Ściągnij
Transkrypt
Ściągnij
Zofia Kossakowska Szanajca Zapiski dla Wnuków SPIS TREŚCI Korzenie .............................................................................. Mój pradziadek Stanisław Szczęsny Kossakowski. Wojtkuszki .... Lavalowie i moja prababka Aleksandra Kossakowska ................ Mój dziadek Stanisław Kazimierz Kossakowski ......................... Mój ojciec Jan Eustachy Kossakowski ...................................... Jan Eustachy Kossakowski "Notatki z lat dziecięcych 1903-1905" .................................................................... 41 Nasz dom rodzinny ................................................................ Nasze dzieciństwo ................................................................. Goście .................................................................................. 154 Życie religijne ....................................................................... Warszawa mojego dzieciństwa .............................................. Moja pierwsza szkoła ............................................................ Okupacja ............................................................................. 201 Powstanie Warszawskie ........................................................ Jesień i zima 1944, rok 1945 ............................................... 224 Nowa szkoła - rok 1945-1947 .............................................. Str. 5 14 22 35 38 118 141 166 173 193 214 229 Opisałam historię naszej rodziny - to co o niej wiem i czego udało mi się dowiedzieć o jej najdawniejszych losach. Chyba udało mi się tę historię uładzić. Ale wspomnienia z mojego własnego życia są nieuporządkowane, pełne różnych dygresji. Trochę to wynika z tego, że moje życie wydało mi się mało ważne, nie tak barwne jak życie naszych przodków. Minione lata zlewają się w jakiś nieprzerwany nurt - jedne wydarzenia pamiętam dobrze, inne uleciały z pamięci. Kiedyś profesor Władysław Tatarkiewicz, słynny filozof, powiedział mi, że pamięć ludzka jest jak szuflada, w którą pakuje się wszystko, coraz więcej i więcej. I że z tej szuflady, nie mieszcząc się już, wypadają pewne rzeczy, a inne, zwłaszcza te najdawniej tam włożone, pozostają. Może to i prawda. Ale wiem jedno: nasza rodzina miała życie szczęśliwe. Jakby powiedziała moja matka: "Bóg miał nas zawsze w swojej opiece". Mimo wielu niebezpieczeństw, jakie niosła wojna - nikt z najbliższych nie zginął. Ojciec mój powrócił szczęśliwie do domu, choć był w obozie sowieckim, a potem niemieckim w Małaszewiczach; powrócił też z więzienia na Pawiaku. Rozdzielni w czasie Powstania Warszawskiego - wszyscy odnaleźliśmy się, choć nasz dom rodzinny został zniszczony. Nikt z nas, jak się zdaje, nie stawał przed dramatycznymi wyborami, jakie potrafi zgotować los. Nikt z nas chyba nie doznał ponad miarę upokorzeń przez te wszystkie lata wojny, okupacji, komunizmu. Oczywiście nie ominęły nas różne troski: cierpienia fizyczne i psychiczne, choroby, nieszczęśliwe wypadki, rozczarowania i zawody, trudności materialne trwające latami, niespełnienia marzeń i zamierzeń - bez nich życie nie byłoby pełne - ale wszystko to było nieporównywalne z dramatami i tragediami, przeżywanymi przez wielu innych ludzi. Podobnie jak inni przeżywaliśmy utratę kogoś z rodziny (m.in. śmierć jedynego brata mojej matki w Katyniu), wielu przyjaciół. Podobnie jak innych nigdy nie opuszczał nas niepokój o bliskich taka jest cena, jaką płacimy za to, że kogoś kochamy, a także sprawą naszej wyobraźni i doświadczenia. Los był jednak dla nas łaskawy: nigdy nie musieliśmy się wstydzić rodziców - jak to przecież się zdarza. Byli naprawdę wspaniałymi ludźmi i jesteśmy z nich dumni. Mam nadzieję, że i oni nie musieli się wstydzić za żadne ze swoich dzieci: za mego brata Eustachego, który jest wybitnym fotografem, za moją siostrę Basię, dziś emerytowanego architekta, ani za mnie. Dziś moi rodzice już nie żyją. Taki jest porządek rzeczy. A my nadal mamy życie szczęśliwe, mimo wielu trudności: i mój brat Eustachy, i moja siostra Basia, i ja z moim mężem Jurkiem, i nasze dzieci - Paweł i Anira, i nasze wnuki - Leoś, Oliwka i Jula, ich przyrodnia siostrzyczka. Rozpoczęłam pisanie tych rodzinnych wspomnień na prośbę mego syna Pawła na początku roku 1995, gdy mój wnuk Leonart Eustachy miał niewiele ponad rok, bo urodził się 18 września 1993 roku. Nie było wówczas jeszcze mojej wnuczki Oliwii Zofii, która przyszła na świat 11 października 1995 roku. Kończę pisanie u schyłku 1998 roku, teraz - gdy Leoś ma już lat pięć, a Oliwka trzy. Ale jak słusznie napisał kiedyś mój syn Paweł: "Zawsze przestaje być teraz". KORZENIE Niemal każdy człowiek w pewnym momencie swego życia zastanawia się nad swoim pochodzeniem. Chciałby wiedzieć, kto był jego praprapradziadkiem, czy praprababką, po kim odziedziczył zdolności czy skłonności, gdzie jest jego ziemia rodzinna. Jest to chyba potrzebne, żeby siebie samego lepiej zrozumieć. Tak wielu młodych Polaków urodzonych za granicą zjeżdża do kraju w poszukiwaniu swoich nieznanych krewnych, nieznanych rodzinnych stron czy domów. W wypadku rodziny Kossakowskich poszukiwania śladów nie są zbyt zawiłe, bowiem od wielu pokoleń różni Kossakowscy wpisywali swoje nazwisko w historię Polski, w działalność społeczną, w naukę, literaturę, sztukę. Niegdyś, gdy istniały wielowiekowe domy rodzinne, w których wisiały liczne portrety, można było nauczyć się twarzy własnych przodków. Pamiętam z salonu naszego domu te same obrazy, które niegdyś wisiały w Wojtkuszkach na Litwie. Do dziś pamiętam twarz mego pradziadka Stanisława Szczęsnego Kossakowskiego, którego przecież nigdy nie znałam, bo umarł kilkadziesiąt lat przed moim urodzeniem. W wysokim sztywnym kołnierzu, z orderem Orła Białego na piersi, z ręką wspartą na lasce, patrzył na mnie w którymkolwiek stałam miejscu. Uważne, trochę groźne, przenikliwe spojrzenie doganiało mnie w każdym kącie salonu; gdy byłam niegrzeczna wydawało się, że patrzy z wyrzutem. Dziś nie ma ani galerii obrazów, ani starych rodzinnych albumów fotograficznych. Tym cenniejsze są nieliczne pozostałe pamiątki - kilkanaście starych fotografii na tekturkach ze złoceniami, kilka sztychów, fotografia drzewa genealogicznego. Już pod koniec pisania tych wspomnień dowiedziałam się, że w zbiorach Muzeum Narodowego im. Čiurlionisa w Kownie przechowywane są albumy fotograficzne, należące niegdyś do mego dziadka Stanisława Kazimierza Kossakowskiego w Wojtkuszkach na Litwie. W kwietniu 1999 r. spędziliśmy z moim mężem kilka dni na Litwie i miałam okazję obejrzeć wszystkie albumy, przechowywane z ogromnym pietyzmem. Zbiór liczy 73 albumy oprawne z numerowanymi fotografiami, których jest ponad sześć tysięcy! Dodatkowy album jest katalogiem wszystkich zdjęć, opisanych wedle tematów fotografie rodzinne, portrety osób, pejzaże, sceny rodzajowe jak np. polowania, zdjęcia miasteczka Wiłkomierz (który po litewsku nazywa się teraz Ukmergé), sceny z podróży zagranicznych, fotografie planów architektonicznych, dokumentów, obrazów z galerii itd. itd. Fotografie były robione w latach 1894-1905 przez mego dziadka Stanisława Kazimierza i jego nadwornego fotografa pana Józefa Krajewskiego. Jest to zbiór unikalny, o wielkiej wartości dokumentalnej i artystycznej. Ród Kossakowskich był stary, arystokratyczny i niegdyś bardzo bogaty. Wprawdzie każda rodzina jest stara - wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy - ale nie każda, jak to w życiu bywa, dochodzi do znaczenia, majątków, nie do każdej zachowały się dokumenty świadczące o zasługach dla kraju, nie w każdej piastowano wiele ważnych funkcji publicznych. W wielu encyklopediach, genealogiach, herbarzach, pamiętnikach, opracowaniach historycznych, wreszcie w słynnym Polskim Słowniku Biograficznym, wymieniani są liczni Kossakowscy. Od XV wieku byli oni starostami, wojewodami, kasztelanami, posłami i senatorami, dworzanami królewskimi, sędziami, stolnikami, generałami i marszałkami, szambelanami, duchownymi, ale też pisarzami, mecenasami sztuki, architektami. Wielu Kossakowskich brało znaczący udział w wojnach i bitwach w obronie Rzeczpospolitej. Tak, na przykład, w słynnej zwycięskiej bitwie ze Szwedami pod Kircholmem w 1605 r. pod wodzą hetmana Jana Karola Chodkiewicza walczył pułkownik Franciszek Nikodem Kossakowski, starosta łomżyński (ok. 1556-1611). W katedrze w Łomży zachował się piękny renesansowy nagrobek w brunatnym marmurze wzniesiony przez jego żonę Felicjannę z domu Wołłowiczównę, a na nim napis wierszowany: Pytasz się, czyje kości ten kamień przykrywa. Nikodem Kossakowski pokoju zażywa. Wiek młody swój strawiwszy z muzami wdzięcznemi, Przez lat trzydzieście i trzy dwory królewskiemi Bawił się z wielką cnotą, poselstwa sprawując, Od Królów i Ojczyzny wiary dotrzymując. Na sejmie tysiąc i sześćset jedenastego Roku, w ziemię oddaje co jest śmiertelnego. Łomżyńskie i Ostrowskie starostwo ponosił. Sprawiedliwość z ludzkością każdy jego głosił. Temu żona żałośna ten grób postawiła, Zacna Wołłowiczówna płaczem napoiła: Nie zmarłeś, ale żyjesz w przezacnych dziateczkach, W synu i w córkach, jednakże w rajskich kwiateczkach Posthum prawda syn twój naśladowca. Żyj tedy w niebie czekaj tam twego potomka, A nas przed Bogiem donieść wiecznego ratunku. Pamiętam wiszący w naszym domu obraz "Bitwa pod Kircholmem" malowany przez Januarego Suchodolskiego, na którym upamiętniono walecznych wodzów Chodkiewicza i Kossakowskiego na czele wojsk. W tej samej bitwie walczył również Mikołaj Kossakowski, brat Franciszka Nikodema, także pułkownik, na czele ufundowanej przez siebie chorągwi. Mikołaj bił się też w roku 1620 z Tatarami, a w 1621 z Turkami pod Chocimiem. Liczni Kossakowscy walczyli pod Kościuszką, a potem w kampanii napoleońskiej. Pochodzenie ze starego rodu jest niewątpliwie powodem do dumy, ale też nakłada szczególne obowiązki - noblesse oblige, szlachectwo obowiązuje. A jeśli ktoś, pochodzący ze starego rodu zawiedzie, będzie sądzony i oceniany surowiej niż inni, a wstyd, który przyniósł nazwisku, obciąża całą rodzinę. Historia pamięta tych, którzy swoją działalnością przynieśli szkodę krajowi. Myślę tu o targowiczaninach - hetmanie Szymonie i biskupie Józefie Kossakowskich. Obaj zostali skazani na śmierć i niechlubnie powieszeni, odarci z wszelkich zaszczytów w roku 1794, w czasie Powstania Kościuszkowskiego - jeden w żółtym szlafroku na Placu Ratuszowym w Wilnie, drugi w Warszawie, na Krakowskim Przedmieściu przed kościołem św. Anny. Niecne czyny hetmana Kossakowskiego upamiętnił Juliusz Słowacki w "Horsztyńskim", a Władysław Reymont w "Ostatnim sejmie". Portrety tych dwóch Kossakowskich, biskupa i hetmana wisiały u nas w salonie. Przyglądałam się im niejednokrotnie w zadziwieniu: ich twarze były pełne godności i spokoju, żadnych śladów łajdactwa. To były bardzo piękne portrety. A przecież kiedyś w jakiejś książce widziałam ilustrację ze sceną wieszania na latarni biskupa Kossakowskiego wśród ulicznego tłumu i gapiów asystujących przy egzekucji. Owi dwaj Kossakowscy (od których nie pochodzimy w linii prostej) weszli do historii Polski jako zdrajcy, pozostali plamą w dziejach naszej rodziny. Myślę, że nie tylko ja, ale i inni Kossakowscy, spotykali się ze złośliwościami: "Ty, Kossakowska,jesteś po biskupie czy hetmanie?", co zazwyczaj zdarzało się po lekcjach historii, na których omawiano Targowicę i Konstytucję 3 Maja. Kiedy szłam do Powstania, myślałam sobie, że może mój udział w Powstaniu zetrze w jakimś stopniu ten wstyd, tę hańbę, jakie od pokoleń związane są z naszym nazwiskiem. Niestety nie byłam ani sławnym hetmanem, ani wielkim biskupem, ani żadnym wodzem, jak zresztą nikt z nas - bo w Powstaniu brali udział moi rodzice (jako lekarze), i mój brat Eustachy i moja piętnastoletnia wówczas siostra Basia. W Powstaniu poległa nasza siostra stryjeczna Myszka (Michalina) Kossakowska, w Powstaniu, w partyzantce i na różnych frontach walczyli liczni nasi krewni. Wielce zasłużony, zwłaszcza dla Wilna i Litwy, był Jan Nepomucen Kossakowski (1755-1808), biskup inflancki i wileński, słynny kaznodzieja, członek Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, założyciel Towarzystwa Dobroczynności i szpitala w Wilnie. Położył zasługi w dziedzinie szkolnictwa na Litwie, był autorem książek na temat edukacji i licznych przekładów. Ze spokrewnionej z nami linii Kossakowskich z Marciniszek, także na Litwie, pochodził generał Józef Antoni Kossakowski (1722-1842). Przyjaciel Tadeusza Kościuszki, służył u niego jako brygadier brygady wileńskiej. W 1812 r., gdy Napoleon wkroczył na Litwę, został mianowany generałem i adiutantem Napoleona. Kossakowski brał udział w kampanii rosyjskiej, niemieckiej i francuskiej, w licznych bitwach, m.in. pod Smoleńskiem, Możajskiem, Berezyną, Moskwą. Towarzyszył Napoleonowi wiernie aż do abdykacji w Fontainebleau. To wówczas Napoleon ofiarował mu na pamiątkę swój mundur, który był przechowywany u brata przyrodniego mego ojca, Józefa Kossakowskiego w Brzostowicy Wielkiej na Grodzieńszczyźnie. Wówczas też generał otrzymał na swą prośbę List-dymisję. Ów List, przechowywany nadal przez rodzinę Kossakowskich, w przekładzie na język polski brzmiał: "Do Pana Generała Hrabiego Korwin Kossakowskiego w Fontainebleau Cesarz". "Panie Generale Kossakowski, od trzech lat, odkąd wchodzisz w skład mojej Kwatery Wojskowej, mogłem jedynie szczycić się Pańskim oddaniem i Pańską dobrą służbą. Chcę, abyście zabrali ze sobą ten dowód mojego uznania. List ten, nie przeznaczony do innego celu, proszę Boga by miał Pana w swojej świętej opiece. W Fontainebleau 4 kwietnia 1814, Napoleon". Nie zachował się, niestety, obraz przedstawiający ową scenę wręczenia Listu-dymisji, który był w zbiorach naszej rodziny. Jedyny po nim ślad to maleńka reprodukcja umieszczona na dole po lewej stronie naszego drzewa genealogicznego (1904), nad obrazami Bitwy pod Chocimiem i Bitwy pod Kircholmem. Słynny francuski malarz Horace Vernet namalował scenę pożegnania Napoleona ze swymi generałami - Les adieux l Fontainebleau (28 kwietnia 1814 r.). Jest tam i generał Kossakowski. Według tego obrazu, który znajduje się w muzeum w Wersalu, wykonano w Berlinie litografię; jej odbitkę, kupioną u jakiegoś bukinisty, dostałam po wojnie od mego ojca. Generał Kossakowski oprócz innych orderów, otrzymał dwukrotnie Krzyż Legii Honorowej (kawalerski w 1812 r., oficerski w 1813 r.). Dokument potwierdzający nadanie Kossakowskiemu Krzyża Oficerskiego Legii Honorowej odnalazła w archiwach francuskich nasza wielka przyjaciółka i daleka kuzynka Jacqueline Philipot i przesłała mi jego fotokopię. Po upadku Napoleona generał Kossakowski wycofał się z wojska i powrócił na Litwę do swego majątku Lukonie (Lukojnie), gdzie wsławił się gromadzeniem dzieł sztuki, starej broni i różnych "pamiątek archeologicznych". Nigdy się nie ożenił i po troszę na starość dziwaczał. Swój park ozdobił w stylu minionego już wówczas osiemnastego stulecia. "...tu kamień z namalowaną białą chusteczką, a na niej czterowiersz o przyjaźni, tu grota z drewnianym pustelnikiem, dalej aleja z damą, też drewnianą, siedzącą na ławce w pąsowym szalu" - pisała zwiedzając ogród w Lukoniach w 1837 roku Gabriela z Güntherów Puzynina w swym pamiętniku z lat 1815-1843, wydanym w 1928 roku "W Wilnie i dworach litewskich". "Ale najwięcej przypominającą epokę i romanse pani de Genlis, znajomej osobiście i korespondującej z Generałem, była hojdawka (huśtawka) w kształcie konchy, unoszona w powietrzu parą gołąbków, któremi kierował amorek lejczykami różowymi, a wszystko to białe i świeżo lakierowane". W parku generała przede wszystkim zwracał uwagę "pomnik dla konia (cheval de bataille generała), gdzie wyliczone batalie, na których ów koń się znajdował były zręczną biografią pana i panegirykiem jego za życia, przez niego samego wypisanym". O generale Józefie Antonim Kossakowskim wiem więcej niż o innych naszych przodkach, a to dlatego, że przygotowując kiedyś o nim artykuł do Słownika Biograficznego, znalazłam ogromnie dużo materiałów w archiwach, pamiętnikach, rozmaitych książkach. Mimo to trudno mi powiedzieć dokładnie jakim był człowiekiem - na pewno niesłychanie dzielny, uwielbiał Napoleona i - sądząc z opisu parku w Lukoniach - był też sentymentalny. Zachowały się różne jego portrety (m.in. w Muzeum Narodowym w Krakowie, Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, w zbiorach rodzinnych. U nas jest mała, zniszczona litografia Maksymiliana Fajansa z portretem generała w mundurze i z napisem "Józef Hrabia Kossakowski (...) Jenerał b. Wojsk Polskich, Adjutant Cesarza Napoleona"). Barwną postacią był Antoni Kossakowski (1718-186), "człowiek pełen dowcipu tyle ile płochości". Był poetą, tłumaczem, polemistą religijnym. Jego życie wypełniały przygody i podróże. Początkowo pracował w kancelarii króla Stanisława Leszczyńskiego, skąd został wydalony "za nieznaną bliżej swawolę". Powróciwszy do swych dóbr, ożenił się z córką młynarza, którą wkrótce porzucił uciekając do Rosji, gdzie przez 24 lata imał się różnych zawodów: był guwernerem, profesorem jakiejś akademii, prowadził dysputy teologiczne i przystąpił do sekty "bohomolców". Po powrocie do kraju był czas jakiś marszałkiem dworu prymasa Łubieńskiego, potem z powodu nieszczęśliwej miłości wstąpił do klasztoru Kamedułów na Bielanach. Wreszcie porzucił klasztor i został sekretarzem króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Bywał częstym gościem na słynnych obiadach czwartkowych. Umarł w Warszawie i został pochowany w katedrze św. Jana. Z dalszych krewnych muszę jeszcze wspomnieć o Katarzynie z Potockich Kossakowskiej (17221803), kasztelanowej kamieńskiej. Była to niezwykła kobieta, o wielkiej inteligencji, dowcipie i ostrym języku. Jej mąż, Stanisław Kossakowski, był podobno człekiem niezwykłej brzydoty, nadto karłowatym i ułomnym. Zmarł w wieku czterdziestu lat, pozostawiając żonie olbrzymie majątki na Rusi. Katarzyna, sądząc ze znanych mi portretów, nie odznaczała się urodą i podobno nie pozwalała upiększać swoich wizerunków. Przez lat sześćdziesiąt zajmowała się polityką (była namiętną przeciwniczką króla Stanisława Augusta Poniatowskiego i Targowicy, popierała konfederację barską), ale przede wszystkim troszczyła się o kariery i majątki rodziny Potockich (nazywano ją "praczką Potockich"). Pozostawiła ogromną korespondencję, przechowywaną w różnych archiwach, z której tylko niewielką część wydano. Zachowało się wiele jej portretów malowanych (m.in. pastel L. Marteau w Muzeum w Wilanowie, portrety na zamku w Montrérsor, Muzeum Narodowym we Wrocławiu, wizerunek nieznanego pędzla u Jerzego Jarnuszkiewicza w Warszawie) oraz portrety sztychowane (m.in. Carla Pechwilla i nieznanego rytownika, oba w Muzeum Narodowym w Warszawie, a także świetny portret sztychowany przez Prixnera we Lwowie w 1785 r. według obrazu I. Unterbergera, przechowywany w zbiorach Czartoryskich w Krakowie). Współcześni nazywali Katarzynę Kossakowską "herod babą", lub "wielką mądrochą". W roku 1863 w Wiedniu wydano o niej powieść pod tytułem "Zofia Kossakowska" (tę książkę mam w swojej bibliotece). *** Ród Kossakowskich wywodzi się z Mazowsza (Łomżyńskie). Przez stulecia liczne gałęzie rodziny rozprzestrzeniły się na tereny dawnej Rusi, Wołynia i Litwy, część pozostała na Mazowszu. Wszyscy Kossakowscy są herbu Ślepowron, zaś nasza litewska linia używa przydomka "Korwin". Naszym mazowieckim przodkiem był Franciszek Nikodem (ten sam, który walczył pod Kircholmem, a którego nagrobek zachował się do dziś w katedrze w Łomży). Wnuk Franciszka Nikodema, Stanisław (zm. 1682), starosta gulbiński, pierwszy osiadł na Litwie, dając początek obu litewskim liniom Kossakowskich - z Wojtkuszek i Marciniszek. Wnuk Stanisława, Dominik (1711-1743), stolnik żmudzki, ożeniony z Marianną Zabiełłówną, miał czterech synów: wspomnianych już Józefa, biskupa inflanckiego i Szymona, hetmana w. litewskiego oraz Antoniego (1735-1798), kasztelana inflanckiego i mojego praprapradziadka Michała (1733-1798), wojewodę bracławskiego, który w roku 1781 uzyskał tytuł hrabiowski. W 1760 roku zakupił Wojtkuszki i wraz z żoną Barbarą z Zyberków wzniósł niewielki kościółek w pobliskim Poszelinie, zwanym niegdyś od imienia żony Michała Barbaryszkami. Kościół konsekrował w 1791 r. biskup inflancki Józef Kossakowski (Targowiczanin), a kazanie z okazji tej uroczystości wygłosił wspomniany już zasłużony biskup wileński, Jan Nepomucen Kossakowski. W kościele znajdowały się groby rodzinne Kossakowskich, które uległy zniszczeniu w czasach sowieckich, gdy kościół zamieniono na kino; obecnie znów zwrócony wiernym, został wyremontowany, ale ogołocony