząca aż do
drzwiczek w ścianie, prowadzących do buduarku. Na tej konsoli stało mnóstwo przedmiotów z
brązu, popielniczki, lichtarze, dzwonki i dzwoneczki, kandelabry, świeczniki i lampy naftowe grubo
pozłacane. W wypukłych olbrzymich szufladach konsoli mieściły się setki wojtkuskich fotografii na
kartonach, rozrzuconych bezładnie i stanowiących również raczej stos, stale przewracany przez
oglądających.
Przed szafką z zabawkami stała mahoniowa, kryta czerwonym pluszem kanapka zwana
szezlongiem, na którym często polegiwała moja matka. Przy kanapie stał stół z lampą naftową po
środku, dookoła fotele - na stole wielkie oprawne albumy z fotografiami starymi względnie z
malowidłami mego dziadka. Te ostatnie albumy zawierały setki pejzaży, które były ilustracjami z
jego licznych podróży po świecie, odbywanych wówczas oczywiście końmi. Pod każdym widokiem
ręczny podpis po francusku z wyjaśnieniem, co dany krajobraz przedstawia.
Druga seria albumów z rysunkami mego dziada to portrety, twarze, profile - nieraz po kilkanaście
tych samych twarzy na stronie. Przeważnie były to rysuneczki wycinane z kartek i wklejane do
albumów pięknie oprawnych w czerwoną skórę. Często powtarzającym była twarz o ostrych rysach,
niemal ptasich, twarz księdza-ascety w sutannie czarnej - z podpisem "l'abbé Jacotin". Był to
wieloletni nauczyciel i wychowawca mego ojca, który nigdy nie uczęszczał do żadnych szkół i
uczył się w domu pod kierunkiem między innymi ks. Jacotin i następnie pana Szpaczyńskiego,
którego historia wymaga osobnego omówienia. Bardzo często w albumach dziadunia widzimy
twarz Chrystusa - zawsze o tym samym wyrazie. Pod każdym z tych wizerunków widzimy napis
ręką dziadunia: "vidi dziś" i potem data i rok. Podobno mój dziadek bardzo często miewał przed
oczyma obraz tej twarzy w postaci widziadła, o różnych porach dnia i roku. I wówczas jakby
zafascynowany bardzo realistycznym widziadłem chwytał za ołówek i szkicował tę twarz w setkach
szkiców, zawsze jednakową.
Pod każdym z tych rysunków figuruje oczywiście inna data. Dodam, że wiele było również
olejnych i akwarelą malowanych analogicznych twarzy Chrystusa i zawsze podpisanych: "vidi,
dn.... roku..."
Albumy z fotografiami zawierały wsuwane stare, niewielkie fotografie setek osób z rodziny i
nieznanych - fotografie typowe dla owych czasów, gdy dagerotypy wyparła odbitka na papierze.
Również i parę dagerotypów na srebrnej blasze było w Wojtkuszkach.
Wzdłuż okien salonu stało jeszcze parę kompletów stołów z fotelami, w narożnikach niewielkie
kanapki, na stołach lampy naftowe i albumy, popielniczki, zapałki na metalowych postumentach. Po
stronie prawej, przy ścianie graniczącej z korytarzykiem, stała ciężka kanapa z gipsowymi
złoconymi sztukateriami, które stale się kruszyły i odpadały. Przed kanapą olbrzymi stół z lampą na
środku, również założony albumami fotograficznymi. Z dwóch boków stołu stały dwie kanapki w
kształcie litery S - dwuosobowe siedzenia. Dwie osoby siadały tyłem do siebie - a twarzami były
zwrócone ku sobie, co pozwalało na wygodną rozmowę.
Wreszcie było tu jeszcze parę stolików do kart w różnych rogach salonu, dwie małe konsolki z
wypukłymi szufladami, obstawione brązami i kryształami.
Przy ścianie, graniczącej ze stołowym, stał długi, olbrzymi czarny fortepian, przed nim czarny
taboret i etażerka czarna do nut.
Stołowy. Ten olbrzymi, ponury, ciemny pokój łączył się szerokimi drzwiami z salonem. Drugie
drzwi prowadziły do pokoju bilardowego, trzecie na korytarz z wyjściem na klatkę schodową i
czwarte do tzw. pokoi dziecinnych.
Wreszcie dwa wielkie okna i olbrzymie drzwi oszklone prowadziły na wielką krytą werandę od
strony ogrodu, która latem przekształcała się na stołowy pokój, jeśli dopisywała pogoda.
Pokój stołowy był wytapetowany portretami królów polskich. Większość tych portretów,
malowanych na płótnie, było oprawnych w ciemne, wąskie, czarne ramki ze złotym kancikiem od
wewnątrz. Większość tych obrazów wynosiła z ramą około 50 na 60 cm. Mówiono, że część tych
obrazów to oryginały pędzla Bacciarellego, ale inni mówili, że są to przeważnie kopie królów,
których portrety znajdują się na Zamku /Królewskim w Warszawie/ i zostały wykonane przez
uczniów Bacciarellego, lecz pod jego kierunkiem. Szereg portretów było na blasze i te robił
podobno mój dziadek. Zresztą różniły się one wyraźnie od tych na płótnie - niesamowitością
wzroku, bardziej ordynarnymi kolorami i sztywną, drewnianą postawą postaci. Dwa portrety były
bardzo duże - miały wymiary 2 na 2,5 metra; jeden przedstawiał króla Stanisława Augusta
Poniatowskiego, a drugi Augusta Mocnego. Możliwe, że jeszcze dwa duże portrety królów dawniej
znajdowały się również w stołowym.
Królowie zgodnie z datami panowania byli rozwieszeni na ścianach - a z tyłu były napisy - co dany
obraz przedstawia oraz kartka z napisem "Ze zbiorów Wojtkuskich".
Bardzo ciemny pokój stołowy nie pozwalał na rozróżnienie definitywne tych portretów - wyglądały
one z daleka prawie jednakowo, jako galeria twarzy brodatych, w koronach, słabo odcinających się
od niemal czarnego tła.
Po środku stołowego stał olbrzymi owalny stół na 24 osoby - stół rozsuwany w nieskończoność o
kilkudziesięciu nogach, zawierający pod blatem potworną liczbę dodatkowych desek do
zwiększania blatu. Dookoła stołu stały mahoniowe krzesła wyplatane - część ich stała pod ścianami.
Pod ścianą graniczącą z salonem stała wielka otomana, kryta zielonkawym wzorzystym gobelinem.
Ponad nią wisiały dwa duże portrety królów. Reszta mebli - to olbrzymia gdańska szafa we wnęce
naprzeciwko okna. W tej szafie była bielizna stołowa i talerze, kieliszki, szklanki itp. Na szafie stały
mosiężne indyjskie talerze ze zbiorów arcybiskupa Zaleskiego, brata drugiej żony mego ojca. Pod
ścianą graniczącą z pokojem dziecinnym - bufet gdański - w szufladach i szafkach mieściły się
sztućce i herbowe talerze i filiżanki oraz podręczna bielizna stołowa. Na półkach bufetu stały patery
z owocami, przeważnie z brązu, bardzo ciężkie i wielopiętrowe. Obok bufetu gdańska prasa na
bieliznę stołową - z korbą śrubową pozwalającą na przyciśnięcie zdjętych ze stołu serwet i obrusów,
co miało zapobiec ich pognieceniu. Przy drzwiach stały wysokie parawany zasłaniające przewiew
od korytarza.
Podłogi w salonie, gabinecie i stołowym w postaci klepki o dużych różnokolorowych kwadratach,
obramowanych różnymi wzorami jaśniejszych pasków - każdy pokój posiadał osobny wzór
parkietu.
W stołowym wisiała olbrzymia kuta, żelazna naftowa lampa z białym kloszem, dająca niezbyt
jasne, lecz dostateczne światło w pokoju. W razie przybycia gości, zawsze zjawiały się na stole
liczne kandelabry ze stearynowymi świecami.
Na ścianie stołowego wisiał zawsze termometr oraz barometr.
Pokój bilardowy. Pokój ten łączył się z korytarzykiem i kredensem, z salonem, z pokojem
stołowym i z przedpokojem zwanym w Wojtkuszkach "Szwajcarnią".
W bilardowym po środku stał olbrzymi staroświecki stół bilardowy - ze skórzanymi torebkami na
kule w czterech rogach i na dwóch bokach. Stół kryty był zielonym suknem.
Pod ścianami stały szafy biblioteczne oszklone, pełne pięknie oprawnych w skórę książek. Szafy
były zamknięte na klucz.
Parę foteli i stolik przy oknie, podstawki do kijów bilardowych, a nad stołem również wisząca
naftowa lampa. Nie przypominam sobie, czy w tym pokoju wisiały jakieś obrazy.
Szwajcarnia. Był to wielki hall, do którego wchodziło się przez główne drzwi wejściowe,
obudowane szklanym pokoikiem, z którego przez dwoje bocznych drzwi wchodziło się do
przedpokoju. W ten sposób w zimie utrzymywało się ciepło, bo po otwarciu drzwi wejściowych
zamykało się je, a dopiero teraz otwierało się boczne szklane drzwiczki, by wejść do hallu.
Podłoga w "szwajcarni" była utworzona z czarno-białej szachownicy kwadratowych kafli.
Naprzeciw drzwi, pod ścianą, stał olbrzymi kominek z kafli glazurowanych na kolor
ciemnobrunatny. Z obu stron kominka stały na postumentach pełne zbroje - rycerzy z halabardami
w rękach. W środku stół z jasnego drzewa, szereg niskich plecionych foteli, w których siedząc
przybierało się półleżącą pozycję. Pod ścianami stojące drewniane wieszaki do palt w kształcie
stojących szafek i półek, na dole wyłożone blachą przegródki do kaloszy, specjalne podstawki do
lasek i parasoli, na ścianach trochę rogów i nieco zbroi w postaci hełmów, misiurek, puklerzy,
tarczy, toporków itp. Niektórzy pokój ten nazywali zbrojownią, ale ogólnie przyjęła się nazwa
"szwajcarnia" i przetrwała ona do ostatnich wojtkuskich czasów.
Pokoje dziecinne czyli pokój mój - tuż przy stołowym i obok pokój mojej siostry Jadwisi, były
urządzone typowo, po dziecinnemu. Łóżka metalowe białe, nad łóżkiem święte obrazki i oprawne
błogosławieństwo Piusa X, trochę fotografii na ścianach, białe olejno malowane krzesła, biały
olejno malowany stół z klapami do lekcji, etażerka na książki, umywalka - miednica, dzbanek,
kubeł itp.
Pokój mojej siostry podobnie umeblowany, miał stół do lekcji pośrodku, poza tym toaletkę i lustro,
i znów umywalkę, etażerkę na książki, nad łóżkiem dywanik, święte obrazki i błogosławieństwo
Leona XIII dla mojej siostry. Jedne drzwiczki prowadziły do ubikacji, służącej nam również jako
ciemnia do wywoływania klisz fotograficznych. Drugie drzwi prowadziły do korytarzyka, w
którym straszyło, co będzie wymagało obszerniejszego omówienia nieco później.
Z pokoju stołowego, jak i ze "szwajcarni", wchodziło się na główną klatkę schodową, prowadzącą
na I piętro do pokoi gościnnych. Na półpiętrze, w miejscu, gdzie schody zakręcały, stała na
postumencie pełna zbroja małego rycerzyka z halabardą, z okrągłą tarczą, w czerwonych
safianowych spodniach widocznych spod zbroi. Na ścianach nad schodami - na okrągłych tarczach
barwne herby różnych rodzin, wiele starych portretów, ledwie widocznych, gdyż jednolicie
czarnych, dalej fragmenty zbroi, buńczuków, siekierek, halabard, tarcz itp. Schody olejno
malowane na brązowo, wysłane były w części środkowej czerwono-zielonawym chodnikiem.
Korytarz za wejściem na klatkę schodową prowadził do pałacowej kaplicy, a następnie
rozgałęziając się przebiegał wzdłuż licznych parterowych pokoi gościnnych, dalej do tzw.
archiwum oraz gospodarskich pomieszczeń, a między innymi kuchni i spiżarni.
Kaplica. Wysokie podłużne okno gotyckie z różnokolorowymi szybami. Ołtarz niewielki, nad
ołtarzem liczne obrazy olejne - jeden malowany przez mego dziada przedstawiał Chrystusa na
krzyżu. Puszka metalowa w kształcie serca, zawierająca jakoby serce hetmana Karola
Chodkiewicza i wszędzie na ścianach dziesiątki fotografii pośmiertnych z różnych okresów,
przeważnie dotyczących rodziny, względnie mieszkańców Wojtkuszek. Obok więc pośmiertnych
zdjęć moich babek, dziadunia, różnych wujów i ciotek, niekiedy małych dzieci, była tam fotografia
mego ojca na katafalku obok pana Adama Kościukiewicza, przez wiele lat kamerdynera
Wojtkuszek, obok znów zdjęcie zmarłego buchaltera i bibliotekarza itp. Był to więc zbiór sanktuarium pośmiertnych pamiątek mieszkańców Wojtkuszek.
Pod oknem olbrzymia komoda na ornaty i kościelną bieliznę, nasze klęczniki, dwa konfesjonały jeden duży szafkowy, drugi maleńki. Posadzka z czarno-białych płyt marmurowych. Msze św. w
kaplicy odbywały się raz w tygodniu, zdaje się, że w piątek, a w okresie gdy jacyś księża mieszkali
w pałacu odprawiali oni mszę codzień; gdy było ich więcej, to i po parę mszy dziennie się
odprawiało.
W wojtkuskiej kaplicy nie było jednak stale Przenajświętszego Sakramentu, gdyż nie było stałego
księdza w pałacu.
O licznych pokojach gościnnych na parterze i na pierwszym piętrze niewiele potrafię powiedzieć,
bo ich prawie nie pamiętam. Pokoje te były częściowo numerowane, ale te bardziej reprezentacyjne
oznaczone były literami. Na przykład pokój "M" na pierwszym piętrze był najbardziej
reprezentacyjnym w pałacu i znajdował się w samym środku części centralnej, ponad
"szwajcarnią".
Pokoje gościnne parterowe były przeważnie ponure, ciemne, wilgotne, a na podłodze i ścianach
panoszył się grzyb. O konieczności walki z tym grzybem, aby go radykalnie zniszczyć, słyszałem
stale, ale nigdy nie pamiętam, aby się coś w tym kierunku robiło.
Korytarze wojtkuskie nieskończenie długie i rozgałęzione, były do wysokości półtora metra
malowane olejno na kolor brązowy. Powyżej lamperii były bielone i obwieszone setkami czarnych
profili na białym papierze.
Mania robienia profili wszystkim przyjeżdżającym do Wojtkuszek, nawet na krótko, trwała już od
początku XVIII wieku, a nawet i wcześniej, od końca XVII stulecia. Gdy ktoś przyjeżdżał do
Wojtkuszek, zawsze padało pytanie, czy miał już zrobiony profil? Jeżeli nie, to gdy tylko zapalano
światła, sadzano delikwenta profilem do ściany, na którą przypinano biały papier, czarny na
odwrocie. Następnie dotąd manipulowano lampą, aż cień twarzy ostro się zarysował na białym tle.
Wówczas zapowiadając delikwentowi, aby nie drgnął, obrysowywano kontur profilu, a następnie
wycinano go nożyczkami, nacinając papier w miejscu rzęs i włosów w cienkie paseczki, aby w ten
sposób ożywić profil. Wreszcie naklejano profil na tekturę o wymiarach 40 na 50 cm, ze skrawków
papieru robiono obramowanie czarne, wypisywano "Wojtkuszki" oraz datę i nazwisko osoby
portretowanej i wieszano na nitce według chronologii w korytarzu.
Korytarze dolne doprowadzały jeszcze do drugiej klatki schodowej, wąskiej i bardzo krętej,
pozwalającej na wejście na pierwsze piętro również do gościnnych pokoi. Za klatką schodową
jeszcze parę skrętów i dochodziło się do sali zamkniętej stale na klucz i mieszczącej w szafach
archiwum starych akt i dokumentów. Za moich czasów nie było już nikogo, kto by się tym
archiwum zajmował. Raczej wszystko leżało zamknięte, w nieładzie, kurzu i zapomnieniu.
Dalej dochodziło się do kuchni, a następnie było pod dachem przejście do cieplarni, tzw. oranżerii,
w której zimą przechowywano palmy, agawy i inne egzotyczne rośliny, latem zdobiące klomby w
ogrodzie.
Pozostał jeszcze do omówienia odcinek pałacu przy buduarku, a mianowicie korytarzyk, który
łączył się drzwiami z buduarkiem mojej matki, następnie wychodził na tzw. ganeczek, skąd po paru
schodkach schodziło się na podwórze podjazdowe.
Z korytarzyka wchodziło się schodkami na tzw. górkę, gdzie spali najczęściej niektórzy ze
służących, nie posiadający rodzin, lub też tzw. chłopcy kredensowi.
Z górki można było przejść nieco wyżej na pierwsze piętro wieży, do pokoju leżącego ponad
pokojem sypialnym rodziców. Pokój ten - za mojej pamięci zupełnie nie urządzony - miał trzy
olbrzymie okna, bardzo zakurzone i pokryte siatką pajęczyn, na których widać było setki zdechłych
much. W tym pokoju stało kilka kozetek, a na ziemi leżały sienniki. Miejsce to służyło za nocleg
dla młodzieży przyjeżdżającej tak często do Wojtkuszek.
Małymi, biało malowanymi schodkami wchodziło się do analogicznego pokoju wieży na drugim
piętrze. Pokój ten zasypany nasionami, zeschłymi liśćmi, również zupełnie nie urządzony, był
składem dla podwójnych okien i drzwi, wyjmowanych na okres lata. Również i tu leżała gruba
warstwa kurzu, odskakującego tynku, wszystko pokryte pajęczynami, mnóstwem zdechłych much i
innych owadów.
Z tego pokoju po stromej drabince dochodziło się do otworu w suficie, zasłoniętego drewnianą
klapą, którą, aby wejść wyżej, trzeba było unieść i odłożyć na bok. Tędy wchodziło się do ciemnej
izdebki, z której przez drabinkę i drugi otwór w dachu (również zasłaniany) można się było
wydostać na szczyt wieży. Wieża miała na czterech rogach cztery małe wieżyczki, pomiędzy
którymi biegła balustrada, kryta białą blachą. W balustradzie były niewielkie szczeliny (blanki),
przez które widać było całą okolicę - lasy, cmentarz, kościół w Poszelinie, Wiłkomierz, wijącą się w
dali rzekę Świętą. Najrozleglejszy widok rozciągał się ze szczytu wieży, krytego blachą, pochyłego
ze wszystkich czterech stron - miał kształt piramidy. Na samym szczycie wystawał
kilkunastometrowy pal na chorągiew pałacową. Na sam szczyt wieży można było się wdrapać
trzymając się za pałąk chorągwi - jeśli się go puściło, trzeba było zbiec lub osunąć się do pochyłości
dachu aż do brzegu wieży, gdzie dopiero można było ustać opierając się o balustradę.
Na tym kończę opis wnętrz pałacu, a właściwie jego najbardziej zamieszkałej części. Rozkład i
urządzenie pozostałych licznych pomieszczeń nie utrzymały się w mojej pamięci.
Śmierć mego ojca w roku 1905
Parę tygodni przed śmiercią mego ojca przybyła do Wojtkuszek panna Jeanne VantelÝze paryżanka - mająca uczyć moją siostrę i mnie francuskiego. Od tej chwili zmieniło się nasze życie -
całymi dniami rozlegał się po całym domu francuski szwargot naszej nowej nauczycielki, która
nieustannie zadawała nam wciąż pytania, czegoś żądała, czegoś zabraniała, organizowała gry i
zabawy i bez przerwy trzymała nas oraz większość domowników w stałym napięciu. Ten system
wielkiej agresywności, ciągłego mówienia bardzo głośno i dobitnie, zalewania otoczenia lawinami
zdań i słów - stosowany przez nauczycielki najwyższej klasy - doprowadza zwykle do bardzo
szybkiego opanowania obcego języka, z początku machinalnie, a dopiero potem w oparciu o
gramatykę i inne teoretyczne dane. Panna Jeanne w bardzo krótkim czasie doprowadziła nas do
mówienia, a poza nami wciągnęła bardzo wiele osób z otoczenia, nie mówiąc już o służących,
którzy po paru tygodniach całe zdania mówili po francusku, nie rozumiejąc absolutnie ich treści.
Przybycie panny Jeanne do Wojtkuszek tak bardzo zmieniło cały tryb życia w domu, tak bardzo
wprowadzało jakiś nerw do życia i codziennych zwyczajów, tak głośno zaczął się w całym domu
rozlegać język francuski, że wszyscy nim stopniowo przesiąkli.
Wkrótce jednak zamarło na czas jakiś życie wojtkuskie i nawet francuski przestał rozbrzmiewać po
całym domu, gdyż nagłe pogorszenie zdrowia mego ojca zwiastowało wiszące nad nami
nieszczęście.
Niewiele szczegółów z tego czasu pamiętam. Do pustych Wojtkuszek, na skutek wieści o chorobie
ojca zaczęli się zjeżdżać - moi bracia i siostry. A więc brat mój Józef z Brzostowicy o 34 lata starszy
ode mnie przybył z żoną i najstarszą córką. Drugi mój brat, Michał Stanisław, był na miejscu, bo
mieszkał wówczas w Wojtkuszkach. Następnie zjechały siostry - Alka Łempicka z mężem,
Gabryela Górska, Zinka Meysztowiczowa i wreszcie Marylka Chrapowicka. Przybyło też sporo
wnuków mego ojca, siostrzeńców i dalszych krewnych. Wojtkuski dom wypełnił się rodziną.
Gdy już stan mego ojca był bardzo zły, rodzina zgromadzona w gabinecie czekała - lekarze wyszli a do sypialnego pokoju wszedł w komży ks. Wębro - proboszcz wojtkuski z Przenajświętszym
Sakramentem. Wszyscy wyszli - a mój ojciec sam na sam pozostał z księdzem. Drzwi od
sypialnego zamknięto. Siedziałem z matką w buduarku pod drzwiami. Słychać było bardzo głośną
mowę księdza - widocznie ojciec źle słyszał już wtedy.
- Co to ksiądz tak na ojca krzyczy? - zapytałem matki - a mama mi odpowiedziała:
- Widocznie ksiądz się gniewa za grzechy, które papa popełnił, ale jak tu się ksiądz gniewa, to tam
Pan Bóg zawsze przebacza.
Potem weszła cała rodzina - wszyscy poklękali - mnie przysunięto najbliżej i kazano ojca
pocałować w rękę. Wszyscy klęczeli i płakali - a mnóstwo wiejskich bab w korytarzyku i buduarku
i na ganeczku zawodziło i nabożne pieśni śpiewało.
Potem jeszcze weszli lekarze, między nimi dr Mackiewicz z Wiłkomierza. Było też dwóch lekarzy z
Warszawy. Słychać było jęki mego ojca - odbywało się bardzo wówczas brutalne płukanie żołądka.
Pod wieczór dowiedziałem się, że ojciec umarł.
Całego okresu po śmierci nie pamiętam. Ojciec w kaplicy pałacowej leżał na katafalku - potem był
pogrzeb na cmentarzu wojtkuskim - mnóstwo ludzi, sąsiadów, rodziny, chłopów i wielki korowód
księży.
Już na cmentarzu najwięcej zrozpaczony był mój brat Staś-Michał - przed samym spuszczeniem
trumny do grobu - Staś-Michał z głośnym szlochem przywarł twarzą do trumny ojca, po której
potoczyła się cała struga łez mego brata. Ten szczegół pogrzebu najbardziej utkwił mi w pamięci.
Po śmierci ojca odbyło się dużo zebrań rodzinnych, odbyły się tzw. działy, oparte na ostatniej woli
ojca, wreszcie powoli wszyscy się porozjeżdżali stopniowo i zostaliśmy sami z matką w ogromnym
i prawie pustym wojtkuskim pałacu.
Bardzo dokładny opis ostatnich chwil mego ojca zrobił mój brat Józef z Brzostowicy /kopię tego
opisu mamy w naszych papierach rodzinnych/.
Jak wynikało z testamentu ojca, ja dziedziczyłem Wojtkuszki. Brat mój Stanisław Michał dostał
jakiś ekwiwalent w gotówce łącznie z dużym majątkiem Czedajewka i Papuza w głębi Rosji w
guberni Symbirskiej. Były to dobra po mojej babce Laval.
Opiekunami mymi oraz Wojtkuszek zostali: pan Marian Plater z Wieprz, pan Michałowski najbliższy sąsiad Wojtkuszek i pan Dominik Dowgiałło z Siesik.
Wkrótce też mój brat Stanisław kupił od gen. Wojnickiego w sąsiedztwie Wojtkuszek majątek
Nidoki z folwarkami Skoczuny i Felinek i tam około roku 1908 przeniósł się ostatecznie i
zagospodarował. Mój drugi brat, Józef, mieszkał od lat w Brzostowicy w guberni grodzieńskiej,
posiadając jednocześnie klucz Lachowicze z bardzo obszernymi lasami.
Od śmierci ojca życie w Wojtkuszkach zmieniło się zasadniczo, moja matka coraz częściej i
chętniej wyjeżdżała z nami do Warszawy, przeważnie zimą, a nieraz też do krewnych za granicą.
Duchy w wojtkuskim pałacu
Dla mnie nie ulegało żadnej wątpliwości, że w pałacu wojtkuskim straszyło i to w różnych
miejscach w rozmaity sposób. Już od najwcześniejszego dzieciństwa ciągle się na ten temat dużo
słyszało, a co w tym było najbardziej nieprzyjemne, że dorośli tych rzeczy nie tylko nie negowali,
ale poniekąd widać było, że sami są z tego powodu w niemałym kłopocie.
Najbardziej dziwna a jednocześnie przerażająca historia zupełnie i nigdy nie wyjaśniona rozegrała
się z dramatycznym finałem pewnej wiosny, gdy moi rodzice mieli na lato powrócić do
Wojtkuszek.
Około godziny dwunastej w południe ludzie sprzątający w pałacu mieli się udać do oficyny na
obiad. Drzwi od pałacu były pozamykane, jedynie tylko wejściowe drzwi do tzw. szwajcarni
pozostawiono otwarte. Wszyscy wyszli - a w szwajcarni polecono kilkunastoletniemu chłopcu
kredensowemu pozostać, aby popilnować jedynego wejścia do pałacu. Gdy cała gromada ludzi
doszła do połowy podwórka - co nie trwało dłużej od wyjścia z pałacu jak 2-3 minuty, posłyszano
rozdzierające krzyki w pałacu. Wszyscy biegiem niezwłocznie powrócili i wpadli do szwajcarni.
Było pusto i chłopca ani śladu. Prowadzone dłuższy czas poszukiwania go nie odniosły skutku.
Wreszcie stwierdzono, że jego zwłoki całkowicie zgruchotane w postaci masy mięsnej i krwistej
wypełniają wąską szczelinę pomiędzy piecem a ścianą. Do tej szczeliny z trudem można było
wsunąć na płask dłoń. Nigdzie śladów krwi ani walki. Zresztą w czasie niespełna 2-3 minut nikt by
nie zdążył zmasakrować ciała bądź co bądź już dorastającego chłopca i wtłoczyć je w tak wąską
szczelinę pomiędzy piecem a ścianą nie zaplamiwszy nawet krwią ściany, posadzki lub otoczenia.
Wizja lokalna, dochodzenia, prokuratura, nie wyjaśniły tej zagadki nigdy.
To potworne zajście wryło się mocno wszystkim w pamięć i przez długie lata swą tajemniczością
wprawiało mieszkańców pałacu w zadumę i niekiedy w wielki strach, zwłaszcza w tak mało
zaludnionym pałacu. Opisana historia miała miejsce tylko raz jeden i nic podobnego później się już
tu nie powtórzyło. Ale były też i zjawiska stale się powtarzające, zawsze przez różnych, nawet nie
wiedzących o tym ludziach, jednakowo opisywane.
A więc w niektórych parterowych pokojach gościnnych oraz w kilku pokojach na pierwszym
piętrze, przeważnie bardzo wczesnym rankiem, gdy tylko zaczynało świtać, zjawiała się w pokoju
mimo zamkniętych drzwi na klucz, staruszka o bardzo ostrych rysach twarzy i wystającym
podbródku, w czepku związanym pod szyją i się krzątała po pokoju, wykonując szereg nic nie
znaczących czynności. A więc zaglądała za szafę, brała coś do ręki i odkładała, szeleściła
staromodną suknią - nigdy nie spoglądając na osobę będącą w pokoju i nigdy nie reagując na głos,
ani się nie odzywając. Po pewnym czasie znikała, jak przyszła.
Zjawianie się tej staruszki w niektórych pokojach było zjawiskiem stałym, nigdy nie budziło to
strachu osób, które ją widziały, zwłaszcza że dotyczyło to gości nic nie wiedzących o tym i
myślących, że to ktoś ze służby robi jakieś bardzo wczesne porządki. Ciekawe, że każdy
nowoprzybyły, nie uprzedzony o ewentualności tego zjawiska, rano, przeważnie przy śniadaniu o
fakcie zjawienia się tej staruszki opowiadał i zawsze wszyscy jej wygląd i ubiór określali
niezmiennie jednakowo. Trwało to całe lata i powtarzało się prawie z każdą osobą przyjezdną, jeżeli
nocowała w jednym z tych pokoi, w których grasowała staruszka.
Historię powszechnie znaną przeżyła w Wojtkuszkach pierwsza żona mojego ojca,
Chodkiewiczówna z domu. Śniło się jej pewnej nocy, że zjawiła się jej babka i coś jej ważnego
powiedziała. W końcu rozmowy dodała: "A żebyś nie pomyślała, że to był sen, robię ci na ramieniu
znak krzyża". Rano gdy się żona mego ojca obudziła - opowiedziała mu swój sen i odsłoniła ramię,
na którym najwyraźniej widniał podłużny krzyż ceglastego koloru. Krzyż ten miała aż do śmierci,
widziało go mnóstwo osób, a między innymi i wielu lekarzy, na przykład prof. Julian Kosiński -
profesor chirurgii w Warszawskiej Szkole Głównej. Parę godzin po śmierci pierwszej żony mojego
ojca, krzyż ten zaczął blednąć i znikł całkowicie.
Moja matka twierdziła zawsze, że wielokrotnie leżąc w salonie na szezlongu, widywała w ciemnym
i pustym gabinecie mego ojca posuwający się wzdłuż pokoju tam i z powrotem żar palącego się
papierosa. Światełko to tak ją nużyło, że wreszcie zamykała drzwi od gabinetu.
Najbardziej nękającym zjawiskiem był duch, ukazujący się w małym korytarzyku za pokojem
mojej siostry. Opowiadano, że w tym miejscu w czasie budowy pałacu została zabita spadającą
cegłą jakaś robotnica. Od bardzo wielu lat w godzinach wieczornych i nocą widywano postać
kobiety w korytarzyku tuż przy szafie, uporczywie stojącą i jakby chcącą zagrodzić drogę idącemu.
Matka moja wielokrotnie tę postać spotykała, a ilekroć wieczorem przechodziła tamtędy ze świecą
wraz ze mną, zawsze oczy mi zasłaniała ręką. Długi czas nie wiedziałem dlaczego to robi. Potem
matka mi to wyjaśniła sama, wiedząc, że nie zawsze w jej towarzystwie będę tą drogą przechodził.
Mówiła mi również, że pani ta nic złego nie robi, a nawet czasem przy dzieciach samotnie idących
sama się chowa za szafą, aby ich nie straszyć.
Moja siostra przez wiele lat była nękana przez tegoż ducha we własnym pokoju. Rzecz się
powtarzała całymi latami parę razy w tygodniu. Idąc spać moja siostra zawsze drzwi do korytarzyka
zamykała na klucz, podwójnie przekręcając zamek. Drzwi z korytarzyka do korytarza i sąsiedniego
pokoju również zamykano na klucz. W ten sposób korytarzyk był zamknięty ze wszystkich stron.
Wieczorem moja siostra idąc spać rozbierała się, następnie myła i czesała i nałożywszy szlafrok
klękała na dywaniku przed łóżkiem, aby odmówić wieczorny pacierz. Szereg razy w miesiącu w
tym momencie rozlegały się wyraźne kroki w korytarzu, kroki podchodziły do drzwi mojej siostry i
następnie ktoś mocno pociągał za klamkę. Siostra moja zamierała ze strachu, ale nie przerywała
modlitwy. Po chwili drzwi od korytarzyka, przed chwilą zamknięte na klucz, z łoskotem się
otwierały i jakieś kroki wchodziły do pokoju i powoli zbliżały się do mojej siostry. Czuła, że ktoś
staje tuż za nią i chwilę stoi, a następnie pokręciwszy się po pokoju wychodzi, zamyka drzwi i
znika w korytarzyku. Siostra moja wówczas przybiegała obok do mego pokoju, siadała na łóżku
trzęsąc się ze strachu, a potem razem wracaliśmy do jej pokoju. Po sprawdzeniu drzwi i ich
zamknięciu, otwieraliśmy zazwyczaj korytarzyk, aby zobaczyć co się tam dzieje i wreszcie po
zamknięciu drzwi na klucz szliśmy spać.
Szereg razy słyszałem to chodzenie obok, otwieranie zamkniętych na klucz drzwi, stąpanie itd.
Jadwisia zawsze przeżywała to bardzo, ale pozostawała w swym pokoju, który zresztą niełatwo
byłoby zmienić na spokojniejszy - bo dalsze pokoje - to właśnie te gościnne - wcale nie wolne były
od spacerujących zjaw. Siostra moja nigdy nie miała odwagi się odwrócić w czasie pacierza i
spojrzeć, kto za nią stoi - zresztą mogłaby nikogo nie zobaczyć. I ja byłem tą całą sprawą mocno
podenerowany, jakoś tak z roku na rok to się powtarzało - 8-10 razy w miesiącu, a niekiedy i
częściej, i nic na to nie można było zrobić. Moja matka dobrze o tym wiedziała: radziła się nie bać,
modlić się za dusze zmarłych i czekać, aż przestaną nas napastować.
W kaplicy wojtkuskiej parokrotnie wieczorem rozległ się bardzo silny łoskot, słyszalny dobrze w
stołowym pokoju. Gdyśmy do kaplicy weszli, nic nie było widać. Po kilku takich mocniejszych
odgłosach doszedłem do przekonania, że to pewno sprawka hetmana Karola Chodkiewicza, którego
serce wisi nad ołtarzem. Pewnego razu wiedziony ciekawością z jednym chłopcem wojtkuskim do
spółki zdjęliśmy serce i w wielkiej tajemnicy i po zerwaniu papierowej taśmy, sklejającej dwie
metalowe połowy skrzynki o kształcie serca, wysypaliśmy na papier z wnętrza ciemnobrązowy
proszek. Zdziwiłem się bardzo, że tak obecnie wygląda serce, proszek wsypaliśmy z powrotem,
zakleiliśmy papierem szczelinę i serce powróciło na swoje miejsce w kaplicy.
Czy hałasy się powtarzały potem, nie pamiętam.
Na wielkich i pustych wojtkuskich korytarzach często w nocy rozlegały się silne stąpania, niekiedy
słychać było jęki i westchnienia oraz skrzypienie drzwiami koło kaplicy, mimo że wiadomo było i
sprawdzano nieraz, iż nie ma tam absolutnie nikogo. Oczywiście niczego to nie dowodzi, ale ta
ciągła atmosfera lęku przed niesamowitościami była i tymi szmerami podsycana.
Ja się tak piekielnie bałem wszędzie, że przez wiele lat siedziała przy mnie jakaś piastunka lub
służąca aż zasnę, a niekiedy do snu opowiadała mi jeszcze wiele ze swoich przeżyć ze strachami. W
pałacu wojtkuskim bałem się literalnie wszędzie, nawet w biały dzień, o ile sam się znajdowałem w
pokoju. Na pierwsze piętro do gościnnych pokoi za żadne skarby nie poszedłbym o żadnej porze.
Ostatnim wydarzeniem związanym ze strachami w Wojtkuszkach było przeżycie mojej matki mniej
więcej w roku 1909, na około rok przed jej śmiercią, a przed definitywnym wyjazdem z
Wojtkuszek, do których już nigdy nie miała powrócić.
Mama mieszkała sama w pokoju sypialnym; w tej części pałacu nikt nie sypiał. Był więc buduarek,
gabinet ojca, salon, stołowy i dopiero pokoje mój i Jadwisi.
Pewnego razu około jedenastej wieczorem przybiegła moja matka bardzo zdenerwowana i
postanowiła zaraz przenieść się do nas razem ze swymi rzeczami. Tak bardzo rozdygotanej i
przerażonej matki nigdy nie widziałem. Z rzeczami przeniosła się do tej strony pałacu, co było
ewenementem nielada, zwłaszcza o tak późnej godzinie. Po paru dniach mama mi opowiedziała, co
tak nagle wpłynęło na jej decyzję. Mianowicie już od kilku wieczorów pisała listy przy biurku w
swym buduarku, zamknąwszy na klucz drzwi od korytarzyka i od drzwi wejściowych oraz
bilardowego. W ten sposób korytarzyk był zewsząd zamknięty, a na górze i w kredensie w tym
czasie nikt nie nocował.
Około jedenastej mama usłyszała bardzo gwałtowne i nerwowe kroki w korytarzyku, potem
szarpnięcie drzwiami i pukanie oraz rozległ się bardzo krzykliwy i nieprzyjemny głos kobiecy:
"Jak to, pani Zofia Kossakowska jeszcze tu?"
Mama wytrzymała - głos zamilkł i następnych dni to samo się powtórzyło o tej samej godzinie.
Wreszcie krytycznego dnia mama znów pisała listy i znowu około jedenastej stąpania, pukania,
wreszcie głos się odezwał, a po chwili drzwi korytarzyka z łoskotem się otwarły - wpadły do
pokoju jakieś kroki i zatrzymały tuż za mamą. A wówczas prawie nad uchem krzyknął głos kobiecy,
ten sam co przedtem: "Jak to - pani Zofia Kossakowska jeszcze tu, pani hrabino pani jeszcze tu no, no!"
Mama się zerwała i pędem uciekła przez gabinet, salon, stołowy aż do nas i więcej do tej części
pałacu nie powróciła.
Oto garść faktów i opowieści z terenu wojtkuskiego pałacu - na pewno nie wszystkie i na pewno
niepełne.
Kończąc ten dział o duchach chciałoby się dodać razem z poetą:
"I jeszcze inne dziwy w pałacu się działy
Jakieś ręce tajemnie do murów pukały,
Szlochania szatańskim przeplatane śmiechem
Rozlegały się w zamku wielokrotnym echem...
Lecz nie widać nikogo, zalega głucha cisza,
W dali słychać odchodzące stąpania przybysza,
Pobrzękuje szablą, ostrogami dzwoni,
A może to szczękanie jakiejś innej broni?
I znów słychać tupot, jakieś kroki wchodzą
Nie ze świata żyjących te kroki pochodzą
A przybysz niewidzialny daje znać o sobie
Zimnym i stęchłym powiewem jak w grobie....
Życie w Wojtkuszkach po roku 1905
Nasza nauka. Po śmierci mego ojca cały rozmach życia wojtkuskiego z ogromną liczbą stale
przyjeżdżających i przebywających na dłużej gości wybitnie się zmniejszył, a w pałacu przeważnie
przebywała moja matka, ja z siostrą Jadwisią, no i osoby, które nas wychowywały względnie
uczyły. A więc panna Jeanne VantelÝze była jeszcze około półtora roku w Wojtkuszkach, panna
Chrzanowska młoda i bardzo podobno wykształcona nauczycielka z Warszawy, zajmująca się
edukacją mej siostry, następnie panna Adela Sługocka, niezwykle drobna i filigranowa pani,
niziutka, o wiele niższa od mojej 12-letniej siostry, a i niewiele wyższa ode mnie (miałem wówczas
lat 7).
Panna Adela Sługocka miała wówczas na pewno już po pięćdziesiątce, bardzo ostre rysy
ascetycznej twarzy, olbrzymią koafiurę jak kapelusz leżącą na głowie z wielką kokardą aksamitną
we włosach, miała ostry, piskliwy głos i baliśmy się jej bardzo, mimo że była ona anielskiej dobroci
i cierpliwości.
Panna Sługocka uczyła Jadwisię i mnie, była bardzo wymagająca i nieustępliwa, często biła mnie
po łapach linijką drewnianą o kantach okutych miedzią, nieraz targała mnie za uszy, a nawet
pakowała mnie do kąta jak było potrzeba. Z tym stawianiem do kąta miała panna Adela trudności bo ja się oczywiście opierałem i szamotałem, a ona wiele siły nie miała. Wówczas widząc, że już
nie da rady, wzywała służącego, który dopomagał jej niezbyt chętnie w tej akcji karnej uważając, że
panicza krzywdzą, każąc mu godzinami się uczyć, zamiast dać mu spokój i prawo do swobodnego
życia.
Najgorsze było, gdy się moja matka dowiadywała o moim oporze. Wówczas bezapelacyjnie
musiałem iść do gabinetu, spuścić spodnie, położyć się na kanapie i przytrzymywany przez
służącego Kalenika, dostawałem mocne i bynajmniej nie symboliczne razy palcami kauczukowymi,
które musiałem osobiście przynieść, a potem odnieść. Prawie tak jak kopanie dołu przez skazanego
na śmierć przed samą egzekucją. Często bardzo mocne i bezlitosne uderzenia mojej matki
pozostawiały ślady na parę tygodni wraz z piekącym bólem. Po każdym skórobiciu, miałem
zwyczaj oglądania swych pośladków przed lustrem, dla oceny stopnia uszkodzenia mego ciała.
Również wcale nierzadko dostawała w skórę i moja siostra.
Ale stopniowo nasze cielesne kary stawały się coraz mniej dotkliwe, dzięki niezwykłemu
poświęceniu służącego Kalenika, który zawsze urzędowo trzymał nas, byśmy nie uciekli z kanapy,
jako że nie było do pomyślenia, aby któreś z nas spokojnie leżąc oczekiwało na razy. Otóż ów
Kalenik, który nie wiadomo dlaczego i za co kochał bardzo i moją siostrę i mnie, w czasie
egzekucji chwytał oburącz nas za pośladki i tak sprytnie manipulował dłońmi, że wszystkie
uderzenia spadały na jego ręce, omijając w większości naszą skórę. W wyniku tego Kalenik chodził
często z popuchniętymi rękoma, a my - nie ruszeni palcami kauczukowymi - powracaliśmy do
zajęć, pogrążeni we wstydzie i bardzo upokorzeni dobrocią naszego wybawcy, którego się szło
całować i ściskać w kredensie, dziękując za opiekę i ratunek. On zaś wypierał się zawsze w żywe
oczy, że nic podobnego nie robił, że jakby śmiał panią hrabinę oszukiwać itd. Mówił - "widocznie
twoja i Jadwisi skóra już tak się przyzwyczaiła i wygarbowała, że coraz mniej jest czuła na
uderzenia".
Opis naszego skórobicia jakoś został związany z osobą panny Adeli Sługockiej - nie dlatego, aby
ona się kiedy skarżyła na nas, lecz dlatego, że szamotanie się z nią w czasie stawiania zwłaszcza
mnie do kąta, związane było z hałasem, który często docierał do uszu mojej matki. Zresztą dodam,
że doprowadzenie i postawienie mnie w kącie, nie rozwiązywało jeszcze zagadnienia utrzymania
mnie w tym poniżającym miejscu. Panna Adela próbowała więc wielu sposobów. Między innymi
przy pomocy służącego zastawiało się mnie szafą - najczęściej niską bieliźniarką. Wymagało to już
dużego wysiłku: przesuwania ciężkich mebli w pokoju, gdzie odbywała się lekcja powstawał zamęt,
szuranie sprzętami, rysowanie posadzki, wymagającej pastowania i forterowania dla zatarcia
śladów itp. Był więc to wysiłek ponad fizyczne możliwości filigranowej panny Adeli, nie mówiąc o
tym, że udawało mi się ruchem węża wyślizgnąć zza szafy i prysnąć np. do ogrodu nie zauważony
przez moją poskromicielkę. Gdy wreszcie uznawała ona, że kara skończona, kazała odsunąć szafę,
za którą już mnie dawno nie było. Podrywało to bardzo autorytet mej nauczycielki, która zmuszona
była uciekać się do innych metod represji. Najprostszym było oczywiście targanie za uszy i
uderzenia linią po łapach.
Czasem stawiano mnie do kąta fikcyjnie. Wyglądało to w ten sposób, że lekcję przerywano na 1015 minut i oświadczano mi, że stoję w kącie. To rozwiązanie bardzo mi odpowiadało, a więc - aby
nie zniechęcić mej nauczycielki do tego typu wymierzania kary - przez cały czas teoretycznego
stania w kącie zanosiłem się od płaczu i błagałem ją o skrócenie tego tak poniżającego okresu.
Panna Sługocka cieszyła się, że jeszcze mam na tyle ambicji, że to tak przeżywam i z całą
bezwzględnością dotrzymywała czasu kary do 15 minut, co o cały kwadrans skracało mi lekcję i co
nie było do pogardzenia. Z panną Sługocką uczyłem się polskiego, rachunków, pisałem dyktanda i
studiowałem gramatykę.
Jeżeli się czasami zdarzyło, że coś zrobiłem lub się nauczyłem jako tako - panna Sługocka
spoglądała na mnie spod binokli zsuniętych na koniuszek nosa i mówiła: "Wcale dobrze, wcale
dobrze, mój chłopcze" - co mnie napawało wielką dumą.
Panna Chrzanowska, która swą dużą urodą, wysokim wzrostem i wielkim spokojem nie tylko mi
imponowała, lecz i bardzo onieśmielała, uczyła mnie historii polskiej, a także trochę literatury w
sensie czytanek, umieszczonych w wypisach dla klasy wstępnej.
Francuski odrabiałem z panną Jeanne VantelÝze - głównie czytając z nią lub słuchając jej czytania
powieści Hr. de Ségur pt. Les malheueurs de Sophie, La soeur de Gribouille, Le général Dourakine
itp. Poza tym czytaliśmy razem z siostrą z panną Jeanne książki z BibliothÝque Bleu, np. L'auberge
de l'Ange Gardien i długą powieść Sans famille - co miało oznaczać "bez rodziny", a mnie wciąż
wydawało się, że to znaczy "100 rodzin".
Z naszych nauczycielek była jeszcze panna Wolikowska. Była to osoba już około
siedemdziesięcioletnia - dawna nauczycielka siostry mojej Gabrieli Górskiej, osoba najbardziej
autorytatywna w sprawach wiary. Panna Wolikowska była bardzo wymagająca i ostra, bardzo wiele
godzin spędzała w kościele oraz w kaplicy i w sposób niewiarygodny musztrowała wszystkich,
zwłaszcza młodych księży, nawet w czasie odprawiania Mszy. Potrafiła ona głośno zwrócić im
uwagę na nie takie odmawianie, na złą dykcję itp. i często, gdy któryś z księży odprawiał mszę,
padały ostre słowa panny Wolikowskiej: "Głośniej! nie tak szybko!" itp. Znana ona była już z tego
w całej okolicy i nikt nawet nie próbował jej w tych wychowawczych metodach w stosunku do
kleru przeszkadzać. Jeżeli wynikły jakiekolwiek spory, dotyczące czy to obrzędów, czy historii
Kościoła, czy wreszcie zasad wiary - panna Wolikowska jednym bezapelacyjnym zdaniem
wszystko rozstrzygała, nie licząc się nawet ze zdaniem księży. Myślę, że panna Wolikowska była w
jakimś stowarzyszeniu lub zakonie nie noszącym habitów - a w hierarchii kościelnej musiała być na
szczeblu odpowiadającym randze biskupa. Była to niewątpliwie osoba bardzo wykształcona, chyba
niezwykle ofiarna i dobra i czyniąca wiele dobrego incognito - co się potem wielokrotnie
okazywało. Poza tym była niewątpliwą dziwaczką, a jej stałe ingerencje w sprawy kleru, a nawet w
prywatne życie np. księży mieszkających okresowo w Wojtkuszkach, uważała ona za swój
obowiązek i za swe posłannictwo, które przez całe życie niezmordowanie wypełniała nie zrażając
się licznymi wstrętami, z którymi się na tym odcinku spotykała.
Religii uczyła nas panna Wolikowska, wyrocznia w tych sprawach i bardzo stawiała wysokie
wymagania. Proboszcz, który mnie i moją siostrę przepytywał z religii - zawsze był zdumiony
naszą głęboką i wszechstronną wiedzą. Tylko że panna Wolikowska uważała tę repetycję z
proboszczem za rzecz absolutnie nie celową, gdyż wątpiła, by któryś z naszych księży mógł być
bardziej od niej biegły w tych sprawach, którym poświęciła całe swoje długie życie.
Lekcje nasze rozpoczynały się punktualnie o godzinie 9 rano, po śniadaniu i trwały bez przerwy do
godziny 11.30. Potem następowała piętnastominutowa przerwa, wietrzenie pokoju, zwłaszcza że
panna Sługocka bez przerwy paliła papierosy - i dalej lekcje trwały do godziny pierwszej, o której
rozlegał się dzwonek na obiad. Siostra moja uczyła się obok w swym pokoju, ja zaś w swoim.
W czasie obiadu przynoszono pocztę. Pocztę przywoził codziennie z Wiłkomierza wojtkuski
pocztarz - człowiek jeżdżący konikiem i małym drabiniastym wózkiem do Wiłkomierza po różne
zakupy i pocztę. Również listy z Wojtkuszek na pocztę były przez niego odwożone. Pocztarz
posiadał wielką torbę z czarnej skóry w kształcie teczki, tylko czterokrotnie większą od normalnych
dzisiejszych teczek. W tej torbie zamykanej na zasuwę i kłódkę znajdowały się listy. Klucz od
kłódki mieli na poczcie w Wiłkomierzu, gdzie otwierali torbę - wyjmowali listy, wkładali
korespondencję do Wojtkuszek i zamykali torbę na kłódkę. Pocztarz przywoził pocztę i albo torbę
podawał przez okno mojej matce, albo przynosił do kredensu. Stąd torba zjawiała się w pokoju
jadalnym w czasie obiadu. Moja matka posiadała drugi klucz od kłódki i otwierała osobiście torbę rozdawała listy domownikom, a inne listy do osób nie zamieszkałych w pałacu - oddawano do
kredensu, skąd już były roznoszone adresatom.
Moja matka prowadziła przez całe życie bardzo ożywioną korespondencję, pisząc do setek osób
zamieszkałych w kraju i zagranicą. Przeciętnie mojej matce pisanie listów zajmowało 2-3 godziny
dziennie i to najczęściej wieczorem. Nieraz kończyła pisanie po dwunastej lub pierwszej w nocy.
Dziennie pisała co najmniej 10-15 bardzo obszernych listów. Nie dziw więc, że i otrzymywała
bardzo obfitą korespondencję z różnych zakątków świata. Poczta więc w Wojtkuszkach
zastępowała poniekąd gazety, które zawsze przychodziły, ale niewiele w nich było wiadomości.
Uzupełnieniem gazet było zawsze kilkanaście listów dziennie, z których dowiadywaliśmy się wielu
rzeczy. Zawsze w czasie obiadu moja matka listy przerzucała i od razu ważniejsze wiadomości
podawała nam przy stole. Niektóre listy czytała in extenso przy stole - resztę korespondencji
studiowała mama u siebie.
Po obiedzie leżeliśmy pół godziny na łóżkach i w tym czasie odbywało się głośne czytanie. Potem
był spacer mniej więcej do czwartej-piątej, o piątej podwieczorek - i zaraz potem odrabianie lekcji
do 19.30, czyli prawie do kolacji. Pół godziny przed kolacją wolno nam było robić co się podobało
- a po kolacji sprzątanie ze stołu, ewentualne dokańczanie lekcji. Koło dziewiątej szło się do
sypialnego mojej matki na pacierz, a potem już spać. Po zgaszeniu świateł i wyjściu naszych
opiekunów rozpoczynałem przez otwarte drzwi rozmowę z moją siostrą cichym szeptem. Często
bowiem siedząca obok w stołowym któraś z naszych nauczycielek, posłyszawszy, że rozmawiamy,
wpadała z okrzykiem "Nie rozmawiać!" i co gorsza zamykała drzwi od pokoju mojej siostry.
Musiałem wówczas chwilę przeczekać, znów drzwi do Jadwisi otworzyć i dalej usiłowaliśmy
rozmawiać najczęściej do dziesiątej-jedenastej wieczorem, bo zbyt wcześnie kładziono nas do
łóżek.
Goście wojtkuscy
Gości przyjeżdżających do Wojtkuszek po śmierci mego ojca można by podzielić na dwie
kategorie: gości spędzających dłuższy czas oraz gości wpadających na krótko, to znaczy na parę dni
względnie, co się rzadko zdarzało, na parę godzin. Przyjazd bez nocowania należał do rzadkości,
chyba że był to ktoś bardzo blisko mieszkający i zjawiający się na jakąś uroczystość, np. imieniny.
Ciocia Kasia Kossakowska /z hr. O'Brien de Lacy/. Rozpocznę od gościa, a raczej już domownika,
czasem tylko jeżdżącego do swego domu, którym była ubóstwiana przez wszystkich bez wyjątku
ciocia Kasia Kossakowska z Lukoń, żona od wielu lat nieżyjącego i nie znanego mi wuja
Franciszka Kossakowskiego. W tym czasie ciocia Kasia miała już na pewno około 70 lat, a może i
więcej. Była to maleńka, chuda staruszka, podobno kiedyś niepospolitej piękności, mieszkająca od
lat samotnie w swym majątku Lukonie, odległym od Wojtkuszek o jakieś 25 wiorst. Lukonie to
stary, zupełnie opustoszały dwór, otoczony ponurym i mocno zadrzewionym parkiem. Dom też
ponury, zagracony pięknymi meblami i dziełami sztuki. Lukonie należały ongiś do generała
Kossakowskiego, jednego z adiutantów Napoleona. Na końcu jednej z bardzo ciemnych alei parku
w Lukoniach, stała wycięta z drzewa postać niejakiej pani de Genlis, którą miały łączyć przed laty
jakieś stosunki z generałem Kossakowskim. To była największa atrakcja Lukoń dla nas. Wchodziło
się w tę ciemną aleję, na końcu której jak zjawa stała biała dama nadnaturalnej wielkości. W miarę
zbliżania się do niej zarysowywały się jej kontury, szczegóły stroju, a wreszcie twarz. Cała ta postać
była wycięta z deski i pomalowana olejno.
Ciocia Kasia przyjeżdżała do Wojtkuszek czarną karetą, zaprzężoną w cztery bardzo piękne i rosłe
konie. Stangret cioci nazywał się Józenas - był zawsze w czarnej liberii z czarnymi guzikami, w
czarnej skórzanej czapce z daszkiem i siedział nieruchomo na koźle. Dowoził swą panią do pałacu,
zdejmował jej kuferek przywiązany za karetą i wnosił rzeczy do pokoju, w którym ciocia miała
mieszkać.
Ciocia przyjeżdżała na parę dni zobaczyć, co się u nas dzieje. I od razu już wszyscy bez wyjątku
zaczynali się martwić, żeby ciocia nie wyjechała. Rozpoczynały się więc błagania, gdy się zbliżał
termin jej wyjazdu, aby koniecznie jeszcze pozostała. Ciocia niechętnie, wymawiała się setkami
powodów, wreszcie miękła, gdy i my, i moja matka klęcząc przed nią błagaliśmy, by została.
Wówczas Józenas spod ganku odjeżdżał do stajni, trochę zły, ale poddawał się orzeczeniu swej
pani, od której musiał się bezpośrednio dowiedzieć, że zostaje.
Podobny proceder odbywał się mniej więcej co kilka dni i to był pierwszy etap walki o zatrzymanie
cioci Kasi w Wojtkuszkach.
W drugiej fazie uzyskiwało się zezwolenie, aby Józenas z końmi i karetą pojechał do domu,
zobaczyć co się dzieje i zaraz wracał. Józenas opadnięty następnie przez nas był z kolei proszony,
aby nie powracał prędko, że się do Lukoń napisze itp. i w rezultacie ciocia zostawała - na 2-3-5 a
czasem 7 miesięcy i dłużej. W międzyczasie Józenas wpadał się pokazać, przywoził wieści z Lukoń
i znów powracał. A cały dom wojtkuski szalał z radości, że ciocia z nami pozostała.
Ciocia Kasia zamieszkiwała na parterze w jednym z pokoi gościnnych koło kaplicy. Chodziła
zawsze ubrana w czarną koronkową suknię, okrytą białym włóczkowym szalem.
Z wojtkuskim salonem związana była nierozerwalnie sylwetka cioci Kasi, która na kanapce w rogu
za stołem, siedziała od rana do późnego wieczora. Zawsze przygarbiona i pochylona nad tym
stołem, na którym piętrzyły się setki kopert ze znaczkami, przesyłanymi jej z całego świata.
Znaczki te ciocia odklejała, segregowała i układała w kupki po sto sztuk jednakowych,
obwiązywała nitką, wkładała w pudełka i wysyłała gdzieś do Afryki, aby wykupywać Murzynków.
Palce cioci były nieprawdopodobnie pokręcone i zdeformowane, ale mimo to bardzo sprawnie tymi
rękami działała. Na dłoniach nosiła zawsze włóczkową pończochę, uciętą u nasady palców - miało
to utrzymywać stałe ciepło. Ciocia zawsze za sobą miała podłożoną poduszkę, a pod nogami
podnóżek, któryśmy jej pod nogi wsuwali. Paliła bardzo dużo papierosów, które sama sobie robiła
maszynką. Na stole zawsze stało pudełko z tytoniem i maszynką do robienia papierosów, duża
popielniczka i dwie talie kart, gdyż ciocia, zresztą bardzo rzadko, pozwalała sobie na luksus
postawienia pasjansa.
Mówiła cichym i trzęsącym się głosem, odzywała mało, chętnie słuchała każdego i każdą rzeczą się
interesowała, co sprawiało wrażenie, że każda osoba i jej sprawy ciocię żywo obchodzą i interesują.
Toteż każdy lubił z nią rozmawiać, zwierzać się ze swych trosk i zmartwień, a przy tym miała taki
jakiś miły wzrok i dobre spojrzenie, i tak czarujący uśmiech, że wszyscy za nią dosłownie szaleli i
to wszyscy bez wyjątku. Dla każdego miała zawsze uśmiech, każdemu coś miłego i nie
zdawkowego powiedziała, nigdy i za nic się nie obrażała i zawsze chciała być na ostatnim miejscu i
niejako w cieniu.
Nie wiem ile godzin w życiu i ja i moja siostra Jadwisia, potrafiliśmy przesiedzieć przy niej,
wpatrzeni w jej twarz, zupełnie jak urzeczeni. Nie lubiła mówić o sobie i swych sprawach, ale
wiedzieliśmy, że ciocia miała wielkie przeżycia, że w okresie Powstania /1863/ nie wahała się
udawać do najbrutalniejszych katów carskich, aby wyprosić złagodzenie wyroku dla wielu
skazańców. Podobno dzięki swej niezwykłej urodzie i umiejętności postępowania wielu osobom
ocaliła życie. O sprawach tych nigdy nie wspominała.
Przy łóżku cioci stał zawsze obrazek Matki Boskiej malowany ręcznie na porcelanie. Ramkę
stanowiło obramowanie drewniane w kształcie skórzanego paska z dziurkami i klamerką. Obrazek
ten otrzymałem po śmierci cioci i był on u nas na Bednarskiej aż do Powstania Warszawskiego, w
czasie którego zginął z innymi rzeczami.
W roku 1910 ciocia Kasia umarła w Lukoniach. Po jej pogrzebie zjawił się w Wojtkuszkach
Józenas - z karetą cioci i jej czarnymi końmi, zameldował się wraz ze sprzętem i dobytkiem, jego
zdaniem już nikomu niepotrzebnym w Lukoniach i prosił o przyjęcie na służbę w Wojtkuszkach.
Został wraz z karetą i końmi cioci, a jak już te sprawy załatwiła moja matka z zarządem Lukoń,
tego nie wiem.
Józenas mówił mojej matce, że chce być tam, gdzie najlepiej się czuła jego pani, gdzie większość
czasu spędzała i gdzie ją tak bardzo kochano. "A jeżeli Pan Bóg da doczekać - mówił Józenas - to i
panią hrabinę jeszcze na cmentarz odwiozę". No i doczekał się Józenas tej chwili. Gdy zwłoki mej
matki przywieziono z Warszawy w 1911 roku do Wojtkuszek, to Józenas w swej czarnej liberii
powoził pogrzebowym wozem, odwożąc jej trumnę na cmentarz wojtkuski.
Biskup Palulon. Częstym gościem wojtkuskim był kowieński biskup Palulon, który przyjeżdżał
zwykle latem na okres paru tygodni. Biskupowi towarzyszyło zawsze kilku księży, a ponadto miał
on osobistego służącego Jana, który był postacią dosyć niezwykłą. Biskup Palulon był już w bardzo
podeszłym wieku, nosił stale granatowe okulary i z dużym trudem się poruszał. Większość czasu
spędzał on albo w łóżku, do którego wracał po odprawieniu Mszy rannej w kaplicy, albo też na
fotelu na werandzie z nogami wyciągniętymi na podstawionym krześle i okrytymi grubym
ciemnym wełnianym szalem. Służący biskupa, Jan, człowiek już po sześćdziesiątce, mały, krępy, z
dużymi siwymi wąsami, był osobnikiem o dużym temperamencie, niezwykle arbitralnym,
całkowicie panował nie tylko nad biskupem i towarzyszącymi mu księżmi, lecz również stopniowo
opanowywał dom, wydając wiele zarządzeń, związanych z potrzebami arcypasterza. Jan wyznaczał
godziny odprawiania mszy przez wszystkich księży, a także i biskupa, oznaczał czas i skład
posiłków w domu, nawet dawał sygnał do wstawania od stołu po obiedzie.
Niemalże nazajutrz po przyjeździe biskupa, Jan kazał mi się stawić w jego pokoju, wręczył mi całą
ministranturę do mszy napisaną na kartkach i kazał mi się wszystkiego nauczyć na pamięć w
przeciągu paru dni. O żadnym sprzeciwie nie było mowy, tym bardziej, że moja matka już od
dawna chciała, bym się nauczył służyć do mszy, a teraz trafiała się akurat okazja. Jan oczywiście
zawsze służył do mszy biskupowi. Po paru dniach rozpoczęła się moja martyrologia.