z dawnego wyposażenia. Syn Michała, Józef Dominik (1771-1798), łowczy Wielkiego Księstwa Litewskiego, ożeniony z Ludwiką (1779-1850), córką Stanisława Szczęsnego Potockiego i jego drugiej żony Józefiny Amelii z Mniszchów, był ojcem mego pradziada - Stanisława Szczęsnego Kossakowskiego. Portrety Szczęsnego Potockiego i jego żony wisiały u nas w salonie. Józefina, blondynka o rudawych włosach, w wydekoltowanej chyba czerwonej sukni, trzymała w ręku naczynie przypominające małą patelnię z dwoma uchwytami; jej mąż w haftowanym zielonym surducie z burzą koronek pod szyją, nigdy nie wydawał mi się sympatyczny (po latach moja antypatia do Szczęsnego ugruntowała się po przeczytaniu książki Jerzego Łojka "Potomkowie Szczęsnego", Lublin 1980). Te dwa portrety malowane przez Pompeo Batoniego, były jednymi z najcenniejszych w naszym warszawskim domu na Bednarskiej. Już po latach u stareńkiej cioci Zosi Potockiej (z Tyszkiewiczów, urodzonej zresztą w pałacu Kossakowskich na Nowym Świecie w Warszawie) ze wzruszeniem dostrzegłam w jej warszawskim mieszkanku na Grochowie oba te portrety sztychowane. Był też w naszym salonie niewielki zbiorowy portret rodziny Potockich - Stanisława Szczęsnego i Józefiny Amelii w wielkim szerokim kapeluszu, otoczonych niewiarygodną liczbą dzieci w różnym wieku (Józefina urodziła ich jedenaścioro). Wisiał u nas również piękny portret Ludwiki Kossakowskiej, córki Potockich, malowany przez Jana Chrzciciela Lampiego, w beżowej wydekoltowanej sukni odsłaniającej plecy, z szalem spływającym z przodu, z wysoko upiętymi włosami, ozdobionymi złotą przepaską z drogimi kamieniami. Z opowiadań wiem, że Ludwika miała zaledwie trzynaście czy czternaście lat, gdy wydano ją za mąż i nadal bawiła się lalkami. Jej mąż, Józef Dominik Kossakowski (1771-1840) był łowczym Wielkiego Księstwa Litewskiego, kawalerem licznych orderów m.in. Orła Białego i św. Stanisława. Godność łowczego i oba te ordery otrzymał z rąk Stanisława Augusta Poniatowskiego w 1795 r., tuż przed abdykacją króla. Józef Dominik uczestniczył w kampanii napoleońskiej. Umarł w wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat i został pochowany w kościele Kapucynów w Warszawie. Józef Dominik i Ludwika mieli sześcioro dzieci: pięć córek i jednego syna, mojego pradziadka, Stanisława Szczęsnego. MÓJ PRADZIADEK STANISŁAW SZCZĘSNY KOSSAKOWSKI. WOJTKUSZKI Stanisław Szczęsny Kosakowski (1795-1872), ten sam, który z portretu w naszym domu karcił mnie swoim przenikliwym wzrokiem, był wielkim panem, niesłychanie bogatym, ale który swego majątku używał także dla dobra innych. Był dyplomatą, kolekcjonerem, egiptologiem, wszechstronnie uzdolniony był również malarzem, rzeźbiarzem i literatem. Pisał przeważnie po francusku, ale i po polsku, różne utwory literackie, sztuki teatralne. Zajmował się też popularyzowaniem higieny i medycyny - wydał książkę pt. Essai de médecine pratique (Paris 1858 - egzemplarz tej książki, kupiony po wojnie na jakimś straganie, dostałam od mego ojca). Pradziadek mój piastował wiele ważnych społecznych i publicznych funkcji, był też ostatnim Prezesem Heroldii Królestwa Polskiego. Zarządzał swymi rozległymi dobrami jak na owe czasy ogromnie nowocześnie - ulepszał technikę rolną, stosował nowoczesne maszyny rolnicze - sam skonstruował m.in. maszynę do szybkiej produkcji cegieł. Z naszego domu pamiętam wielki czerwony album z wklejonymi rysunkami, szkicami, akwarelami, które robił pradziadunio. Były tam śliczne krajobrazy, szkice postaci ludzkich, portretów, były też podmalowane akwarelą rysunki jakichś maszyn, jakichś domów. W swoich majątkach budował szkoły, schroniska dla starców i kalek, szpitale, cukrownię, zakładał kasy pożyczkowe, wprowadził znaczne ulgi pańszczyźniane i dał chłopom samorząd. Stanisław Szczęsny jako dyplomata - najpierw jako pierwszy sekretarz poselstwa rosyjskiego w Rzymie (1823), potem jako szambelan (1826) i mistrz dworu Królestwa Polskiego, przebywał przez kilka lat w Rzymie. Ponieważ uprawiał także malarstwo, w roku 1824 przyjęto go na członka słynnej rzymskiej Akademii św. Łukasza. W Rzymie spotykał wiele znakomitych osób, w tym artystów. Zetknął się m.in. z wielkim rzeźbiarzem Bertelem Thorwaldsenem, autorem pomników księcia Józefa Poniatowskiego i Kopernika w Warszawie. Z Thorwaldsenem prowadził Kossakowski wstępne rozmowy na temat wzniesienia pomnika tego słynnego astronoma w Warszawie. Thorwaldsen w 1823 r. wyrzeźbił w białym marmurze portret Stanisława Szczęsnego. Rzeźba ta dziś znajduje się w zbiorach Muzeum Thorwaldsena w Kopenhadze, podobnie jak i jej brązowy odlew. U żony naszego nieżyjącego już brata ciotecznego Krzysztofa Górskiego, Ann Górskiej (Irlandki), w Genewie jest również egzemplarz tego popiersia w brązie; odlew gipsowy portretu Krzysztof Górski ofiarował do Muzeum w Łazienkach w Warszawie. Nasz pradziadek wiele podróżował - jeździł do Francji, Włoch, Niemiec, Rosji. W czasie jednej z podróży, gdy jako dyplomatę wysłano go z jakąś misją do Petersburga w 1828 r., poznał Adama Mickiewicza, który wówczas właśnie pisał "Konrada Wallenroda". Rok wcześniej, w 1827 r., poznał we Florencji wielkiego romantycznego poetę francuskiego i historyka, Lamartine'a. *** Główną siedzibą Kossakowskich naszej linii były Wojtkuszki na Litwie kowieńskiej, koło Wiłkomierza. Wznosił się tu kopiec, na którym według legendy stał niegdyś dworzec wielkiego księcia litewskiego Świdrygiełły. Obok wzniesiono dwór Kossakowskich. W latach 1857-1862 stary dwór-pałac w Wojtkuszkach został gruntownie przebudowany na neogotycki według projektu mego pradziadka. Tę przebudowę Stanisław Szczęsny Kossakowski podjął po jednej ze swych podróży do Włoch. Pod Triestem zwiedzał pałac Miramar, wzniesiony dla tragicznie zmarłego arcyksięcia Maksymiliana, cesarza meksykańskiego; pałac ten zachwycił mojego pradziadka i w tym modnym wówczas stylu pałac wojtkuski został rozbudowany i przebudowany z pomocą architekta-amatora pana Bonifacego Pawłowskiego. Pradziadek mój pozostawił po sobie rękopiśmienne fragmenty opisu okolic i starego pałacu w Wojtkuszkach sprzed przebudowy. Ten nieukończony rękopis jest fragmentem pamiętnika Stanisława Szczęsnego, jednakże ów pamiętnik chyba nigdy nie został ukończony. Rękopis ma w swoich zbiorach Michał Kossakowski, syn mego brata stryjecznego Józefa, któremu zawdzięczam udostępnienie mi odpisów owych nie publikowanych dotąd tekstów. "Jadąc z Wilna do Rygi przez Wiłkomierz, droga górzysta była wtedy, prawie samymi lasami otoczona. Przez dwa miasteczka się przejeżdżało, przez Mejszagolę i przez Szerwinty, tam tylko były popasy, karczmy, lecz pół mili od Wiłkomierza widać było na łysej górze, tuż przy samym gościńcu, młyn wietrzny, jedyny wówczas w tych stronach. /.../. Z lewej strony wiatraka droga prosta jak struna, obsadzona wierzbami, spuszczała się stromo do prześlicznej doliny, gdzie widać było miasteczko Barbaryszki /tj. Poszelin/, pięknej architektury kościół, na facjacie którego piramida blachą posrebrzaną obita, odbijająca promienie słoneczne i zdawała się być sama promieniem światła, podnaszającym krzyż wiary. A około widać było i łąki i lasy przez naturę samą tak malowniczym sposobem przeplatane, jakby ogród angielski. Za lasami Święta rzeka, na prawo Wiłkomierz, a za Wiłkomierzem het tam dalej wciąż lasy, a za lasami o cztery mile pałac morikoniowski i Towiany Radziwłłów na górze, a za Leonpolem Dziewałtowska stara kirha, a potem Siesiki z kościołem /.../, a na koniec czarna puszcza Wieprzowska, niegdyś sławna przez swoje niedostępne ostępy. "Nie zjeżdżając z góry gościńcem /.../ widać tylko było pomiędzy topolami włoskimi i nadwiślańskimi, kasztanami, świerkami i lipami facjatę naszego domu. Któż wtedy do Wojtkuszek nie zajeżdżał, gościnność przyciągała do nas wszystkich i zdejmowała koła tym, co chcieli wyjeżdżać". "Za murowankami wjeżdżało się do pierwszego dziedzińca, z prawej strony stajnia na sześćdziesiąt koni, z lewej skarbiec naprzeciw stajni, dalej browar piwny odpowiedni stajni, a szpichlerz skarbcowi. Na prawo dwie sadzawki i wiekuiste lipy, za lipami gumna i obory i gospodarskie zabudowania, a naprzeciwko sadzawek na lewo sztachety ze słupami murowanymi, a po środku brama i dwa lwy na bramie. Wjeżdżając w tę bramę trzeba było przejechać ciemne sklepienie ze zrosłych świerków". "Na prawo, na lewo dwa kwadraty osadzone kasztanami, po środku jednego kwadratu stała statua Adama, po środku drugiego Ewa i to miejsce było prawdziwym dla nas rajem. Aż tu i dziedziniec pałacowy naprzeciw ulicy świerkowej, pałac drewniany wysoki, z trzech ogromnych pokoi złożony, z okrągłego we środku dla wielkich biesiad, a z dwóch kwadratowych po bokach, gdzie się mieścili goście pokotem, jak ich było wiele." "Po prawej stronie officyna murowana z trzema gankami dla gości i służby, a na lewo pałac zupełnie odpowiedni officynie, długi z trzema gankami na jednym piętrze, mający także jak officyna facjatę dwupiętrową uśmiechającą się między kasztanami". "Te budowle otoczone były ogrodem Angielskim, zawierającym góry i wąwozy, i parter kwiatowy za mieszkalnym domem /.../ nad samym urwiskiem góry, z której schodziło się tarasami. Tam to był niegdyś zamek książąt Litewskich Świdrygiełłów /.../ "Nie tylko piękne były Wojtkuszki i okolice, do których jeździło się linijkami na spacer lub polowanie, i tak do Wolnomyśli w dolinie, gdzie mieszkał Pan Pułkownik Kadłubicki, i w lasku brzozowym na słonki. Do Piwonii na drodze Wiłkomierskiej w lesie sosnowym na bale, reduty i teatra. /.../ Do Antokolka, gdzie rezydowała pani Szambelanowa Szwejkowska, proszono nas na podwieczorki. /.../ Jeździli też do Łab, ostęp przypominający Szwajcarię, gdzie łąki w dolinach były otoczone górami i lasem tak gęstym, że trudno o kilka kroków co widzieć. Tam to ruszali na lisy, których była moc nieprzebrana. Jeździli na kuropatwy do Dziewałtowa, do Waryni na szaraki i borsuki, na niedźwiedzie, rysie do Wieprz, a do Montremiszek na łosie". "Lecz dosyć już mówić o okolicach, powróćmy do domu wojtkuskiego, aby go poznać w stanie jakim był wtedy". "Wchodząc do domu mieszkalnego przez ganek, który się znajdował u środku facjaty, był mały przedpokój, napełniony jak w garnku służbą dworską. Na prawo sala jadalna ozdobiona portretami wszystkich Królów Polskich, pomiędzy którymi trzech po kolana malowane, naprzeciw drzwi, przedstawiali Sobieskiego i dwóch Sasów, reszta zaś była tylko po piersi, pędzla i szkoły Baczorylego /tj. Marcelego Bacciarellego/. Z sali jadalnej wchodziło się do bilardowego pokoju z piecem zakrytym przez drzwi siatkowe z nici drucianych przeplatanych, gwiazdeczkami złotemi ozdobionymi. Nieraz za temi drzwiami siedziałem ja z moimi siostrzyczkami na pokucie. Z prawej bilardowego pokoju był wielki pokój sypialny mojej matki z alkierzem. Bardzo gustownie umeblowany, nad kominkiem i pomiędzy oknami były ogromne trzy lustra weneckie z ramami lustrowemi ślifowanemi rzadkiej piękności. Widać było tam mnóstwo drobnych figur porcelanowych i cacek kosztownych, między któremi była kapusta ze srebra misternej roboty. Za sypialnym pokojem była biblioteka polska i francuska z gabinetem fizycznym, gdzie znajdowały się machiny bardzo kosztowne. Z tego samego sypialnego pokoju drzwi prowadziły do gabinetu mojej matki, wybitego jedwabną białą materią z kwiatami, tam były także różne cacki kosztowne i obraz Grefisa i temata dziwnej piękności wyobrażającej Żniwo. Za gabinetem mojej matki była kancelaria mego ojca, dalej przedpokój, który prowadził do jednego z bocznych ganków. Czwarte drzwi z tego pokoju sypialnego mojej matki prowadziły przez mały korytarzyk do sali jadalnej i do panieńskiego pokoju, gdzie były zawieszone wszystkie portreta familijne i pradziada Dominika w zbroi i jego żony /Marianny/ Zabiełłówny w robronach, i czterech synów pana Dominika /Michała, Antoniego oraz/ Hetmana /Szymona/ i Xiędza Biskupa /Józefa/. Przy portrecie Wojewody /Michała/ mego dziada był portret wojewodziny z domu Zyberków /Barbary/, kochanej mojej babuni, a pod nim mój ojciec w. łowczy litewski /Józef Dominik/ w kontuszu czytający jako poseł na Sejmie i moja matka /Ludwika z Potockich/ bawiąca się koszykiem pełnym róż świeżych /.../. Pod portretem kasztelana /inflanckiego, Antoniego/ i jego małżonki /Eleonory/ Straszewiczówny z domu, widać było jego dzieci i ich żony - pana pisarza litewskiego /Michała/ i pisarzowej /Aleksandry Straszewiczówny/, pana brygadiera /gen. Józefa Antoniego/, pana podkomorzego /Szymona/, pani / Anny/ Siesickiej, pani /Eufrozyny/ Brunofowej i pani /Marianny/ Gielgudowej. Przy hetmanie /Szymonie/ była pani hetmanowa /Teresa/ Potocka z domu, na drugiej ścianie były portrety pana wojewody Zyberka ojca babuni w kontuszu, pani kanclerzyny Borchowej z pieskiem siostry babuni, pani kanclerzyny Platerowej jej córki i jej męża w pąsowym mundurze, na koniec nad drzwiami był pan Szef Tyzenhauz /Ignacy/ brat przyrodni mego ojca w pąsowym mundurze. W tym pokoju była toaleta mojej matki i łóżeczka panien i kuferek, na którym siedziały i gitara, na której grały. "Z bilardowego pokoju, naprzeciw sypialnego dochodziło się do sali bawialnej i środkowej, obicie było zielone szlakami kwiecistymi, z firankami żółto-złocistymi nad drzwiami i nad oknami, gdzie widać było papugi i pawie przeplatane między gałązkami. Ta sama materia pokrywała także krzesła i kanapy. Piękne lustra w złotych ramach, snycerką starożytną ozdobione, były zawieszone między oknami i na środku pokoju. Przed lustrami dwa zegary - jeden przedstawiający słonia, a drugi Murzyna wybijającego godziny na wieży. Był tam także zawieszony obraz Najświętszej Panny włoskiego pędzla i portrety Szczęsnych Potockich, rodziców mojej matki. W kącie stał klawikord, za którym były drzwi prowadzące do sypialni mojej babki, wojewodziny Kossakowskiej /Barbary z Zyberków/. Za dwiema kolumnami stało łóżko mojej babki i moje łóżeczko, nim mnie oddali pod władzę guwernera. W tym pokoju była także szafa bardzo pięknej roboty z lustrami i kantorkiem i różne piękne i bogate meble. Z jednej strony tej szafy prowadziły drzwiczki do gabinetu mojej babki, także jedwabną materią obity i napełnionym szafeczkami wiszącymi i stojącymi, pokrytymi figurkami z porcelany i bursztynu. Drugie drzwi prowadziły do garderoby pani wojewodziny, podzielonej przez pół swojej wysokości podłogą, krateczką drewnianą. Na dole mieszkały garderobiane, a na górze jak w klatce dwóch karłów, panowie Karwowscy." "Za małym korytarzem i archiwum a z frontu pałacu były dwa pokoje, w których mieszkały moje siostry z guwernantką Francuzką; pod domem była kawiarnia, skład srebra i piwnice. Nad facjatą kilka gościnnych pokoi, gdzie mieszkała pani Leszczyńska, dawniejsza guwernantka mojej matki i pan pułkownik Kadłubicki, adjutant hetmana Kossakowskiego, były pokoje pana Sopoćki marszałka dworu, pana koniuszego Zadarnowskiego, pana plenipotenta rejenta Stępkowskiego, panów sekretarzy kancelarii mego ojca, Skurulskiego i braci Mikuliczów, Xiędza kapelana trynitarza Gaspara. W skarbcu administrator, ekonomowie i pisarze mieszkali udzielno na folwarku niedaleko odległego od dworu. W oficynie była wielka kuchnia, jedna pańska, druga zaś dla służby. Za oficyną był dom, stajnia i psiarnia otoczone wielkim parkanem, zajmując ze dwie morgi. Tam było mieszkanie dla łowczego Hoffmajstra, dla koni myśliwych i dla kilkadziesiąt sfór psów, tam dla nich ogród ze stawem i wodą ciekącą, z mieszkaniami osobnemi dla ogarów, pokurci, wyżłów, pijawek, chartów, taxów, i gończych. Za stawami był folwark, a za browarem młyn deptakowy, między pałacem a wiatrakiem /.../ inspekta." Stanisław Szczęsny opisuje poszczególnych mieszkańców Wojtkuszek, ich różne dziwactwa, ich charaktery, ich obowiązki. Szczególnie barwny wydał mi się opis braci Karwowskich: "Panowie Karwowscy byli to dwa karły na służbie u babuni. Przynosili tabakierki i chustki do nosa i różne posyłki domowe byli im poruczane w pokojach. Oba byli hardzi, pyszni ze swego szlachectwa. Pan Jan starszy, poważniejszy, nosił się po polsku bardzo bogato i strojnie. Młodszy zaś pan Stanisław, mój wielki przyjaciel, po francusku, we fraku i w krótkich spodniach. Pan Jan miał lat ze 25 i 37 cali wysokości. Pan Stanisław liczył sobie lat 20 i 28 cali wysokości, był ładny i zgrabny. Pan Jan zaś zawiesisty i tetryk, lada co na pistolety wyzywali każdego. W Billard grali nosząc stoliczek, na którym stepowali. /.../ Mieszkali oni w klatce nad garderobą babuni, jak ptaszki za krateczką drucianą, schodki prowadzili do tego pokoju, gdzie byli łóżeczka, kantoreczki, lusterka i kanapki. Było tam czysto, porządnie i tak miło, że ja często u nich z wizytą bywałem, myśląc, że tam lalki mieszkają. Ojciec ich był olbrzymem, matka była wysoka i siostry także wielkiej urody." W domu w Wojtkuszkach mieszkała niewiarygodna liczba osób - oprócz rodziny, liczni rezydenci, służba: czterech kamerdynerów, wielu lokai, dwunastu muzykantów, kilku kucharzy, kuchcików, kozaczków, karłów, oficjalistów, marszałek dworu, koniuszy, sekretarze, administrator. Babka Stanisława Szczęsnego miała "trzech panien na rozporządzenia", matka - dwie panny. "W sali jadalnej - pisze Stanisław Szczęsny - oprócz naszej familii owi wszyscy officjaliści i panny szlacheckiego rodu siadali do stołu. Po obiedzie zaś kapela grała na dziedzińcu, a po kolacji w sali, gdzie codziennie tańcowano". "...Co wieczór kapela z dwunastu muzykantów złożona grała zimową porą w sali jadalnej i wtedy dzień każdy gości, rezydentki, panny i officjalisty, i karły zaczynali przez poloneza a kończyli na wybranych mazurach /.../ Pan Tumian /?