Już bardzo wczesnym rankiem musiałem się udawać do pokoju Jana, który mnie nieraz godzinami
przepytywał z ministrantury i po kolei i na wyrywki, a każde moje potknięcie karcił natychmiast
bardzo bolesnym skręceniem mi ucha albo też zwyczajnie szturchańcami. Jednocześnie sypały się
na moją głowę wszelkie poniżające epitety i wyzwiska i najczęściej tegoż dnia jeszcze, w
godzinach poobiednich powtarzała się repetycja, i tak co dzień.
Wkrótce rozpoczęła się druga faza mego kształcenia w ministranturze. Jan w swym pokoju nakładał
kolejno wszystkie szaty, w które się ksiądz ubiera do mszy, a ja musiałem go ubierać, podciągać
wszystkie fałdy, podawać kolejne części szat, zawiązywać sznurki itp. Gdy Jan już był ubrany,
rozpoczynał odprawianie mszy, w czasie której uczyłem się kiedy, co mam mu podać, kiedy co
odpowiedzieć, kiedy i jak zadzwonić, kiedy wstać i kiedy przyklęknąć, uczył mnie przenoszenia
książki, nalewania wody itp., oczywiście wszystko przy zwykłym stole - bez kielicha i pateny które pozostawały w kaplicy. Musztra moja trwała długo, była bardzo męcząca i nękająca,
zwłaszcza, że wszelkie uchybienia były karane niezwłocznie i dotkliwie.
Gdy już opanowałem sztukę ministrantury jako tako - Jan kazał mi iść ze sobą bardzo wczesnym
rankiem do pokoju, w którym spał biskup.
Jan wchodził, otwierał biskupowi z trzaskiem okiennice i oświadczał, że czas wstawać. Biskup
słabym głosem prosił o pozostawienie go w spokoju, gdyż całą noc nie spał. "Kłamiesz - przerywał
mu Jan - sam widziałem, spałeś jak zabity - czas wstawać". Biskup odwracał się do ściany, a Jan
rozpoczynał przy nim ze mną repetycję, zadając mi pytania, a potem wymawiając różne łacińskie
kwestie, na które jako ministrant musiałem odpowiadać.
Biskupa to nużyło, nie zwracał wcale uwagi na moje słowa, ale musiał wytrzymać tę całą lekcję, a
raczej powtórkę, którą mi Jan urządzał przy łóżku biskupa.
Rozpoczęła się wkrótce trzecia faza - służenie do mszy razem z Janem biskupowi, a potem jego
księżom. Gdy już się nieco wprawiłem, w okresie pobytu wielu księży w Wojtkuszkach musiałem
nieraz służyć od siódmej rano do trzech-czterech i więcej mszy pod rząd. Ponieważ był to okres lata
i wakacji, więc w lekcjach mi to nie przeszkadzało, lecz przekreślało prawie cały ranek do południa,
z czego nie byłem wcale zadowolony. Później chodziłem w niedzielę i większe święta służyć do
mszy w czasie sumy w wojtkuskim kościele, co nawet dosyć lubiłem, zwłaszcza, że byłem w dużej
grupie ministrantów ubranych w czerwone pelerynki i mających możliwości dzwonienia w czasie
mszy i procesji na bardzo dużych i ładnie brzmiących dzwonkach, co sprawiało mi wielką
przyjemność.
Z biskupem Palulonem zjeżdżało wielu księży mieszkających w Wojtkuszkach. Do nich należeli ks.
prałat Styrowicz, ks. Żongołowicz, ks. Burzyński, późniejszy kapelan I Pułku Ułanów
Krechowieckich i inni.
Do obiadu biskup Palulon zawsze wstawał i przychodził, siedząc po prawicy obok mojej matki. Jan
w białych nicianych rękawiczkach stał za biskupem - namawiał go do jedzenia, musztrował, żeby
nie męczył się rozmową itp. Po zakończonym obiedzie Jan nieraz szturchał palcem moją matką i
nachylając się szeptał jej do ucha: "Wstawaj już, biskup nie lubi długo siedzieć przy stole!"
Księża towarzyszący biskupowi z jednej strony byli musztrowani przez Jana, z drugiej zaś przez
pannę Wolikowską. Jan pilnował godzin i kolejności nabożeństw, godziny wstawania, a nawet u
młodych księży pilnował odmawiania brewiarza, co odbywało się przeważnie latem w jednej z alei
parku. Panna Wolikowska pilnowała księży w czasie nabożeństw oraz bardzo ściśle przestrzegała
godzin ich powrotu do pokoju na spoczynek. Przeważnie już około dziewiątej wieczór wszyscy
młodzi księża powinni byli być w pokojach, jeżeli nie chcieli się narażać pannie Wolikowskiej.
Większość tych księży była bardzo sympatyczna, mieli oni w sobie dużo radości życia - brali udział
w naszych zabawach, chodzili na huśtawkę, wywracali kozły na trapezie, a także jeździli na tzw.
gigantach. Polegało to na wejściu w pętlę obszytą miękką skórą i znajdującą się na końcu czterech
sznurów, przytwierdzonych do żelaznego obracającego się koła na szczycie wielkiego słupa.
Wszystkie cztery osoby rozbiegały się i podskakując w górę objeżdżały w powietrzu dookoła słupa
- co wymagało okresowego odbijania się nogami od ziemi. Przy wprawie jeździło się jak na
huśtawce dosyć wysoko bujając w powietrzu. Często też księża z rozwianą sutanną oblatywali na
znacznej wysokości przestrzeń dookoła słupa, zakreślając w powietrzu koła, nalatując jedni na
drugich, zderzając się w powietrzu itp.
Na jednego z młodych księży panna Wolikowska się uwzięła, podejrzewając, że opuszcza on swój
pokój po dozwolonej przez nią godzinie. Aby swe podejrzenia potwierdzić, oparła ona o drzwi
księdza szczotkę na kiju, a na jej szczycie umieściła puste wiadro dnem do góry, co miało wywołać
brzęk i hałas w razie otwarcia drzwi. Ksiądz około dziesiątej wieczór wybrał się do ubikacji,
rusztowanie z brzękiem runęło na ziemię, a panna Wolikowska miała już niezbity dowód, że jej
podejrzenia były słuszne.
Często cała paczka młodzieży z moim bratem Stasiem Michałem wieczorami odbywała spacery po
parku, do których zawsze wciągaliśmy naszych księży, wyprowadzanych w największej tajemnicy z
pokoi przez nas, co zresztą działo się za wiedzą biskupa oraz starszych księży, chętnie też biorących
udział w pięknych spacerach po wojtkuskim parku. Biskup Palulon - dwa - trzy razy latem spędzał
czas w Wojtkuszkach, a po jego śmierci przyjeżdżał z kolei biskup kowieński Cyrtoft.
Duże zjazdy księży w liczbie nawet kilkudziesięciu odbywały się w okresie odpustów w naszej
parafii. Po nabożeństwie przychodzili oni zwykle do pałacu na obiad. Stał tu zwykle duży stół z
zakąskami, potem odbywał się obiad i często aż do wieczora spędzali oni czas przy kartach, grając
w preferansa przy licznie rozstawionych stolikach obciągniętych zielonym suknem. W te dni wolno
nam było z siostrą iść spać później, tzn. około 9.30, co było dla nas wielką atrakcją.
Lekarze z Wiłkomierza. Z innych gości wymienię lekarzy z Wiłkomierza. A więc przede wszystkim
dr Urbanowicz - człowiek lat około 70 z piękną siwą brodą rozczesaną na dwie strony i sięgającą
poniżej pasa. Nosił on wielki sygnet na kciuku lewej ręki, miał bardzo długie palce i paznokcie,
nosił w kamizelce złoty zegar na olbrzymiej złotej dewizce i był jednym z nielicznych w Rosji
lekarzy, posiadających wówczas tytuł doktora medycyny. Doktor Urbanowicz przyjeżdżał zawsze z
żoną - kobietą niską, bardzo grubą, w wieku około lat 60. Włosy miała zupełnie białe, lecz bardzo
bujne i czesała się z wielkim kokiem sterczącym w górę prawie pionowo. Twarz miała zwłaszcza na
policzkach nastrzykaną siatką sinych żyłek, co z daleka sprawiało wrażenie rumieńców. Pani
doktorowa była bardzo wesoła, stale się śmiała, nigdy nie obrażała, mimo że nasza młodzież, a
szczególnie mój brat Michał Stanisław bardzo często robili jej kawały. Zawsze każdy żart brała na
wesoło, czuła się wśród młodzieży doskonale, toteż wszyscy ją bardzo lubili, a ona też się dobrze w
Wojtkuszkach czuła. Zwykle więc jej mąż po parogodzinnej wizycie, powracał do swych zajęć w
Wiłkomierzu, a pani doktorowa Urbanowiczowa często pozostawała z nami w Wojtkuszkach na
parę dni, a niekiedy i na parę tygodni.
Drugim lekarzem był dr Piotr Mackiewicz. Uważany był powszechnie za wybitnego lekarza zajmował się interną, położnictwem oraz chirurgią i posiadał olbrzymi autorytet. Wysoki, łysy, z
małymi wąsikami i małą bródką, mówił niewiele - był bardzo skryty - ale zawsze każdemu umiał
pomóc, zawsze do każdego spieszył o każdej porze, płatnie czy też bezpłatnie - i cieszył się
wszędzie najwyższym szacunkiem i zaufaniem. Był starym lekarzem naszego domu, nigdy nie
nocował, bo zawsze miał bardzo wiele do zrobienia.
Wielu najbogatszych obywateli uważało doktora Mackiewicza za najwyższą instancję i nikomu do
głowy nie przychodziło sprowadzanie z większych miast lekarzy, chyba że takiego konsylium
zażądał Mackiewicz. A ponieważ był on bardzo skromny i bardzo sumienny, to często proponował
konsylia. Doktor Mackiewicz odbył kampanię na Dalekim Wschodzie w czasie wojny japońskiej w
randze kapitana i często nam swe wrażenia, bardzo zresztą lakonicznie opowiadał, gdyśmy go o to
zapytali.
Był w Wiłkomierzu jeszcze doktor Łabudź - z olbrzymią, jasną grzywą i żółtą brodą - też uważany
za dobrego lekarza oraz doktor Katzen-Elenbogen, Żyd, uważany za świetnego pediatrę i doktor
Wołk - ginekolog i chirurg.
Było też w Wiłkomierzu paru felczerów starych i brodatych, przyjeżdżających stawiać bańki
zwykłe oraz cięte, robić zastrzyki itp. Wreszcie lekarz dentysta doktor Szelkin - przyjeżdżał zwykle
ze swą maszyną do borowania zębów i pozostawał w Wojtkuszkach 4-5 dni, rozkładając się ze
swymi narzędziami w gabinecie ojca i obrządzającego hurtem wszystkich wymagających pomocy
dentystycznej.
Montwiłłowie. Z innych częstych gości Wojtkuszek wymienię państwa Montwiłłów z odległego o
parę kilometrów Antokola. Pan Montwiłł był marszałkiem szlachty i zmarł mniej więcej w tym
czasie co mój ojciec. Żona jego również wkrótce po mężu zmarła, a ich dzieci - już dorosłe w tych
latach - bywały w Wojtkuszkach i przyjaźniły się z moim bratem i siostrą Jadwisią, bo ja jeszcze
byłem o wiele za młody.
Montwiłłowie mieli trzy córki - jedna z nich Maria, druga Alina, a trzeciej imienia nie pamiętam.
Synowie Stanisław i Władysław byli w wieku mego brata Michała Stanisława. Wszyscy
Montwiłłowie byli jasnymi blondynami, wszyscy byli wysocy, i panny i chłopcy bardzo przystojni,
zawsze rumiani, nawet po wielu latach jakoś brzoskwiniowa cera ich zwracała uwagę. Wszyscy
mieli wybitnie zaznaczone w uśmiechu dołeczki na policzkach, wszyscy trochę seplenili - byli
świetnie wychowani, spokojni, opanowani, dla wszystkich grzeczni i bardzo uczynni. Firma
Montwiłłów na całej Litwie była znana z najlepszej strony. Uważano ich wszystkich za bardzo
solidnych ludzi i byli powszechnie szanowani przez całe społeczeństwo. Najdłużej, bo aż do lat
dwudziestych, znałem pana Stanisława, ożenionego z wdową po panu Komorowskim. Stanisław
Montwiłł zawsze zachował swą młodzieńczą cerę, zawsze miał dołki na policzkach, nie miał prawie
zarostu i wyglądał jak olbrzymia panna przebrana po męsku.
Gdy zmarła pani marszałkowa Montwiłłowa, do licznie zgromadzonych gości w kościele
przemówił ksiądz proboszcz z miasteczka Pobojsk, tak nazwanego z powodu jakiejś bitwy
stoczonej w tym miejscu przez wojska Napoleona. Otóż proboszcz z Pobojska, niezwykłej tuszy
ksiądz o rumianej twarzy, użył w swej mowie żałobnej niezwykłego chwytu retorycznego. Stanął na
ambonie w olbrzymiej białej komży, ukłonił się z lekka, uśmiechnął do słuchaczy i zaczął: "Nie
poznajecie mnie żałobni słuchacze? Przecież to ja, marszałkowa Montwiłłowa stoję przed wami.
Pamiętasz Władysiu, jak cię własną piersią wykarmiłam? A ty, Stasiu, wspomnij, jak cię
pieczołowicie doglądałam w czasie twej szkarlatyny?" itd.
Wrażenie było piorunujące. Ksiądz, wielkiej tuszy, o rumianej twarzy, w typie dość przypominający
rumiane twarze Montwiłłów, przemawiający jako nieboszczka i wyliczający w ten sposób
wszystkie jej zasługi, spowodowały niezwykłe poruszenie wśród oszołomionych słuchaczy, z
których wielu ocierało łzy ze wstrzymywanego śmiechu, mimo wielkiego przygnębienia, jakie
towarzyszyło stracie tak lubianej i poważanej marszałkowej. Opis tej mowy i pogrzebu usłyszałem
na gorąco od mego brata Michała Stanisława.
Pan Michałowski - był po śmierci ojca, jak już wspomniałem, moim opiekunem wraz z panem
Marianem Platerem i wujem Dominikiem Dowgiałłą. Pan Michałowski - nie pamiętam nazwy jego
majątku, mówił bardzo urywanymi, krótkimi zdaniami, wciąż mrugał oczami i miał szereg
męczących tików twarzy. W Wojtkuszkach bywał dosyć rzadko, interesował się i moją osobą i
sprawami majątkowymi, był bardzo rzeczowy i lakoniczny i uchodził za niezwykle prawego
człowieka. Nikogo z jego rodziny nie pamiętam.
Pan Marian Plater z majątku Wieprze, był zupełnie łysy, miał olbrzymie blond wąsy, był bardzo
powolny, mówił przez nos, nosił niezwykle długie paznokcie, był krótkowidzem i uchodził za
uczonego encyklopedystę. Miał młodą i bardzo ładną żonę (zdaje się, że z domu Hołyńską), która
się przyjaźniła z moją siostrą Jadwisią. Mówiono, że pan Marian Plater z pamięci recytuje
wszystkie daty panowania papieży, co mi niezwykle imponowało. Siedział całymi dniami nad
książkami, zatopiony w czytaniu, był jakoby wyrocznią w dziedzinie historii i posiadał olbrzymią
bibliotekę w Wieprzach, do której nikogo nie dopuszczał, osobiście czyścił i, jak mówiono,
wycierał jedwabną chusteczką każdą stronicę zakurzonej książki. Był więc zupełnie oderwanym od
świata i życia bibliofilem, a w Wojtkuszkach też cały czas spędzał w archiwum, zupełnie
nieuporządkowanym, lub w bibliotece wertując stare księgi i pergaminy. Rozmowa z nim była dla
mnie niezwykle nużąca, gdyż mówił wolno i niewyraźnie cedząc i ważąc każde słowo, a
wypowiedzi jego były tak mądre, że oczywiście nic z tego nie rozumiałem.
Żona jego bawiła się w Wojtkuszkach świetnie, była wesoła i roześmiana i zdaje się, że bardzo
tęskniła do każdego kontaktu z ludźmi.
W Wieprzach był bardzo ponury i zupełnie pusty dom, otoczony olbrzymim, starym parkiem oraz
leżącym jeziorem. Pan Marian stale czytał, a żona jego robiła robótki, zajmowała się domem,
wyglądała gości rzadko przybywających i tęskniła bardzo do wyjazdów i zetknięcia się z ludźmi.
Dowgiałłowie. Dowgiałłowie mieszkali w Siesikach w prastarym zamku, leżącym nad olbrzymim 5
km długości jeziorem. Siesiki to była kraina naszych westchnień i marzeń. Pełno tam zawsze było
młodzieży, gdyż poza dziećmi pp. Dowgiałłów na lato przyjeżdżało mnóstwo młodzieży oraz
licznych wychowanków pana Dowgiałły. Siesiki to było jezioro, łódki, pływanie, konna jazda,
spacery, gry, rozrywki i wreszcie wieczorne tańce lub koncerty dawane przez chłopców na różnych
instrumentach. Nie było dla nas większej przyjemności, jak być w Siesikach - a dokładny opis tego
majątku, jego mieszkańców, obyczajów i charakteru życia wymagałby bardzo obszernego, setki
stron liczącego rozdziału. Dlatego pominę sam opis Siesik, co zrobili już sami Dowgiałłowie i
wspomnę tylko o Dowgiałłach, jako gościach Wojtkuszek.
Wuj Dominik Dowgiałło, dużego wzrostu i olbrzymiej tuszy pan z wąsami i wielką brodą oraz jego
żona (Chodkiewiczówna z domu), ciocia Anulka, niziutka, chuda, filigranowa, stanowili z
wujaszkiem niezapomnianą parę.
Dowgiałłowie przyjeżdżali z dziećmi, tzn. Stasiuniem, Karolem, Kociem, Dominiczkiem, Oskarem,
Titią (Oktawią) i Idalcią dwoma powozami, a niekiedy młodzież przybywała konno. Siesickie
koniki - małe, pstrokate żmudzkie konie, niezwykle silne i wytrwałe, chociaż nieładne - znane były
w całej okolicy. Dowgiałłowie jeździli zawsze stępa, żeby koni nie zmęczyć, a i żeby nie było
wypadku. Ponieważ przed laty siesickie konie poniosły powóz, w którym jechała ciocia Anulka
Dowgiałłowa zjeżdżając z wojtkuskiej góry i o mały włos nie został on roztrzaskany o ceglaną
bramę w Wojtkuszkach - od tej pory państwo Dowgiałłowie przed górą wysiadali z powozu i pieszo
przychodzili do pałacu oraz na piechotę schodzili odjeżdżając i wsiadali do powozu dopiero na
trakcie, czy też jak go zwano także, na gościńcu wileńskim.
Radziwiłłowie. Bardzo częstymi gośćmi Wojtkuszek byli również Radziwiłłowie z Towian. W
dawniejszych czasach, gdy miałem około pięciu-sześciu lat, bywali w Wojtkuszkach stary książę
Karol i jego żona. Przyjeżdżali z dziećmi, zresztą już dorosłymi: Konstantym w wieku około
czterdziestu lat, Januszem nieco młodszym oraz Taidą o parę lat starszą od mej siostry Jadwisi. Do
Towian i my jeździliśmy z moją matką od czasu do czasu.
Pałac w Towianach był bardzo obszerny, przeważnie zamieszkały na parterze. Pokoje wielkie,
umeblowane starymi meblami, pełno obrazów głównie portretów rodzinnych Radziwiłłów. Nastrój
domu poważny, raczej ponury - wielkie i długie korytarze z kamienną posadzką, służba w
herbowych liberiach i jedyna osoba obca - malusieńka i chuda Angielka miss Kingston, dawna
nauczycielka dorosłych już dzieci, z których zdaje się tylko księżniczka Taida nauczyła się po
angielsku. Natomiast miss Kingston nauczyła się po polsku, co znacznie ułatwiało Konstantemu i
Januszowi Radziwiłłom porozumiewanie się z nią w mowie ojczystej.
Gdzieś na końcu ponurego korytarza mieszkały dwie staruszki-rezydentki, z których jedna
zawiadywała tzw. spiżarką. Chodziło się więc do nich zawsze z radością, gdyż stale nas częstowały
różnymi konfiturami i słodyczami, oczywiście w porach poza posiłkami, co miało dla nas specjalny
urok.
Książę Karol umarł prawie w tym czasie co mój ojciec, więc nie pamiętam go zbyt dobrze. Był
wysoki, siwy, miał wąsy i siwą niezbyt dużą brodę i nosił okulary. Księżna Karolowa - mała i
zupełnie siwa, z trzęsącą się głową, gdy mówiła. Umarła o wiele później i pamiętam ją o wiele
lepiej.
Towiany były dla nas bardzo atrakcyjne. Przede wszystkim słynęły one z przepięknych koni i
wielkiej ich liczby. Znane były w całej okolicy piękne i białe jak mleko anglo-araby, zaprzęgowe
konie, którymi Radziwiłłowie jeździli z wizytami pięknymi powozami, zdobnymi w
radziwiłłowskie herby. Poza tym książę Konstanty miał masę własnych koni zaprzęgowych i
wierzchowych. Mieszkał w małej pałacowej oficynce, zawieszonej od dołu do góry rogami,
głowami dzików, wypchanymi ptakami itp. Na ścianie wisiała broń, a na specjalnych podstawkach
stało kilkadziesiąt strzelb, sztucerów, karabinków i innej broni myśliwskiej. W tym królestwie
przebywało stale parę dziesiątków pięknych wyżłów - irlandzkich seterów - bardzo ładnych, z długą
kręconą złoto-kasztanowej barwy sierścią.
Książę Konstanty uchodził za najsilniejszego człowieka na Litwie, był atletycznej budowy, choć
niezbyt dużego wzrostu i kulał z powodu źle zrośniętej nogi, złamanej w czasie polowania.
Wstawał latem i zimą o piątej rano, stale objeżdżał folwarki i gospodarstwo, wszystkim się sam
zajmował, a poza tym bardzo często i wiele polował, także na grubego zwierza, a więc na dziki,
nawet podobno parę razy w życiu zabił niedźwiedzia.
Księżniczka Taida - wysoka, bardzo przystojna i miła, o typie raczej męskim - szalała za końmi i
konną jazdą. Zajmowała się pewną częścią gospodarstwa i stale rozjeżdżała konno, albo też małym
i lekkim faetonem, zaprzężonym w świetne konie. Mieszkała w pałacu na górze, dokąd się
wchodziło po niezwykle stromych, jak drabina, schodach i otoczona była całą sforą białych
foksterierów. Również często polowała. Jednym z naszych ulubionych zajęć było rzucenie w dół ze
schodów piłki, za którą rój foksterierów z nieprawdopodobną zręcznością, całą lawiną spadał ze
schodów, aby piłkę chwycić i aportować.
W Towianach jeździło się konno na długie spacery. Księżniczka Taida jeździła zawsze po damsku w
długiej amazonce, a nam dawano też konie bardzo dobre i nieraz trudne do prowadzenia i tak za nią
galopowaliśmy po łąkach i polach, przeskakując rowy, płoty itp. nierzadko spadając, ale zawsze
szczęśliwie. Te atrakcje konnej jazdy przeniosły się i na teren Wojtkuszek, które słynęły z
najgorszych chyba w okolicy koni. Gdy do Wojtkuszek przyjeżdżali Radziwiłłowie, a zwłaszcza
księżniczka Taidka, przyprowadzała zawsze szereg osiodłanych koni z Towian i wówczas zaczynały
się nasze konne jazdy z nią po Wojtkuszkach przez cały okres jej pobytu.
Ks. Konstanty też przyjeżdżał, ale znacznie rzadziej i raczej powozem. Zjawiał się zawsze i
wszędzie na polowania. Ks. Konstanty prowadził dosyć spartański tryb życia, dużo pracował,
skromnie jadł, a zawsze przez cały okres Wielkiego Postu pościł sucho, jedząc nawet będąc z
wizytą tylko potrawy bez tłuszczu i bardzo niewiele i oczywiście w tym okresie nie brał nigdy
alkoholu do ust.
Często w czasie pobytu gości odbywały się popisy siły i zręczności na podwórzu, w czym brali
udział nie tylko goście, ale i tłumnie przyglądający się parobcy. Odbywały się biegi, skoki wzwyż,
skakanie przez ognisko itp. Gdy bywał ks. Konstanty brał żelazne ciężary ważące nie wiem już ile
pudów, których nikt z miejsca nie mógł ruszyć i popisywał się swą niezwykłą siłą, co budziło
zachwyt patrzących.
Pewnego razu w czasie jednego z takich popisów zdaje się w Nidokach u mego brata, książę
Konstanty - zwany pospolicie Totek, zrzucił marynarkę, schylił się i ujął oburącz jakiś niezwykle
duży ciężar w postaci dwóch kul, żelaznych, wkładanych na żelazną poprzeczkę, napiął olbrzymie
muskuły, żyły mu się naprężyły na skroniach, białka oczu wyszły niemal za orbit i w stanie
najwyższego napięcia mięśni i natężenia oderwał ciężar od ziemi i drżąc na całym ciele uniósł go
do wysokości pasa. Zagrzmiały oklaski, wszyscy nie mogli wyjść z podziwu. Po chwili książę
upuścił ciężar na ziemię i łapiąc dech począł głęboko oddychać. Przyniesiono mu szklankę wody do
wypicia.
W tym momencie z tłumu widzów otaczających popisującego się atletę, wysunął się niepozornie
wyglądający chłopek - podszedł do ciężaru, popatrzył i zapytał: "A bo to takie ciężkie?" "No to
spróbujcie" - ktoś mu odpowiedział. Chłopek chwycił poprzeczkę prawą ręką, z największą
łatwością uniósł ją, potem parę razy ręką podniósł ponad głowę i ku dołowi, tak ze dwa, trzy razy i
wśród zupełnie zaskoczonych widzów ciężar odłożył na ziemię i powiedział: "Nie, to nie takie
ciężkie".
Od tej chwili legenda o nadludzkiej sile Radziwiłła trochę się rozwiała.
U mego brata pracowała wysoka, chuda i wiotka panna Maria Koch. Osoba słabego zdrowia i
chorowita. Kiedyś w czasie pasterki w tłumie zrobiło się jej słabo i upadła. Książę Radziwiłł
chwycił w ramiona pannę Koch, podniósł ją i przerzuciwszy przez ramię wyniósł z kościoła i
ułożywszy na ziemi rozpoczął ją cucić.
Parę dni później mój brat narysował tę scenę - atletycznej budowy Radziwiłła z przerzuconą przez
ramię wiotką postacią zemdlonej panny Marii Koch - a pod rysunkiem napisał: "Ursus Radziwiłł ratuje Ligię Koch".
Rysunek ten zachował się do wybuchu wojny w specjalnym albumie w Nidokach.
Do Wojtkuszek przyjeżdżały często siostry mojej matki: ciocia Antonina (Toninka) Wójcicka,
ciocia Pelagia Kessel z dwojgiem dzieci - Zygmuntem i Zosią /późniejszą Migdalską/, ciocia
Helenka Morawska, ciocia Alunia Brodowska i ciocia Mimi Bujakowska. /.../
Jedynym bratem mojej matki był wujaszek Edi Bower Saint Clair. Jako czternastoletni chłopiec
wychowywany był przez siostrę mego ojca, ciotkę Platerową, mieszkającą w majątku zwanym
"Pustynia". Pani Platerowa zupełnie nie orientowała się w jaki sposób prowadzić kształcenie
chłopca - pozostawiała go więc bez jakiegokolwiek zajęcia i dawała mu zupełną swobodę. Gdy
wujaszek parokrotnie zwracał się do niej, że chciałby się uczyć jak inni, ciotka Platerowa
zaprowadziła go do biblioteki i powiedziała: "Masz tu pełno książek, siadaj i ucz się, nic ci nie stoi
na przeszkodzie."
Jakoś wujaszek potem wylądował w szkole, potem w Politechnice Ryskiej - nie bardzo już wiem,
jak do tego doszło - jest jednak faktem, że skończył nauki, ale właściwie sam do tego parł.
Angielskiego nauczył się dopiero w Warszawie po otrzymaniu posady w konsulacie brytyjskim,
gdzie dano mu bardzo krótki termin opanowania tego języka, co mu się zresztą udało. Po polsku
mówił zawsze źle, z jakimś cudzoziemskich akcentem, mimo, że polskiego nauczył się o wiele
wcześniej niż angielskiego.
Takie, wydawałoby się dziwne stanowisko ciotki Platerowej w kwestii nauki wujaszka, było
wynikiem epoki i środowiska, w którym żyła. Jej brat, mój ojciec, nigdy do żadnych szkół nie
uczęszczał, uczył się w domu, dużo podróżował i to stanowiło o jego wykształceniu, które mu
zupełnie wystarczało w życiu. W dziedzinie zwłaszcza historii i heraldyki, a także i prawa, mój
ojciec był nie tylko dobrze zorientowany, ale nawet w niektórych z tych działów naukowych
uchodził za bardzo wybitnego znawcę.
Ciocia Platerowa chciała więc zastosować do wujaszka Ediego te same metody nauki, którym
podlegał mój ojciec, co prawda o parę dziesiątków lat wcześniej niż wujaszek.
Wujaszek Edi był człowiekiem niezwykle uzdolnionym, także świetnie rysował, zwłaszcza
karykatury. W okresie swych pobytów w Wojtkuszkach, większą część lata spędzał u Dowgiałłów
w Siesikach, gdzie czuł się najlepiej wśród licznej młodzieży. Wujaszka bardzo lubił stary pan
Dowgiałło - ojciec wuja Dominika - starzec około osiemdziesiątki, prawie ślepy i słabo się
poruszający. Gdy do Siesik przyjeżdżał wujaszek Edi, pan Dowgiałło kazał natychmiast zaprzęgać
konie do karety, do której siadał wraz z wujaszkiem i wyruszali na parogodzinny spacer. Nawet i
latem kareta była szczelnie zamknięta, z pozasuwanymi oknami i roletami, aby nie było przeciągu.
Sędziwy pan Dowgiałło przez cały czas palił cygaro za cygarem, a wujaszek dusząc się, z trudem
wytrzymywał tę długą przejażdżkę.
Do Wojtkuszek poza gośćmi z sąsiedztwa i rodziną przyjeżdżało wiele osób z dalszych stron, a
niektórzy z nich spędzali u nas dłuższy czas.
Bywał u nas pan Mąkiewicz z Warszawy, który prawie co roku pozostawał w Wojtkuszkach przez
okres letni. Był to dobrze już starszy pan z dużym brzuchem i zawsze go pamiętam siedzącego w
fotelu i kręcącego młynka kciukami obu splecionych rąk i stale powtarzającego: "Najważniejsze w
życiu to robić to, co się chce. I ja też wstaję kiedy chcę, robię to co chcę, siedzę na czym mi się
podoba i wyjeżdżam kiedy zechcę."
Był to chyba maniak, zresztą bardzo dobroduszny, przez wszystkich lubiany, nikomu w niczym nie
przeszkadzający - a tak jego sylwetka zrosiła się z wojtkuskim domem, że gdy go nie było, to jakoś
wszyscy odczuwali jego brak. Lubił dużo opowiadać. Prawdopodobnie było w tych opowieściach
wiele improwizacji i rzeczy zmyślonych; zresztą pan Mąkiewicz wcale nie żądał, aby go słuchano i
potrafił mówić półgłosem sam do siebie.
Bardzo częstym gościem była panna Kazimiera Bujakowska, siostra doktora Bujakowskiego, męża
siostry mej matki, tzw. cioci Mimi - zamieszkałej stale w Druskiennikach. Panna Kazimiera
pracowała od wielu lat na poczcie w Warszawie, mówiła przez nos, ubierała się bardzo dziwacznie i
była zawsze przedmiotem wielu żartów i docinków młodzieży, która ją przezywała jamnikiem.
Dlatego, że panna Kazimiera kiedyś sprzeczając się o rasę jakiegoś psa, upierała się, że to jamnik. I
potem przez wiele dni z jakimś niezwykłym uporem na każde słowo powiedziane do niej przez
kogokolwiek, odpowiadała: " a ja mówię, że to jamnik". I z tym przezwiskiem pozostała.
W Warszawie bywała ona u nas prawie codziennie i również stała się niejako domownikiem, który
tylko czasami się nie zjawiał.
Oczywiście wszystkie wymienione dotąd osoby bywające w Wojtkuszkach to zaledwie niewielka
część naszych gości, których najlepiej zapamiętałem. Jak już wspomniałem, za czasów mego ojca
dom roił się od gości, dopiero po jego śmierci życie towarzyskie stało się o wiele skromniejsze i
cichsze.
W Wojtkuszkach do częstych rozrywek należało przebieranie się domowników i gości w
najrozmaitsze stroje. Na strychu wojtkuskim stały bardzo liczne kufry, okute skrzynie i paki,
wypełnione po brzegi najrozmaitszymi kostiumami. Były tam stroje krakowskie, cygańskie,
przeróżne suknie i męskie ubrania, mundury, różnokolorowe fraki, narzuty, kapelusze, trójkątne
nakrycia głowy z piórami, maski, różnokształtne buty, ostrogi, kontusze itp. Były tam stroje dla
dorosłych, jak i dla dzieci w różnym wieku. Wszystko to przysypane grubo naftaliną, nigdy nie
wietrzone i nie czyszczone, nieraz podziurawione przez mole, miejscami spleśniałe, wypłowiałe lub
wytarte. Jakie było pochodzenie tych rzeczy nie wiem, sądzę, że gromadzono je całymi latami w
związku z balami kostiumowymi, przedstawieniami amatorskimi itp. Część tych strojów szyto
umyślnie, część była kupowana i przywożona z różnych krajów, niektóre, bardzo już stare, były
autentycznymi strojami noszonymi w dawnych czasach. Bardzo też często domownicy, jak i
przygodni goście przebierali się z powodów rozmaitych okazji, a czasem i bez okazji, ot, tak sobie,
a nawet tylko dla wykonania grupowych zdjęć fotograficznych. Mój ojciec pasjonował się
fotografią, sam robił wiele zdjęć, a także w Wojtkuszkach był stale fotograf mego ojca pan Józef
Krajewski, który wykonywał bardzo wiele fotografii oraz prowadził całą stronę laboratoryjną.
Fotografie wojtkuskie produkowane były w olbrzymich ilościach, naklejane na specjalne tektury obramowane złotym szlakiem z wytłaczanym złotymi literami napisem "Wojtkuszki".
Na wielu tekturach wytłaczano również nagrody fotograficzne, złote i srebrne medale, przyznane na
różnych wystawach memu ojcu i panu Krajewskiemu. Każdy z gości, figurujący na zdjęciu,
otrzymywał w darze całe cykle zdjęć z jego pobytu w Wojtkuszkach. Dzięki temu liczba zdjęć
wojtkuskich rosła i znajdowała się w setkach domów nie tylko w kraju, lecz i za granicą.
Od wojny, w czasie której większość zdjęć wojtkuskich zaginęła, prawie co roku do dnia
dzisiejszego otrzymywałem od szeregu osób, nieraz anonimowo, fotografie wojtkuskie, których
znów pewną liczbę udało się zgromadzić, mimo że od tamtych czasów tak wiele lat minęło.
Zachowały się więc zdjęcia pałacu i wielu jego wnętrz, parku, lasu, okolic, poszczególnych osób i
nieprawdopodobnej liczby grup, wśród których nieraz widzi się domowników wojtkuskich i gości
w przeróżnych kostiumach i najdziwaczniejszych strojach.
Pan Krajewski mieszkał stale w Wojtkuszkach z żoną, panią Amelią, i córeczką Helcią, zawsze
bardzo bladą, mizerną i chorowitą.
Fotografie robione były zawsze olbrzymim staroświeckim aparatem z harmonijką, z gruszką
gumową naciskaną i uruchamiającą mechanizmem pneumatycznym spust migawki. Fotografujący
nakrywał aparat i swą głowę czarną płachtą, ustawiał grupę na matówce - trwało to zawsze bardzo
długo i pozowanie wszystkich nużyło. Wieczorem zdjęcia robiło się przy świetle wybuchu magnezji
rozsypanej na talerz i zapalanej - a wyrazy twarzy fotografowanych były zawsze niesamowite.
Również w Wojtkuszkach były duże płócienne ekrany, na których były namalowane bądź
fragmenty pałacu, bądź widoki wojtkuskie - stanowiły one często tło, zwłaszcza dla zdjęć
grupowych. Fotografie odbijano w ramkach na słońcu - trwało to godzinami i było bardzo
prymitywne. Mimo to fotografie wojtkuskie były w większości znakomite, często miały i duże
artystyczne walory, a szczegóły wnętrz pałacu wychodziły niezwykle przejrzyście i wyraźnie.
Również należy stwierdzić, że obecnie, po przeszło 60 latach, fotografie te zachowały się w stanie
nie zmienionym, nie zblakły, nie zżółkły i sprawiają wrażenie jakby wykonanych świeżo. Świadczy
to chyba o wielkiej klasie papieru i całej technicznej obróbki, mimo że zdjęcia były wykonywane w
sposób niezwykle prymitywny w stosunku do obecnej techniki fotograficznej.
Pan Krajewski, niziutki pan z blond brodą, niezwykle miły a nawet uroczy, był bez reszty oddany
swym fotograficznym pracom, którym poświęcił długie lata pracy w Wojtkuszkach. Wyjeżdżał on
również zagranicę, między innymi spędził z całą naszą rodziną parę miesięcy we Włoszech, w
Palermo na Sycylii, zdaje się w 1903 czy to w 1904 roku. Po śmierci mego ojca pan Krajewski z
rodziną przeniósł się do Wiłkomierza, gdzie osiadł na stałe, prowadząc własny zakład fotograficzny,
cieszący się wielkim powodzeniem.
Jednym z zajęć nie tylko domowników Wojtkuszek, ale i gości było robienie pod kierunkiem mojej
matki galaretki porzeczkowej. Czynność ta pasjonowała wszystkich i zajmowała cały dzień od rana.
Najpierw wszyscy udawali się do ogrodu i zrywali do koszy olbrzymie ilości porzeczek, które
przynoszono do domu na werandę lub do stołowego pokoju. Następnie każdy otrzymywał miskę
lub głęboki talerz i widelec. Porzeczki zdjęte widelcem z gałązek gniotło się tymże widelcem na
miazgę. Miazgę porzeczkową kładło się na sito, ułożone na wielkich miedzianych miednicach i
dalej się tę miazgę przecierało tak, że cała część płynna spływała do miednic, a pestki i skórki
pozostawały na sicie.
Drugim sposobem było wrzucenie miazgi porzeczkowej do worków płóciennych, które się skręcało
i wyżymało jak bieliznę nad miednicą, do której cała część płynna ściekała, a w worku pozostawały
pestki i skórki jak poprzednio.
Cały płyn porzeczkowy mieszało się w jakiejś proporcji z cukrem i po paru godzinach idealnego
wymieszania roztworu, wlewało się płyn do małych szklaneczek, które się ustawiało na słońcu na
okres kilku dni. Płyn w szklaneczkach na słońcu tężał, przekształcając się w galaretkę. Następowało
pokrycie szklaneczek idealnie po brzegi wypełnionych galaretką papierem woskowym, owinięcie
papieru sznurkiem i przeniesienie tak wyprodukowanej galaretki do spiżarni. Należy podkreślić, że
była to galareta bez użycia żelatyny i bez gotowania. Zwykle jeżeli było mocne słońce - galareta się
wytwarzała przez 2-3 dni stania na słońcu. Jeżeli słońca nie było - sok się nie zsiadał i impreza się
nie udawała, gdyż powstawał wówczas jedynie sok.
Do stałych rozrywek w Wojtkuszkach należały spacery końmi do okolicznych lasów lub folwarków.
Najczęstszym celem wyjazdów były Łaby, gdzie urządzano majówki na trawie w Dolinie
Szwajcarskiej, względnie w licznych altankach w lesie. W wozowni wojtkuskiej było bardzo wiele
powozów i najrozmaitszych bryczek, karet, kabrioletów od bardzo starych do nowocześniejszych.
Do spacerów używano przeważnie tzw. linijki dużej oraz małych.
Duża linijka był to niezwykły dosyć pojazd, niski, w którym po 10-15 osób siadało plecami do
siebie na dwóch ławach z oparciem pod nogi. Z przodu był kozioł, na którym były dwa miejsca
poza furmanem i na końcu linijki było jeszcze miejsce na 2-3 osoby, siedzące tyłem do furmana.
Drugim pojazdem była mała linijka - po prostu podłużna, wyściełana deska na czterech kołach, na
której parę osób siadało okrakiem, jedna za drugą i trzymając się jedni za drugich jechali, a osoba
na przodzie powoziła.
Dla osób starszych podstawiano bryczki, niekiedy otwarte landa, były też lekkie, dwuosobowe
powoziki, do których zaprzęgano kucyki. Część młodzieży towarzyszyła konno, na koniach dużych,
na kucykach lub na osiołku, na którym często ja jeździłem.
Niekiedy odbywały się w Wojtkuszkach przedstawienia amatorskie, żywe obrazy, czasem tańce i
bale, wreszcie liczne gry towarzyskie.
Do nich należał tzw. dżenkins - zgadywanie, pod czyją ręką ukryta jest moneta. Zabawa polegała na
tym, że wszyscy z wyjątkiem zgadującego siedzieli przy stole i trzymali ręce ułożone na płask. Pod
jedną z dłoni była moneta. Zgadujący musiał kolejno kazać odkrywać ręce i wygrywał, jeśli dopiero
pod ostatnią była moneta.
Do trochę makabrycznych gier, choć bardzo rozpowszechnionych, należało ciągnienie za nogę.
Robiło się to tylko z tymi, którzy tej gry nie znali. Kilka lub kilkanaście osób siadało na stole tak, że
tułów był na samym brzegu tylnej strony blatu. Wszyscy siedzący mieli nogi przykryte pledem,
spod którego wystawały tylko buty. Jedna z osób stała za stołem, mając jedną nogę na stole pod
pledem, a na drugiej stała. Obok tej nogi, np. prawej kładło się but lewy z pończochą wypchaną
gałganami. Osoba nie znająca gry wchodziła do pokoju i miała za zadanie każdego kolejno
pociągnąć za but. Gdy dochodziła do nogi wypchanej i brała za but - noga zostawała jej w ręku.
Zwykle taka osoba wydawała okrzyk przerażenia, a niekiedy mocniej pociągnąwszy, leciała do tyłu,
trzymając oburącz sztuczną nogę. Ten niewymyślny żart udawał się zawsze w stu procentach, jeżeli
oczywiście ktoś tego tricku nie znał.
Bardzo rozpowszechnioną rozrywką było "szczepienie ospy". Wybierało się do tego zwykle jakąś
młodą pannę, kazało jej obnażyć ramię, zasłaniało się jej oczy i wówczas najczęściej, dla powagi,
moja matka malowała wodnymi farbami trochę powyżej łokcia oczy, nos i usta na skórze osoby
niby to szczepionej. Następnie owijało się rękę bandażami i pieluszkami w ten sposób, że
pozostawiano w obramowaniu bandaży wymalowaną twarz, a rękę przybandażowywało się do
tułowia. Sprawiało to wrażenie noworodka, trzymanego na ręku, co zawsze - nawet u osób
starszych - wywoływało wielką radość.
W Wojtkuszkach nigdy nie było tenisa, za to grywało się w hełmie w nudnego krokieta, serso,
palanta itp.
Młodzież niekiedy w tajemnicy przed moją matką urządzała gdzieś na górze spirytystyczne seanse,
które jednak nigdy się nie udawały.
Nie pamiętam, aby w Wojtkuszkach jeżdżono na łódkach po licznych tutejszych stawach. Była na
sadzawce jakaś stara i wiecznie tonąca tratwa, idąca na dno przy każdej próbie postawienia na niej
nogi, a na jednym ze stawów jakaś przeciekająca łódeczka, do której nigdy nikt nie siadał, gdyż nie
miała szans pływania.
Jeszcze jedną, już moją osobistą, rozrywką było jeżdżenie na rowerze, którego nigdy nie
posiadałem. Udawało mi się jednak od czasu do czasu wypożyczać rower od leśniczego, pana
Styrowicza. Wówczas z niezwykłą radością objeżdżałem bardziej twarde dróżki ogrodu, bo podjazd
był tak wysypany piaskiem i żwirem, że nie było mowy o tym, by tamtędy rower mógł przejechać.
Stali mieszkańcy oficyny i rezydenci
Wieloletnim rezydentem Wojtkuszek, którego już nie znałem, gdyż umarł przed moim urodzeniem,
był pan Erazm Szpaczyński, były nauczyciel i wychowawca mego ojca. Po ukończeniu edukacji
mego ojca pan Szpaczyński pozostał w Wojtuszkach. Z początku trochę izolował się, aż wreszcie
doszło do tego, że przestał wychodzić ze swego pokoju w ogóle, ani też nie wpuszczał nikogo do
wewnątrz. Podobno również nigdy nie otwierał okien.
Ten stan trwał kilkanaście lat. W Wojtkuszkach było szereg osób, które nigdy w życiu pana
Szpaczyńskiego nie widziały. Stał się on bowiem zupełnie niewidzialny, okna miał zasłonięte, a
drzwi nigdy nikomu nie otwierał. Przynoszono więc codziennie panu Szpaczyńskiemu posiłki,
które stawiano pod drzwiami pokoju, a osoba przynosząca je ulatniała się natychmiast. Po chwili,
widocznie po sprawdzeniu przez dziurkę od klucza lub szparę w drzwiach, że nikogo nie ma, pan
Szpaczyński otwierał drzwi, szybkim ruchem zabierał postawione mu jedzenie, wystawiając
jednocześnie naczynia po poprzednim posiłku. W analogiczny sposób załatwiało się wymianę
kubłów z nieczystościami. Hermetyczny kubeł wojtkuski z podwójną nakrywą wystawiał pan
Szpaczyńki przez drzwi na korytarz, zabierając w zamian wiadro przyniesione i już opróżnione. Z
wodą do mycia czystą i brudną było tak samo, chociaż podobno pan Szpaczyński zużywał jej
mikroskopijne ilości. Właściwie nie miał potrzeby się myć, skoro do ludzi nie wychodził wcale, a
sam nie odczuwał widocznie potrzeby odświeżenia się mydłem i wodą.
Tak więc pan Szpaczyński stał się dla wielu w Wojtkuszkach legendarną postacią, o której istnieniu
się wiedziało, lecz której nikt na oczy nie widział. Niektórzy nie widzieli go nigdy, inni zaś, a
między innymi mój ojciec, nie oglądali go od lat. Niekiedy pod zasłoniętym oknem pana
Szpaczyńskiego czaiły się wiejskie dziewczęta lub chłopcy, starając się choć przez jakąś szparą
dojrzeć legendarnego starca, albo chociażby jego sylwetkę lub cień. Pobyt w zupełnym
odosobnieniu pana Szpaczyńskiego trwał całe lata i jakoś wszyscy się do tego przyzwyczaili.
Mówiło się o nim "on": "on dziś nie zjadł", "on chodził po pokoju i stukał", "dla niego zaniesiono to
i owo" itd., nie wymieniając nazwiska.
Po latach trwania takiego stanu rzeczy nadszedł 8 maja któregoś tam roku osiemset
dziewięćdziesiątego, czy może wcześniej. Cała rodzina mego ojca, który w tym dniu obchodził
imieniny i zdaje się urodziny, siedziała przy rannym śniadaniu w stołowym pokoju.
Byli oczywiście obaj moi bracia, Józef i Stanisław, siostry Chrapowicka, Łempicka,
Meysztowiczowa i Górska, żony i mężowie dzieci mego ojca, niektóre wnuki i kilka osób z
sąsiedztwa oraz dalszej rodziny.
Urodziny mego ojca obchodzono zawsze bardzo uroczyście. Było zawsze dużo gości z rodziny i
sąsiedztwa, krzesło i stół ubrane były kwiatami i girlandami i zawsze przynoszono dużą tekturę
obramowaną zielenią. Na tej tekturze wypisywano wielkimi literami wiek ojca, na przykład "Vivat
60 lat!". Zawsze wtenczas wykonywano wspólną fotografię - ojca siedzącego pośrodku, a u jego
nóg tablica z wypisanymi latami - dookoła zaś tłum rodziny i gości.
Pewnego razu w czasie uroczystego śniadania rozległy się w korytarzu idącym od kaplicy jakieś
ciężkie kroki i uderzenia kijem w podłogę. Kroki i stukot nikomu nieznany zbliżały się do drzwi
stołowego. Wszyscy zamilkli i nasłuchiwali. Raptem z łoskotem otwarły się drzwi stołowego od
strony korytarza, a w drzwiach ukazał się wysoki, sędziwy starzec, z siwą brodą do pasa, w jakimś
staroświeckim długim surducie, obramowanym świecącą tasiemką, bardzo wytartym i
poplamionym. Starzec oparty na kiju drewnianym wyglądał jak zjawa. Wszystkich ogarnęło
zdumienie - nie ulegało bowiem wątpliwości, że to pan Szpaczyński opuścił po raz pierwszy od
wielu lat swe legowisko i zjawił się niespodziewanie w stołowym. Widocznie jakieś nader ważne
okoliczności skłoniły go do wyjścia ze swej pustelni.
Wszyscy w milczeniu i niezwykłym napięciu przyglądali się tej niezwykłej postaci. Pan
Szpaczyński powolnym i dostojnym krokiem, opierając się laską o podłogę, sztywno sunął ku
memu ojcu, nie zwracając na nikogo najmniejszej uwagi.
Mój ojciec wstał i zbliżył się do swego byłego nauczyciela. Szpaczyński drżącymi rękoma objął go,
oburącz ścisnął za głowę i złożył majestatyczny pocałunek na jego czole, podczas gdy mój ojciec
całował go w ramię. - "Stasiu" - rzekł Szpaczyński - "dziś twe urodziny, życzę ci więc zdrowia i
przyszedłem cię pożegnać, bo to już mój ostatni rok życia."
Po tych słowach pan Szpaczyński oddalił się tym samym majestatycznym ciężkim i sztywnym
krokiem i zniknął po chwili w drzwiach, powracając do siebie. Przez chwilę słychać było jeszcze
oddalające się jego kroki i coraz cichszy stukot laski o podłogę.
Jak mi opowiadała moja siostra Łempicka, na wszystkich obecnych ukazanie się pana
Szpaczyńskiego wywarło piorunujące wrażenie. Dla większości obecnych była to bowiem
legendarna postać, nigdy nie widziana, o której jednak się często mówiło.
W pokoju stołowym zapanowało dłuższe milczenie, a ojciec mój ze wzruszenia miał łzy w oczach.
I rzeczywiście po paru miesiącach pan Szpaczyński opuścił ten świat, tak jak to przeczuwał i z jego
pustelni wyniesiono jego ciało na cmentarz wojtkuski. O szczegółach jego śmierci nic mi nie
wiadomo.
W Wojtkuszkach mieszkał również pan Kościukiewicz, jakby szef kamerdynerów, a raczej można
by go nazwać czymś w rodzaju marszałka dworu - zarządzający całą wielką służbą pałacową i
bliski przyjaciel mego ojca. Był to pięknej postawy starszy pan z wąsami, optycznie dosyć podobny
do mego ojca, chodzący zawsze w eleganckim ciemnym surducie i zawiadujący całokształtem życia
pałacowego oraz oczywiście wielkimi przyjęciami. Umarł nieco przed moim ojcem. Jego żona, pani
Adamowa, maleńkiego wzrostu staruszka w czarnym koronkowym czepeczku, ubrana zawsze w
czarne suknie w białe cętki, mieszkała jeszcze szereg lat w oficynie z dwiem dorosłymi córkami,
posiadającymi maturę i wyższe wykształcenie. Jedna z córek wyszła za pana Domańskiego i miała
sporo dzieci. Druga zaś wyszła za mąż w sposób dość niezwykły, zwłaszcza jak na owe czasy.
Mianowicie dała ona ogłoszenie matrymonialne, określając jakie cechy, zalety chciałaby widzieć w
swym przyszłym mężu. Mówią, że zrobiła to dla żartu. Po paru tygodniach zjawił się wskutek tej
oferty w gazecie młody dyrektor jakiejś cukrowni inż. Napieralski i przedstawił się rodzinie
Kościukiewiczów. Bardzo się spodobał i rodzicom i córce, ona też wzbudziła w nim mocniejsze
uczucie i po paru miesiącach narzeczeństwa, odbył się ich ślub.
Wiem, że po wielu latach byli najszczęśliwszym małżeństwem, mieli sporo dzieci i bardzo dobrze
im się powodziło.
Szczególną rodzinę stanowili państwo Zdybiccy. On powstaniec 1863 roku, lat około już 70,
wysoki, kościsty, przerażająco chudy, o długich siwych włosach i rzadkiej, kędzierzawej brodzie,
chodził zawsze w tabaczkowego koloru surducie, zwisającym poniżej kolan, z dwoma klapami od
tyłu, gdzie była kieszeń, z której wyciągał olbrzymią kraciastą chustkę, używaną do wycierania
nosa po zażyciu tabaki. Pan Zdybicki kiedyś był księgowym - obecnie raczej już nie pracował. Był
niezwykle kulturalny i bardzo taktowny, głos miał dosyć skrzeczący i jakby trzęsący się. Pięknie
godzinami grał na skrzypcach i chętnie opowiadał o Powstaniu, pokazywał sposoby fechtunku,
poruszania lancą i kierowania koniem, i wiele szczegółów z walk powstańczych na Litwie.
Opowiadał barwnie i bardzo plastycznie. Pani Zdybicka, chyba wiele starsza od niego, była małą
pulchną staruszką, zawsze w pelerynce i czepku koronkowym na głowie. Państwo Zdybiccy mieli
dwie córki - jedną starszą, zamężną i poza domem. Druga, młodsza, panna Stanisława, była czymś
w rodzaju sekretarki mojej matki, a może nawet czymś więcej, bo mama miała do niej wielkie
zaufanie i powierzała jej absolutnie wszystko. Panna Stanisława pisała listy, załatwiała w
Wiłkomierzu sprawy finansowe, porządkowała różne rzeczy i akta, zawsze niezmordowana, będąc
czynną od rana do późnej nocy. Mówiła dużo i niezwykle szybko, i dzięki temu młodzież, a raczej
mój brat Michał, często jej dokuczał, ale nieszkodliwie.
To ona właśnie wpadła kiedyś do mojej matki mówiąc: "Proszę pani, Janio wlazł na szafę i udaje
papieża, nie chcę mu przeczyć, ale może spaść na podłogę. Trzymam szafę, żeby nie spadł - co
mam dalej czynić?"
Ja rzeczywiście w tym okresie bawiłem się w papieża, może na skutek wspomnień naszej wizyty w
Rzymie, gdzie siedziałem na kolanach Piusa X. Pamiętam to jak przez mgłę.
Nawiązując jeszcze do naszego pobytu w Rzymie w czasie podróży naszej rodziny do Włoch, gdzie
spędziliśmy parę miesięcy w Palermo na Sycylii, wspomnę o paru szczegółach tej podróży, którą
trochę pamiętam, ale dużo szczegółów znam raczej z opowiadań mojej matki oraz siostry
Łempickiej.
Kto w tej podróży brał udział? A więc mój ojciec i moja matka, ja i moja siostra Jadwisia, Alka
Łempicka z mężem Władysławem. Towarzyszył moim rodzicom oczywiście pan Krajewski z
aparatami fotograficznymi oraz doktor Kurtz z Warszawy, położnik, który przyjmował mnie na
świat, gdy się rodziłem (n.b 6/V 1900 roku o godz. 13-tej), co odbywało się w pokoju sypialnym
moich rodziców w pałacu Warszawskim Nowy Świat 19. Pojechała w tę podróż z nami panna
Maria Siwiec, nasza wychowawczyni z tych czasów (r. 1904?), następnie wojtkuski kucharz
Stanisław i jedna ze służących z Wojtkuszek, ale nie pamiętam już jej nazwiska. Czy jeszcze był
ktoś z rodziny, nie pamiętam.
Dr Kurtz był przyjacielem naszego domu - był to bardzo niski i nadzwyczaj ruchliwy pan z bródką,
miał przeraźliwie krzykliwy głos i nie znosił panny Siwiec, co dobrze pamiętam. Mówił zresztą o
niej "ta Siwiec" i miał zawsze do niej mnóstwo pretensji, zwłaszcza w dziedzinie higieny naszego
życia dziecięcego.
Gdy powstał projekt wyjazdu do Włoch i Rzymu, panna Siwiec wieczorami przez szereg tygodni
robiła z biało-amarantowej włóczki szydełkiem konfederatkę - amarantową z białym u dołu
lampasem. Na zapytanie, w jakim celu to robi - odpowiadała lakonicznie: "w darze dla Ojca
Świętego Piusa X". Wreszcie konfederatka została skończona.
Niedługo potem nastąpił nasz wyjazd do Włoch. Gdyśmy przybyli do Rzymu, gdzie mieliśmy
spędzić parę tygodni, mój ojciec rozpoczął starania o uzyskanie prywatnej audiencji dla siebie,
rodziny i osób towarzyszących u Ojca Świętego. Dzięki temu, że mój ojciec miał w Rzymie wiele
znajomości, a także wśród osób z Watykanu, oraz poparcie od swego szwagra, arcybiskupa
Zaleskiego - brata drugiej żony ojca (Zaleskiej), który szereg lat spędził w Indiach na Cejlonie i był
zdaje się patriarchą Antiochii, udało mu się wreszcie po 10-14 dniach audiencję uzyskać. Wówczas
ojciec mój powiedział do panny Siwiec: "No, proszę pani - mam dobrą wiadomość - mamy jutro
audiencję u Ojca świętego - będzie pani miała sposobność ofiarować mu swoją konfederatkę".
Zdumienie ogarnęło wszystkich, gdy panna Siwiec wcale się tą wiadomością nie przejęła i z całą
obojętnością, nie przerywając jakiegoś tam zajęcia, odparła sucho: "Dziękuję, ale z tej okazji nie
zamierzam skorzystać".
Wszyscy się głowili, co było przyczyną takiego jej ustosunkowania się do tej sprawy i obawiali się,
że może coś pannę Siwiec uraziło. Namawiano ją, aby koniecznie poszła z nami - lecz na próżno.
Panna Siwiec uparcie trwała w swym postanowieniu.
Sprawa wyjaśniła się nazajutrz. Gdy rodzina nasza z ojcem na czele wkroczyła do prywatnego
gabinetu Piusa X, na jego biurku leżała konfederatka panny Siwiec, ofiarowana mu osobiście przez
nią, niemal że nazajutrz po przyjeździe naszym do Rzymu. Powiązania i stosunki w sferach
"świętych" panny Siwiec, nigdy przedtem nie będącej w Rzymie i nie znającej języków obcych,
okazały się potężniejsze od możliwości mego ojca. Uzyskała ona bowiem audiencję u papieża bodaj
nazajutrz po przybyciu do Rzymu. Jak to zrobiła i jakimi drogami, pozostanie to jej tajemnicą.
Aby już wyczerpać sprawę naszej audiencji u papieża podam jeszcze parę szczegółów tej wizyty,
którą pamiętam niewątpliwie, ale trochę jak przez mgłę, a trochę wiem o tych szczegółach z
opowiadań mojej matki i siostry Łempickiej.
Pamiętam przyjazd do Watykanu wynajętym powozem, przejście przez wiele olbrzymich pokoi, w
których, poza gwardzistami papieskimi, stali duchowni i wielu panów w czarnych strojach z
orderami i szarfami, a potem wejście do dużego pokoju, w którym na jakimś podwyższeniu siedział
papież. Wszyscy klęczeli, Ojciec św. udzielał błogosławieństwa, a wreszcie zapytał zebranych, kto
tu między nami jest najbardziej święty i miły Bogu". Moja matka odrzekła, że Ojciec święty, moja
siostra Łempicka, że jej mąż (nie wiem czy tak było, ale tak mi opowiadano). Pius X wówczas
kazał mej matce mnie przyprowadzić, wziął mnie na kolana, pogłaskał i powiedział: "Oto to
dziecko jest najmilsze Bogu, bo jeszcze nie skalało się grzechem".
Potem wszyscy przeszli do gabinetu papieża obok, gdzie siadł on przy biurku, porozdawał w
pudełeczkach medale ze swą podobizną, podpisał szereg błogosławieństw, a także ojciec mój
otrzymał na pożegnanie zezwolenie na odprawianie mszy św. w domu dla niego, jego dzieci i
wnuków. Papier ten posiadaliśmy jeszcze do roku 1944, to znaczy do Powstania Warszawskiego, w
czasie którego spłonął razem z domem na Bednarskiej.
Nie dziw więc, że gdy byłem już nieco starszy, a dowiedziałem się od mojej matki i sióstr o
wyróżnieniu mej osoby przez Ojca św. Piusa X, że się bawiłem w papieża wchodząc na szafę w
białej koszuli, udzielałem błogosławieństw i odpustów zupełnych zebranym przed szafą. Niestety
nikt mego autorytetu bynajmniej nie uznawał i ściągnięty przemocą prowadzili do matki, która
strofowała mnie i karała raz za wchodzenie na szafę, z której mogłem spaść, a poza tym za
udawanie papieża, co jej zdaniem nie powinno być przedmiotem zabaw. Oczywiście matka moja
nie była w stanie uświadomić sobie, że robiłem to z całą powagą i przejęciem i tak samo
wczuwałem się w rolę Ojca świętego, jak innym razem w Napoleona, a nawet Aleksandra
Macedońskiego, co miało nie lada konsekwencje i wpłynęło na stan i całość niektórych obrazów
wojtkuskich.
W Palermo mieszkaliśmy parę miesięcy. Fragmenty tego pobytu, bardzo zresztą mgliste, zachowały
mi się w pamięci. A więc liczne osiołki, których pełno było na ulicach, zaprzężone do pięknych,
różnokolorowych wózków na dwóch kołach, którymi tutejsi ludzie jeździli. Wózki te, niezwykle
barwne i malowane w różnokolorowe desenie, wyglądały bardzo ładnie. Parę takich miniaturowych
wózków sycylijskich przywieźliśmy na pamiątkę do Wojtkuszek i znajdowały się one w sławnej
szafie mej matki w salonie, gdzie przechowywano cenniejsze zabawki.