/ mały, czarny, rozczochrany, ale pełen talentu skrzypek, był kapelmistrzem, dyrygentem orkiestry wojtkuskiej - pił niesłychanie, ale tyż i grał niepospolicie, z animuszem takim, że nawet staruszki słysząc jego granie nogami takt wybijały i czasem też puszczały się w tany, przypominając sobie młodość i zapominając o latach". Jednym z gości właściwie na stałe zamieszkałych w Wojtkuszkach był pan Leon Potocki (18001864), szwagier mego pradziada, powieściopisarz i człowiek ogromnie światowy, który tu podobno pisał swoje książki, m.in. "Pamiętniki Pana Kamertona". Był on też współzałożycielem miesięcznika "Biblioteka Warszawska". LAVALOWIE I MOJA PRABABKA ALEKSANDRA KOSSAKOWSKA Żoną mojego pradziadka Stanisława Szczęsnego była Aleksandra (zwana Saszą) z hrabiów de Laval (1811-1886), którą poślubił w Petersburgu w roku 1829. Ślub był bardzo uroczysty i wystawny - w cerkwi według obrządku prawosławnego i w kościele katolickim. Panna młoda wystąpiła w białej sukni udrapowanej drogocennymi koronkami, w koronkowym welonie, z bukietem z kwiatów pomarańczy. Na szyi perły, pierścień z perłami i diamentami, dar od wuja Potockiego, olśniewające biżuterie. Aleksandra była dziedziczką ogromnej fortuny, z rozległymi dobrami i lasami w głębi Rosji i kopalniami miedzi pod Archangielskiem, na Uralu. A oto niezwykła historia powstania tej fortuny i zadziwiająca historia rodziny Lavalów. Działo się to na początku XVIII wieku. Pewnego razu car Rosji Piotr Wielki przeprawiał się przez Wołgę promem. Władca Rosji lubił gawędzić z prostym ludem, wdał się więc w rozmowę z przewoźnikami z Symbirska. Byli młodzi, bystrzy, inteligentni: dwóch braci Twierdiszew i ich szwagier Iwan Siemionowicz Miasnikow. Car zaprosił ich na wspólny posiłek i w czasie pogawędki namawiał ich, by porzucili niewdzięczną pracę przewoźników i poszukali szczęścia w górach Uralu, gdzie są bogate złoża miedzi i żelaza. Młodzi ludzie odrzekli, że nie mają pieniędzy na takie przedsięwzięcie. Wówczas car wręczył im 500 rubli i powiedział: "Kopalnie, które odkryjecie, będą waszą własnością, a ja ze Skarbu Państwa pomogę wam w eksploatacji". Tak więc młodzieńcy wyruszyli w góry Uralu. Pod koniec swego życia byli właścicielami ośmiu wielkich kopalń, fabryk założonych na stepach, ogromnych pieniędzy i 66 tysięcy "dusz", czyli robotników. Uzyskali też szlachectwo. Dwaj bracia Twierdiszew umarli bezpotomnie. Miasnikow, ożeniony z ich siostrą, pozostawił cztery córki i to one odziedziczyły cały ogromny majątek po dawnych przewoźnikach. Jedna z córek Miasnikowa, Katarzyna (1746-1833) wyszła za mąż za sekretarza carycy, Grigorija Kozickiego. Miała z nim dwie córki, które otrzymały wychowanie niezwykle staranne, jak przystało na wielkie damy. Jedną z nich, Annę, wydano za zrujnowanego wdowca, ale księcia, Aleksandra Michajłowicza Białosielskiego-Białozierskiego, druga - Aleksandra (1772-1850), moja prababka - została żoną Jean Franuois Lavala, emigranta z Francji. Zawrotna kariera owego nieznanego emigranta na dworach carskich budziła ciekawość: hrabia de Laval był osobistością ogromnie wpływową w Rosji, służył kolejno czterem carom, pełniąc wysokie funkcje państwowe, obdarzany przez panujących godnościami i orderami. Nasz daleki kuzyn hr. Claude de Vigneral, praprawnuk Zenaidy, jednej z córek Lavalów (siostry mojej prababki Aleksandry) zadał sobie ogromny trud prześledzenia dziejów Jean Franuois Lavala, studiując liczne archiwa i sporządzając niezmiernie drobiazgowe genealogie wszystkich licznych potomków małżeństwa Lavalów: Jean Francois i Katarzyny z Kozickich (w tym i naszej rodziny). Potomkowie w większości mieszkają zagranicą, m.in. we Francji i Szwajcarii i są to przeważnie rodziny utytułowane. Owocem owych poszukiwań Vignerala jest wydana w Paryżu w 1985 r. książka "Le comte Laval, gentillhomme russe 1761-1846". Udało się więc ustalić, że Laval urodził się w Marsylii w rodzinie kupieckiej (nie był więc arystokratą). Po śmierci ojca Jean Raymond w roku 1781 jako dwudziestoletni młodzieniec został paryskim bankierem. Ale już od 1787 roku losy Lavala są pełne niedomówień, zaskakujących niejasności. W tymże roku w dokumentach pisanych własną ręką pojawia się jako oficer (huzar? kapitan?) a w owych czasach, aby zostać oficerem trzeba było wykazać się pochodzeniem szlacheckim. Do swego nazwiska zaczął dodawać "de", a także używać nazwiska "Loubrerie de Laval", nie mając żadnych związków rodzinnych z tym starym arystokratycznym rodem. W zachowanych wojskowych archiwach francuskich nie ma nazwiska Lavala w spisie oficerów podawanego przez niego pułku (regimentu). Wkrótce Laval pojawia się jako "dyplomata", zapewne stażysta czy pomocnik sekretarza w poselstwie czy ambasadzie francuskiej w Berlinie, Bonn, Londynie, Konstantynopolu m.in. za czasów ministra Colberta, Ségura i Choiseul-Gouffiera. W 1795 Laval wyjechał do Rosji. Marzyła mu się kariera i wielkie pieniądze: w tych niespokojnych czasach po Rewolucji Francuskiej wielu Francuzów ściągało do Rosji, aby tam zrobić majątek. Podobno Laval uzyskał od Katarzyny II potwierdzenie swojego, budzącego wątpliwości, stopnia kapitana armii francuskiej, został przyjęty na służbę rosyjską, jako poddany Rosji, został też sekretarzem Płatona Zubowa faworyta carycy. Wiadomo, że był przez czas jakiś nauczycielem języka francuskiego w Morskiej szkole Oficerskiej. Tam udało mu się nawiązać przyjaźnie z ustosunkowanymi oficerami i zaczął bywać w salonach petersburskiej society. Miał podobno już 38 lat, gdy spotkał pannę Aleksandrę Kozicką, dziedziczkę zawrotnej fortuny, która zakochała się w nim bez pamięci. Matka jej była przeciwna małżeństwu córki, ale ta zwróciła się do cara Pawła II, który poparł związek młodych ludzi. Podobno ślub odbył się nocą wedle obrządku prawosławnego i katolickiego, a matka panny młodej nie była na ślubie obecna. Laval został mianowany osobistym sekretarzem cara, szambelanem wielkiej księżnej Heleny Pawłownej. I tak spełniły się marzenia Lavala o karierze i fortunie. Sprzeczne są opisy Lavala - według jednych był wysoki, niezmiernie chudy, o regularnych rysach twarzy i wielkich oczach. Według innych był wprawdzie chudy, ale mały i szpetny, jednak obdarzony żywą inteligencją, sprytem, był wykształcony i bardzo sympatyczny. Znany mi portret litograficzny Jeana Lavala, którego kserokopię przywiózł mi mój syn Paweł z Francji od Anne de Villette, naszej francuskiej kuzynki po Lavalach, przedstawia dość niesympatyczną postać obwieszoną orderami, o twarzy ostrej i niemiłej. Początkowo Lavalowie zamieszkali w wiejskiej posiadłości, położonej na jednej z wysp otaczającej Petersburg, w prześlicznym pałacyku zwanym daczą, otoczonym wielkim ogrodem z oranżeriami i stajniami. Wkrótce jednak ze względu na dworskie i towarzyskie obowiązki przenieśli się do Petersburga. Ogromny majątek, milionowe dochody z kopalń, z licznych posiadłości, pozwoliły Lavalom na wzniesienie wielkiego pałacu nad brzegiem Newy, tuż obok gmachu Senatu, na Quai des Anglais. Wybudował go słynny architekt francuski Thomas de Thomon, autor wielu innych znakomitych budowli w Petersburgu. Zachowany do dziś pałac Lavalów mieści obecnie bodaj Archiwum Państwowe. Będąc w 1970 roku w Leningradzie (dziś ponownie Petersburg) poszłam obejrzeć ów pałac. Jest to ogromna klasycystyczna budowla, z kolumnadą i kamiennymi lwami strzegącymi portalu wejściowego. Na frontonie nowo wybudowanego pałacu Laval kazał umieścić herb starej arystokratycznej rodziny Laval de Montmorency, nie spokrewnionej z naszymi Lavalami. Zdarzyło się, że zwiedzający Petersburg członek owej rodziny Lavalów de Montmorency ujrzał nieprawnie umieszczony herb, złożył skargę do cara, a ten rozkazał usunięcie herbu. Mimo to Jean Franuois Laval do końca życia używał herbu, który był kombinacją herbów rodziny Laval de Montmorency i Lavalów de la Loubrerie. W 1816 roku Lavalowie z Petersburga otrzymali wielce satysfakcjonujący Lavala tytuł hrabiowski. Nadał go im Ludwik XVIII wraz z miniaturą z własnym portretem, jako wyraz wdzięczności za przekazanie mu przez panią Laval 300 tys. franków w złocie w chwili dramatycznych trudności finansowych francuskiego monarchy, przebywającego na emigracji w Londynie w roku 1815. Monografista Lavala Claude de Vigneral zaznaczył w swojej książce z przekąsem, że w herbie używanym przez Lavala, jedynym prawdziwym elementem jest hrabiowska korona. Pałac Lavalów w Petersburgu stał się ośrodkiem ówczesnego życia kulturalnego miasta. Podziwiano wspaniałe wnętrza z ogromnym westibulem, z monumentalnymi schodami, marmurowymi kominkami, mozaikową posadzką z czasów Nerona, galerię obrazów, w której były dzieła Rembrandta, Rubensa, Teniersa, Greuze'a, rzeźby, kolekcję starożytności egipskich, rzymskich i greckich, numizmatów, wreszcie zbiór ponad dwustu siedemdziesięciu waz etruskich. Lavalowie prowadzili tu słynny wówczas salon literacko-artystyczny, w którym bywali znani artyści - malarze, muzycy, śpiewacy, poeci i literaci. W salonach muzykowano, dyskutowano o sztuce i literaturze, czytano nowe utwory poetyckie - tu właśnie Aleksander Puszkin w dniu 16 maja 1828 roku odczytał po raz pierwszy publicznie swego "Borysa Godunowa", tu bywali Lermontow, Kryłow, Gribojedow, słynna Madame de StaĎl. Wydawano wspaniałe bale na kilkaset osób, na których bywał car i jego rodzina. Obok tego światowego życia odbywały się w pałacu Lavalów tajne zebrania dekabrystów, z którymi sympatyzował m.in. Gribojedow, a także Puszkin. O tych spotkaniach Lavalowie nic nie wiedzieli, podobnie jak i o tym, że ich zięć, mąż najstarszej z córek Katarzyny (Kataszy), książę Sergiusz Trubecki, był jednym z przywódców tajnego spisku dekabrystów, występujących przeciw samowoli cara. Trubeccy mieli oddzielny apartament w ogromnym pałacu. Ks. Sergiusz zainstalował podobno w łazience swej żony pierwszą w Rosji drukarnię litograficzną, na której odbijano tajemnie nielegalne pisma i ulotki. W dniu 14 grudnia 1825 roku nieudana demonstracja i próba odczytania przez dekabrystów "Manifestu do narodu rosyjskiego" została krwawo stłumiona przez wojska nowego cara - Mikołaja I. A działo się to tuż koło pałacu Lavalów, przed gmachem Senatu. Pięciu przywódców zdławionego powstania skazano na śmierć przez powieszenie. Ks. Trubecki uniknął kary śmierci zapewne dzięki pozycji Lavalów w Petersburgu. Wraz z ponad setką innych dekabrystów zesłano go na lata katorgi i dożywotnie osiedlenie na Sybirze, bez prawa powrotu do Rosji. Mimo ujawnienia roli księcia Trubeckiego w ruchu dekabrystów Lavalowie nie utracili swojej pozycji, nadal zajmując jedno z czołowych miejsc w Petersburgu i na dworze carskim przez następne lata. Lavala nie odsunięto od łask cara - pozostał nadal szambelanem i tajnym radcą dworu, aż do końca swoich dni pełnił różne zaszczytne funkcje. Jedynie mąż drugiej z córek Lavalów, Zenaidy, ambasador Austrii hrabia Ludwik Lebzeltern, w którego apartamentach aresztowano Trubeckiego, musiał wraz z żoną opuścić Rosję i stanowisko w Petersburgu, mimo, że był nieświadomy roli księcia w spisku dekabrystów. Zawrotna kariera ubogiego francuskiego emigranta, Jeana Franuois Lavala, który bez grosza i pozycji znalazł się w Rosji w ostatnich latach XVIII stulecia, świadczy (o czym wspominam bez sympatii dla jego osoby) o wielkiej inteligencji, sprycie i umiejętności wykorzystania szansy, jak też zapewne o innych walorach tego człowieka. Dawał sobie radę na najwyższych stanowiskach, a nawet był na nich niezastąpiony. W czasie licznych podróży zagranicznych w interesach, z misjami dyplomatycznymi lub dla podreperowania zdrowia "do wód" czy też w celu spotkań rodzinnych, był wraz z żoną przyjmowany przez panujących, arystokrację, najwyższych urzędników i dostojników różnych państw Europy. Laval podobno władał biegle niemieckim, angielskim i włoskim. Z siedmiorga dzieci Lavalów dwóch synów zmarło w dzieciństwie, trzeci, dwudziestojednoletni "złoty młodzieniec" i hazardzista, popełnił samobójstwo z powodu przegranej, cztery córki wyszły za mąż za utytułowanych arystokratów o pokrewieństwach i powinowactwach międzynarodowych, co wzmacniało prestiż rodziny. Laval był człowiekiem twardym, surowym, bardzo religijnym, wiernie służącym kolejnym carom. Wychowywał swoje dzieci w przekonaniu, że najważniejsze to spełnić swój obowiązek. Resztę trzeba pozostawić Bogu, który wszystkim kieruje, nawet wówczas, gdy wydaje się, że los układa się nie tak, jakbyśmy chcieli. Są to zasady mądre i roztropne. Ale ważne jest przede wszystkim to, co uważa się za swój obowiązek. Dla Lavala najważniejsza była dbałość o pozycję własnej rodziny, lojalność wobec cara, utrzymanie zaszczytnych stanowisk. Zagrożenie tej pozycji po odkryciu spisku dekabrystów i skazaniu po wielomiesięcznym procesie księcia Trubeckiego sprawiło, że z ukochanego zięcia stał się Lavalowi obcy. Po aresztowaniu Trubeckiego nigdy się już do skazańca nie odezwał, nie wspominał jego imienia w swojej korespondencji, wyrzekł się go całkowicie. W więzieniu, przed zesłaniem, odwiedzały Trubeckiego tylko żona i teściowa, hrabina de Laval. A przecież do tego dramatu dołączył się jeszcze drugi: księżna Trubecka, najstarsza córka Lavalów, Katarzyna (1800-1854), postanowiła towarzyszyć mężowi w zesłaniu i opuściła swój dom rodzinny na zawsze w roku 1826, mając zaledwie 25 lat. Bogactwo, zaszczyty, światowe życie zamieniła dobrowolnie, z wielkiej miłości do męża, na wędrówkę kibitkami, straszliwe mrozy Syberii, nędzę, tułaczkę setkami mil z Irkucka do Czity, z Pietrowska do Irkucka, utratę tytułu księżnej i zgodę na to, że narodzone z czasem dzieci będą wyjęte spod praw jako niewolnicy. Być może na tę bohaterską decyzję Kataszy miały wpływ zasady wpajane jej przez ojca. Poszła bowiem za swym obowiązkiem małżeńskim "że cię nie opuszczę aż do śmierci", a ufność w Boga pozwoliła jej urodzić na Sybirze siedmioro dzieci, z których wychowało się czworo - syn i trzy córki. Na tym wygnaniu pomagały jej w miarę możliwości matka i siostra Zenaida Lebzeltern, przesyłając ubrania, pieniądze, książki i stale wysyłając listy. Katarzyna nie doczekała powrotu z zesłania. Zmarła w 1854 roku i została pochowana w Irkucku. W dwa lata później, w 1856 roku, ks. Trubecki, z okazji koronacji nowego cara Aleksandra II, został uwolniony po trzydziestu latach zesłania i powrócił wraz z dziećmi do Rosji. W 1860 roku zmarł w Moskwie, a synowi jego przywrócono tytuł książęcy. Ta dramatyczna i romantyczna historia, głośna w całej Europie, była opisywana w powieściach (m.in. D. Olivier "Les neiges de décembre" Paris 1957, M. Heilborn "La princesse Troubetzkoe" Paris 1977 - w tej ostatniej wykorzystano zachowaną korespondencję ks. Trubeckiej z Sybiru, listy jej siostry Zenaidy Lebzeltern i innych osób oraz różne dokumenty). Również poemat "Wanda" pióra francuskiego poety i dramaturga Alfreda de Vigny, jest osnuty na tragicznej i wiernej miłości Katarzyny Trubeckiej. Tytułowa bohaterka poematu, Wanda, jest moją prababką, Aleksandrą z Lavalów Kossakowską, najmłodszą siostrą Katarzyny. Alfred de Vigny był w bliskich stosunkach z moją prababką, korespondował z nią, a sądząc z jego zachowanych listów, może było to coś więcej niż przyjaźń. Listy te zostały opublikowane w tłumaczeniu rosyjskim (1971), a później we francuskim oryginale we Francji (1978). Aleksandra była światową damą, zaprzyjaźnioną z wybitnymi osobistościami, zwłaszcza z kręgów literackich. Korespondowała również z Balzakiem. Pozostawiła interesujący dziennik ze swej podróży po Francji w latach 1844-1845 (oryginał u Michała Kossakowskiego), który został opublikowany wraz z fotografią jej portretu w biuletynie "Association des Amis d'Alfred de Vigny" (1985/1986). Życie moich pradziadków było bardzo ożywione: liczne podróże zagraniczne w stolicach Europy, w odwiedzinach u zagranicznych krewnych w ich zamkach i pałacach. Miesiące letnie spędzano przeważnie w Wojtkuszkach, lub odwiedzając inne należące do nich majątki - Brzostowicę na Grodzieńszczyźnie i Lachowicze w dawnej gubernii mińskiej, gdzie założono ordynację. Miesiące zimowe i okres karnawału - w Warszawie, na balach, festynach, dobroczynnych wentach, spotkaniach i wywiązywaniu się z licznych obowiązków społecznych i towarzyskich. Pradziadkowie prowadzili - podobnie jak rodzice mojej prababki Lavalowie w Petersburgu - jeden z najbardziej znanych w Warszawie salonów literackich w pałacu Kossakowskich na Nowym Świecie 19. Pałac zakupiono około połowy XIX wieku od Władysława Pusłowskiego wraz z ogrodem ciągnącym się aż do ulicy Brackiej. Wybudował go znakomity architekt Henryk Marconi, a rzeźby czterech Muz na fasadzie były dziełem rzeźbiarza Pawła Malińskiego. Kossakowscy powierzyli rozbudowę pałacu i przebudowę wnętrz z salonami, galerią obrazów i biblioteką architektowi Franciszkowi Marii Lanciemu w latach 1858-1859, przy czym niektóre wnętrza projektował także mój pradziadek (m.in. galerię obrazów). Bale u Kossakowskich na kilkaset osób, wieczory literackie, gromadzące świat intelektualny stolicy, były wielce słynne w 2 połowie XIX stulecia, opisywane w gazetach i pamiętnikach. Stanisław Kazimierz Kossakowski, mój dziadek, podtrzymał tradycję balów i wieczorów literackich, na których bywali m.in. poetka Deotyma (Jadwiga Łuszczewska), Henryk Sienkiewicz, malarz Wojciech Gerson, znani dziennikarze, krytycy literaccy itp. Tak oto opisywał "Kurier Warszawski" w 1859 roku w nr 61 salony warszawskiego pałacu naszych pradziadków: "Otwarcie nowo urządzonego apartamentu w pałacu JW Hrabiego Stanisława Kossakowskiego, Prezesa Heroldii Królestwa, i małżonki jego z hrabiów Lavalów Kossakowskiej wywołało jeden z tych świetniejszych wieczorów, jakie tegoroczny, choć już dogorywający karnawał zaczyna od dni kilku wpisywać do kroniki swojej. Zanim przeto przystąpimy do samej zabawy, rzucimy wpierw okiem na te wspaniałe komnaty, które wczoraj objęły do kilkuset osób podziwiających i przepych, i gust w urządzeniu tego apartamentu /.../". "Za wejściem więc z przedpokoju uderza oczy przechodnia gabinet w guście pompejańskim; stąd na prawo otwiera się salon niebieski hrabiny z ozdobnym sufitem, cały w stylu XVII wieku, a na lewo podobnyż pierwszemu gabinet, z jakiego wchodzi się do wspaniałej sali balowej, której ściany błyszczą mozaiką w guście tak zwanym jeune antique i przepysznymi zwierciadłami. /.../". "Tu przepyszny komin z marmuru z rzeźbionymi figurami, ówdzie stiuki białe i złote, wreszcie sufit w tymże stylu lekki, gustowny, dopełniają wewnętrznej salonu ozdoby. Słowem sala ta przy mocnym oświetleniu, mieszcząca przy tym kilkaset osób, czarujący przedstawia widok. Pomiędzy tą salą a przyległą jej wznosi się galeria przeznaczona dla muzyki i dominująca zarówno pomiędzy tąż salą balową, a drugą, oddzieloną zasłoną, a przeznaczoną na galerię obrazów i zarazem salę jadalną, również na kilkaset osób. W środku tych dwóch sal mieści się buduar dla dam. Co do galerii obrazów, ta obejmuje mnóstwo dzieł mistrzowskich godnych uwagi. Ponad obrazami tymi po jednej stronie mieszczą się herby rodziny Kossakowskich i Chodkiewiczów połączonych związkiem małżeńskim z tym domem syna hrabiostwa, Stanisława Kossakowskiego". /mego dziadka/. "Z drugiej strony ponad obrazami, które dokoła otaczają salę, mieszczą się okna i ogniska gazowe rzucające z sześćdziesięciu przeszło płomieni jarzące na całą przestrzeń światło." W pałacu na Nowym Świecie była też wspaniała biblioteka, zbiór "starożytności", m.in. sztuki egipskiej, i kolekcja dawnej broni. Okres świetności pałacu Kossakowskich skończył się wraz ze śmiercią mego dziadka w roku 1905. Rozproszyła się cenna galeria obrazów i zbiory rozdzielone pomiędzy licznych spadkobierców, a sam pałac został w końcu sprzedany w 1932 roku. W czasie wojny w 1939 roku pałac został silnie uszkodzony, a w czasie Powstania Warszawskiego, w 1944 niemal całkowicie zburzony. Po wojnie odbudowano go, wprowadzając pewne zmiany w elewacji, w kształcie okien w belwederkach (w prawym miał w roku 1892 swoją pracownię malarz Władysław Podkowiński), nie odtworzono też kartusza z herbem Kossakowskich po środku attyki, nie zrekonstruowano wspaniałych wnętrz. *** Moja prababka Aleksandra zmarła w 1886 roku w Warszawie i została pochowana na cmentarzu wojtkuskim w miasteczku Poszelin (lit. Pośiles). Tam również jest grób mego dziadka, Stanisława Kazimierza i pomniczek pamięci jego córeczki Anulki zmarłej w dzieciństwie (+1892). W czasie naszej sentymentalnej podróży po Litwie wiosną 1999 roku odwiedziliśmy cmentarz i groby rodzinne, na których zapaliliśmy zwykłe świeczki, gdyż nigdzie nie można było kupić popularnych w Polsce lampek nagrobnych. Groby położone są w lewej części cmentarza naprzeciw niewielkiej bramy, tuż koło muru cmentarnego, biegnącego wzdłuż drogi-szosy. Naprzeciw tej bramy jest grób mego dziadka (zm. 1905), wykonany z czarnego marmuru, zajmuje przestrzeń "na dwie osoby". Być może więc pochowano tu także moją babkę, Zofię z St. Clairów, trzecią żonę dziadunia zmarłą w 1911 roku. (Dwie poprzednie żony zostały pochowane na Powązkach, tuż koło katakumb, w grobie rodzinnym Olizarów). Grób dziadka otoczony jest marmurowymi słupkami i łańcuchami: na jednym ze słupków wyryto nazwisko kamieniarza "A. Pruszyński w Warszawie". Po środku wznosi się pomnik zwieńczony krzyżem, który był złamany, więc ujęto go w metalową szeroką opaskę. Poniżej jest płaskorzeźbiony medalion w brązie z portretem dziadka. W dolnej części brak zapewne tarczy herbowej. Tuż obok po prawej stronie jest grób prababki Aleksandry z Lavalów Stanisławowej Kossakowskiej. (Jej mąż, pradziadek Stanisław Szczęsny, był pochowany w kościele Kapucynów w Warszawie zapewne w podziemiach zniszczonych wraz z kościołem w 1944 roku, a po wojnie odbudowanym). Nagrobek Aleksandry wykonany z białego kararyjskiego marmuru, jak się zdaje również dłuta rzeźbiarza-kamieniarza Pruszyńskiego. Pomnik jest dość zniszczony: brak medalionu z płaskorzeźbionym portretem z profilu, którego wygląd znam z drzewa genealogicznego naszej rodziny, brak krzyża i herbów. Grób otoczony jest żelazną, ozdobną balustradką. Po prawej stronie grobu Aleksandry wznosi się biały pomniczek Anulki na granitowym cokole z marmurową tablicą i napisem w neogotyckim obramowaniu. Na szczycie brak figurki niegdyś wieńczącej pomnik - podobno była to figura Matki Boskiej. Boki nagrobka są metalowe. Nasze groby rodzinne wydają się zadbane, uprzątnięte, widać ślady przynoszonych tu kwiatów, także sztucznych, świeczek. Z relacji mego brata stryjecznego Józia, który odwiedził cmentarz w 1985 roku, grobami opiekowała się wówczas młodzież z pobliskiej szkoły. Nieopodal, po lewej stronie grobu mojego dziadka, zauważyłam bardzo zniszczony nagrobek Adama Kościukiewicza. Był on przez lat 55 "wiernym sługą" mego dziadka, który kilkakroć wymienia jego nazwisko w swoich pamiętnikach: zaczął pracować w Wojtkuszkach mając lat 15 i służył tu do swej śmierci w 1904 roku, na rok niespełna przed śmiercią dziadka. W pobliżu cmentarza, po drugiej stronie drogi, zachował się kościół z końca XVIII wieku, ufundowany przez Michała Kossakowskiego (1733-1798) wojewodę bracławskiego i jego żonę Barbarę z Zyberków - od jej imienia miasteczko Poszelin jak już wspomniałam zwane było niegdyś Barbaryszkami. Gdy mój brat stryjeczny Józio Kossakowski był tu w 1985 roku nie odnalazł kościółka i sądził, że został zniszczony i rozebrany. W istocie nie jest on widoczny od strony cmentarza - zasłaniają go nowo powstałe domy i domki, wyrosły drzewa. Józio był w Poszelinie jeszcze w czasach sowieckich i podróże po Republice Litewskiej nie były łatwe: to przy okazji jakiejś konferencji ichtiologów, w której Józio brał udział w Wilnie czy w Kownie, udało mu się tu przyjechać właściwie nielegalnie, bo bez przepustki. Kościół w Poszelinie istnieje nadal, podobno był zniszczony i wyremontowany na kino w czasach sowieckich i dopiero niedawno zwrócono go wiernym jako świątynię. Kiedyś wnętrze ozdabiały obrazy święte malowane przez mego pradziadka Stanisława Szczęsnego. Wnętrze kościoła zostało utrwalone na fotografiach wojtkuskich. W krypcie były groby rodzinne. I obrazy i groby zniknęły. Podobno w czasie remontu natrafiono na kości ludzkie - zapewne przeniesiono je na pobliski cmentarz. Na dachu kościoła nie ma też wieżyczki w kształcie wysokiego stożka, którą było widać z drogi, a o której pisał mój pradziad "piramida blachą posrebrzaną obita", ani wolnostojącej murowanej dzwonnicy. Do kościoła wiodą drewniane odrzwia z datą "1812" i obecny proboszcz niesłusznie przyjmuje tę datę jako rok wzniesienia kościoła. *** To, że pałac wojtkuski przestał istnieć, że pozostała po nim tylko wieża bez zwieńczenia z blankami i na wpół zrujnowany budynek oranżerii, w której założono chlewiki - wiedziałam już od 1985 roku: oglądałam fotografie, które przywiózł mój brat stryjeczny Józio. Wiedziałam także, że w czasie wojny stacjonowały tu wojska, że był tu szpital czy obóz jeńców, a potem wyrzutnia rakiet. Ale dopiero teraz (1999) dowiedziałam się, że pałac został rozebrany dopiero w 1963 roku na cegłę przez miejscową ludność, a więc w wiele lat po wojnie! Jakoś to dodatkowo mną wstrząsnęło. Pojechaliśmy obejrzeć te żałosne resztki: fragmenty murowanego, neogotyckiego ogrodzenia nieistniejącego już parku, jakąś szeroką zapadlinę, zapewne miejsce po wielkim stawie, w którego wodzie odbijał się pałac na tylu starych fotografiach. Wieża pozbawiona zwieńczenia, zewnątrz potynkowana, wewnątrz jest pusta, właściwie niemal w ruinie. Przy wieży domurowano sionkę, zamykaną na wielką kłódkę. Prawie nie ma już śladu fundamentów, zarysu tego wielkiego pałacu. Oranżeria w 1985 r. mieszcząca chlewiki, dziś pusta zupełnie popada w coraz większą ruinę - okna wybite lub zabite deskami, wewnątrz gruz. I już nie sposób było wyobrazić sobie, że tu, w tych samych Wojtkuszkach życie niegdyś tętniło gwarem, zabawami, że zajeżdżały tu karety i powozy. Nie pozostał żaden ślad "ganeczku" i wielkiej werandy z rozłożystymi schodami, gdzie tak chętnie się gromadzono i fotografowano. Twarze wszystkich niemal tych osób - z rodziny, przyjaciół, gości, domowników pamiętam z dzieciństwa ze starych fotografii wojtkuskich. Nigdy ich nie znałam, bo umarli zanim się urodziłam, lub pamiętam już jako sędziwych starców i dostojne matrony, a na fotografiach byli młodzi lub jeszcze dziećmi. Wchodząc do wieży wiedziałam, że na parterze była sypialnia moich dziadków, że tu właśnie umarł mój nieznany mi dziadek w 1905 roku. I jakkolwiek wiedziałam już od dawna przecież, że Wojtkuszki zostały zrujnowane, ale poczułam jakbym na nowo, raz jeszcze utraciła dom rodzinny. Z Wojtkuszek przywiozłam dla mojego syna Pawła garstkę ziemi i kilka kamyczków w lnianej torebce. MÓJ DZIADEK STANISŁAW KAZIMIERZ KOSSAKOWSKI Jedynym synem Stanisława Szczęsnego i Aleksandry z Lavalów był ojciec mojego ojca, czyli mój dziadek, Stanisław Kazimierz Kossakowski (1837-1905). Odziedziczył więc wielki majątek po obojgu rodzicach. Były wprawdzie jeszcze dwie córki - Katarzyna Łempicka i Aleksandra Broel Platerowa, ale nie miały one potomstwa. Stanisław Kazimierz był znanym heraldykiem: wydał"Monografie historyczno-genealogiczne..." (w trzech tomach), współpracował z T. Żychlińskim pisząc artykuły o rodzinach polskich na Litwie do "Złotej księgi szlachty polskiej", a z A. Bonieckim przy opracowaniu "Herbarza polskiego". Piastował wiele różnych godności, był m.in. szambelanem, prezydentem Wiłkomierza, sędzią pokoju w Warszawie i w Wiłkomierzu, członkiem rady nadzorczej Instytutu Muzycznego, viceprezesem Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie. Był też znanym filantropem wspomagającym różne akcje charytatywne. Śladem tej jego działalności jest m.in. do dziś zachowana w kaplicy Przytuliska przy ul. Wilczej w Warszawie pamiątkowa tablica z brązowym płaskorzeźbionym portretem dziadka, z datą jego śmierci i napisem, że był wieloletnim prezesem Zarządu Przytuliska. W tej samej kaplicy jest także tablica pamięci drugiej żony dziadka, Michaliny z Zaleskich Kossakowskiej, z białego marmuru z malowanym portretem i napisem, że zmarła w trzydziestym piątym roku życia w roku 1890. Dziadek mój napisał interesujące "Wspomnienia z przeszłości spisane dla dzieci i wnuków..." (których t. I wydano drukiem). Zarówno część opublikowaną do 1863, jak i maszynopis tych wspomnień mamy w naszej bibliotece. Stanisław Kazimierz Kossakowski był również pionierem fotografii w Polsce. Fotografie, naklejane na tekturze ze złoconymi ornamentami i napisem "Wojtkuszki" odbijano w ogromnych ilościach i ofiarowywano krewnym i znajomym. Dzięki temu do dziś zachowało się wiele fotografii w rodzinie bliższej i dalszej, a także zagranicą oraz u kolekcjonerów prywatnych i w zbiorach publicznych. Najpokaźniejszy zbiór fotografii w albumach z Wojtkuszek, jak już o tym wspomniałam, przechowywany jest w Muzeum im. Čiurlionisa w Kownie. Dziadunio miał w Wojtkuszkach pracownię fotograficzną i nadwornego fotografa, pana Józefa Krajewskiego, towarzyszącego mu także w podróżach zagranicznych. W owych czasach nie znano jeszcze szerokokątnych obiektywów, więc gdy zamierzano zrobić zdjęcia np. na tle pałacu wojtkuskiego, robiono fotografię jak na odpuście: osoby fotografowane ustawiano na tle namalowanego na płótnie pałacu; tak właśnie po wielokroć została sfotografowana m.in. siostra ojca, Jadwisia, moja babka i wiele innych osób. Pracownia fotograficzna w Wojtkuszkach działała w latach 1894-1905. Dziadek był trzykrotnie żonaty: po raz pierwszy w roku 1858 z Aleksandrą z hr. Chodkiewiczów (1840-1880), zmarłą w Wenecji, a pochowaną w Warszawie na Powązkach. Tablica jej pamięci z płaskorzeźbionym portretem z profilu w białym marmurze znajduje się w kościele Kapucynów w Warszawie, przy ul. Miodowej. Po raz drugi z Michaliną Zaleską (1856-1890) i po raz trzeci w roku 1893 z Zofią (Zdenką) Bower Saint Clair (1869-1911), moją babką. Z każdego z tych trzech małżeństw miał mój dziadek synów: z pierwszego - Józefa (1866-1916), z drugiego - Michała Stanisława (1883-1962) zwanego Stasiem-Michałem, z trzeciego - Jana Eustachego (1900-1979), mego ojca. Zarówno synowie, jak i cztery spośród sześciu córek mieli dzieci - i tak rodzina nasza ogromnie się rozrosła i tylko memu bratu stryjecznemu Józiowi Kossakowskiemu (1917-1988), synowi Michała Stanisława, zawdzięczamy, że możemy sprawdzić w jego nieocenionym opracowaniu "Rodzina Kossakowskich ze szczególnym uwzględnieniem potomków Stanisława Kazimierza Kossakowskiego" (stale uzupełnianym o nowonarodzonych krewnych), kto jest kim i jak się nazywa. Minęło bowiem już kilka pokoleń, pojawiło się wielu nowych krewnych, urodzonych jako prawnuki i praprawnuki dziadka, ich żony, mężowie i dzieci, nieraz rozproszeni po całym świecie. Różnice wieku pomiędzy dziećmi dziadunia były ogromne. Najstarsza z sióstr, Maria (Maryleczka) Chrapowicka, była starsza od mego ojca o 39 lat. Dlatego jej wnuczka Zosia Virionowa (z domu baronówna Taube), mimo że starsza ode mnie o dwa lata, jest moją siostrzenicą. Brat ojca Józef był starszy od niego o 34 lata, a jego córka Ludwika (Lili) Ursyn Niemcewiczowa była siostrzenicą ojca będąc o 7 lat odeń starsza, zaś ich dzieci: Krzysia Fudakowska-Erdman, Oleńka Meissner i Józio Niemcewicz wypadali mu wnukami, a mnie, mimo że wszyscy są starsi ode mnie siostrzeńcami; ich dzieci są prawnukami mego ojca, a moimi wnukami. Bardzo to wszystko skomplikowane, zwłaszcza że bardzo wielu z tych licznych krewnych nigdy nie poznałam. W każdym razie mój dziadek Stanisław Kazimierz miał ponad trzydzieścioro wnuków, chyba około sześćdziesięciu prawnuków i ponad stu praprawnuków. A wielu z tych praprawnuków ma dziś własne dzieci. Dla ułatwienia powiem, że mój syn Paweł jest prawnukiem mego dziadka, a dzieci Pawła - Leoś i Oliwka są jego praprawnukami. Dziadek był starszy od Leosia o 156 lat, a od Oliwki - 158. Dziś, gdy Leoś i Oliwka mają zaledwie po kilka lat, są tacy krewni w naszej rodzinie, którzy - choć znacznie od nich starsi - są ich ciotecznymi lub stryjecznymi wnukami. Nigdy nie znałam mojego dziadka, umarł bowiem na długo przed moim urodzeniem. Nasze rodzinne archiwum z Wojtkuszek uległo rozproszeniu - część jego znajduje się w dawnych archiwach radzieckich na Litwie i w Petersburgu. Część zaginęła bezpowrotnie. Z pewnością w tych archiwach była korespondencja rodzinna, w tym listy mojego dziadka. Przejrzenie tych archiwaliów bardzo by ułatwiło poznanie dziadunia bliżej. Ale z tego, co wiem z opowiadań i różnych publikacji, a przede wszystkim z jego "Wspomnień..." był człowiekiem szlachetnym, uważał, że pomaganie innym jest pierwszym obowiązkiem człowieka. Jako historyk-genealog uważany jest nawet przez współczesnych za niezwykle sumiennego badacza, sięgającego do nieznanych archiwów i stosującego metody krytycznej oceny materiałów, co było rzadkością w owych czasach. Jego opracowania do dziś są bardzo wartościowe i po przeszło stu latach służą nadal obecnym pokoleniom naukowców. Dziadek był także człowiekiem światowym, pewnym siebie, świadomym swojej wartości, głęboko uczciwym i religijnym. Pewność siebie dawała mu także sytuacja materialna: wielki majątek, którego wszakże używał roztropnie i z pożytkiem dla innych. Wiele podróżował, lubił wielkie bale, przyjęcia, życie towarzyskie. A przy tym był też człowiekiem surowym zarówno dla siebie, jak i dla swoich dzieci oraz swoich podwładnych. Ojciec mój opowiadał mi, że kiedy jako dziecko był niegrzeczny i miał dostać lanie, dziadek (a może to była moja babka?) oświadczył mu, że następnego dnia po popołudniu, o godzinie trzeciej, ma zgłosić się do gabinetu, po to, aby zostać ukaranym. To była straszna kara - owo oczekiwanie, tak długie, przez całą noc i część następnego dnia, na "egzekucję". Taki sposób wychowania miał przekonać dziecko, że nie jest karane w gniewie, w pierwszym odruchu złości dorosłego. Wydaje się wszakże, że w tej metodzie było jakieś niezamierzone okrucieństwo w nie liczeniu się z wyobraźnią dziecka, z jego przedłużającym się strachem przed "nieuniknionym". W każdym razie my, dzieci naszych rodziców, nie byliśmy w ten sposób karani. MÓJ OJCIEC, JAN EUSTACHY KOSSAKOWSKI Jan Eustachy Kossakowski (1900-1979), zwany Janiem, urodził się w pałacu Kossakowskich na Nowym Świecie (podobno na sali balowej, choć mój ojciec zaprzeczał temu, ale przecież nie mógł tego pamiętać). Był ostatnim z dzieci Stanisława Kazimierza, mającego wówczas 63 lata, i jego trzeciej żony Zofii Bower Saint Clair. Na chrzcie, który odbył się w kaplicy pałacowej, nadano memu ojcu imiona Jana Eustachego Karola Antoniego Stanisława; do każdego z pięciu imion była para chrzestnych rodziców. W pierwszej parze rodzicami chrzestnymi byli Karol Radziwiłł z Towian z Marią (zwaną Biszetką) Radziwłłową, która zastępowała swoją nieobecną matkę Marię Branicką. Pozostałe tworzyli najbliżsi krewni, m.in. obaj bracia przyrodni ojca, Józef i Michał Stanisław, sześcioletnia siostrzyczka Jadwisia. Obecni byli licznie zgromadzeni goście, których wszystkich wymienia mój dziadek w swoich pamiętnikach. Ojciec mój miał zaledwie pięć lat, gdy umarł mu ojciec. Wkrótce został całkowitym sierotą: gdy miał lat jedenaście umarła jego matka (1911). Rok później zmarła jedyna rodzona osiemnastoletnia siostra Jadwisia. Była piękną dziewczyną, zachowało się wiele jej fotografii z dzieciństwa i wieku młodzieńczego. Jeśli dobrze pamiętam z opowiadań, zachorowała śmiertelnie zaraziwszy się jakąś zakaźną chorobą, gdy we wsi odwiedzała chorych wieśniaków. Podobno wuj Adam Branicki z Wilanowa (ojciec Anny Wolskiej) kochał się w niej bardzo i przez całe życie przechowywał jej fotografię. Ojciec był, sądząc z zachowanych fotografii, bardzo ładnym chłopcem. Jako małe dziecko miał spadające na ramiona, trochę kręcące się włosy, potem ostrzyżone "na pazia" czy "na polkę", jeszcze później - króciutkie jak rekrut. Po śmierci mego dziadka w roku 1905 życie w Wojtkuszkach bardzo się zmieniło. Pałac - dotąd tętniący życiem, pełen gości, dla których urządzano huczne bale, przyjęcia, pikniki, kuligi, wymyślano najróżniejsze atrakcje, np. przedstawienia teatralne i żywe obrazy - opustoszał. Przyrodnie rodzeństwo ojca było już dorosłe, założyło własne domy. Ten schyłkowy okres świetności Wojtkuszek opisał mój ojciec w swych nieukończonych rękopiśmiennych wspomnieniach z dzieciństwa, spisanych na moją prośbę dla mego syna Pawła na początku lat sześćdziesiątych. Owe "Notatki z lat dziecięcych" są zadziwiającym dokumentem: jako pięcioletnie dziecko ojciec zapamiętał i po kilkudziesięciu latach opisał śmierć swego ojca. Opisał też ogromny pałac wojtkuski, który w dzieciństwie musiał się wydawać ponury i straszny małemu jeszcze chłopcu, zwłaszcza o zmroku, gdy jedynym oświetleniem były lampy naftowe i świece. Na zawsze ojciec mój opuścił Wojtkuszki po śmierci swej matki, gdy miał jedenaście lat. A przecież opisuje pałac niemal pokój po pokoju, park, okolice, a także wiele osób, które wówczas mieszkały lub bywały w Wojtkuszkach: swoich pierwszych nauczycieli, krewnych, służbę, gości, wiele drobnych faktów z życia codziennego. Kiedy moja matka z mym bratem Eustachym po raz ostatni przed wojną odwiedziła Wojtkuszki (po wielkich trudnościach paszportowych musiała podróżować do Kowna przez Rygę) pałac był opustoszały, niemal bez mebli, bez obrazów i brązów, w niektórych pokojach suszyły się rozwieszone liście tytoniu. Po ostatniej wojnie już i tego nie było. Zostało tylko miejsce na ziemi. Dlatego więc zdecydowałam się na włączenie do własnych wspomnień rodzinnych owych "Notatek" mego ojca, dokonując jedynie koniecznych poprawek i niewielkich skrótów. JAN (EUSTACHY) KOSSAKOWSKI: NOTATKI Z LAT DZIECIĘCYCH 1903-1910 (Warszawa 1963) Wojtkuszki lata 1903-1905 Najwcześniejsze wspomnienia moje z Wojtkuszek pochodzą prawdopodobnie z lat 1903-4, gdyż na pewno z okresu poprzedzającego wybuch na Dalekim Wschodzie wojny rosyjsko-japońskiej. Pamiętam bowiem bardzo dobrze fragmenty powoływania do wojska i wyjazdu na wojnę niektórych ludzi wojtkuskich, a między innymi blisko współżyjącego z nami służącego Zborowskiego, na twarzy którego po raz pierwszy w życiu widziałem ślady po prawdziwej ospie. W tym okresie mój ojciec jeszcze żył, ale większość czasu spędzał na wózku, gdyż z powodu ciężkiej podagry coraz mniej mógł chodzić i o własnych siłach się poruszać. Ojca mego prawie nie pamiętam. Raczej utknęły mi fragmentaryczne obrazy jego na wózku z nogami owiniętymi kraciastym szkockim szalem lub niekiedy leżącego na łóżku i jedzącego śniadanie przynoszone mu przez moją matkę na tacy. Zresztą patrząc przez wiele lat na setki rozmaitych fotografii wojtkuskich, zatraciłem już poczucie tego co pamiętam z fragmentów życia mego ojca z natury, a co mi się utrwaliło dzięki przetrwałym fotografiom z całego tego okresu, na których figurują z rozmaitych okresów i lat niezliczone szczegóły życia wojtkuskiego. O samych Wojtkuszkach wiem bardzo niewiele; pewne rzeczy obiły się o moje uszy w okresie lat dziecięcych, szereg zaś szczegółów dotyczących pałacu pozostało mi w pamięci w postaci chyba mało zniekształconej. Rzekomo nazwa "Wojtkuszki" powstała od nazwiska litewskiego księcia "Kukuwojtisa", którego warowny zamek miał stać opodal pałacu, tuż przy Trakcie Wileńskim, to jest przy zwykłej piaszczystej i bardzo złej drodze, która od odległego od Wojtkuszek o 1 km miasteczka Poszelin przebiegała u podnóża góry, na której stał pałac i stromo wznosząc się w górę prowadziła aż do Wilna. I rzeczywiście po drugiej stronie Traktu Wileńskiego, może w odległości pół kilometra od pałacu, na niewielkim wzniesieniu, porośniętym zielskiem, krzewami i otoczonym gliniastą ziemią, można by puszczając wodze fantazji, dopatrzeć się miejsca, na którym przed setkami lat mógł wznosić się obronny zamek księcia Kukuwojtisa. Legendę tę potwierdził kiedyś pan Dominik Dowgiałło z Siesik, mój opiekun po śmierci mego ojca oraz znawca historii Litwy i Żmudzi. Najciekawsze to, że sami wojtkuscy ludzie prawie nic o tej całej historii nie wiedzieli. Z chwilą bardzo zresztą niepewnego i mglistego wyjaśnienia nazwy Wojtkuszek, należałoby przejść do opisu samego pałacu i jego otoczenia. Pałac wojtkuski stał na górze gęsto porośniętej drzewami oraz licznymi krzewami, dlatego z samego pałacu nie rozpościerał się rozległy widok na okolicę. Zaledwie z kilku punktów domu dalsza perspektywa była widoczna. Góra wojtkuska leżała w odległości 1 km od miasteczka Poszelin, w którym znajdował się nasz kościół parafialny oraz cmentarz. Jak już wspomniałem, z Poszelina poprzez Wojtkuszki ciągnął się Trakt Wileński w postaci fatalnej, piaszczystej i niezwykle szerokiej drogi wiodącej do Wilna. Z drugiej strony tenże trakt rozdwajał się przy miasteczku Poszelin i jedna jego odnoga prowadziła na cmentarz wojtkuski, a następnie zwężając się stawała się polną drogą, wiodącą do różnych wsi i mająteczków. Zasadniczy trakt przebiegał przez jedyną uliczkę Poszelina i następnie wiódł przez przepiękny sosnowy las wojtkuski, aż do odległego o 5 km (a właściwie wiorst) powiatowego miasteczka Wiłkomierza. Las ten nosił nazwę "Piwonji". Pałac wojtkuski składał się z trzech kolejno budowanych odcinków, z których najpóźniejszym była wieża. Wieżę wojtkuskiego pałacu łączył z częścią środkową jakby niski budyneczek o pięciu oknach od strony podjazdu i posiadający niewielki tarasik zwany popularnie "ganeczek". Mówiąc "ganeczek" każdy w Wojtkuszkach wiedział, że tylko o tym jednym miejscu się wówczas mówi. W tej części mieściła się łazienka moich rodziców oraz parę pokoi wchodzących na tzw. korytarzyk, z którego wchodziło się do kredensu, można było przejść do tzw. buduarku mojej matki, w drugim końcu do pokoju bilardowego i wreszcie przez korytarzyk wchodziło się na górkę, z której było przejście na wieżę, to znaczy na jej szczyt. Następnym odcinkiem pałacu od strony zajazdu była część dwupiętrowa, zakończona licznymi wieżyczkami. W części środkowej był podjazd pod wejście frontowe, prowadzące do obszernego przedpokoju zwanego "szwajcarnią". Dalej następowało jakby załamanie fasady pałacu w postaci zakrętu łączącego najstarszą część gmachu znów niską, parterową. Mieściła się tam kaplica pałacowa, długie korytarze, szereg parterowych pokoi gościnnych, archiwa, puste izby aż do bezpośredniego przejścia do dużej oszklonej cieplarni (zwanej oranżerią). Oczywiście cała druga strona pałacu od strony ogrodu miała zupełnie inny wygląd, posiadała dużą krytą werandę z zejściem do parku i jeszcze dwa niewielkie ganki łączące się z pokojami gościnnymi. Po tamtej stronie mieścił się olbrzymi salon i tak zwane pokoje dziecinne, korytarzyk i szereg parterowych pokoi gościnnych od strony ogrodu. Pałac i jego najbliższe otoczenie Przed pałacem od strony podjazdu przestrzeń kwadratowa, wysypana żwirem oddziela gmach główny od oficyny, leżącej w odległości około czterystu metrów od pałacu. W środku tej przestrzeni okrągły trawnik, otoczony wysokim żywopłotem z bzów, stanowi miejsce centralne podwórza, dookoła którego objeżdżały powozy bądź pragnące nabrać rozpędu przed efektownym zahamowaniem ekwipażu przed drzwiami frontowymi, bądź też objeżdżające stępa po długiej podróży, aby dać możność całkowitego wyparowania potu, co lepiej gdy się odbywa w czasie nie męczącego ruchu. Z podjazdu jest przejście na drogę wjazdową, która otaczając trawnik (miejsce gier sportowych ze słupem tak zwanego giganta, dookoła którego na czterech sznurach z pętlami można rozpędziwszy się bujać w powietrzu) wijąc się serpentyną schodzi z góry wojtkuskiej ku dołowi. Na samym dole brama z czerwonej cegły z wizerunkiem Matki Boskiej Ostrobramskiej i stąd wjazd na Trakt Wileński wprost do Poszelina. Po stronie lewej od wjazdu dwa podłużne trawniki były otoczone niską balustradką i gęsto zarośnięte kasztanami. Oba te gaiki nazywano "Rajem", gdyż stały tam figurki Adama i Ewy. Innych cech raju oba te miejsca właściwie nie posiadały. Od strony ogrodu - duża weranda kryta, z szeregiem schodków, schodzących do ogrodu wysypanego grubym żwirem. Przed werandą był trawnik okrągły, a w środku klomb, dalej i niżej sadzawka najwyżej położona i komunikująca się z szeregiem stawów na coraz to niższych poziomach, pomiędzy którymi liczne mostki i altanki upiększały górzyste położenie tego parku. Przy starej części pałacu od strony ogrodu były dwa mniejsze ganeczki, gęsto