Z drogi powrotnej pamiętam postój w Neapolu i widok dymiącego Wezuwiusza, Wenecję i okropne
w niej komary, przed którymi łóżka zasłaniano gazowymi firankami. Pamiętam też plac św. Marka i
karmienie gołębi grochem, sprzedawanym w podłużnych tutkach papierowych. Na tym placu
pamiętam jak gołębie obsiadły doktora Kurtza i napaskudziły mu na melonik, co zostało
uwiecznione na jednej z fotografii roboty mego ocja i pana Krajewskiego. Wreszcie pamiętam
zwiedzanie, zdaje się, że we Florencji, jakiejś huty szklanej, gdzie na poczekaniu wykonywano na
pamiątkę szklane ozdobne kubeczki z barwnymi napisami, których sporo mieliśmy potem w
Wojtkuszkach.
Powracając do Wojtkuszek, jeszcze o paru osobach tam przebywających należałoby wspomnieć.
Przede wszystkim wymienię malarza pana Dawidowicza, znanego portrecistę, objeżdżającego
dwory, w których spędzał niejednokrotnie wiele miesięcy, a niekiedy i parokrotnie powracał. Pan
Dawidowicz robił portrety z natury, czasem z fotografii oraz kopie przeważnie rodzinnych
portretów.
***
Na tym urywa się rękopis wspomnień mojego ojca, któremu nagła, ciągnąca się latami choroba nie
pozwoliła ich ukończyć. Zostały jedynie luźne kartki z zapiskami - planem dalszego pisania o
zdarzeniach i o ludziach, których nazwiska nic mi nie mówią, bo ojciec mój nigdy mi o nich nie
opowiadał.
Po śmierci obojga rodziców rada rodzinna wyznaczyła memu ojcu prawnych opiekunów. Jednym z
nich był wspomniany już wuj Dominik Dowgiałło z sąsiadującego z Wojtkuszkami majątku Siesiki.
Przez kilka lat wychowywał się ojciec u swego o siedemnaście lat starszego brata przyrodniego,
Michała Stanisława, w jego również nieopodal Wojtkuszek leżącym majątku Nidoki z pięknym
neogotyckim pałacem.
Już wówczas, o czym opowiadali mi stryjostwo, tj. stryj Michał Stanisław Kossakowski i jego żona
ciocia Lizetka (Elżbieta z Bispingów), ojciec mój zdradzał zainteresowania biologią. Opłacał
podobno wiejskich chłopaków, aby mu asystowali przy skomplikowanych "operacjach" i sekcjach
nieżywych żab, których wygotowane szkielety przechowywał w swoim pokoju.
Zwykle zbyt zaabsorbowany, by zdążyć do pałacowej kaplicy, gdzie przez cały maj odmawiano
codziennie litanię do Matki Boskiej (tzw. litanię Loretańską), spóźniony stawał pod otwartym
oknem i gdy chór zgromadzonych w kaplicy mówił: "Módl się za nami!", mój ojciec z pewnym
opóźnieniem i umyślnie w innej tonacji, dyszkantem powtarzał: "Módl się za nami", co
rozśmieszało liczne dzieci stryjostwa - i co tu kryć - także dorosłych.
Także ze służeniem do Mszy św. bywały kłopoty. Pewnego razu wraz z innymi chłopcami, tuż
przed rozpoczęciem Mszy św., ojciec mój grał w piłkę zamiast być w zakrystii i w komżach
oczekiwać na przyjście księdza. Gdy nadchodzący właśnie ksiądz zobaczył swoich ministrantów
grających w najlepsze w piłkę, zabrał ją i kazał natychmiast podążyć do kościoła.
Zaczęła się Msza św. Gdy doszło do momentu, gdy ministranci winni byli podać flakonik z wodą,
aby obmyć ręce kapłana i jakoś nie kwapili się z tym, ksiądz ich ofuknął szeptem: "podaj wodę!",
na co chłopcy, również szeptem odparli: "oddaj piłkę!"
Nie wiem jak to się skończyło, ale takie różne opowieści o niesfornym Janiu, czyli moim ojcu,
zapamiętałam.
Gdy nadszedł czas nauki w szkole, wysłano ojca do słynnego polskiego gimnazjum w Żytomierzu.
Mieszkał "na stancji" wraz ze swym kuzynem Dominiczkiem Dowgiałło u ogromnie surowego
profesora Kosickiego. Opowiadał mi kiedyś ojciec, że któregoś dnia wraz z Dominiczkiem znaleźli
na ulicy podrzutka. Zabrali niemowlę na stancję, postanawiając dziecko wychować. Rychło jednak
sprawa się wydała, bo noworodek rozwrzeszczał się rozgłośnie. Pan profesor Kosicki wkroczył do
pokoju chłopców, zabrał dziecko i oświadczył: "Rozumiem wasze dobre intencje, losem dziecka się
zajmę, ale na przyszły raz - tu zrobił groźną minę i wskazał palcem maleństwo - proszę czegoś t a k
i e g o nie ruszać!!!"
Tak, jakby codzień zdarzało się znajdywanie podrzutków i jakby można było przejść koło
porzuconego dziecka obojętnie. Ale sądzę, że pan Kosicki dobrze to wiedział i z pewnością zajął się
dzieckiem.
W Żytomierzu ojciec należał do skautów (harcerstwa), żywo uczestnicząc w różnych
manifestacjach i akcjach patriotycznych, rozklejaniu plakatów z listą polskich nazwisk do
Konstytuanty itd. W 1919 roku przedarł się do 7 pułku ułanów, przeżywając wiele przygód,
aresztowań, ucieczkę spod eskorty z pędzącego pociągu, aby w końcu zaciągnąć się do wojska
polskiego.
Brat mego ojca, Michał Stanisław Kossakowski, pozostawił po sobie niezwykle interesujące i cenne
dzienniki (dziś przechowywane w Polskiej Akademii Nauk). W 1919 roku jako pracownik
ówczesnego MSZ i członek Komitetu Obrony Kresów, został wysłany przez Józefa Piłsudskiego z
misją Polskiego Czerwonego Krzyża na Wschodzie. W dziennikach opisał m.in. swoje rozmowy
pertraktacyjne z Julianem Marchlewskim.
W tych samych dziennikach Michał Stanisław parokroć wspomina mego ojca z tych czasów:
"Janio Kossakowski, jedynak u swej matki /.../ pieszczochem był, jako rzekomo niezwykle wątłego
zdrowia. W bardziej niż dostatnim domu był osią wszystkiego, pieszczono go, wożono po ciepłych
krajach. Był nerwowy, pono nie mógł wcześniej wstawać jak o 11-ej rano, bo do 1-ej w nocy zasnąć
nie umiał. Matka drżała o niego, jeśli z domu wyszedł, jeśli nałożył nie dość ciepłe palto i kamasze.
A teraz ten sam Janio, samodzielny od lat kilku, idzie przebojem przez życie, w najstraszniejszych
warunkach kończy nauki, przedziera się przez niebezpieczeństwa, nie traci w nich głowy, sam wie,
gdzie leży jego obowiązek".
"Chcę przejść szkołę wojenną na pozycjach" - powiedział mój ojciec swemu bratu przyrodniemu
Michałowi Stanisławowi, który w dzienniku zanotował: "Tak rzadko pozwalam sobie na uczucie
dumy, że tym razem, gdy o brata chodzi, nie będę skąpy. Dobre zaczątki dostał z krwią ojca, hart i
samodzielność zrodził mu pobyt w mym domu, w życiu samodzielnym dobre nasiona skiełkowały".
W maju 1919 roku zacny opiekun mego ojca pan Dominik Dowgiałło uzyskał dlań, bez jego
wiedzy, rozkaz przeniesienia do szkoły oficerskiej. "Postarałem się, by mnie ze szkoły oficerskiej
odesłano z powrotem na front - zwierzał się ojciec swemu bratu. - Ja tam nie mogłem wytrzymać.
Bo jakżesz? Towarzysze moi w ciągu tych kilku tygodni byli w walkach, dowódca mego pułku,
pułkownik Sochaczewski, z rewolwerem w ręku zdobył kulomiot i ranny w głowę zdążył stracić
oko, a ja przez ten czas prochu nawet nie powąchawszy, korzystać mam z protekcji i w szkole, do
której nie mam żadnego powołania, miejsce zasłużonych zajmować? Pan D.D. przyznał mi się
wręcz, że umieszczając mnie wbrew mej woli w szkole, chciał mię ochronić od niebezpieczeństw
frontu... Ja wiem, że winien wam jestem, jako niepełnoletni, posłuszeństwo, ale proszę nie
wymagajcie, bym popełnił to, co według mnie jest podłością". Te słowa mego ojca zapisał w swym
dzienniku Michał Stanisław Kossakowski.
"I musiałem mu odpowiedzieć - dodał - że zdaniem moim postąpił jak mu honor nakazywał".
"Pytasz się o zdanie - rzekłem - odpowiem ci. Jedź na front. Nie igraj z życiem, zbyt cenny to dar i
Ojczyzny to, a nie twoja własność, ale jeśli go Ojczyzna potrzebuje, nie wahaj się nigdy. Rozmówię
się z D.D., i pogląd mój mu wyłuszczę".
I tak w 1919/1920 roku walczył ojciec mój na froncie w III pułku konnym strzelców LitewskoBiałoruskiej Dywizji, był uczestnikiem jakichś walk i potyczek. Ojciec nigdy nie wspominał o tych
czasach. Zdaje się, że w wojnie przeciw bolszewikom zetknął się w ułanach - ze swoim krewnym
Walerianem Meysztowiczem, późniejszym prałatem i ze Stanisławem Ursyn Niemcewiczem,
później osiadłym we Francji (Embanide). Wiem, że z czasów tej wojny był u nas obszerny
pamiętnik czy dziennik ojca, ale nie dano mi go przeczytać, bo byłam za mała, potem zaś przyszedł
czas nowej wojny, okupacja i już nie zdążyłam go choćby przejrzeć, zanim spalił się wraz z całym
naszym domem.
W listopadzie 1920 roku mój stryj Michał Stanisław zanotował w swym dzienniku:
"Galeria obrazów ukryta w Moskwie prawdopodobnie uległa już zrabowaniu, a z cennych mebli,
brązów i sreber rodzin Kossakowskich i Lavalów, przewiezionych po śmierci mego ojca do
Wojtkuszek, pozostały jedynie trzy skrzynie srebra wojtkuskiego ocalałego od bolszewików dzięki
temu, że były złożone w skarbcu Banku Handlowego. Pokazywał mi je wczoraj w rozgromionym
skarbcu dyrektor Wileńskiego Banku Handlowego St. Wańkowicz, dodając od siebie - oddaję panu
te kilka milionów marek. Jakim cudem ocalały? Pojąć nie mogę".
"Napisałem do Jania, zapisanemu w Warszawie po wyjściu z wojska do uniwersytetu na medycynę,
by przedsięwziął kroki w celu przewiezienia tych resztek swego dziedzictwa. Ja mu uratowałem
klejnoty, traf uratował mu srebra, nie zazna przynajmniej biedy, zanim na życie zapracować
potrafi".
Jesienią 1920 roku ojciec mój nadal nie był pełnoletni (w owym czasie pełnolecie uzyskiwało się po
ukończeniu 21 lat). Studia medyczne jakie rozpoczął, nie wzbudziły zachwytu u licznych
krewnych. Namawiano go podobno, by kupił sobie interesujące go książki, zamiast studiować na
Uniwersytecie. W owym czasie w środowisku arystokracji studiowało się rolnictwo, filozofię,
sztuki piękne, natomiast medycyna to był zawód stosowny dla warstw "niższych". Jednakże decyzja
ojca była niewzruszona: wybrał już ostatecznie swój los, swoją drogę, tak bardzo odmienną od
rodzinnej tradycji.
Jak typowy ubogi student zamieszkał ze swym kolegą Zalewskim w wynajętym na piątym piętrze
pokoiku bez wygód przy ulicy Marszałkowskiej. Wodę trzeba było nosić z podwórka w wiadrach.
Gdy brat ojca, Michał Stanisław, przekazał mu odziedziczone po matce klejnoty*)
------*) Dalsza historia naszych rodzinnych klejnotów była dość szczególna. Pamiętam jeszcze, że było
ich dużo - mnóstwo pierścionków z oczkami z szafirów lub szmaragdów otoczonych brylancikami,
broszki, z których jedna w kształcie złotej rakietki do tenisa z perełką zamiast piłeczki, kolczyki,
szpilki i to co mi się najbardziej podobało - wiele pięknych, złotych zegarków wysadzanych
drogimi kamieniami, perłami, zdobionych kolorową emalią, niektóre płaskie, inne jak grube
breloczki przeznaczone do zawieszania na szyi. Mama trzymała je w sporej walizeczce - te, których
nie używała, owinięte były w miękkie bibułki. Czasem mama je porządkowała, rozwijała z bibułek
i wówczas mogłam je oglądać wszystkie po kolei. Gdy byłam po latach w muzeum zegarów w
Genewie widziałam podobne zegarki, jak te nasze, m.in. prześliczny płaski zdobiony emalią w róże
z 30 lat XIX wieku.
Wiem, że niektóre biżuterie mama w czasie wojny sprzedawała na życie, zwłaszcza gdy ojciec był
w obozie i w więzieniu na Pawiaku (m.in. "po kawałku" sprzedawała wielki gruby złoty łańcuch z
perłami.) Ale w większości rodzinne klejnoty przetrwały do Powstania w 1944 roku. Mama była z
moją siostrą Basią, gdy Niemcy pewnego dnia wyrzucali wszystkich lokatorów z domu przy ulicy
Bednarskiej, mama w ostatniej chwili chciała jeszcze koniecznie sprawdzić, czy zabrano
wszystkich rannych z piwnicy - dom miał być spalony czy zburzony. Dała wówczas Basi pod
opiekę cenną walizeczkę, którą miała ze sobą. Basia jednakże widząc oddalającą się mamę
postanowiła pobiec za nią i... dała do potrzymania walizeczkę jakiejś obcej pani.
Na tym kończy się historia klejnotów rodzinnych.
Kiedy potem o tym myślałam, żałowałam jedynie, że nie zachowały się jakieś np. "niegustowne"
kolczyki z wielkimi brylantami, by je można było sprzedać w czasie wielu ciężkich lat po wojnie.
Ale i tak nie było wśród tej biżuterii żadnych "niegustownych" sztuk. Myślałam też, że może
dobrze, że nic cennego się nie zachowało, bo przynajmniej nie trzeba się martwić o to, że coś się
zgubi, albo zostanie ukradzione.
--------ojciec mój ofiarował je natychmiast studentce medycyny, w której był bez pamięci zakochany. Była
nieco starsza od niego, miała jasne, prawie popielate włosy upięte w kok z tyłu głowy, błękitne oczy
i prześliczne rumieńce. Nazywała się Stanisława Rynkowska. W cztery lata później, 20 września
1924 roku, po burzliwym okresie narzeczeństwa, gdyż ojciec był w tym czasie ogromnie zazdrosny,
wzięli ślub, którego udzielał im siostrzeniec ojca, starszy o lat siedem Walerian Meysztowicz, do
niedawna ułan, wówczas już ksiądz, później prałat w Rzymie (1893-1982). Pan młody był w
pożyczonym garniturze, panna młoda w białej sukni, w welonie nisko zakrywającym czoło wedle
ówczesnej mody lat dwudziestych.
Wkrótce została naszą matką: 27 września 1925 roku urodziła syna Eustachego Kazimierza
Antoniego, w dwa lata później, 8 września 1927 roku córkę Zofię Marię Monikę (czyli mnie), a w
rok i pięć miesięcy potem, 9 lutego 1929 roku drugą córkę, Barbarę Gabrielę Annę.
Rodzina mojej matki nie była arystokratyczna, bez świetnych koligacji i rodowych powiązań.
Pochodziła ze zubożałej szlachty (herbu Korczak czy Pilawa), była półsierotą - matkę straciła, gdy
miała 18 lat, ojciec pracował na kolei. Wszakże cała rodzina ojca przyjęła ją z wielką serdecznością
dzięki jej wdziękowi, ogromnej dobroci i zaletom charakteru.
Muszę jednakże cofnąć się do lat po śmierci mego dziadka, Stanisława Kazimierza.
Wedle zachowanego odpisu testamentu dziadka, spisanego niedługo przed jego śmiercią w 1905
roku, ojciec mój dziedziczył:
- klucz wojtkuski w powiecie Wiłkomierskim (11 folwarków i 2 jeziora Iłga i Punta) - ówczesna
wartość 172 tysiące rubli;
- Czedajewka w powiecie Gorodiszcze w guberni Penza - wartość 112 tysięcy rubli
- Papuza w powiecie Korsuń w guberni Symbirsk - wartość 180 tysięcy rubli.
Ponadto ojciec mój miał otrzymać część wyposażenia z pałacu w Warszawie i z Wojtkuszek (z
wyjątkiem galerii obrazów z pałacu w Warszawie, która została zapisana najstarszemu z braci,
Józefowi). Matka mego ojca miała dożywocie jako pani na Wojtkuszkach i 7-mio pokojowy
apartament na I piętrze pałacu warszawskiego.
Koszta utrzymania i nauki mego ojca aż do 27 roku życia, miał ponosić brat Józef, ordynat na
Lachowiczach i Wielkiej Brzostowicy.
Te zapisy w ciągu następnych lat ulegały pewnym zmianom w związku ze śmiercią matki mego
ojca w 1911 roku, jego siostry Jadwisi w 1912 roku i brata Józefa w 1916 roku.
Wreszcie przyszła Wielka Wojna Światowa, a przede wszystkim Rewolucja Październikowa 1917
roku i wojna z bolszewikami 1920 roku.
I tak większość postanowień testamentu dziadka, zwłaszcza dotyczących posiadłości w głębi Rosji,
zmiotła Rewolucja, zaś memu ojcu pozostała jedynie 12 część pałacu w Warszawie i - ukochane,
rodzinne Wojtkuszki.
W 1921 roku ojciec uzyskał pełnoletność i prawo do dziedziczenia.
Brat ojca Michał Stanisław w swym Dzienniku opisał w styczniu tego roku tę nową sytuację, która
się wytworzyła po wojnie i która pociągała za sobą niełatwe wybory:
"Faktem jest przecież, że każdy wracający obecnie na Litwę Kowieńską staje się eo ipso poddanym
litewskim ze wszystkimi wypływającymi stąd konsekwencjami. Zygmunt Kossakowski, dawny
żołnierz Rzeczypospolitej wrócił na Litwę Kowieńską. To jego sprawa osobista. Był dawniej
żołnierzem polskim i przez sam fakt służenia w wojsku polskim był obywatelem polskim zarówno
wobec prawa polskiego, jak i wobec pojęć międzynarodowych; teraz jest on już obywatelem
litewskim i w razie wojny Litwy z Polską będzie musiał stanąć w szeregu przeciwko swym
dawniejszym towarzyszom broni. Powrócili przyjmując obywatelstwo litewskie: Antoni
Chrapowicki, Stanisław Kozakowski i wielu, wielu innych, a ja nie znając wahań w stosunku do
własnej osoby, innym doradzałem powrót, uważając, że tego wymaga dobro Polski".
"Zawołałem swojego brata Jania, przedstawiłem mu stan rzeczy i oświadczyłem, że aczkolwiek
sam nie pojadę na Litwę, uważałbym za słuszne, by on tam pojechał ratować rodzinne Wojtkuszki".
"Odpowiedział mi tedy Janio:
- Powiem ci cztery pytania, które mi niezawodnie postawią Litwini i moje na nie odpowiedzi /.../. A
więc przede wszystkim zapytają mnie: czy jestem poddanym litewskim? Odpowiem: Nie. Czy chcę
zostać poddanym litewskim? - Nie. Czy byłem w wojsku polskim i walczyłem przeciwko
Litwinom? - Tak. Czy w razie mobilizacji wstąpię do wojska litewskiego i będę walczył przeciw
Polsce? - Nie".
Odpowiedziałem wtedy Janiowi:
- Chciałem byś to rozumowanie sam przeprowadził, dumny jestem i szczęśliwy, żeś ujął sprawę tak
samo, jak ja ją ujmuję, więc odpowiem ci tylko:
- Wybrałeś drogę, która cię przyprawia o utratę całego mienia, a pomimo to oświadczam ci bez
wahania: masz rację! i pocałowałem go serdecznie.
"A teraz - dodałem - posłuchaj ustępu książki. I czytać zacząłem (Akty powstania
Kościuszkowskiego, t. 1, wydali Sz. Askenazy i Wł. D. Dzwonkowski, Kraków 1918):
"Działo się w ratuszu miasta Warszawy dnia 9 miesiąca maja 1794 roku. Raport o egzekucji
Kossakowskiego i innych... Kossakowski, niegodny tego charakteru biskup inflancki, odebrał
winną swych zbrodni i przestępstw karę /.../ na Krakowskim Przedmieściu, wprost kościoła księży
Bernardynów /.../" - działo się to zatem o sto kroków najwyżej od miejsca, w którym siedzimy.
"Rozumiem i pamiętam - odrzekł Janio.
"Tak oto dnia tego wyrzekł się Janio, mój brat, swego majątku dla Polski wiernej służby. A
jednocześnie /.../ w umowie polsko-sowieckiej, która w pierwszych dniach lutego podpisana będzie
w Rydze, dawni obywatele rosyjscy, którzy utracili tam skonfiskowane majątki, nie otrzymują
żadnego odszkodowania".
W ten to sposób obaj, mój ojciec i jego brat Michał Stanisław wyrzekli się swoich majątków na
Litwie - ojciec - Wojtkuszek, a stryj majątku Nidoki.
Syn trzeciego z braci, Józefa, Stanisław Kossakowski, mógł zachować swój majątek w Wielkiej
Brzostowicy, położonej w granicach ówczesnej Polski na Grodzieńszczyźnie.
Michał Stanisław w swym "Dzienniku" dodał jeszcze kilka słów o sobie: "W ten sposób w obecnej
chwili jestem już tylko posiadaczem jednej stu dwunastej części domu rodzinnego w Warszawie na
ulicy Nowym Świecie nr 19, gdzie w 1883 roku świat ujrzałem, oraz kilkunastu mebli
zgromadzonych w mieszkaniu wynajętym w Warszawie, a służąc rządowi polskiemu żyję w jednej
trzeciej z otrzymywanej pensji, w dwóch zaś trzecich ze sprzedawanych przedmiotów rodzinnych".
Michał Stanisław miał wówczas już 6-cioro dzieci w wieku od lat 10-ciu do roku; wkrótce miało się
narodzić jeszcze dwoje.
Do postawy mojego ojca w podejmowaniu tych nader trudnych decyzji, Michał Stanisław
przywiązywał szczególną wagę, skoro w swym "Dzienniku" cytuje list, który ojciec wysłał do
swego prawnego opiekuna Dominika Dowgiałło.
"Warszawa, luty 1921
"Odpowiedź Jana Eustachego Kossakowskiego, do D.D. jego wuja i opiekuna, namawiającego go
do powrotu na Litwę. D.D. w swym liście użył między innymi słów: nie słuchaj rad innych, porzuć
skrupuły, jeżeli będziesz rozważny, nic ci nie grozi, przedstawię cię kierownikom rządu, będziesz
musiał oczywiście wstąpić na służbę, ale się tego nie bój, pamiętaj, że gdyby żył twój ojciec nie
inaczej by ci poradził, winieneś bowiem powrót pamięci swych przodków, gdyż urodziwszy się w
Wojtkuszkach przede wszystkim byłeś Litwinem".
"Oto odpowiedź Jania napisana całkowicie z własnej inicjatywy:
"Warszawa 4 lutego 1921 r.
"Kochany Wujaszku. Dziś otrzymałem list Wujaszka pisany dnia 25 stycznia br. Przede wszystkim
muszę serdecznie podziękować wujaszkowi za dobroć i troskę w sprawie Wojtkuszek, lecz niestety
w żaden sposób nie jestem w stanie uskutecznić tego, co mi wujaszek doradza. Rozważywszy
wszystkie pro i contra powziąłem ostateczną i stanowczą decyzję, którą się postaram w krótkich
słowach wujaszkowi wyłożyć. Przedtem jednak zaznaczyć muszę, że na wynik mego postanowienia
nikt absolutnie nie wpłynął i nikt mi nie doradzał, ani ze strony rodziny, ani znajomych. Owszem
spotkałem się nawet ze zdaniem sprzecznym z moim poglądem. To co postanowiłem zupełnie
samodzielnie, nie podlegając niczyim namowom, wpływom lub radom. Rzecz się przedstawia w
sposób następujący: Powrót do Litwy związany jest przede wszystkim z musem przyjęcia
poddaństwa litewskiego, i eo ipso z możliwością zostania powołanym do służby. Ta rzecz dla mnie
Polaka, tym bardziej żołnierza polskiego, jest zupełnie wykluczona, gdyż być jednocześnie
poddanym dwóch państw, nb. ze stosunkiem jeszcze nieuregulowanym między niemi - niepodobna.
Co do mnie, to raz jeszcze zaznaczam, że zawsze byłem, jestem i będę przede wszystkim Polakiem.
Zresztą gdybym się czuł Litwinem to przede wszystkim nie wstępowałbym do wojska polskiego,
nie siedziałbym dwa lata na froncie, a starałbym się już wtedy dostać do swojej Ojczyzny, wówczas
jeszcze spokojnej i pędziłbym sobie tam spokojny żywot bez troski. Z chwilą więc, gdy dotąd
byłem obywatelem i poddanym polskim, raptem dziś zmieniać poddaństwo, nawet dla ratowania
gniazda rodzinnego, uważam za rzecz nie tylko sprzeczną z własnym sumieniem, lecz nawet za
rzecz rzucającą ciemne piętno na naszą rodzinę, i właśnie przez pamięć dla swych przodków, a
przede wszystkim dla ojca, spoczywającego w Wojtkuszkach, powinienem nadal zostać
obywatelem Rzeczpospolitej Polskiej.
"Rzeczby się zupełnie inaczej przedstawiała, gdyby stosunki Polski i Litwy były uregulowane,
wtedy mógłbym oczywiście powrócić w charakterze Polaka, jako właściciel powracający do swego
majątku, nie zarzekam się, wtedy może bym przyjął poddaństwo litewskie, ale dziś, przy
dzisiejszych stosunkach, zgodzić się na możność zostania wezwanym do szeregu przeciwko swoim
- nigdy! Nie przeczę, że stracić Wojtkuszki, z którymi się wiąże tyle wspomnień i tradycyj
rodzinnych, gdzie się znajdują groby moich najbliższych - Wojtkuszki, które tak kochał mój ojciec jest bezwzględnie ciężko, lecz wolę stanowczo to, niż potem sobie całe życie wyrzucać, że dla
interesu postąpiłem wbrew zasadom uczciwości i niezgodnie z własnym przekonaniem i
sumieniem.
"Wujaszek pisze, że będę miał całe życie złamane, z tem też bym się nie zgodził. Przecież nie ja
jeden jestem w takim położeniu, przecież są i tacy, którzy nigdy majątku nie posiadali, a przecież
jakoś sobie radzą, dlaczegóż więc ja mam być tym wyjątkiem, któremu jeśli nie podsunąć wszystko
gotowe, to musi się wykoleić z drogi życiowej? Ja mam o sobie, muszę przyznać, nieco lepsze
wyobrażenie. No, ale to zostawmy!
"Mam nadzieję, że mi Wujaszek nie weźmie za złe tego, co powiedziałem, a powiedzieć to
musiałem, gdyż raz przecie trzeba wyjaśnić i kategorycznie rozstrzygnąć, kim się jest. My też
dlatego z Wujaszkiem nigdy się nie zrozumiemy, że Wujaszek czuje się i jest Litwinem, ja zaś czuję
się i jestem Polakiem, dlatego też to, co zdecydowałem, jest z mojej strony jedyną i ostateczną
odpowiedzią i może mi Wujaszek wierzyć, nigdy tego żałować nie będę.
"Przykre jest to dla mnie bardzo, lecz innego wyjścia nie widzę, a więc raz jeszcze serdecznie
dziękuję Wujaszkowi za tyle trudu położonego dla mnie, za tyle pracy i wysiłków ze strony
Wujaszka w sprawie ratowania Wojtkuszek, ale doprawdy innej odpowiedzi dać nie mogę".
Przytoczyłam tu ten cały długi list mego ojca, ponieważ uważam go za niezwykle ważny i wiele
mówiący o nim samym. To list pełen godności, dojrzałości, a przy tym wielkiego szacunku dla
odmiennego zdania wuja Dowgiałły, który pozostał na Litwie w swoich Siesikach. List ten wreszcie
mówi o ówczesnym pojmowaniu patriotyzmu i obowiązku wobec Ojczyzny.
Dziś, po kilkudziesięciu latach już chyba prawie nie istnieje taki patriotyzm. My, dzieci mego ojca,
byliśmy jeszcze wychowani w podobny sposób, zwłaszcza, że kraj nasz przeszedł przez czas wojny,
gdy byliśmy jeszcze dziećmi, okupacji niemieckiej, wszystkich zagrożeń z tego płynących i marzeń
o wolności. I dlatego, wraz z innymi, poszliśmy wszyscy w walkę powstańczą w 1944 roku. Potem
po wojnie, gdy przyszło wyzwolenie, było ono nadal wolnością nader ograniczoną, a owe marzenia
o wolności przez lata nie mogły się spełnić.
To niewyobrażalne - ale przez 40 lat od 1939 roku nie widzieliśmy gazety wydawanej w Polsce
oficjalnie, która by nie kłamała, nie przemilczała, nie fałszowała.
I tak wreszcie po latach całym sercem włączyliśmy się w bezkrwawą walkę "Solidarności" w 1980
roku, stłamszonej wkrótce przez stan wojenny: wtedy wielu z nas znowu konspirowało, pomagało
aresztowanym, internowanym i pokrzywdzonym.
To wszystko było naturalne - wynikało z pojmowania obowiązku wobec Ojczyzny i wobec ludzi.
Wreszcie przyszła prawdziwa wolność i niepodległość w 1989 roku i niestety wkrótce przyszły i
rozczarowania: bowiem natura ludzka jest ułomna, a dotyczy to zwłaszcza tych, którzy zostali
wyniesieni do władzy. Władza bowiem to podobno narkotyk, pasja, namiętność, która zmienia
widzenie świata, proporcje ważności spraw.
Ale wracając do decyzji mojego 21-letniego wówczas ojca: Wojtkuszki przeszły na rzecz państwa
litewskiego, a po reformie rolnej w 1922 roku majątek rozparcelowano. Pozostał jedynie pałac z
parkiem i jakaś niewielka ilość ziemi, przewidziana nowym prawem litewskim. Ojciec mój już
nigdy nie pojechał do Wojtkuszek, mimo że okrojony majątek nadal, aż do 1940 roku, był jego
własnością. Może nie chciał wracać do wspomnień szczęśliwego dzieciństwa?
W ten sposób ojciec w pewnym sensie zerwał ze statusem "arystokraty" i przeszedł do sfery
"inteligencji pracującej", wyznaczając tę drogę swoim dzieciom. Tak stało się z wieloma rodami
arystokratycznymi, ale w większości dopiero po II wojnie światowej, gdy przymusowa utrata
majątków przyszła wraz z wojną, zmienionymi granicami Polski i komunizmem.
W początkowym okresie studiów medycznych mego ojca zdarzały się podobno dość zabawne i
trochę żenujące sytuacje. A to zapowiedź: "Dhogi Janiu, rhęka, któha dotyka thupa, nie będzie
dotykać mojej klamki". A to z kolei jakaś księżna, będąca z wizytą u jednej z sióstr nieopatrznie
zapytała ojca: "Czym się pan zajmuje?" Gdy w odpowiedzi usłyszała: "Chirurgią" - zawołała lekko
speszona, chcąc zatuszować swój niezamierzony nietakt: "Ach, jakżesz pana hozumiem! Gdybym
była lekarzem, zajmowałabym się tylko chihuhgią, nigdy medycyną!"
Ale powoli wszystko doszło do normy - cała rozległa rodzina ojca korzystała z jego medycznych
porad, zwracając się do niego nawet w najbłahszych sprawach. Pamiętam zwłaszcza jedną historię,
jeśli nie była wymyślona przez mego ojca, który lubił opowiadać różne zabawne anegdotki.
Nocny telefon od jednej z sióstr, cioci Alki Łempickiej, starszej od ojca o 37 lat. - "Janiu, wyobraź
sobie, że kupiłam ileś tam metrów zielonego materiału na firanki i dałam je do prania. Materiał
farbuje, a woda z balii została wylana do zlewu. Powiedz mi, czy mieszkańcy dolnego biegu Wisły
mogą się zatruć?" Ojciec autorytatywnie musiał uspokajać ekologiczne niepokoje swojej siostry
zapewniając, że mieszkańcom dolnego biegu Wisły nic nie grozi.
Ciocia Alka była niesłychanie wrażliwa i dziecinnie skrupulatna. Podobno zawsze spisywała swoje
grzechy przed spowiedzią na kartce z napisem od góry "Grzechy Aleksandry z Kossakowskich
Łempickiej". Spowiadała się zazwyczaj w kościele św. Krzyża, przypinała kartkę do konfesjonału,
aby niczego nie zapomnieć. Niekiedy jednak zapominała odpiąć spis grzechów i dopiero z domu
wysyłała kogoś ze służby do kościoła w poszukiwaniu kartki.
Tę ciocię pamiętam sprzed wojny. Mieszkała w Alejach Ujazdowskich w Warszawie, nosiła długą
czarną suknię z wysokim, zakrywającym szyję kołnierzem-golfem z białej koronki, przewiązanym
aksamitką. Miała białe, wysoko upięte włosy. W ciemnym salonie, pełnym obrazów i fotografii
rodzinnych, częstowała mamę i mnie herbatą i wiśniowymi konfiturami z kryształowej patery na
wysokiej nóżce.
Wkrótce potem w 1938 roku umarła. W tym samym wielkim salonie stała otwarta trumna wśród
świec i kwiatów, a u jej stóp siedział zrozpaczony karzełek, wychowanek cioci. Do dziś pamiętam
dziwny, przejmujący zapach chryzantem i hortensji, palących się świec, zastygłej ciszy. Po latach
ten zapach powrócił do mnie wraz z jakimiś francuskimi perfumami, które ktoś mi ofiarował, a
które natychmiast oddałam komuś, kto nie miał takich skojarzeń.
NASZ DOM RODZINNY
Nasz dom rodzinny stał przy ulicy Bednarskiej 22. Ojciec kupił go od Platerów w początku lat
trzydziestych, gdy dostał należną mu część pieniędzy ze sprzedaży pałacu Kossakowskich na
Nowym Świecie. Przedtem, czego nie pamiętam, mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu przy ulicy
Zielnej. Tak więc ten dom rodzinny, który zapamiętałam, trwał niewiele ponad 10 lat, by w roku
1944 przestać istnieć. A zapamiętałam raczej niewiele - jakieś zdarzenia, poszczególne sceny, jakieś
pojedyncze przedmioty, niektórych ludzi, którzy u nas mieszkali lub bywali. Przyszły bowiem po
utracie domu inne, bardzo silne wydarzenia: Powstanie Warszawskie w 1944 roku, potem szkoła
klasztorna i wreszcie dorosłe już życie - studia równolegle z pracą zarobkową. A zresztą może i
chciałam zapomnieć o tym domu dzieciństwa, podobnie jak mój ojciec, który nigdy nie chciał już
powrócić do Wojtkuszek.
Mój dom rodzinny pamiętam najsilniej przez zapachy i odgłosy, które nagle, przychodząc po
półwieczu skądinąd, wydobywają olśnieniem dawno minione pogrzebane pod gruzami
rzeczywistości. O zapachach trudno pisać - to są zapachy strychu, ale przecież nie każdego, to
zapachy kuchni, ale nie każdej i nie takie jak minione, zapach fiołków i srebrnych flakoników w
kształcie łabędzi na toaletce mojej matki, wielkich bukietów bzów wilanowskich w salonie, zapach
węgla i miału węglowego, połączone z hałasem porannym zgarniania popiołu w piecach i huku
ognia rozniecanego o świcie przez naszego służącego Michała, gdy jeszcze leżeliśmy w łóżkach w
dziecinnym pokoju. Zapach wosku rozgrzanego na parkietach przed froterowaniem ciężką froterką,
na której Michał pozwalał nam czasem jeździć - stawało się z dwu stron potężnego kija obu
nogami, kucało, a Michał z trudem posuwał froterką i nas kolejno wzdłuż salonu. Najpierw froterka
jeździła po podłogach włosem, potem podkładało się sukna i glansowało do połysku.
Potem pamiętam, gdy w 1939 roku już nie było służących, pokojówek i Michała, a w nasz dom
uderzyła jakaś bomba, nie niszcząc domu, ale posypując go gruzem i pyłem, i tysiącem kawałków
potłuczonych szyb, które były oklejane starannie paskami papieru na krzyż (co miało chronić przed
wstrząsami pocisków), gdy wróciliśmy po opuszczeniu domu, parkiet w salonie był szary.
Postanowiłam więc doprowadzić go do dawnego stanu błyszczenia - zebrałam kawałki szkła,
zmiotłam gruz i kurz i myślałam, że podłoga znów będzie błyszczeć. Ale pozostała szara, trochę
czerwonawa po skruszonych cegłach, obca, brudna, szorstka. Tak chyba zaczęły się moje kontakty z
rzeczywistością.
Kiedy teraz czasem słyszę przez okno stukot kopyt końskich o bruk, wiem, że to staromiejska
dorożka, których jest kilka na Starym Mieście, jako relikt przeszłości dla turystów. Ten stukot
przypomina mi wozy zaprzężone w perszerony, wozy wyładowane węglem, wozy wyładowane
drewnianymi nosiłkami z syfonami z wodą sodową i oranżadą, które z trudem wspinały się na
pochyłość naszej ulicy wśród okrzyków woźniców i trzaskań z bata.
Zimą, gdy kocie łby bruku pokrył śnieg, dzieciaki z całego Powiśla zjeżdżały ulicą na sankach,
budząc naszą zazdrość, bo nam jeszcze nie wolno było wychodzić samym i bawić się z
"ulicznikami" i "andrusami". Zazdrość wzbudzały też ich saneczki sklecone z dwu-trzech
deszczułek na płozach z metalowych prętów czy kawałków szyn. Sanki pędząc zawadzały o wysoki
krawężnik trotuaru, wywracały się w śnieg wśród krzyków i śmiechów dzieci i złorzeczeń
woźniców z trudem hamujących potężne pociągowe konie, których kopyta ślizgały się na ubitym
śniegu a z ich pysków wydobywały się kłęby pary. To było za oknami od ulicy zimą, aż do późnych
godzin wieczornych.
Za oknami od podwórka słychać było okrzyki wędrownych handlarzy: "Szmaty kupuję! Stare
szmaty kupuję!", "Garnki lutuję". Przychodził też człowiek, który ostrzył noże i za pomocą pedału
wprowadzał w ruch wielkie, płaskie kamienne koło, rozpryskujące wokół iskry i wydające niemiły,
matowy zgrzyt.
Czasem przychodził kataryniarz. Na katarynce umocowanej do wysokiego kija, wspartej na nim jak
na słupie, siedziała wiercąc się papuga. Kataryniarz kręcąc korbą, rozglądał się po oknach, czy
przez uchylony lufcik nie spada wyrzucony pieniążek zawinięty w kawałek papieru. Zjawiali się też
grajkowie-soliści, wygrywający na skrzypcach wirtuozowskie melodie Paganiniego, Sarasatego, ale
najczęściej romantyczne "Marzenie" Schumanna. Po skończonym utworze grajek zbierał rzucone
mu przez okna pieniądze, wyjmował je z papierków i kłaniał się na wszystkie strony, jak po
występie w Filharmonii.
Nasz dom przy ulicy Bednarskiej był od frontu jednopiętrowy i w większości - od parteru aż po
wielki strych, zamieszkały przez naszą rodzinę. Miał dwa podwórka - pośrodku pierwszego
mieściła się "fabryka" wody sodowej pana Czesława Jankowskiego; z boku były drewniane
przybudówki z galeriami, zamieszkałe przez ubogie rodziny m.in. krawca pana Pieśko z rodziną.
Drugie podwórko, na które schodziło się za "fabryką" po kilku schodkach, otoczone było z dwóch
stron szarą kilkupiętrową kamienicą czynszową, pełną różnych lokatorów. Po środku ogrodzone
siatką rosły cherlawe krzaki bzu i może jaśminu i jakieś kwiatki.
Do wojny nie znałam nikogo z mieszkańców - potem, w 1939 roku, spotykaliśmy się w piwnicach
naszego domu w czasie nalotów bombowych. Piwnice były rozległe, pełne korytarzyków, o
grubych murach i sklepione. Pachniały wilgocią i chłodem, trwogą stłoczonych ludzi w kocach,
chustach i pierzynach, chroniących się tu przed hukiem i świstem bomb. Niektórzy przyciskali do
piersi jakieś walizeczki lub tobołki z najcenniejszymi przedmiotami, a wszystko oświetlały
chybotliwe świeczki, rzucające wielkie drżące cienie na ceglane sklepienia.
Nie cierpiałam schodzenia do piwnicy, okropne było uczucie zamknięcia. Potem już nigdy, nawet w
czasie Powstania, gdy rzucano bomby na przemian z ryczącymi "krowami", nie byłam w żadnym
schronie ani w piwnicy.
W czasie okupacji spotykaliśmy się też na podwórku wokół wzniesionej kapliczki z Matką Boską,
na modlitwach wieczornych. W całej Warszawie budowano takie kapliczki, a niektóre z nich
przetrwały do dziś na starych podwórkach.
Z naszego domu bliżej poznałam w czasie okupacji mieszkankę drugiego podwórka panią
Zamorską, kruczowłosą damę, aktorkę, z małym starawym mężem i psem. Dawała mi (bez
powodzenia) lekcje gry na pianinie. Nie udało się ułożyć moich rąk o odmrożonych palcach na
klawiaturze i bez końca grałam fatalnie gamy i walczyka "O młynareczce z pewnej wsi".
W czasie wojny też, gdy nie mieliśmy już służby, do pomocy przychodziła stara, chuda kobieta,
Józefa Sikora, zwana "Sikorką", mieszkająca w suterenie naszego domu. Sikorka robiła "wielkie
pranie" - w kuchni ustawiało się ogromne drewniane balie z wyżymaczkami, rozstawiało metalowe
kadzie do płukania i gotowania bielizny, a wszystko pachniało mydłem do prania: wielkie beżowoszare kostki z tajemniczym turkusowym krzyżykiem wtopionym w środek. Mydłem tarło się
bieliznę na metalowej tarze, a balie pełne były obfitej i leciutkiej piany.
Sikorka pomagała też w kiszeniu kapusty, którą krajało się drobno i wkładało do wielkiej
drewnianej beczki z plasterkami marchwi i ubijało bosymi nogami.
Także w domu w czasie wojny robiło się szmalec - pokrojone na kawałki wielkie połcie słoniny
przekręcało się przez maszynkę do mięsa, co było męczącą pracą, w której pomagaliśmy trochę
Sikorce. Ale taki szmalec nie miał skwarek, lecz ciemniejszy osad, który smakował jak pasztet. Ten
szmalec i kupowana w sklepiku marmolada z marchwi lub buraków, przechowywana w wielkich,
niemal jak wiadra, metalowych pojemnikach, to było nasze główne jedzenie "do chleba" przez cały
czas wojny.
***
Do naszego domu były trzy wejścia - dwa od frontu, z bramy na parter i na pierwsze piętro, i jedno
kuchenne, od podwórka, z drewnianymi schodami. Na pierwszym piętrze wchodziło się do
przedpokoju, w którym na wprost wejścia było wielkie lustro w złotych ramach, wsparte na konsoli
z marmurowym blatem, przywiezione przez mamę z Wojtkuszek. Na ścianach wisiały jakieś
sztychy i ścienny telefon. Na prawo od wejścia był salon, obok wielkiego lustra drzwi do
stołowego, po lewej - okno na podwórko i zejście kręconymi drewnianymi schodami na parter. Na
ścianie z oknem wisiał zegar roboty brata mojej babki, wuja Ediego (Edmunda Saint Clair), który u
nas mieszkał, a który miał wielkie zdolności i cierpliwość w majsterkowaniu. Zegar miał obudowę
drewnianą i był w kształcie wieży pałacu wojtkuskiego. Wybijał godziny, a przez jego witrażowe
okienka przebijało się nikłe światło zapalanych żaróweczek, tak że służył także jako lampa w
zupełnej ciemności.
Salon był wielki, trzyokienny. Miał wytapetowane ściany - dawniej była to tapeta w jakieś kwiaty
czy wzory w kolorze czerwonawym, z czasem tapety zmieniono na inne, jasne, wzorzyste, żółtawobeżowe. Na ścianach salonu wisiało mnóstwo obrazów, przeważnie portretów rodzinnych - a więc
wspomniane już dwa piękne portrety hetmana i biskupa Kossakowskich i portret mego pradziadka,
który patrzył za mną srogim wzrokiem, portrety Szczęsnego i jego żony z Mniszchów pędzla
Batoniego, ich córki Ludwiki Józefowej Kossakowskiej malowany przez Lampiego, portret
rodzinny Szczęsnego Potockiego i jego żony oraz licznych dzieci. Był też portret siostry dziadka
Aleksandry Platerowej, w czarnej koronce na siwych włosach, różnych dam, m.in. Pelagii z
Kossakowskich (siostry mego pradziadka) Saint-Clairowej w pięknej balowej sukni.
W 1968 roku dostałam od wuja Stasia Niemcewicza z Embanide rysunkowy portret przez nią
wykonany - Damy w kapeluszu z piórami (Rozalii z Lubomirskich Rzewuskiej) - oprawiony wisi u
nas w domu na ul. Piwnej.
Wisiały tu również różne sceny batalistyczne, m.in. dwie związane z Kossakowskimi: "Bitwa pod
Kircholmem" Januarego Suchodolskiego, "Bitwa pod Chocimiem", sceny rodzajowe, może
holenderskie, wspomniana scena "Wręczenia listu-dymisji przez Napoleona generałowi Józefowi
Kossakowskiemu", były jakieś pejzaże z widokiem skał czy gór pełnych urwisk. Wielu innych
obrazów z salonu na Bednarskiej już dziś nie pamiętam.
Na prawo od wejścia z przedpokoju do salonu stała wielka szafa gdańska, jednodrzwiowa,
przywieziona z Wojtkuszek. Ciotka mego ojca, ciocia Toninka (Antonina z Bower Saint-Clairów
Wójcicka), która panicznie bała się burzy, w tej szafie wraz z naszym psem Kubą przeczekiwała
grzmoty i pioruny rozdzierające niebo.
Ciocia Toninka była najmłodszą z sióstr mojej babki. Przez lata - chyba aż do wybuchu wojny -
mieszkała u nas, bez przerwy piła ku przerażeniu mojej mamy "esencję herbacianą", nie
wypuszczała z ust papierosa w długiej cygarniczce, prześlicznie gwizdała walce Straussa i
malowała dla nas zachwycające pisanki z maleńkimi pejzażykami z brzozami. Swoim grubym,
niskim głosem śpiewała nam różne piosenki, z których zapamiętałam zabawne kuplety Artura
Bartelsa:
"Savez-vous chÝre amie
gwardia u nas będzie,
quelle charmante societé
do nas tu przybędzie.
Toi lundi, moi mardi
będziem przyjmowały
et l tous bon exemple
będziemy dawały.
Savez-vous chÝre amie
Kolonela postać?
Ah, comme j'aurais voulu
żoną jego zostać!
Ciocia miała krótko ostrzyżone szpakowate włosy gęste i wijące się, podgolone na karku, nosiła
długie niemal do kostek, przeważnie brązowe wełniane suknie, przypominające habit z żabotemszalem z tego samego materiału, na nogach miała grube fildekosowe pończochy i pantofle na
niskim, płaskim obcasie, zapinane na paseczek z jednym guzikiem. Ciocia opowiadała nam o
dawnych czasach, wielkich balach, o wojażach zagranicznych, o dzieciństwie naszego ojca, na
starych fotografiach pokazywała nam różne osoby z rodziny, często od dawna już nieżyjące: to od
niej wiem, jak wyglądała piękna ciocia Mimi Bujakowska, młodziutka czarnooka Gabryelka
Górska (siostra ojca), młody, najstarszy brat ojca Józef, stryj Michał Stanisław jako chłopczyk, a
także mieszkający u nas, wówczas już stary wuj Edi Saint-Clair, jako młody człowiek w studenckiej
czapce, i wiele, wiele innych osób.
Pasją cioci Toninki było pomaganie ubogim. Zbierała różne używane rzeczy po znajomych i
krewnych, kwestowała, a co jakiś czas odbywała się, zawsze taka sama rozmowa z moim ojcem.
"Janiu - mówiła ciocia Toninka - ty wiesz, jak bardzo kochała mnie twoja matka. Gdybym umarła,
musiałbyś mnie pochować. Ale wiesz, wolałabym, żebyś teraz dał mi te pieniądze, a pogrzeb może
być najuboższy". I uzyskane w ten sposób kwoty od mego ojca natychmiast rozdawała ubogim.
Wracając do salonu. Za szafą gdańską stał w rogu wielki murowany biały kominek, w którym się
często paliło i opiekało grzanki z czarnego chleba. Otwór kominka osłaniał w górnej połowie
ruchomy, zawieszany półokrągły ekran z żółtawej miki z metalowymi, mosiężnymi żebrami. Przed
kominkiem była mosiężna blacha, przytwierdzona do parkietu, podobnie jak przed wszystkimi
piecami. Na blasze stała metalowa ozdobna szuflada bez zaplecka, na popiół.
Na wysuniętej, pełnej ornamentów półce-gzymsie nad kominkiem stały różne "cacka" z brązu,
porcelany, szkła czy z kolorowego kryształu, lampa ze szklanym kloszem, przerobiona z naftowej,
wazon z kwiatami. Nad tą półką wisiała okrągła tarcza rycerska z krzyżującymi się toporkami i z
rycerskim hełmem; pośrodku tarczy był kolorowy, malowany przez wuja Ediego, widok pałacu w
Wojtkuszkach.
Przed kominkiem stał zawsze "bujany" fotel, ulubione miejsce wuja Ediego z nieodłączną fajką.
Ścianę na lewo od kominka zajmowała wielka kanapa i okrągły stół z lampą z brązu i ażurowym
abażurem z mosiądzu.
Wszystkie fotele i krzesła w salonie były simmlerowskie. Jedno z nich jakimś cudem przetrwało
zniszczenie domu, ukryte, nie wiem przez kogo, w piwnicy jednego z sąsiednich domów. Zwrócono
mi je po wojnie, gdy już mieszkaliśmy na Piwnej, z połamanymi nogami, w zupełnej ruinie. Trzeba
było obciąć nogi krzesełka i takie skurtyzowane jest, przez sentyment, u nas do dziś, właściwie nie
wyremontowane, bo jakoś brakło wówczas pieniędzy. Obiłam je sama, dość nieudolnie, lnianym
kretonem w kwiaty.
W przeciwległym od kominka rogu salonu stała wysoka szafka z kwadratowymi szufladami, które
od wewnątrz miały po bokach nacięcia-rowki pionowe na metalowe płyty do pozytywek, których
mieliśmy dwie. Pozytywki były w kształcie drewnianych skrzynek-pudełek, jedna na mniejsze
płyty, druga na większe. Gdy otwierało się wieko, było miejsce na założenie płyty na mosiężny
bolec i urządzenie przytrzymujące płytę tak, by małe zadziorki, które znajdowały się pod każdą
płytą, dotykały walca i kręcąc się wydawały niezapomniane "pozytywkowe" melodie. Aby
pozytywka zaczęła grać, trzeba ją było nakręcić: w bocznej ściance u dołu był wystający metalowy
płaskownik, umieszczony w wąskiej poziomej szparze; tym płaskownikiem przesuwało się od
krańca do krańca szpary, aż poczuło się opór ukrytej wewnątrz sprężyny uruchamiającej walec. Gdy
otwierało się wieko mniejszej pozytywki, po wewnętrznej stronie nakrywy była malowana scena z
amorkami na niebieskim tle nieba z białymi obłokami.
Na ścianie pomiędzy oknami stał piękny stół "boullowski" z Wojtkuszek i drugi taki sam z drugiej
strony salonu. Na nich ustawione były marmurowe białe popiersia pradziadka i dziadka, oba
robione we Włoszech - w Rzymie i Florencji, ale nie pamiętam przez jakich artystów. Dalej, między
oknami, stał pulpit-biurko, rodzaj sekretarzyka, którego blat po otwarciu był wybity zielonym
suknem. Mama trzymała w szufladach pulpitu jakieś listy przewiązane wstążką.
Na przeciwległej do kanapy ścianie były drzwi do dziecinnego pokoju i stała ogromna etażera z
Wojtkuszek, na półkach której zgromadzono różne bibeloty. W dole etażery stała dość duża
metalowa skrzynka okuta żelaznymi płaskownikami i blachą mosiężną, wyglądającą jak złota. Były
tu ukryte rysunki i album oprawny w czerwoną skórę z wytłoczoną hrabiowską złotą koroną i
inicjałami pradziadka. W tym albumie były powklejane rysunki i akwarele pradziadka - sceny
rodzajowe, portrety, postacie ludzkie, przypominające w stylu rysunki Jana Piotra Norblina, oraz
akwarelowe projekty jakichś maszyn i szkice kopalni w Archangielsku.
Obok skrzynki było miejsce na stosy albumów z fotografiami rodzinnymi; starymi na tekturkach ze
złoconą bordiurą i napisem "Wojtkuszki" z końca XIX i początku XX wieku, zdjęcia amatorskie
przeważnie z młodości rodziców (m.in. mama w białym nakryciu głowy jako pielęgniarka w
okresie wojny z bolszewikami w 1920 roku, ojciec w mundurze ułańskim, mama w czapce
studenckiej, zdjęcia ze ślubu rodziców, jakaś wycieczka do Morskiego Oka, zabawy w Brzostowicy,
gdzie wszyscy robią koszmarne miny i grymasy, a ojciec przebrany jest za damę, mama na tarasie
chyba we Wręczy Chrapowickich w białej sukni siedząca w wiklinowym fotelu). Były też albumy
ze zdjęciami z naszego dzieciństwa, naszego brata ciotecznego, Olesia, syna siostry naszej matki,
cioci Janki Rogójskiej, który podobno jest w Brazylii.
Z salonem i albumami fotografii zdarzyła się pewnego razu następująca historia. Ojciec bardzo
przestrzegał, aby mówiono do niego zawsze "panie doktorze", nigdy "panie hrabio". Jeśli był jakiś
telefon i proszono "pana hrabiego", nie chciał podejść i oświadczał, że tu nie ma hrabiego
Kossakowskiego, jest tylko doktor Kossakowski. (Ale do mamy służba mówiła "pani hrabino"). W
domu przyjmował ojciec swoich prywatnych pacjentów - na dole był duży przedpokój, gdzie mogli
czekać, aż zostaną przyjęci. Pewnego dnia ojciec został zatrzymany dłużej w szpitalu i wrócił z
pewnym opóźnieniem. Nie zastał czekających na niego, umówionych pacjentów na dole. Okazało
się, że ciotka ojca, zwana ciocią Toninką, zaprosiła ich do salonu, aby im skrócić czas oczekiwania,
pokazywała rodzinne fotografie. Ojciec wszedł na moment, gdy ciocia objaśniała "A to jest pan
doktor jak miał cztery lata". Z zachowaniem wszelkich grzeczności wobec ciotki, ojciec wymógł
przyrzeczenie, że nigdy już w ten sposób nie będzie podejmowała jego pacjentów.
Z etażerą z salonu mam wspomnienia z okresu okupacji niemieckiej. Mieszkało u nas wówczas
wiele osób i trzeba było znajdywać dodatkowe miejsca na ich pomieszczenie - dlatego wielką
etażerę odsunięto od ściany i w ten sposób powstał dodatkowy "pokój" na dwa łóżka. Spałam sama
na jednym z nich, gdy nagle wtargnęli Niemcy z rewizją. Gdy stanęli nade mną, żądając bym
wstała, zdałam sobie sprawę - jeszcze senna - że pod poduszką mam pełno gazetek i jakieś skrypty,
m.in. "Niemcy największym wrogiem Polski", które czytałam w nocy. Niemcom towarzyszył cywil,
w ceratowym czarnym płaszczu, tłumacz. Powiedziałam mu wówczas, że nie mogę wstać przy
obcych, bo jestem nieubrana, że muszą się odwrócić. Gdy wyszli za kotarę oddzielającą
pomieszczenie za etażerą, schwyciłam papiery i wsunęłam je pod koszulę owijając się kocem.
Wtedy Niemcy przegrzebali całe łóżko, podnosząc materac i prześcieradło, ale na szczęście nie
zrobili mi rewizji osobistej. Zresztą w całym domu niczego, chwała Bogu, nie znaleźli.
Wracając do salonu - pośrodku zwieszał się kryształowy żyrandol, a pod nim okrągły stół przykryty
turecką tkaniną.
Sąsiadujący z salonem pokój dziecinny nie wyróżniał się niczym szczególnym - białe metalowe
łóżka (chyba firmy "Jarnuszkiewicz i S-ka" - zresztą nie spokrewnionej z Jerzym Jarnuszkiewiczem
rzeźbiarzem), biała oszklona szafa na książki i zabawki, zwykłe meble.
Nad moim łóżkiem wisiała kolorowa litografia Kościuszki na koniu i Matka Boska Kodeńska, nad
łóżkiem mojej siostry Basi - książę Józef Poniatowski skaczący do Elstery, a nad łóżkiem mego
brata Staszka chyba król Jan Sobieski.
Z zabawek najlepiej pamiętam prześliczną dużą lalkę, która niegdyś należała do siostry mego ojca
Jadwisi. Jadwisia nazwała lalkę "Lusia" i tak pozostało. Lusia miała porcelanową głowę, a z tyłu na
szyi napis "Paris", jasne długie włosy. Ręce, nogi i tułów były z powleczonego lakierem beżoworóżowym papier-maché. Lusia miała kilka zachwycających sukienek - pamiętam tę z czasów
Jadwisi - była koronkowa na jasno niebieskim jedwabnym czy satynowym tle i majteczki wedle
mody z końca ubiegłego stulecia - białe, obszyte koronką, batystowe, długie do kolan, zawiązywane
na tasiemkę, rozcięte z przodu. Druga sukienka, którą pamiętam, była przerobiona z dziecinnej
sukieneczki mojej siostry - była różowa z haftami.
Lalki Lusi nie wolno mi było brać do łóżka, leżała w wiklinowym wózku dla lalek. Niestety, jak to
bywa, byłam nieposłuszna: wstałam po zgaszeniu światła z łóżka i wzięłam Lusię, upuściłam ją na
ziemię i porcelanowa głowa stłukła się na kawałki. Byłam zrozpaczona, długo w nocy modliłam się
o cud, by rano okazało się, że Lusi nic się nie stało. Niestety, cud się nie zdarzył. Lusia została
oddana do "kliniki lalek", gdzie wisiały i stały oddzielne nogi, głowy i ręce rozmaitych zepsutych
zabawek i została sklejona. Jednakże szramy na twarzy Lusi pozostały i były ogromnie oszpecające.
Z zabawek mojej siostry Basi pamiętam wielkiego różowego, pluszowego misia. Zapytana przed
Gwiazdką, co chciałaby dostać od Mikołaja, powiedziała "różowego misia". Ten "mikołajowy"
prezent dostała od cioci Beaty Branickiej z Wilanowa, która dobrze musiała się naszukać w
sklepach, by spełnić marzenie małej Basi.
Obie z Basią miałyśmy lalki "Shirleyki", które w latach trzydziestych produkowano na całym
świecie jako portret słynnej wówczas filmowej aktorki amerykańskiej Shirley Temple. Filmy z
Shirleyką oglądały dzieci i dorośli: ta mała kilkuletnia dziewczynka miała krótkie loczki na głowie,
prześliczny uśmiech, cudownie tańczyła i stepowała. Gdy dorosła, przestała być aktorką i została
gdzieś ambasadorem.
Miałyśmy też obie "Klitusie-Bajdusie", przemiłe pieski, miękkie, obleczone beżową lub brązowawą
tkaniną podobną do grubej jedwabnej pończochy, ze zwisającymi białymi uszami, w których dla
obciążenia zaszyte były maleńkie ołowiane kulki, podobne do śrutu. Przy naciśnięciu brzuszka
"Klituś-Bajduś" wydawał podobny do skomlenia dźwięk jak wiele innych zabawek.
Z zabawek mego brata Staszka utkwili mi w pamięci mali ołowiani żołnierze - husarzy i chyba
Turcy w turbanach, których wsadzało się na koń oraz piechota wojska polskiego z karabinami.
Mieliśmy też kręgle, bilard, buczące bąki, cudowne kalejdoskopy, i wiele innych zabawek. Do
parku Saskiego, gdzie chodziłyśmy na spacery z guwernantką, zabierałyśmy ze sobą wielkie
drewniane obręcze pomalowane na różne kolory, które toczyło się po ścieżkach poganiane
specjalnym patyczkiem, biegnąc obok. W parku grałyśmy też w serso - to były małe z lekkiego,
chyba wiklinowego, drewna zrobione obręcze; wyrzucane serwem w górę, jak najwyżej, musiały
być złapane przez partnera na jego patyk z poprzeczką. Tych dwóch rodzajów zabawek dzisiaj już
nie ma.
W parku Saskim spotykałyśmy znajome dziewczynki, m.in. córki generała Beliny-Prażmowskiego Teresę i Myszkę, które nosiły długie spadziste loki, tzw. anglezy, budząc nasz podziw i zazdrość.
(Starsza Teresa mieszka dziś na Starym Mieście, młodsza Myszka - z dziećmi i wnukami w
Krakowie. Żadna z nich już nie nosi "anglezów").
Jeśli w parku nie było znajomych, a miałyśmy ogromną ochotę na zabawę z innymi dziećmi, robiło
się tak: rozglądałyśmy się po sąsiednich ławkach, wybierałyśmy jakiegoś chłopczyka czy
dziewczynkę, podchodziłyśmy i dygając mówiłyśmy: "Dziewczynko (lub chłopczyku), czy chcesz
się ze mną pobawić?" Na ogół nie spotykałyśmy się z odmową, chyba że towarzysząca mama lub
guwernantka zabraniała dziecku bawić się z nami, bo na przykład "już dosyć się nabiegało" lub
"jest spocone", albo "właśnie wracamy do domu".
Mieliśmy też dużo książek. Oczywiście Trylogię Sienkiewicza i "Pamiętniki Paska" - te książki
głośno czytywał nam ojciec. Mieliśmy "Pamiętniki kwestarza" Ignacego Chodźki czyli Leona
Potockiego, który podobno pisał tę książkę w Wojtkuszkach, a na pewno na Litwie. Egzemplarz tej
książki dostał Paweł, gdy miał zaledwie rok, od mego ojca wraz z klaserem znaczków pocztowych
na Boże Narodzenie 1963 roku. Mieliśmy też powieści Curwooda, Dumasa, Vernego, Dickensa,
Marca Twaina, Londona, Makuszyńskiego, Porazińskiej, Górskiej. Przepadałam za "Chatą Wuja
Toma", "Przygodami Koziołka Matołka" i "Małpki Fiki-Miki". Po wielekroć czytałam "Złotą
Różdżkę" z okropnymi historyjkami wierszem o niegrzecznych dzieciach z potwornymi
ilustracjami. Uwielbiałam "Pierścień i różę" Thackereya, "Chłopców z placu Broni" Molnara,
historię sarenki "Bambi", "Alicję w krainie czarów", Frances Burnett "Tajemniczy ogród" i "Małą
księżniczkę" (na tle tej książki nakręcono film, w którym grała Shirely Temple). Przepadałam za
bajkami Andersena, a także Grimma.
Te wszystkie książki były bardzo ważne - uczyły szlachetności w postępowaniu, opowiadały o
trudach, które przecież można pokonać, o przygodach, które na ogół kończyły się dobrze, o
pomaganiu innym, zwłaszcza słabszym. Książki czytywaliśmy namiętnie, nieraz już po zgaszeniu
światła, przy ukrytej pod kołdrą latarce. Wiele z nich stwarzało cudowne złudzenia na temat
sprawiedliwości i zwycięstwa dobra nad złem, co w życiu dosyć rzadko się, niestety, zdarza. Ale te
książki pozostały niezwykle ważne w całym moim życiu i gdy niektóre z tych ukochanych książek
wznawiano po wojnie, kupowałam je przez sentyment, a później - dla mojego syna Pawła do jego
biblioteki. Teraz wszystkie je może przekazać z kolei swoim dzieciom.
Bardzo lubiłam bajki - przejmowałam się ogromnie np. historią Calineczki; kiedy po latach
czytałam ją Pawłowi, on także był tak wzruszony, że płakał nad jej losem. Czytałam mu również
"Bitwę pod Raszynem" Przyborowskiego, takie samo wydanie, jakie mieliśmy w dzieciństwie. Tak
jak ja kiedyś, oglądał ze zgrozą ilustrację przedstawiającą Janka w piwnicznym lochu, którego
opadły szczury.
Moje pojmowanie świata, ukształtowane przez bajki w okresie dzieciństwa, było przyczyną historii,
którą zapamiętałam do dziś. Kiedyś, jako mała dziewczynka, byłam w pałacu wilanowskim u cioci
Beaty Branickiej na obiedzie. Prawie nic nie zjadłam. W jakimś momencie nachylił się nade mną
lokaj Jan, by zapytać, czy jeszcze będę jadła. Odpowiedziałam, że nie, bo chcę, żeby zostało więcej
dla służby. Na co Jan z pewną wyższością odrzekł: "U nas służba nie musi zjadać resztek z talerzy.
Mamy oddzielną kuchnię". Zrobiło mi się okropnie wstyd, raz, że uraziłam niechcący Jana, a po
drugie, że wynikało z tego, że u nas w domu służbę karmimy tym, czego sami nie dojemy. Winne
były bajki - na dworach książęcych i królewskich w bajkach "służba zjadała resztki z pańskiego
stołu". Ja to pojęłam dosłownie. Winien był również surowy zakaz wstępu nam dzieciom do kuchni
(jakżesz niesłusznie!). Bo pomijając tę całą wstydliwą historię z obiadem w Wilanowie, gdy
przyszła wojna, nie miałam najmniejszego pojęcia o najprostszych czynnościach kuchennych. Nie
umiałam ukroić chleba, zaparzyć herbaty - a miałam wówczas już 11 lat.
Wracając do naszej biblioteki z lat dziecinnych.
Z czasopism mieliśmy "Moje pisemko" z powieściami Marii Buyno-Arctowej, drukowanymi w
odcinkach, pełne niezwykłych przygód ("Trzy kamienie", "Moja maleńka" i "Zielony szaleniec" - to
było o samochodzie) z przepięknymi ilustracjami Antoniego Gawińskiego. Ilustrował on chyba
wszystkie powieści Arctowej (m.in. "Fifinkę czyli awanturę arabską", którą głośno czytała nam
ciocia Beata Branicka, byśmy z Basią nie kręciły się podczas pozowania do portretu malowanego
przez pana Józefa Korolkiewicza w jego pracowni), ale i inne książki dla dzieci np. Domańskiej
"Paziowie króla Zygmunta".
Z francuskich czasopism prenumerowaliśmy "La semaine de Suzette", rodzaj komiksu z zabawną
Bretonką Becassine ubraną w czepek, długą suknię i fartuszek (książki Becassine znalazłam w
dziecinnej bibliotece w Les Prats u de Villete'ów i wzruszyło mnie to ogromnie, tak jak Pawła,
także tam znalezione - przygody Tin-Tina, dziś wydawane po polsku).
Mieliśmy też książki z serii "La BibliothÝque rose", wydane chyba w czasach dzieciństwa naszych
rodziców: "Les malheurs de Sophie", "L'auberge de l'ange gardien", "Le général Dourakine" i in. Z
francuskich, pięknie ilustrowanych bajek pamiętam "La belle au bois dormant" (Śpiąca królewna) i
serię książeczek, w których główną bohaterką była Miquette, ruda dziewczynka w zielonej sukience
i czarnym fartuszku oraz jej brat Polo.
Tak więc z mojego odległego dzieciństwa najsilniej utkwiły mi w pamięci książki. I mogłabym
pisać o książkach z dzieciństwa bez końca - były przecież jeszcze i te najdawniejsze - "Szczurki w
zbożu", "Aaa, kotki dwa" i Marii Konopnickiej "O sierotce Marysi i o krasnoludkach", i potem
"Przygody barona Münhausena" i "Dziadek do orzechów", i te z najnowszej historii Polski, z
odzyskania niepodległości w 1918 roku - "Bohaterski miś", "Orlęta" i "Dzieci Lwowa".
Wraz z wybuchem wojny we wrześniu 1939 roku nasze dzieciństwo i nasz pokój dziecinny raptem
przestały istnieć. Jak przez sen pamiętam jeszcze pożegnanie mamy z ojcem, idącym na wojnę.
Ojciec w mundurze oficerskim, w czapce-rogatywce z amarantowym otokiem, jako lekarz. Mama
kreśląca znak krzyża na czole ojca - scena jak ze znanych ilustracji Grottgera.
Z okresu oblężenia Warszawy pamiętam jedynie pojedyncze zdarzenia. Np. że w czasie
bombardowania biegłam sama Krakowskim Przedmieściem koło wielkich kamiennych lwów,
strzegących dziedzińca pałacu Radziwiłłów. Trzymałam kurczowo w dłoni maleńki oszklony
obrazek Dzieciątka Jezus dźwigającego krzyż. Potknęłam się i upadłam - obrazek wysunął mi się z
ręki i upadł daleko na zryty pociskami trotuar. Podbiegłam by go podnieść - na szczęście szkiełko w
obrazku nie stłukło się, co wydało mi się ogromnie ważne. Wraz z obrazkiem dotarłam do domu już
bez przygód.
W czasie oblężenia, gdy dom nasz uległ częściowemu zniszczeniu, przez jakiś czas tułaliśmy się po
różnych krewnych i przyjaciołach. Przez kilka dni spaliśmy u siostry ojca, cioci Marylki
Chrapowickiej na ulicy Czackiego. Potem gdy i w ten dom uderzyła bomba, pan Antoni
Uniechowski, znany malarz i przyjaciel rodziny, przewiózł nas nocą jakimś wojskowym dżipem
przez płonący Nowy Świat na ulicę Wiejską. Ten przerażający kanion rozszalałego ognia i
walących się domów na wiele lat pozostał mi w pamięci.
Na Wiejskiej 19 nocowaliśmy śmiertelnie zmęczeni na jakichś kanapkach w salonie nieobecnych
wujostwa Karskich, gdzie był tłum ludzi i rezydujące tam tzw. ciocia Ewcia Zielonko i panna Julia.
Potem znów na kilka dni przenieśliśmy się na drugą stronę ulicy do mieszkania siostry pana
Uniechowskiego, pani Zofii Döllinger w nowoczesnym domu z żelbetu (do dziś istniejącym Wiejska 16), który wydawał się "bezpieczny", wreszcie na jakiś czas zatrzymaliśmy się u wuja
Adama Branickiego na ulicy Smolnej 40.
Tu chyba zastała nas kapitulacja. Na Nowym Świecie oglądałam ze ściśniętym sercem wkroczenie
Niemców do Warszawy; szli butni i zwycięzcy. Na poharatanych chodnikach wśród gruzów leżały
trupy końskie ze wzdętymi brzuchami, jacyś ludzie handlowali cukrem i solą, które miały jedną
cenę.
Któregoś dnia, na samym początku okupacji, szłyśmy ulicą z moją siostrą Basią, bardzo rade, że
bez opieki guwernantki, kupiłyśmy sobie pestki z dyni i plułyśmy przed siebie przez nikogo nie
strofowane. Była z nami nasza kuzynka, kilka lat starsza od nas, Oleńka Niemcewiczówna
(Meissner). W całej Warszawie Niemcy rozlepili plakaty wyobrażające gruzy Warszawy z napisem:
"Anglio, to twoje dzieło!". Basia bez namysłu zerwała plakat. Natychmiast zjawili się Niemcy,
zaaresztowali nas i wepchnęli do samochodu, w którym już siedział jakiś młody człowiek, Polak.
Najpierw zawieźli nas na dziedziniec Uniwersytetu, jeden z Niemców wysiadł i długo coś załatwiał.
Potem zawieziono nas na Gestapo na ulicę Szucha. Tam pod eskortą zaprowadzono naszą czwórkę
przez dziedziniec do jakiegoś pomieszczenia ze ścianą wybitą metalową blachą, przed którą
ustawiony był karabin maszynowy. Kazano nam usiąść po przeciwległej stronie na krzesłach.
Dwóch oficerów SS-manów, jeden z bielmem na oku, zaczęło nas kolejno przesłuchiwać. Pytali
m.in. o ojców (oczywiście oficerów polskich!), o adresy.
Oleńce wymierzono policzek, młodego człowieka bili przy nas. Basi zrobiło się niedobrze najedzona pestkami, zwymiotowała na buty jednego z oficerów. W końcu nas trzy wypuszczono.
Młodego człowieka zatrzymano. Był piękny, październikowy dzień, złote liście, dojrzałe kasztany.
Nie wiedziałyśmy wówczas jeszcze, że Gestapo na Szucha stanie się wkrótce słynnym miejscem
kaźni i śmierci wielu więzionych Polaków.
Przez cały okres okupacji nasz dawny pokój dziecinny był najczęściej używany. Z pokoju
stołowego przeniesiony został wielki stół i tu się teraz jadało, wieczorami siadywało przy
karbidówce, której znienawidzony zapach pamiętam do dziś. Tu też początkowo spaliśmy pokotem
wraz z wieloma ludźmi, przeważnie naszymi kuzynami Niemcewiczami, którzy utracili własne
domy.
Późną jesienią i zimą tylko dwa pokoje udawało się ogrzać - pokój dziecinny i sąsiadujący z nim,
dawny sypialny rodziców, oba położone naprzeciw kuchni oddzielonej korytarzem.
Zgromadzonych przy stole, któregoś wieczoru, zastał nas ojciec, gdy nagle wrócił z wojny
wynędzniały, w wojskowym szynelu bez dystynkcji, po obozach sowieckim i niemieckim w
Małaszewiczach, wraz z dwoma lekarzami.
Tu również żegnał się z nami wuj Edi Saint Clair, którego Niemcy jako poddanego brytyjskiego i
byłego konsula, internowali. Niemcy przyszli po niego bez awantur, wrzasku i brutalnego
zachowania, towarzyszących zwykle aresztowaniu Polaków. Zachowywali się elegancko, pozwolili
wujowi pożegnać się z nami. Widziałam go wówczas po raz ostatni, bo przeżywszy obóz, wyjechał
na stałe do Anglii. Pamiętam, że było wcześnie rano, leżeliśmy jeszcze w łóżkach. Jeden z
niemieckich oficerów wyciągnął dłoń: chciał mnie pogładzić po długich włosach. A ja bez
zastanowienia plunęłam na tę rękę. Ale nie zdarzyło się nic okropnego. Niemiec tylko bez słowa
cofnął rękę, udając, że nic się nie stało. Dziś myślę, że może to był dobry człowiek, może miał
własne dzieci i że chyba zrozumiał mój odruch nienawiści.
Za pokojem dziecinnym była dawna sypialnia rodziców. Stały tu dwa drewniane, chyba
mahoniowe, łoża z owalnymi zapleckami, przedzielone nocnymi szafkami. Na ścianie nad łóżkami
wisiała ogromna chusta turecka i krucyfiks z postacią Chrystusa rzeźbioną w kości słoniowej.
W rogu pokoju od strony balkonowego okna stała ukosem toaletka mamy z wielkim owalnym
lustrem w srebrnych ramach. Na toaletce było pełno różnych przyborów ze srebra - szczotki,
flakony, ręczne lustro, szczotka do ubrań oprawna w kość słoniową, wszystkie zdobione
monogramami matki mego ojca Z.K., herbami i dziewięciopałkową hrabiowską koroną. Na toaletce
z obu stron stały zawsze dwa małe zachwycające srebrne wazoniki w kształcie łabędzi, w których
pachniały świeże fiołki.
W sypialni stało też wielkie biurko ojca i oszklona szafa pełna różnych książek, przeważnie bardzo
starych, pięknie oprawionych, ze złoconymi brzegami, z litografiami i sztychami z historii Polski.
Pamiętam stare wydanie Mickiewicza na cieniutkim jak bibułka papierze - bo właśnie z tej książki
usłyszałam po raz pierwszy strofy "Pana Tadeusza", "Ballad i Romansów" i "Sonetów", czytane
nam przez ojca.
Z drugiej strony pokoju sypialnego stał pod ścianą drewniany klęcznik z miękko wybitym miejscem
do klęczenia i z pulpitem, w którym był mszał rzymski mamy i różne książeczki do nabożeństwa.
Stała też jakaś szafa ubraniowa obok drzwi wiodących na korytarz koło łazienki i ubikacji.
W okresie choroby mojej matki, która przez wiele miesięcy musiała leżeć w łóżku, sypialnię
rodziców przeniesiono na parter, a ich pokój zajęła nasza wychowawczyni panna Zofia Rowińska.
Dopiero w czasie okupacji zimą, gdy brak węgla nie pozwalał na ogrzanie "dołu" i innych pokojów
poza dawnym dziecinnym, rodzice znów zamieszkali w swojej dawnej sypialni.
Kiedy latem 1940 roku ojciec został aresztowany przez Gestapo i Niemcy przyszli go zabrać z
domu, z balkonu sypialni rodziców patrzyliśmy jak ojciec pod eskortą wychodzi z bramy, jak nie
oglądając się pożegnalnie uchyla kapelusza i wsiada do policyjnego samochodu. Zawieziono go
wówczas do więzienia na Pawiaku. Codziennie modliliśmy się o jego szczęśliwy powrót do św.
Judy Tadeusza, patrona od spraw beznadziejnych. Tegoż dnia aresztowano całą grupę lekarzy
warszawskich. Wszyscy po kilku tygodniach powrócili z Pawiaka, a ojciec jako pamiątką z
więzienia miał świetny rysunkowy swój portret na małej kartce papieru, dzieło współwięźnia,
znanego artysty Adama Gerżabka. Ten rysunek przepadł, jak niemal wszystko z naszego domu, w
czasie Powstania Warszawskiego w 1944 roku.
Wzdłuż całego mieszkania na pierwszym piętrze ciągnął się korytarz z licznymi drzwiami - do
kuchni, na schody od wejścia kuchennego przez podwórko, na strych i poddasze, do pokoju
jadalnego, do pokoju dziecinnego, do dawnej sypialni rodziców oraz do ubikacji i do łazienki.
Korytarz musiał być dość szeroki, bo stały tam wielkie skrzynie z bielizną pościelową i stołową, z
końskimi derkami w kratę z herbami, ze srebrem oraz pudła na kapelusze. Skrzynia na srebro
stołowe miała wyjmowane, wykładane pluszem plateaux-futerały: każda z łyżek, widelców, noży,
większych i mniejszych miały swoje własne miejsce z wgłębieniem, jedne obok drugich wedle
wielkości. To były srebra herbowe, używane nie często. Na co dzień jadło się sztućcami z plateru z
monogramem mojej babki "Z.K." i dziewięciopałkową koroną. Sporo sztuk tego srebra herbowego
zachowało się, było bowiem ukryte i przechowane przez służbę wujostwa Branickich z Wilanowa
wraz z ich srebrami. Zwrócono je rodzicom po wojnie. Z platerów zachowały się tylko pojedyncze
sztuki.
Z czasem gdyśmy już dorośli, mama podzieliła srebra między nas, zostawiając sobie tylko kilka
sztuk. Ofiarowała też chyba sześć łyżeczek do herbaty naszemu bratu stryjecznemu Józiowi
Kossakowskiemu z okazji jego ślubu z Hanią Moniuszko. Ja dostałam 6 łyżek deserowych, 3 łyżki
do zupy, 4 noże mniejsze i 3 większe, 6 widelców, 3 pary widelczyków i nożyków do owoców, 1
maleńki widelczyk, 1 łyżkę do sosu i 1 do tortu, małą łyżeczkę-szufelkę do soli oraz kilka łyżeczek
do herbaty. Większość z tych sreber używamy na co dzień. Wyszczególniłam wszystkie, bo z
czasem będą własnością rodziców Leosia i Oliwki, a są to właściwie jedyne pamiątki rodzinne z
ubiegłego stulecia, jakie się zachowały. Nieliczne sztuki sreber, które były u moich rodziców,
zostały ukradzione już po ich śmierci w czasie włamania do ich mieszkania przy ulicy Hożej.
Stojące na korytarzu naszego domu na Bednarskiej pudła na kapelusze były z żółtawej dykty,
lakierowane, okrągłe, wysokie walce, ze zdejmowanym płaskim nakryciem, zapięte na luźny
rzemień, aby je można nosić. Te pudła pamiętały chyba jeszcze podróże zagraniczne mojego
dziadka, gdy z całą rodziną i licznym dworem - służącymi, kucharzem, guwernantkami itd.
wyruszano z ogromnymi bagażami w wynajętej "salonce" na wielotygodniowe lub wielomiesięczne
wędrówki i wizyty rodzinne po Europie. Wiem, że w tych podróżach dziadek zawsze "stawał" w
hotelu "Luna" w Wenecji. Gdy byłam w tym mieście odszukałam ten piękny nadal luksusowy hotel,
by go specjalnie zobaczyć. Śladów pobytu mego dziadka nie znalazłam, ale wmurowana w ścianę
hotelu pamiątkowa tablica informuje, że w "Lunie" zatrzymywał się również powieściopisarz Józef
Ignacy Kraszewski.
W pokoju stołowym na ścianach w dwóch rzędach wisiały portrety królów polskich malowane
przez Bacciarellego lub jego szkołę, niektóre na blasze, inne na płótnie. To były te same obrazy,
które niegdyś zdobiły salę jadalną w Wojtkuszkach, i takie same, jakie dziś są na Zamku
Królewskim w Warszawie, a bywały w wielu dworach i pałacach w Polsce i na Litwie, zamawiane
specjalnie w pracowni Bacciarellego; bywały pośród nich oryginały, repliki i kopie. Po środku
jadalnego stał wielki rozsuwany stół, nad nim lampa ze zwieszającym się gruszkowatym
dzwonkiem na służbę.
Tu przypomniały mi się opowieści mego ojca o cioci Luli Łempickiej. Była ona niesamowitej tuszy
i z tą tuszą zdarzały się podobno różne historie. Opowieść pierwsza: ciocia Lula leżała w łóżku, gdy
zawaliło się pod nią dno z desek. Rozpaczliwie próbowała dosięgnąć zwisającego dzwonka, by
wezwać służbę, aby pomogła jej się podnieść. Bez skutku - przeleżała całą noc i dopiero, gdy
pokojówka rano przyniosła jej śniadanie, biedna ciocia wydobyła się z pułapki.
Opowieść druga: ciocia Lula jechała pociągiem. Gdy na stacji ciocia tyłem, trzymając się z całych
sił poręczy, by ciało nie przeważyło, próbowała wysiąść, zawiadowca stacji, sądząc, że ciocia nie
wysiada, tylko wsiada, pomógł cioci wpychając ją do wagonu - i pociąg ruszył. Podobno w ten
sposób przejechała kilka stacji dalej niż zamierzała, dzięki niezwykłej uprzejmości zawiadowców
stacji.
Opowieść trzecia: ciocia Lula jechała karetą. Podłoga karety na skutek nadmiernego obciążenia
obsunęła się, pozostawiając w miejscu dna dziurę. Przerażona ciocia biegnąc przymusowo w
karecie zaczęła walić parasolką w szybę oddzielającą ją od stangreta, by zatrzymał. Niestety
stangret sądząc, że jedzie za wolno, zaciął konie, by szybciej biegły. Biedna ciocia dalej biegła w
karecie pozbawionej dna.
Nie wiem czy wszystkie te historie są prawdziwe, ale bardzo mnie śmieszyły w dzieciństwie.
Wracając do stołowego. Pod ścianą w tym pokoju koło wejścia z korytarza stał duży, z jasnego
drzewa kredens, a na nim różne srebrne, niektóre pozłacane przedmioty, a więc patery, dzbany i
dzbanki, talerze, w szufladach białe obrusy i serwety z monogramami i koroną, srebrne kółka do
serwet, podręczne sztućce platerowe. Inne meble w jadalni były ciemne, dębowe czy orzechowe,
jakaś szafka narożna z przedmiotami z cyny, kilka wielkich rzeźbionych krzeseł z wysokimi
oparciami, "renesansowych", z których jedno zachowało się u mojej siostry Basi. Krzeseł wokół
stołu w ogóle nie zapamiętałam.
Ten pokój pamiętam najmniej - w okresie wczesnego dzieciństwa, my dzieci, jadaliśmy w naszym
pokoju. Potem, gdy już dopuszczono nas do jedzenia z dorosłymi, wkrótce zaczęła się wojna i
jadalnia, jak już pisałam, nie była używana w okresach zimna. Tuż przed Powstaniem, latem 1944
roku, mama pozwoliła mi w jadalni urządzić mój własny pokój. Niedługo się nim jednak cieszyłam,
bo 1 sierpnia tegoż roku wybuchło Powstanie i od tego dnia nigdy już nie wróciłam do domu na
Bednarskiej.
Niewiele też pamiętam z pokojów na parterze poza ślicznymi kręconymi schodami z jasnego
złotawego drzewa, które spiralnie, wokół słupa, wiodły z przedpokoju pierwszego piętra na parter.
Lubiłam bardzo siadywać na tych schodach i patrzeć przez okno na podwórze, czytając jakąś
książkę.
Z holu na parterze pamiętam jedynie metalowy model kościółka z ławeczkami jak dla lalek, z
ołtarzykiem barokowym i witrażykami w okienkach. W środku kościółka była żarówka; gdy
przekręcało się kontakt na górze, lub na dole, kościółek był cały oświetlony wewnątrz i służył jako
lampa orientacyjna w ciemności.
Obok z przedpokoju na parterze był gabinet ojca z oknem na podwórze. Kiedyś była tu szafa pełna
książek, biurko i dwie prawdziwe ludzkie czaszki. Jedna z nich była czaszką dorosłego człowieka,
druga - dziecka. Ojciec opowiadał z najpoważniejszą miną, że są to czaszki Napoleona - ta
mniejsza, gdy był dzieckiem, ta druga, gdy był dorosły. Miał też jakąś piszczel, pomalowaną na
czarno i mówił, że to fragment szkieletu Murzyna. Zawsze trzymały się go różne żarty. Szafa na
książki stała na bardzo niskich nóżkach i tam kiedyś schował się ofiarowany nam żywy mały lisek,
którego nadaremnie szukaliśmy w całym mieszkaniu. Lisek nie dał się oswoić i ku naszej rozpaczy
trzeba było go oddać, chyba do ogrodu zoologicznego. Potem gabinet ojca został przerobiony na
bardziej "lekarski" - z białą leżanką, białymi lakierowanymi meblami, z linoleum na części
parkietu.
Duży pokój od strony ulicy na paterze był wielokrotnie przemeblowywany, a to jako sypialnia
rodziców, a to jako salonik ze stołami pod ścianą i po środku, z fotelami, kanapkami czy otomanami
i zydlami, z których pamiętam tylko jeden, dębowy z wyrzeźbionym herbem Kossakowskich na
oparciu, szafę z książkami, jakąś serwantkę i dwie wielkie mosiężne tace hinduskie, które należały
niegdyś do brata drugiej żony dziadunia, Władysława Zaleskiego, patriarchy Antiochii. Na ścianach
wisiały różne ryciny i seria kolorowanych litografii do "Pamiętników Paska", które nie wiem już w
jaki sposób, ocalały z wojny i wisiały nadal w pokoju ojca w mieszkaniu na Marszałkowskiej, a
potem na Hożej.
Najbardziej niezwykły był pokój na poddaszu, w którym mieszkał wuj Edi Saint-Clair. Był to
wielki, ciemnawy pokój z małym oknem (czy z dwoma oknami?) z widokiem na Wisłę. Po środku
stała wielka, wysoka drewniana skrzynia pomalowana na kolor bordo. Skonstruowana wielce
wymyślnie przez wuja Ediego, ze schodkami, była całkowicie zamknięta także od góry, gdzie
znajdował się jedynie niewielki otwór na szyję. W tej skrzyni wuj Edi się kąpał - zdaje się, że były
to kąpiele borowinowe. Był to widok niesamowity: od góry wystawała jedynie łysawa głowa wuja
Ediego w aureoli kłębów pary.
U wuja Ediego było mnóstwo niezwykłych przedmiotów, różne maszyny krzeszące iskry, magnesy,
kowadła, heble, piły, przeróżne narzędzia. Wuj Edi wciąż coś konstruował, wycinał z dykty, kleił,
spawał, rzeźbił, malował. Dla nas zrobił między innymi nadzwyczajny kalejdoskop z gładkiej
metalowej rury, który miał tysiące możliwości niepowtarzalnych kompozycji. Obrazy zmieniało się
kręcąc nałożoną obręczą, przypominającą nasadkę z maszynki do mięsa w połączeniu ze sterem
okrętowym. W pokoju zawsze miło pachniało tytoniem fajkowym, który wuj sam sobie mieszał i
trzymał w płaskich metalowych pudełkach z kolorowym wizerunkiem starego kapitana okrętu.
W początku wojny, gdy wuj Edi został internowany, w jego pokoju na poddaszu mieszkała przez
czas jakiś nasza dawna wychowawczyni panna Zofia Rowińska, a potem, przyjęta na krótki okres,
kucharka Zyta, która wieczorami grywała na cytrze i była ogromnie pobożna i niesympatyczna.
Na tym kończę opis domu na Bednarskiej - pozostałe pomieszczenia - pokój służbowy, korytarzyk,
kuchnia, łazienka i ubikacja były zwyczajnymi, niczym nie wyróżniającymi się miejscami:
W wielkiej kuchni stał stary kaflowy piec kuchenny z fajerkami, pogrzebaczami i duchówką.
Podłoga była z desek szorowanych do białości szczotką ryżową na kiju. Ubikacja była oddzielnie,
oświetlona małym wysokim okienkiem, przez które, gdy się wspinało włażąc nagannie nogami na
deskę, widać było nieodległą Wisłę i zielony jej brzeg z drugiej strony rzeki. Ściany w ubikacji i w
łazience były pomalowane olejno. Łazienka była staroświecka, wąska, długa i w niczym nie
przypominała dzisiejszych eleganckich łazienek z glazurą, obudową wanny, wnękami i całym
nowoczesnym wyposażeniem. W jednym końcu naszej łazienki stała pod ścianą żeliwna,
nieobudowana wanna, a koło niej wznosiła się wysoka srebrna kolumna metalowego pieca z
drzwiczkami, w którym rozpalało się huczący ogień, by nagrzać wodę do kąpieli. W drugim końcu
łazienki stała umywalnia i na niej emaliowana miska z dzbanem na wodę. Obok wisiały nasze
ręczniki i szlafroki. Kąpaliśmy się nie codzień, zawsze wieczorem kolejno, a potem ubierano nas w
szlafroki froté i kazano iść od razu do łóżka. Dostawaliśmy kolację, składającą się w te dni z
naleśników z konfiturami z wiśni.
NASZE DZIECIŃSTWO
Z najdawniejszego dzieciństwa zostały mi w pamięci tylko jakieś pojedyncze obrazy: w górach,
chyba w Morskim Oku, ktoś (może ojciec?) przenosi mnie przez strumień czy potok, przez mokre
kamienie, które opływa rwąca woda. Z pałacu w Brzostowicy pamiętam jedynie amfiladę pokoi i na
końcu ostatniego rzeźbiony, marmurowy biust naszej krewnej Róży Lubomirskiej, która w czasie
Rewolucji Francuskiej została stracona na gilotynie. Zdaje mi się, że pokazywano mi na szyi rzeźby
rysę pęknięcia, które powstało podobno w tajemniczy sposób w dniu tragicznej śmierci Róży. Z
brzostowickiego parku została mi w pamięci jedynie wielka huśtawka, mieszcząca na raz kilka
osób. Z sąsiedniego majątku Niemcewiczów, Ciecierówki pamiętam tylko wielki krzaczasty gazon,
w którym zaginęła bezpowrotnie rzucona tam nieopatrznie wielka kolorowa piłka. Z Glinianki,
majątku stryja Michała Stanisława pod Otwockiem, który go kupił po utracie litewskich Nidok,
pamiętam las herbacianych róż za domem, oszkloną werandę, rynny pod oknami.
W naszym domu nie było wiernej, służącej przez całe lata służby, jak to bywało w innych domach.
Jakieś nianie, stara Stefanowa, kucharka Lucia o ospowatej twarzy i dobrym uśmiechu, pokojówka
Genia w białym fartuszku, którą zastąpił służący Michał w zielonej liberii ze złotymi guzikami,
zaciągający po kresowemu (bysia wstydiłsia - mówił do nas, gdyśmy coś przeskrobali) - ale nikt z
nich nie był od zawsze i na zawsze.
Mama zajmowała się nami, z pomocą nianiek, przede wszystkim w okresie naszego wczesnego
dzieciństwa. Później już zawsze, choć mama nie pracowała zawodowo (ale robiła doktorat), potem
zaś długo chorowała, były guwernantki i wychowawczynie, różne opiekunki, dochodzący
korepetytorzy mojego brata. Dobrze pamiętam dochodzącą, przemiłą i dobrą panią Maroszkową,
która przychodziła do nas nieraz z trojgiem własnych dzieci mniej więcej w naszym wieku:
Leszkiem, Izią i Rysią. Pani Maroszkowa miała śliczne kasztanowate włosy o różnych odcieniach i
uczyła nas "robótek ręcznych" - klejenia łańcuchów na choinkę z glansowanego papieru w różnych
kolorach (klej robiło się z mąki zmieszanej z odrobiną wody), wyszywania łańcuszkowym ściegiem
kwiatków kolorowym kordonkiem na lnianych obrusach czy serwetach, haftowania na kanwie,
rysowania i malowania przede wszystkim laurek na imieniny rodziców. Organizowała też domowe
przedstawienia teatralne, w których my i inne znajome dzieci występowały jako królewny, wróżki,
aniołki, uczyła nas tekstów piosenek do tych bajek i robiła nam kostiumy przeważnie z karbowanej
bibułki. Pamiętam takie przedstawienie u Krysi Uniechowskiej na Krakowskim Przedmieściu 61:
Basia była królewną ("królewna piękna niby kwiat, niby kwiat, niby kwiat, kocha ją za to cały
świat, cały świat, cały świat") i miała na nóżkach słomiane pantofelki, które były opakowaniem po
cukierkach, a ja byłam Wietrzykiem w kostiumie z zielonej bibułki. Pani Maroszkowa była chyba
wdową, w bardzo trudnych warunkach materialnych.
Na ogół byliśmy dość niesforni, najbardziej mój brat Staszek (Eustachy). Dlatego, gdy jeszcze był
zupełnie mały, rodzice zdecydowali się go posłać do prywatnej szkoły czy raczej przedszkola na
tzw. komplety do panny Puchaczewskiej na ulicy Nowy Świat 49. Staszek w tej szkole dostał
pierwszą i jak sam twierdzi - jedyną w życiu "piątkę" (wówczas najwyższa ocena). Było to podobno
tak, że pani powiedziała: "Kto pierwszy zmieni kapcie na buty, dostanie piątkę". Staszek był
pierwszy, ponieważ pani nie zorientowała się, że tego dnia po przyjściu do szkoły wcale nie zmienił
butów na kapcie. Ale ta nauka na kompletach nie trwała długo.
W zasadzie przez pierwsze klasy uczyliśmy się w domu. Staszek pierwszy został zapisany do
znanej szkoły Reja (potem, już chyba w czasie wojny chodził do równie doskonałego gimnazjum
Wojciecha Górskiego, gdzie jego kolegą w tej samej klasie był Bogdan Moszoro, nasz wieloletni
przyjaciel). Moja siostra i ja co roku zdawałyśmy egzaminy z przerobionego w domu materiału,
najpierw u SS Nazaretanek przy ulicy Czerniakowskiej, potem na pensji "dla panienek" w znanej
szkole Kowalczykówny na Wiejskiej. Tam też obie, na rok przed wojną rozpoczęłyśmy regularną
naukę w szkole - Basia w czwartej, ja w piątej klasie.
Guwernantki zmieniały się u nas często, ponieważ nie mogły sobie dać z nami rady, a zwłaszcza ze
Staszkiem, który z góry oświadczał każdej nowo przyjętej wychowawczyni, że się nie będzie z nią
"patyczkował" i tę groźbę spełniał. Pamiętam jak jedna z nich przyszła po raz pierwszy rano, a po
południu tego samego dnia oznajmiła, że rezygnuje z pracy. Ojciec mawiał do Staszka: "Mój brat
był ordynatem, ja jestem ordynatorem, a ty jesteś ordynarny".
Ojciec nie miał dla nas zbyt wiele czasu, zajęty swoją pracą, która zawsze była dla niego
najważniejsza. Ale te chwile, które nam poświęcał były dla nas bardzo ważne. Był surowy i
wymagający, ale gdy nie musiał się na nas srożyć był uroczy, zabawny, dowcipny. Opowiadał
śmieszne historyjki i anegdotki, czytywał nam książki, które sam lubił, śpiewał kresowe, stare
piosenki, które pamiętam do dziś, grał na ustnej harmonijce, rysował i pisał dla nas wierszyki. Gdy
był w Szwajcarii przesłał mi kartkę wierszem, której słowa częściowo zapamiętałam: "Kochana
Zosiu, w dzień twego imienia, Tata z Szwajcarii przesyła życzenia. Dziś jestem w Lozannie, lecz
przyznam po cichu, że pewnie pojutrze już będę w Zurichu". Innym razem list był napisany jak
spirala i trzeba było go kręcić wokół osi, by móc go przeczytać.
Gdy mama jeszcze była zdrowa, przychodziła do pokoju dziecinnego wieczorem, by odmówić z
nami wieczorny pacierz i ucałować na dobranoc. Czasem śpiewała nam kołysanki "Śpij dziecinko
już...", lub "Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga...", otulała nas kołderkami przed
zgaszeniem światła. Chora mama, zanim wyjechała na długie leczenie do Inowrocławia i na wiele
tygodni do cioci Beaty Branickiej do Wilanowa, leżała w domu, w sypialni na parterze. Rano
umyci, czysto ubrani i uczesani przychodziliśmy przywitać się z mamą. Całowaliśmy jej
upierścienione ręce (pierścionek ze szmaragdem, pierścionek z szafirem, oba w otoczeniu
diamencików czy brylancików, łańcuch złotej bransolety, mały złoty zegarek na czarnym pasku z
rypsowej tasiemki ze złotą sprzączką). Mama gładziła nas po głowach. Leżała w białej, pełnej
koronek pościeli w ciepłym szalu z białej puchatej angory, spiętym przy dłoniach kosztownymi
spinkami czy broszkami. (Ile razy leżę chora w łóżku, czego unikam, jeśli tylko mogę,
przypominam sobie mamę z tego okresu jej choroby. Moje łóżko wygląda okropnie - zmierzwiona
pościel, na niej pies, popielniczka, rozrzucone gazety i książki, zgniecione poduszki. Nie umiem
elegancko chorować - mój tapczan zawsze wygląda jak barłóg w melinie, niestety). Po porannym
przywitaniu się z mamą, wracaliśmy na górę, przebieraliśmy się w byle co i tarzaliśmy się po
podłodze z psami, wśród rozrzuconych zabawek. Zdaje się, że któregoś dnia ojciec wrócił
wcześniej do domu i zastał nas w tym opłakanym stanie: guwernantka została zwolniona.
W końcu nastała era panny Zofii Rowińskiej. Miała wówczas trzydzieści kilka lat, duże
doświadczenie w wychowywaniu niesfornych dzieci i wzięła się za nas żelazną ręką. Była u nas
chyba przez cztery czy pięć lat, aż do wybuchu wojny. Potem nasze związki zacieśniły się jeszcze,
bo panna Zofia na krótko przed internowaniem wuja Ediego wyszła za niego za mąż i w ten sposób
stała się ciotką mego ojca.
Ponieważ był to czas okupacji niemieckiej, zamążpójście panny Zofii trzymano przed nami w
tajemnicy i nie domyślaliśmy się niczego. Nie uważaliśmy za coś niezwykłego, że panna Zofia
zamieszkała u wuja na poddaszu - cały porządek domu w tę pierwszą zimę wojny był
zdezorganizowany.
Po internowaniu wuja panna Zofia mieszkała w Warszawie. Po wojnie, gdy wuj został zwolniony z
obozu i jako Anglik wyjechał do Wielkiej Brytanii, panna Zofia, już oficjalnie jako żona, dołączyła
do niego. Przez wiele lat pracowała za oboje - wuj był już wówczas bardzo stary - prowadząc u
jakichś Anglików ich dom z ogrodem. Stworzyła wujowi dobrą, szczęśliwą starość, a stosunki z
Anglikami-pracodawcami przerodziły się w serdeczną przyjaźń.
Ciocia Saint-Clairowa także nam pomagała, przesyłając z Londynu paczki z używanymi ubraniami
dla nas i także dla Pawła, gdy nie łatwo było w Polsce coś kupić. Baranek z różowymi oczkami,
którym dziś bawi się czasem Leoś, był przed laty prezentem dla Pawła od cioci z Londynu. Po
śmierci bardzo już sędziwego wuja, ciocia kilkakrotnie przyjeżdżała do Polski. Gdy była po raz
ostatni, ofiarowała mi nieco zdekompletowane, ale bardzo piękne srebra stołowe z herbem Lubicz.
Zamierzała powrócić do kraju i osiąść w Krakowie u swoich siostrzeńców, ale w końcu
zdecydowała się na powrót do Anglii i niedługo potem zmarła 22 września 1983 roku mając 83 lata.
Jej prochy przywieziono do Krakowa - pojechałam na ten pogrzeb do jej rodziny. Została
pochowana na ślicznym cmentarzu na Salwatorze obok swoich najbliższych.
Ale wracając do czasów naszego dzieciństwa, gdy opiekowała się nami panna Zofia. Była surowa i
wymagająca. Nie znosiła kłamstwa i wykrętów i nie przejęła się wcale zapowiedzią Staszka, który
jak wszystkim wychowawczyniom zapowiedział, że się nie będzie z nią "patyczkował".
Wprowadziła szereg kar za różne przewinienia - najczęściej było to pisanie od 10-ciu do 25-ciu
razy tekstu, np. "Nie będę odpowiadać starszym", lub "nie będę trzaskać drzwiami". Raz pisałam w
czasie wakacji, gdy wszystkie dzieci się bawiły, 100 razy "Nie będę pluć". Oczywiście pisało się to
tak: "nie nie nie ...", "będę będę będę .... - jedno pod drugim, żeby było szybciej. Dziś podobnie
wypełniam nudne blankiety pocztowe, bo bardzo tego nie lubię.
W czasach naszego dzieciństwa był wielki dystans między dziećmi a dorosłymi, którzy zawsze
mieli rację. Było nie do pomyślenia wchodzenie bez pukania czy pozwolenia do pokoju rodziców,
gabinetu ojca, pokoju panny Zofii. Wśród różnych zaleceń, zwłaszcza jedno prześladowało mnie
przez wiele lat (czasem aż do dziś). Powtarzane po wielekroć przez pannę Zofię i przez mamę, że
powinnam innym ustępować: albo jako starsza (wobec mojej siostry), albo jako młodsza (wobec
mego brata oraz wszystkich dorosłych), albo jako mądrzejsza ("mądry głupiemu ustępuje", co było
wątpliwą pociechą). Było to stworzenie właściwie sytuacji bez wyjścia, zawsze bowiem jest się od
kogoś starszym, albo młodszym. Przestrzegam przed tą metodą wychowawczą.
Jeśli byliśmy grzeczni, panna Zofia pozwalała się nazywać "Zio" lub "Ziuńcią" (co było, zdaje się,
zdrobnieniem jej imienia jeszcze z dzieciństwa).
W każdym razie panna Zofia zdjęła z naszych zaniepokojonych rodziców wszelkie kłopoty
wychowawcze. Co więcej, rozwiązała też problem, co robić z wakacjami. Wojtkuszki były zbyt
daleko i aby tam wyjechać, trzeba by było wyrabiać sobie paszporty. Jeździliśmy więc z panną
Zofią i wujem Edim a to nad morze, a to na wieś w ciechanowskie, do majątku państwa
Zawadzkich, których dzieci wówczas już prawie dorosłe, Lilę i Jurka panna Zofia przed laty
wychowywała.
W czasie jednych wakacji nad morzem mieszkaliśmy w willi "Rossetówka" państwa Rossetów w
Lisim Jarze koło Jastrzębiej Góry. Z tych wakacji pamiętam piękny biały dom w ogrodzie,
opleciony różami, skalistą plażę, gdzie znalazłam dziwny kamień, który okazał się prawdziwą
siekierką kamienną z pradawnych czasów, i tajemniczego "księdza" - złodzieja. Pewnego razu
przyszedł po południu, po jałmużnę dla jakichś biednych. Podjęto go z atencją, podano herbatę na
tarasie na wiklinowych fotelach. Po jego wyjściu okazało się, że zniknęły jakieś cenne przedmioty.
I że to był domokrążca, znany już w okolicy. A ja wówczas przypomniałam sobie, że spod sutanny
wystawały mu nogawki spodni i że to wydawało mi się bardzo dziwne. Nie wiedziałam, że księża
zawsze noszą pod sutanną zwykłe męskie spodnie i przez wiele lat, ilekroć jakiemuś księdzu
sutanna nie zakrywała nogawek spodni, podejrzewałam, że jest to jakiś złoczyńca lub oszukaniec,
nawet gdy to było w kościele.
Nad morze jeździliśmy też do Rozewia, do latarnika pana Wzorka. Pan Wzorek pozwalał nam
wspinać się po kręconych metalowych schodach na samą górę latarni. Przyglądaliśmy się, jak o
zmroku i w dnie pochmurne uruchamia się obracające światło, oślepiające mimo grubej szyby, jak
smagnięcie biczem po oczach. Dowiedzieliśmy się, że każda morska latarnia ma inną moc i rytm
obracania się i że po tym świetle odległe statki zagubione na morzu orientują się w swym
położeniu. I że w tej latarni w Rozewiu mieszkał kiedyś pisarz Stefan Żeromski.
Gdy była mgła, całe noce i dnie zamiast światła latarni odzywała się w pewnych odstępach czasu
przenikliwa bucząca syrena.
Latarnia w Rozewiu wydawała się nam ogromna - murowana w dolnej przysadzistej partii,
potynkowana, w górze chyba metalowa, pomalowania na kolor czerwony. W tej części był wąski,
otaczający ją ze wszystkich stron balkonik, z którego było widać całą okolicę i dalekie morze.
To były piękne wakacje. Nad wąską piaszczystą plażą i biegnącym wzdłuż morza wałem
kamiennym wznosił się urwisty brzeg, wysoki i stromy niemal jak francuskie falezy w Normandii,
porosły zielenią, wysokimi chudymi drzewami, których korony nie przepuszczały światła. Rosły
kwitnące żółto krzewy żarnowca i wielkie skrzypy. Na plażę zbiegało się po ziemnych schodach,
których krawędzie były zrobione z położonych w poprzek okrągłych, ledwo ociosanych pni drzew.
Było ciemno i wilgotno, nagie, czarne i szorstkie długie ślimaki bez skorupek zostawiały za sobą
lepki ślad przebytej drogi. W połowie zbocza stał tajemniczy, zawsze zamknięty na wielką kłódkę
barak z poczerniałych desek - podobno kostnica, w której składało się topielców.
U pana Wzorka mieszkaliśmy w murowanym budynku na poddaszu. Pewnego razu Staszek, jak
zwykle niesforny, zrobił pannie Zofii kawał. Wyciągnął z morza wodorosty, unurzał je w piasku i
nagle rzucił ja na wysmarowane kremem "Nivea" ciało opalającej się panny Zofii z okrzykiem:
"Votum miłości!", po czym uciekł i nie było go chyba przez jeden czy dwa dni. Panna Zofia,
zawsze opanowana, tym razem odchodziła od zmysłów, czy się nie utopił, czy nie wpadł pod
samochód na pobliskiej szosie, czy nie chory. Wreszcie Staszek wrócił, tak spalony słońcem, że
skóra płatami złaziła mu z pleców. Leżał potem w łóżku na brzuchu, jęcząc z bólu, obłożony
zsiadłym mlekiem, które kwaśno i przykro pachniało.
W mieszkaniu pana Wzorka, tuż przy latarni, jego żona częstowała nas różnymi przysmakami,
między innymi małymi węgorzykami, marynowanymi w wielkich słojach, w galaretce z
przyprawami. Podnosiło się je do ust jak kiść winogron i zostawał tylko kręgosłup.
Pan Wzorek został w czasie wojny zamordowany przez Niemców.
Staszek po wojnie kilkakrotnie odwiedzał Rozewie przez dawny sentyment, a mieszkając we
Francji, spędzał urlopy w Normandii w maleńkiej miejscowości Quiberville, ponieważ
przypominała mu Rozewie.
Ale najpiękniejsze wakacje były w Grzybowie u państwa Zawadzkich pod Ciechanowem. W parku
stał murowany dwór z gankiem na kolumnach, obrosły winem, rozłożysty, ze spadzistym dachem, a
obok drewniana, starsza część z okiennicami, gdzie mieszkaliśmy. Przez szpary okiennic od świtu
wdzierały się promienie słońca. Rano panna Zofia otwierała okiennice uwalniając słońce, które
wpadało gwałtownym złotym światłem.
Leżeliśmy jeszcze w łóżkach. Panna Zofia kazała nam odkryć kołdry czy koce i szorstką rękawicą
froté maczaną w lodowatej wodzie z solą przecierała nasze gołe ciała z obu stron. Sienniki z
surowego workowatego rzadkiego płótna, napchane świeżym sianem, przykryte białymi
prześcieradłami, mocno pachniały, a źdźbła traw uwierały rozkosznie w plecy.
W Grzybowie miałyśmy z Basią własną maleńką grządkę tuż przed domem, na której rosły kwiatki,
marchewki i rzodkiewki. Park był piękny, dość rozległy, z aleją grabową i starymi drzewami, a na
jego końcu płynęła rzeczka Łydynia, w której łapało się raki, a która, jak sama nazwa Łydynia
wskazuje, była płytka, sięgająca ledwie łydek. W parku wspinaliśmy się na wysokie świerki,
których dolne gałęzie dotykały ziemi, na pochyły pień rozczapierzonego podwójnego jesionu,
biegaliśmy do sadu, w którym w szałasach mieszkali Żydzi-dzierżawcy. Pod drzewami leżały
słomiane maty, na których rozkładano pachnące jabłka. Te dojrzałe malinowe, trochę kanciaste, gdy
się nimi potrząsało, słychać było z wewnątrz suchy klekot pestek.
Jeździliśmy na żniwa pustymi drabiniastymi wozami, trzymając spuszczone nogi między
szczeblami drabiny, trzęsąc się radośnie na wybojach. Wracaliśmy na samym szczycie
wyładowanych snopkami zboża wozach, szczęśliwi i pokłuci przez ostre źdźbła słomy, prosto na
podwieczorek z czarnych jagód lub poziomek ze śmietaną, chlebem z masłem i z miodem jasnym
akacjowym, lub ciemnym z wrzosowisk, wrześniowym.
Na kolacje często podawano na płaskich talerzach do zupy zsiadłe mleko, przechowywane w
lodowni, które można było krajać nożem i gorące kruche kartofle ze skwarkami.
Do jadalni przylegał pokój kredensowy, za nim była wielka kuchnia. Gdy piekło się chleb, dla nas
dzieci robiono podpłomyki, gorące i chrupiące, z kawałami plastrów miodu.
Jedyne co mi było niemiłe, to zupa czernina, o której wiedziałam, że robiona jest z kaczej krwi, i
kotleciki z móżdżku, czy nie daj Boże - móżdżek zapiekany w muszelkach, których sam widok
nieodmiennie wprawiał mnie w mdłości. Z biegiem lat polubiłam móżdżek, ale czerniny już nigdy
nie jadłam. Lubiłam natomiast świąteczną zupę "nic" z grzankami, która smakowała jak ciepłe
waniliowe lody.
Chodziliśmy na spacery do sąsiedniego majątku Targonie, również należącego do państwa
Zawadzkich. Był tam mały biały dwór na wzniesieniu, a u jego stóp rozciągało się w dół spadziste
pole truskawek. Jedliśmy je prosto z pola, chrzęściły piaskiem w ustach.
Chodziliśmy też na spacery do lasu na grzyby, na jagody, na poziomki. Staszek nie cierpiał
spacerów - wychodząc wraz z nami, zmuszony do posłuszeństwa przez pannę Zofię, złorzecząc
wykrzykiwał: "Nie pójdę na spacer! Wy, posągi diabłów! Nie pójdę, i co mi zrobicie!" Szedł jednak
z nami, ale gdy po godzinie wracaliśmy do domu, dalej mamrotał "Nie pójdę na spacer! nie pójdę, i
co mi zrobicie!" Myślę, że był przekonany, że nie był na spacerze.
Bryczką jeździliśmy do pobliskich majątków. Staszek oczywiście na koźle obok stangreta
Grabowskiego, który pozwalał mu trzymać lejce i machać batem. Bryczka miała siedzenia wybite
szarobeżowym sztruksem, takim samym, z jakiego były uszyte portki stangreta. Zapach koni, burza
piasku spod kopyt, podskakiwanie na bruku, zajeżdżanie z fasonem przed dwór wokół gazonu.
W niedziele wiózł nas Grabowski (Grabosio) karetą do kościoła w Lekowie na Mszę św. Po
nabożeństwie odwiedzaliśmy murowany dwór państwa Tarnowskich opodal kościoła. Pan
Tarnowski, jak wszyscy ziemianie-dziedzice ubrany był zawsze w jasne bryczesy i długie czarne
buty do konnej jazdy. Gładka brązowa wyżlica Norma i jamnik Miluś nie odstępowały swojego
pana.
Bawiliśmy się z córką państwa Tarnowskich Asią, w naszym mniej więcej wieku. W wielkim
warzywniku koło parku był las ogromnych słoneczników, miękkie zagajniki szparagów, a na krańcu
ogrodu także tutaj płynęła znajoma rzeczka Łydynia.
Jako towarzyszkę Asia miała nieco starszą od siebie dziewczynkę Francuzkę, czy też Polkę
wychowaną we Francji, Janeczkę. Mówiło się z nią tylko po francusku. Był to chyba znacznie
lepszy sposób na naukę języka, niż nasze nauczycielki-Francuzki, stare damy, które z trudem
wbijały nam do głowy słówka. Najpierw była mademoiselle Jeanne de VantelÝze, szarowłosa pani
o niesłychanie wypukłych oczach za grubymi szkłami okularów, zawsze w bluzkach wysoko
zapiętych pod szyję. Mademoiselle Jeanne uczyła jeszcze mojego ojca w dzieciństwie, zapewne z
większym sukcesem, niż naszą oporną trójkę. Gdy mademoiselle Jeanne wskazując sufit palcem,
pytała mojego brata, co to jest? on odpowiadał "le sufit" (zamiast le plafond).
Potem uczyła nas mademoiselle Rose Roux. Niska, ubrana przeważnie na brązowo, miała pełno
zmarszczek promieniście schodzących się wokół wąskich, zaciśniętych ust. Gdy byliśmy zbyt
niesforni, kazała nam klękać twarzą do ściany i odmawiać głośno "Zdrowaś Maria" po francusku.
Umiem tę modlitwę do dziś: "Je vous salue, Marie pleine de grČce, le Seigneur est avec vous, vous
étes bénie entre toutes les femmes et Jésus, le fruit de vos entrailles, est béni..." Staszek chyba
zawsze jakoś umiał się wywinąć z tych i innych kar, biegając do mamy z prośbą o interwencję.
Mama zaś niemal zawsze ulegała swojemu pierworodnemu synowi.
Był to okres wakacji, więc do Grzybowa przyjeżdżało mnóstwo młodzieży bryczkami i konno,
przyjaciele i krewni z okolicznych dworów, koleżanki Lili Zawadzkiej z internatu SS Nazaretanek,
przywożono także młodsze dzieci, z którymi się bawiliśmy. Najczęściej przyjeżdżała do nas Asia (z
Janeczką) i wtedy, w czasie tych wakacji zawiązała się między nami przyjaźń, która przetrwała do
dziś.
Często odwiedzał Grzybowo Karol Wierzbicki z Żoch - przyjeżdżał w mundurze i czapce kadeta,
ozdobionej nad daszkiem promienistym srebrnym emblematem. Mimo, że prawie już dorosły z
godną podziwu cierpliwością podsadzał lub zdejmował Basię lub mnie na wyższe konary jesionu,
na które nie umiałyśmy się wdrapać. To w Grzybowie poznałam dotykiem gładkość lub szorstkość
kory różnych drzew, nauczyłam się rozpoznawać niektóre drzewa po liściach, poznałam nazwy
kwiatów. Dziś już nie muszę koniecznie dotykać kory, gładzić liści i łodyg - ja je doskonale
pamiętam.
Zabawy dzieci i młodzieży były różne, nie zawsze godne polecenia. Pewnego razu Staszek tak
dokuczył starszej od siebie młodzieży, że go za karę przywiązali pod drzewem, gdzie było
mrowisko. Szczęściem zobaczył to ktoś z dorosłych i uwolnił Staszka, którego niechybnie zjadłyby
doszczętnie mrówki. Innym razem, którejś niedzieli Jurek Zawadzki, wówczas chyba 17-letni,
zaczął przed domem majstrować coś przy pocisku artyleryjskim z poprzedniej wojny, zabranym
pokryjomu z biblioteki ojca. Siedziałam nieopodal na ganku czytając książkę. Nagle usłyszałam
straszny huk - pocisk rozerwał się, odrzucił daleko Jurka, wyszarpując mu kawał pośladka wraz ze
spodniami i ścinając wielką gałąź starego ogromnego świerku. Szczęściem była to niedziela i Jurek
był ubrany w długie buty i bryczesy, bo w dzień powszedni chodził tylko w kąpielówkach i gdyby
to się wówczas zdarzyło, rana mogłaby być o wiele poważniejsza.
Pamiętam, jak w Grzybowie urządzono dla okolicznej młodzieży bal i Lila Zawadzka, ku
zgorszeniu starszych, uparła się wystąpić nie w białej, błękitnej czy różowej sukience, jak przystało
na młodą panienkę, ale w sukni w dziwne czarno-żółte romby, którą uszyła jej na miejscu
szwaczka.
Bal był wspaniały. Lila wyglądała prześlicznie: gładko upięte w "koszyczek" czarne włosy, czarne
smoliste oczy, czarna brew "jak skrzydło jaskółki", w żółto-czarnej długiej sukni, sukni jej marzeń.
Tańczono przy gramofonie tanga, foxtroty, walce, nowy taniec "lambeth-walk" i wciąż powtarzaną
piosenkę "Kiedy ułan powie pannie - ukochana - to jest zaszczyt dla panny, to jest awans dla
panny...", a mój brat Staszek po raz pierwszy w życiu upił się, wysączając w kredensie resztki
ponczu i wina z jakichś niedopitych kieliszków.
W deszczowe dni w Grzybowie czytało się książki. W bibliotece było pełno jeszcze nieznanych mi
książek Prusa, Kraszewskiego, Żeromskiego, wielkie oprawne tomy "Tygodnika Ilustrowanego" i
wszystko wolno było wyciągać z półek, pod warunkiem, że się odłoży na miejsce.
Pod wszystkimi rynnami w czasie deszczu podstawiało się różne naczynia, aby nałapać deszczówki.
W deszczówce bowiem zawsze myło się włosy i prało delikatniejsze ubrania czy bieliznę. Woda
deszczowa była miękka i w owym czasie czysta, bez żadnych zanieczyszczeń, jak woda źródlana.
Nie znano wówczas szamponów, a zamiast mydła używało się żółtka jajka. Do płukania dodawało
się wywar z rumianku lub odrobinę octu.
Kiedy rozpętywała się burza, czekaliśmy niecierpliwie aż przestaną walić pioruny, by jeszcze w
deszcz wybiec do parku w kostiumach kąpielowych. Wskakiwaliśmy całym rozpędem w kałuże,
biegaliśmy jak szaleni. Zatrzymywaliśmy się pod rozłożystymi świerkami chwytając ciężkie od
deszczu gałęzie, potrząsaliśmy nimi z całych sił, strącając na swoje głowy wspaniały prysznic.
Potem panna Zofia wycierała nas starannie lnianymi ręcznikami.
W Grzybowie spędziliśmy także ostatnie nasze wakacje przed wojną 1939 roku. Nad rzeczkę
Łydynię przyjechali młodzi żołnierze, już powołani do wojska, aby napoić konie. I wszyscy mówili
o wojnie.
***
To wszystko przestało istnieć. Już na początku okupacji właściciele majątków w ciechanowskiem,
włączonych do Rzeszy, zostali wysiedleni przez Niemców, mężczyźni, między innymi pan
Zawadzki z Grzybowa i pan Tarnowski z Lekowa, rozstrzelani. Jurek Zawadzki i Karol Wierzbicki
zginęli w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. wielu starszych i młodszych, których
znałam, poumierali w czasie wojny lub po wojnie. Z Grzybowa, Żoch, nie ma już nikogo. Z
Lekowa żyje tylko moja przyjaciółka Asia Tarnowska i, jak się niedawno okazało, jej francuska
towarzyszka zabaw, Janeczka.
W 1951 roku, gdy kończyłam studia uniwersyteckie z historii sztuki, miałam okazję pojechania w
ciechanowskie i zobaczenia, po 12 latach od ostatnich przedwojennych wakacji, dworu w
Grzybowie. Wraz z moją koleżanką Janeczką Rutkowską podjęłam się bowiem inwentaryzacji
zabytków (sztuki i architektury) powiatu ciechanowskiego. Wiedziałyśmy, że nigdy nie było na tym
terenie zbyt wielu zabytków, niewiele więc można było na tym zarobić, ale była to podróż
sentymentalna.
Dojechałyśmy do Ciechanowa pociągiem z Warszawy, stamtąd już na pożyczonych rozklekotanych
rowerach poprzez bite drogi, piachy i ścieżki wzdłuż pól ruszyłyśmy na "poszukiwanie utraconego
czasu".
We wsi Grzybowo zatrzymałyśmy się przy jakimś zapuszczonym domu, stojącym na pustkowiu:
odrapane okna, niektóre bez szyb, dziury w dachu. Mieszkali tu jacyś chłopi. Zapytani o dwór w
Grzybowie powiedzieli nam: "To jest dwór w Grzybowie". Byłam wstrząśnięta. Ten popadający w
ruinę budynek w niczym nie przypominał dawnego Grzybowa. Wnętrze bez znanych mebli, zamiast
parkietów klepisko, szaro i brudno. Ani śladu parku, starych świerków, podwójnego jesionu, alei
grabowej, kwiatów. Ani śladu budynków gospodarczych, stajni, stodoły, wozowni, w której stały
niegdyś bryczki i kareta.
Wydało mi się, że łatwiej, mimo wszystko było przeżyć całkowite zniszczenie mego domu w
Warszawie, po którym nie pozostało żadnego śladu; widziałam przecież walące się w gruzy i
spalone do cna domy mojego miasta w Powstaniu Warszawskim. Ale to "istnienie-nieistnienie"
Grzybowa, ta bezsensowna degradacja, upodlenie, były dla mnie znakiem ostatecznego odejścia
tamtego czasu mojego dzieciństwa i świadomości, że nie ma już takiego miejsca, do którego można
powrócić.
Zniszczone pałace i zamki odbudowuje się, bo były wspaniałe, bogate, są pomnikami historii. Ale
małe, niezbyt stare, nie zabytkowe dwory, nigdy. Ich piękno polegało na skromności, prostocie,
zadbaniu, atmosferze, wartościach moralnych i intelektualnych osiadłego tam ziemiaństwa. Tych i
takich ludzi już nie ma i nigdy nie będzie. I to już nigdy nie wróci. "Tempus edax rerum" - czas
wszystko niszczy.
Podobnie jak Grzybowo wyglądały i inne dwory - Żochy, Targonie, wszystkie rozgrabione, odarte z
otaczającej je zieleni. Jedynie murowany dwór w Lekowie był w nieco lepszym stanie, bo
urządzono tam wiejską szkołę, pełną podrapanych ławek z pulpitami w dawnych pokojach dworu.
Odjechałam postanawiając, że zachowam w pamięci tamten dawny, zapamiętany z dzieciństwa
obraz Grzybowa, a o tym zapomnę.
GOŚCIE
O wielu osobach bywających w naszym domu na Bednarskiej niewiele umiem powiedzieć, bo
wedle ówczesnego zwyczaju, gdy byli goście, dzieci przychodziły się przywitać, dygnąć,
pocałować w rękę jakieś ciocie i starszych wujaszków, odpowiedzieć na jakieś zadane pytania,
wysłuchać pełnych zdumienia okrzyków w rodzaju "Ależ ta Zosia wyrosła!" - po czym szły do
swego pokoju.