porośnięte winem. W końcu zabudowań pałacu stała długa oszklona cieplarnia, zwana oranżerią. Naprzeciw sad owocowy z roku na rok dzierżawiony przez Żydów. Całym ogrodem zarządzał pan Olejarczyk, starszy pan z piękną siwą brodą rozczesaną na dwie strony w stylu Franciszka Józefa. W oficynie - duży, a raczej olbrzymi, o dwóch kondygnacjach salon zwany "Teatrem" - stał przez wiele lat pusty, a wreszcie złożono tam stosy książek z biblioteki wojtkuskiej. Były to przeważnie dzieła beletrystyczne, głównie francuskie i trochę książek naukowych, a także oprawionych starych listów. Wszystko było w nieładzie, rzucone po ziemi, na drewnianych pudłach lub pakach stojących w różnych zakamarkach Teatru. W oficynie mieściły się mieszkania niektórych oficjalistów, kuchnia dla tzw. dworu, pralnia i szereg pomieszczeń gospodarskich. Za oficyną był obszerny sad owocowy otoczony parkanem od polnej drogi prowadzącej do lasu zwanego Łaby. Cały ogród wojtkuski został przez mego ojca bardzo szczegółowo obmyślony i opracowany, a wszystkie prace zostały wykonane nie tylko pod nadzorem mego ojca, lecz i z czynnym jego udziałem w pracach ziemnych, kopaniu itp. Całe rozwiązanie ogrodu wojtkuskiego wynikało z usytuowania pałacu - z wojtkuskiej góry kilku parowami i przełęczami schodziło się stopniowo w dół, aż do poziomu wspomnianego Traktu Wileńskiego, idącego w dół do Poszelina. Utworzono więc cały system stawów, połączonych tamami, które leżąc na coraz to niższym poziomie stanowiły cały system wodny, przez który przepływała niewielka rzeczka, a raczej strumyk, wpadający do najwyżej położonego stawu. Woda w tych stawach miała raczej charakter stojący - pokryta warstwą zielonej rzęsy, miała wygląd i zapach stęchlizny, a latem nawet niekiedy staw ten i niższe wysychały, ukazując błotniste i pełne kamieni dno. Pomiędzy stawami przebiegały liczne mostki, a na różnych poziomach nad wodą lub i nieco dalej, stały różnokształtne altanki w postaci ażurowych krytych budek, grzyba otoczonego ławkami itp. Szereg dróżek i ścieżek w fantastycznych liniach przebiegało w różnych kierunkach ogrodu - prowadząc do mostków, altanek, na różne wzgórza itp. W stawach czasami żyły karpie i liny, a okresami nic w tej wodzie poza żabami nie mieszkało. Park wojtkuski był bardzo rozległy i był terenem umożliwiającym nieskończoną liczbę spacerów. Często spotykało się prócz altanek ławeczki, kamienie, na których można było siadać, cieniste alejki, a nawet zupełnie otoczone krzewami kotlinki, pozwalające na izolowanie się w cieniu. Z wojtkuskiej góry droga wiodła w dół dosyć stromą serpentyną, przebiegającą z jednej strony na system stawów, z drugiej pod stromą ścianą górzystej łąki, prowadzącej do leszczynowego lasku, z którego również stromo zbiegająca w dół polna dróżka prowadziła przez pola do Poszelina, dochodząc wprost do kościoła. Tą drogą chodziliśmy w niedziele i święta piechotą do kościoła. Zamiłowanie mego ojca do budowy mostków, altanek i wielu innych atrakcji ogrodowych przeniosło się z czasem i na pobliski las Łaby, w którym również wybudowano szereg dróżek spacerowych, mnóstwo altanek, ławeczek, schodów w stromych miejscach itp. Jedną z ulubionych rozrywek mego ojca było obwożenie gości po Łabach i pokazywanie im lasu, miejscami przekształconego w park. Do Łab jechało się może półtora kilometra z folwarku, mijało się olbrzymią żwirową jamę, z której stale brano piasek, i wjeżdżało się w parokilometrowej długości polanę zwaną doliną szwajcarską, którą otaczał górzysty las, o którym wspomniałem nazywając go Łabami. Powracając do najbliższego otoczenia pałacu to jeszcze dodam, że pomiędzy oboma Rajami wiodła droga do czworaków i do gospodarskich zabudowań. Przejeżdżało się przez bramę i wówczas drogą wprost dojeżdżano do czworaków, gumna i innych budynków. W prawo - szło się do stajen i wozowni, w lewo zaś droga przez pola prowadziła do wspomnianego już lasu. Chlewy mieściły się częściowo poza oficyną, częściowo na folwarku w pobliżu obory. Wnętrze pałacu Odtworzenie szczegółowe wnętrza pałacu wojtkuskiego będzie możliwe tylko częściowo, gdyż poza zasadniczymi odcinkami mieszkalnymi zupełnie nie pamiętam wielu pokoi na piętrach, tzw. gościnnych, ani też urządzenia. Rozpocznę więc od podania ogólnego rozkładu pokoi parterowych, w których większość życia się koncentrowało. Sypialny pokój moich rodziców mieścił się w parterowej części wieży, miał kształt dużego czworokątu, posiadał dwa okna, jedno od ogrodu, drugie od strony podjazdu i dwoje drzwi - z których jedne prowadziły do ubieralni, łączącej się z łazienką i drugie do buduarku mojej matki. Umeblowanie pokoju sypialnego składało się z dwóch dębowych jasnych łóżek zsuniętych, z dwoma stoliczkami nocnymi, stojącymi na zewnątrz każdego łóżka. Następnie stał klęcznik również z jasnego dębu. Nad klęcznikiem na czerwonym pluszowym ekraniku wisiał złoty krzyż z relikwiami drzewa prawdziwego krzyża, widocznymi przez okrągłe szkiełko umieszczone w środku krzyża. Nad łóżkiem wisiał duży obraz olejny w złotych ramach przedstawiający Chrystusa błogosławiącego krzyż. Pod ścianami stały szafa do bielizny obok klęcznika i po stronie przeciwnej duża komoda-bieliźniarka. Pomiędzy drzwiami stał duży kaflowy piec. Na ścianach wisiało dużo fotografii, parę świętych obrazków malowanych przez mego dziada Szczęsnego Kossakowskiego, okna zakrywały duże ciężkie pstrokate kotary w tonie raczej ciemnoczerwonym. Szafy z bielizną w pokoju sypialnym zawierały jedynie bieliznę podręczną. Ponadto moja matka, która w szczególny sposób nie tylko dbała o bieliznę, lecz ją gromadziła w olbrzymich ilościach, posiadała w innych częściach pałacu szereg szaf, w których piętrzyły się niezliczone ilości bielizny pościelowej, stołowej, a więc obrusów, serwet, serwetek, prześcieradeł, ręczników itp. Wszystko to posegregowane gatunkiem, kolorem, wyglądem - leżało na półkach - a każdy komplet obwiązany czerwoną tasiemką z kościanym kółkiem, na którym ręką mojej matki było wypisane np.: "serwety stołowe komplet 24 szt." albo "6-o osobowy komplet śniadaniowy" itp. Wszystkie te szafy były zamknięte na klucz, a klucze (zwane kluczykami) moja matka stale nosiła przy sobie i tylko wyjątkowo komuś powierzała je na bardzo krótko i tylko były jedna czy dwie osoby w pałacu, którym moja matka powierzała te klucze. Ponadto okresowo bielizna była sprawdzana, przekładana, wietrzona - i zwykle zajmowało to mojej matce cały dzień. Gdy zaraz po ślubie matka moja jako bardzo młoda osoba objęła rządy w wojtkuskim pałacu, jednym z pierwszych jej posunięć było odwiedzanie rodzin parobków w czworakach, zakupienie dla nich wszystkich paru kompletów bielizny osobistej i pościelowej i zażądanie od nich wszystkich noszenia tej bielizny, zmieniania jej chociaż raz w tygodniu itp. Spotkało się to z olbrzymim oporem i niezadowoleniem z początku, matka moja stała się bardzo niepopularna, a wiele chorób przypisywali parobcy tej drakońskiej metodzie częstego zmieniania i prania bielizny. Po latach sprawa się wreszcie w Wojtkuszkach przyjęła, a nawet podobno propaganda pewnej elementarnej higieny przenikała z czworaków wojtkuskich do wsi okolicznych. Koło klęcznika w sypialnym pokoju wisiało mnóstwo obrazków świętych, oprawione błogosławieństwo dla rodziców Leona XIII, a w klapie podnoszonego oparcia klęcznika roiło się od książek i książeczek do nabożeństwa. W pokoju sypialnym wisiała zawsze na widocznym i honorowym miejscu rózga - a raczej jej technicznie udoskonalona postać tzw. palce kauczukowe. Były to trzy palce z lanego kauczuku grubości palca dorosłego mężczyzny, każdy długości około 50 cm, złączone twardą rączką z jakiejś twardej czerwonawej masy z wytłaczanym napisem firmy, która ten sprzęt produkowała. Kauczukowe palce moja matka używała zawsze ilekroć zapadał wyrok dania mnie lub mojej siostrze Jadwisi w skórę, o czym jeszcze będę wspominał w dalszych częściach tych notatek. Ubieralnia połączona z małą łazienką, łączyła się drzwiami z pokojem sypialnym i drugimi drzwiami z buduarkiem. W ubieralni stała duża z marmurowym blatem umywalnia, z miednicą, dzbankiem itd. W Wojtkuszkach nie było kanalizacji. Wodę się woziło beczkami z odległej studni (czynność tę wykonywał przez lata stary bardzo człowiek nazwiskiem Skapas). Mycie więc odbywało się wodą nalewaną ze dzbanka. Kąpiel w wannie była ewenementem raczej, możliwym tylko w sobotę, nie mówiąc o ewentualności kąpieli zdrowotnych, zlecanych przez lekarza. Te z najwyższym trudem i wysiłkiem montowało się ze wskazań zdrowotnych poza planem. Również nie było ubikacji skanalizowanych. W paru ubikacjach pałacowych kubeł był podstawiany pod tak zwany tron - czyli obudowanie z desek z dziurą w środku, pod którą podstawiano wiadro. Dla wybitnych gości oraz dla osób starszych lub dzieciom w razie choroby przynoszono do pokoju specjalne kubły malowane olejno na ciemny brąz i zawierające wyjmowane wiadro w blaszanym futerale i zamykane podwójnymi blaszanymi denkami. Jedno z rączką zatykało dziurę, a na nie nakładało się drugie denko obejmujące szczelnie wiadro, otaczając je w rodzaju tubusa. W ten sposób wiadro takie, mimo wypełnienia nieczystościami, mogło pozostać całą noc w pokoju i stosunkowo niewiele zatruwało powietrze, aczkolwiek nie można powiedzieć, aby się nic nie czuło. Toteż najchętniej całe to urządzenie wystawiano na korytarz, bądź do sąsiedniego pokoju na noc. Poza umywalką w ubieralni stała toaleta z wielkim owalnym srebrnym lustrem ozdobionym herbami Kossakowskich oraz obfity komplet herbowych szczotek, grzebieni itp. z kości oraz z kompletem kryształowych ze srebrnymi przykrywkami naczyń różnokształtnych na szpilki, grzebienie, rurki do karbowania włosów itp. Poza tym w ubieralni wisiały szlafroki, stały pantofle, a liczne krzesełka i stoliczki umożliwiały przebywanie tu licznym osobom, które w okresie ubierania się i czesania mojej matki szereg spraw i interesów tu załatwiały. Buduarek. Pokój ten był przeznaczony dla mojej matki jako jej niejako gabinet. Buduarek jednymi drzwiami komunikował się z pokojem sypialnym, drugimi drzwiami z ubieralną, trzecimi drzwiami z gabinetem ojca i wreszcie łączył się drzwiami z tzw. korytarzykiem, o którym pomówimy niżej. Wreszcie buduarek miał piąte drzwi niejako zakonspirowane zwłaszcza od strony salonu. Buduarek w tym miejscu tworzył niewielką wnękę, przez którą prowadziły do salonu maleńkie drzwi, niewidoczne od strony salonu. Drzwi te wykrojone z zachowaniem ornamentacji ściany salonu, a nawet z wiszącym w tym miejscu na nich obrazem, miały niewielką, okrągłą klamkę, której przekręcenie pozwalało na otwarcie tych drzwiczek i zajrzenie przez ich szparę do wnętrza salonu, względnie usunięcia się dyskretnie z salonu do buduarku. Drzwiczki te więc od salonu nie miały żadnej funkcji - był to po prostu kawał ściany na zawiasach, optycznie nie różniącej się od reszty ściany salonu. Sądzę, że drzwi te były wykonane bez żadnego specjalnego celu, ot tak, dla oryginalności przez jednego z budowniczych pałacu. Umeblowanie buduarku składało się z biurka mojej matki, stojącego przy drzwiach do sypialnego i koło okna, z wnęki, w której stała kanpaka i parę miękkich taboretów i z szaf białych przy ścianie, zawierających ubrania i suknie. Tapety buduarku były różowe w kwiatki, obicia mebli i firanki takie same jak obicia. Szafa przy ścianie biała olejno malowana. Na ścianach trochę fotografii i bardzo dużo ramek z fotografiami na biurku. Gabinet był pokojem pracy mego ojca. Olbrzymie biurko stało bokiem, tyłem do okien, w narożniku gabinetu. Trudno mi dokładnie opisać wygląd wnętrza tego pokoju, bo za życia mego ojca gabinetu nie pamiętam, a potem był wielokrotnie przemeblowywany i wszystko w nim stale przestawiano. W pokoju był kominek z kafli z glazurą w kolorze brunatnym, stały liczne i bardzo wysokie oszklone szafy z książkami, na szafach stało kilka wypchanych ptaków. Poza biurkiem był stół, kanapa i szereg miękkich, poduszkowych foteli z wyjmowanymi oparciami, jak w otomanach. Meble te były kryte zielonkawym gobelinem w czarne wzory. W pokoju tym znajdował się bardzo prymitywny telefon z tubką w aparacie i słuchawką osobno, z całą baterią skrzynek z licznymi otworkami, z których zwieszały się na różnokolorowych drutach wtyczki. Dzwoniło się kręcąc korbą, co się odbywało z hałasem, a cała drewniana aparatura drżała wówczas niezbyt przylegając do ściany. Szereg krążków metalowych na zawiaskach okresowo odpadało, ukazując numerki, czemu towarzyszył przeraźliwy dzwonek. W ten sposób dowiadywano się jaki numer dzwoni do Wojtkuszek i drogą manipulacji wtyczkami można było wreszcie doprowadzić do rozmowy, którą się prowadziło wrzeszcząc z całym sił do tubki. Telefon wojtkuski łączył z Wiłkomierzem (apteka, poczta, lekarz dr Mackiewicz) i z paroma okolicznymi dworami. Centrala była w Wiłkomierzu. Na ścianach gabinetu ojca wisiała niezliczona ilość fotografii - drzewa genealogicznego naszej rodziny i innych, fotografie zwłaszcza drugiej żony mego ojca, Zaleskiej, w czasie jej choroby, dziesiątki fotografii parku, lasu, grup gości, dzieci w różnych okresach wieku itp. Również na stolikach, półkach, półeczkach stały liczne ramki z fotografiami. W oknach gabinetu było parę szyb matowych, na nich wisiały diapozytywy na szkle fotografii niektórych obrazów. Kilka szyb było czerwonych i niebieskich, co podobno było memu ojcu potrzebne w związku z odbijaniem fotografii na słońcu. Na stołach lampa naftowa i parę stojących świeczników mosiężnych z stearynowymi świecami. Salon. Ten największy w pałacu pokój łączył się z gabinetem ojca, małymi drzwiczkami z buduarkiem, bocznymi drzwiami z pokojem stołowym. Ściany salonu były ciemno karminowe, otoczone jasnymi obramowaniami. Wszystkie meble obite były czerwonym pluszem, stoły przykryte pluszowymi czerwonymi obrusami. Firanki, poza koronkową ich częścią środkową, miały z boku czerwone lambrekiny. Okien było chyba 6 lub nawet 8, wszystkie wychodzące na ogród. Zasadniczym akcentem salonu były obrazy, rozmieszczone jeden obok drugiego od sufitu niemal do podłogi, zajmując wszystkie ściany. Obrazy wisiały na sznurach zwisających ze złoconych prętów okalających pod sufitem wszystkie ściany salonu. Obok obrazów bardzo wybitnych pędzli wisiało dużo kopii, niektóre robione przez mego dziadka, niektóre przez Saint Clairów. Odnosiło się wrażenie, że obrazy te tak rozmieszczono, aby jak najwięcej ich zmieścić w salonie. Nie były też dobierane tematycznie. Wisiały tu więc dwa portrety Szczęsnego Potockiego i jego żony, pędzla Batoniego, szereg portretów rodzinnych (niektóre malowane przez Lampiego): Szymon Kossakowski hetman, Józef Kossakowski biskup, Katarzyna Kossakowska kasztelanowa kamieńska, Eustachy Kossakowski, i wiele innych, a tuż obok wisiały "Bitwa pod Kircholmem" Suchodolskiego, "Napoleon oddaje swój mundur generałowi Kossakowskiemu w Fontainebleau", obraz Bakałowicza przedstawiający jakąś bitwę, w której jakiś Kossakowski coś zdobywa, mały portrecik księcia Trubeckiego z brodą do pasa, wspartego na kiju - po powrocie z wygnania wieloletniego na Syberię, kilka widoczków na blasze szkoły holenderskiej, parę scen rodzajowych, np. w karczmie z okresu wojen napoleońskich, duży portret mego dziada, Szczęsnego Kossakowskiego w surducie, z jakąś gwiazdą opartego na lasce, obok portret jego żony, babuni de Laval, dwa gigantyczne portrety mojej matki i mego ojca pędzla pani Edziatowiczowej - mama w balowej sukni stoi, ojciec siedzi w fotelu z gazetą w ręku. Obrazy te, chyba wybitnie złe i brzydkie, zajmowały miejsce od sufitu do podłogi. Poza tym liczne miniaturki, batalistyczne (najczęściej rodzinne), portret mego ojca Dawidowicza (malowany z fotografii) i wiele jeszcze innych. Meble salonu były rozmaite. W rogu przy oknie pod ścianą graniczącą z gabinetem stała oszklona mahoniowa serwantka, w której znajdowało się wiele tzw. gracików - to znaczy przedmiotów równie ładnych i estetycznie wykonanych, jak i niepotrzebnych. Były tam porcelanowe laleczki, Chińczycy z kiwającymi się głowami, kule szklane z zatopionymi w ich wnętrzu kolorowym gwiazdami, niezliczona ilość pudełek, pudełeczek, misek, rurek rzeźbionych w kości słoniowej, rączek od lasek, parasolek itp. Szafka ta, zawsze zamknięta na klucz, była niedostępna nikomu, prócz mojej matki, gdyż zawierała w swych dolnych kondygnacjach cały zbiór niezwykle rzadkich i drogich zabawek. Były to zabawki luksusowe, które albo my, to znaczy ja z moją siostrą Jadwisią, albo też inne, starsze już dzieci mego ojca, dostawały od bardzo bogatych krewnych. Do nich należała np. pani Maria Branicka z Białocerkwi, mieszkająca stale w swym mająteczku Olivetto pod Niceą nad Morzem Śródziemnym. Od niej od czasu do czasu otrzymywaliśmy jakiś luksusowy prezent, który natychmiast wędrował pod klucz, gdzie miał oczekiwać naszej pełnoletności i ewentualnie służyć jako zabawka naszym dzieciom, a może wnukom. I w rzeczy samej, jakże tu dać do rąk rozwydrzonych, ruchliwych i bardzo wszystko psujących dzieci w wieku sześciu i dwunastu lat (jak wówczas liczyliśmy z moją siostrą) zabawki wartości nieraz paruset rubli, a nawet paru tysięcy franków. Ani to dzieło sztuki, żeby je wystawić w gablotce, ani to trwałe, żeby sobie było stale używane - a więc jako coś niezwykłego niech będzie zamknięte na razie, a potem, jak dzieci podrosną, to się zobaczy. Ta psychologia przechowywania różnych nie używanych a poniekąd cennych przedmiotów do lepszych czasów, dotyczyła nie tylko zabawek, ale również i wielu innych luksusowych rzeczy, jak np. bardzo drogich serwisów, bielizny zwłaszcza stołowej, itp. A teraz powróćmy do zabawek. Co tam takiego było? A więc przede wszystkim świnka wielkości małego prosiaczka, wspaniale wykonana z naturalistyczną dokładnością. Świnka obciągnięta różową matową skórką, była nakręcana kluczykiem. Postawiona na podłodze zaczynała się posuwać i to było zaskakujące w sensie otrzymania takiego efektu żywego stworzenia. Mianowicie świnka posuwała się naprzód, wykonując nie tylko ruchy w stawach kończyn. Cały tułów świnki, jak u węża, poruszał się w różne strony, głowa wykonywała ruchy, uszy też, ogon także, a najważniejsze, że nigdzie nie było widać, aby świnka była złożona z wielu części. Jednolicie obciągnięta skórą, jak w naturze, a cały mechanizm wykonywał wszelkie ruchy tułowia, kręgosłupa, głowy, kończyn, czemu towarzyszył świetnie naśladujący żywą świnkę przeraźliwy kwik. Ludzie po raz pierwszy patrzący na tę świnkę absolutnie nie mogli uwierzyć, że to nie jest żywe prosię. Zabawkę tę gdzieś na jakiejś wystawie międzynarodowej za wielkie pieniądze kupiła pani Maria Branicka i ofiarowała mojej matce dla dzieci. Było też parę lalek niezwykle wykonanych i również poruszających się w sposób najdziwaczniejszy, a każda posiadała nie kończące się komplety najbardziej luksusowych strojów wraz z bielizną ozdobioną prawdziwymi koronkami. Następnie kolejki, parowozy, poruszane autentyczną parą wytwarzaną w kotle maszyny opalanej spirytusem. Również były tam serwisy dla lalek z najwyższego gatunku porcelany, niektóre bardzo stare i niekiedy już muzealne. Zabawnym było pudełko w kształcie krzyża, skórzane, wielkości może 6 cm2. Po otwarciu wnętrze wybite czerwonym suknem zawierało szereg wgłębień, w których jak w neseserze, znajdywały się nożyczki - długości może dwóch-trzech milimetrów, naparstek, igielnik i inne przybory do szycia, wykonane z kości słoniowej i będące miniaturą prawdziwego neseseru. Od czasu do czasu, w jakieś święto, lub jeżeli przez czas dłuższy nie było na nas skarg - moja matka prowadziła nas do salonu i z miną tajemniczą otwierała szafę-sanktuarium, pozwalając nam przez krótką chwilę nacieszyć się widokiem tych zabawek. Oczywiście w razie przyjazdu gości, którzy jeszcze tego nie widzieli, odbywała się również demonstracja zabawek, co zawsze wzbudzało zachwyt oglądających. Z drugiej strony drzwi gabinetu pod ścianą w salonie stała brzuchata konsola dochodząca aż do drzwiczek w ścianie, prowadzących do buduarku. Na tej konsoli stało mnóstwo przedmiotów z brązu, popielniczki, lichtarze, dzwonki i dzwoneczki, kandelabry, świeczniki i lampy naftowe grubo pozłacane. W wypukłych olbrzymich szufladach konsoli mieściły się setki wojtkuskich fotografii na kartonach, rozrzuconych bezładnie i stanowiących również raczej stos, stale przewracany przez oglądających. Przed szafką z zabawkami stała mahoniowa, kryta czerwonym pluszem kanapka zwana szezlongiem, na którym często polegiwała moja matka. Przy kanapie stał stół z lampą naftową po środku, dookoła fotele - na stole wielkie oprawne albumy z fotografiami starymi względnie z malowidłami mego dziadka. Te