Z wielkich przyjęć przypominam sobie ogromny tłum gości i kwiatów, które dostała mama z okazji
swej promocji doktorskiej. Kwiaty nie mieściły się już w wazonach i dzbankach i trzeba było je
włożyć do wanny pełnej wody. Potem mama większość tych kwiatów ofiarowała do kościoła
Karmelitów, by ozdobić nimi ołtarz.
Bywali oczywiście goście z okazji imienin ojca lub mamy, co wypadało w maju (6 i 8) - jakieś
ciocie, wujkowie, lekarze, także księża. Z cioć przypominam sobie ciocię Jaroszyńską, która często
bywała na Bednarskiej - krótko ostrzyżona, zawsze w długich koralach z bursztynu czy agatu i
przemiłą dowcipną ciocię Titię Dowgiałło (późniejszą Daszkiewiczową, która po wojnie mieszkała
w Sopot, gdzie odwiedzaliśmy ją z małym Pawłem, będąc nad morzem). Bliskie i częste kontakty
były z Branickimi. Ciocia Beata Branicka była pełna dobroci i ciepła, zawsze ubrana w długą
ciemną suknię, zawsze w perłach na szyi (z pewnością prawdziwych); kiedy nas kolejno przytulała
do swej obfitej piersi, było spokojnie i dobrze. Przyjeżdżała z szoferem Heniem "hispano-suizą",
wielką czarną limuzyną z firaneczkami z falbanką i kryształowymi wazonikami na kwiatki, albo
otwartym powozem, zaprzężonym w araby. Niekiedy zabierała nas tym powozem z mamą na
przejażdżkę do parku Łazienkowskiego lub Skaryszewskiego, gdzie kwitły róże i stały pełne gracji
posągi na wysokich postumentach. Jeździliśmy też do Wilanowa przez Krakowskie Przedmieście,
Nowy Świat, Aleje Ujazdowskie, a potem Aleją Sobieskiego, wysadzaną starymi wielkimi
drzewami, która była wówczas o wiele węższa niż dzisiaj.
Ciocia mieszkała stale w Wilanowie, a jej mąż, wuj Adam, miał wprawdzie sypialnię w pałacu, ale
często przebywał w swym apartamencie na Smolnej 40 w Warszawie. Wisiały tu piękne obrazy, z
których przypominam sobie Lucasa Cranacha "Adama i Ewę" i portret wuja Adama, malowany
przez Malczewskiego, który jak zwykle w tle obrazu przedstawiał i siebie samego jako satyra czy
też diabła.
Wilanów należał niegdyś do wujostwa mego dziadka, państwa Augustostwa Potockich. W 1856
roku w pałacu i ogrodach wilanowskich wydano wielkie przyjęcie z okazji ślubu mego dziadka z
jego pierwszą żoną, Aleksandrą z Chodkiewiczów. Opisuje to w swych wspomnieniach mój
dziadek, cytując nawet długi, wierszowany toast, wygłoszony na cześć młodej pary.
Z Wilanowem mam wiele wspomnień - jeździliśmy tam często przed wojną bawić się z trzema
córkami wujostwa: Marysią, Anną i Atką, które miały własną malutką sarenkę w parku. W okresie
długiej choroby mama przez wiele tygodni mieszkała w Wilanowie w apartamencie z parterowym
tarasem na park (dziś to się nazywa "Łazienką Lubomirskiej" - tak jak w XVIII wieku). Do
wielkiego pokoju przylegało malutkie ciemne pomieszczenie, izdebka, na której ścianach
powieszone były od góry do dołu fotografie zmarłych krewnych w trumnach przeważnie z profilu,
w kwiatach, ze złożonymi rękami - to robiło makabryczne wrażenie, ale jakoś przyciągało i znów
chciało się koniecznie na te fotografie spojrzeć. A w parku kwitły najpiękniejsze bzy, jakie zdarzyło
mi się widzieć, ogromne kiście we wszystkich odcieniach fioletu, od tak ciemnych, że wieczorem
wyglądały prawie jakby były czarne, do leciutko liliowych, najmocniej pachnących. To był maj i
ciocia Beata, chcąc zrobić mamie i mnie przyjemność, urządziła moje imieniny w Wilanowie.
Sproszono mnóstwo dzieci, dostałam moc prezentów i pamiętam to jako najpiękniejsze imieniny w
moim życiu.
W okresie okupacji wujostwa Braniccy, a przede wszystkim ciocia Beata, prowadzili otwarty dom przyjeżdżało na niedzielę mnóstwo młodzieży, kuzynów, kolegów, przyjaciół; wielu młodych ludzi,
poszukiwanych przez Niemców, ukrywało się w Wilanowie; wszyscy byli karmieni, mimo
ogromnych trudności z wyżywieniem, często cała młodzież nocowała pokotem, gdzie się dało.
Chodziliśmy nad wodę kąpać się, na spacery do pałacyku w Natolinie (który miał przypaść
najmłodszej z dziewczynek Branickich Atce), tańczyło się i żartowało, a wszystko to ciocia znosiła
z anielskim spokojem, gościnnością i serdecznością. Jeśli byli i dorośli goście, przyjmowani w
wielkim salonie, młodzież przychodziła się przywitać ze wszystkimi i zajmowała się nalewaniem i
podawaniem herbaty dostojnym starszym paniom i panom.
W okresie okupacji z Warszawy do Wilanowa jeździło się tramwajem przez Sadybę, albo maleńką
kolejką, która wyruszała tuż za placem Unii Lubelskiej.
Z czasów przedwojennych pamiętam, jak któregoś dnia starsi siedzieli na tarasie w parku, m.in.
ciocia Beata, moja mama, Basia Tyszkiewiczowa ze swoją malutką córeczką Beatką (późniejszą
aktorką). Tuż obok była niska krata ogrodzenia, a za nią park publiczny. Braniccy bowiem
udostępnili zwiedzającym część parku i skrzydło pałacu, w którym było muzeum pełne
wspaniałych zbiorów po Sobieskich, Lubomirskich i Potockich. I ja tak sobie patrzyłam na
spacerujących ludzi i trochę im zazdrościłam, że oni tam sobie chodzą, a ja tu jestem "zamknięta".
Ci ludzie z zewnątrz przyglądali się mnie i innym siedzącym na tarasie ciekawie i dziś myślę, że oni
z kolei pewnie trochę zazdrościli tym za ogrodzeniem, w części prywatnej. Człowiek tak łatwo jest
niezadowolony z tego co ma.
I przypominam sobie, że podobna historia zdarzyła mi się po wielu latach ponownie. Będąc w 1966
roku we Włoszech odwiedziłam moją ciotkę Rózię Zaleską w pięknym pałacu "Villa Pliniana" nad
jeziorem Como. Ciocia była wiekowa, a mieszkała u swej przyjaciółki z Sacré Coeur, markizy
Vittorii Valperga di Masino. To była bardzo bogata pani, która miała pałac pod Turynem, ale zwykle
wrzesień-październik spędzano nad jeziorem. To była zabawna gruba dama, która przepadała za
krótkimi wypadami na granicę włosko-szwajcarską do Chiasso, gdzie uprawiała kontrabandę.
Kupowała jakieś herbatniki i papierosy w Szwajcarii, które tam były o wiele tańsze, niż we
Włoszech, i przewoziła je ukryte w rękawach i pod płaszczem, oświadczając celnikom, że nic nie
ma do oclenia. Zdaje się, że stwarzało jej to złudzenie niebezpieczeństwa i ryzyka w jej dość chyba
jednostajnym życiu.
Ale wracając do mojego pobytu u cioci Rózi. Wedle jej wskazówek przypłynęłam z Como
tramwajem wodnym zwanym "batello" do maleńkiej miejscowości Torno. Gdy wysiadłam w
porcie, jak spod ziemi wyłonił się jakiś człowiek w zachwycającej łodzi, która miała poprzeczne
drewniane żebra wzdłuż całej długości - takie łodzie pływają po jeziorze Como. Człowiek miał na
swojej bluzie czy dresie poprzeczny napis: "La Pliniana" i powiedział: "Signora schodząc do łodzi
zechce się wesprzeć o mój zgięty kark" (wolny przekład z włoskiego). Płynęliśmy wzdłuż jeziora,
blisko stromego, wysokiego brzegu, by wreszcie zatrzymać się u stóp wysokich, wykutych w skale
schodów, które stromo pięły się w górę do pałacu, zza którego pionowo w dół spadała kaskada
wodospadu. Na szczycie schodów stała ciocia, w długiej sukni i w szalu i wyciągała do mnie ręce.
Gdy wspięłam się wreszcie na sam szczyt, przytuliła mnie i powiedziała tak, jak mówiła do mnie w
dzieciństwie: "Moja perełko..."
To niewiarygodne, ale mogłyśmy mówić i wspominać bez końca. Siadywałam u cioci w pokoju na
maleńkim taboreciku-podnóżku i rozmawiałyśmy, albo chodziłyśmy na spacery (ciocia Rózia z
laską-ciupagą, pamiątką z czasów, gdy była jedną z pierwszych taterniczek w Polsce, chodzących
na karkołomne wycieczki w dziewiczo czystych Tatrach). Zwiedzałyśmy małe kamienne kościółki,
podziwiałyśmy nieznane mi krzewy i kaskady bajecznie kolorowych kwiatów, zawieszone wśród
skał nad jeziorem.
Przez pięć dni żyłam pewnie jak niegdyś w Wojtkuszkach: rano pokojówka Gina wnosiła na tacy
śniadanie, które jadłam nieśpiesznie w łóżku, patrząc przez okno na cudowne jezioro. Potem Gina
przychodziła zabrać tacę i mówiła "Il bagno e pronto" i ja udawałam się do pobliskiej łazienki,
leżałam długo w wannie napełnionej wodą i znów przez okno patrzyłam na jezioro.
Inne posiłki były podawane w sali jadalnej, potem kawa - w salonie. Jak się okazuje we Włoszech
nieznane są podstawki pod sztućce, tzw. koziołki, ale dowodem złego wychowania jest opieranie
noża czy widelca o brzeg talerza, a drugiego końca na obrusie: sztućce nie mają prawa,
wypuszczone z dłoni, opuścić terytorium talerza. Bardzo na to uważałam, aby nie zrobić wstydu
cioci. W tym czasie dość biegle mówiłam po włosku, więc mogłam od biedy uczestniczyć w
rozmowach z panią domu, jej synem i gośćmi. Zwykle po deserze, na który podawano jakąś
wymyślną leguminę, ciocia, obok której siedziałam, nachylała się do mnie i mówiła szeptem po
polsku: "W Wojtkuszkach robiono to o wiele lepiej". To mnie ogromnie śmieszyło i wzruszało
zarazem: od czasu świetności Wojtkuszek minęło ponad pół wieku! Bardzo dziwnym zwyczajem
wydało mi się, że na zakończenie obiadu czy kolacji, już po deserach i owocach, lokaj zabierał
nakrycia i przed każdym z biesiadników stawiał mały, śliczny fajansowy talerzyk (z włoskiego
fajansu w niebiesko-bordo-żółte desenie) - i na ten talerzyk już nic nie podawano - to był koniec
uczty.
Potem przechodziło się do salonu, gdzie lokaj Giovanni podsuwał każdemu fotel i nalewał kawę w
maleńkie filiżaneczki. Jak łatwo przyzwyczaić się do takiego trybu życia, ale czy długo można to
wytrzymać?
Właśnie w salonie zdarzyło się to, o czym od początku chciałam napisać, a zamiast tego wdałam się
w rozwlekły nieco opis mego pobytu w Villa Pliniana.
Właściciele zabytkowych pałaców i zamków na świecie pozwalają turystom na zwiedzanie swoich
posiadłości, niekiedy także swoich zupełnie prywatnych pomieszczeń, jak np. salon czy salę
jadalną, albo piękną klatkę schodową. Dzieje się tak przeważnie dwa razy w tygodniu, a to aby z
jednej strony udostępnić społeczeństwu swoje cenne zbiory, a z drugiej - mieć pewne ulgi w
podatkach.
I właśnie gdy piliśmy kawę w salonie pięknej willi wzniesionej w XVI wieku ku czci Pliniuszów i
Leonarda da Vinci obok wiecznie bijącego źródła (był widać taki dzień dobroci, czyli zwiedzania),
weszła nagle spora wycieczka turystów. Siedzieliśmy w zabytkowych fotelach, ja niedbale
przeglądałam tygodnik "Oggi". Na ścianach salonu bezcenne obrazy, freski, tkaniny. Ale cała
wycieczka wpatrywała się w nas, we mnie, a wspaniałe wnętrze ledwo omiotła wzrokiem.
To bardzo ludzkie - chce się zobaczyć te szczęśliwe osoby, które tu, w tym pałacu, mieszkają na co
dzień. Tak się pewnie ogląda królową angielską czy słynnych aktorów.
I wówczas nagle sobie zdałam sprawę, że właściwie oszukuję tę wycieczkę zwiedzających: oni
zapewne chcieliby być w mojej sytuacji, siedzieć w fotelu i pić kawę podaną przez lokaja w pięknej
porcelanie, przeglądać od niechcenia ilustrowane tygodniki. Luksus. I nie wiedzą, że jestem tu
przypadkowo, z kraju głębokiej nędzy, z kartkami na mydło i mięso, z kolejkami pod sklepem, z
rzadką szansą zwiedzenia czegokolwiek, a jeśliby nawet tak się nadzwyczajnie zdarzyło, to
czekałabym na dzień, w którym nie trzeba płacić za bilet, aby zobaczyć jakieś cenne zbiory.
Nic się nie wie o nieznanych ludziach. Ja zaś z pewnością nie byłam tą osobą, jaką myśleli, że
widzą. Poczułam się trochę nie w porządku, a trochę figlarnie rada, że ich tak łatwo wyprowadziłam
w pole. I przypomniałam sobie Wilanów sprzed lat - gdy ja byłam po stronie prywatnej, czyli po
stronie luksusu (wtedy bardziej na miejscu, niż po latach u markizy), zazdroszcząc tym, którzy byli
po stronie drugiej, publicznej. Oni nie wiedzieli, że im zazdroszczę, a ja nie wiedziałam wówczas,
że może oni zazdroszczą mnie. I że są to zawsze sytuacje w końcu bezsensowne, powstałe z
wyobraźni o sytuacji drugiej strony, nie mające przeważnie nic wspólnego z prawdą.
Często bywał na Bednarskiej wuj Adam Branicki, wielki przyjaciel ojca i całej naszej rodziny.
Przed wojną przywoził go "Tatrą" szofer Staszek. Wuj prowadził długie rozmowy z mamą i ojcem
w salonie. Mówiło się o nim, że to oryginał, bo jego sposób bycia był niekonwencjonalny - a to
miał krzywo zapięte guziki marynarki, a to drapał się za uchem, ale nigdy najprostszą drogą:
otaczał głowę ręką w sposób skomplikowany, znajdując najdalszą drogę do celu. Robił czasem
wrażenie roztargnionego, ale to były pozory - uważnie słuchał, gdy do niego mówiono, a jeśli coś
obiecał, nigdy o tym nie zapominał. Jak twierdził mój ojciec, można się było z wujem Adasiem
umówić np. za półtora roku o 4-ej po południu i można było być pewnym, że punktualnie o tej
godzinie będzie w umówionym miejscu. Był mądry, bardzo wykształcony, interesował się historią,
a historię Polski znał najdokładniej. W 1945 roku został zesłany wraz z rodziną w głąb Rosji (o
czym piękną książkę napisała jego córka Anna Wolska), powrócił do Polski ciężko chory.
Kiedy wujaszek Adam powrócił z zesłania i w związku z jego powrotem zrobiono spotkanie
rodzinne, przyjechałam właśnie na jakieś ferie z klasztoru w Szymanowie do Warszawy. Poszłam
się z nim przywitać. Była masa ludzi i ja, tak jak mnie uczono, zamiast rzucić się na szyję
wujaszkowi, pracowicie witałam się kolejno z różnymi ciociami wedle starszeństwa, co trwało
niepomiernie długo, zanim wreszcie dobrnęłam do wuja. Myślę, że niezamierzenie zrobiłam mu
przykrość. Wkrótce umarł i nigdy go już nie zobaczyłam, a był - ośmielam się to powiedzieć - kimś
ogromnie mi bliskim i ważnym.
Tak więc, odradzam zbyt dobre wychowanie i trzymanie się reguł, gdy ważniejsze jest spontaniczne
okazanie uczucia zwyczajnie i po prostu.
Jedyny dziadek, jakiego znaliśmy był ojcem naszej mamy. Wysoki, prosty jak trzcina, wytworny
siwy pan. Miał białe, gęste włosy, białe wąsy i białą krótką bródkę. Ilekroć nas odwiedzał,
nieodmiennie przynosił pudło z bezami. Umarł jeszcze przed wojną i został pochowany na
Powązkach.
Siostra mamy, ciocia Janka Rogójska, która była moją chrzestną matką, miała dwóch synów:
Olesia, który jak już wspominałam, chyba mieszka w Brazylii, i Janka, przy którego urodzeniu
zmarła, a który również jako kilkuletni chłopiec umarł, jeśli dobrze pamiętam na zapalenie opon
mózgowych. Ciocię Jankę pamiętam jak przez sen - miała bardzo jasne, piękne i puszyste włosy,
które zwijała w węzeł na karku. Jej mąż, Michał Rogójski, znający kilkanaście języków, w jakiś
czas po śmierci cioci, ożenił się po raz drugi i od wielu, wielu lat nie mieliśmy z nimi żadnego
kontaktu - raz tylko jeden, wkrótce po wojnie, odezwali się do nas z Brazylii.
Często przychodził na Bednarską brat mamy, wujaszek Lutek (Ludwik), którego uwielbialiśmy, bo
bawił się z nami, wołał na przywitanie: "Jak się macie krasnoludki?!", huśtał nas na zamontowanej
w drzwiach pokoju dziecinnego huśtawce, która miała zamiast siedziska dwie obręcze obciągnięte
skórą, uczył nas różnych sztuczek gimnastycznych. Wujaszek Lutek był oficerem, przychodził w
mundurze porucznika. Był wysoki, jasnowłosy, ogromnie przystojny, wysportowany. Gdy był w
cywilu, nosił się z angielska, w tweedowych marynarkach, i w pumpach. Podobno był przez jakiś
czas zakochany w słynnej Ordonce, piosenkarce z kabaretu w "Qui pro quo", w której zresztą
kochali się wówczas wszyscy panowie. Niedługo przed wojną ożenił się z śliczną panną Zofią z
hrabiów Dąmbskich, która urodziła mu syna Krzysztofa, naszego brata ciotecznego, dziś żonatego i
mającego własnego syna Rafała w wieku maturalnym.
Wujaszek Lutek zginął w Katyniu, a jego żona, ciocia Zosia Rynkowska przez wiele lat mieszkała u
moich rodziców. Potem miała już własne mieszkanie na Saskiej Kępie. Umarła w 1988 roku.
Z ciocią Zosią, która była ogromnie dobra, spokojna, niezbyt energiczna, mam dość śmieszne
wspomnienie z okresu powojennego, gdy mieszkała u moich rodziców na ulicy Marszałkowskiej 8.
Mieszkał tam wówczas także Staszek, mój brat. Pewnego ranka Staszek bardzo się spieszył, chyba
na wykłady, a ciocia zajęła jedyną łazienkę i długo nie wychodziła. Mój brat, zawsze gwałtowny i
niecierpliwy, szarpał klamką do łazienki, dość niegrzecznie pytając: "No, kiedy ciocia wreszcie
wyjdzie z tej łazienki?!" W końcu ciocia wyszła z łazienki, powoli, z godnością i powiedziała:
"Jeśli myślisz, że się myłam, to się grubo mylisz!"
Częstym gościem na Bednarskiej była mamy przyjaciółka, panna Lunia Rudzka, która miała
przepiękne włosy blond, obfite, zaplecione w gruby warkocz, upięty wokół głowy w tzw. koronę.
Była łagodna, ogromnie dobra, bardzo urodziwa, urodą kobiet z lat dwudziestych. Chyba jej
własnością był majątek Brańszczyk, gdzie jako zupełnie małe dzieci spędzaliśmy z mamą jakieś
lato, ale niczego z tego pobytu sobie nie przypominam.
Panna Lunia żyła bardzo długo, zawsze mając swoje długie, przepiękne włosy. Często odwiedzała
ją Basia, trochę opiekując się bardzo już wiekową, wielką przyjaciółką mamy.
Przypominam sobie wizyty przyjeżdżającego z Rzymu księdza prałata Waleriana Meysztowicza, o
którym już pisałam, że był siostrzeńcem ojca, starszym o 7 lat, że był ułanem i to on udzielał ślubu
rodzicom. Był ogromnie zabawny i lubił z nami żartować. Ponieważ wypadał nam, dzieciom nie
wujem, jak mówiliśmy do niego, ale bratem ciotecznym, mówił: - "Zosiu, jeśli powiesz do mnie
Walutek, to narysuję ci świnkę". I ja ogromnie speszona, mówiłam "Walutek", bo bardzo chciałam
mieć narysowaną świnkę. Odwiedzałam go potem dwukrotnie w Rzymie w latach 60-tych.
Z innych, bywających u nas księży, przypominam sobie miłego, starego księdza Kurczyńskiego
(który w początku okupacji dawał ślub - w tajemnicy przed nami - wujaszkowi Ediemu i pannie
Zofii), oraz młodego proboszcza pachnącego wodą kolońską, księdza Kowalskiego. Ksiądz
Kowalski święcił na Wielkanoc nasze święcone w stołowym pokoju. (Mieliśmy także nasze własne
dziecinne święcone: na małym wiklinowym stoliczku jak dla lalek, przykrytym papierowym
obruskiem stały przyklejone do tekturowych talerzyków marcepanowe kiełbasy, świńska głowa z
jajkiem w pysku, szynka, sękacz, maleńka karafeczka z wodą z czerwonym sokiem i maciupeńki
kieliszek, a po środku baranek z cukru i kropidełko).
Ale najlepiej zapamiętałam starego kapucyna ojca Aniceta, który wielokrotnie przychodził na
Bednarską, także w czasie wojny, z prośbą o jałmużnę dla biednych. Był mały, zgarbiony i
pomarszczony. Nosił wyświechtany habit, którego zapach zgrzebnej wełny pamiętam do dziś. Miał
zmierzwioną szarawą brodę, sękate ręce, w które chyba już na zawsze wrósł brud, a które
całowaliśmy z uszanowaniem, choć bronił się przed tym. Na stopach, często bosych, nosił grube,
skórzane sandały. Za ojcem Anicetem dreptał niski i gruby obdarty człowiek, dźwigający na
plecach ogromny wór z darami - chlebem, mąką, cukrem itp. Nazywaliśmy go Sancho Pansą, tak
jak sługę i towarzysza Don Kichota. Ojciec Anicet był niezwykłej łagodności i dobroci
człowiekiem, srożył się jedynie, a nawet podnosił głos, gdy była mowa o Niemcach, których wbrew
chrześcijańskim zaleceniom z całego serca nienawidził. O ile wiem, ojciec Anicet w czasie wojny
został zesłany do obozu zagłady i tam, jak słyszałam, "in odore sanctitatis" został zamordowany. (W
1999 Ojciec św. Jan Paweł II beatyfikował o. Aniceta).
Z bywających na Bednarskiej lekarzy muszę wymienić przede wszystkim pana docenta
Stankiewicza, który przychodził wzywany do nas, dzieci w chorobie, a który po zbadaniu zawsze
oświadczał najpoważniej: "Trzeba zrobić lewatywę z tłuczonego szkła", co ogromnie działało na
naszą wyobraźnię dziecięcą. Docent Stankiewicz był gruby, różowy i łysy.
Od zawsze też przychodził wieloletni przyjaciel ojca, pan doktor, potem docent Chroboni, często
wraz z panną Jadwigą Mrowińską, pielęgniarką, która potem została jego żoną. Mimo
kilkudziesięciu lat przyjaźni, ojciec i doktor Chroboni byli zawsze na "pan", jak zresztą z
większością przyjaciół i znajomych. Nie było wówczas zwyczaju natychmiastowego przechodzenia
"na ty", zwłaszcza w miejscu pracy. Przypominam sobie, że gdy w klinice ojca przechodziłam
praktykę sanitarną na oddziale niemowlęcym w okresie okupacji, ojciec wymagał ode mnie, jako
pracownicy, żebym mówiła do niego nie "tatusiu" czy "tatuniu", ale "panie doktorze". Doktor
Chroboni był zawsze bardzo pesymistyczny, skupiony w sobie, powolny w wypowiedziach pełnych
namysłu. Opowiadała mi po latach, bodaj czy nie w czasie pogrzebu pani Chroboniowej lub jej
męża, pewna pielęgniarka, która przez długie lata pracowała u Chroboniego, że w chwili wybuchu
Powstania w Warszawie doktor Chroboni był przerażony, czarno widział sytuację, którą uznał za
beznadziejną. To było w szpitalu na Woli. Podobno doktor Chroboni nosił przy sobie truciznę, którą
chciał zażyć, gdyby sytuacja stała się bez wyjścia. I wtedy przyniesiono pierwszych rannych.
Chroboni wówczas wyrzucił truciznę i zabrał się do opatrywania ran i operacji poszarpanych
brzuchów, amputacji oderwanych nóg - spokojnie, z właściwą mu precyzją, bo był znakomitym
chirurgiem, wypełniał swój obowiązek lekarza. Na Woli działy się straszne rzeczy - ale jakimś
cudem doktor Chroboni przeżył. Umarł w wiele lat po wojnie, chyba już po śmierci mego ojca w
1979 roku.
Z lekarzy muszę jeszcze wymienić doktor Wandę Łążyńską, której ojciec był również lekarzem.
Mój ojciec uważał dr Łążyńską za wybitnie utalentowanego chirurga. Była to miła, delikatna,
ogromnie spokojna, trochę piegowata rudawa osoba. Zginęła w czasie Powstania, a ojciec zawsze
miał jej fotografię na swoim biurku. Bywali też doktorostwo Czarnoccy z córkami mniej więcej w
naszym wieku oraz ówczesny szef ojca, docent Jan Zaorski, siwy pan z piękną żoną we
wspaniałych kapeluszach, która miała wysoki, przenikliwy głos. Przychodził również zawsze
zafrasowany, wysoki i chudy doktor Jurewicz, który z ojcem był w obozie, a potem na Pawiaku, a
który mówiąc zaciągał po kresowemu i po wojnie operował mnie nagle, nocą na wyrostek
robaczkowy w klinice na Litewskiej.
Z innych osób przypominam sobie jeszcze starego pana Piotucha-Kublickiego, chyba kolekcjonera,
i siostrę znanego później malarza pana Antoniego Uniechowskiego, pannę Lolę, czyli Karolinę.
Panna Lola była niezmiernie chuda, wysoka, o bardzo długiej szyi, ze ślicznymi, krótko obciętymi
kasztanowatymi włosami. Była pielęgniarką, w czasie wojny przeszła niezwykłe i bohaterskie
koleje losu - z armią Andersa w Rosji, a potem bodaj we Włoszech. Nie powróciła do kraju i już po
zakończeniu wojny umarła na suchoty.
Jej brat, Antoni Uniechowski (Tonio), przyjaźnił się z ojcem, często bywał na Bednarskiej, a my u
niego na Krakowskim Przedmieściu. Był wysoki, czarnowłosy, o żarzących się rozbawionych
oczach, które odziedziczyła po nim jego młodsza córka Konstancja. Spotkania z panem
Uniechowskim były zawsze bardzo zabawne, pełne śmiechu i dowcipów. Ale wspomnienie o nim
nakłada mi się na czasy powojenne - gdy odwiedziłam go w Krakowie, potem w mieszkaniu na
Asfaltowej w Warszawie i wreszcie na okres, gdy przez lata mieszkał tuż obok nas na Starym
Mieście wraz ze swą drugą żoną Felinką i pozwolił mi mówić do siebie "Toniu". Zawsze nasze
rodziny były w bliskich, przyjaznych stosunkach. Przed wojną pan Antoni był ożeniony z
księżniczką de Liguori, z pochodzenia spolonizowaną Włoszką, matką Krysi (z którą od
dzieciństwa - z przerwami - jestem zaprzyjaźniona). Była podobno spokrewniona ze św. Alfonsem
de Liguori, założycielem zakonu redemptorystów w XVIII wieku; umarła w czasie okupacji zatruta
mięsem kartkowym. Krysia mówiła do matki "mamitku". Mamitka trzęsła się nad swoją
jedynaczką, która karmiona bananami, wypluwała je po kawałku jak to rozpuszczone dzieci. Pan
Uniechowski opowiadał mi, że ojciec mój był jego pierwszym w życiu klientem, który kupił od
niego jakiś obraz czy rysunek.
Mieliśmy oczywiście także wiele wizyt rodzinnych - stryja Michała Stanisława, zwanego StasiemMichałem, mego ojca chrzestnego (który już po wojnie ofiarował mi wielki mosiężny talerz-tacę,
pamiątkę po bracie swej matki, Michalinie z Zaleskich, słynnym misjonarzu Władysławie Zaleskim
1852-1925 , patriarsze i arcybiskupie Teb i Antiochii). Odwiedzała nas też siostra ojca, ciocia
Gabrielka Górska, chrzestna matka mojej siostry. W młodości bardzo piękna, zachowała nadal
swoją urodę mając około 60-tki. Miała piękne ciemne wijące się włosy, ciemne oczy, patrzące zza
grubych szkieł w rogowej czy szyldkretowej oprawie, bez przerwy robiła niekończące się wełniane
szale na drutach (wszystkie oczka w lewo), sama także okryta takim szalem. Przypominam sobie,
że w 1939 roku, jeszcze przed wojną, ojciec mój chorował ciężko na zapalenie płuc. Ciocia
Gabrielka przychodziła go odwiedzić, posiedzieć przy nim w sypialni na dole. I pewnego dnia
czuwając przy ojcu, nagle upadła. Chory ojciec zerwał się do leżącej nieprzytomnej cioci. Próbował
robić masaż serca - niestety, nie żyła już. Pamiętam, jak ze szczytu kręconych schodów widziałam
jej leżącą postać na podłodze dolnego przedpokoju. To była pierwsza w moim życiu śmierć, z którą
się zetknęłam, choć z daleka, ale przecież tuż blisko, w naszym domu. W kilka miesięcy później
wybuchła wojna i przez wiele lat wciąż trzeba było stykać się ze śmiercią. Ale do żadnej śmierci nie
można się przyzwyczaić.
ŻYCIE RELIGIJNE
Nasza rodzina była zawsze bardzo religijna. Zwłaszcza mama. Myślę, że godziny, które mama
spędzała na modlitwie w kościele i w domu, były treścią jej życia. Mam "obmodlała" wszystkich i
wszystko przez całe swoje życie - rodzinę, drogich zmarłych, przyjaciół, wszelkie sprawy, kłopoty,
ludzi. Wraz z mamą odmawialiśmy modlitwy, gdy któreś z nas wyjeżdżało w podróż. Mówiliśmy
"Pod Twoją obronę...", czasem "Anioł Pański...", "Pomnij o najlitościwsza Panno Mario...", "Aniele
Boży", trzy razy "Chwała Ojcu i synowi..."
Kiedy umarł mój ojciec i trzeba było załatwić wszelkie sprawy związane z pogrzebem,
zostawiliśmy (ja i mój mąż Jurek) mamę w domu. Miała już ponad 80 lat, pogoda była okropna, nie
chcieliśmy, by się zmęczyła. Kiedy wróciliśmy, mama powiedziała nam, że powinno się za duszę
zmarłego odmówić 50 razy "Chwała Ojcu i Synowi..." i że jej to zajęło całe te dwie godziny naszej
nieobecności, bo się myliła w rachunku i za każdym razem zaczynała od nowa. Myślę, że ten czas
zajęty przez powtarzaną po wielekroć modlitwę przyniósł jej ukojenie w bólu po stracie ojca. Bo
miała ogromną wiarę w sens i ważność modlitwy.
Przypominam sobie jak przed laty, już po wojnie, chyba w końcu lat 40-tych, ojciec wyjeżdżał na
jakiś kongres medyczny do Stanów Zjednoczonych. W owym okresie w Polsce było trudno o
wszystko - były kartki na żywność, przydziały zwane deputatami na kawałek lichego materiału, z
którego coś się szyło. Mama pakowała walizkę z rzeczami ojca na wyjazd. Zobaczyłam jak niesie
do walizki stos koszul ojca; wszystkie były spłowiałe, niektóre miały doszyty zapasowy kołnierzyk,
który nie zdążył spłowieć, jak reszta koszuli. Wówczas zapytałam: "Mamo, czy ojciec nie ma ani
jednej przyzwoitej koszuli?" Na co mama zatrzymała się ze stosem koszul i powiedziała surowo:
"Moja droga"! Nie jest wstyd być źle ubranym, wstyd jest źle postępować!"
To nie było skierowane specjalnie do mnie. To była prawda oczywista, właściwa ocena, kryterium
wartości. I jakkolwiek ta scena może się wydać zabawna: mama z naręczem koszul i to
wypowiedziane przez nią zdanie surowe i patetyczne - to właśnie ta scena mówi o mojej matce
takiej, jak była. Zawsze autorytatywna, zawsze pełna zasad i wiary w ich słuszność i nieomylność.
Dla mamy najważniejszy był Pan Bóg, potem mój ojciec, następnie mój brat Staszek, Basia, jako
najmłodsza i wreszcie ja. Może jeszcze tuż za ojcem, był zaprzyjaźniony z mamą Ksiądz Prymas
Stefan Wyszyński w pewnym okresie swej wspaniałej działalności. Taką miała hierarchię ważności
i była w tym wspaniała. I opisaną tu scenę z koszulami i to zdanie mamy zapamiętałam na zawsze i
wspominam z rozrzewnieniem.
Przed wojną w wielu domach skrupulatnie zbierało się "sreberka" z opakowań czekolady i
czekoladek. Robiło się z nich wielkie kule, które podobno dawało się na wykupienie (od pogan?) i
ochrzczenie małych Murzynków. To było bardzo ważne, bo tylko w ten sposób Murzynek miał
zapewniony po śmierci wstęp do nieba. To budziło moje wątpliwości: przecież jeśli Murzynek nie
został ochrzczony nie ze swojej winy, to dlaczego miał być skazany (niesłusznie!) na "otchłań". To
naruszało moje poczucie sprawiedliwości.
Ojciec mój przy okazji zbierania sreberek opowiadał nam, że jego ciotka Kasia Kossakowska z
Lukojń na Litwie od lat zjadała masę czekoladek, by wykupić możliwie dużo niechrzczonych
Murzynków i że każdy z nich przy chrzcie dostawał również nazwisko "Kossakowski", tak więc
żebyśmy się nie zdziwili, gdy spotkamy Murzyna Kossakowskiego. Ale to oczywiście były żarty.
Mama traktowała sprawę ogromnie poważnie.
Opowiadano mi, że już po wojnie, gdy mama pracowała w klinice dziecięcej, podobno chrzciła "z
wody" ukradkiem małe dzieci przed operacją. Rodzice dzieci tych byli partyjni, niewierzący, ale
mama uważała, że na wszelki wypadek, w razie śmierci dziecka, trzeba mu zapewnić wstęp do
nieba.
Również "ukradkiem", bez rozgłosu mama pomagała wielu osobom, odwiedzała chorych,
wspomagała finansowo, mimo własnych, więcej niż skromnych możliwości, płaciła latami na KUL
(Katolicki Uniwersytet Lubelski), włączała się w różne akcje charytatywne.
Na niedzielne Msze św. przed wojną chodziliśmy zwykle z mamą rano o godzinie 10-ej do kościoła
Karmelitów (św. Józefa, dziś seminaryjnego) na Krakowskim Przedmieściu. Mama miała swoją
zamykaną na kluczyk ławkę, tuż obok ławki dostojnej pary - grubej pani Herse i jej wąsatego męża,
właścicieli najelegantszego w Warszawie domu mody. Ławki stały w arkadzie po prawej stronie
ołtarza głównego, w przejściu z nawy bocznej, koło zakrystii. Basia i ja stawałyśmy koło ławki
mamy (Staszek chodził na Mszę ze szkołą). Poza niedzielną Mszą, chodziłyśmy też często na
majowe i czerwcowe nabożeństwa, a w październiku - na różańcowe.
Rok czy dwa lata wcześniej odbyła się uroczysta I Komunia Staszka, który tę ceremonię do dziś
wspomina jako koszmar. Było to w kościele Kapucynów na Miodowej. Staszek sam jeden na
klęczniku przed wielkim ołtarzem, cały czerwony ze zdenerwowania w czasie długiej, solennej
Mszy św., spocony i upokorzony, że wszyscy na niego patrzą. A kościół wypełniony rodziną,
ciociami i wujaszkami; wszyscy rzeczywiście wpatrywali się w biednego Staszka. Do tego, już po
wszystkim, doszedł jeszcze problem odpisywania na listy różnych cioć, które nie mogąc przybyć
osobiście, przesyłały Staszkowi życzenia z okazji tego wielkiego wydarzenia. Mój ojciec
utrzymywał, że Staszek odpisywał: "Dziękuję cioci za okazane mi współczucie..."
Po tym doświadczeniu mama zadecydowała, że obie z moją siostrą przystąpimy do I Komunii wraz
z innymi dziećmi w kościele Karmelitów. Tym razem było zwyczajnie i po prostu. To prawda, że
były i nerwy z powodu wątpliwości, czy aby nie zapomniało się przy spowiedzi jakiegoś grzechu,
czy w czasie mycia zębów nie połknęło się trochę wody, co, jak się nam zdawało, wykluczałoby
przystąpienie do sakramentu. W owym czasie bowiem trzeba było być na czczo, nie jak dziś przez
godzinę, ale od poprzedniego dnia wieczorem.
Dziś dzień I Komunii jest okazją do szycia lub kupowania wspaniałych, drogich sukienek,
przypominających balowe stroje, okazją do wręczania drogich prezentów nie mających nic
wspólnego z sensem tej uroczystości (komputery, rowery, zegarki) i do wystawnego przyjęcia na
kilkanaście osób w domu lub w restauracji.
W "moich czasach" otrzymywało się święty obrazek z napisem "Pamiątka I Komunii św." od
księdza, różaniec i ryngraf z wyrytym napisem od rodziców; sukienki były nad wyraz skromne, z
wianuszkiem na głowie ze sztucznych białych kwiatków. Nikt się specjalnie nie wyróżniał strojem i
uczesaniem, co było słuszne. Wielu rodziców nie mogło sobie pozwolić na luksusowe stroje córek,
a dziewczynki nie miały okazji do rywalizacji czy licytacji, która ma piękniejszą i droższą sukienkę,
lepsze i kosztowniejsze prezenty, wystawniejsze przyjęcie.
Przed wojną ojciec nie chodził z nami do kościoła. Sądzę, że chodził sam, na krótkie ciche Msze do
któregoś z pobliskich kościołów. Dopiero po wojnie czasem szłam z ojcem na takie Msze
niedzielne przy bocznym ołtarzu w kościele Zbawiciela.
Ojciec mój uważał, że trzeba chodzić do kościoła w niedzielę, bez względu na to, czy kazanie nas
nudzi, czy jest mądre czy może wydaje się bez sensu. Zawsze opowiadał mi, że w dawnej
przeszłości, nie pamiętam już, czy to było w Nidokach, czy w Żytomierzu, był ksiądz, który każde
kazanie kończył słowami, wyciągając rękę i grożąc złowieszczo palcem: "A jeżeli ktokolwiek z was
swoim ptasim rozumkiem zechce dociekać wielkich i niezmierzonych tajemnic boskich - zginie,
zginie, zginie i śladu po nim nie pozostanie! Amen".
Na pozór brzmi to idiotycznie i śmiesznie. Ale dziś wydaje mi się, że był w tych słowach jakiś sens,
jakieś wezwanie do pokory wobec Boga, Najwyższej Siły, Najdoskonalszego Istnienia, przestroga
przed zbytnim zadufaniem we własne intelektualne możliwości. I chyba także dlatego ojciec te
słowa po wielu latach zapamiętał.
Przed powojenną (posoborową) reformą liturgii w kościele katolickim, Msza św. była odprawiana
przy ołtarzu głównym, przeważnie z piękną muzyką organową, albo tzw. ciche Msze przy ołtarzu
bocznym, bez kazania, trwające 15-20 minut.
Dawniej ksiądz był zwrócony do ołtarza, a odwrócony plecami do wiernych i tylko co jakiś czas
odwracał się twarzą do nich: "Dominus vobiscum!" Nie było dodatkowego ołtarza-mensy
odsuniętego na kształt lady sklepowej od ołtarza głównego - kapłan modlił się bezpośrednio przed
ołtarzem stojąc twarzą do Boga ukrytego w tabernakulum, do Boga i świętych wyobrażonych na
obrazach i rzeźbach w ołtarzu.
Ponieważ Msze były po łacinie, każdy miał w ręku mszalik z tekstami modlitw - obok łacińskich,
było tłumaczenie polskie.
Kazanie było wygłaszane z ambony, z której głos dochodził na cały kościół, bez głośników. Dziś
ambona jest tylko reliktem.
Do nabożeństw usługiwali chłopcy ministranci w białych komżach i kolorowych krótkich
pelerynkach. Dzwonili energicznie srebrnymi dzwonkami, połączonymi pająkowato w jeden
uchwyt. Na sygnał dzwonków klękało się jedynie na Ofiarowanie i Podniesienie oraz gdy kapłan
trzymał hostię przed udzielaniem wiernym Komunii św. ("Baranku Boży"). Wierni rzędem klękali
przed balustradą prezbiterium, nakrywaną na ten moment rodzajem białego, długiego obrusa
obszytego koronką. W czasie Mszy wstawało się jedynie na Ewangelię i przed błogosławieństwem
końcowym na Ostatnią Ewangelię.
Żal mi tamtych obrzędów. Może dlatego, że wszystko dookoła się zmienia - całe moje miasto,
zwyczaje, ludzie i domy, które już nie są te same lub odchodzą w mroki pamięci. Nie ma już drzew,
które pamiętam, kawiarni, które znałam. I dlatego wzrusza mnie najbardziej to, co jeszcze pozostało
takie jak niegdyś. Ale takich rzeczy jest mało - czasem jakieś wnętrze kościoła, jakiś zapamiętany
obraz czy figura świętego, jakieś podwórko czy brama starego domu.
I marzy mi się na przykład taka dawna Msza św. po łacinie, przy bocznym ołtarzu, dziś nie
używanym, albo wśród jarzących się świec przed wielkim ołtarzem, z wszechogarniającą muzyką
organową, chórami, śpiewakami-solistami, zwłaszcza na Boże Narodzenie, gdy aż mury drżały od
kolędy "Bóg się rodzi!". Brak mi śpiewanych w czasie wojny "Święty Boże, Święty Mocny..." i
"Kto się w opiekę odda Panu swemu" (psalm ze słowami Jana Kochanowskiego). W tym psalmie
niezwykłe zawsze wrażenie wywoływała zwrotka: "na lwa srogiego bez obawy wsiędę i na
ogromnym smoku jeździć będę".
Już po wojnie mama wprowadziła zwyczaj, podobnie jak w klasztorach, krótkiej modlitwy przed
jedzeniem: "Pobłogosław Panie te dary, które z Twojej szczodrobliwości spożywać mamy..." Przed
wojną chyba tylko żegnaliśmy się znakiem krzyża przed i po zakończeniu obiadu; gdy pozwolono
nam wstać, podchodziło się do mamy, by ucałować jej rękę.
W naszej rodzinie nie było zwyczaj odwiedzania grobów rodzinnych, tak jak to przeważnie bywa
na ogół w dzień imienin zmarłego, lub w rocznicę śmierci, a przede wszystkim w Dzień Zaduszny
czy Wszystkich Świętych. Wiem, że mama zamawiała Msze św. za swoich bliskich, a to za
dziadunia, a to za kogoś innego, ale nigdy nie chodziliśmy na cmentarz. To prawda, że najbliższa
rodzina ojca - matka i ojciec, byli pochowani na Litwie, ale przecież niektóre z sióstr ojca, ojciec i
siostra mamy - mieli swoje groby na Powązkach w Warszawie. Ale nigdy tam nie byłam i nie wiem
nawet, jak tam trafić. Dziś zaś już nie łatwo odnaleźć dawne groby, ponieważ wiele starych ksiąg ze
spisami z kancelarii cmentarza zostało zniszczonych w czasie wojny.
Gdy już istniała nasza rodzina - to jest mój mąż Jurek, ja i nasz syn Paweł - chodziliśmy na
cmentarz na Bródnie odwiedzić groby rodziny Jurka: jego matki, ojca i babki. A 1 sierpnia w
rocznicę Powstania Warszawskiego - groby moich poległych kolegów. Zapalaliśmy też lampki na
opuszczonych mogiłach nieznanych nam zmarłych.
Z tych odwiedzin cmentarnych pamiętam jak pewnego razu pojechaliśmy z Pawłem i Dorotką
Świerzy (późniejszą Marczewską) na Wojskowe Powązki. Oboje byli jeszcze dziećmi, chyba 7-8letnimi. Kupiłam im po kilka lampek, aby je mogli zapalić na jakichś zaniedbanych grobach,
których nikt nie uprzątnął, nikt nie postawił lampki. Takich grobów było dużo, więc szybko
zabrakło lampek, a Paweł koniecznie chciał jeszcze zapalić lampkę na mogile jakiegoś lotnika.
Zanim się zorientowałam, Dorotka i Paweł zaczęli zabierać lampki z grobów, gdzie ich było dużo i
stawiać to tu, to tam na zapuszczonych grobach. Musiałam im stanowczo zabronić tych
"kradzieży", choć wiedziałam, że to było "janosikowe poczucie sprawiedliwości" - ale kto wie, co
byłoby, gdyby ktoś z żywych to zobaczył.
Dopiero gdy umarł mój ojciec w 1979 roku, zaczęliśmy jeździć na cmentarz w Laskach, albo po
Mszy w kaplicy u Sióstr, położyć kwiaty na jego grobie, zapalić lampki. W dwa lata później umarła
moja matka i została pochowana obok ojca. Odwiedzamy teraz te dwa groby.
WARSZAWA MOJEGO DZIECIŃSTWA
Kiedy dziś patrzę na Warszawę, moje miasto rodzinne, w którym spędziłam lat kilkadziesiąt, z
niejakim trudem odnajduję ślady dawnego miasta zapamiętanego z dzieciństwa. Zwłaszcza w
ostatnich latach Warszawa rozbudowuje się błyskawicznie, powstają nie tylko nowe, nowoczesne
gmachy i domy, ale całe dzielnice, gdzie kiedyś były pola, lasy, wioski i miasteczka.
Całe moje życie było związane ze Śródmieściem. W dzieciństwie znane mi miasto zaczynało się na
Placu Zamkowym, a kończyło na Placu Unii Lubelskiej. Chyba nigdy nie byłam wtedy na Pradze,
na Woli, na Żoliborzu.
Tak więc jedynie Trakt Królewski ciągnący się od Zamku poprzez Krakowskie Przedmieście, Nowy
Świat i Aleje Ujazdowskie aż do Belwederu, przypomina mi dawną Warszawę - są tu nadal domy,
pałace, kościoły i pomniki wskrzeszone po zniszczeniach wojennych z ogromnym pietyzmem.
Ale topografię miasta wyznaczają nie tylko domy, pałace, kościoły i pomniki, ale także... sklepy.
Jeśli się chcesz z kimś umówić, mówisz: "Spotkamy się w kawiarni naprzeciw kościoła Karmelitów
i pomnika Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu, koło winiarni".
Tak więc z mojego dzieciństwa pamiętam niektóre sklepy w mojej dzielnicy.
Na ulicy, na której mieszkaliśmy, na Bednarskiej sklepów prawie nie było. Wprost z ulicy po
schodkach schodziło się do magla mieszczącego się w suterenie, w podobnej suterenie mieściła się
stolarnia pana Fijewskiego, krewnego aktora, podobnego doń ogromnie, jakby byli bliźniakami.
Także w suterenie była zieleniarka i chyba mydlarnia, gdzie można było kupić wielkie kostki mydła
do prania "z jeleniem", mydło Schichta, wosk i pasty do podłóg i obuwia, farby klejowe i olejne do
malowania ścian i mnóstwo różnych potrzebnych rzeczy. Na Powiślu w pobliżu Mariensztatu stoi
do dziś pięciopiętrowy gmach, który kiedyś należał do Schichta i miał na dachu wielki neon z
nazwiskiem właściciela. Wtedy w dzieciństwie wydawał mi się ten dom niesłychanie wysoki. Po
wojnie przez lata był siedzibą CRZZ (reżimowych związków zawodowych), obecnie jest
przychodnią lekarską. Zaś fabrykę Schichta po wojnie przekształcono na fabrykę kosmetyków
"Pollena-Uroda". Na Bednarskiej był też skład węgla; wozami ciągnionymi przez wielkie
pociągowe konie przywożono węgiel, a węglarze o umorusanych twarzach i dłoniach dźwigali na
plecach w prostokątnych koszach wiklinowych węgiel, wnosili do naszego domu kuchennymi
schodami od podwórka i wsypywali do drewnianej skrzyni z wiekiem, która stała w kuchni. Na
Bednarskiej był jeszcze sklepik z nićmi, jakieś motki kordonków, nici bawełnianych, wypustek i
koronek do obszywania pościeli. Był chyba i sklepik spożywczy, w którym stało się w kolejce po
kartkowy chleb w czasie okupacji. Ale w większości tych sklepików i składów nigdy przed wojną
nie byłam, znałam je jedynie przechodząc ulicą i przez otwarte drzwi widziałam ich mroczne
wnętrza.
Pamiętam jak przed wojną szłam z mamą przez Krakowskie Przedmieście, mijając u wylotu
Bednarskiej skwerek Hoovera z kamiennymi ławami i z niewielkim betonowym pomnikiem po
środku. Ten pomnik został wzniesiony ku czci prezydenta USA Herberta Clarka Hoovera, który po
pierwszej wojnie światowej organizował pomoc amerykańską dla Polski. Zniszczony chyba w
czasie ostatniej wojny, nigdy nie został odbudowany. Wtedy władze bardzo nie lubiły Amerykanów.
Na tym skwerku, na ziemi pokrytej grysem, wśród kamyczków żwiru, moja mała wówczas siostra
Basia znalazła kamyczek, który okazał się ametystem, najwidoczniej zgubionym z jakiegoś
pierścionka czy broszki.
Pamiętam jak z mamą przechodziłyśmy na drugą stronę ulicy - przejście jezdni oznaczone było
metalowymi płaskimi guzami wielkości pomarańczy, wpuszczonymi rzędem w poziom jezdni, ale
lekko wypukłymi. Starałam się stąpać po tych wypukłościach. Mijałyśmy ulicę Trębacką, której
jezdnia była wyłożona drewnianymi kostkami (jeszcze po wojnie przez jakiś czas częściowo
zachowanymi). Chodziło się po niej miękko i cicho, a dorożkarskie konie biegły tędy nie wydając
charakterystycznego stukotu kopyt.
Po ulicy Trębackiej jeździły tramwaje, skręcając z Krakowskiego Przedmieścia w Wierzbową i
dalej chyba na plac Teatralny.
Skręcałyśmy z mamą w ulicę Ossolińskich, gdzie był sklep ze słodyczami Wedla, a może Fuschsa i
gdzie mama kupowała cukierki-kamyczki, szare, beżowe, brązowawe, niebieskawe, w smugi (te
"kamyczki" bardzo lubiła Basia, bo w środku pod polewą były orzeszki) i cukierki-raczki,
wyglądające jak małe poduszeczki w biało-czerwone paseczki. Cukierki ważono w kolorowych
wzorzystych papierowych torebkach, a potem poszczególne torebki pakowano w jeden pakunek, w
taki sam papier, zawiązany sznureczkiem. Mama pętelkę sznurka zawieszała sobie na palcu i tak
niosła paczuszkę. Jeśli była zima i mama nosiła mufkę, jak to wówczas było w modzie, chyba
zawieszała paczuszkę na przegubie ręki, aby dłoń wsunąć w mufkę. Z ulicy Ossolińskich roztaczał
się widok na las kolumn rozłożystego pałacu Saskiego, przed którym na koniu siedział książę Józef
Poniatowski w rzymskiej todze, z gołymi nogami obutymi w sandały. Ten pomnik został w czasie
wojny zniszczony przez Niemców, ale ponieważ zachowała się forma pomnika w Muzeum
Thorvaldsena w Kopenhadze, odlano go na nowo i przywieziono do Warszawy. Stał początkowo
przed Pomarańczarnią w Łazienkach (pałac Saski został zburzony przez Niemców), a w końcu
ustawiono go przed pałacem Radziwiłłów, strzeżonym przez dwie pary wielkich kamiennych lwów
(ilekroć przejeżdżaliśmy z małym Pawłem autobusem przed radziwiłłowskim pałacem, Paweł wołał
na widok lwów: "La!"). W tym pałacu obecnie mieszka Prezydent Polski.
Na rogu Królewskiej, naprzeciw hotelu "Europejskiego" stał, istniejący do dzisiaj pięciopiętrowy
"Dom bez Kantów", wybudowany w 1933 roku przez znanego architekta Czesława Przybylskiego.
Był na owe czasy ogromnie nowoczesny - to jedyny, przedwojenny "wtręt" w zabytkowej
zabudowie Krakowskiego Przedmieścia. Pamiętam jak go zasłaniały tajemniczo deski rusztowań i
wysoki drewniany płot. Gdy je usunięto, ukazały się eleganckie sklepy, zajmujące cały parter.
Mama przystawała przed magazynem mody z pięknymi sukniami wieczorowymi - pamiętam jedną
z nich z granatowych, migoczących cekinów. Dziś w tym miejscu jest salon samochodowy
"Mercedesa" Sobiesława Zasady, sklep spożywczy i księgarnia, która przez lata po wojnie nazywała
się "Wydawnictwa Wojskowe". A zanim Zasada urządził swój salon, był tam sklep mundurów
wojskowych i milicyjnych.
Po drugiej stronie ulicy koło rogu Karowej, naprzeciw hotelu "Bristol" stała wielka reklama Fuchsa;
na wysokim słupie wyglądała jak wielki lizak z zapalającym się i gasnącym napisem z żaróweczek.
Czasem z mamą wstępowałyśmy do małej wędliniarni tuż przy Krakowskim Przedmieściu od
strony ulicy Koziej. Tam mama kupowała jakieś wędliny (przezroczystawe jasno czerwone
plasterki polędwicy, plastry szynki z szerokim pasem tłuszczyku). Znów mama zawieszała na palcu
paczuszkę.
Nie noszono wówczas siatek czy toreb na zakupy, jak od czasu wojny. Pamiętam te wypchane siatki
ze sznurka lub plastikowych grubych nici o wielkich okach, przez które wypadały co mniejsze
kartofle i małe przedmioty (w nic nie pakowano wówczas kupowanych artykułów), a potem
plastikowe "reklamówki" z kolorowymi nadrukami firm zachodnich i obrazkami. Przywożono je z
zagranicy, handlowano nimi na targach do czasu, gdy i u nas wraz z demokracją opakowania z
plastiku opanowały rynek. Ale przed wojną nie pamiętam dźwigania, obładowania zakupami.
Zakupy robiła u nas służba, pewnie z rana, gdy albo jeszcze byłyśmy w domu, albo w szkole.
Służące w kraciastych szaro-brązowych chustach na ramionach i opatulających głowę nosiły kosze,
przeważnie z rogoży lub wiklinowe, w które wkładało się jajka, sery, mięso i zanosiło kuchennymi
schodami wprost do kuchni. A ponieważ z reguły przeganiano nas z kuchni, więc nigdy nie
widziałam rozładowywania zakupów.
Ze sklepów na Krakowskim Przedmieściu sprzed wojny pamiętam aptekę Wendego. Nadal jest tu
apteka z wnętrzem odtworzonym, z drewnianymi rzeźbionymi szafkami, pełnymi tralek i
ozdobnych zwieńczeń, ale chyba nadmiernie wylakierowanymi na "ciemny dąb"; przedtem były
chyba politurowane prawdziwą politurą z szelaku na spirytusie.
Pamiętam też sklep Meinla (w czasie okupacji tylko dla Niemców). Kawę przechowywano w
specjalnych szufladach z oszklonym okienkiem i niklowanym otworem, odsłanianym, gdy sypało
się kawę do torebki. Pachniało upojnie świeżo zmieloną kawą. Gdy mama kupowała, ja z rozkoszą
wdychałam zapach.
Na Krakowskim koło sklepu Meinla, chyba naprzeciw wylotu ulicy Bednarskiej, był sklep
piśmienny po schodkach. Tam kupowało się zeszyty, wówczas zwane kajetami, i grube bruliony w
ceratowych okładkach. W każdym kajecie był arkusik bibuły, którą już w domu przytwierdzało się
wstążeczką do wewnętrznej strony okładki. Pisało się wtedy atramentem i trzeba było mokrą
jeszcze stronę wysuszyć, by nie porobiły się zacieki i kleksy atramentowe. W tym sklepie można
też było kupić pocztówki i albumy do pocztówek z kartonowymi stronami, z których każda miała
osiem lub dwanaście półkolistych nacięć, tak aby rogi pocztówki można było włożyć do albumu, po
dwie lub trzy na każdej stronie. Pocztówki do kupienia również były w albumach, posegregowane
widoki miast, pejzaże, życzenia imieninowe czy świąteczne itd. Były też podkolorowane fotografie
zakochanych par z bukietem kwiatów. W tym sklepie oprócz ołówków, kredek, obsadek, stalówek
(które miały ze względu na swój kształt swoje nazwy - "krzyżówka", "serek", "rondówka"), butelek
atramentu Watermana czy Pelikana, płaskich tekturowych pudełek z balaskami kolorowej plasteliny
o barwach zawsze trochę wyblakłych, maleńkich buteleczek z "chińskimi" tuszami, czarnym,
czerwonym i zielonym - było mnóstwo rzeczy, które wydawały mi się zachwycające. A więc przede
wszystkim arkusiki obrazkowych kalkomanii. Na każdym z arkusików była jakaś seria - pamiętam
motyle, zwierzęta, ptaki; obrazki były słabo widoczne, bo pokryte jakąś emulsją, ale dostatecznie,
by można było obrazek wyciąć z arkusika. Te wycięte prostokąciki moczyło się obrazkiem do dołu
na spodeczku z letnią wodą (tak jak znaczki pocztowe, które chce się odkleić z koperty), a gdy
nasiąkły, kładło się ten prostokącik na kartce papieru czy w zeszycie, wysuszało go lekko
przyciskając rogiem ręcznika i uważnie, sunąc ku dołowi ściągało się papierek dwoma palcami, aż
ukazywał się bardzo kolorowy obrazek w całej krasie. Jeśli się nie robiło wszystkich tych czynności
uważnie, nie dość namoczyło, ściągało się papierek zbyt gwałtownie, obrazek się farfulił,
marszczył, zamazywał i wykrzywiał jak w krzywym zwierciadle.
Kalkomanii już nie ma. Zastąpiły je różne samoprzylepne nalepki i etykietki, których nalepienie nie
wymaga ani uwagi, ani skupienia, ani jakiegokolwiek wysiłku, poza wyborem miejsca ich
przylepienia.
W tym sklepie piśmiennym były też arkusze kolorowych bibułek gładkich i zwiniętych w rulony
marszczonych, arkusze glansowanego kolorowego papieru "marmurkowego" do obkładania książek
i zeszytów, papierowe etykietki do nalepienia na zeszycie z miejscem na wypisanie przedmiotu,
nazwiska, klasy. Etykietki wzdłuż skrajów miały ozdobne esy-floresy, stanowiące niby ramkę. Były
też arkusze-nalepki z lekko wypukłymi (od sztancy) główkami uskrzydlonych aniołków w
błękitnych lub różowych koszulkach, świętych Mikołajów dźwigających worki z prezentami, Pana
Jezusa w żłobku, złotych i srebrnych gwiazdek, kwiatów, owoców i zwierzątek. Te trzy ostatnie
używało się często do przyklejania wstążeczki na bibule i wewnątrz zeszytu. (Takie naklejki,
których wzory pochodzą chyba z początku XX wieku, teraz widuję jedynie na kopertach listów od
Maryli Tatarczuch ze Szwecji, której te różne aniołki, koszyki kwiatów i gwiazdki najwidoczniej
przypominają dzieciństwo).
Były też kartonowe arkusze do wycinania z postacią dziewczynki lub chłopczyka w bieliźnie, z
rozpostartymi na boki rękami. Obok były również do wycinania sukienki czy ubranka z małym
wypustkami koło ramion i bioder; te wypustki zaginało się, aby ubrać w sukienkę kartonową
dziewczynkę. Były też sukienki z plecami, z otworem na głowę, którą, by włożyć na dziewczynkę
sukienkę, trzeba było lekko ugiąć, prawie złożyć na pół. Potem w domu robiło się podobne,
własnego pomysłu sukienki z papieru.
Sprzedawcą w tym sklepie był poważny, wysoki pan o chyba przedwcześnie posiwiałych włosach.
Był zawsze ubrany w czarny alpagowy fartuch z rękawami. Nigdy się nie uśmiechał. Zwracał się
uprzejmie do klientów - do dziewczynek: "Czego panienka sobie życzy?", do chłopców: "Czego
kawaler sobie życzy?" Nigdy, nawet do małych dzieci, nie zwracał się na "ty". Taki był wówczas
zwyczaj.
Na placu Zamkowym w kamieniczkach u wylotu ulic Piwnej i Świętojańskiej, było pełno
maleńkich sklepików. Sprzedawano tam różną galanterię, wstążeczki rypsowe, aksamitki, koraliki
na wagę od dużych do malutkich jak główka szpilki, motki włóczki, szydełka, pasemka bawełny
ujęte w czarne papierowe wąskie obrączki z literami "DMC", jakieś gumowe diabełki, które
wyciągały nagle czerwony jęzor, gdy jego głowę ścisnęło się palcami, malutkie celuloidowe
laleczki-naguski różowe i czarne z nóżkami i rączkami połączonymi wewnątrz gumką (taką jak do
kapeluszy), tak, że naguski mogły siedzieć i poruszać ugiętymi w łokciach rączkami.
Nie pamiętam, gdzie były sklepy spożywcze, ale największe moje zainteresowanie w takich
sklepach budziła reklama czekolady Sucharda z wielkim psem bernardynem i uśmiechającym się
chłopczykiem zajadającym tabliczkę czekolady, a może trzymającym tę czekoladę pod pachą jak
teczkę. Przy kasie leżał jaskrawo zielony szklany plastron z wypukłych kwadracików: to była
reklama cukierków eukaliptusowych (których nigdy nie jadłam). Na tym plastronie kładło się
pieniądze i wydawano resztę.
Nie wiem już w jakiej cukierni kupowało się wafelkowe filiżaneczki z kremem i czerwieniejącą się
na szczycie konfiturową wisienką. Filiżanka była wypieczona wraz ze spodeczkiem, a brzegi
powlekał czekoladowy szlaczek. Może to było od Lardellego, który miał swoją słynną, elegancką
cukiernię u zbiegu Ossolińskich i chyba Wierzbowej? Tam ciocia Beata Branicka zabrała nas kiedyś
z Basią na lody, podawane w metalowych płaskich pucharach na cienkiej wysokiej nóżce.
Poniżej ulicy Bednarskiej, już na Powiślu, na Furmańskiej i Browarnej, było mnóstwo małych
sklepików, a obok targ na Mariensztacie. Nie pamiętam ich zupełnie, jak przez sen widzę jedynie
żydowski sklepik z rybami, z wielkimi beczkami śledzi i Żydów-sprzedawców w czarnych
chałatach, w myckach, z pejsami i brodami. Grube, rude Żydówki sprzedawały kwadraty białej
wypieczonej macy wprost z wiklinowych koszy ustawionych na trotuarze.
Z innych śródmiejskich dzielnic pamiętam sklep "spożywczo-kolonialny" Pakulskich na rogu
Chmielnej i Brackiej. Drzwi sklepu Pakulskich obwieszone były zabitymi zającami, bażantami,
kuropatwami - wisiały głowami do dołu i to skupiało całą moją przerażoną uwagę.
Tuż obok, naprzeciw był wielki Dom Braci Jabłkowskich - to był chyba jedyny dom towarowy w
Warszawie. Tam lubiliśmy chodzić przede wszystkim ze względu na moc zabawek, które z
zachwytem oglądaliśmy przy okazji innych zakupów - sukienek, ubranek, butów. Z tego sklepu
obie z Basią miałyśmy lalki "Shirleyki" i rozkoszne miękkie "Klitusie-Bajdusie", o czym już
pisałam przy opisie naszego pokoju dziecinnego.
Za Żelazną Bramą, na skraju Ogrodu Saskiego stała wielka oszklona oranżeria-cieplarnia, z
metalowych żeber i z dachem półkolistym jak w wielkim "pulmanowskim" wagonie kolejowym.
Przez szyby było widać wyniosłe palmy; wśród tych palm były węże. Zapach w tej oranżerii był
duszny, wilgotny, gorący, jak to w lasach tropikalnych. Tak to sobie przynajmniej wyobrażałam.
Niedaleko za Ogrodem Saskim była ulica Elektoralna. Z jej obu stron ciągnęły się nieprzerwanym
rzędem małe sklepiki z odzieżą. Przez otwarte drzwi widać było rzędy płaszczy i płaszczyków,
zawieszonych na drągu, wysoko pod sufitem. W drzwiach stali Żydzi-sprzedawcy i krzykliwie
zachwalali swój towar, nachalnie szarpiąc za rękaw i wciągając do środka przechodniów. Zdaje mi
się, że dziecinne, jasno szare płaszczyki jesienne, wszystkie trzy jednakowe dla nas trojga, były
kupione w jednym z takich sklepików.
Przez Krakowskie i Nowy Świat do Alej Ujazdowskich jeździłyśmy z Basią czerwonym tramwajem
do szkoły na ulicy Wiejskiej naprzeciw Sejmu, w której na rok przed wojną rozpoczęłyśmy naukę.
Alejami tramwaj szedł tuż przy trotuarach; środkiem jezdni sunęły jasno beżowe taksówki z
szachownicowym szlaczkiem, konne dorożki, takie same jak dziś na Starym Mieście, z rzadka
widywało się powozy.
Zimą, gdy było dużo śniegu, którego nie solono by stopniał, a tylko odgarniano z chodnika w
wielkie hałdy, dorożkarze przesiadali się na sanie, nogi pasażerów otulając pledami. W siarczysty
mróz na postoju dorożkarze złazili z kozła i przytupywali dla rozgrzewki; starym chłopskim
zwyczajem wyciągali przed siebie ramiona i krzyżując je, walili się z rozmachem po własnych
barkach. Wyglądało to tak, jakby sami siebie obejmowali. Byli w grubych czarnych buciorach z
szeroką cholewą, w grubych kożuchach z podniesionym kołnierzem. Na ich sumiastych wąsach
sterczących na boki (dorożkarze przeważnie nosili wąsy) i brwiach osiadał szron, z ust wydobywały
się kłęby pary, tak jak z pysków ich prychających koni. Czapki mieli dorożkarze granatowe z
daszkiem, czasem wsunięte na oczy, czasem z fantazją zsunięte na tył głowy, albo wsadzone na
bakier. Gdy było ciepło wdziewali granatowe płaszcze-szynele ze srebrnymi metalowymi guzikami.
Na plecach mieli zawieszone owalne mosiężne plakietki z numerem dorożki.
Przez całe stulecia ubiór był związany z klasą społeczną, do jakiej się należało, albo też wskazywał
na zawód, jaki się wykonywało, funkcję, jaką się pełniło. Było to niegdyś surowo przestrzegane.
Jednakże z upływem czasu, po kolejnych wojnach, te rygory słabły, zamazywały się, by w końcu w
latach powojennych niemal zupełnie zaniknąć.
Lata przed ostatnią wojną, w tak zwanym dwudziestoleciu międzywojennym, były ostatnim już
okresem, w którym niektóre dawne zasady dotyczące stroju były przestrzegane.
Pamiętam w okresie wojny w czasie jakichś wakacji na wsi, widywałam wiejskie kobiety w
szerokich spódnicach i kwiecistych "krakowskich" czy "góralskich" chustkach na gładko
uczesanych włosach spiętych szpilkami w koszyczek z tyłu głowy. Szły do kościoła boso, niosąc w
ręku książeczkę do nabożeństwa i czarne grube trzewiki (czółenka z paskiem), aby się nie
zniszczyły w kurzu drogi. Dziś nie ma już od dawna ani grubych mszalików z powkładanymi
wewnątrz świętymi obrazkami (reforma posoborowa), ani trzewików w ręku.
Już w czasie powojennym, gdy i wieś zaczęła nosić się "po miejsku", wszystkie noszone przez
mieszkańców wsi miejskie sweterki, marynarki, czapki i szaliki były jaskrawo barwne, o kolorach
krzykliwych, "neonowych". Myślę, że była to podświadoma tęsknota za żywymi kolorami dawnych
wiejskich ludowych strojów, spódnic łowickich czy opoczyńskich, które dziś przetrwały już tylko
jako relikt, etnograficzny eksponat muzealny, a obejrzeć je można jeszcze jedynie na koncertach
profesjonalnych ludowych kapel z tańcami i przyśpiewkami.
W każdym razie okres przedwojenny był już ostatnim, w którym po stroju można było z łatwością
odgadnąć kim jest dana osoba i z jakich warstw społecznych pochodzi. Teraz można to poznać
tylko po sposobie zachowania, mówienia, wnioskować z kosztowności stroju, osądzać gusta.
Chyba, że spotka się kominiarzy, którzy nadal noszą stroje "zawodowe". Ale przed wojną zamiast
czapeczek bez daszka nosili cylinderki.
W czasach mojego dzieciństwa wszyscy nosili nakrycia głowy bez względu na pogodę.
Większość panów nosiła kapelusze filcowe, najczęściej w kolorach szarości, brązu, beżu, rzadziej
czarne. Spotykało się też sztywne i czarne meloniki (co jeszcze pamiętam, a co obecnie istnieje
chyba już tylko w konserwatywnej Anglii). Latem niektórzy panowie wkładali kapelusze
słomkowe, lub z białej panamy, a na wakacjach na wsi - starsi panowie przywdziewali płócienne
"pierożki" lub czapki z daszkiem. Do stroju sportowego (pumpy, tweedowa marynarka w kratkę, ale
zawsze z kamizelką pod marynarką) noszono czapki z daszkiem, często kraciaste. Ten fason czapki
przetrwał bez zmiany do dzisiaj. Takie czapki wówczas nosili młodzi ludzie po ukończeniu szkoły.
Była cała gama ukłonów kapeluszem: uchylanie na widok spotkanego znajomego, zdjęcie z głowy,
by się przywitać i ucałować dłoń damy, machanie kapeluszem za odjeżdżającym pociągiem,
tramwajem czy powozem. Bez nakrycia głowy mężczyzn widywało się tylko w kościele i
oczywiście w domu. Wejście do domu w czapce było dowodem ogromnie złego wychowania. Jak
mawiano - w domu i w kościele czapek nie zdejmują tylko Żydzi.
"Lud" miejski nosił czapki "maciejówki" lub tak zwane "oprychówki" przypominające krojem
czapki sportowe, ale z obszerniejszą miękką główką i dłuższym wysuniętym ku przodowi
daszkiem, przeważnie zawadiacko złamanym.
Panie nosiły odpowiednie do pory roku kapelusze, niektóre z woalką, najczęściej czarną z
tajemniczymi czarnymi kropeczkami, zakrywającą pół twarzy, albo dłuższą, sięgającą podbródka.
Były kapelusze wiosenne, letnie, jesienne, różniące się przede wszystkim barwami i ozdobami. W
zimie panie nosiły futrzane lub obszyte futrem kołpaczki czy toczki. Panie w żałobie przypinały z
tyłu kapelusza welon z czarnej jedwabnej krepy, sięgający często aż poniżej pasa. Welon spływał
czarnym wąskim strumieniem, ale można go było rozpostrzeć i przykryć nim ramiona. Stare damy
do czarnych kapeluszy miały przypięte żałobne welony z tyłu i z boków koło uszu. Jeszcze
"bardziej żałobnie" wyglądał podwójny welon przypięty nad czołem na rondzie kapelusza; takim
welonem można było zasłonić twarz i ramiona.
Bratowa mojego ojca, ciocia Maniusia (z Chodkiewiczów Kossakowska) zawsze chodziła w
żałobie, chyba od 1916 roku, gdy umarł jej mąż Józef. Tak też pamiętam ją z mojego dzieciństwa.
W czasie wojny zesłana w głąb Rosji (wraz z swą córką Lili Niemcewiczową), wśród wichrów i
stepów Kazachstanu zawsze miała ze sobą swój odwieczny kapelusz z welonem. Potem wędrując
przez Persję dotarła w końcu do Rzymu, gdzie zamieszkała, nadal w czarnym kapeluszu.
Podejrzewam, że był to pierwszy i ostatni kapelusz cioci Maniusi, która umarła w 1965 roku mając
97 lat.
Od wojny noszenie chust i chustek na głowie powoli przeniknęło do wszystkich warstw
społecznych. Kapelusze niemal zniknęły. Początkowo z ubóstwa, z niemożności kupowania
kapeluszy, ale także dla wygody, dla ochrony przed zimnem i wiatrem. Po wojnie dawne zgrzebne
chustki powoli przerodziły się w barwne kwieciste i wzorzyste szale, apaszki, z nylonu, jedwabiu,
kaszmiru, często kosztowne i ozdobne, przetykane złotą i srebrną nicią. Dziś i ubogie kobiety
miejskie i wiejskie, i wytworne panie, i młode dziewczęta i małe dzieci owijają głowy w chustki.
Kapelusze już nigdy nie odzyskały dawnego miejsca w życiu kobiet - zawsze są jakimś
ewenementem, głównie widuje się je na pokazach mody, albo na głowie zaprzyjaźnionej z nami
Felicji Uniechowskiej, która jest zawsze prawdziwą damą.
Z gołymi głowami po ulicach nie chodziły także dzieci i młodzież. Małe dziewczynki ubierane były
w różne kapturki, kapelusiki (często z przezroczystawej, szorstkiej organdyny - białe, różowe,
niebieskie z rondem, albo "budki" zawiązywane pod brodą, których wzór sięgał ubiegłego stulecia w takich "budkach" występują dzieci i młode panie grające w westernach), czapeczki (pamiętam
"bretonki" z odginanymi na bok "uszami". Moja "bretonka" była jasno beżowa i miała
wyhaftowane na "uszach" czerwone wisienki).
Mali chłopcy nosili bereciki wsadzane nisko na czoło (noszone też przez dziewczynki), sportowe
czapeczki z daszkiem, naśladujące czapki dorosłych mężczyzn, czasem czapki marynarskie z
otokiem i zwisającą wstążeczką.
Do szkoły dziewczynki (z warkoczami lub ostrzyżone "na polkę" z wielkimi kokardami na czubku
głowy), przeważnie nosiły granatowe berety; chłopcy ostrzyżeni "po męsku" szkolne czapki z
daszkiem i z wąziutką otoczką-wypustką - niebieską dla gimnazjalistów, amarantowo czerwoną dla
licealistów. Niebieskie i amarantowe były również tarcze szkolne, których noszenie było
obowiązkowe na ramieniu mundurka, płaszcza czy kurtki, przyszyte na stałe; na rękaw białej
dziewczęcej bluzki wkładało się tarczę przyczepioną do gumki (takiej jak od majtek) wokół
ramienia.
Niektóre szkoły żeńskie i męskie miały swoje nakrycia głowy i mundurki.
Pamiętam szerokie fantazyjne berety z czarnym pomponem na czubku: granatowe uczennic szkoły
Wazówny, takie same ciemno zielone pensjonarek szkoły Szachtmajerowej. I małe granatowe
miękkie kapelusiki z przypiętym emaliowanym znaczkiem-krzyżykiem, które nosiły wychowanki
klasztornej szkoły SS. Nazaretanek.
Męska szkoła Zamoyskiego nosiła miękkie błękitne "maciejówki" z czarnym daszkiem, szkoła
Reya - granatowe czapki sportowe z nausznikami (z tego samego materiału, skrojone razem z
czapką), podniesionymi w górę i spiętymi na czubku głowy. Czapka była obszyta wąską niebieską
wypustką. Szkoła Wojciecha Górskiego miała wysokie, granatowe czapki-kaszkiety, zwężające się
stożkowo ku górze, zamknięte płaskim okrągłym denkiem, obrysowanym ciemno zieloną
wypustką. Czapki tego kroju nosili niegdyś francuscy żołnierze piechoty (a zdaje się, że
przypominały i czapki wojska polskiego z czasów Księstwa Warszawskiego i Królestwa
Kongresowego). Do szkół Reya, a potem do Górskiego chodził mój brat Eustachy.
Krążył wówczas sztubacki, trochę niewybredny wierszyk:
"W kepi wojska francuskiego
idzie małpa od Górskiego,
a tą małpą się zachwyca
druga małpa od Staszica."
Nie pamiętam wszakże, czy uczniowie szkoły Staszica mieli swoje, wyróżniające się nakrycia
głowy.
Młodzież w ciągu roku szkolnego chodziła w mundurkach. Dziewczynki przeważnie w
granatowych plisowanych spódniczkach (u Szachtmajerowej w ciemno zielonych, u
Kowalczykówny - w zielono-granatową kratę) i w bluzach z tego samego materiału (lub w białych
bluzkach) z marynarskim kołnierzem na plecach, z naszytymi paskami wąziutkiej białej lub czarnej
tasiemki, niekiedy zakończonym z przodu krawatem. Na te mundurki wkładało się czarne alpagowe
fartuszki na szelki, z plisowanymi skrzydełkami na ramionach i plisowaną falbanką z dołu
fartuszka.
Chłopcy nosili mundurki składające się z zapinanej na guziki kurteczki, trochę w stylu szynelu
wojskowego. Przy mankietach i szyi były wypustki niebieskie lub amarantowe. Młodsi chłopcy
nosili krótkie do kolan granatowe spodenki, spod których wyglądały fildekosowe pończochy. Starsi
mieli granatowe pumpy i podkolanówki. Dopiero po maturze dostawali pierwsze długie spodnie symbol dorosłości.
Tak więc na ulicy łatwo było rozpoznać, do której szkoły chodzi napotkany "kawaler" lub
"panienka".
Jesienią Alejami Ujazdowskimi szły szeregi grzecznie idących pensjonarek w mundurkach i zawsze
trochę niesfornych gimnazjalistów szurających nogami, by roztrącić opadłe liście na trotuarach. Szli
parami pod opieką swych wychowawców do Łazienek, do Ogrodu Botanicznego. Po drodze
wszyscy zbierali złote i czerwone liście do zielników.
Wiosną były też szkolne wyprawy do jeziorka mokotowskiego, różnych sadzawek czy glinianek, by
złowić w siatkę żabi skrzek i włożyć go do zawczasu przygotowanych słoików. Potem w szkole czy
w domu z codziennym napięciem obserwowano rozwój skrzeku zmieniającego się w ruchliwe,
codzień większe kijanki merdające przezroczystymi ogonkami. Nie wiem czy kiedykolwiek
doczekano się z tych kijanek dorosłej żaby i mam nadzieję, że jeśli tak, to wypuszczano je potem do
stawów w parku.
Te przedwojenne miejskie wycieczki w niczym nie przypominały kłębiącego się tłumu
rozwrzeszczanych dzieci i młodzieży, które dziś widuje się na ulicach, w tramwajach i autobusach,
gdzie wpadają hurmem i natychmiast okupują wszystkie miejsca siedzące. Każde z dzieci jest
ubrane inaczej, pstrokato do znudzenia, przeważnie w sportowych, wielokolorowych skafandrach
czy wiatrówkach, a na początku i na końcu tego kłębowiska bezradne nauczycielki bezskutecznie
uciszające gromadę, usiłujące wprowadzić jakiś ład, by doliczyć się dzieci. (Te wszystkie wiatrówki
i skafandry wprowadzone w miejsce granatowych mundurów, kurtek i płaszczyków to inwazja
stroju sportowego, który zawładnął całym współczesnym życiem. Nie ma to moim zdaniem
uzasadnienia, by poza zimowymi wakacjami, uprawianym sportem, przeniknąć do codziennego,
miejskiego życia).
Ale wracając do niegdysiejszych strojów.
Chłopcy nosili półbuty, latem sandały, sroższą zimą sznurowane do kostek buty. Dziewczynki
pantofelki-czółenka z paseczkiem zapinanym na guzik, w lecie trepki-sandałki. Zimą mniejsze
dziewczynki nosiły kalosze do kostek, białe lub beżowe, z trochę porowatą powierzchnią gumy,
zapinane na okrągłe zatrzaski. Starsze dziewczynki miały śniegowce na gumie z czarnego sukna, na
płaskim obcasie, zapinane na klamerki. Zarówno kalosze, jak śniegowce zakładało się na pantofle.
Pantofle pań sprzed wojny były przeważnie na półsłupku (nie wymyślono jeszcze szpilek), często z
paseczkiem w poprzek i wzdłuż podbicia, zapinane na klamerkę, częściej na guziczek, co nie było
łatwe w zapinaniu. Służyło do tego specjalne "szydełko", rodzaj haczyka z rączką, równie
nieodzowne jak łyżka do butów, zwłaszcza dla panów, dziś już rzadko używana. W zimie panie
zakładały na pantofle śniegowce sukienne, takie same jak dziewczęce, albo błyszczące jak lakierki
czarne kalosze, z wyrobionym miejscem na obcas.
Wkładane na obuwie męskie czarne kalosze wyglądały jak wielkie czarne czółna z zaokrąglonym
dziobem. Takie kalosze nadal są jeszcze używane w Anglii i w Kanadzie, a może i w innych
krajach. Kalosze zostawiało się w przedpokoju obok wieszaka i stojaka na parasole. Zbędne były
sukna, które zawsze w gruncie rzeczy są szmatami, kawałkami koca, które trzeba czyścić, trzepać i
suszyć, a co wymaga niemałego zachodu.
Z takimi męskimi kaloszami ma wspomnienie ze swego dzieciństwa mój mąż. Otóż pewnego dnia
do domu Szanajców przyszedł w odwiedziny dziadek mojego męża (czyli wasz pra-pra-dziadek).
Dzień był dżdżysty, więc stary pan zzuł kalosze w przedpokoju. W czasie wizyty, jego wnukowie -
Jurek (mój mąż) i jego brat Roman wpadli na pomysł, by kalosze dziadka przybić gwoździami do
podłogi. Uradowani ze swego dowcipu niecierpliwie czekali, aż dziadek wyjdzie. Dziadek w końcu
pożegnał się, wszedł do przedpokoju i zaczął na stojąco wzuwać swoje kalosze. Chciał zrobić krok,
podnieść stopy w kaloszach, a one ani drgnęły. Byłby runął na ziemię, gdyby nie przytrzymał się w
ostatniej chwili wieszaka czy stolika w przedpokoju. Wszystko po chwili się wydało, nie trzeba
było daleko szukać sprawców, którzy zostali surowo ukarani. Podziurawione kalosze trzeba było
wyrzucić.
Jesienią panowie zakładali na buty sukienne getry, wysokie trochę powyżej kostki, zapinane na
okrągłe, płaskie guziki. Od spodu getry trzymały się na poprzecznie przechodzącej poniżej obcasa
dość szerokiej gumie. Starsi panowie zakładali też wysokie powyżej kostki sznurowane czarne buty.
Nikt przed wojną nie chodził z gołymi nogami, nawet w upalne lato. Tylko młodsze panie zakładały
białe krótkie skarpetki do sandałków czy "wiatrówek" (to także rodzaj letnich pantofli) na
półsłupku.
Panie obowiązkowo zakładały pończochy przez cały rok. Były to jedwabne, lub cieniutkie
"gazowe" pończochy ze szwem z tyłu wzdłuż łydki. Trzeba było uważać, by szew (najczęściej
czarny nawet do jasnych pończoch) nie przekręcił się, bo to wyglądało niechlujnie. Starsze panie i
"niższe sfery" nosiły gładkie, grube fildekosowe pończochy - brązowe, szare, beżowe, czarne.
Panowie nosili półkrótkie skarpetki z czarnymi podwiązkami, zapinanymi tuż pod kolanem.
Dzieci i młodzież latem, nawet do sandałów, nosiły białe, często ze szlaczkiem skarpetki powyżej
kostki. Resztę roku - okropne fildekosowe pończochy w prążki. Pończochy trzymały się na dwóch
podwiązkach. Bielizna dziecięca była z reguły biała, z bawełnianego materiału w prążki i składała
się ze stanika i majtek "z klapą" (nie pamiętam czy prócz tego nosiło się jeszcze i koszule dzienne).
Stanik był zapinany z tyłu; uszyty z jednego kawałka materiału, lub dwóch zszytych na ramionach,
sięgał pasa i przypominał zbyt krótkie podkoszulki bez rękawów o szerokich ramiączkach. W pasie
były trzy niciane guziki, do których przypinało się obszerne, luźne majtki, uszyte z tego samego
materiału co stanik i rozcięte po bokach. Na guzikach bocznych zawieszano po jednej podwiązce z
każdej strony. Wszystko było luźne - bez żadnych elastyczności, żadnych gumek. Pończochy
zawieszone na jednej podwiązce wciąż się kolejno skręcały i fałdowały na kolanach i bez końca
strofowano nas: "Podciągnij sobie te obwarzanki na nogach" (wraz z rajstopami ten koszmar się
skończył).
Nie była to wygodna ani ładna bielizna (choć może zdrowa) i z pewnością wpajała w głowy dzieci,
że bielizna jest wstydliwą częścią garderoby.
Bielizna, jak sama nazwa wskazuje, musiała być biała. Biała była także bielizna męska, a także
bielizna stołowa i pościelowa. Żadnych kolorów. W kratkę czerwoną czy niebieską były poszwy na
pierzyny i poduszki dla służby, ubogich ludzi z suteren i poddaszy oraz na wsi. A przecież oni byli
mądrzejsi: kolorowa, wzorzysta bielizna pościelowa czy obrusy wyglądają dłużej świeżo, nie widać
na nich od razu plam i zagnieceń. Chyba kolor w tej dziedzinie wprowadziły pośrednio właśnie
"niższe warstwy" społeczne i wieś, ale dopiero w wiele lat po wojnie. Kolor wkroczył także długo
po wojnie do bielizny osobistej dziecinnej i męskiej. Termin "bielizna" przeżył się i powinien go
zastąpić jakiś inny.
Jedynym odstępstwem od totalnej białości w czasach przedwojennych była osobista bielizna pań.
Nosiły one wówczas bieliznę jedwabną lub z milanezu w pastelowych barwach - różową, błękitną,
"cielistą", z koronkami, haftami, mereżkami. Była oczywiście i bielizna biała. Po wojnie przez
pewien czas była modna bielizna nylonowa, ale została na ogół zarzucona jako nieprzepuszczalna, a
u niektórych wywołująca alergię. Bielizna czarna przed wojną była trochę dwuznaczna (chyba że
do żałoby), czerwona, zwłaszcza z czarnymi koronkami jednoznaczna (bielizna kobiet "upadłych").
Do pończoch panie nosiły pasy z podwiązkami, niektóre wąskie na trzy-cztery palce gorseciki,
opierające się na biodrach, inne szersze, nierzadko sznurowane, zwłaszcza dla pań o nadmiernej
tuszy. Pasy były przeważnie atłasowe, z ozdobami, kokardkami i wzmocnione na biodrach szeroką
gumą. Noszenie koszuli dziennej czy halki było obowiązkowe. Do łóżka, aby poczytać przed snem,
czy w chorobie, na nocną koszulę panie wkładały eleganckie lizeski.
Wszyscy sypialiśmy w nocnych koszulach, zarówno ja, jak moja siostra, a także nasz brat Eustachy.
Także ojciec nasz sypiał w koszuli nocnej, nie w piżamie, które już długo przed wojną weszły w
modę, ale widać był od dzieciństwa przyzwyczajony do koszul. Koszule miały krój "męski", były
bez kołnierza z kolorowym pasmanteryjnym szlaczkiem biegnącym wokół szyi, dekoltu aż do
połowy piersi. Długie do pół łydki miały rozcięcia z boków, z zaokrąglonymi brzegami.
Czego z przedwojennych ubrań nie lubiłam, to rajtuz i ich zakładania. Były wełniane, beżowe, w
szorstkie prążki. Wciągało się je na buty: język rajtuzów zakrywał nos bucika, a pod podeszwą był
pasek (podobnie jak w getrach u panów), potem rajtuzy podciągało się aż do pasa na majtki pod
sukienkę. Nie lubiłam też wówczas powszechnego zwyczaju ubierania sióstr (nie tylko bliźniaczek)
w identyczne sukienki, które do tego były z "karczkiem", co wydawało mi się wówczas (i nadal tak
uważam) za bardzo nietwarzowe.
Rozpisałam się z pewnością aż nazbyt szczegółowo na temat ubrań i strojów codziennych, jakie
nosiło się przed wojną. Tak ubranych ludzi można już tylko zobaczyć na filmach sprzed wojny,
fabularnych czy dokumentalnych z życia miejskiego, identycznych w Warszawie, Londynie, Paryżu
czy w Nowym Jorku. Byliśmy bowiem wówczas w Europie i w świecie.
Gdy myślę o czasach mojego dzieciństwa coraz to sobie przypominam coś, czego już nie ma, czego
od dawna się nie używa.
Na przykład żelazko do fryzowania włosów zwane rurkami, którymi robiło się "fale" albo loki.
Rurki grzało się na węglach w kuchni, próbowało czy nie są zbyt gorące na kawałku papieru (wtedy
papier dymił i brązowiał). Wyglądały te rurki trochę jak nożyce czy szczypce z drewnianymi
rączkami-uchwytami i z zaokrąglonymi na końcach "szpikulcami" - jeden o przekroju okrągłym,
drugi był wklęsłym rowkiem, pasującym do okrągłości pierwszego. Tymi szczypcami chwytało się
pasemko włosów i okręcało wokół, chwilę tak trzymało, po czym uważnie wysuwało się włosy z
uchwytu szczypiec. Pamiętam dobrze zapach przypieczonych za mocno włosów.
Nie ma chyba już u nikogo małej owalnej, podługowatej poduszeczki, oprawnej w kość słoniową,
szyldkret lub w srebro, krytej delikatną safianową czy irchową skórką do polerowania paznokci,
posmarowanych przejrzystym różowym kremem z maleńkiego puzderka.
Nie ma kryształowych flakonów z perfumami z gumową rurką zakończoną także gumową okrągłą
lub owalną pompką, uwięzioną w kordonkowej siateczce z frędzlami.
Nikt z mężczyzn już nie goli namydlonej pędzlem twarzy brzytwą, którą ostrzyło się na skórzanym
pasku. (Opowiadano ze zgrozą, że czasem nieszczęśliwie zakochane dziewczęta podcinały sobie
żyły taką ostrą brzytwą).
Po kilkudziesięciu latach raptem przypomina mi się targ koło Hal Mirowskich, dokąd zabrano mnie
tylko raz jeden: na zewnątrz hal były stragany przekupek - jedna z nich siedziała jak królowa w
obręczy koronek piętrzących się piramidą wokół niej coraz wyżej, tak że było widać zaledwie ręce i
głowę sprzedającej. Ot, takie niepotrzebne wspomnienia, pamięć czegoś co zawsze było bez
znaczenia. Ale trudno wyrzucić z pamięci rzeczy niepotrzebne, a także już niepotrzebne. Do dziś
pamiętam niektóre telefony sprzed wojny, których pamiętanie zajmuje mi tylko miejsce w głowie.
Ale to był świat, którego się nauczyłam w latach dzieciństwa. Ten świat zniknął na zawsze. Nie ma
już szkolnych mundurków, błękitnych czapek chłopców od Zamoyskiego, alpagowych fartuszków
ze skrzydełkami. Nie ma eleganckich panów w kapeluszach kroczących po ulicach z wytworną
laseczką. Nie ma pań w woalkach, ani starych dostojnych dam z białymi włosami luźno upiętymi w
kok na czubku głowy i z aksamitką na szyi. To prawda, że zmienia się moda, zmieniają się czasy.
Ale dla mnie tamten miniony świat to było coś więcej - to były kiedyś zewnętrzne znaki stabilności,
spokoju, trwania w świecie, to były znaki pozwalające rozpoznać i oswajać rzeczywistość.
To wszystko przeminęło, pozostało w pamięci bezużyteczne, nieprzydatne. Wraz z pierwszymi
bombami, które spadły na Warszawę w 1939 roku, skończyło się dzieciństwo i moje wyobrażenia o
niezmienności i porządku na świecie. Zmieniły się też zakazy i nakazy: już nikt mi nie zabraniał
zjedzenia "pańskiej skórki" (marzenie z dzieciństwa; do dziś jest sprzedawana na ulicach). Okazała
się twarda, klejąca, bez smaku, choć słodka - taka sama różowa jak biała, porąbana na kawałeczki i
zawinięta w skrawki papieru.
Zaczęły się nowe, nieznane dotąd obowiązki i odpowiedzialności. Odtąd sama, bez opieki starszych
chodziłam do szkoły, po całym, teraz o wiele większym, niż dotychczas znanym mi mieście, do
sklepów, rozpoczęłam "dorosłe" stanie w kolejkach, które trwało przez lat kilkadziesiąt, aż do
niedawna. Widywałam niektóre ciocie, stare utytułowane damy, które zaczęły wyglądać jak ubogie
kobiety z suteren o zniszczonych szorstkich rękach.
Tak więc trzeba było nauczyć się nowych znaków rzeczywistości, oswajać nowe zdumienia. To
była trudna, choć pasjonująca nauka.
MOJA PIERWSZA SZKOŁA
Regularnie zaczęłam chodzić do szkoły na rok przed wojną, począwszy od piątej klasy. Moja
pierwsza szkoła, dziś już nieistniejąca, była w domu przy ulicy Wiejskiej 5, na rogu Matejki. Dziś
na trawniku w tym miejscu jest pamiątkowy kamień z napisem.
Szkoła miała znakomitą opinię - nowoczesne metody wychowania i nauczania i tradycje
działalności patriotycznej i społecznej jeszcze z czasów zaborów. Założona przez dwie
zaprzyjaźnione ze sobą panie-entuzjastki, pannę Jadwigę Kowalczykównę i pannę Jadwigę
Jawurkównę, była szkołą żeńską z klasami od pierwszej do szóstej (tzw. szkoła powszechna),
czterema klasami gimnazjalnymi i dwoma licealnymi.
Nasza szkoła była niezwykła i wszystkie moje wspomnienia o tej szkole są dobre. Po pierwsze
bardzo lubiłyśmy szkołę. Mimo, że na Wiejską chodziłam zaledwie nieco powyżej półtora roku,
pamiętam dobrze tę szczególną atmosferę, która trwała nadal w okresie, gdy szkołę zamknięto i
zaczęło się tajne nauczanie i tułaczka - to tu, to tam, co trwało całą wojnę aż do Powstania
Warszawskiego w 1944 roku.
W szkole na Wiejskiej było uderzająco czysto - zawsze wywoskowane parkiety (podobno nasza
szkoła pierwsza wprowadziła, ze względu na higienę, obowiązek zmieniania w szkole butów).
Mieliśmy piękną salę gimnastyczną, wspaniale wyposażone gabinety przyrodniczy i fizycznochemiczny z wielkimi, jasnymi szafami sięgającymi sufitu, pełnymi różnych eksponatów i
instrumentów do ćwiczeń. Zamiast przeraźliwego dzwonka, była drewniana kołatka, której klekot
oznajmiał koniec lekcji.
Panie przełożone, które przez wszystkich nazywane były Panią Czarną (panna Jadwiga
Kowalczykówna) i Panią Białą (panna Jadwiga Jawurkówna) mieszkały w szkole, w skromnych
pokoikach, pełnych różnych kilimów, książek, fotografii i kwiatów. Obie Panie Przełożone były już
osobami starszymi, ale wedle dawnego zwyczaju, ponieważ nie były zamężne, mówiono o nich
"panny". Ten zwyczaj, niegdyś surowo przestrzegany przez niezamężne kobiety we Francji,
zwłaszcza starsze, w Polsce utrzymał się jeszcze przez szereg lat po wojnie. Na przykład profesor
Stanisław Lorentz, wieloletni Dyrektor Muzeum Narodowego, zawsze mówił "panna Mrozińska",
czy "panna Markiewiczówna" o swoich dość już wiekowych pracowniczkach-kustoszach.
Pani Czarna czytywała nam przepięknie na niektórych lekcjach poezje i literaturę piękną. Pani Biała
nas, młodsze dzieci, uczyła religii.
Obie Panny Jadwigi chodziły w długich sukniach. Pani Czarna w czarnej, niesforne siwe włosy
upinając w węzeł z tyłu głowy. Miała ciemne, niezwykle bystre oczy i dobry uśmiech. Była
ogromnie wymagająca, mimo to naprawdę kochałyśmy Panią Czarną, która, jakby się dziś
powiedziało, miała jakąś charyzmę, niezwykłą szlachetność, prawość, mądrość. Wiedziałyśmy, że
jest surowa, ale sprawiedliwa.
Pani Biała nosiła brązowe lub perłowo-szare suknie z zakładkami i przepastnymi kieszeniami - jej
suknie jakoś przypominały zakonne habity. Szpakowate, chyba niegdyś blond, włosy z
rozdziałkiem, zaczesywała do tyłu.
W długich sukniach chodziły też Panna Jadwiga Gościewicz, która uczyła historii i nasza
nauczycielka gimnastyki, Panna Jadwiga Stołągiewicz, której szata nie przeszkadzała w
pokazywaniu nam najbardziej zawiłych ćwiczeń gimnastycznych - obie stare, siwe damy. (W
ostatnich dziesiątkach lat ubiegłego stulecia, gdy urodziły się wszystkie cztery Panny Jadwigi,
musiała być moda na to imię - także i siostra mego ojca miała na imię Jadwisia).
Uczyli nas wspaniali nauczyciele, z których wielu potem było profesorami na wyższych uczelniach
i instytutach naukowych: matematykę wykładał pan Stefan Kulczycki, niski siwawo-rudy pan, autor
podręczników matematycznych dla szkół średnich, który nigdy nie korzystał ze swoich książek na
lekcjach, wymyślając dla nas zadania na poczekaniu; panna Wanda Karpowicz uczyła przyrody
(biologii) i umiała zainteresować swymi niezwykle ciekawymi lekcjami; pan Jan Ehrenfeucht uczył
fizyki, czarny, wysoki pan z wąsikiem, w którym kochały się pensjonarki; polskiego uczyły wybitne
polonistki, pani Zofia Niesiołowska-Rothertowa i pani Janina Złotnicka-Kurcewiczowa; geografię
wykładała nam panna Maria Rylke (która uczyła jeszcze moją matkę), wysoka, wyprostowana, o
długiej szyi, miała surowo zaczesane szpakowate włosy, groźne binokle na nosie, a gdy wchodziła
do rozbawionej przed lekcją klasy, mówiła: "Motłoch żyje w hałasie!" Panna Rylke zginęła w
obozie w Ravensbruck, nie godząc się na przyjęcie volkslisty. Pani Janina Modelska uczyła nas
robót ręcznych - niestety przez ten krótki okres normalnej nauki miałam za zadanie uszycie
(ręcznie) koszuli dziennej i ściboliłam wyjątkowo twardy i ścisły kawałek płótna krzywo i z
wysiłkiem przez wiele miesięcy i nigdy nie doszłam już do nauki szycia na maszynie.
Korespondowałam z panią Modelską, która po wojnie osiadła w Londynie i tam, dopiero niedawno,
zmarła. Naszą wychowawczynią w gimnazjum, już w czasie okupacji, była panna Helena
Małcużyńska, mała stara pani z niezmiernie wysokim czołem, nad którym wznosiła się stercząca
czupryna puszystych siwych włosów. Zastanawiałyśmy się zawsze, czy to nie peruka i
nazywałyśmy pannę Helenę za plecami "Małpą Rzymską". Uczyła francuskiego (nas nie) i była
ciotką słynnego pianisty Witolda Małcużyńskiego, z którego słusznie była bardzo dumna.
Dziś myślę, że wszyscy nasi profesorowie, wychowawcy, całe tzw. ciało pedagogiczne, to byli
ludzie, którzy naprawdę traktowali swój zawód jako powołanie, jako misję. Są bowiem zawody,
które tylko wówczas mogą być świetnie wykonywane i z sukcesem, gdy są traktowane w ten
sposób - myślę tu o zawodzie lekarza, księdza i nauczyciela. Dziś spotyka się coraz rzadziej takich
ludzi.
W naszej szkole nie kłamało się, nie ściągało i nie podpowiadało. To była sprawa zaufania, a nie
kontroli. To oczywiste, że uczy się dla siebie, że się jest za siebie odpowiedzialnym i że samemu
trzeba się rozliczać ze swoim sumieniem. Że nie wolno zawieść pokładanego w nas zaufania. Potem
w czasie okupacji uczenie się było tajną manifestacją patriotyzmu, bo Niemcy zamknęli szkołę i nie
wolno było uczyć się niczego poza zawodem np. krawcowej czy kucharki.
Nasza szkoła była pełna mądrej dyskrecji i nikt z nas nie wiedział, które dziewczynki są tak ubogie,
że nie mogą płacić za naukę i uczą się "za darmo". Żadnego "wywyższania" się, imponowania
strojem, bo, jak zresztą w wielu innych szkołach, nosiło się jednakowe mundurki - u nas w
granatowo-zieloną kratę - plisowane spódniczki i bluzy typu marynarskiego z kołnierzem i
jednakowe czarne fartuszki. (Nigdy nie zdążyłam mieć mundurka, potem wszakże wielokrotnie
spotykałam ten wzór szkockiej kraty - w kostiumach, spódnicach, żakietach, płaszczach - która stała
się po wojnie i nadal jest modna. Ja sama kupiłam sobie, przez sentyment, koc w taką kratę).
W szkole na Wiejskiej wśród metod wychowawczych była i ta, że uczennice w miarę możliwości i
wieku były włączane w różne problemy i trudności szkoły. Czułyśmy się współodpowiedzialne za
naszą szkołę, byłyśmy zaszczycone okazanym nam zaufaniem. To zaowocowało m.in. w trudnych
chwilach, gdy nagle szkoła została zamknięta decyzją niemieckiego okupanta, a także w wiernej
pamięci o dawnych nauczycielach i do dziś organizowanych co jakiś czas spotkaniach dawnych
wychowanek wszystkich roczników.
(Tej metody pewnego współuczestnictwa nigdy nie stosowali moi rodzice, oddzielający bardzo
starannie sprawy dorosłych i wszelkich podejmowanych przez nich decyzji, które przecież często
dotyczyły także i nas, dzieci. Tak było zawsze, nawet w okresie naszych studiów, gdyśmy już byli
dorośli. To nie przyczyniło się do otwartych, wzajemnych stosunków, rozumienia wzajemnych
potrzeb i kłopotów. Mimo całej miłości i podziwu, jakie żywiliśmy dla rodziców, zawsze był jakiś
dystans nie do pokonania).
W naszej szkole nie mogło się zdarzyć to, co przytrafiło się kiedyś mojemu synowi Pawłowi,
któremu pani w dzienniczku napisała: "Piotruś pstrykał całą lekcję". Pomijam problem, że to nie ja,
ale pani była na lekcji i mogła Pawłowi zakazać "pstrykania", zamiast skarżyć się do mnie. Ale
zdziwiło mnie niepomiernie, że pomyliła imię mojego syna. W szkole na Wiejskiej każda uczennica
była znana z imienia i nazwiska każdemu z profesorów, każda była "odrębnym bytem" nie do
pomylenia z inną dziewczynką. Wydaje mi się, jeśli dobrze pamiętam, że w ogóle nie miałyśmy
"dzienniczków" - byłyśmy karcone lub chwalone osobiście, jeśli karcone, to chyba zawsze na
osobności, wezwane do nauczycielki czy przełożonej.
Oczywiście bowiem zawsze, jak to w szkole, trzymały się nas a to głupie kawały, a to różne
nieposłuszeństwa, ale nie przypominam sobie żadnych awantur i skandali z wyrzucaniem ze szkoły,
jak to bywało gdzie indziej.
Szkoła była tolerancyjna, choć bardzo religijna. Uczyło się u nas wiele dziewczynek-Żydówek,
ewangeliczki, protestantki i jak sądzę także córki rodziców niewierzących. Wprawdzie chodziłyśmy
na Msze szkolne i na rekolekcje, prowadzone przez naszego prefekta, księdza Antoniego
Kwiecińskiego, w kaplicy "Przytulisko" na Wilczej, ale nie było to obowiązkowe. Tuż przy sali
gimnastycznej była mała szkolna kaplica, w której można się było pomodlić przed klasówką.
Jedno, co było kategorycznie zabronione, to malowanie się i kontakty z chłopcami, jakieś czekanie
pod szkołą, jakieś schadzki. Szkoła uważała, że na te sprawy uczennice mają czas po ukończeniu
szkoły. To jedno nie było słuszne. Tak myślę dzisiaj, bo wiadomo, że wzajemne zainteresowanie
sobą młodzieży rozpoczyna się o wiele, wiele wcześniej. Mnie to wówczas nie dotyczyło, bo
miałam 11 lat, ale o ile wiem, niektóre starsze uczennice jakoś obchodziły te zakazy: malowały usta
już na schodach wychodząc ze szkoły, a za drugim rogiem na ulicy czekał adorator. Jak mówił król
w "Małym księciu" Saint-Exupery'ego: "Mam prawo wymagać posłuszeństwa, ponieważ moje
rozkazy są rozsądne". Chyba te zakazy nie były rozsądne.
W 1938 roku przypadał jubileusz 35-lecia szkoły na Wiejskiej. Pamiętam, że przygotowywało się
różne śpiewy na tę uroczystość, która odbywała się w wielkiej sali gimnastycznej.
"Niech się święci jubileusz naszej drogiej szkoły!
Dzień to dla nas uroczysty, radosny, wesoły!"
śpiewałyśmy kanonem pod batutą naszej nauczycielki śpiewu pani Anny Danyszowej, a chórem
pieśń pełną patriotyzmu, wiary w Boga i w zwycięstwo:
"Idziemy w dal, idziemy w dal
idziemy prosto w słońce.
Puklerzem naszym tylko stal
I serce gorejące.
A hasłem naszym tylko Bóg,
Ojczyzny miłość święta,
niech zadrży więc przed nami wróg
i miecz nasz popamięta!"
To było na rok przed wojną.
To ciekawe, jak w różnych pokoleniach uczy się na lekcjach śpiewu różnych pieśni. Na przykład
mój brat uczył się w szkole buńczucznej piosenki żołnierskiej, której słowa brzmiały:
"Nasze małe żołnierzyki na okopach stoją
i śpiewają bolszewikom, że się ich nie boją! Nic, a nic!"
Z kolei w wiele lat po wojnie przyszłam do szkoły mojego syna Pawła, bo zapomniał kapci, za co
groziła uwaga w dzienniczku. Ponieważ do przerwy zostało jeszcze kilka minut, usiadłam w hallu,
żeby poczekać. I wtedy usłyszałam, jak dzieci chórem śpiewały ironiczną i złowrogą pieśń
rewolucyjną: "O cześć wam panowie magnaci...", co w jakimś sensie uraziło mnie nieco, bo
przecież pochodzę ze starej arystokratycznej rodziny, wprawdzie już od dawna bez żadnych
majątków, ale jednak...
W 1939 roku, zaraz po upadku Warszawy, zaczęła się, już pod okupacją niemiecką, normalna choć
tajna nauka. Niemcy dwukrotnie zajmowali budynek szkoły, po raz drugi w marcu 1941 roku dano
nam trzy dni na zlikwidowanie szkoły. Wszystkie uczennice nosiły ciężkie, uczniowskie ławki i
cały sprzęt do pobliskiej szkoły Platerówny przy Pięknej 24. Naszą szkołę opuściliśmy ostatecznie domy na Wiejskiej i przyległych ulicach zostały wyłączone i zajęte przez Niemców jako tzw.
dzielnica niemiecka.
Przez czas jakiś uczyłyśmy się w czynnej jeszcze "Platerówce", która użyczała nam klas na II
piętrze. Niemcy zajęli I piętro budynku i wchodząc po schodach, nie patrząc mijałyśmy
przepierzenie z desek, oddzielające nas od stacjonujących tam hałaśliwych Niemców.
Wkrótce i tę szkołę zamknięto. Potem były już komplety - w prywatnych mieszkaniach, po kilka
dziewcząt. Niekiedy w nieogrzanych pokojach było tak zimno, że nie łatwo było utrzymać w ręku
pióro. Komplety były m.in. u naszej nauczycielki łaciny i niemieckiego, pani Zofii Cierniakowej.
Jedna z jej córek, Zosia, chodziła do naszej klasy. W tym czasie opuściły nas żarty w rodzaju "kra
krę mija, lis ma norę", co brzmiało trochę jak łacina kościelna i co nas śmieszyło niepomiernie.
Potem nas przytulono na jakiś czas do szkoły na ostatnim piętrze domu na rogu ulicy Bagatela i
placu Unii Lubelskiej, z wielkim tarasem na dachu (chyba to była szkoła Popielewskiej i
Roszkowskiej?). Potem lekcje odbywały się w wynajętym mieszkaniu przy ulicy Narbutta 17 (w
tym samym domu mieszkała moja koleżanka Helena Kobylańska, późniejsza Faryaszewska, z którą
przyjazne stosunki łączą mnie do dziś, choć od lat mieszka ona we Francji). Chyba potem
uczyłyśmy się w szkole Tymińskiej przy ul. Królewskiej 35 (dziś na tym miejscu stoi pawilon
"Orbisu"). Tu, pamiętam, jak nad Ogrodem Saskim, który widać było przez okna, fruwała moc
pierza, jak płatki śniegu, choć to była wiosna. To było Powstanie w getcie: pierze z rozprutych
przez Niemców pierzyn w poszukiwaniu złota i klejnotów.
Jednocześnie z "normalną" nauką, zapisane byłyśmy, aby mieć legitymację, do różnych szkół
zawodowych. Wszystkie bowiem gimnazja i licea były zabronione przez okupanta - wolno było
jedynie kształcić się w zawodzie rzemieślniczym. Chodziłam więc do jakiejś szkoły handlowej na
ulicy Miodowej koło Koziej, gdzie byłam bodaj na dwóch czy trzech lekcjach, a potem do szkoły
gospodarstwa na Sewerynowie, gdzie na jedynej lekcji nauczyłam się gotować zupę ogórkową i
robić faszerowane pomidory.
Tułaliśmy się więc to tu, to tam, a wraz z nami nasi nauczyciele. Lekcje były o różnych godzinach najczęściej popołudniami, czasem wieczorem, niekiedy z rana. Odwiedzałyśmy nasze przełożone,
Panny Jadwigi w Alei Niepodległości 132, gdzie po wyrzuceniu z Wiejskiej zamieszkały u
krewnych Pani Czarnej. I tak to dotrwało do wakacji 1944 roku. W samym środku wakacji, 1
sierpnia, wybuchło Powstanie. Dopiero po wielu miesiącach dowiedziałam się, że w początkach
Powstania 11 sierpnia 1944 roku obie Panny Jadwigi oraz siostra Pani Czarnej zostały rozstrzelane i
spalone wraz z domem w Alei Niepodległości.
OKUPACJA
O wojnie i latach okupacji niemieckiej napisano całe tomy wspomnień, pamiętników, różnych
opracowań i wywiadów ze świadkami tamtych czasów. Opisano wszystkie niewyobrażalne tragedie
ludzkie, wszystkie niemal czyny bohaterskie, a także życie codzienne w okupowanej Polsce.
Moje wspomnienia coraz bardziej się zacierają, tym więcej, że miałam żywą niechęć do
rozpamiętywania przeszłości, mimo, że przez cały okres wojny i Powstania nigdy nie byłam
świadkiem gwałtu, rozstrzeliwań, tortur czy innych okropności. Sama widziałam jedynie straszne
skutki takich działań - rannych, umierających, zabitych, krwawe plamy na trotuarach po egzekucji.
Słyszałam i czytałam o dramatach, bestialstwach i nieludzkiej przemocy, które nadal istnieją w
dzisiejszym świecie, a co skrupulatnie opisuje prasa, pokazuje telewizja. Świat jest okrutny.
Na samym początku wojny to była dla nas dzieci przygoda, znacznie poszerzony margines wolności
(nie było już guwernantek), życie wówczas wydało się nam ciekawe i pełne zdumiewających
niespodzianek. Była to też - zwłaszcza w miesiącach Powstania - okazja do wykazania własnej
odwagi, dzielności, a dla mnie - jako Kossakowskiej - spełnieniem marzeń o spłaceniu długu
Ojczyźnie za Targowicę naszych przodków - o czym już pisałam.
Większość znanej mi młodzieży, kuzynów, kolegów, koleżanek, była w konspiracji. Starsi
przeważnie w AK (Armii Krajowej), młodsi zwykle w tajnym harcerstwie, które zorganizowano
także przy naszej szkole.
Należałyśmy z Basią do Hufca Wybrzeże Kościuszkowskie do tzw. Jedynki - nasza drużyna
nazywała się "Błękitna" (były jeszcze "Zielona" i "Pomarańczowa"). Jako tajny znaczek
przynależności nosiłyśmy na agrafce rodzaj okrągłej broszki, własnoręcznie zrobionej z tekturki
obciągniętej szarym harcerskim płótnem i obrębionej błękitnym kordonkiem; po środku była
przyszyta miedziana jednogroszowa moneta, w której przewiercone były trzy maleńkie dziurki. Ten
znaczek, brudny i wyblakły, zachował mi się do dziś i przechowuję go w metalowej skrzyneczce w
moim pokoju wraz ze swoimi innymi "skarbami".
W czasie trwania tajnych zbiórek harcerskich zawsze stały jakieś dyżurne na czatach ("czujki")
przed bramą, gdyby raptem pojawili się na horyzoncie Niemcy, lub jacyś śledzący cywile. Było
trochę tak, jak w dziecinnej zabawie w Indian, ale tu, to było poważne. Na zbiórki przychodziłyśmy
pojedynczo, lub we dwie, aby nie zwracać niczyjej uwagi.
Pamiętam taką zbiórkę na ulicy Królewskiej (która wyglądała wówczas zupełnie inaczej niż dziś były tam różne sklepy, między innymi wspaniałe sklepy z końskimi siodłami i uprzężami; nawet na
zewnątrz pachniało wyprawioną skórą). Nie pamiętam już w czyim to było mieszkaniu - stałyśmy
w szeregu w półciemnym pokoju i wzruszone składałyśmy przyrzeczenie harcerskie przed naszą
hufcową Jolą Wedecką i drużynową Marylą Rychczyńską.
Basia ze swoim zastępem składała przyrzeczenie w naszym domu, w dużym pokoju od ulicy na
parterze. Zrobiłyśmy sobie z tej okazji ognisko: na wielką mosiężną tacę, podobną do tej, którą
mamy w domu na Piwnej (również ze zbiorów arcybiskupa Zaleskiego), rozlałyśmy trochę
spirytusu i podpaliłyśmy. Tak pięknie migotał płomień na wielkiej złotej tacy. Ale z tym ogniskiem
musiałyśmy się kryć nie tylko przed Niemcami (zamknęłyśmy okiennice), ale i przed mamą, która
chyba nie pozwoliłaby nam rozpalić rozlanego na tacy spirytusu.
Miałyśmy różne szkolenia, zdobywałyśmy "sprawności". Uczyłyśmy się musztry wojskowej,
obchodzenia z bronią, alfabetu Morse'a, ale przede wszystkim najważniejsze były szkolenia
sanitarne i praktyki w szpitalach.
Uczyłyśmy się jak się robi zastrzyki, jak unieruchomić złamaną rękę czy nogę, jak zatamować
krew, jak bandażuje się kończyny, a jak głowę. Najbardziej podobało mi się bandażowanie głowy:
trzeba było mieć długi bandaż zrolowany z dwóch końców aż do środka i poczynając od tyłu głowy
bandażowało ją się jednocześnie z dwu stron na kształt turbanu. Tak założony bandaż nie zsuwał się
z głowy, trzymał doskonale opatrunek.
Te szkolenia sanitarne odbywały się najczęściej w mieszkaniu Kasi Kujawskiej na ulicy Hożej,
blisko placu Trzech Krzyży. Kasia Kujawska została później wspaniałym lekarzem i pedagogiem i
zajmuje się dziećmi niepełnosprawnymi, jeżdżąc co dzień z Warszawy do Jachranki.
Jako harcerki prowadziłyśmy też różne akcje charytatywne. Chodziłyśmy na dyżury do domu
małych dzieci, sierot wojennych, z którymi bawiłyśmy się w różne gry, uczyłyśmy ich piosenek i
tańców. Przy okazji odkryłyśmy tuż obok, w tej samej kamienicy, internat dla starszych chłopców,
również bezdomnych sierot. Dla nich z ogromnym trudem zrobiłyśmy paczki na Wielkanoc,
gromadząc przez wiele dni zapasy, wyżebrane od różnych znajomych i nieznajomych, między
innymi jajka, które ugotowane na twardo, wymalowyłyśmy pracowicie, by każdy z chłopców miał
własną pisankę. Byłyśmy straszliwie dumne - ja i moja koleżanka Danka Molikowska - gdy
chłopcy ustawili się w szpaler, aby nam podziękować: szłyśmy pomiędzy nimi jakby to był szpaler
ułanów, oddających honory swemu porucznikowi, kroczącemu z narzeczoną do ślubu... Nie obyło
się bez pewnych nieprzyjemności, bo sprawa paczek była "nieuzgodniona" z jakimiś paniami z
Zarządu RGO (Rady Głównej Opiekuńczej) - zawsze są jakieś urzędniczki czy urzędnicy,
podejrzliwi i bardziej myślący o tym, że zostali "pominięci" w drodze służbowej, niż o istocie
rzeczy. Ale skończyło się na niemiłej i krzywdzącej nas reprymendzie - nie można było przecież
zabrać naszych paczek uszczęśliwionym chłopcom. Przypominam sobie nazwisko jednego z nich:
Stanisław Roman.
Przypominam też sobie, że z kilku koleżankami wynalazłyśmy jakichś małych uliczników z Pragi i
Antokola, małych żebraków i sprytnych gazeciarzy, którzy umieli świetnie liczyć, ale nie umieli
czytać. Sprowadzałam tę hałastrę do naszego domu, próbując ich uczyć czytania, elementarnej
uczciwości i na tyle, na ile to było możliwe, dokarmiając zawsze głodnych obdartusów.
Miałyśmy też pod opieką ubogie rodziny, z których zapamiętałam zwłaszcza jedną, mieszkającą na
Woli przy ulicy Leszno, w niewiarygodnie nędznych warunkach, bez wody, na klepisku, z
maleńkimi, zagłodzonymi dziećmi.
Wśród harcerskich akcji było też sadzenie drzewek na Wybrzeżu Kościuszkowskim dla
upamiętnienia rocznicy odzyskania Niepodległości w dniu 11 listopada. Sadziłam drzewka z Kasią
Kujawską - ziemia była twarda, chyba już zamarznięta. Jakiś samochód z gromadą żołnierzy
Wermachtu zatrzymał się nagle przy nas, coś krzyczeli, ale w końcu pojechali. Nikt nas nie
zatrzymał i udało się posadzić wszystkie drzewka. Nie wiem, czy te drzewka się przyjęły, a może
któreś z nich rośnie nadal, ogromne po przeszło 50-ciu latach?
Harcerskie ćwiczenia z łączności polegały na znajomości Warszawy, różnych jej dzielnic.
Poznawałyśmy domy z przechodnimi bramami i podwórkami, różne zaułki, przy okazji gromadząc
wiadomości o rozmieszczeniu posterunków żandarmerii i policji, instytucji niemieckich. Zasadą
było, aby nikogo nie pytać, gdzie jest dana ulica i w którą stronę trzeba iść, aby znaleźć ten czy inny
numer. Ale gdy zdarzało się, że jakiś Niemiec pytał na ulicy o jakiś adres, wskazywałyśmy mu
złośliwie zupełnie inny kierunek. Na szkoleniach z łączności dowiedziałyśmy się między innymi, że
numery większości ulic warszawskich, równoległych do Wisły rosną z jej biegiem, zaś prostopadłe
- zaczynają się od Wisły. Wyjątkiem były nieliczne ulice, jak na przykład ulica Puławska, która
powstała za dawnymi rogatkami miejskimi (do dziś stoją zachowane dwa małe budyneczki
dawnych rogatek u wylotu Puławskiej), bo jakkolwiek jest ona równoległa do Wisły, ale jej numery
zaczynają się odwrotnie do jej biegu, od Placu Unii Lubelskiej.
Ta wiedza łączniczki przydaje mi się do dziś, choć nie wtedy, gdy chodzi o zupełnie nowe ulice w
nowych, odległych od Śródmieścia, dzielnicach Warszawy.
Ja - przyznam ze wstydem, bo nie ma co chwalić się własną głupotą - zdobyłam też dodatkową
"sprawność" we wskakiwaniu i wyskakiwaniu z tramwaju w pełnym biegu. Tramwaje miały
wówczas otwarte pomosty, zewnętrzne poręcze i metalowy stopień, na który trzeba było wskoczyć
z biegu uchwyciwszy się poręczy, lub zeskoczyć do tyłu, w ostatniej chwili puszczając poręcz.
Wprawdzie ta umiejętność mogła uchronić od łapanki, ale niosła duże ryzyko wpadnięcia pod
odkryte koła tramwaju lub przejeżdżający samochód, których szczęściem nie było tak dużo jak
dzisiaj. Był to głupi, "ulicznikowski" sport, sprawdzanie własnej zręczności, refleksu, siły i
szybkości biegu.
Przypominam sobie jak pewnego razu jechałam tramwajem z Basią i mały ulicznik w biegu
wskoczył na stopień naszego wagonu. Basia, choć niewiele starsza od chłopca, słusznie i rozsądnie
zwróciła mu uwagę: "Chłopczyku - powiedziała - nie powinieneś skakać do tramwaju. Możesz się
potłuc, albo stracić nogę". Na co mały ulicznik spojrzał spode łba na Basię i warknął: "Milcz,
gnoju!", po czym wyskoczył z tramwaju w pełnym biegu.
Codziennością były łapanki, maszerowanie Niemców śpiewających "Haj-li-haj-lo", złowróżbne
ciężkie kroki patrolujących żandarmów (nie przyspieszać kroku, choć ma się przy sobie gazetki),
straszne plakaty z długą listą nazwisk rozstrzelanych i zakładników, pośpiech, by zdążyć przed
godziną policyjną do domu, ściśnięte serce na odgłos zatrzymującego się nagle, nocą czy o świcie,
niemieckiego auta, walenie do drzwi nocą, nocne rewizje, aresztowania. Codzienne modlitwy
"Pomnij o Najlitościwsza Panno Mario, iż od wieków nie słyszano, aby ktokolwiek kto się pod
Twoją opiekę uciekał... od Ciebie został opuszczony".
Mieliśmy czas na wszystko - na naukę, na czytanie, na pracę społeczną i konspirację, na zabawy z
tańcami, na niedzielne jazdy do Wilanowa do zawsze gościnnych Branickich, dokąd jechało się
tramwajem przez Czerniakowską i Sadybę, albo kolejką, która wyjeżdżała z ulicy Chocimskiej, tuż
za placem Unii. Spotykaliśmy się z młodzieżą w różnych domach krewnych lub przyjaciół,
chodziliśmy na koncerty tajnie dawane w prywatnych salonach. Mieliśmy mnóstwo czasu mimo
stania w kolejkach po kartkowy chleb, mimo niekończącego się oczekiwania na zatłoczone
tramwaje. Mieliśmy czas, bo nie było wówczas telewizji, do kina i teatru nie chodziło się ("tylko
świnie siedzą w kinie, co bogatsze, to w teatrze"). Muzyki słuchało się także z płyt gramofonowych,
a gramofony nakręcało się korbką. Mieliśmy w domu dużo płyt z muzyką operową, ariami
(Beniamino Gigli, Kiepura), uwerturami, z koncertami Liszta, Chopina, Paderewskiego, mnóstwo
płyt z francuskimi piosenkami (Charles Boyer, a przede wszystkim Lucienne Boyer - "Je me sens
dans tes bras si petite", "Sans toi..."), płyty z różnymi przedwojennymi foxtrotami, slofoxami,
tangami - "Ramonę" (o której Eustachy z czasem opowiadał, że gdyby nie "Ramona", jego nie
byłoby na świecie) oraz piosenkami np. "Ach, Ludwiko, miłością płonę dziką", "Umówiłem się z
nią na dziewiątą", "Jesienne róże", "Chryzantemy złociste", "Gdy dorasta dziewczyna", "Kominek
zgasł". Mieliśmy też sporo płyt z piosenkami śpiewanymi przez Ordonkę (Hankę Ordonównę):
"Miłość ci wszystko wybaczy", "Uliczka w Barcelonie", Fiakier", "Gdy się ma szesnaście lat..." i
wiele, wiele innych, polskich z etykietką "ODEON" i chyba zagranicznych z etykietkami z postacią
damy w długiej sukni na tle promieni i z małym siedzącym foxterierem przed tubą gramofonu.