ostatnie albumy zawierały setki pejzaży, które były ilustracjami z jego licznych podróży po świecie, odbywanych wówczas oczywiście końmi. Pod każdym widokiem ręczny podpis po francusku z wyjaśnieniem, co dany krajobraz przedstawia. Druga seria albumów z rysunkami mego dziada to portrety, twarze, profile - nieraz po kilkanaście tych samych twarzy na stronie. Przeważnie były to rysuneczki wycinane z kartek i wklejane do albumów pięknie oprawnych w czerwoną skórę. Często powtarzającym była twarz o ostrych rysach, niemal ptasich, twarz księdza-ascety w sutannie czarnej - z podpisem "l'abbé Jacotin". Był to wieloletni nauczyciel i wychowawca mego ojca, który nigdy nie uczęszczał do żadnych szkół i uczył się w domu pod kierunkiem między innymi ks. Jacotin i następnie pana Szpaczyńskiego, którego historia wymaga osobnego omówienia. Bardzo często w albumach dziadunia widzimy twarz Chrystusa - zawsze o tym samym wyrazie. Pod każdym z tych wizerunków widzimy napis ręką dziadunia: "vidi dziś" i potem data i rok. Podobno mój dziadek bardzo często miewał przed oczyma obraz tej twarzy w postaci widziadła, o różnych porach dnia i roku. I wówczas jakby zafascynowany bardzo realistycznym widziadłem chwytał za ołówek i szkicował tę twarz w setkach szkiców, zawsze jednakową. Pod każdym z tych rysunków figuruje oczywiście inna data. Dodam, że wiele było również olejnych i akwarelą malowanych analogicznych twarzy Chrystusa i zawsze podpisanych: "vidi, dn.... roku..." Albumy z fotografiami zawierały wsuwane stare, niewielkie fotografie setek osób z rodziny i nieznanych - fotografie typowe dla owych czasów, gdy dagerotypy wyparła odbitka na papierze. Również i parę dagerotypów na srebrnej blasze było w Wojtkuszkach. Wzdłuż okien salonu stało jeszcze parę kompletów stołów z fotelami, w narożnikach niewielkie kanapki, na stołach lampy naftowe i albumy, popielniczki, zapałki na metalowych postumentach. Po stronie prawej, przy ścianie graniczącej z korytarzykiem, stała ciężka kanapa z gipsowymi złoconymi sztukateriami, które stale się kruszyły i odpadały. Przed kanapą olbrzymi stół z lampą na środku, również założony albumami fotograficznymi. Z dwóch boków stołu stały dwie kanapki w kształcie litery S - dwuosobowe siedzenia. Dwie osoby siadały tyłem do siebie - a twarzami były zwrócone ku sobie, co pozwalało na wygodną rozmowę. Wreszcie było tu jeszcze parę stolików do kart w różnych rogach salonu, dwie małe konsolki z wypukłymi szufladami, obstawione brązami i kryształami. Przy ścianie, graniczącej ze stołowym, stał długi, olbrzymi czarny fortepian, przed nim czarny taboret i etażerka czarna do nut. Stołowy. Ten olbrzymi, ponury, ciemny pokój łączył się szerokimi drzwiami z salonem. Drugie drzwi prowadziły do pokoju bilardowego, trzecie na korytarz z wyjściem na klatkę schodową i czwarte do tzw. pokoi dziecinnych. Wreszcie dwa wielkie okna i olbrzymie drzwi oszklone prowadziły na wielką krytą werandę od strony ogrodu, która latem przekształcała się na stołowy pokój, jeśli dopisywała pogoda. Pokój stołowy był wytapetowany portretami królów polskich. Większość tych portretów, malowanych na płótnie, było oprawnych w ciemne, wąskie, czarne ramki ze złotym kancikiem od wewnątrz. Większość tych obrazów wynosiła z ramą około 50 na 60 cm. Mówiono, że część tych obrazów to oryginały pędzla Bacciarellego, ale inni mówili, że są to przeważnie kopie królów, których portrety znajdują się na Zamku /Królewskim w Warszawie/ i zostały wykonane przez uczniów Bacciarellego, lecz pod jego kierunkiem. Szereg portretów było na blasze i te robił podobno mój dziadek. Zresztą różniły się one wyraźnie od tych na płótnie - niesamowitością wzroku, bardziej ordynarnymi kolorami i sztywną, drewnianą postawą postaci. Dwa portrety były bardzo duże - miały wymiary 2 na 2,5 metra; jeden przedstawiał króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, a drugi Augusta Mocnego. Możliwe, że jeszcze dwa duże portrety królów dawniej znajdowały się również w stołowym. Królowie zgodnie z datami panowania byli rozwieszeni na ścianach - a z tyłu były napisy - co dany obraz przedstawia oraz kartka z napisem "Ze zbiorów Wojtkuskich". Bardzo ciemny pokój stołowy nie pozwalał na rozróżnienie definitywne tych portretów - wyglądały one z daleka prawie jednakowo, jako galeria twarzy brodatych, w koronach, słabo odcinających się od niemal czarnego tła. Po środku stołowego stał olbrzymi owalny stół na 24 osoby - stół rozsuwany w nieskończoność o kilkudziesięciu nogach, zawierający pod blatem potworną liczbę dodatkowych desek do zwiększania blatu. Dookoła stołu stały mahoniowe krzesła wyplatane - część ich stała pod ścianami. Pod ścianą graniczącą z salonem stała wielka otomana, kryta zielonkawym wzorzystym gobelinem. Ponad nią wisiały dwa duże portrety królów. Reszta mebli - to olbrzymia gdańska szafa we wnęce naprzeciwko okna. W tej szafie była bielizna stołowa i talerze, kieliszki, szklanki itp. Na szafie stały mosiężne indyjskie talerze ze zbiorów arcybiskupa Zaleskiego, brata drugiej żony mego ojca. Pod ścianą graniczącą z pokojem dziecinnym - bufet gdański - w szufladach i szafkach mieściły się sztućce i herbowe talerze i filiżanki oraz podręczna bielizna stołowa. Na półkach bufetu stały patery z owocami, przeważnie z brązu, bardzo ciężkie i wielopiętrowe. Obok bufetu gdańska prasa na bieliznę stołową - z korbą śrubową pozwalającą na przyciśnięcie zdjętych ze stołu serwet i obrusów, co miało zapobiec ich pognieceniu. Przy drzwiach stały wysokie parawany zasłaniające przewiew od korytarza. Podłogi w salonie, gabinecie i stołowym w postaci klepki o dużych różnokolorowych kwadratach, obramowanych różnymi wzorami jaśniejszych pasków - każdy pokój posiadał osobny wzór parkietu. W stołowym wisiała olbrzymia kuta, żelazna naftowa lampa z białym kloszem, dająca niezbyt jasne, lecz dostateczne światło w pokoju. W razie przybycia gości, zawsze zjawiały się na stole liczne kandelabry ze stearynowymi świecami. Na ścianie stołowego wisiał zawsze termometr oraz barometr. Pokój bilardowy. Pokój ten łączył się z korytarzykiem i kredensem, z salonem, z pokojem stołowym i z przedpokojem zwanym w Wojtkuszkach "Szwajcarnią". W bilardowym po środku stał olbrzymi staroświecki stół bilardowy - ze skórzanymi torebkami na kule w czterech rogach i na dwóch bokach. Stół kryty był zielonym suknem. Pod ścianami stały szafy biblioteczne oszklone, pełne pięknie oprawnych w skórę książek. Szafy były zamknięte na klucz. Parę foteli i stolik przy oknie, podstawki do kijów bilardowych, a nad stołem również wisząca naftowa lampa. Nie przypominam sobie, czy w tym pokoju wisiały jakieś obrazy. Szwajcarnia. Był to wielki hall, do którego wchodziło się przez główne drzwi wejściowe, obudowane szklanym pokoikiem, z którego przez dwoje bocznych drzwi wchodziło się do przedpokoju. W ten sposób w zimie utrzymywało się ciepło, bo po otwarciu drzwi wejściowych zamykało się je, a dopiero teraz otwierało się boczne szklane drzwiczki, by wejść do hallu. Podłoga w "szwajcarni" była utworzona z czarno-białej szachownicy kwadratowych kafli. Naprzeciw drzwi, pod ścianą, stał olbrzymi kominek z kafli glazurowanych na kolor ciemnobrunatny. Z obu stron kominka stały na postumentach pełne zbroje - rycerzy z halabardami w rękach. W środku stół z jasnego drzewa, szereg niskich plecionych foteli, w których siedząc przybierało się półleżącą pozycję. Pod ścianami stojące drewniane wieszaki do palt w kształcie stojących szafek i półek, na dole wyłożone blachą przegródki do kaloszy, specjalne podstawki do lasek i parasoli, na ścianach trochę rogów i nieco zbroi w postaci hełmów, misiurek, puklerzy, tarczy, toporków itp. Niektórzy pokój ten nazywali zbrojownią, ale ogólnie przyjęła się nazwa "szwajcarnia" i przetrwała ona do ostatnich wojtkuskich czasów. Pokoje dziecinne czyli pokój mój - tuż przy stołowym i obok pokój mojej siostry Jadwisi, były urządzone typowo, po dziecinnemu. Łóżka metalowe białe, nad łóżkiem święte obrazki i oprawne błogosławieństwo Piusa X, trochę fotografii na ścianach, białe olejno malowane krzesła, biały olejno malowany stół z klapami do lekcji, etażerka na książki, umywalka - miednica, dzbanek, kubeł itp. Pokój mojej siostry podobnie umeblowany, miał stół do lekcji pośrodku, poza tym toaletkę i lustro, i znów umywalkę, etażerkę na książki, nad łóżkiem dywanik, święte obrazki i błogosławieństwo Leona XIII dla mojej siostry. Jedne drzwiczki prowadziły do ubikacji, służącej nam również jako ciemnia do wywoływania klisz fotograficznych. Drugie drzwi prowadziły do korytarzyka, w którym straszyło, co będzie wymagało obszerniejszego omówienia nieco później. Z pokoju stołowego, jak i ze "szwajcarni", wchodziło się na główną klatkę schodową, prowadzącą na I piętro do pokoi gościnnych. Na półpiętrze, w miejscu, gdzie schody zakręcały, stała na postumencie pełna zbroja małego rycerzyka z halabardą, z okrągłą tarczą, w czerwonych safianowych spodniach widocznych spod zbroi. Na ścianach nad schodami - na okrągłych tarczach barwne herby różnych rodzin, wiele starych portretów, ledwie widocznych, gdyż jednolicie czarnych, dalej fragmenty zbroi, buńczuków, siekierek, halabard, tarcz itp. Schody olejno malowane na brązowo, wysłane były w części środkowej czerwono-zielonawym chodnikiem. Korytarz za wejściem na klatkę schodową prowadził do pałacowej kaplicy, a następnie rozgałęziając się przebiegał wzdłuż licznych parterowych pokoi gościnnych, dalej do tzw. archiwum oraz gospodarskich pomieszczeń, a między innymi kuchni i spiżarni. Kaplica. Wysokie podłużne okno gotyckie z różnokolorowymi szybami. Ołtarz niewielki, nad ołtarzem liczne obrazy olejne - jeden malowany przez mego dziada przedstawiał Chrystusa na krzyżu. Puszka metalowa w kształcie serca, zawierająca jakoby serce hetmana Karola Chodkiewicza i wszędzie na ścianach dziesiątki fotografii pośmiertnych z różnych okresów, przeważnie dotyczących rodziny, względnie mieszkańców Wojtkuszek. Obok więc pośmiertnych zdjęć moich babek, dziadunia, różnych wujów i ciotek, niekiedy małych dzieci, była tam fotografia mego ojca na katafalku obok pana Adama Kościukiewicza, przez wiele lat kamerdynera Wojtkuszek, obok znów zdjęcie zmarłego buchaltera i bibliotekarza itp. Był to więc zbiór sanktuarium pośmiertnych pamiątek mieszkańców Wojtkuszek. Pod oknem olbrzymia komoda na ornaty i kościelną bieliznę, nasze klęczniki, dwa konfesjonały jeden duży szafkowy, drugi maleńki. Posadzka z czarno-białych płyt marmurowych. Msze św. w kaplicy odbywały się raz w tygodniu, zdaje się, że w piątek, a w okresie gdy jacyś księża mieszkali w pałacu odprawiali oni mszę codzień; gdy było ich więcej, to i po parę mszy dziennie się odprawiało. W wojtkuskiej kaplicy nie było jednak stale Przenajświętszego Sakramentu, gdyż nie było stałego księdza w pałacu. O licznych pokojach gościnnych na parterze i na pierwszym piętrze niewiele potrafię powiedzieć, bo ich prawie nie pamiętam. Pokoje te były częściowo numerowane, ale te bardziej reprezentacyjne oznaczone były literami. Na przykład pokój "M" na pierwszym piętrze był najbardziej reprezentacyjnym w pałacu i znajdował się w samym środku części centralnej, ponad "szwajcarnią". Pokoje gościnne parterowe były przeważnie ponure, ciemne, wilgotne, a na podłodze i ścianach panoszył się grzyb. O konieczności walki z tym grzybem, aby go radykalnie zniszczyć, słyszałem stale, ale nigdy nie pamiętam, aby się coś w tym kierunku robiło. Korytarze wojtkuskie nieskończenie długie i rozgałęzione, były do wysokości półtora metra malowane olejno na kolor brązowy. Powyżej lamperii były bielone i obwieszone setkami czarnych profili na białym papierze. Mania robienia profili wszystkim przyjeżdżającym do Wojtkuszek, nawet na krótko, trwała już od początku XVIII wieku, a nawet i wcześniej, od końca XVII stulecia. Gdy ktoś przyjeżdżał do Wojtkuszek, zawsze padało pytanie, czy miał już zrobiony profil? Jeżeli nie, to gdy tylko zapalano światła, sadzano delikwenta profilem do ściany, na którą przypinano biały papier, czarny na odwrocie. Następnie dotąd manipulowano lampą, aż cień twarzy ostro się zarysował na białym tle. Wówczas zapowiadając delikwentowi, aby nie drgnął, obrysowywano kontur profilu, a następnie wycinano go nożyczkami, nacinając papier w miejscu rzęs i włosów w cienkie paseczki, aby w ten sposób ożywić profil. Wreszcie naklejano profil na tekturę o wymiarach 40 na 50 cm, ze skrawków papieru robiono obramowanie czarne, wypisywano "Wojtkuszki" oraz datę i nazwisko osoby portretowanej i wieszano na nitce według chronologii w korytarzu. Korytarze dolne doprowadzały jeszcze do drugiej klatki schodowej, wąskiej i bardzo krętej, pozwalającej na wejście na pierwsze piętro również do gościnnych pokoi. Za klatką schodową jeszcze parę skrętów i dochodziło się do sali zamkniętej stale na klucz i mieszczącej w szafach archiwum starych akt i dokumentów. Za moich czasów nie było już nikogo, kto by się tym archiwum zajmował. Raczej wszystko leżało zamknięte, w nieładzie, kurzu i zapomnieniu. Dalej dochodziło się do kuchni, a następnie było pod dachem przejście do cieplarni, tzw. oranżerii, w której zimą przechowywano palmy, agawy i inne egzotyczne rośliny, latem zdobiące klomby w ogrodzie. Pozostał jeszcze do omówienia odcinek pałacu przy buduarku, a mianowicie korytarzyk, który łączył się drzwiami z buduarkiem mojej matki, następnie wychodził na tzw. ganeczek, skąd po paru schodkach schodziło się na podwórze podjazdowe. Z korytarzyka wchodziło się schodkami na tzw. górkę, gdzie spali najczęściej niektórzy ze służących, nie posiadający rodzin, lub też tzw. chłopcy kredensowi. Z górki można było przejść nieco wyżej na pierwsze piętro wieży, do pokoju leżącego ponad pokojem sypialnym rodziców. Pokój ten - za mojej pamięci zupełnie nie urządzony - miał trzy olbrzymie okna, bardzo zakurzone i pokryte siatką pajęczyn, na których widać było setki zdechłych much. W tym pokoju stało kilka kozetek, a na ziemi leżały sienniki. Miejsce to służyło za nocleg dla młodzieży przyjeżdżającej tak często do Wojtkuszek. Małymi, biało malowanymi schodkami wchodziło się do analogicznego pokoju wieży na drugim piętrze. Pokój ten zasypany nasionami, zeschłymi liśćmi, również zupełnie nie urządzony, był składem dla podwójnych okien i drzwi, wyjmowanych na okres lata. Również i tu leżała gruba warstwa kurzu, odskakującego tynku, wszystko pokryte pajęczynami, mnóstwem zdechłych much i innych owadów. Z tego pokoju po stromej drabince dochodziło się do otworu w suficie, zasłoniętego drewnianą klapą, którą, aby wejść wyżej, trzeba było unieść i odłożyć na bok. Tędy wchodziło się do ciemnej izdebki, z której przez drabinkę i drugi otwór w dachu (również zasłaniany) można się było wydostać na szczyt wieży. Wieża miała na czterech rogach cztery małe wieżyczki, pomiędzy którymi biegła balustrada, kryta białą blachą. W balustradzie były niewielkie szczeliny (blanki), przez które widać było całą okolicę - lasy, cmentarz, kościół w Poszelinie, Wiłkomierz, wijącą się w dali rzekę Świętą. Najrozleglejszy widok rozciągał się ze szczytu wieży, krytego blachą, pochyłego ze wszystkich czterech stron - miał kształt piramidy. Na samym szczycie wystawał kilkunastometrowy pal na chorągiew pałacową. Na sam szczyt wieży można było się wdrapać trzymając się za pałąk chorągwi - jeśli się go puściło, trzeba było zbiec lub osunąć się do pochyłości dachu aż do brzegu wieży, gdzie dopiero można było ustać opierając się o balustradę. Na tym kończę opis wnętrz pałacu, a właściwie jego najbardziej zamieszkałej części. Rozkład i urządzenie pozostałych licznych pomieszczeń nie utrzymały się w mojej pamięci. Śmierć mego ojca w roku 1905 Parę tygodni przed śmiercią mego ojca przybyła do Wojtkuszek panna Jeanne VantelÝze paryżanka - mająca uczyć moją siostrę i mnie francuskiego. Od tej chwili zmieniło się nasze życie - całymi dniami rozlegał się po całym domu francuski szwargot naszej nowej nauczycielki, która nieustannie zadawała nam wciąż pytania, czegoś żądała, czegoś zabraniała, organizowała gry i zabawy i bez przerwy trzymała nas oraz większość domowników w stałym napięciu. Ten system wielkiej agresywności, ciągłego mówienia bardzo głośno i dobitnie, zalewania otoczenia lawinami zdań i słów - stosowany przez nauczycielki najwyższej klasy - doprowadza zwykle do bardzo szybkiego opanowania obcego języka, z początku machinalnie, a dopiero potem w oparciu o gramatykę i inne teoretyczne dane. Panna Jeanne w bardzo krótkim czasie doprowadziła nas do mówienia, a poza nami wciągnęła bardzo wiele osób z otoczenia, nie mówiąc już o służących, którzy po paru tygodniach całe zdania mówili po francusku, nie rozumiejąc absolutnie ich treści. Przybycie panny Jeanne do Wojtkuszek tak bardzo zmieniło cały tryb życia w domu, tak bardzo wprowadzało jakiś nerw do życia i codziennych zwyczajów, tak głośno zaczął się w całym domu rozlegać język francuski, że wszyscy nim stopniowo przesiąkli. Wkrótce jednak zamarło na czas jakiś życie wojtkuskie i nawet francuski przestał rozbrzmiewać po całym domu, gdyż nagłe pogorszenie zdrowia mego ojca zwiastowało wiszące nad nami nieszczęście. Niewiele szczegółów z tego czasu pamiętam. Do pustych Wojtkuszek, na skutek wieści o chorobie ojca zaczęli się zjeżdżać - moi bracia i siostry. A więc brat mój Józef z Brzostowicy o 34 lata starszy ode mnie przybył z żoną i najstarszą córką. Drugi mój brat, Michał Stanisław, był na miejscu, bo mieszkał wówczas w Wojtkuszkach. Następnie zjechały siostry - Alka Łempicka z mężem, Gabryela Górska, Zinka Meysztowiczowa i wreszcie Marylka Chrapowicka. Przybyło też sporo wnuków mego ojca, siostrzeńców i dalszych krewnych. Wojtkuski dom wypełnił się rodziną. Gdy już stan mego ojca był bardzo zły, rodzina zgromadzona w gabinecie czekała - lekarze wyszli a do sypialnego pokoju wszedł w komży ks. Wębro - proboszcz wojtkuski z Przenajświętszym Sakramentem. Wszyscy wyszli - a mój ojciec sam na sam pozostał z księdzem. Drzwi od sypialnego zamknięto. Siedziałem z matką w buduarku pod drzwiami. Słychać było bardzo głośną mowę księdza - widocznie ojciec źle słyszał już wtedy. - Co to ksiądz tak na ojca krzyczy? - zapytałem matki - a mama mi odpowiedziała: - Widocznie ksiądz się gniewa za grzechy, które papa popełnił, ale jak tu się ksiądz gniewa, to tam Pan Bóg zawsze przebacza. Potem weszła cała rodzina - wszyscy poklękali - mnie przysunięto najbliżej i kazano ojca pocałować w rękę. Wszyscy klęczeli i płakali - a mnóstwo wiejskich bab w korytarzyku i buduarku i na ganeczku zawodziło i nabożne pieśni śpiewało. Potem jeszcze weszli lekarze, między nimi dr Mackiewicz z Wiłkomierza. Było też dwóch lekarzy z Warszawy. Słychać było jęki mego ojca - odbywało się bardzo wówczas brutalne płukanie żołądka. Pod wieczór dowiedziałem się, że ojciec umarł. Całego okresu po śmierci nie pamiętam. Ojciec w kaplicy pałacowej leżał na katafalku - potem był pogrzeb na cmentarzu wojtkuskim - mnóstwo ludzi, sąsiadów, rodziny, chłopów i wielki korowód księży. Już na cmentarzu najwięcej zrozpaczony był mój brat Staś-Michał - przed samym spuszczeniem trumny do grobu - Staś-Michał z głośnym szlochem przywarł twarzą do trumny ojca, po której potoczyła się cała struga łez mego brata. Ten szczegół pogrzebu najbardziej utkwił mi w pamięci. Po śmierci ojca odbyło się dużo zebrań rodzinnych, odbyły się tzw. działy, oparte na ostatniej woli ojca, wreszcie powoli wszyscy się porozjeżdżali stopniowo i zostaliśmy sami z matką w ogromnym i prawie pustym wojtkuskim pałacu. Bardzo dokładny opis ostatnich chwil mego ojca zrobił mój brat Józef z Brzostowicy /kopię tego opisu mamy w naszych papierach rodzinnych/. Jak wynikało z testamentu ojca, ja dziedziczyłem Wojtkuszki. Brat mój Stanisław Michał dostał jakiś ekwiwalent w gotówce łącznie z dużym majątkiem Czedajewka i Papuza w głębi Rosji w guberni Symbirskiej. Były to dobra po mojej babce Laval. Opiekunami mymi oraz Wojtkuszek zostali: pan Marian Plater z Wieprz, pan Michałowski najbliższy sąsiad Wojtkuszek i pan Dominik Dowgiałło z Siesik. Wkrótce też mój brat Stanisław kupił od gen. Wojnickiego w sąsiedztwie Wojtkuszek majątek Nidoki z folwarkami Skoczuny i Felinek i tam około roku 1908 przeniósł się ostatecznie i zagospodarował. Mój drugi brat, Józef, mieszkał od lat w Brzostowicy w guberni grodzieńskiej, posiadając jednocześnie klucz Lachowicze z bardzo obszernymi lasami. Od śmierci ojca życie w Wojtkuszkach zmieniło się zasadniczo, moja matka coraz częściej i chętniej wyjeżdżała z nami do Warszawy, przeważnie zimą, a nieraz też do krewnych za granicą. Duchy w wojtkuskim pałacu Dla mnie nie ulegało żadnej wątpliwości, że