Czasami kupowało się płyty niemieckie z przebojami tanecznymi, brzmiącymi jak marsze, z
których najsłynniejszy miał tytuł "Rosamunde".
Wiele bardzo melodii i słów z naszych przedwojennych płyt pamiętam do dziś i jeśli usłyszę któryś
z dawnych przebojów w nowym opracowaniu, mniej mnie wzrusza to przypomnienie, a bardziej
oburza niewierność wobec pierwotnej wersji, którą tak dobrze zapamiętałam.
Lubiliśmy też słuchać niekiedy muzyki z naszych dwóch starych pozytywek, o których już pisałam,
że były w naszym salonie.
Posiadanie radia w okresie okupacji było zabronione, ale radia przed wojną nie były, jak dziś, w
każdym domu. Początkowo były to radia "kryształkowe" na słuchawki. Przypominam sobie
przedwojenną opowieść mego ojca o nowym radiu na głośniki, które kupił mój stryj Michał
Stanisław do Glinianki. Z tej okazji do dworu zaproszono gości, ponieważ miał grać sam
Paderewski. Wszyscy zebrali się w salonie, aby w skupieniu wysłuchać koncertu znakomitego
pianisty. Niestety, ksiądz proboszcz, również zaproszony, mówił bez przerwy, uniemożliwiając
kontemplację muzyki. Stryjenka Lizetka delikatnie zwróciła uwagę księdza na muzykę: "Słyszy
ksiądz proboszcz? Jak pięknie gra Paderewski?!" Na co ksiądz przerwał na chwilę swój potok
wymowy, posłuchał chwilę przekrzywiając głowę, po czym oświadczył: "Bo się wprawił!" - i dalej
zaczął mówić.
W ostre i śnieżne okupacyjne zimy, gdy od zmroku obowiązywało zaciemnienie, śnieg wydawał się
niebieski. Nosiło się przypięte do kołnierzy palta fosforyzujące broszki w kształcie lecącej mewy,
żaglówki lub kwiatka szarotki. Białawe w świetle, zaczynały się jarzyć słabiutkim zielonkawym
światełkiem w ciemności ulicy, uprzedzając, że ktoś nadchodzi z naprzeciw.
Kiedy Paweł był mały, moja siostra Basia, mieszkająca wówczas we Włoszech, przysłała mu z
Rzymu maleńkiego Jezuska w żłobku pod choinkę. Figurka Dzieciątka zachowana do dziś w
naszym domu jest zrobiona z podobnego materiału jak okupacyjne broszki: gdy się ją potrzyma
przez chwilę pod lampą, a potem zagasi światło, Dzieciątko jarzy się zielonkawo, jakby to był cud.
Ten prezencik od Basi zrobił mnie także sentymentalną przyjemność.
Czasem po szkole lub w niedzielę chodziłyśmy z Basią na ślizgawkę do Parku Ujazdowskiego,
wieczorami oświetlonego niebieskimi słabymi reflektorami latarń. Grała muzyka przez głośniki "Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal...", albo "Już nie zapomnisz mnie, gdy moją piosenkę
spamiętasz...", z przedwojennych polskich filmów, których jako dzieci nie zdążyłyśmy przed wojną
obejrzeć.
Zimą w domu, gdy jeszcze było jasno, uczyłam się niekiedy w nieopalanym gabinecie ojca, na
parterze, aż do chwili, gdy przemarzłam tak, że nie mogłam utrzymać pióra w zgrabiałych palcach.
Wówczas wracałam na górę do cudownie ciepłej kuchni, lub do dwu ogrzewanych pokojów - tu
jednak było zawsze tyle osób naraz, że niełatwo było się skupić. Po godzinie policyjnej
siedzieliśmy wszyscy wokół wielkiego stołu przy śmierdzącej karbidówce z niepokojąco syczącym
płomieniem, czytając, ucząc się, grając w karty w "66", "kierki", czy "garibaldkę", rozmawiając.
Z wiosną aż do jesieni znów cały dom był nasz i rozpezływaliśmy się po wszystkich pokojach.
W czasie wakacji letnich lub ferii wielkanocnych jeździliśmy, przeważnie na krótko, do majątków
naszych krewnych w pobliże Warszawy.
Jeździliśmy więc do Glinianki, majątku stryjostwa Kossakowskich pod Otwockiem, który stryj
kupił w okresie międzywojennym, po utracie swoich litewskich Nidoków. Był tam rozłożysty dwór
z werandą, który miejscowi nie wiedzieć czemu nazywali pałacem. Na stromym stoku przed
dworem rosły niezliczone grzędy herbacianych róż, w parku były stawy, zarosłe zieloną rzęsą. Z
wnętrz dworu zapamiętałam jedynie wiklinowe fotele, które zresztą były w każdym dworze i,
pochodzące z dawnych zbiorów dalekowschodnich arcybiskupa Zaleskiego, stoliki-podstawy pod
mosiężne tace - okrągłe lub wielokątne, zdobione gęsto pasami kutych ornamentów. (Jedna taka
taca jest u nas w domu, o czym już pisałam). Owe stoliki były ażurowe, z misterną koronką
rzeźbień w ciemnym drewnie. Chyba kilka takich stolików z tacami zachowało się w Brwinowie w
dawnym domku stryjostwa i ich córki Nuny Łubieńskiej), u córki mego brata stryjecznego Stasia
Małgosi i jej męża Mariusza Ruizów, i, jeśli dobrze pamiętam także u Michała Kossakowskiego,
syna Józia.
W Gliniance w części folwarcznej była hodowla lisów rudych i srebrnych. Gdy chciało się na nie
popatrzeć, biegały nerwowo po klatkach z grubej metalowej siatki.
W małym kościółku we wsi, dokąd chodziliśmy na niedzielną Mszę św., kościelny-organista
zawodził przeraźliwym, dziadowskim głosem "Godzinki": "Zaaaacznijcie wargi moje chwalić
Pannę Świętąąą, zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętąąąą! Iiiiiile minut w godzinie, a godzin w
wiecznościiiiii, tylekroć bądź pochwalon Jezu ma miłościiiiii!".
Stryjostwo mieli ośmioro dzieci, z których najstarsze trzy, wówczas już zamężne córki (Marylina,
Isia i Zuza), przywoziły do Glinianki swoje małe dzieci, mężów i przyjaciół - zawsze było mnóstwo
gości, hałas, pełno zabawnych dowcipów i kawałów.
Dziś z całej ósemki mojego stryjecznego rodzeństwa nie żyje już nikt.
Jakieś wakacje letnie i wielkanocne spędziliśmy w Goździe (czy Gozdach?) pod Garwolinem w
majątku wujostwa Migdalskich (piękna ciocia Zosia była cioteczną siostrą mego ojca, córką Pelagii
Kessel, jednej z sióstr mojej babki z Saint-Clair'ów). Migdalscy mieli czworo dzieci: Jurka (już nie
żyjącego) i Piotrka, starszych o kilka lat od nas, córkę Lalę, w naszym mniej więcej wieku (też już
nie żyjącą, Jakubowską, której syn ożenił się i następnie rozwiódł z Dominiką Szumską, córką
Jayanti de Virion), oraz Stasia, najmłodszego z rodzeństwa. Wszyscy świetnie jeździli konno.
Z letniego pobytu w Goździe pamiętam, że przed dworem rosły ogromne, białe i pachnące mocno
róże, że w jakiś upalny dzień robiło się lody z wiśni i malin, nazrywanych w sadzie przez młodzież.
Potem w kuchni, do specjalnej maszynki wsypywało się mnóstwo tłuczonego na kawałki lodu,
przyniesionego z lodowni, posypując go obficie solą by nie topniał. Do oddzielnej części wkładało
się zmiażdżone owoce z cukrem, maszynkę zamykało się i pracowicie kręciło się korbką, aż lody
były gotowe.
Lubiłam w polu przyglądać się huczącej potwornie młockarni z dymiącą lokomobilą, z
podrygującym pędzącym pasem; w powietrzu unosił się wirując duszący pył plew, a ziarno
strumieniem spływało do worków. Lubiłam też przyglądać się sieczkarni z biegającymi w kółko
końmi, zaprzęgniętymi w kierat.
Zimną wiosną, jeszcze bezlistną, był w Goździe wielki wielkanocny śmigus-dyngus na podwórzu
koło drewnianego koryta do pojenia koni przy studni z żurawiem: lanie się wiadrami pełnymi
lodowatej wody.
Ciocia Zosia w chmurne, zimne dnie pozwalała nam malować akwarelami kafle na piecach, które
starannie ozdobiłyśmy w różne drobne kwiatki i widoczki. Celowały w tym malowaniu panny
Melanowskie, córki znanego lekarza warszawskiego, które często przyjeżdżały do Gozdu.
Z innych bywających tu gości pamiętam tylko jednego, kuzyna czy przyjaciela Migdalskich,
jasnowłosego, bardzo przystojnego młodego człowieka, chodzącego zawsze w długich butach
"oficerkach". Nazywał się Zdzisław Sokopp, prześlicznie grał na pianinie modne wówczas tango
"Jalousie". Kazał nam mówić sobie po imieniu, co było onieśmielające, bo miał wówczas 26 lat i
wydawał się nam ogromnie dorosły. W niedługi czas potem został zamordowany przez Gestapo na
Szucha.
Jeździłyśmy z Basią także do Wręczy pod Mszczonowem, majątku jenerałowej Chrapowickiej,
siostry mego ojca, zwanej cioci Maryleczką. Tam były często wnuczki cioci, Oleczka (Jankowska) i
Zosia (Virionowa) Taube. Wprawdzie nieco starsze od nas, ale wypadały nam siostrzenicami.
Przyjeżdżał też Jaś de Virion, późniejszy mąż Zosi.
We Wręczy były jakieś taneczne zabawy młodzieży, na które przychodzili także młodzi ludzie ze
wsi. Tańczyliśmy chyba na tarasie, przy gramofonie, grającym nieustannie dwie przedwojenne
płyty na zmianę: "Nasza jest noc...", o której mówiło się, że jest na indeksie kościelnym ze względu
na dalsze bluźniercze słowa: "bo po to Bóg stworzył świat, żeby nam dać tę noc!" i "Ostatnia
niedziela", pod wpływem której podobno wiele osób przed wojną nieszczęśliwie zakochanych czy
porzuconych popełniało samobójstwo.
W zapuszczonym parku stał opustoszały postument po jakiejś rzeźbie - wdrapywałyśmy się
kolejno, owinięte białym prześcieradłem i udawałyśmy klasyczny posąg. Miałam jeszcze po wojnie
swoją fotografię upozowaną na tym postumencie, ale gdzieś w ciągu lat zaginęła.
W samym pałacyku we Wręczy była jedna rzecz zdumiewająca, mianowicie podwójny,
dwuosobowy staroświecki sedes, jakiego nigdy przedtem, ani potem nie widziałam.
W wiele lat po wojnie pojechaliśmy któregoś dnia do Wręczy z Zosią Virionową i małym wówczas
Pawłem. Pałacyk był kompletnie zrujnowany, park zarośnięty chwastami, nie było nawet starego
postumentu. Zosia zabrała jedynie ocalałe neogotyckie okno z ruin pałacyku, a Paweł - szczyt
takiego okna, które pomalował na czerwono i które zawsze wisi w jego domu.
Raz czy dwa razy byłyśmy też w Jankowie pod Radzyminem wraz z Krysią Uniechowską i Halszką
Döllinger (Niemcewiczową). Była tam wśród pól letniskowa willa, należąca do siostry Antoniego
Uniechowskiego, pani Zofii Döllingerowej, matki Halszki. Willa była drewniana z czterema
krytymi werandami z drewnianą koronką ozdób, wyrzezanych laubzegą. Takich domów
letniskowych było wiele koło Warszawy, a najwięcej chyba w Otwocku, Falenicy i okolicach.
Większość z nich już nie istnieje, inne są przeważnie półzrujnowane, z przegniłymi deskami,
zawalonym dachem.
W czasie wojny mama sprzedała jakieś place i kupiła "na wszelki wypadek" wiejską chałupę krytą
strzechą wraz ze stodołą i kawałem pola w Międzyborowie koło Żyrardowa, podobnie jak
Kossakowscy z Glinianki kupili domek w Brwinowie. To miało być zabezpieczenie, gdyby trzeba
było opuścić Warszawę, jeśliby nadeszli ruscy. Jeździliśmy więc w jakieś wolne niedziele i do
Międzyborowa, chodząc na spacery wśród młodych wówczas lasków sosnowych i brzozowych.
Tam po Powstaniu zjechała mama z Basią i starą służącą Sikorką, a po kapitulacji wkrótce
dołączyłam i ja, opuszczając zrujnowaną i płonącą Warszawę.
Już po wojnie mama sprzedała i chałupę ze stodołą i ziemię, aby mieć z czego "dokładać do życia".
Zaś domek w Brwinowie stał się domem rodzinnym, pokoleniowym Kossakowskich, gdy po
wojnie wysiedlono ich z Glinianki.
W ciągu roku w niedzielę zjeżdżaliśmy tłumnie do Wilanowa do Branickich, o czym już pisałam
przy innej okazji.
Te wojenne wakacje nie były już beztroskimi, długimi wakacjami jak przed wojną. Wciąż docierały
jakieś złe, tragiczne wiadomości o aresztowaniach, "wpadkach", łapankach, zatrzymaniach i
zaginięciach, rozstrzeliwaniach, zsyłkach do obozów, wywózkach na roboty do Niemiec. Wśród
nazwisk były nazwiska krewnych, przyjaciół, znajomych.
Nie często aresztowania kończyły się szczęśliwie, jak z moim ojcem osadzonym na Pawiaku,
którego powrót wymodliła mama. Albo z zatrzymanym przez żandarmów na ulicy Jankiem
Kobylańskim, bratem mojej koleżanki Heleny, który po paru dniach wrócił. Jego matka opowiadała
mi, że zmaltretowany i posiniaczony Janek zasnął w jej buduarze, skąd w nocy usłyszała jakieś
chroboty. Spojrzała przez uchylone drzwi: Janek boso, w piżamie wspiął się na krzesło i wyjadał ze
słoja, stojącego na szafie, konfitury zrobione na zimę. Pani Kobylańska udała, że tego nie widzi.
Była szczęśliwa, że jej syn wrócił, a konfitury na zimę przestały być ważne.
Na koniec opowieści okupacyjnych próbuję sobie przypomnieć ubrania, w jakich wówczas
chodziliśmy.
Rodzice nosili wciąż swoje przedwojenne stroje i nie pamiętam, by od wojny sprawili sobie coś
nowego. Z nami, dziećmi był kłopot, bo wyrastaliśmy szybko z dawnych ubranek. Przerabiało się
więc bluzki i suknie mamy; z jedwabnego seledynowego szlafroka wyszły dwie bluzeczki, uszyte
przez jakieś ubogie szwaczki z sąsiedztwa. Były jakieś okropne, drapiące szaro-bure materiały
kartkowe, jak mówiono -robione z pokrzywy. Z takiego materiału uszyto Basi i mnie brzydkie,
zimowe spódnice. Miałyśmy też duże i grube, zapinane na guziki z przodu, szorstkie czarne swetry,
które w szkole zakrywałyśmy czarnymi alpagowymi fartuszkami ze skrzydełkami na szelkach.
Kiedyś miałyśmy z Basią letnie sukienki, przerobione z poszwy na pierzynę: były bardzo ładne, bo
poszwa była z grubego, białego kretonu w kolorowe kwiatki.
Matka Zosi i Oleczki Taube, ciocia Marietka, która pięknie malowała i robiła grafiki, zaczęła w
czasie okupacji dorabiać szyciem. Z granatowego koca uszyła mi ciepłą zimową kurtkę i czapeczkę,
obszyte kawałkami szarawego baranka. Miałam też lodenową, zielonkawą jesionkę, której
pochodzenia nie pamiętam.
Dla Staszka przerabiało się chyba jakieś stare garnitury ojca, które dopasowywał chudy krawiec pan
Pieśko, mieszkający w naszym domu.
Buty zimowe wciąż się zelowało, robiło fleki, łaty, zszywało. Miałyśmy chyba też krótkie do kostki
kalosze z czarnego sukna, zapinane na klamerkę, chyba po jakichś ciociach sprzed wojny.
Pamiętam, że w wojenne mroźne zimy marzłyśmy w nogi, a ręce miałyśmy stale odmrożone.
Najelegantsze i najcieplejsze były "kapce", które robili górale. Z grubego jasnego wojłoku (jak
walonki), sięgające aż do kolana czy połowy łydki, nosy i pięty miały zrobione z jasnej, brązowej
skóry, a z tyłu zapinane były na rzemyki z klamerkami.
Latem nosiło się drewniaki, które szewcy z braku skór robili w formie sandałów. W niektórych
drewniana podeszwa była przecięta, aby można było zginać przy chodzeniu stopę. Paski robiono z
kolorowej dermy czy kawałków lakierowanej skóry. Można też było kupić płócienne pantofle na
podeszwie ze sznurka. Powstanie zastało mnie w takich granatowych płóciennych "mokasynach",
które szybko na gruzach podarły się na strzępy.
POWSTANIE WARSZAWSKIE
Ostatnie dni lipca 1944 roku w Warszawie pełne były niepokoju i jakiegoś rozprężenia. Przez mosty
na Wiśle szły nieprzerwanie od strony Pragi kolumny wojsk niemieckich z czołgami, cofające się ze
wschodu. Niemcy wydawali się spłoszeni, słyszało się o przypadkach rozbrajania nie stawiających
oporu żołnierzy Wermachtu, w biały dzień na ulicach miasta. Częściej niż zwykle spotykało się
młodych ludzi śpieszących sprężystym krokiem w długich, oficerskich butach - widomym znaku
konspiratora - przyszłego powstańca.
Lato tego roku spędziłam na kolejnej praktyce sanitarnej, tym razem w szpitaliku na Śliskiej 51. To
tu, do dawnego dziecięcego szpitala żydowskiego im. Bersohnów i Baumanów, w początku 1943
roku przeniesiono klinikę dziecięcą z ulicy Litewskiej; Niemcy wysiedlili ją, bo znajdowała się w
"dzielnicy niemieckiej". Ordynatorem oddziału chirurgicznego był mój ojciec.
W dniu 1 sierpnia, jak co dzień, wyszłam z domu na Bednarskiej, do którego już nigdy nie miałam
powrócić.
W szpitaliku na Śliskiej pod moją opieką była między innymi dwuletnia chora dziewczynka,
Stanisława Szara, maleńka jak niemowlę, nienormalna, zabiedzona. Do moich obowiązków
należało karmienie małej, co było doprawdy syzyfową pracą: malutka nieodmiennie zwracała każdą
łyżkę kaszki, brudząc i zalewając koszulkę, poduszkę, całą pościel.
O piątej po południu zaczęła się gwałtowna strzelanina i już po chwili zaczęto przynosić
pierwszych rannych. Zaczęło się Powstanie.
Z tych dwóch miesięcy walk pamiętam niewiele: zapach krwi, zapach ropy, zapach gruzów,
skruszonej, zmiażdżonej cegły, ostrego pyłu, wchodzącego w nos i w oczy, wybuchy, kanonady,
nieustająca praca przy rannych, zastrzyki z morfiny, baseny, wynoszenie amputowanych kończyn
(natarczywa, nagła myśl: jak to będzie na końcu świata ze zmartwychwstaniem ciał?), zmienianie
opatrunków i białe glisty wijące się w otwartych ranach, asystowanie przy operacjach, ciężar noszy
z rannymi i przeciskanie się przez wąskie czeluście zatęchłych piwnic, oświetlonych płomykami
świeczek, chyboczącymi się od oddechów stłoczonych tu przerażonych ludzi, przeciskanie się przez
otwory przebite w murach pomiędzy kamienicami i podwórkami, schylanie się pod barykadami,
bieg przez ulicę pod obstrzałem, gorące łuny pożarów, nagłe nocne deszcze.
Od wielu lat nie wracam myślą do tamtych dni. Pozostały mi w pamięci jedynie jakieś pojedyncze
obrazy, pojedyncze zdarzenia. Jakoś przecież ważne, choć świadomie odsuwane gdzieś w głąb
pamiętania - inaczej trudno byłoby żyć na codzień.
Gdy dziś myślę o Powstaniu, sądzę, że to co zapamiętałam najbardziej, to były "twarde lekcje
życia". Nie w sensie materialnym, fizycznym, ale w wymiarze ogólnoludzkim: stosunków
pomiędzy ludźmi, ich wzajemnych relacji, zachowań wobec cudzego nieszczęścia, myślenia o
innych i o ich odczuciach. Tego wszystkiego uczyłam się na przykładach pozytywnych i brutalnie
negatywnych. Te ostatnie były często najbardziej pouczające.
Tak więc nie pamiętam prawie co jedliśmy, nie pamiętam gdzieśmy spali. Wiem, że w pierwszych
dniach Powstania, po którejś kolejnej nieprzespanej nocy, obudziłam się raptem na skraju
szerokich, zbitych z desek noszy. Ich większą część zajmował nieżywy już ranny. I żadnego
zdziwienia, żadnego przerażenia.
Zdaje mi się, że w ciągu tych dwóch miesięcy nie było we mnie miejsca na żadne odczucia
osobiste. Rozpacz, zdumienie, strach, niepokój o bliskich jakby kamieniały we mnie, spychane ze
świadomości jak najdalej, by nie przeszkadzały w "wypełnianiu obowiązku".
Przypominam sobie z dzieciństwa, że nasze guwernantki używały określenia, gdyśmy byli
niegrzeczni - "pozwalanie sobie". Otóż chyba właśnie w czasie Powstania "nie pozwalałam sobie" na żaden płacz, żaden okrzyk przerażenia, żadne rozklejanie się.
A obok tego skamienienia była nieopisana radość, że jesteśmy wreszcie wolni, że ta walka ma sens,
że to czas wielkich przyjaźni i braterstwa, niezwykłej przygody i dumy, że możemy uczestniczyć w
tej walce.
Cieszyliśmy się często bez powodu, jakąś chwilą spokoju. Któregoś dnia w jakimś rozwalonym
domu na Chmielnej, w którym zachowały się jedynie częściowo trzecie piętro i półzrujnowane
schody, wdrapaliśmy się na to trzecie piętro, skąd był szeroki widok na Aleje Jerozolimskie z
sunącymi niemieckimi czołgami i małymi "goliatami"-pułapkami. W jednym pokoju od frontu stało
pianino, pokryte gruzem. I wtedy Bolek Michałek (późniejszy krytyk filmowy i ambasador Polski
w Rzymie) usiadł przy pianinie i zaczął grać znane francuskie piosenki. Było cudownie.
W początkowym okresie Powstania zostałam w szpitalu na Śliskiej, tam, gdzie Powstanie mnie
zastało. Nie wiem, co stało się z małą Stanisławą Szarą, pewnie wszystkie dzieci przeniesiono gdzie
indziej, gdy szpital zamieniono na powstańczy. Sanitariuszkami-harcerkami były tu także dwie
prześliczne panny - Joanna Roztocka (która później prowadziła w telewizji "Wielką Grę") i Oleńka
(późniejsza żona satyryka Anatola Potemkowskiego). Spotkałam je ostatnio 5 października 1995
roku na uroczystości odsłonięcia tablicy powstańczej w szpitalu na Śliskiej.
W wolnych chwilach od pracy przy rannych, myłyśmy szmatami kafle podłóg szpitalnych i nie
kończących się korytarzy, które po chwili znów były brudne od błota, gruzu, krwi.
Z rzeczy zabawnych, które zapamiętałam, było rozporządzenie dwu lekarzy - dyrektora szpitala
profesora Rajmunda Barańskiego i doktora Michałowskiego (obaj byli pediatrami, nie chirurgami),
że odwiedziny chorych mogą odbywać się wyłącznie... w czwartki i niedziele od godziny 15 do 17ej! Nierealność tego zarządzenia sprawiła, że nikt nigdy nie zastosował się do wyznaczonych
godzin.
W dniu wybuchu Powstania w szpitaliku na Śliskiej leżał po operacji migdałków nasz przyjaciel z
lat dziecinnych Jędrek Sołtan. Tegoż dnia uciekł przez okno, aby dołączyć do swego oddziału.
Zginął w pierwszych dniach walk, a jego grób odnalazłam po wojnie wśród brzozowych krzyży na
Cmentarzu Wojskowym na Powązkach.
W pierwszych godzinach Powstania rannych znoszono do szpitalnego hallu. Wśród nich była jedna
młoda, opalona dziewczyna z rozprutym brzuchem. Jakiś lekarz, pochylając się nad rzędem noszy,
powiedział: "Tych dwóch proszę zanieść na salę operacyjną. Tej rannej nie, bo i tak z niej nic nie
będzie". Wtedy umierająca, zdawałoby się nieprzytomna dziewczyna, otworzyła oczy i
powiedziała: "panie doktorze, tego nigdy pan nie powinien był powiedzieć". Zdaje się, że były to jej
ostatnie słowa.
Zapamiętałam też na całe życie to co powiedział mi jeden z rannych. Gdy uwijałam się pomiędzy
szeregami noszy, wołana przez rannych chłopców co chwila: "pić", "boli!", "kaczkę!", jęczących i
bredzących w gorączce, jeden z nich zawołał mnie: "Siostro!". Podbiegłam pytając, co mogę dla
niego zrobić, a on powiedział: "Moje dziecko, czy możesz robić to wszystko co robisz, tylko mniej
się szastać?"
Przypominam też sobie operację, przy której asystowałam. Była to trepanacja czaszki małego
żołnierza AK, może 10-11-letniego chłopca ze skomplikowanym postrzałem głowy. Operację
przeprowadzał dobry i miły doktor Bojko. Chłopiec zmarł na stole operacyjnym.
Wszyscy odczuliśmy śmierć tego chłopca jako tragiczną, bezsensowną, okrutną. Wszyscy mieliśmy
bluźnierczą pretensję do Pana Boga, że do tego dopuścił. I wówczas doktor Bojko opowiedział nam
bajkę:
Pewnego razu Pan Bóg wysłał Śmierć po ubogą wdowę, matkę siedmiorga dzieci. Gdy Śmierć,
przecież okrutna i bezwzględna, przybyła do wdowy, zrobiło się jej żal - pomyślała o tragicznym
losie osieroconych dzieci i nie miała serca zabrać im matki. Powróciła więc do Pana Boga,
opowiadając, co widziała.
A wtedy Pan Bóg rozkazał Śmierci udać się na dno morza. "Tam - powiedział, znajdziesz kamień,
rozłupiesz go i wyjmiesz z jego wnętrza bryłkę bursztynu. W bryłce jest zatopiona maleńka
muszka."
Śmierć przyniosła bursztyn, a Pan Bóg powiedział: "Widzisz, jeśli wiem o istnieniu nawet tej
maleńkiej muszki na dnie morza, to wiem także o okrutnym losie osieroconych dzieci."
I Śmierć ponownie poszła do ubogiej wdowy, by spełnić rozkaz Pana Boga. Bo rozkazy boskie są
niekiedy dla ludzi wręcz niepojęte, okrutne, niesprawiedliwe i na pozór bezsensowne, ale trzeba
wierzyć, że Bóg jest najwyższą Mądrością.
Pod koniec sierpnia odeszłam ze szpitala na Śliskiej do batalionu "Gurt", jako sanitariuszka w
patrolu "Dudy" (Wandy Jędraszko-Lachowicz, mieszkającej we Francji. Duda jest znanym
stomatologiem i leczyła zęby m.in. Chiracowi - można powiedzieć, że uśmiech prezydenta Francji
zawdzięczamy Dudzie).
Pożegnałam się z ojcem w szpitalu. Gdy odchodziłam, miał łzy w oczach. W dalszym ciągu miałam
kontakt ze Śliską, tam nosiło się rannych, gdy nie mogły ich pomieścić szpital na Mariańskiej i dwa
punkty sanitarno-szpitalne przy ulicy Złotej.
Wokół szpitalika na Śliskiej w otaczającym go ogródku, sięgającym ulicy Siennej, pełno było
mogił. Tam został pochowany mój przyjaciel i kolega z "Gurta" - "Sten" (Antoni Bieskierski, brat
Teresy Tarwidowej, tragicznie zmarłej po wojnie) i Zosia Lewandowska "Bzura". "Sten" miał
amputowaną nogę aż do biodra, co go nie uchroniło od gangreny. Zosia była ranna od pocisku
"krowy" - miała rozpruty brzuch i nie udało się jej uratować.
Jako sanitariuszka w patrolu sanitarnym nadal nosiłam rannych, zmieniałam opatrunki, robiłam
zastrzyki i, gdy brakowało pielęgniarek, asystowałam jako instrumentariuszka przy operacjach.
Już po wojnie, kiedy byłam jeszcze w klasztornej szkole w Szymanowie, przyjechałam kiedyś do
Warszawy. Ojciec mój znów pracujący w klinice dziecięcej na Litewskiej, zaproponował mi, żebym
przyszła do szpitala, aby zobaczyć operację serca u psa. W małej salce operacyjnej leżał na stole
uśpiony wilczur, przykryty serwetami. Zaczęła się operacja. Już przy pierwszym cięciu
chirurgicznym nożem zrobiło mi się niedobrze, nogi się pode mną ugięły, osunęłam się na ziemię.
Było mi wstyd i potem zastanawiałam się dlaczego ta operacja psa takie na mnie zrobiła wrażenie,
na mnie, która widziałam tyle krwawych operacji, piłowanie kości amputowanych rąk i nóg,
wiercenie w czaszkach przy trepanacjach.
Myślę, że to było dlatego, że wtedy, w czasie Powstania byłam niezbędna, musiałam pomóc - tu zaś
miałam być tylko widzem i to było dla mnie nie do zniesienia. A w każdym razie zrozumiałam też,
że nie pójdę na medycynę, nie zostanę - jak ojciec - chirurgiem.
Któregoś dnia, gdy na Śliską przyniosłyśmy z koleżanką rannego, "krowa" trzasnęła w część
budynku szpitalnego, zostałam przysypana gruzem, straciłam przytomność. Wydobyli mnie stamtąd
chłopcy-sanitariusze szpitalni i zanieśli na salkę opatrunkową, bo nogi miałam we krwi. Huczało mi
w głowie, na kilka godzin straciłam słuch, ale nic groźnego mi się nie stało: nogi nie były we krwi,
całe były oblane... czerwonym atramentem czy tuszem, który nie wiadomo skąd się wylał. Wszyscy
koledzy potem podśmiewali się ze mnie, a ja długo nie mogłam wywabić z nóg czerwonych plam.
Innego dnia niosłyśmy we dwie rannego na noszach na Śliską. Droga z Chmielnej była na pozór
krótka, ot, kilkaset metrów. Ale nie można było iść "wierzchem". Trzeba było przedzierać się przez
wąskie lochy piwnic, przez dziury wybite w murach z podwórka na podwórko. Chyba dopiero już
blisko szpitala od strony Siennej szło się ulicą, pełną gruzu, wyrwanych płyt chodnikowych na
barykady, ale już "wierzchem". Właśnie tam, gdy byłyśmy już blisko szpitala, zaczęła ryczeć
"krowa", zwana też "szafą", bo jej okropny dźwięk przypominał przesuwanie ciężkiej szafy. To
zawsze była seria pocisków i nie można było przewidzieć, gdzie trafi. Gdybym była sama, nie
schroniłabym się nigdzie - wyznawałam filozofię, że trafić może wszędzie - i w piwnicy, i w
bramie, i na ulicy czy w domu, ale ponieważ niosłyśmy rannego, trzeba było się schronić.
Zeszłyśmy więc wprost z ulicy po schodkach wiodących w dół do głębokiej sutereny, jakiegoś
składu, magla, czy nieistniejącego już sklepiku. Zniosłyśmy z wysiłkiem nosze po drewnianych
stopniach schodów.
Pomieszczenie pełne było strwożonych ludzi, modlących się półszeptem, w ciemności chybotały
bladym drżącym płomieniem ogarki świeczek. U samego wyjścia na ulicę, na wąskich drewnianych
schodkach stał mężczyzna, chyba jakiś robotnik, może węglarz i przez uchylone drzwi obserwował
ulicę. Wszyscy byli wpatrzeni w niego, stojącego na czatach, może dla uspokojenia ludzi.
Jak wyglądało to uspokojenie, przekonałam się po chwili. Gdy znów usłyszeliśmy straszliwy zgrzyt
zbliżającej się "krowy", mężczyzna gwałtownie zeskoczył ze schodków zatrzaskując drzwi i
wrzasnął histerycznie: "Rany boskie!!! aby nie w nas!", a ludzie przypadli ciasno do siebie, zbici w
schyloną gromadę, łkając rozpaczliwie i głośniej wymawiając słowa modlitwy. Ten pocisk nie trafił
w nas, ten pocisk zapewne trafił w innych.
Gdy już seria "krów" minęła, z niesłychaną ulgą wydostałyśmy się z tego schronu taszcząc nosze.
A ja pomyślałam sobie, jak strasznie jest spędzać czas na czekaniu, w paraliżującym strachu na to,
co może się wydarzyć, nic nie mając do zrobienia. Poczułam się szczęśliwa, że mam tyle
obowiązków, że nie mam czasu na trwogę, dygot wewnętrzny, że nie umiałabym czekać
bezczynnie.
To co widziałam w suterenie nauczyło mnie na zawsze wypełniania czasu oczekiwania, choćby to
było nie wiem jak trudne. Żeby zamiast bezczynnie w napięciu czekać, czymś się zająć, pracą, kimś
drugim, lekturą, modlitwą, choćby pasjansem czy robotą na drutach - także u dentysty, także w
oczekiwaniu na operację, na wynik egzaminu, wynik badania, przed urodzeniem dziecka, przed
przykrą rozmową. To taki jeden ze sposobów na życie.
Wśród dramatycznych zdarzeń, które w Powstaniu zrobiły na mnie szczególnie dojmujące
wrażenie, pamiętam jedno zwłaszcza. Pewnego dnia wracając na kwaterę, dowiedziałam się, że
jeden z kolegów został ranny od wybuchu granatu i że urwało mu obie ręce. W pierwszej wolnej
chwili poszłam go odwiedzić w szpitalu na Złotej. Odnalazłam go w rzędach leżących rannych,
przykrytego po brodę jakimś burym kocem. Wyciągnęłam do niego rękę: "Cześć "Słoń"! - chciałam
się z nim przywitać. Spojrzał na mnie z rozpaczą i odwrócił głowę. A ja uświadomiłam sobie, że on
nie może mi podać ręki. Że już nigdy nikomu nie będzie mógł podać ręki.
"Słoń" przeżył Powstanie, po wojnie osiedlił się podobno gdzieś na tzw. Ziemiach Odzyskanych.
Nigdy nie szukał kontaktu z kolegami z Powstania, ktoś tylko przypadkiem go kiedyś spotkał.
Raz, już we wrześniu, próbowałam dotrzeć do domu na Bednarską, ale udało się dojść tylko do
Nowego Światu koło Wareckiej. Dalej był obstrzał. Powiśle było odcięte.
Pamiętam ogłoszenie kapitulacji. Wypłacono nam żołd - zdaje się 10 dolarów amerykańskich i
kilkaset czy tysiąc złotych. Do szpitala na Złotej zaniosłam żołd rannym Oleńce Niemcewiczównie,
mojej kuzynce i Stefanowi ("Krzysztofowi") Meissnerowi (jej późniejszemu mężowi - oboje byli
moimi kolegami z "Gurta"). To było chyba 2 października, w dniu święta Anioła Stróża. 5
października powstańcy mieli opuścić Warszawę. Dramatyczny był moment składania broni, którą
chłopcy kolejno rzucali na stos, na bruk podwórka przy ulicy Chmielnej. Wszyscy mieli zacięte
twarze, niektórzy łzy w oczach.
Potem poszłam do szpitala na Śliską pożegnać się z ojcem i dać mu moje pierwsze zarobione
pieniądze - 10 dolarów. Byłam tak osłabiona, że idąc zataczałam się jak pijana. Byłam chora na
czerwonkę. Wracając podziemiami szpitala straciłam przytomność, pamiętam jak przez sen, że ktoś
zganiał mnie z jednego z leżących tam sienników, krzycząc, że z pewnością mam wszy (i
rzeczywiście miałam), a potem już nic nie pamiętam.
Oprzytomniałam w ciszy, co jakiś czas przerywanej odległymi wybuchami. Leżałam w łóżku na
parterze od podwórka. To było naprzeciw szpitala na Śliskiej, w jednej z kamienic, dokąd po
bombardowaniach i zniszczeniu części budynku szpitalnego przeniesiono rannych. Przez okno
zobaczyłam Niemców z psami-wilczurami na smyczy, sprawdzających, czy ktoś się nie ukrył. To
było już w wiele dni po kapitulacji. Szpital znów zamieniono na dziecinny, lub może dla starców rannych powstańców ewakuowano wcześniej.
Oznajmiono mi, że zostanę wywieziona z Warszawy transportem szpitalnym. Przed wyjazdem chyba 16 października - poszłam jeszcze na groby moich przyjaciół w szpitalnym ogródku.
Zachodziło czerwone słońce, czerwone były łuny pożarów. Wokół gruzy, zrujnowany szpital,
zrujnowane kamienice, obnażające ściany niegdyś przytulnych wnętrz, malowane na zielono,
różowo, niebiesko, ze szlaczkiem, wypalone domy, osmalone mury, czeluście okien. Już nigdy nie
polubiłam ruin, nawet tych starożytnych, nawet Forum Romanum i ruin średniowiecznych zamków.
Któraś z pielęgniarek wręczyła mi zaświadczenie Czerwonego Krzyża (które zachowało mi się do
dziś) na blankiecie w języku polskim i niemieckim, że jestem pomocą sanitarną i że "władze
wojskowe i cywilne proszone są o okazywanie... pomocy w razie potrzeby", wraz z opaską PCK.
Pomylono moją datę urodzenia, nie wiem czy przez pomyłkę, czy żeby to poważniej wyglądało dodano mi przeszło rok.
Przygotowałam się do drogi. Miałam na sobie włóczkową sukienkę, ofiarowaną mi wraz z
majtkami zaraz po kapitulacji przez pewną staruszkę z Chmielnej (Panią Boretti, podobno wnuczkę
Mickiewicza). Sukienka była ciemno czerwona czy bordo, a majtki - zdumiewające, staroświeckie,
z odpinaną klapą, takie jakie miała moja lalka z dzieciństwa, Lusia, należąca niegdyś do siostry
mego ojca. Na sukienkę założyłam mój biały, nieco brudny fartuch ze śladami krwi. Na nogach
miałam czarne, sznurowane drewniaki z cholewką, na ramieniu chlebak-apteczkę ze strzykawką w
sterylizatorze, jakieś lekarstwa, opatrunki, proszki. Miałam też schowaną w chlebaku swoją brudną
opaskę już nie biało czerwoną, ale szaro czerwoną i niemiecką kurtkę lotniczą, w której była ranna
jedna z koleżanek. Odziedziczyłam tę kurtkę po niej. Kurtka była cieniutka, ale miała kilka
podszewek, które dość skutecznie chroniły przed wszami. Z przodu był ślad po odprutej
niemieckiej "gapie" i dziurka po kuli, którą dostała w pierś moja koleżanka. Miałam jeszcze owe
kilkaset złotych żołdu, a w ręku książkę Żeromskiego "Uroda Życia", znalezioną w opuszczonym
mieszkaniu na Śliskiej.
Wsadzono mnie do ciężarówki pomiędzy biało emaliowane nocniki, baseny, kaczki, żelazne łóżka,
zakryto ciężarówkę plandeką i pojechaliśmy, raz tylko zatrzymani przez niemieckie patrole.
Dojechaliśmy do Milanówka. Był już wieczór - uczułam zawrót głowy, bo powietrze tu było czyste,
bez dymu, zapachu spalenizny, paliły się żarówki w oknach, ludzie chodzili po czystych ulicach bez
gruzu. I żadnego zainteresowania tym, że właśnie przyjechałam z Warszawy - wszyscy
przyzwyczaili się już do widoku uciekinierów i opowiadanych przez nich dramatycznych przejść.
Zostałam sama.
Nie pamiętam już jak i dlaczego doszłam do jakiejś willi - pewno wskazano mi adres. Willa
należała do pewnej lekarki, była przepełniona uciekinierami, ale pozwolono mi pozostać na noc.
Zanim wszyscy legli pokotem (ja w ubraniu, na podłodze pod stołem), podano herbatę, może coś do
zjedzenia na kolację.
I wtedy, przy stole nagle awantura: ktoś nieuważny rozlał herbatę na obrus. Byłam naprawdę
wstrząśnięta: wydawało mi się bowiem, że istnieją już tylko wielkie problemy - życie - śmierć, a tu
krzyki o taki drobiazg! Dziś myślę, że wszyscy byli zdenerwowani, że przecież wiele przeżyli, że
wybuch powoduje najczęściej coś na pozór nieważnego, że wtedy właśnie nerwy puszczają. Ale
wtedy byłam zdumiona i zażenowana. A po tej awanturze zaczęła się długa dyskusja na temat
Powstania - że to był bezsens, głupota, idiotyzm, że my powstańcy jesteśmy winni tylu ofiar i
zburzenia miasta itd. itd. A dla mnie Powstanie to była świętość, najwyższe bohaterstwo, walka o
wolność, o Polskę.
Po raz pierwszy wówczas zetknęłam się z innym rozumieniem i oceną spraw, które wydawały mi
się jednoznaczne, oczywiste. Długo nie mogłam zasnąć pod stołem, a gdy tylko zrobiło się jasno,
wczesnym rankiem wywędrowałam dalej, piechotą do Międzyborowa. Tam podobno już były
mama i Basia.
Szłam długo, następną noc spędziłam śpiąc w jakiejś szopie z mnóstwem obcych ludziuciekinierów z Warszawy i z obozu w Pruszkowie. Nogi miałam poobcierane od sztywnych
drewniaków, ale znów rankiem ruszyłam w dalszą drogę. Spotkałam jadącą chłopską furmankę.
Woźnica zgodził się mnie podwieźć do Międzyborowa za całą resztę moich pieniędzy z żołdu. W
chałupie w Międzyborowie była mama i Basia ze starą służącą-praczką Sikorką i z Janem, niskim
chłopem, który był chyba dzierżawcą pola i łąki, należącym do mamy. Ojciec mieszkał kątem w
Brwinowie, codzień dochodząc do ewakuowanego szpitala w Milanówku. Staszek, którego punkt
powstańczy był na Pradze, przeszedł obóz w Pruszkowie, leżał ze strzaskaną nogą w szpitalu w
Żyrardowie. Tak więc ocaleliśmy wszyscy.
JESIEŃ I ZIMA 1944 ROKU, ROK 1945
Przez następne miesiące wciąż mieszkałyśmy z mamą w Międzyborowie, jeśli nie liczyć krótkiego
pobytu, już zimą, we Wręczy, w majątku siostry mego ojca pod Mszczonowem. Nadal chodziłyśmy
pieszo 3 km do Żyrardowa, by zanieść do szpitala Staszkowi jakieś jedzenie i budyń w słoiku. Przy
okazji czasem odwiedzałyśmy naszego świeżo odkrytego krewnego, serdecznego księdza prałata
Marcelego Kossakowskiego.
Pracowałam kilka godzin dziennie w wiejskim ambulatorium w drewnianym domku z gankiem
koło torów kolejowych w Międzyborowie. Opatrywałam poranione, sękate ręce i zaropiałe nogi
chłopów, chodziłam do chałup do chorych leżących robić zastrzyki, zmieniać opatrunki. Czasem
ofiarowywano mi za to kilka jajek.
A wojna trwała nadal. Niedaleko pod Jaktorowem partyzanci stoczyli krwawą bitwę z Niemcami.
W codzienność wpisały się nieustające wybuchy, kanonady, strzelanina.
Mnie było mało Powstania i przy pierwszej okazji wstąpiłam do tamtejszego AK. Powierzono mi
szkolenie sanitarne "piątki" dziewcząt, byłam też łączniczką, nosząc rozkazy i broń. Wieczorami w
lesie strzelaliśmy z karabinu czerwonymi i zielonymi świetlnymi pociskami.
Dziś mogę powiedzieć, że większość tych akcji była w istocie często bezsensowna a ryzykowna.
W miarę przybliżania się frontu wschodniego, Niemcy coraz bardziej byli spłoszeni, włóczyli się
samotnie lub w grupkach po okolicznych sosnowo-brzozowych laskach i dawali się łatwo rozbroić.
Powiększaliśmy stale nasz arsenał broni. Ja sama rozbroiłam zagubionego w lasku żołnierza
Wermachtu, zapewne dezertera. Odebrałam mu karabin i bagnet (który mam do dziś). Nie stawiał
żadnego oporu.
Zdobytą broń ukryłam bez wiedzy mamy pod deską dachu w naszej stodole.
Czas "wyzwolenia" przeżyłyśmy w naszej chatce. Były ostre mrozy i śniegi obfite, zdarzyło się, że
nie można było otworzyć drzwi chałupy, zasypanych śniegiem. Dnie i noce słychać było ciężkie
działa, wybuchy, strzelaninę, coraz bliżej, tuż obok.
W czasie walk Rosjan z Niemcami pod Żyrardowem szłam z jakimś rozkazem i pistoletem od
"Zawiszy" spod Żyrardowa do Międzyborowa za tory kolejowe do "Jędrka". Spotkałam po drodze
oddział Niemców, którzy kryli się w laskach. Ledwo zniknęli mi z oczu, ujrzałam po raz pierwszy
Rosjan, którzy zapytali mnie, czy nie widziałam Niemców. Przytaknęłam i wskazałam im kierunek
w jakim poszli. Po krótkiej chwili - znów Niemcy. Teraz oni z kolei pytali o żołnierzy rosyjskich.
Znów wskazałam ścieżkę, którą Rosjanie pobiegli. Ogromnie bałam się, by mnie nie zrewidowali i
nie znaleźli pistoletu, ale oni - i jedni i drudzy, mieli na głowie ważniejsze sprawy.
A jednak poczułam się jak donosiciel, choć wiedziałam, że i bez mojej pomocy, klucząc po laskach,
musieliby na siebie wpaść. A zresztą - myślałam - i Niemcy i Rosjanie to nasi wrogowie. Pozostało
jednak uczucie niesmaku. Do dzisiaj.
Dotarłam szczęśliwie za tory i oddałam pistolet i rozkaz. Pistolet okazał się zagwożdżony, nie do
użytku, a zresztą i tak nie było okazji ani nadziei, by go użyć. Wracałam do domu mając za pasem
ukrytych kilka granatów zaczepnych na długich patykach, ale nikogo już nie spotkałam. Granaty
ukryłam obok innych, wcześniej tu zadekowanych, w ogródku koło domu. Walki w okolicy trwały
całą noc.
Nazajutrz musiałam pójść do Żyrardowa. Droga wiodła przez pole na skraju miasta, koło muru
cmentarnego. Na stratowanym śniegu leżało wielu zabitych, większość bez butów, niektórzy bez
ubrań, porozrzucane oderwane nogi i ręce. W mieście wieziono na furmankach stosy nagich
żółtawych trupów, jedne na drugich, tak samo, jak to czytałam w opisach Rewolucji
Październikowej. Na głównej ulicy Żyrardowa wojsko sowieckie szło środkiem, depcząc ściągnięte
z fasad domów flagi ze swastyką.
Już następnego dnia po wejściu Sowietów zaczęły się aresztowania moich kolegów z AK i ich
rodzin, zwłaszcza uciekinierów ze Lwowa i z kresów. Nowe władze musiały mieć przygotowany
zawczasu dobry wywiad. Niektórzy ze znanych mi kolegów zaczęło paradować z opaskami AL
(Armii Ludowej) na ramieniu. Natychmiast stworzono Milicję Obywatelską, do której próbowano
zwerbować AK-owców, także mnie zaproponowano pracę w kancelarii milicyjnej. Odmówiłam pod
pretekstem, że nie umiem pisać na maszynie, choć wówczas jeszcze nie miało się złych skojarzeń z
milicją. Komendantem posterunku w Międzyborowie został mój bezpośredni dowódca "Zawisza"
(Włodek Lubart). Już tego samego dnia po południu został aresztowany i osadzony w więzieniu w
Żyrardowie. Potem znów jeden z kolegów został komendantem i w kilka godzin później też został
aresztowany.
Wybrałam się do Żyrardowa do więzienia. Udało mi się uprosić żołnierza sowieckiego, stojącego
na straży, aby mnie wpuścił do "Zawiszy". Siedział wraz z tłumem aresztowanych w ciemnej
piwnicy, przez środek płynął otwarty kanał z nieczystościami. Chyba jak wielu innych zostali
wywiezieni na Wschód. Straciłam z nimi kontakt.
Moje pierwsze zetknięcie się z Armią Czerwoną nie było nieprzyjemne. Któregoś ranka
zobaczyliśmy przez okienko radzieckich żołnierzy, którzy krzątali się wokół kuchni polowej,
rozstawionej na naszym podwórku. Postanowili zakwaterować się w stodole. Zamarłam z
przerażenia - w stodole nadal miałam ukryty karabin, w warzywnym ogródku pod śniegiem - ponad
dwadzieścia granatów. Nic nie można było zrobić, tylko zdać się na Opatrzność boską. Aż tu jakiś
ruski żołnierz w walonkach wywołuje mnie z chałupy. Wyszłam przed dom przerażona - a on
uśmiechnięty, podaje mi manierkę z gorącym rosłem z zapewne ukradzionej kury. Wzięłam
menażkę, podziękowałam i straszliwie poparzyłam sobie usta i język, bo tłusty rosół trzyma gorąco
jak żadna inna zupa. Trochę pogadałam z żołnierzem - był młodym, wysokim, pięknym chłopcem,
miał na imię Wolodia, mówił że jest arystokratą i robiło wrażenie, że niezbyt lubi wojnę.
Następnego dnia wyjechali na dalsze wojowanie.
Wkrótce po "wyzwoleniu" zapisałam się na koedukacyjne kursy maturalne w Żyrardowie, na
których w przyspieszonym tempie można było zdawać maturę. Mama jednakże postanowiła nas
obie z Basią umieścić w internacie szkoły klasztornej SS Niepokalanek w Szymanowie. Zaczęto
bowiem już powracać zewsząd do zburzonej stolicy, klinika ojca miała powrócić do dawnego
budynku na Litewską, w perspektywie było uzyskanie jakiegoś przechodniego pokoju w którymś z
ocalałych mieszkań w Warszawie. Tam miała zamieszkać mama z ojcem i z powoli zdrowiejącym
Staszkiem.
Co do mnie, na wieść o tym, że nie mamy już domu na Bednarskiej, spalonego i zburzonego w
czasie Powstania, poczułam jakąś ulgę w uczuciu solidarności z tymi, co stracili wszystko. Że
zacznie się od nowa, bez żadnych przywilejów. Nie wiedziałam jeszcze jak wielu ludzi uratowało
swoje dobra, cenne przedmioty, biżuterię, place itd. Mnie zdawało się, że wszystko i wszystkich
objęła zagłada. W moim pierwszym po maturze samodzielnym locum, gdy wynajmowałam maleńki
pokoik służbowy w wielkim nie zniszczonym mieszkaniu, pani domu, doktorowa, powiedziała mi
kiedyś: "To niewyobrażalne co ja straciłam przez to Powstanie. Ukradli mi trzy futra".
Nasza rodzina straciła w Powstaniu wszystko. Poza pamięcią.
Decyzja mamy o wysłaniu Basi i mnie do klasztoru zbiegła się z incydentem, który mógł dla mnie
niedobrze się skończyć. Mianowicie w szkole w Żyrardowie na ćwiczeniach fizycznych
postanowiono nauczyć nas musztry wojskowej. Nieopatrznie zgłosiłam się z propozycją, że mogę tę
musztrę poprowadzić. Moja chęć "pokazania się" nie powstrzymała mnie nadto przed pomocą
niezdarnemu instruktorowi w rozebraniu zacinającego się jego zdaniem karabinu "mauzer". To
wzbudziło podejrzenia, zaczęto mi zadawać szereg dociekliwych pytań. Ale już następnego dnia nie
przyszłam do szkoły. Mama załatwiła już wszystkie formalności związane z naszym wyjazdem do
szkoły klasztornej.
NOWA SZKOŁA - ROK 1945 - 1947
Wsiadłyśmy z Basią na malutką furkę, którą powoził mały gruby wieśniak Jan. Droga z
Międzyborowa pod Sochaczew do Szymanowa trwała długo, bo szkapa była stara i znużona. W
końcu dotarliśmy do klasztornej furty, spojrzałyśmy na wysokie ceglane mury, na szczycie których
było tłuczone szkło czy też kolczaste druty - i wrota się za nami zamknęły. Jan puścił się w drogę
powrotną.
Wiedziałyśmy, że mama będzie nas co jakiś czas odwiedzać przy okazji badania dziewczynek z
internatu, do czego się zobowiązała, jako ekwiwalent za nasz pobyt w internacie i naukę, za które
nie było z czego płacić.
Nie łatwo mi było przystosować się do rygorów klasztornej szkoły, ustawiać się w pary na
dzwonek, którym energicznie machała siostra Klara, wychowawczyni naszej klasy. Brakowało mi
strzałów i wybuchów, męczyła cisza codzienności. To prawda, że po raz pierwszy od wielu
miesięcy czułam się bezpiecznie. Ale ceną za to poczucie bezpieczeństwa było ograniczenie mojej
wolności, do której przywykłam.
Przez parę tygodni cierpiałam nieopisanie na silny ból głowy. Nie mogłam się uczyć. Siostry
poczciwie zwolniły mnie z zajęć i chodziłam w pola, leżałam wśród traw i zbóż, przez przymrużone
oczy patrzyłam na przesuwające się białe obłoki na niebieskim niebie, a dalekie ryczenia krów
rozwiercały mi bólem czaszkę. Bóle głowy w końcu przeszły, ale nie zdołałam już przerobić
materiału I licealnej. Przyjechałyśmy do Szymanowa pod koniec roku szkolnego, potem ten czas
stracony przez bóle głowy - tak więc cała matura odłożyła się na jeszcze dwa lata.
Klasztor w tym pierwszym roku po wojnie był pełen - nie tylko zakonnic i uczennic, ale i różnych
uciekinierów, wśród których była ciocia Maryleczka Sobańska. Była to stara dama, na głowie nosiła
zielony jedwabny turban, spięty nad czołem złotą szpilką z perłą. Odwiedzałam ją w jej pokoiku na
parterze klasztoru. Gdy ciocia chciała bym przyszła ponownie, przesyłała mi przez jedną z zakonnic
drugiego chóru (tj. pracującą fizycznie, odzianą w habit nie biały, jakie nosiły siostry chóru
pierwszego - intelektualistki, ale w granatowy, mniej się brudzący) małe liściki z kolorowego
papieru - blado niebieskie, blado różowe, blado zielone, żółtawe, jakby spłowiałe. Liściki były
zaklejone i żeby je otworzyć, trzeba było oderwać z trzech stron ich szeroki margines perforowany
jak znaczki pocztowe. Taki papier listowy nazywał się, jeśli dobrze pamiętam, "sekretnikami" i
musiał pochodzić z jakichś przedpotopowych zapasów. Liściki były adresowane ręką cioci
"Mademoiselle la Comtesse..."
Ciocia Maryleczka była niegdyś światową i bogatą panią. w okresie międzywojennym prowadziła u
siebie, chyba na ulicy Kredytowej w Warszawie, znany salon literacki. Podobno wyprawiła wesele
młodemu poecie "Skamandra" Antoniemu Słonimskiemu z panną Janiną Konarską, plastyczką. On
był Żydem, a ona katoliczką z rodziny ziemiańskiej, ale ciocia nie miała żadnych tego rodzaju
przesądów, za to właściwą ocenę prawdziwych wartości. (Oboje Słonimscy są pochowani na
cmentarzu w Laskach w pobliżu grobu moich rodziców).
Ciocia wraz ze swym mężem założyła i ufundowała zakład dla starych ludzi przy ulicy
Nowowiejskiej w Warszawie, który do dziś prowadzą SS. Felicjanki. Los zrządził, że tam właśnie
ciocia Maryleczka spędziła swoje ostatnie lata. Parokroć odwiedzałam ją w zakładzie w pokoju
pełnym starych kobiet. W czasie jednej z moich wizyt zdarzyła się następująca scena. Wszedł
listonosz z paczką z zagranicy dla cioci. Chcąc być sympatyczny dla starej pani, zagadał: "Pani
Sobańska, a czy mąż pani przed wojną to nie pracował na poczcie?" Na co ciocia Maryleczka
odparła dumnie: "Nie, proszę pana, mój mąż nie pracował na poczcie. Mój mąż n i g d z i e nie
pracował!"
Oprócz starych pań - uciekinierek z Warszawy (niektóre z nich udzielały dziewczynkom
dodatkowych lekcji francuskiego lub muzyki) były też w Szymanowie przygarnięte sieroty, które
utraciły całą rodzinę pod bombami. Jedna z takich dziewczynek w czasie obiadu w refektarzu
zaczęła nagle strasznie krzyczeć i szlochać. Siostry wyprowadziły ją z sali jadalnej i potem
powiedziały, że małej przypomniało się, jak na jej oczach zginęli rodzice. Przez wiele tygodni
dziewczynka była na leczeniu w klinice psychiatrycznej. Powróciła osowiała, jakby nieobecna,
bardzo utyła.
Budynek dawnego pałacu, w którym do dziś mieści się klasztor SS Niepokalanek, otaczał rozległy
park, z pięknymi, starymi drzewami, ogrodzony wysokim ceglanym murem. W końcu parku, pod
murami biegła alejka, którą przechadzał się często nasz kapelan, ksiądz Deskowski, odmawiając
brewiarz, lub szczebioczące młode zakonnice z nowicjatu. Obok szpaleru za krzewami był
warzywnik i inspekty. W drugim końcu parku była ściana murowanych katakumb, gdzie chowano
zmarłe zakonnice. Za katakumbami na skraju parku był sad i pasieka. Oddzielały je wysokie drzewa
i krzewy i mała brudna rzeczka Pisia, w której złapałam kiedyś przez kurtkę wodnego szczura z
płaskim ogonem jak bobry.
Internat klasztorny był na I piętrze - tu mieściły się klasy i sypialnie dziewcząt. W przeciwległym
końcu korytarza zamknięte drzwi wiodły do klauzury. Młodsze dziewczynki spały w
wielołóżkowych salach, starsze (w tym ja) w tzw. "budkach". Budki zajmowały wielką salę w
kształcie litery L, miały przepierzenia-ścianki z biało lakierowanych desek z trzech stron, od
czwartej - białą zasłonę z prześcieradłowego, krochmalonego płótna. Skrajna budka, zawsze
zasłonięta, była sypialnią dyżurującej siostry.
W każdej budce stało żelazne białe łóżko, mała lakierowana na biało szafka, blaszana emaliowana
miednica i dzban na wodę. Wszystko białe. Żadnych ozdób, fotografii, bibelotów, rzeczy
osobistych, ozdóbek - surowa cela klasztorna. (Ja, "nielegalnie" trzymałam pod poduszką mój
zdobyczny niemiecki bagnet, narażając się, że w czasie sprawdzania porządku przez siostry może
być znaleziony i skonfiskowany).
Ubrania i jakieś osobiste drobiazgi trzymałyśmy w szafkach, stojących rzędem w korytarzu. Każda
z nas miała numer i tym numerem należało oznaczyć wszystkie ubrania, których szczęściem
miałyśmy niewiele. Niestety miałam numer osiem. Przy moim braku zdolności do szycia i haftu, ta
cyfra, składająca się z dwóch kółek, sprawiała mi ogromne trudności. Prawdę mówiąc robiłam
niechlujnie kolorowym kordonkiem dwa trójkąty, jeden na drugim. Basia miała numer 47, o wiele
łatwiejszy do wyszywania.
Kiedy po 20 czy 25-ciu latach od matury pojechałam do Szymanowa na zjazd koleżeński, chciałam
koniecznie zobaczyć budki. Ze zdumieniem zobaczyłam, że dawne, sterylne cele zostały
zamienione na coś na kształt szoferki w autobusie czy ciężarówce: białe ścianki obwieszone były
fotografiami, wycinkami z gazet z podobiznami aktorów, koni, pocztówkami, maskotkami,
bibelotami. Tylko jedna budka była niemal taka, jak niegdyś wszystkie - wisiał tu jedynie kalendarz
ścienny na cały rok z wykreślonymi krzyżem na ukos datami minionych dni... Bardzo rozbawił
mnie ten wymowny protest i pomyślałam, że mieszkająca tu dziewczynka nie czuje się dobrze w
internacie szkoły klasztornej. Jak ja niegdyś. Ta nieznana mi dziewczynka nazywała się Hanka
Wyrwicz.
Myłyśmy się w zimnej, lodowatej wodzie, którą w emaliowanych, białych dzbankach nosiłyśmy
sobie do budek z pobliskiej łazienki w korytarzu. Nie kąpałyśmy się. Podobno dziewczynki przed
wojną kąpały się w koszulach. W łazience wsunięty pod długie niskie ławy stał szereg wanienek za
białymi zasłonami. W tych wanienkach myło się nogi, stąd to pomieszczenie nazywałyśmy
"nogami". Pilnująca nas siostra często zaglądała za zasłonę sprawdzając rezultaty mycia. Wówczas
niektóre z nas (te niezbyt grzeczne) pokazywały siostrze jedną (umytą) nogę, chytrze rezygnując po
kontroli z umycia drugiej.
Na parterze z wielkiego wyłożonego piękną boazerią hallu na lewo było pomieszczenie "furty",
chyba dwa pokoje, w których urzędowała dyżurna zakonnica. Na prawo były drzwi do parlatorium
(rozmównicy), gdzie przyjmowano odwiedzających rodziców i krewnych, do których proszono
uczennice. Tam widywałyśmy, zresztą niezmiernie rzadko, mamę, gdy przyjeżdżała przebadać
uczennice.
Dalej, na lewo od wejścia były "święte schody", drewniane, złociste, zawsze pięknie
wyfroterowane. Schody te zostały nazwane "świętymi" na pamiątkę przedwojennej wizyty
nuncjusza apostolskiego Rattiego, późniejszego papieża Piusa XI, który tymi schodami wstępował
do klasztoru. Schody od tej pory w zasadzie nie były używane, w każdym razie uczennice miały
surowo zabronione wchodzenie na nie.