w pałacu wojtkuskim straszyło i to w różnych miejscach w rozmaity sposób. Już od najwcześniejszego dzieciństwa ciągle się na ten temat dużo słyszało, a co w tym było najbardziej nieprzyjemne, że dorośli tych rzeczy nie tylko nie negowali, ale poniekąd widać było, że sami są z tego powodu w niemałym kłopocie. Najbardziej dziwna a jednocześnie przerażająca historia zupełnie i nigdy nie wyjaśniona rozegrała się z dramatycznym finałem pewnej wiosny, gdy moi rodzice mieli na lato powrócić do Wojtkuszek. Około godziny dwunastej w południe ludzie sprzątający w pałacu mieli się udać do oficyny na obiad. Drzwi od pałacu były pozamykane, jedynie tylko wejściowe drzwi do tzw. szwajcarni pozostawiono otwarte. Wszyscy wyszli - a w szwajcarni polecono kilkunastoletniemu chłopcu kredensowemu pozostać, aby popilnować jedynego wejścia do pałacu. Gdy cała gromada ludzi doszła do połowy podwórka - co nie trwało dłużej od wyjścia z pałacu jak 2-3 minuty, posłyszano rozdzierające krzyki w pałacu. Wszyscy biegiem niezwłocznie powrócili i wpadli do szwajcarni. Było pusto i chłopca ani śladu. Prowadzone dłuższy czas poszukiwania go nie odniosły skutku. Wreszcie stwierdzono, że jego zwłoki całkowicie zgruchotane w postaci masy mięsnej i krwistej wypełniają wąską szczelinę pomiędzy piecem a ścianą. Do tej szczeliny z trudem można było wsunąć na płask dłoń. Nigdzie śladów krwi ani walki. Zresztą w czasie niespełna 2-3 minut nikt by nie zdążył zmasakrować ciała bądź co bądź już dorastającego chłopca i wtłoczyć je w tak wąską szczelinę pomiędzy piecem a ścianą nie zaplamiwszy nawet krwią ściany, posadzki lub otoczenia. Wizja lokalna, dochodzenia, prokuratura, nie wyjaśniły tej zagadki nigdy. To potworne zajście wryło się mocno wszystkim w pamięć i przez długie lata swą tajemniczością wprawiało mieszkańców pałacu w zadumę i niekiedy w wielki strach, zwłaszcza w tak mało zaludnionym pałacu. Opisana historia miała miejsce tylko raz jeden i nic podobnego później się już tu nie powtórzyło. Ale były też i zjawiska stale się powtarzające, zawsze przez różnych, nawet nie wiedzących o tym ludziach, jednakowo opisywane. A więc w niektórych parterowych pokojach gościnnych oraz w kilku pokojach na pierwszym piętrze, przeważnie bardzo wczesnym rankiem, gdy tylko zaczynało świtać, zjawiała się w pokoju mimo zamkniętych drzwi na klucz, staruszka o bardzo ostrych rysach twarzy i wystającym podbródku, w czepku związanym pod szyją i się krzątała po pokoju, wykonując szereg nic nie znaczących czynności. A więc zaglądała za szafę, brała coś do ręki i odkładała, szeleściła staromodną suknią - nigdy nie spoglądając na osobę będącą w pokoju i nigdy nie reagując na głos, ani się nie odzywając. Po pewnym czasie znikała, jak przyszła. Zjawianie się tej staruszki w niektórych pokojach było zjawiskiem stałym, nigdy nie budziło to strachu osób, które ją widziały, zwłaszcza że dotyczyło to gości nic nie wiedzących o tym i myślących, że to ktoś ze służby robi jakieś bardzo wczesne porządki. Ciekawe, że każdy nowoprzybyły, nie uprzedzony o ewentualności tego zjawiska, rano, przeważnie przy śniadaniu o fakcie zjawienia się tej staruszki opowiadał i zawsze wszyscy jej wygląd i ubiór określali niezmiennie jednakowo. Trwało to całe lata i powtarzało się prawie z każdą osobą przyjezdną, jeżeli nocowała w jednym z tych pokoi, w których grasowała staruszka. Historię powszechnie znaną przeżyła w Wojtkuszkach pierwsza żona mojego ojca, Chodkiewiczówna z domu. Śniło się jej pewnej nocy, że zjawiła się jej babka i coś jej ważnego powiedziała. W końcu rozmowy dodała: "A żebyś nie pomyślała, że to był sen, robię ci na ramieniu znak krzyża". Rano gdy się żona mego ojca obudziła - opowiedziała mu swój sen i odsłoniła ramię, na którym najwyraźniej widniał podłużny krzyż ceglastego koloru. Krzyż ten miała aż do śmierci, widziało go mnóstwo osób, a między innymi i wielu lekarzy, na przykład prof. Julian Kosiński - profesor chirurgii w Warszawskiej Szkole Głównej. Parę godzin po śmierci pierwszej żony mojego ojca, krzyż ten zaczął blednąć i znikł całkowicie. Moja matka twierdziła zawsze, że wielokrotnie leżąc w salonie na szezlongu, widywała w ciemnym i pustym gabinecie mego ojca posuwający się wzdłuż pokoju tam i z powrotem żar palącego się papierosa. Światełko to tak ją nużyło, że wreszcie zamykała drzwi od gabinetu. Najbardziej nękającym zjawiskiem był duch, ukazujący się w małym korytarzyku za pokojem mojej siostry. Opowiadano, że w tym miejscu w czasie budowy pałacu została zabita spadającą cegłą jakaś robotnica. Od bardzo wielu lat w godzinach wieczornych i nocą widywano postać kobiety w korytarzyku tuż przy szafie, uporczywie stojącą i jakby chcącą zagrodzić drogę idącemu. Matka moja wielokrotnie tę postać spotykała, a ilekroć wieczorem przechodziła tamtędy ze świecą wraz ze mną, zawsze oczy mi zasłaniała ręką. Długi czas nie wiedziałem dlaczego to robi. Potem matka mi to wyjaśniła sama, wiedząc, że nie zawsze w jej towarzystwie będę tą drogą przechodził. Mówiła mi również, że pani ta nic złego nie robi, a nawet czasem przy dzieciach samotnie idących sama się chowa za szafą, aby ich nie straszyć. Moja siostra przez wiele lat była nękana przez tegoż ducha we własnym pokoju. Rzecz się powtarzała całymi latami parę razy w tygodniu. Idąc spać moja siostra zawsze drzwi do korytarzyka zamykała na klucz, podwójnie przekręcając zamek. Drzwi z korytarzyka do korytarza i sąsiedniego pokoju również zamykano na klucz. W ten sposób korytarzyk był zamknięty ze wszystkich stron. Wieczorem moja siostra idąc spać rozbierała się, następnie myła i czesała i nałożywszy szlafrok klękała na dywaniku przed łóżkiem, aby odmówić wieczorny pacierz. Szereg razy w miesiącu w tym momencie rozlegały się wyraźne kroki w korytarzu, kroki podchodziły do drzwi mojej siostry i następnie ktoś mocno pociągał za klamkę. Siostra moja zamierała ze strachu, ale nie przerywała modlitwy. Po chwili drzwi od korytarzyka, przed chwilą zamknięte na klucz, z łoskotem się otwierały i jakieś kroki wchodziły do pokoju i powoli zbliżały się do mojej siostry. Czuła, że ktoś staje tuż za nią i chwilę stoi, a następnie pokręciwszy się po pokoju wychodzi, zamyka drzwi i znika w korytarzyku. Siostra moja wówczas przybiegała obok do mego pokoju, siadała na łóżku trzęsąc się ze strachu, a potem razem wracaliśmy do jej pokoju. Po sprawdzeniu drzwi i ich zamknięciu, otwieraliśmy zazwyczaj korytarzyk, aby zobaczyć co się tam dzieje i wreszcie po zamknięciu drzwi na klucz szliśmy spać. Szereg razy słyszałem to chodzenie obok, otwieranie zamkniętych na klucz drzwi, stąpanie itd. Jadwisia zawsze przeżywała to bardzo, ale pozostawała w swym pokoju, który zresztą niełatwo byłoby zmienić na spokojniejszy - bo dalsze pokoje - to właśnie te gościnne - wcale nie wolne były od spacerujących zjaw. Siostra moja nigdy nie miała odwagi się odwrócić w czasie pacierza i spojrzeć, kto za nią stoi - zresztą mogłaby nikogo nie zobaczyć. I ja byłem tą całą sprawą mocno podenerowany, jakoś tak z roku na rok to się powtarzało - 8-10 razy w miesiącu, a niekiedy i częściej, i nic na to nie można było zrobić. Moja matka dobrze o tym wiedziała: radziła się nie bać, modlić się za dusze zmarłych i czekać, aż przestaną nas napastować. W kaplicy wojtkuskiej parokrotnie wieczorem rozległ się bardzo silny łoskot, słyszalny dobrze w stołowym pokoju. Gdyśmy do kaplicy weszli, nic nie było widać. Po kilku takich mocniejszych odgłosach doszedłem do przekonania, że to pewno sprawka hetmana Karola Chodkiewicza, którego serce wisi nad ołtarzem. Pewnego razu wiedziony ciekawością z jednym chłopcem wojtkuskim do spółki zdjęliśmy serce i w wielkiej tajemnicy i po zerwaniu papierowej taśmy, sklejającej dwie metalowe połowy skrzynki o kształcie serca, wysypaliśmy na papier z wnętrza ciemnobrązowy proszek. Zdziwiłem się bardzo, że tak obecnie wygląda serce, proszek wsypaliśmy z powrotem, zakleiliśmy papierem szczelinę i serce powróciło na swoje miejsce w kaplicy. Czy hałasy się powtarzały potem, nie pamiętam. Na wielkich i pustych wojtkuskich korytarzach często w nocy rozlegały się silne stąpania, niekiedy słychać było jęki i westchnienia oraz skrzypienie drzwiami koło kaplicy, mimo że wiadomo było i sprawdzano nieraz, iż nie ma tam absolutnie nikogo. Oczywiście niczego to nie dowodzi, ale ta ciągła atmosfera lęku przed niesamowitościami była i tymi szmerami podsycana. Ja się tak piekielnie bałem wszędzie, że przez wiele lat siedziała przy mnie jakaś piastunka lub służąca aż zasnę, a niekiedy do snu opowiadała mi jeszcze wiele ze swoich przeżyć ze strachami. W pałacu wojtkuskim bałem się literalnie wszędzie, nawet w biały dzień, o ile sam się znajdowałem w pokoju. Na pierwsze piętro do gościnnych pokoi za żadne skarby nie poszedłbym o żadnej porze. Ostatnim wydarzeniem związanym ze strachami w Wojtkuszkach było przeżycie mojej matki mniej więcej w roku 1909, na około rok przed jej śmiercią, a przed definitywnym wyjazdem z Wojtkuszek, do których już nigdy nie miała powrócić. Mama mieszkała sama w pokoju sypialnym; w tej części pałacu nikt nie sypiał. Był więc buduarek, gabinet ojca, salon, stołowy i dopiero pokoje mój i Jadwisi. Pewnego razu około jedenastej wieczorem przybiegła moja matka bardzo zdenerwowana i postanowiła zaraz przenieść się do nas razem ze swymi rzeczami. Tak bardzo rozdygotanej i przerażonej matki nigdy nie widziałem. Z rzeczami przeniosła się do tej strony pałacu, co było ewenementem nielada, zwłaszcza o tak późnej godzinie. Po paru dniach mama mi opowiedziała, co tak nagle wpłynęło na jej decyzję. Mianowicie już od kilku wieczorów pisała listy przy biurku w swym buduarku, zamknąwszy na klucz drzwi od korytarzyka i od drzwi wejściowych oraz bilardowego. W ten sposób korytarzyk był zewsząd zamknięty, a na górze i w kredensie w tym czasie nikt nie nocował. Około jedenastej mama usłyszała bardzo gwałtowne i nerwowe kroki w korytarzyku, potem szarpnięcie drzwiami i pukanie oraz rozległ się bardzo krzykliwy i nieprzyjemny głos kobiecy: "Jak to, pani Zofia Kossakowska jeszcze tu?" Mama wytrzymała - głos zamilkł i następnych dni to samo się powtórzyło o tej samej godzinie. Wreszcie krytycznego dnia mama znów pisała listy i znowu około jedenastej stąpania, pukania, wreszcie głos się odezwał, a po chwili drzwi korytarzyka z łoskotem się otwarły - wpadły do pokoju jakieś kroki i zatrzymały tuż za mamą. A wówczas prawie nad uchem krzyknął głos kobiecy, ten sam co przedtem: "Jak to - pani Zofia Kossakowska jeszcze tu, pani hrabino pani jeszcze tu no, no!" Mama się zerwała i pędem uciekła przez gabinet, salon, stołowy aż do nas i więcej do tej części pałacu nie powróciła. Oto garść faktów i opowieści z terenu wojtkuskiego pałacu - na pewno nie wszystkie i na pewno niepełne. Kończąc ten dział o duchach chciałoby się dodać razem z poetą: "I jeszcze inne dziwy w pałacu się działy Jakieś ręce tajemnie do murów pukały, Szlochania szatańskim przeplatane śmiechem Rozlegały się w zamku wielokrotnym echem... Lecz nie widać nikogo, zalega głucha cisza, W dali słychać odchodzące stąpania przybysza, Pobrzękuje szablą, ostrogami dzwoni, A może to szczękanie jakiejś innej broni? I znów słychać tupot, jakieś kroki wchodzą Nie ze świata żyjących te kroki pochodzą A przybysz niewidzialny daje znać o sobie Zimnym i stęchłym powiewem jak w grobie.... Życie w Wojtkuszkach po roku 1905 Nasza nauka. Po śmierci mego ojca cały rozmach życia wojtkuskiego z ogromną liczbą stale przyjeżdżających i przebywających na dłużej gości wybitnie się zmniejszył, a w pałacu przeważnie przebywała moja matka, ja z siostrą Jadwisią, no i osoby, które nas wychowywały względnie uczyły. A więc panna Jeanne VantelÝze była jeszcze około półtora roku w Wojtkuszkach, panna Chrzanowska młoda i bardzo podobno wykształcona nauczycielka z Warszawy, zajmująca się edukacją mej siostry, następnie panna Adela Sługocka, niezwykle drobna i filigranowa pani, niziutka, o wiele niższa od mojej 12-letniej siostry, a i niewiele wyższa ode mnie (miałem wówczas lat 7). Panna Adela Sługocka miała wówczas na pewno już po pięćdziesiątce, bardzo ostre rysy ascetycznej twarzy, olbrzymią koafiurę jak kapelusz leżącą na głowie z wielką kokardą aksamitną we włosach, miała ostry, piskliwy głos i baliśmy się jej bardzo, mimo że była ona anielskiej dobroci i cierpliwości. Panna Sługocka uczyła Jadwisię i mnie, była bardzo wymagająca i nieustępliwa, często biła mnie po łapach linijką drewnianą o kantach okutych miedzią, nieraz targała mnie za uszy, a nawet pakowała mnie do kąta jak było potrzeba. Z tym stawianiem do kąta miała panna Adela trudności bo ja się oczywiście opierałem i szamotałem, a ona wiele siły nie miała. Wówczas widząc, że już nie da rady, wzywała służącego, który dopomagał jej niezbyt chętnie w tej akcji karnej uważając, że panicza krzywdzą, każąc mu godzinami się uczyć, zamiast dać mu spokój i prawo do swobodnego życia. Najgorsze było, gdy się moja matka dowiadywała o moim oporze. Wówczas bezapelacyjnie musiałem iść do gabinetu, spuścić spodnie, położyć się na kanapie i przytrzymywany przez służącego Kalenika, dostawałem mocne i bynajmniej nie symboliczne razy palcami kauczukowymi, które musiałem osobiście przynieść, a potem odnieść. Prawie tak jak kopanie dołu przez skazanego na śmierć przed samą egzekucją. Często bardzo mocne i bezlitosne uderzenia mojej matki pozostawiały ślady na parę tygodni wraz z piekącym bólem. Po każdym skórobiciu, miałem zwyczaj oglądania swych pośladków przed lustrem, dla oceny stopnia uszkodzenia mego ciała. Również wcale nierzadko dostawała w skórę i moja siostra. Ale stopniowo nasze cielesne kary stawały się coraz mniej dotkliwe, dzięki niezwykłemu poświęceniu służącego Kalenika, który zawsze urzędowo trzymał nas, byśmy nie uciekli z kanapy, jako że nie było do pomyślenia, aby któreś z nas spokojnie leżąc oczekiwało na razy. Otóż ów Kalenik, który nie wiadomo dlaczego i za co kochał bardzo i moją siostrę i mnie, w czasie egzekucji chwytał oburącz nas za pośladki i tak sprytnie manipulował dłońmi, że wszystkie uderzenia spadały na jego ręce, omijając w większości naszą skórę. W wyniku tego Kalenik chodził często z popuchniętymi rękoma, a my - nie ruszeni palcami kauczukowymi - powracaliśmy do zajęć, pogrążeni we wstydzie i bardzo upokorzeni dobrocią naszego wybawcy, którego się szło całować i ściskać w kredensie, dziękując za opiekę i ratunek. On zaś wypierał się zawsze w żywe oczy, że nic podobnego nie robił, że jakby śmiał panią hrabinę oszukiwać itd. Mówił - "widocznie twoja i Jadwisi skóra już tak się przyzwyczaiła i wygarbowała, że coraz mniej jest czuła na uderzenia". Opis naszego skórobicia jakoś został związany z osobą panny Adeli Sługockiej - nie dlatego, aby ona się kiedy skarżyła na nas, lecz dlatego, że szamotanie się z nią w czasie stawiania zwłaszcza mnie do kąta, związane było z hałasem, który często docierał do uszu mojej matki. Zresztą dodam, że doprowadzenie i postawienie mnie w kącie, nie rozwiązywało jeszcze zagadnienia utrzymania mnie w tym poniżającym miejscu. Panna Adela próbowała więc wielu sposobów. Między innymi przy pomocy służącego zastawiało się mnie szafą - najczęściej niską bieliźniarką. Wymagało to już dużego wysiłku: przesuwania ciężkich mebli w pokoju, gdzie odbywała się lekcja powstawał zamęt, szuranie sprzętami, rysowanie posadzki, wymagającej pastowania i forterowania dla zatarcia śladów itp. Był więc to wysiłek ponad fizyczne możliwości filigranowej panny Adeli, nie mówiąc o tym, że udawało mi się ruchem węża wyślizgnąć zza szafy i prysnąć np. do ogrodu nie zauważony przez moją poskromicielkę. Gdy wreszcie uznawała ona, że kara skończona, kazała odsunąć szafę, za którą już mnie dawno nie było. Podrywało to bardzo autorytet mej nauczycielki, która zmuszona była uciekać się do innych metod represji. Najprostszym było oczywiście targanie za uszy i uderzenia linią po łapach. Czasem stawiano mnie do kąta fikcyjnie. Wyglądało to w ten sposób, że lekcję przerywano na 1015 minut i oświadczano mi, że stoję w kącie. To rozwiązanie bardzo mi odpowiadało, a więc - aby nie zniechęcić mej nauczycielki do tego typu wymierzania kary - przez cały czas teoretycznego stania w kącie zanosiłem się od płaczu i błagałem ją o skrócenie tego tak poniżającego okresu. Panna Sługocka cieszyła się, że jeszcze mam na tyle ambicji, że to tak przeżywam i z całą bezwzględnością dotrzymywała czasu kary do 15 minut, co o cały kwadrans skracało mi lekcję i co nie było do pogardzenia. Z panną Sługocką uczyłem się polskiego, rachunków, pisałem dyktanda i studiowałem gramatykę. Jeżeli się czasami zdarzyło, że coś zrobiłem lub się nauczyłem jako tako - panna Sługocka spoglądała na mnie spod binokli zsuniętych na koniuszek nosa i mówiła: "Wcale dobrze, wcale dobrze, mój chłopcze" - co mnie napawało wielką dumą. Panna Chrzanowska, która swą dużą urodą, wysokim wzrostem i wielkim spokojem nie tylko mi imponowała, lecz i bardzo onieśmielała, uczyła mnie historii polskiej, a także trochę literatury w sensie czytanek, umieszczonych w wypisach dla klasy wstępnej. Francuski odrabiałem z panną Jeanne VantelÝze - głównie czytając z nią lub słuchając jej czytania powieści Hr. de Ségur pt. Les malheueurs de Sophie, La soeur de Gribouille, Le général Dourakine itp. Poza tym czytaliśmy razem z siostrą z panną Jeanne książki z BibliothÝque Bleu, np. L'auberge de l'Ange Gardien i długą powieść Sans famille - co miało oznaczać "bez rodziny", a mnie wciąż wydawało się, że to znaczy "100 rodzin". Z naszych nauczycielek była jeszcze panna Wolikowska. Była to osoba już około siedemdziesięcioletnia - dawna nauczycielka siostry mojej Gabrieli Górskiej, osoba najbardziej autorytatywna w sprawach wiary. Panna Wolikowska była bardzo wymagająca i ostra, bardzo wiele godzin spędzała w kościele oraz w kaplicy i w sposób niewiarygodny musztrowała wszystkich, zwłaszcza młodych księży, nawet w czasie odprawiania Mszy. Potrafiła ona głośno zwrócić im uwagę na nie takie odmawianie, na złą dykcję itp. i często, gdy któryś z księży odprawiał mszę, padały ostre słowa panny Wolikowskiej: "Głośniej! nie tak szybko!" itp. Znana ona była już z tego w całej okolicy i nikt nawet nie próbował jej w tych wychowawczych metodach w stosunku do kleru przeszkadzać. Jeżeli wynikły jakiekolwiek spory, dotyczące czy to obrzędów, czy historii Kościoła, czy wreszcie zasad wiary - panna Wolikowska jednym bezapelacyjnym zdaniem wszystko rozstrzygała, nie licząc się nawet ze zdaniem księży. Myślę, że panna Wolikowska była w jakimś stowarzyszeniu lub zakonie nie noszącym habitów - a w hierarchii kościelnej musiała być na szczeblu odpowiadającym randze biskupa. Była to niewątpliwie osoba bardzo wykształcona, chyba niezwykle ofiarna i dobra i czyniąca wiele dobrego incognito - co się potem wielokrotnie okazywało. Poza tym była niewątpliwą dziwaczką, a jej stałe ingerencje w sprawy kleru, a nawet w prywatne życie np. księży mieszkających okresowo w Wojtkuszkach, uważała ona za swój obowiązek i za swe posłannictwo, które przez całe życie niezmordowanie wypełniała nie zrażając się licznymi wstrętami, z którymi się na tym odcinku spotykała. Religii uczyła nas panna Wolikowska, wyrocznia w tych sprawach i bardzo stawiała wysokie wymagania. Proboszcz, który mnie i moją siostrę przepytywał z religii - zawsze był zdumiony naszą głęboką i wszechstronną wiedzą. Tylko że panna Wolikowska uważała tę repetycję z proboszczem za rzecz absolutnie nie celową, gdyż wątpiła, by któryś z naszych księży mógł być bardziej od niej biegły w tych sprawach, którym poświęciła całe swoje długie życie. Lekcje nasze rozpoczynały się punktualnie o godzinie 9 rano, po śniadaniu i trwały bez przerwy do godziny 11.30. Potem następowała piętnastominutowa przerwa, wietrzenie pokoju, zwłaszcza że panna Sługocka bez przerwy paliła papierosy - i dalej lekcje trwały do godziny pierwszej, o której rozlegał się dzwonek na obiad. Siostra moja uczyła się obok w swym pokoju, ja zaś w swoim. W czasie obiadu przynoszono pocztę. Pocztę przywoził codziennie z Wiłkomierza wojtkuski pocztarz - człowiek jeżdżący konikiem i małym drabiniastym wózkiem do Wiłkomierza po różne zakupy i pocztę. Również listy z Wojtkuszek na pocztę były przez niego odwożone. Pocztarz posiadał wielką torbę z czarnej skóry w kształcie teczki, tylko czterokrotnie większą od normalnych dzisiejszych teczek. W tej torbie zamykanej na zasuwę i kłódkę znajdowały się listy. Klucz od kłódki mieli na poczcie w Wiłkomierzu, gdzie otwierali torbę - wyjmowali listy, wkładali korespondencję do Wojtkuszek i zamykali torbę na kłódkę. Pocztarz przywoził pocztę i albo torbę podawał przez