Przypominam sobie jak cały klasztor szykował się do wizyty ks. kardynała Hlonda. Już na kilka
tygodni przed zapowiedzianą wizytą rozdano nam białe, wykrochmalone krótkie welony. Każda z
nas trzymała go stale w pogotowiu w swojej ławce w klasie. Robiono nam ćwiczenia-alarmy w
czasie lekcji - i my, jakby to były maski gazowe w czasie alarmu lotniczego w 1939 roku,
błyskawicznie musiałyśmy założyć welony i ustawić się w ściśle oznaczonych miejscach na
"świętych schodach" w głównym hallu. Jedna z dziewcząt z naszej klasy (Marysieńka Sołtan) miała
wygłosić przemówienie po łacinie, wyuczone na pamięć. Obok były zgromadzone wszystkie
zakonnice obu chórów, i te w całkowicie białych habitach i te w granatowych z białymi
szkaplerzami. Na ramionach siostry miały szafirowe lub ciemnogranatowe peleryny,
przypominające strój Matki Boskiej. W tych pelerynach zakonnice występowały zawsze poza
murami klasztornymi i na uroczystych nabożeństwach w klasztorze.
Na wprost głównego wejścia z hallu był wielki refektarz z długimi drewnianymi stołami i ławami.
Były dyżury uczennic w podawaniu do stołu i w zmywaniu naczyń w wielkich, blaszanych lub
emaliowanych wanienkach, podobnych do tych, w których myłyśmy nogi. Najpierw talerze
zanurzało się i obmywało w pierwszej wodzie, która stawała się coraz bardziej tłusta (nie było
wówczas żadnych płynów do zmywania), potem płukało się kolejno w następnych wanienkach. W
końcu naczynia się wycierało.
Posiłki zaczynały się od chóralnej krótkiej modlitwy: "Boże, pobłogosław te dary, które dzięki
twojej szczodrobliwości spożywać mamy..." W czasie posiłku pomiędzy ławkami przechadzały się
pilnujące siostry, trochę jak w więzieniu. Czasem była to siostra Assumpta (księżniczka Sapieżanka,
siostra żony słynnego aktora Osterwy), która była bardzo piękna, wysoka i ogromnie sympatyczna.
Zdarzało się, że ujmowała za ramiona od tyłu zgarbioną dziewczynkę, prostowała jej plecy
własnym kolanem, mówiąc: "Jak ty siedzisz! Wyprostuj się! Tu nie jest tawerna!!"
Na prawo z hallu wchodziło się w długi korytarz wykładany kafelkami, wiodący aż do schodów na
pierwsze piętro, używanych przez uczennice. Obok schodów były oszklone drzwi i korytarz biegł
dalej, aż do kaplicy.
Kaplica była skromna i najważniejsza była figura Matki Boskiej Jazłowieckiej z białego marmuru
dłuta Oskara Sosnowskiego. Ten posąg Niepokalanej uratowany z macierzystego klasztoru w
Jazłowcu na Podolu był przedmiotem szczególnego kultu sióstr. Z figurą Pani Jazłowieckiej
związany był XIV pułk ułanów, który w 1919 roku złożył ślubowanie i przyjął nazwę Ułanów
Jazłowieckich.
Kultem też cieszyła się założycielka zakonu Niepokalanek, Matka Marcelina Darowska, która
zmarła "in odore sanctitatis" w 1911 roku, a ostatnio została wyniesiona na ołtarze jako święta przez
Ojca św. Jana Pawła II. Duża fotografia Matki Marceliny wisiała w wielu pomieszczeniach
klasztoru.
Do kaplicy przychodziłyśmy na niedzielne Msze św., a jeśli któraś z uczennic chciała, mogła
uczestniczyć w codziennej Mszy św. porannej o 6-ej rano. Lekcje zaczynały się po śniadaniu o
godzinie 8-ej. Do kaplicy przychodziłyśmy też na wieczorne modlitwy sióstr, które prowadziła
jedna z zakonnic. Na końcu modliły się "za tę, która pierwsza z nas umrze", co zawsze wywoływało
we mnie jakiś niepokój.
Na Mszy św. nie było ministranta - siostry chórem odpowiadały kapłanowi, a dyżurne młode
zakonnice obmywały mu ręce, podawały wodę i wino do konsekracji. Msze, jak wszędzie wówczas,
były odprawiane po łacinie, ale siostry tę łacinę wymawiały z włoska: nie "celo", ale "czelo", nie
"fecit", ale "feczit", może dlatego, że zakon został założony w Rzymie i tam tak się słowa łacińskie
wymawia. Podobnie jak we Francji - łacina brzmi z francuska, nie wymawia się "H" (np.
"Hosanna" brzmi "Ozanna", a wszystkie "u" wymawia się miękko "ü" - Dominüs vobiscüm).
Lubiłam czasem wieczorami zachodzić do kaplicy, gdy w półmroku siostry odmawiały modlitwy.
Lubiłam Msze św. gregoriańskie; zakonnice prześlicznie śpiewały wspomagane przez uczennice
obdarzone pięknymi głosami. Jedną z nich była koleżanka z klasy Basi, Hanula Skrzydlewska,
która potem została architektem, a następnie wstąpiła do zakonu Franciszkanek z Lasek jako siostra
Alma i była przez wiele lat Matką Generalną. Jej dziełem jest wnętrze kościoła sióstr (św. Marcina
w Warszawie), jej projektu są m.in. stacje Męki Pańskiej.
Moją najbliższą w klasztorze koleżanką była Dzidka (Helena) Domaszewska, osoba o niezwykłej
inteligencji, niebanalnej fantazji i wielkiej wrażliwości. Z Dzidką potem studiowałam historię
sztuki na Uniwersytecie Warszawskim, obie pracowałyśmy w Muzeum Narodowym, przez jakiś
czas razem mieszkałyśmy. Z większością innych koleżanek z klasy moje kontakty albo się urwały
(niektóre wyjechały zagranicę), albo w miarę upływu lat rozluźniły się. Kilka z nich już nie żyje.
Po minionych 50-ciu latach nadal pamiętam wiele zakonnic z Szymanowa. A więc starą i groźną
siostrę Idalię, która zgarbiona z wysiłkiem sunęła do kaplicy podpierając się grubą laską. Tą laską
wygrażała nam, gdyśmy niebacznie biegły pędem korytarzem, lub co gorzej jeszcze - ślizgałyśmy
się po gładkich kafelkach. Nigdy nie rozmawiałam z siostrą Idalią.
Siostra Teresa (Zamoyska) była wysoka, nieładna, ale o dobrym miłym uśmiechu, z poczuciem
humoru. Chodziła zamaszyście, jak ktoś, kto dużo jeździł konno. Opowiadano, że wstąpiła do
zakonu mając już dobrze ponad 30 lat (co wówczas wydawało się nam wiekiem podeszłym) i że tuż
przed wejściem w mury klasztorne wypaliła ostatniego papierosa.
Siostra Honoryna, stara bardzo zakonnica o żarliwych, ciemnych oczach, zaszczycała mnie czasem
rozmowami na tematy filozoficzno-moralne. Była mądra i bardzo wykształcona.
Była też siostra Cecylia, którą poza plecami nazywałyśmy "Cecyl brodaty", bo na brodzie, okolonej
bielą welonu rosły jej sztywne ciemne włoski.
Siostra Amata (Mineyko) była krótko naszą wychowawczynią czy też mistrzynią internatu, ale
przeniesiono ją do innego klasztoru i więcej jej nie widziałam.
Siostra Krystyna była kostyczna, o twarzy nieprzeniknionej jak weneccy dożowie z portretów,
chyba niezbyt miła, surowa, bardzo zasadnicza. Nie widziałam jej uśmiechniętej. Była przez jakiś
czas przełożoną sióstr, a potem chyba matką generalną.
Lekcje miałyśmy z siostrami, z których wiele było bardzo wykształconych, po studiach wyższych,
także pedagogicznych.
Siostra Klara, nasza klasowa i mistrzyni internatu, była mała, chodziła w okularach o grubych
szkłach, miała maleńkie czerwone ręce, którymi głośno klaskała, żeby nas uciszyć. Uczyła nas
łaciny (na tych lekcjach wymyślała nam po łacinie!) i etyki. Lubiła wzywać nas na "duchówki",
długie, męczące rozmowy, których celem było, aby samej przyznać się do winy. Była dobra, ale
bardzo surowa. Po latach odwiedziłam ją bardzo chorą w szpitalu na Goszczyńskiego. Wkrótce
potem umarła.
Siostra Ida (Plater, nasza krewna, rodzona siostra cioci Karskiej (Szymonowej). Uczyła nas
francuskiego i była ogromnie wrażliwa na nasze maniery (np. do mnie mówiła, nie wymawiając "r":
"moja dhoga, jak ty się zachowujesz! plamisz imię hodowe").
Siostra Matea była polonistką. Niewielkiego wzrostu, tęga, ogromnie miła i sympatyczna, skora do
uśmiechu, zawsze szła uczennicom na rękę. Była obok również wesołej i młodej siostry Annuncjaty
(Strasburger) najbardziej lubianą zakonnicą.
Siostra Hieronima wykładała niezwykle interesująco historię. Miała piękne czarne jarzące się oczy,
cudowne "gotyckie" dłonie o długich, smukłych palcach, które pięknym gestem krzyżując ręce
wkładała w szerokie rękawy habitu. Zęby miała wystające na kształt wachlarza. Namiętna i
uczuciowa w swoich opiniach, była zakonnicą, z którą utrzymywałam jeszcze przez wiele lat
kontakty, a ponieważ interesowała się historią sztuki, wysyłałam jej kwartalnik "Biuletyn Historii
Sztuki", gdzie pracowałam.
Była jeszcze siostra Andrea, która uczyła fizyki i astronomii, ale która nie zapisała się niczym
szczególnym w mojej pamięci.
Spośród sióstr szafirowych (z drugiego chóru) najmilsza była siostra Juta, stara, dobra zakonnica,
która opiekowała się pasieką. Chodziła w ogrodzie wśród chmary latających pszczół bez żadnej
siatki na twarzy, rozmawiała sobie z pszczołami, a one chodziły po jej obnażonych dłoniach i
welonie, nie robiąc żadnej krzywdy.
Delikatna i cicha siostra Boromea była infirmierką. Z wykształcenia była stomatologiem, a więc
miała wyższe studia. Może w drugim chórze zakonnic była przez pokorę?
Mrukliwa i zawsze zapracowana była siostra Scholastyka, westiarka; zajmowała się bielizną, którą
bez końca naprawiała lub prała.
Na lekcjach robót ręcznych przeważnie obierałyśmy kartofle, stosy zmarzniętych ziemniaków, które
słodkawo i niemile pachniały. Siedziałyśmy nad tymi kartoflami w parku koło inspektów, a jedna z
zakonnic czytała nam głośno "Chłopów" Reymonta, skrupulatnie opuszczając fragmenty zbyt
drastyczne dla uszu młodych panienek.
W ramach prac społeczno-misyjnych dziewczęta należące do Sodalicji Mariańskiej (ja nie
należałam) dawały lekcje katechizmu małym, wiejskim dzieciom. Podobno jedno z nich,
przepytywane na wyrywki z Dziesięciorga Bożych Przykazań na zapytanie, jak brzmi przykazanie
szóste, odpowiedziało" "Nie Tadeusz!"
W Szymanowie założyłam drużynę harcerską, która świetnie przez cały rok się rozwijała.
Włożyłam w nią całe serce, całą potrzebę społecznego działania. Większość dziewcząt z internatu
(bo były też eksternistki, uczennice przychodzące z zewnątrz, nie mieszkające w internacie)
zapisało się do harcerstwa. Było kilka zastępów, urządzałyśmy ogniska, śpiewałyśmy harcerskie
piosenki, dziewczynki zdobywały "sprawności". Moja popularność wzrastała, dziewczynki mnie
"uwielbiały", a ja ten wpływ starałam się wykorzystać dla dobrych spraw - uczyłam
obowiązkowości, dotrzymywania danego słowa, zachęcałam do pilnej nauki, punktualności.
Sądziłam, że pomagam siostrom w ich pracy wychowawczej. Ale było inaczej. Chyba siostry
uznały, że mój wpływ na dziewczęta jest zbyt duży, że trzeba go ograniczyć. W szkołach
klasztornych z reguły zwalczano zbytnie "uwielbianie" czy to koleżanek, czy zakonnic. Więzy
uczuciowe winny mieć tylko jeden kierunek - religijny. Chyba dlatego też zakonnice co jakiś czas
były wysyłane do innych domów klasztornych, by zbytnio nie przywiązywać się do miejsca, do
innych sióstr, do wychowanek.
Jak już wspomniałam większość internatu zapisała się do harcerstwa, być może ze szkodą dla
Sodalicji. Nasze zbiórki i ogniska były o wiele atrakcyjniejsze od zebrań i modlitw sodalisek.
Tak więc po roku, gdy przeszłam już do ostatniej klasy - II licealnej - zostałam odsunięta z funkcji
drużynowej. Oficjalnym powodem było to, że to już tylko rok do matury i że potrzebuję więcej
czasu na naukę. Z woli sióstr drużynową została kandydatka na zakonnicę, postulantka w białym,
krochmalonym czepeczku, zawiązanym pod brodą - panna Czesia. Ja miałam pełnić funkcję
przybocznej.
Ale jeszcze tej jesieni wykluczono mnie z harcerstwa w ogóle. Pretekstem była następująca historia.
Byłam w Warszawie u rodziców i wracałam do Szymanowa pociągiem. W drodze rozbolał mnie
dotkliwie ząb, cierpiałam okropnie i ktoś z pasażerów poradził mi, by z braku środka
przeciwbólowego zapalić papierosa. Nie miałam oczywiście papierosów, ale mnie poczęstowano,
dając kilka sztuk na zapas - na dalszą drogę: od stacji do klasztoru trzeba było wędrować piechotą
około 6 kilometrów. Tak więc paliłam idąc drogą do Szymanowa, a gdy wreszcie dotarłam do furty
i zadzwoniłam, otwierająca mi zakonnica musiała poczuć ode mnie zapach papierosowego dymu.
Sądzę, że doniosła o tym natychmiast, bo następnego dnia, bez słowa uprzedzenia, w czasie obiadu
w refektarzu, jedna z zakonnic uroczyście ogłosiła wszystkim obecnym dziewczynkom, że zostaję
usunięta z harcerstwa. Nie podano żadnych przyczyn. Zapanowała cisza w refektarzu.
To było dla mnie straszne przeżycie. Potem w mojej budce znajdywałam podrzucane liściki na
małych karteczkach od dziewczynek z pytaniem, dlaczego mnie wyrzucono, z zapewnieniami, że są
przekonane, że nie zrobiłam niczego złego, niegodnego, że skoro mnie nie ma już być w
harcerstwie, to one się wypisują same...
Czułam się okropnie. Wydawało mi się, że nic nie można zrobić. Nie mogłam nic wyjaśniać, bo nie
chciałam powiedzieć dziewczętom, że siostry zrobiły mi krzywdę niezasłużenie i bezprawnie.
Wykluczyć bowiem z harcerstwa mogłaby mnie jedynie wyższa władza harcerska (hufcowa), a i to
za naprawdę wielkie przewinienie. To prawda, że harcerki zobowiązują się do niepalenia (jeśli to
było w istocie pretekstem wyrzucenia mnie), ale nikt nie badał okoliczności palenia przeze mnie
papierosów, nikt o nic mnie nie pytał, ja zaś uważałam, że jedyne co mogę zrobić, to prosić
zrozpaczone dziewczęta, by nie występowały z harcerstwa. Nie jest się bowiem w harcerstwie ze
względu na kogoś, ale na idee i wartości wyższe. Nie miałam komu się poskarżyć, nie mogłam
nawet napisać listu, bo listy nie zapieczętowane trzeba było wrzucać do skrzynki na drzwiach celi
siostry Klary, która je cenzurowała i nierzadko zwracała wychowankom uwagę, że ten czy ów
fragment jest "niestosowny". Nie miałam domu, nikogo bliskiego, by się poradzić. Myślałam, że
taka sprawa nigdy nie mogłaby się zdarzyć w "mojej" pierwszej szkole na Wiejskiej...
Założona przeze mnie drużyna, po moim odejściu o wiele mniej liczna, nie przetrwała długo. Chyba
w rok czy dwa po mojej maturze harcerstwo w Szymanowie w ogóle przestało istnieć. Druhna
Czesia, jak mi mówiono, opuściła klasztor, powracając "do świata". Po latach dowiedziałam się, że
długo chorowała i umarła. A potem nastały czasy niedobre dla harcerstwa polskiego w ogóle.
Byłam w klasztorze jeszcze ten rok do matury. Urządzałyśmy przedstawienia teatralne (m.in.
Dziady Mickiewicza, gdzie grałam księdza Piotra), kilkakrotnie wyjeżdżałyśmy do teatru do
Warszawy (m.in. na "Grube ryby"), widziałyśmy niemal stuletniego Solskiego. Byłyśmy też z
pielgrzymką w Częstochowie.
W Częstochowie miałam być po raz pierwszy i ogromnie byłam przejęta zobaczeniem klasztoru
Paulinów, starych murów, na szczycie których stał niegdyś ksiądz Kordecki z krzyżem w ręku,
odpierając nacierających Szwedów, cudownego obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. W
podniosłym nastroju postanowiłam odbyć spowiedź generalną z całego życia.
Na zewnątrz klasztoru Paulinów pod murami koło Stacji Męki Pańskiej stały konfesjonały,
oblężone z dwóch stron - po jednej kobiety, a właściwie baby wiejskie w chustach na głowach, po
drugiej - chłopi. Ustawiłam się w kolejce, pełna pokory, cierpliwie. Wreszcie doszło do mnie.
Uklękłam, napierały na mnie baby, prawie leżały na moich plecach najwyraźniej podsłuchując moją
spowiedź. Zaczęłam się spowiadać. Najpierw "Confiteor" po łacinie, tak jak to było w zwyczaju w
klasztorze w Szymanowie. Ksiądz przerwał mi: "No, zacznij się spowiadać!" Zaczęłam wymieniać
moje grzechy. Po chwili ksiądz znów mi przerwał: "Moja córko, czy zabiłaś kogoś?" "Nie" odpowiedziałam. "A czy kradłaś?" - "Nie". - Cudzołożyłaś?" - "Nie". Na co ksiądz huknął: "To co
mi zawracasz głowę?!"
To była wspaniała lekcja pokory i właściwych proporcji spraw w życiu.
Przed maturą, mimo że już dość dorosłych, trzymały się nas rozmaite psikusy i głupie kawały.
Kiedyś w budkach zrobiłyśmy z prześcieradeł kukłę "powieszonej" zakonnicy i zawiadomiłyśmy o
tym, że jakaś siostra "wisi" przemiłą siostrę Mateę, która o mało co nie dostała ataku serca.
Innym razem na tzw. wieczornym studium (już po wieczornych modlitwach zezwalano nam,
maturzystkom na wieczorną naukę w klasie). Jak zazwyczaj jedna z zakonnic przyniosła tacę z
kanapkami, jak zwykle z żółtym serem. Nie wszystkie dziewczęta jadły kanapki, zawsze zostawało
ich kilka i wówczas jedna z koleżanek, łakoma i zawsze głodna pożerała pozostawione kanapki.
Zrobiłyśmy rzecz ohydną - zamiast sera położyłyśmy na chlebie plasterek zwykłego mydła! Nie
muszę opisywać, co się dalej działo, koleżanka dławiła się, przeprowadzono śledztwo, kto dopuścił
się tej wstrętnej złośliwości...
Matura jakoś przeszła, choć ze zdenerwowania zamiast pisać o Słowackim, napisałam o
Krasińskim, lub odwrotnie, zaś na francuskim dukałam bez sensu zapytana o "Pýcheurs d'Islande"
Pierre Loti'ego, jedyną książkę, jakiej nie przeczytałam z lektury. Przeczytałam ją dopiero w wiele
lat później. To bardzo piękna książka.
Po egzaminach wyprawiono nam przyjęcie (chyba truskawkowe) ze "śpiewającą wodą" (woda z
sokiem i odrobiną wina), a każda z maturzystek dostała małą wydrążoną w korze łódeczkę z białym
żaglem z materiału, z jakiego były szyte habity sióstr. W środek łódeczki włożone były różne
karteczki z różnymi sentencjami. Na mojej było: "W każdym człowieku jest coś ze zbrodniarza i
coś ze świętego". Może rzeczywiście?
Po maturze jedyna osoba jaka mi przyszła do głowy, by ją zawiadomić o szczęśliwie przebytych
egzaminach, była pani Wanda Kobylańska, matka mojej koleżanki Heleny. Wysłałam jej telegram,
zawierający tylko jedno słowo: "Victoria!" Ale na poczcie, jak się okazało zamieniono "Victorię" na
"Wiktorię" i biedna pani Kobylańska zachodziła w głowę, o co tu chodzi i od kogo jest ten dziwny
telegram.
*
W Szymanowie nie czułam się szczęśliwa i przez lata wydawało mi się, że do tej szkoły nie mam
sentymentu. Pozostało dojmujące uczucie krzywdy, zdumiewającego zawodu, że starsi nie zawsze
mają rację, że mogą zrobić świadomie lub nieświadomie krzywdę, w imię "wyższych racji", a
przecież ta krzywda przerastała, moim zdaniem, owe racje. Tak więc w Szymanowie byłam przez te
lata chyba tylko dwa razy (raz przed maturą mojej siostry Basi, potem na dwudziestopięciolecie
mojej matury). Dwa razy też byłam na dorocznym opłatku, gromadzącym dawne wychowanki w
warszawskim domu Sióstr przy ulicy Idzikowskiego. Z jedną siostrą Hieronimą utrzymywałam
przez jakiś czas kontakty, ale te spotkania, wprawdzie miłe i serdeczne, nigdy nie mogły się
przerodzić w "istotną rozmowę", jak mawiał Witkacy, bo nasze rozumienie świata i wielu
problemów było zbyt różne. Nigdy też nie poruszyłam w rozmowach z nią "mojego" problemu z
wyrzuceniem mnie z harcerstwa, nadal mając przekonanie, że nie mogę szczerze rozmawiać, a
zwłaszcza krytykować decyzji "starszych", choć byłam pewna, że w tej decyzji nie brała udziału
siostra Hieronima. Ale była z solidarnej, zakonnej wspólnoty.
Niemniej wiedziałam, że to była świetna szkoła przez swój poziom nauczania, przez swoje tradycje,
patriotyzm, przez swoją działalność misyjną, charytatywną, wychowawczą. Ale, jak już pisałam, w
Szymanowie nie czułam się szczęśliwa.
W ubiegłym roku (1997) pojechałam po latach do Szymanowa na zjazd koleżanek w
pięćdziesięciolecie naszej matury. Ku memu zaskoczeniu tych kilka spędzonych tam godzin
wzruszyło mnie bardzo. Odnajdywałam stare kąty z niejakim rozrzewnieniem, a ze smutkiem
notując wszelkie zmiany w klasztornym internacie i w parku.
Z dawniej znanych mi zakonnic była już tylko siostra Hieronima z nadal pięknymi "gotyckimi"
dłońmi i żywym jak dawniej umysłem, ale jarzące się brązowym ogniem oczy siostry z biegiem lat
widzą coraz gorzej. Nie mogłam zobaczyć siostry Assumpty - ma już blisko sto lat i nie opuszcza
swojej celi za klauzurą. Oprócz siostry Hieronimy była też moja koleżanka z klasy, Danka G.,
obecnie zakonnica - siostra Paula. Obie - i siostra Hieronima i Danka były niezwykle serdeczne, a ja
poczułam się nagle jakbym po trosze odnajdywała utracony dom rodzinny.
Inne moje koleżanki z klasy udało się po tych pięćdziesięciu latach rozpoznać na ogół bez trudu,
choć oczywiście wszystkie przecież bardzośmy się zmieniły.
Gdy opuszczałam Szymanów miałam cudowne wrażenie, że tyle lat trwające, głęboko ukryte
poczucie mojej niegdysiejszej krzywdy niemal uleciało z mojego pamiętania, chyba na zawsze.
MÓJ OJCIEC
Kiedy myślę o ojcu, widzę go najczęściej siedzącego przy biurku w domu, zawsze czymś zajętego pisaniem, rysowaniem, malowaniem, czytaniem, majsterkowaniem. Nawet w okresie swej
dwunastoletniej choroby, kilka godzin dziennie spędzał przy biurku. Siedział na drewnianym,
wielkim, twardym fotelu z wysokim oparciem. A biurko, odkąd sięgnę pamięcią było też
drewniane, staroświeckie, z wysokimi bokami, w których była ukryta wyciągana drewniana żaluzja;
wysunięta, zakrywała blat biurka, gdy ojciec przestawał pracować. Ta żaluzja pozwalała mu
spokojnie pozostawić wszystkie papiery i rzeczy rozłożone na biurku, bez obawy, że ktoś je zechce
uporządkować i ułożyć. Po bokach biurka były długie otwory, szpary jak w skrzynce pocztowej,
przez które można było wsunąć do zamkniętego już biurka jakieś listy czy kartki, które nadeszły do
ojca w czasie jego nieobecności.
Takie biurko ojca pamiętam sprzed wojny, takie również, bliźniaczo podobne, stało w kolejnych
mieszkaniach rodziców po wojnie, zapewne wypatrzone przez ojca w jakimś składzie czy komisie
starych mebli.
Po ostatniej wojnie, gdy rodzice wszystko stracili w Powstaniu Warszawskim, nigdy już się nie
„urządzili”: nie kupowali mebli, żadnych sprzętów, poza niezbędnymi. Byli pokoleniem, które już
po raz drugi utraciło wszystko.
Po 1945 roku mieszkali najpierw w kołchozowym mieszkaniu w przejściowym pokoju i służbówce
na ulicy Nowogrodzkiej. Potem, na Marszałkowskiej 18, mieli wprawdzie dla siebie dwa pokoje,
ale w tym wielkim mieszkaniu zakwaterowane były jeszcze dwie rodziny zupełnie obcych ludzi. To
był czas, gdy stale się kogoś nocowało, a to przyjezdnych, a to chwilowo bezdomnych. Następne,
już osobne mieszkanie rodziców było przy Marszałkowskiej 8 - tu były cztery, bardzo zresztą
nieustawne pokoje; wraz z rodzicami mieszkała bratowa mojej matki, moja siostra i mój brat, a
potem jego żona Ewa, nadto dość często przemieszkiwało tu na krócej lub dłużej jeszcze wiele
innych osób, najczęściej bezdomnych studentów, kolegów mojego rodzeństwa z Wydziału
Architektury. A biurko ojca wędrowało z nim razem po wszystkich tych mieszkaniach.
Mieszkanie rodziców na Hożej 40, w którym spędzili ostatnich lat kilkanaście, aż do swej śmierci,
było bardzo skromne. W pokoju mamy się jadało. W pokoju ojca stało żelazne, stare szpitalne łóżko
nakryte kocem, pod przeciwległą ścianą dwie oszklone szafy na książki i jakiś stoliczek, pod ścianą
za łóżkiem biurko, a obok fotelik z wyściełanym siedzeniem. Na ścianach wisiały kolorowane
litografie z ilustracjami do „Pamiętników” Paska (podobno ocalałe z pożogi wojennej), obrazek
Matki Boskiej Ostrobramskiej (który wisi teraz nad łóżkiem w dawnym pokoju Pawła), dziwna
rzeźba Edzia Krasińskiego wyobrażająca operację serca - z sercem w drewnianej klatce z siatką (tak
jak to sobie wyobrażał artysta), mała oszklona gablotka z różnymi przedmiocikami - zabawnymi
upominkami, lub kupowanymi przez ojca na jakichś starociach czy targach. Obok, w dwu długich,
także oszklonych gablotkach stały rzędem wyrzeźbione przez ojca Madonny. Za jedną z szaf wisiał
widok pałacu w Wojtkuszkach Napoleona Ordy (taki sam jak u nas na Piwnej), obok biurka nad
fotelikiem akwarela czy tempera Antoniego Uniechowskiego, wyobrażająca rycerza na koniu,
oprawiona w złote ramki z zaokrąglonymi rogami. Na górnej półce biurka stały zawsze - fotografia
mamy w młodości i fotografia doktor Wandy Łążyńskiej, ukochanej asystentki ojca, świetnego
chirurga, która zginęła w Powstaniu Warszawskim.
Kiedy przychodziłam do ojca, wskazywał mi miejsce w foteliku pod oknem koło biurka. Ogromnie
lubiłam wizyty u ojca - zawsze były jakoś wyjątkowe, zawsze mi coś pokazywał, a to jakąś książkę,
a to jakiś zabawny przedmiot wyjmowany z przepastnych szuflad biurka, a to jakąś swoją nową
rzeźbę czy malunek. Opowiadał rozmaite historie, najczęściej z życia Kliniki, jakieś anegdotki,
jakieś dowcipy.
W dawniejszych czasach, gdy palił, przypominam sobie jak wyciągał mosiężną maszynkę do
robienia papierosów. Była w kształcie rurki otwieranej wzdłuż z wystającym zaciskiem, w którą
wkładało się tytoń z pudełka i upychało - nie za mocno i nie za lekko - a potem na tę rurkę
nasadzało się ostrożnie gilzę, składającą się z tutki papieru (filtra) i wiotkiej bibułki i nadziewało się
tę gilzę tytoniem za pomocą specjalnego popychadełka, przypominającego upychacz do fajki.
Czasem ojciec pozwalał mi robić to samej, ale zmarnowałam kilka gilz, zanim nabrałam wprawy.
Ojciec był czarujący w towarzystwie, ale naprawę lubił rozmowy kameralne, najchętniej w cztery
oczy. Gdy przychodziło kilka osób, piło się herbatę czy kawę w pokoju mamy, potem jedna, czy
dwie wybrane osoby przechodziły do pokoju ojca na osobną rozmowę. Tak było zawsze - i wtedy,
gdy był zdrowy i wówczas, gdy dotknięty paraliżem nie mógł ani mówić, ani pisać (a tyle miał do
powiedzenia), skazany na domyślność otoczenia. Ale nadal były to „rozmowy” niezmiernie
interesujące.
Długie, ważne rozmowy prowadził ojciec przy drzwiach zamkniętych. Najczęściej byli to lekarze,
ale także ktoś ze starszych, lub młodszych krewnych czy znajomych, którzy chcieli zasięgnąć rady
ojca w jakichś swoich problemach życiowych.
Wszyscy, którzy się z moim ojcem zetknęli, po prostu go uwielbiali i uważali za człowieka
niezwykłego.
Bo mój ojciec był człowiekiem niezwykłym.
Był człowiekiem, który nie zmarnował czasu danego mu w życiu. I zawsze umiał wybrać,
czegokolwiek by ten wybór nie dotyczył. Tak jak we wczesnej młodości wybrał swoją Ojczyznę,
gdy na szali tego wyboru był majątek rodzinny, tak jak wybrał zawód lekarza wbrew tradycjom i
przesądom środowiska, w którym się wychował, tak jak wybrał kobietę, z którą połączył swój los tak też było w całym jego dalszym życiu: konsekwentnie, zdawałoby się bez nadmiernych wahań,
zawracań, wątpliwości. Miał dokładnie wytyczone zasady postępowania, hierarchię wartości.
Rzadko o tym mówił - dawał po prostu przykład swoim życiem, wedle zasad, które uważał za
niewzruszone.
Był ujmujący w sposobie bycia. Skromny, ale i pełen godności, świetnie wychowany, o
nienagannych manierach, powściągliwy, pełen szacunku i atencji w stosunku do każdego
człowieka, kimkolwiek by był, delikatny - ale gdy uważał to za konieczne, potrafił być nieugięty.
Jakby wedle dewizy wypisanej na herbie Kossakowskich: SUAVITER IN MODO, FORTITER IN
RE - co można by przetłumaczyć: wdzięcznie, miło w sposobie (bycia), mężnie, nieustraszenie w
rzeczy (w rzeczach istotnych). Budził w ludziach szacunek swoją postawą, prawością, mądrością,
podziw swoją inteligencją i fantazją, sympatię i przyjaźń swoją prostotą w obcowaniu z ludźmi,
swoją dobrocią. Łączył w sobie powagę i autorytet profesora z niemal dziecięcą skłonnością do
psikusów, gdy była po temu odpowiednia pora. Był człowiekiem o niezwykłym uroku, pełnym
wdzięku i lekko ironicznego dowcipu.
Pamiętam, jak mój brat Eustachy w jakimś momencie swego życia zbytnio przejmował się swoim
zdrowiem, śledząc pilnie wszelkie objawy nienormalne - jak mu się zdawało - we własnym
organizmie, zapytał ojca: „Jak czuje się człowiek przed zawałem serca?” Na co ojciec odpowiedział
mu najpoważniej: „Tak samo, jak przed złamaniem nogi”.
Z dzieciństwa pamiętam ojca jako kogoś z jednej strony bardzo surowego, z drugiej - ogromnie
zabawnego i miłego. Chwalił nas rzadko, ale zasłużyć na jego pochwałę było jak order, ogromne
wyróżnienie. Właśnie ojcu, który sam nigdy o tym nie mówił, nie pouczał, zawdzięczam wpojoną
mi na zawsze punktualność, co zresztą często obraca się przeciwko mnie, bo ludzie w większości są
niepunktualni, zawsze niemal się spóźniają, a ja muszę czekać. Także to, że staram się być słowna,
dotrzymywać obietnic i zobowiązań - zawdzięczam ojcu. Ojciec był człowiekiem pozbawionym
czułostkowości, zawsze zachowywaliśmy dystans, nie było mowy o wgramoleniu się na ojca
kolana, włażenie mu na głowę, jak to się widzi w wielu rodzinach. Ale przecież wiedzieliśmy, że
nas kocha.
To ojciec, o czym już wspominałam, czytał nam głośno Trylogię Sienkiewicza, „Pamiętniki” Jana
Chryzostoma Paska, poezje Mickiewicza, „Śpiewy historyczne” Juliana Ursyn Niemcewicza. Pisał
dla nas zabawne wierszyki, które sam ilustrował, grał na organkach i podśpiewywał piosenki, które
utkwiły mi na zawsze w pamięci. Zwłaszcza cztery z nich, których już nigdy potem nie słyszałam.
Pierwsza z nich była o Cyganeczkach i w dzieciństwie wydawała mi się ogromnie smutna, nawet
złowroga i odzierająca świata z ideałów i złudzeń:
Od wioseczki do wioseczki
chodzą sobie Cyganeczki
chodzą sobie i tak wróżą
jak to mieć pieniędzy dużo.
Ej, panowie i książęta
wyciągajcie swe rączęta
będziem, będziem, będziem wróżyć
komu szczęście będzie służyć.
Bo nie warto kochać stale
ani szukać wzajemności
bo na ludzkiej życia szali
trza pieniędzy nie miłości.
Za pieniądze ksiądz się modli
za pieniądze świat się podli
za pieniądze chłop się żeni
za pieniądze serce zmieni.
Druga piosenka, którą zapamiętałam, musiała być dość stara, sądząc po jej patriotycznej wymowie polski narzeczony przeciwstawiony został „obcym”, o których opinie są generalizującokrzywdzące:
Pada listek pada
po ziemi się wala.
Nie pójdę za Niemca,
ani za Moskala.
Nie pójdę matulu,
choćbyście kazali,
choćby sto tysięcy
przyszło tu Moskali.
Za Niemca nie pójdę.
Niemiec nic nie gada,
ani się nie modli,
ani się spowiada.
A tylko szczęśliwy
jest przy kuflu piwa.
Z takim ja matulu
nie będę szczęśliwa.
Francuz szczebiotliwy,
kręci się jak fryga
i za miesiąc za dwa
z miłości ostyga
A nasi Polacy
co mówią z francuska
nie warci, matulu,
mojego serduszka
Ja proszę matuli
by mój narzeczony
miał białą koszulę
a kontusz czerwony
Miał białą koszulę
spinki u koszuli,
takiego, matulu,
serce me utuli.
Trzecia piosenka, która bardzo mnie śmieszyła w dzieciństwie, jest o niesfornej, kapryśnej i psotnej
dziewczynie:
Mama już wstała,
ja jeszcze leżę,
mama się gniewa,
ja w to nie wierzę
Lecz cóż mi z tego
z tego wszystkiego,
kiedy ja nie mam
narzeczonego!
Wstanę ja z łóżka
potłukę szklanki,
wezmę nożyczki,
potnę firanki
Mama się gniewa,
rączkami macha,
a ja się śmieję,
u ha ha ha ha!
Piękna sukienka,
śliczna różowa,
podarowała
mi ją bratowa.
Lecz cóż mi tego,
z tego wszystkiego,
kiedy ja nie mam
narzeczonego!
Ostatnia piosenka, chyba z Wileńszczyzny, brzmiała tak:
Powiedz, powiedz, moja miiiła,
za co cię tak mama biła?
Czy za cukier, czy za kaaawa,
czy za honor, czy za sława?
Ach, nie za to mama biiiła,
lecz bym chłopców nie lubiła.
Niech mi mama utnie noooga,
będę kochać póki moga!
Niech mi mama urwie szyyyja,
będę kochać póki żyja!
Ojciec nigdy nam nie opowiadał o swoich przygodach w czasie wojny bolszewickiej w 1920, ani o
wojnie w 1939 roku, o przeżyciach w obozach sowieckim i niemieckim, więzieniu na Pawiaku chyba, że w formie zabawnej anegdoty, zabawnego zdarzenia, które zawsze, w każdych
okolicznościach mogą się wydarzyć. I tak z pobytu na Pawiaku jedyne, co ojciec nam opowiadał, to
historia, jaka się wydarzyła doktorowi Lothowi, który siedział wraz z ojcem jako więzień, a
zarazem lekarz więzienny. Otóż jeden ze współwięźniów, złodziej-kieszonkowiec chwalił się, że
zdoła ukraść wszystko co zechce, zupełnie niepostrzeżenie. Doktor Loth uważał, że to niemożliwe.
Pod koniec dyskusji kieszonkowiec zapytał doktora Lotha, gdzie ma swoje klucze od
ambulatorium. „Zawsze noszę je przy sobie w kieszeni fartucha” - powiedział doktor. „To niech pan
sprawdzi”. Doktor sięgnął do kieszeni. Klucze zniknęły. Wtedy złodziejaszek-fachowiec z
triumfem, wielce rozradowany, że mu się fortel udał, wyjął z własnej kieszeni pęk kluczy i zwrócił
je zaskoczonemu doktorowi.
Ta niechęć do opowiadania o trudnych, niekiedy strasznych przejściach życiowych, była chyba
charakterystyczna dla pokolenia mego ojca. Wiem, że na przykład pan Kazimierz Kobylański
wywieziony do Rosji, był jednym z sądzonych w słynnym „procesie szesnastu”, więziony w
Moskwie, a potem w Polsce - nigdy nie mówił o swoich przeżyciach. Nawet żonie. Była w tym
jakaś siła męskości i twardości wedle dawnych pojęć, tak różnych od obecnego rozklejania się i
dzielenia włosa na czworo i nieustannego rozpamiętywania.
Ze swoich zagranicznych podróży ojciec również opowiadał nam rozmaite zabawne historyjki. Na
przykład ze swego wyjazdu do Szwajcarii tuż po wojnie, gdy cała Warszawa była jeszcze w
gruzach, panowała bieda, długie kolejki przed nielicznymi sklepikami. A w Genewie czy Zurichu dobrobyt, czyste ulice, wspaniałe sklepy, śladu wojny. I idąc ulicą zobaczył ojciec nagle długą
kolejkę przed jakimś urzędem miejskim. Stały tam głównie staruszki. Zaintrygowany ojciec zapytał
„za czym” mianowicie stoją. Okazało się, że owe panie stoją w kolejce, aby dowiedzieć się o swoje
akcje czy też księgi hipoteczne, które podobno uległy częściowemu zniszczeniu... nadgryzione
przez harcujące w archiwach myszy!!
Takie oto zabawne historyjki opowiadał nam ojciec. Dziś myślę, że każda miała w sobie jakoś
ukryty morał, albo wskazywała na różnorodność postaw, względność ocen, hierarchię wartości.
W okresie okupacji Klinika dziecięca z ulicy Litewskiej, o czym już pisałam, została wysiedlona
przez Niemców na Śliską do budynku zakaźnego szpitalika dziecięcego. Dopiero po śmierci ojca
dowiedziałam się z jakiejś audycji telewizyjnej, a potem z biogramu ojca, zamieszczonego w
„Słowniku Biograficznym Polskich Nauk Medycznych”, że w tym właśnie szpitaliku ukrywał na
oddziale chirurgicznym żydowskie dzieci pod fałszywymi papierami i fałszywymi kartami choroby.
Obrzezani chłopcy w razie wnikliwej kontroli niemieckiej mieli opatrunki, jako rzekomo operowani
na przepuklinę pachwinową. Wraz z profesorem Ludwikiem Hirszfeldem organizował pomoc dla
getta w Warszawie.
W okupowanej Warszawie ojciec wykładał na tajnym uniwersytecie w tzw. Szkole Zaorskiego i w
szkole pielęgniarek Czerwonego Krzyża (był rzadkim wypadkiem lekarza robiącego świetnie
zastrzyki, czego mnie nauczył). W szpitalu na Śliskiej, zamienionym w okresie Powstania na szpital
powstańczy, pracował nadal mój ojciec. Pamiętam jak na samym początku Powstania operował bez
odpoczynku i snu przez cztery pierwsze dni i jak w końcu zemdlał z wyczerpania.
Po upadku Powstania, gdy ranni zostali ewakuowani do obozów, szpital znów jako dziecięcy
powstał tymczasowo w Milanówku pod Warszawą. Ojciec mieszkał gdzieś kątem w odległym o
kilka kilometrów Brwinowie i codzień dochodził pieszo, lub dojeżdżał kolejką do szpitala. Pociągi
chodziły nieregularnie - na peronie czekał niecierpliwy tłum podróżnych, co chwila wyglądając na
tory, czy pociąg wreszcie nie nadjeżdża. Ale mój ojciec, jak opowiadała mama, skracał sobie
oczekiwanie rzeźbiąc w znalezionym na torach kamyku nożyczkami do paznokci mamy, psując je
nieodwracalnie. Kiedy wreszcie nadjeżdżał pociąg, ojciec był zdziwiony, że tak szybko, że to już.
Zanim się rozchorował znajdował właśnie w rzeźbieniu i malowaniu odprężenie po
wielogodzinnych operacjach. Robił małe kamienne rzeźby (jedną z nich - małym krzyżykiem - w
czasie swojej wizyty u ojca zachwycił się August Zamoyski, mistrz w kuciu w kamieniu), ale
większość była rzezana w kawałkach miękkiego drewna, znajdywanego na nadmorskich plażach.
Kilkanaście takich rzeźb jest nadal w mieszkaniu rodziców na Hożej w dawnym pokoju ojca, o
czym już pisałam. Są to przeważnie Madonny w koronie, często z Dzieciątkiem, wszystkie
polichromowane i czymś złocone i lakierowane. Te rzeźby ojca były pokazywane na różnych
wystawach, m.in. w Turynie w 1965 roku na międzynarodowej wystawie sztuki lekarzy; dostał
wówczas medal srebrny za jakąś kompozycję i medal złoty za Madonnę, która zresztą została z
wystawy ukradziona. Zdaniem ojca było to dowodem, że naprawdę się podobała.
Malowanie uprawiane sporadycznie dla wypoczynku, w okresie nieodwracalnej choroby ojca stało
się ważną pozycją w tym jego nowym, okaleczonym życiu. Jak wszystko co robił ojciec i ono było
twórcze. W jego sztuce nie przeszkadzało mu i nie onieśmielało, że był kiedyś Leonardo da Vinci,
Michał Anioł, Tycjan czy Giotto - tworzył jak umiał, jak chciał, jak mu się podobało. Tę
nadzwyczajną cechę szczęśliwie ma także mój syn Paweł, którego wyobraźni i eksperymentów nic
nie krępuje.
Kompozycje malarskie ojca są niezwykłe. Niby jest to malarstwo nieprofesjonalne, prymitywne, ale
robione przez człowieka wykształconego. I tu, podobnie jak w rzeźbie, obrazki ojca są przede
wszystkim kompozycjami o tematyce religijnej (Madonna, Matka Boska z Dzieciątkiem, Ostatnia
Wieczerza, Ukrzyżowanie) powtarzane po wielokroć, za każdym razem w innych trochę wersjach),
kompozycje kwiatów, owoców, ryb o dziwnych kształtach i scenki rodzajowe, czy obyczajowe. Te
ostatnie zwracają uwagę tym, że stroje jakie noszą różne osoby (np. egzamin przed profesorskim
gremium, zwiedzanie wystawy w Zachęcie, rada wydziału) odziane są nieodmiennie w stroje sprzed
ponad pół wieku, takie, jakie ojciec musiał zapamiętać ze swego dzieciństwa (wysokie kołnierzyki
panów w surdutach, szale, woalki i kapelusze z piórami pań itp.). Wszystkie kompozycje malarskie
wypełnione są po brzegi (horror vacui). Pejzaże w kompozycjach występują z rzadka, jedynie jako
tło, dopełnienie scen figuralnych. Te wszystkie obrazki są nie tylko pełne fantazji. Niektóre z nich
są ogromnie dowcipne - na przykład „Walka Syrenki warszawskiej z krakowskim Lajkonikiem” lub
„Szał Podkowińskiego jako dziecko”. Władysław Podkowiński, malarz z końca ubiegłego stulecia,
wsławił się skandalem, jaki wywołało jego płótno na wystawie w Zachęcie pod tytułem „Szał”.
Wyobrażało rozhukanego, pędzącego czarnego konia z nagą kobietą z rozwianym włosem na
grzbiecie. „Szał Podkowińskiego w młodości” mojego ojca przedstawiał małą dziewczynkę w
sukience na rozbrykanym koniu.
Już w okresie swojej choroby ojciec mój zrobił kilka obrazków specjalnie dla Pawła: Matkę Boską
wśród Pawła zabawek, małego szarego konika z wypisanym obok alfabetem, zegar z ruchomymi
wskazówkami i schemat operacji wyrostka robaczkowego zwanego ślepą kiszką, tłumaczącym
kolejne etapy zabiegu, który Paweł właśnie przeszedł (1975).
Technikę swego malarstwa wymyślił sobie ojciec sam, wbrew wszelkim przyjętym zasadom. Jego
niewielkie obrazki malowane są po drugiej (matowej) stronie papieru fotograficznego, kredkami
firmy „carandache” maczanymi w wodzie, co daje wspaniały intensywny kolor. Kontury robione są
w czarnym tuszu. Partie złocone lub srebrzone były malowane farbami do kaloryferów,
kupowanymi w mydlarniach czy sklepach z farbami. Po ukończeniu, każdy obrazek był powlekany
jakimś werniksem, także kupowanym w mydlarni.
Tych malowideł zrobił ojciec w czasie swojej choroby chyba wiele dzesiątków. Ofiarowywał je
odwiedzającym go gościom, lekarzom, rodzinie. Niektóre prace ojca były wystawiane między
innymi w Muzeum Narodowym w Warszawie, które ku jego wielkiej radości i satysfakcji zakupiło
od niego do swoich zbiorów osiem kompozycji. Obrazki ojca pokazywane były na kilku wystawach
sztuki tzw. nieprofesjonalnej, i oddzielnie - w Galerii Boguckich przy Teatrze Wielkim w
Warszawie oraz przy okazji różnych konferencji i zjazdów chirurgów dziecięcych w Warszawie i
Poznaniu.
Z tych obrazków, które ofiarował mi ojciec, Paweł i Anira, już w wiele lat po śmierci ojca, wybrali
dziewięć i wydali jako pocztówki sprzedawane na pomoc dla Kliniki na Litewskiej.
Ojciec kolekcjonował też znaczki pocztowe, które układał wedle tematów: samoloty, samochody,
motyle, zwierzęta były zbierane dla Pawła (który wszakże nigdy jakoś nie zainteresował się tymi
klaserami). Znaczki z wizerunkiem Matki Boskiej wypełniły spory klaser, który mama ofiarowała
księdzu Prymasowi Stefanowi Wyszyńskiemu. Ojciec zbierał również nalepki od zapałek, wszystko
zawsze ogromnie systematycznie i porządnie posegregowane.
Już od czasów przedwojennych zajmował się też sporadycznie fotografią, w której
eksperymentował, sam robiąc odbitki i wywołując zdjęcia. Robił na przykład portrety ludzi, których
fotografował przez groszkowaną, nieprzezroczystą szybę, robił odbitki specjalnie wywoływane tak,
aby wyglądały jak grafika itp.
Warto tu może przypomnieć raz jeszcze, że ojciec mego ojca (Stanisław Kazimierz Kossakowski)
był pionierem fotografii w Polsce. Może to zainteresowanie fotografią odziedziczył mój ojciec po
nim? Z kolei mój brat, znakomity i znany fotografik, pierwsze kroki w tej dziedzinie stawiał pod
okiem ojca: w łazience zamienionej na ciemnię wprowadzał go w arkana technicznej obróbki klisz.
Te zdolności odezwały się w moim synu Pawle, wnuku mego ojca. Paweł ma wielki talent w tej
dziedzinie - wiele jego fotografii zamieszczano w czasopismach, brał udział w kilku wystawach i
miał świetne dwie własne wystawy w Galerii Związku Fotografików. Tak to już czwarte pokolenie,
licząc od mego dziadka, zaznaczyło swoje istnienie w sztuce fotografii.
Pamiętam, że gdy jako studentka miałam do wyboru spotkanie w kawiarni z którymś z adoratorów,
lub z moim ojcem, zawsze wolałam spotkanie z ojcem. Nadchodziliśmy w umówione miejsce
(najczęściej była to kawiarnia „Niespodzianka” na Marszałkowskiej, tuż koło Kliniki na Litewskiej)
z dwu różnych stron jednocześnie, punktualni co do minuty. Nie miał wówczas jeszcze
pięćdziesięciu lat, wyglądał bardzo młodo, ani jednego siwego włosa - szedł sprężystym,
elastycznym krokiem, elegancko i nonszalancko zarazem, krokiem podobnym trochę do sposobu
chodzenia mego syna Pawła. Czasem przychodziłam na spotkanie z moimi przyjaciółkami i
koleżankami ze studiów Elą Moszoro lub Dzidką Domaszewską, które przepadały za opowieściami
ojca. Potem, z kawiarni, odprowadzałyśmy ojca do Kliniki, szczęśliwe, że poświęcił nam pół
godziny.
Niekiedy odwiedzałam ojca w Klinice. Nie miał oddzielnego gabinetu, który zwykle przysługuje
kierującemu profesorowi: w jednym pokoju stało kilka biurek lekarskich i sekretarki ojca, pani
Tchorzewskiej. Nad biurkiem ojca wisiały fotografie słynnych chirurgów, między innymi profesora
Ombrédanne, znakomitego Francuza.
Pewnego razu ojciec kazał mi czekać, bo musiał przeprowadzić rozmowę z rodzicami dziecka,
które miało być operowane na serce. Byli to wieśniacy, dosyć przerażeni koniecznością zostawienia
dziecka w szpitalu. Nikogo poza nami nie było w gabinecie, tylko tych dwoje zdenerwowanych,
prostych ludzi i ojciec. Ja z boku, w odległym kącie pokoju. To była niesłychana rozmowa. Ojciec
tłumaczył jasno i przystępnie dlaczego operacja jest konieczna, na czym polega, co dziecku grozi,
jeśli nie wyrażą zgody na operację, uspokajał ich, że zostanie zrobione wszystko, by zabieg się
udał, że opiekę w szpitalu pełnią dobre, sumienne pielęgniarki i lekarze. Nie żałował czasu,
odpowiadał na pytania, nawet na najbardziej nonsensowne. W końcu chłopi wyszli uśmiechnięci i
uspokojeni.
Wielu pacjentów ojca wraz z rodzinami przez całe lata składało mu wizyty. Szczęśliwie zoperowane
dziecko z rodzicami przychodziło z bukietem kwiatów, aby raz jeszcze podziękować za udany
zabieg i troskę. Po paru latach zjawiali się ponownie, aby zaprezentować podrosłe już dziecko,
które właśnie poszło do szkoły. Znów za jakiś czas zjawiali się, bo „dziecko” zdało już maturę.
Wreszcie zupełnie dorosłe przychodziło, już bez rodziców, aby przedstawić ojcu narzeczoną lub
młodą żonę. Ponownie oboje składali wizytę, tym razem już z własnym dzieckiem, na szczęście
zdrowym. Taka trwająca przez całe lata wdzięczność nie często się zdarza, i jest miarą niezwykłego
stosunku mego ojca do pacjentów.
Chore dzieci, Klinika były dla ojca najważniejsze. Jeden z asystentów ojca opowiadał mi, że gdy
ktoś zapytał: „ile ma pan profesor dzieci?”, ojciec odpowiedział: „sto osiemdziesiąt łóżek”, nie
mając żadnych skojarzeń z nami trojgiem - ze mną i moim rodzeństwem.
W okresie powojennym ojciec nie znosił prywatnych pacjentów. Gdy mimo to przychodzili,
starannie wypisywał kwit na jakąś symboliczną sumę, który starannie składał potem w Urzędzie
Skarbowym. Ale niejednokrotnie słyszałam, jak tłumaczył przez telefon, że najchętniej przyjmie
chore dziecko w Klinice, bo po pierwsze tam będzie miał więcej czasu, niż w domu, gdzie rzadko
bywa, a poza tym wizyta w Klinice nic nie będzie kosztowała.
Sądzę, że sprawy finansowe mało ojca obchodziły. Dom był prowadzony nader skromnie, z
wyjątkiem stałej służącej, która sprzątała i gotowała. Mimo to ze swej pensji i jakichś honorariów
autorskich, wiem , że pomagał finansowo wielu ludziom, a nawet ustanowił jakąś niewielką pensjęstypendium dla jednego z naszych kuzynów w okresie jego studiów, o czym dowiedziałam się
dopiero po latach od owego kuzyna.
Darmowi pacjenci, zwłaszcza ci ze wsi, koniecznie jednak chcieli się jakoś ojcu wywdzięczyć. I tak
zastałam kiedyś w progu mieszkania rodziców stojącego ojca i klęczącego przed nim wieśniaka, jak
chłopa pańszczyźnianego przed feudałem; chłop w wyciągniętych dłoniach trzymał w rozmiękłej
gazecie kawał cielęciny (a czasy były ciężkie, „bezmięsne”), ojciec zaś stał nieugięty ku rozpaczy
chłopa.
Innego razu będąc u rodziców i czekając na ich powrót, otworzyłam drzwi na dzwonek. Przed
drzwiami nikogo nie było, słychać było jedynie tupot nóg kogoś pędem zbiegającego po schodach.
Przed drzwiami stał duży karton, na którym było napisane: „prof. J. Kossakowski”. Żadnego
nadawcy. Wzięłam więc paczkę i wówczas poczułam, że coś się w niej rusza: to była żywa gęś!
Dalsza historia gęsi była następująca: uwolniłam trzepoczącego się ptaka i wpuściłam do pokoju
mego brata. Gdy mój brat wrócił, rozwrzeszczał się rozgłośnie, bo gęś napaskudziła mu na
poduszkę nieposłanego łóżka. Wtedy wrócił ojciec i groźnie powiedział: „Mówiłem raz na zawsze,
że nie wolno przyjmować żadnych prezentów!” Z kolei nadszedł mój późniejszy mąż Jurek ze
swoim przyjacielem Jurkiem Chudzikiem (obaj byli kolegami mojego rodzeństwa z Wydziału
Architektury). Zdecydowaliśmy, że trzeba się uwolnić od kłopotliwego prezentu i za zgodą mamy
oddaliśmy gęś Jurkowi Szanajcy, byle by ją natychmiast zabrał. Wsiedli więc obaj Jurkowie na
swój stary motor NSU - mój Jurek z przodu, drugi Jurek z tyłu, trzymając gęgającą gęś pod pachą.
Jurek zawiózł nieszczęsną gęś na Saską Kępę do swego ojca, który polubił ptaka z wzajemnością.
Podobno wszędzie chodziła za nim, i nawet odprowadzała go drepcząc na przystanek tramwajowy.
Myślę, że w końcu umarła ze starości.
Przypominam sobie, że pewnego razu ojciec pojechał zagranicę, do Francji czy Szwajcarii. Z diet
jakie otrzymał (zamiast podarków dla rodziny) zakupił jakieś narzędzia chirurgiczne, których w
Polsce, jak wszystkiego wówczas, było brak. Po powrocie, na cle zakwestionowano mu ów dziwny
i podejrzany zakup, który zatrzymano do wyjaśnienia i dopiero Ministerstwo Zdrowia musiało
interweniować, by wydano zakupione przez ojca instrumenty dla jego Kliniki.
Ojciec miał wiele niezwykłych cech charakteru - jedną z nich była umiejętność skupiania się w
każdych warunkach. Swoją pracę habilitacyjną napisał tuż po wojnie, mieszkając w kołhozowym
mieszkaniu, w przechodnim pokoju, przez który defilowali z garnkami i nocnikami tam i z
powrotem różni lokatorzy. (Walkę z takim „wyłączaniem się” prowadzi niesłusznie większość
matek, wołając aż do skutki zaczytane dziecko, aby przyszło na obiad. Ja sama zostałam skutecznie
pozbawiona tej umiejętności skupiania się i nie reagowania na zewnętrzne hałasy. Ale przyznaję, że
to trudny problem, gdy obiad jest gotowy i stygnie na stole).
Ojciec mój nie znosił protekcji i powiedziałabym, że nawet w tym przesadzał. Pewnego razu moja
siostra złamała mały palec u ręki. Przybiegła więc do ojca do Kliniki, który oświadczył, że jest w tej
chwili zajęty i że powinna udać się do ambulatorium, jak wszyscy. Poszła więc do ambulatorium,
palec nastawiono, założono gips - ale po paru tygodniach, gdy gips zdjęto, okazało się, że palec
zrósł się krzywo.
Chcę tu przytoczyć jeszcze jedną historię. Otóż ojciec mój na moją prośbę zaczął spisywać
wspomnienia ze swoich lat dziecinnych dla mojego syna Pawła. Napisał kilkadziesiąt stron w
grubym brulionie, ilustrując swój rękopis planikami, rysunkami i fotografiami. Nie ukończył
swoich wspomnień z powodu choroby - nadal mógł wprawdzie czytać (we wszystkich znanych mu
językach), ale nie mógł mówić ani pisać (poza cyframi i własnym podpisem). Już w czasie choroby
zażądał, czego z trudem się domyśliłam, żebym mu przyniosła ów zeszyt wspomnień pisanych dla
Pawła. To było niesłychane: ojciec patrząc uważnie na każdą stronę rękopisu starannie kopiował
rysując każdą literę tekstu i robiąc nowe ilustracje! Wydawałoby się, że prościej byłoby przepisać
wspomnienia ojca na maszynie. Ale ojciec wolał sam to zrobić i myślę, że to było wspaniałe - ten
trud, który włożył w kopiowanie, był brakiem zgody na nieuleczalną chorobę, nie uleganie jej
tragicznym skutkom. I tak istnieją dwa rękopiśmienne oryginały wspomnień mego ojca z lat
dziecinnych.
Zarówno gdy był zdrowy, jak w czasie wieloletniej choroby, nie lubił spędzać czasu biernie.
Zawsze miał zajęcia dokładnie zaplanowane, zawsze były to zajęcia, w których aktywnie
uczestniczył. Nigdy nie był tylko widzem. Nie lubił telewizji, którą oglądał tylko okazjonalnie (np.
wybór Jana Pawła II na papieża), w radio słuchał jedynie wiadomości. Lubił czytać, zwłaszcza
książki historyczne o epoce XVII-XIX wieku, z czasów wojen napoleońskich, poematy historyczne.
Mama zawsze traktowała ojca trochę jak niesforne pełne fantazji dziecko, które bez niej by w życiu
zginęło. Trochę w tym było prawdy. To mama dbała o prozę życia codziennego - pranie, jedzenie,
sprzątanie, choć także ona pracowała jako lekarz w Klinice. Rodzice zawsze mieli służącą, ale
kiedyś się zdarzyło, że jedna odeszła, a następna jeszcze nie została przyjęta. Ojciec, któremu buty
zawsze czyszczono, postanowił tym razem wyczyścić je sobie sam, jak za dawnych, ułańskich
czasów. Postawił więc nogę w bucie na wyściełanym fotelu i czarną pastą zaczął smarować but.
Zdaje się, że po tym czyszczeniu trzeba było zmieniać obicie fotela.
Uczniowie ojca, z których wielu dziś jest profesorami i wybitnymi chirurgami, uważali ojca za
wspaniałego, inspirującego nauczyciela, jakkolwiek ogromnie wymagającego. A przy tym
człowieka uroczego i pełnego dowcipu. Niezwykła jest wierna pamięć jego uczniów. Przez
dwanaście lat choroby ojca, aż do jego śmierci odwiedzali go w domu, w kolejnych szpitalach. W
dziesiątą rocznicę jego śmierci ufundowali dwie brązowe tablice z portretem ojca (nie najlepszym i
niezbyt podobnym, ale nie jest to najważniejsze) z napisem: PROFESOR JAN KOSSAKOWSKI
1900-1979. TWÓRCA CHIRURGII DZIECIĘCEJ W POLSCE”. Jedna z tych tablic została
umieszczona w kościele Zbawiciela (gdzie ojciec przez wiele lat chodził na niedzielną Mszę św.) na
lewym filarze w nawie, drugą wmurowano w Klinice na Litewskiej. Dawni uczniowie ojca
ufundowali też na grobie w Laskach granitowe płyty z nazwiskiem mamy i ojca. Od lat zamawiana
jest Msza św. w Laskach w rocznicę śmierci ojca lub na majowe imieniny rodziców. Wszyscy
obecni lekarze idą na grób rodziców, aby złożyć kwiaty i zapalić lampki przy wspólnej modlitwie.
A przecież od śmierci ojca minęło już blisko dwadzieścia lat, a od momentu choroby, która go
wyłączyła z czynnego życia - przeszło trzydzieści!
W czasie zjazdów chirurgów, konferencji, różnych jubileuszy, uczniowie przypominają działalność
ojca i jego zasługi jako lekarza i człowieka. Kilka lat lat temu ufundowano medal imienia ojca,
który wręcza się wybitnym chirurgom dziecięcym.
Imieniem ojca nazwano ulicę koło Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie (Aninie).
Mogłabym o moim niezwykłym ojcu opowiadać bez końca. Bardzo go kochałam.

Podobne dokumenty