okno mojej matce, albo przynosił do kredensu. Stąd torba zjawiała się w pokoju jadalnym w czasie obiadu. Moja matka posiadała drugi klucz od kłódki i otwierała osobiście torbę rozdawała listy domownikom, a inne listy do osób nie zamieszkałych w pałacu - oddawano do kredensu, skąd już były roznoszone adresatom. Moja matka prowadziła przez całe życie bardzo ożywioną korespondencję, pisząc do setek osób zamieszkałych w kraju i zagranicą. Przeciętnie mojej matce pisanie listów zajmowało 2-3 godziny dziennie i to najczęściej wieczorem. Nieraz kończyła pisanie po dwunastej lub pierwszej w nocy. Dziennie pisała co najmniej 10-15 bardzo obszernych listów. Nie dziw więc, że i otrzymywała bardzo obfitą korespondencję z różnych zakątków świata. Poczta więc w Wojtkuszkach zastępowała poniekąd gazety, które zawsze przychodziły, ale niewiele w nich było wiadomości. Uzupełnieniem gazet było zawsze kilkanaście listów dziennie, z których dowiadywaliśmy się wielu rzeczy. Zawsze w czasie obiadu moja matka listy przerzucała i od razu ważniejsze wiadomości podawała nam przy stole. Niektóre listy czytała in extenso przy stole - resztę korespondencji studiowała mama u siebie. Po obiedzie leżeliśmy pół godziny na łóżkach i w tym czasie odbywało się głośne czytanie. Potem był spacer mniej więcej do czwartej-piątej, o piątej podwieczorek - i zaraz potem odrabianie lekcji do 19.30, czyli prawie do kolacji. Pół godziny przed kolacją wolno nam było robić co się podobało - a po kolacji sprzątanie ze stołu, ewentualne dokańczanie lekcji. Koło dziewiątej szło się do sypialnego mojej matki na pacierz, a potem już spać. Po zgaszeniu świateł i wyjściu naszych opiekunów rozpoczynałem przez otwarte drzwi rozmowę z moją siostrą cichym szeptem. Często bowiem siedząca obok w stołowym któraś z naszych nauczycielek, posłyszawszy, że rozmawiamy, wpadała z okrzykiem "Nie rozmawiać!" i co gorsza zamykała drzwi od pokoju mojej siostry. Musiałem wówczas chwilę przeczekać, znów drzwi do Jadwisi otworzyć i dalej usiłowaliśmy rozmawiać najczęściej do dziesiątej-jedenastej wieczorem, bo zbyt wcześnie kładziono nas do łóżek. Goście wojtkuscy Gości przyjeżdżających do Wojtkuszek po śmierci mego ojca można by podzielić na dwie kategorie: gości spędzających dłuższy czas oraz gości wpadających na krótko, to znaczy na parę dni względnie, co się rzadko zdarzało, na parę godzin. Przyjazd bez nocowania należał do rzadkości, chyba że był to ktoś bardzo blisko mieszkający i zjawiający się na jakąś uroczystość, np. imieniny. Ciocia Kasia Kossakowska /z hr. O'Brien de Lacy/. Rozpocznę od gościa, a raczej już domownika, czasem tylko jeżdżącego do swego domu, którym była ubóstwiana przez wszystkich bez wyjątku ciocia Kasia Kossakowska z Lukoń, żona od wielu lat nieżyjącego i nie znanego mi wuja Franciszka Kossakowskiego. W tym czasie ciocia Kasia miała już na pewno około 70 lat, a może i więcej. Była to maleńka, chuda staruszka, podobno kiedyś niepospolitej piękności, mieszkająca od lat samotnie w swym majątku Lukonie, odległym od Wojtkuszek o jakieś 25 wiorst. Lukonie to stary, zupełnie opustoszały dwór, otoczony ponurym i mocno zadrzewionym parkiem. Dom też ponury, zagracony pięknymi meblami i dziełami sztuki. Lukonie należały ongiś do generała Kossakowskiego, jednego z adiutantów Napoleona. Na końcu jednej z bardzo ciemnych alei parku w Lukoniach, stała wycięta z drzewa postać niejakiej pani de Genlis, którą miały łączyć przed laty jakieś stosunki z generałem Kossakowskim. To była największa atrakcja Lukoń dla nas. Wchodziło się w tę ciemną aleję, na końcu której jak zjawa stała biała dama nadnaturalnej wielkości. W miarę zbliżania się do niej zarysowywały się jej kontury, szczegóły stroju, a wreszcie twarz. Cała ta postać była wycięta z deski i pomalowana olejno. Ciocia Kasia przyjeżdżała do Wojtkuszek czarną karetą, zaprzężoną w cztery bardzo piękne i rosłe konie. Stangret cioci nazywał się Józenas - był zawsze w czarnej liberii z czarnymi guzikami, w czarnej skórzanej czapce z daszkiem i siedział nieruchomo na koźle. Dowoził swą panią do pałacu, zdejmował jej kuferek przywiązany za karetą i wnosił rzeczy do pokoju, w którym ciocia miała mieszkać. Ciocia przyjeżdżała na parę dni zobaczyć, co się u nas dzieje. I od razu już wszyscy bez wyjątku zaczynali się martwić, żeby ciocia nie wyjechała. Rozpoczynały się więc błagania, gdy się zbliżał termin jej wyjazdu, aby koniecznie jeszcze pozostała. Ciocia niechętnie, wymawiała się setkami powodów, wreszcie miękła, gdy i my, i moja matka klęcząc przed nią błagaliśmy, by została. Wówczas Józenas spod ganku odjeżdżał do stajni, trochę zły, ale poddawał się orzeczeniu swej pani, od której musiał się bezpośrednio dowiedzieć, że zostaje. Podobny proceder odbywał się mniej więcej co kilka dni i to był pierwszy etap walki o zatrzymanie cioci Kasi w Wojtkuszkach. W drugiej fazie uzyskiwało się zezwolenie, aby Józenas z końmi i karetą pojechał do domu, zobaczyć co się dzieje i zaraz wracał. Józenas opadnięty następnie przez nas był z kolei proszony, aby nie powracał prędko, że się do Lukoń napisze itp. i w rezultacie ciocia zostawała - na 2-3-5 a czasem 7 miesięcy i dłużej. W międzyczasie Józenas wpadał się pokazać, przywoził wieści z Lukoń i znów powracał. A cały dom wojtkuski szalał z radości, że ciocia z nami pozostała. Ciocia Kasia zamieszkiwała na parterze w jednym z pokoi gościnnych koło kaplicy. Chodziła zawsze ubrana w czarną koronkową suknię, okrytą białym włóczkowym szalem. Z wojtkuskim salonem związana była nierozerwalnie sylwetka cioci Kasi, która na kanapce w rogu za stołem, siedziała od rana do późnego wieczora. Zawsze przygarbiona i pochylona nad tym stołem, na którym piętrzyły się setki kopert ze znaczkami, przesyłanymi jej z całego świata. Znaczki te ciocia odklejała, segregowała i układała w kupki po sto sztuk jednakowych, obwiązywała nitką, wkładała w pudełka i wysyłała gdzieś do Afryki, aby wykupywać Murzynków. Palce cioci były nieprawdopodobnie pokręcone i zdeformowane, ale mimo to bardzo sprawnie tymi rękami działała. Na dłoniach nosiła zawsze włóczkową pończochę, uciętą u nasady palców - miało to utrzymywać stałe ciepło. Ciocia zawsze za sobą miała podłożoną poduszkę, a pod nogami podnóżek, któryśmy jej pod nogi wsuwali. Paliła bardzo dużo papierosów, które sama sobie robiła maszynką. Na stole zawsze stało pudełko z tytoniem i maszynką do robienia papierosów, duża popielniczka i dwie talie kart, gdyż ciocia, zresztą bardzo rzadko, pozwalała sobie na luksus postawienia pasjansa. Mówiła cichym i trzęsącym się głosem, odzywała mało, chętnie słuchała każdego i każdą rzeczą się interesowała, co sprawiało wrażenie, że każda osoba i jej sprawy ciocię żywo obchodzą i interesują. Toteż każdy lubił z nią rozmawiać, zwierzać się ze swych trosk i zmartwień, a przy tym miała taki jakiś miły wzrok i dobre spojrzenie, i tak czarujący uśmiech, że wszyscy za nią dosłownie szaleli i to wszyscy bez wyjątku. Dla każdego miała zawsze uśmiech, każdemu coś miłego i nie zdawkowego powiedziała, nigdy i za nic się nie obrażała i zawsze chciała być na ostatnim miejscu i niejako w cieniu. Nie wiem ile godzin w życiu i ja i moja siostra Jadwisia, potrafiliśmy przesiedzieć przy niej, wpatrzeni w jej twarz, zupełnie jak urzeczeni. Nie lubiła mówić o sobie i swych sprawach, ale wiedzieliśmy, że ciocia miała wielkie przeżycia, że w okresie Powstania /1863/ nie wahała się udawać do najbrutalniejszych katów carskich, aby wyprosić złagodzenie wyroku dla wielu skazańców. Podobno dzięki swej niezwykłej urodzie i umiejętności postępowania wielu osobom ocaliła życie. O sprawach tych nigdy nie wspominała. Przy łóżku cioci stał zawsze obrazek Matki Boskiej malowany ręcznie na porcelanie. Ramkę stanowiło obramowanie drewniane w kształcie skórzanego paska z dziurkami i klamerką. Obrazek ten otrzymałem po śmierci cioci i był on u nas na Bednarskiej aż do Powstania Warszawskiego, w czasie którego zginął z innymi rzeczami. W roku 1910 ciocia Kasia umarła w Lukoniach. Po jej pogrzebie zjawił się w Wojtkuszkach Józenas - z karetą cioci i jej czarnymi końmi, zameldował się wraz ze sprzętem i dobytkiem, jego zdaniem już nikomu niepotrzebnym w Lukoniach i prosił o przyjęcie na służbę w Wojtkuszkach. Został wraz z karetą i końmi cioci, a jak już te sprawy załatwiła moja matka z zarządem Lukoń, tego nie wiem. Józenas mówił mojej matce, że chce być tam, gdzie najlepiej się czuła jego pani, gdzie większość czasu spędzała i gdzie ją tak bardzo kochano. "A jeżeli Pan Bóg da doczekać - mówił Józenas - to i panią hrabinę jeszcze na cmentarz odwiozę". No i doczekał się Józenas tej chwili. Gdy zwłoki mej matki przywieziono z Warszawy w 1911 roku do Wojtkuszek, to Józenas w swej czarnej liberii powoził pogrzebowym wozem, odwożąc jej trumnę na cmentarz wojtkuski. Biskup Palulon. Częstym gościem wojtkuskim był kowieński biskup Palulon, który przyjeżdżał zwykle latem na okres paru tygodni. Biskupowi towarzyszyło zawsze kilku księży, a ponadto miał on osobistego służącego Jana, który był postacią dosyć niezwykłą. Biskup Palulon był już w bardzo podeszłym wieku, nosił stale granatowe okulary i z dużym trudem się poruszał. Większość czasu spędzał on albo w łóżku, do którego wracał po odprawieniu Mszy rannej w kaplicy, albo też na fotelu na werandzie z nogami wyciągniętymi na podstawionym krześle i okrytymi grubym ciemnym wełnianym szalem. Służący biskupa, Jan, człowiek już po sześćdziesiątce, mały, krępy, z dużymi siwymi wąsami, był osobnikiem o dużym temperamencie, niezwykle arbitralnym, całkowicie panował nie tylko nad biskupem i towarzyszącymi mu księżmi, lecz również stopniowo opanowywał dom, wydając wiele zarządzeń, związanych z potrzebami arcypasterza. Jan wyznaczał godziny odprawiania mszy przez wszystkich księży, a także i biskupa, oznaczał czas i skład posiłków w domu, nawet dawał sygnał do wstawania od stołu po obiedzie. Niemalże nazajutrz po przyjeździe biskupa, Jan kazał mi się stawić w jego pokoju, wręczył mi całą ministranturę do mszy napisaną na kartkach i kazał mi się wszystkiego nauczyć na pamięć w przeciągu paru dni. O żadnym sprzeciwie nie było mowy, tym bardziej, że moja matka już od dawna chciała, bym się nauczył służyć do mszy, a teraz trafiała się akurat okazja. Jan oczywiście zawsze służył do mszy biskupowi. Po paru dniach rozpoczęła się moja martyrologia. Już bardzo wczesnym rankiem musiałem się udawać do pokoju Jana, który mnie nieraz godzinami przepytywał z ministrantury i po kolei i na wyrywki, a każde moje potknięcie karcił natychmiast bardzo bolesnym skręceniem mi ucha albo też zwyczajnie szturchańcami. Jednocześnie sypały się na moją głowę wszelkie poniżające epitety i wyzwiska i najczęściej tegoż dnia jeszcze, w godzinach poobiednich powtarzała się repetycja, i tak co dzień. Wkrótce rozpoczęła się druga faza mego kształcenia w ministranturze. Jan w swym pokoju nakładał kolejno wszystkie szaty, w które się ksiądz ubiera do mszy, a ja musiałem go ubierać, podciągać wszystkie fałdy, podawać kolejne części szat, zawiązywać sznurki itp. Gdy Jan już był ubrany, rozpoczynał odprawianie mszy, w czasie której uczyłem się kiedy, co mam mu podać, kiedy co odpowiedzieć, kiedy i jak zadzwonić, kiedy wstać i kiedy przyklęknąć, uczył mnie przenoszenia książki, nalewania wody itp., oczywiście wszystko przy zwykłym stole - bez kielicha i pateny które pozostawały w kaplicy. Musztra moja trwała długo, była bardzo męcząca i nękająca, zwłaszcza, że wszelkie uchybienia były karane niezwłocznie i dotkliwie. Gdy już opanowałem sztukę ministrantury jako tako - Jan kazał mi iść ze sobą bardzo wczesnym rankiem do pokoju, w którym spał biskup. Jan wchodził, otwierał biskupowi z trzaskiem okiennice i oświadczał, że czas wstawać. Biskup słabym głosem prosił o pozostawienie go w spokoju, gdyż całą noc nie spał. "Kłamiesz - przerywał mu Jan - sam widziałem, spałeś jak zabity - czas wstawać". Biskup odwracał się do ściany, a Jan rozpoczynał przy nim ze mną repetycję, zadając mi pytania, a potem wymawiając różne łacińskie kwestie, na które jako ministrant musiałem odpowiadać. Biskupa to nużyło, nie zwracał wcale uwagi na moje słowa, ale musiał wytrzymać tę całą lekcję, a raczej powtórkę, którą mi Jan urządzał przy łóżku biskupa. Rozpoczęła się wkrótce trzecia faza - służenie do mszy razem z Janem biskupowi, a potem jego księżom. Gdy już się nieco wprawiłem, w okresie pobytu wielu księży w Wojtkuszkach musiałem nieraz służyć od siódmej rano do trzech-czterech i więcej mszy pod rząd. Ponieważ był to okres lata i wakacji, więc w lekcjach mi to nie przeszkadzało, lecz przekreślało prawie cały ranek do południa, z czego nie byłem wcale zadowolony. Później chodziłem w niedzielę i większe święta służyć do mszy w czasie sumy w wojtkuskim kościele, co nawet dosyć lubiłem, zwłaszcza, że byłem w dużej grupie ministrantów ubranych w czerwone pelerynki i mających możliwości dzwonienia w czasie mszy i procesji na bardzo dużych i ładnie brzmiących dzwonkach, co sprawiało mi wielką przyjemność. Z biskupem Palulonem zjeżdżało wielu księży mieszkających w Wojtkuszkach. Do nich należeli ks. prałat Styrowicz, ks. Żongołowicz, ks. Burzyński, późniejszy kapelan I Pułku Ułanów Krechowieckich i inni. Do obiadu biskup Palulon zawsze wstawał i przychodził, siedząc po prawicy obok mojej matki. Jan w białych nicianych rękawiczkach stał za biskupem - namawiał go do jedzenia, musztrował, żeby nie męczył się rozmową itp. Po zakończonym obiedzie Jan nieraz szturchał palcem moją matką i nachylając się szeptał jej do ucha: "Wstawaj już, biskup nie lubi długo siedzieć przy stole!" Księża towarzyszący biskupowi z jednej strony byli musztrowani przez Jana, z drugiej zaś przez pannę Wolikowską. Jan pilnował godzin i kolejności nabożeństw, godziny wstawania, a nawet u młodych księży pilnował odmawiania brewiarza, co odbywało się przeważnie latem w jednej z alei parku. Panna Wolikowska pilnowała księży w czasie nabożeństw oraz bardzo ściśle przestrzegała godzin ich powrotu do pokoju na spoczynek. Przeważnie już około dziewiątej wieczór wszyscy młodzi księża powinni byli być w pokojach, jeżeli nie chcieli się narażać pannie Wolikowskiej. Większość tych księży była bardzo sympatyczna, mieli oni w sobie dużo radości życia - brali udział w naszych zabawach, chodzili na huśtawkę, wywracali kozły na trapezie, a także jeździli na tzw. gigantach. Polegało to na wejściu w pętlę obszytą miękką skórą i znajdującą się na końcu czterech sznurów, przytwierdzonych do żelaznego obracającego się koła na szczycie wielkiego słupa. Wszystkie cztery osoby rozbiegały się i podskakując w górę objeżdżały w powietrzu dookoła słupa - co wymagało okresowego odbijania się nogami od ziemi. Przy wprawie jeździło się jak na huśtawce dosyć wysoko bujając w powietrzu. Często też księża z rozwianą sutanną oblatywali na znacznej wysokości przestrzeń dookoła słupa, zakreślając w powietrzu koła, nalatując jedni na drugich, zderzając się w powietrzu itp. Na jednego z młodych księży panna Wolikowska się uwzięła, podejrzewając, że opuszcza on swój pokój po dozwolonej przez nią godzinie. Aby swe podejrzenia potwierdzić, oparła ona o drzwi księdza szczotkę na kiju, a na jej szczycie umieściła puste wiadro dnem do góry, co miało wywołać brzęk i hałas w razie otwarcia drzwi. Ksiądz około dziesiątej wieczór wybrał się do ubikacji, rusztowanie z brzękiem runęło na ziemię, a panna Wolikowska miała już niezbity dowód, że jej podejrzenia były słuszne. Często cała paczka młodzieży z moim bratem Stasiem Michałem wieczorami odbywała spacery po parku, do których zawsze wciągaliśmy naszych księży, wyprowadzanych w największej tajemnicy z pokoi przez nas, co zresztą działo się za wiedzą biskupa oraz starszych księży, chętnie też biorących udział w pięknych spacerach po wojtkuskim parku. Biskup Palulon - dwa - trzy razy latem spędzał czas w Wojtkuszkach, a po jego śmierci przyjeżdżał z kolei biskup kowieński Cyrtoft. Duże zjazdy księży w liczbie nawet kilkudziesięciu odbywały się w okresie odpustów w naszej parafii. Po nabożeństwie przychodzili oni zwykle do pałacu na obiad. Stał tu zwykle duży stół z zakąskami, potem odbywał się obiad i często aż do wieczora spędzali oni czas przy kartach, grając w preferansa przy licznie rozstawionych stolikach obciągniętych zielonym suknem. W te dni wolno nam było z siostrą iść spać później, tzn. około 9.30, co było dla nas wielką atrakcją. Lekarze z Wiłkomierza. Z innych gości wymienię lekarzy z Wiłkomierza. A więc przede wszystkim dr Urbanowicz - człowiek lat około 70 z piękną siwą brodą rozczesaną na dwie strony i sięgającą poniżej pasa. Nosił on wielki sygnet na kciuku lewej ręki, miał bardzo długie palce i paznokcie, nosił w kamizelce złoty zegar na olbrzymiej złotej dewizce i był jednym z nielicznych w Rosji lekarzy, posiadających wówczas tytuł doktora medycyny. Doktor Urbanowicz przyjeżdżał zawsze z żoną - kobietą niską, bardzo grubą, w wieku około lat 60. Włosy miała zupełnie białe, lecz bardzo bujne i czesała się z wielkim kokiem sterczącym w górę prawie pionowo. Twarz miała zwłaszcza na policzkach nastrzykaną siatką sinych żyłek, co z daleka sprawiało wrażenie rumieńców. Pani doktorowa była bardzo wesoła, stale się śmiała, nigdy nie obrażała, mimo że nasza młodzież, a szczególnie mój brat Michał Stanisław bardzo często robili jej kawały. Zawsze każdy żart brała na wesoło, czuła się wśród młodzieży doskonale, toteż wszyscy ją bardzo lubili, a ona też się dobrze w Wojtkuszkach czuła. Zwykle więc jej mąż po parogodzinnej wizycie, powracał do swych zajęć w Wiłkomierzu, a pani doktorowa Urbanowiczowa często pozostawała z nami w Wojtkuszkach na parę dni, a niekiedy i na parę tygodni. Drugim lekarzem był dr Piotr Mackiewicz. Uważany był powszechnie za wybitnego lekarza zajmował się interną, położnictwem oraz chirurgią i posiadał olbrzymi autorytet. Wysoki, łysy, z małymi wąsikami i małą bródką, mówił niewiele - był bardzo skryty - ale zawsze każdemu umiał pomóc, zawsze do każdego spieszył o każdej porze, płatnie czy też bezpłatnie - i cieszył się wszędzie najwyższym szacunkiem i zaufaniem. Był starym lekarzem naszego domu, nigdy nie nocował, bo zawsze miał bardzo wiele do zrobienia. Wielu najbogatszych obywateli uważało doktora Mackiewicza za najwyższą instancję i nikomu do głowy nie przychodziło sprowadzanie z większych miast lekarzy, chyba że takiego konsylium zażądał Mackiewicz. A ponieważ był on bardzo skromny i bardzo sumienny, to często proponował konsylia. Doktor Mackiewicz odbył kampanię na Dalekim Wschodzie w czasie wojny japońskiej w randze kapitana i często nam swe wrażenia, bardzo zresztą lakonicznie opowiadał, gdyśmy go o to zapytali. Był w Wiłkomierzu jeszcze doktor Łabudź - z olbrzymią, jasną grzywą i żółtą brodą - też uważany za dobrego lekarza oraz doktor Katzen-Elenbogen, Żyd, uważany za świetnego pediatrę i doktor Wołk - ginekolog i chirurg. Było też w Wiłkomierzu paru felczerów starych i brodatych, przyjeżdżających stawiać bańki zwykłe oraz cięte, robić zastrzyki itp. Wreszcie lekarz dentysta doktor Szelkin - przyjeżdżał zwykle ze swą maszyną do borowania zębów i pozostawał w Wojtkuszkach 4-5 dni, rozkładając się ze swymi narzędziami w gabinecie ojca i obrządzającego hurtem wszystkich wymagających pomocy dentystycznej. Montwiłłowie. Z innych częstych gości Wojtkuszek wymienię państwa Montwiłłów z odległego o parę kilometrów Antokola. Pan Montwiłł był marszałkiem szlachty i zmarł mniej więcej w tym czasie co mój ojciec. Żona jego również wkrótce po mężu zmarła, a ich dzieci - już dorosłe w tych latach - bywały w Wojtkuszkach i przyjaźniły się z moim bratem i siostrą Jadwisią, bo ja jeszcze byłem o wiele za młody. Montwiłłowie mieli trzy córki - jedna z nich Maria, druga Alina, a trzeciej imienia nie pamiętam. Synowie Stanisław i Władysław byli w wieku mego brata Michała Stanisława. Wszyscy Montwiłłowie byli jasnymi blondynami, wszyscy byli wysocy, i panny i chłopcy bardzo przystojni, zawsze rumiani, nawet po wielu latach jakoś brzoskwiniowa cera ich zwracała uwagę. Wszyscy mieli wybitnie zaznaczone w uśmiechu dołeczki na policzkach, wszyscy trochę seplenili - byli świetnie wychowani, spokojni, opanowani, dla wszystkich grzeczni i bardzo uczynni. Firma Montwiłłów na całej Litwie była znana z najlepszej strony. Uważano ich wszystkich za bardzo solidnych ludzi i byli powszechnie szanowani przez całe społeczeństwo. Najdłużej, bo aż do lat dwudziestych, znałem pana Stanisława, ożenionego z wdową po panu Komorowskim. Stanisław Montwiłł zawsze zachował swą młodzieńczą cerę, zawsze miał dołki na policzkach, nie miał prawie zarostu i wyglądał jak olbrzymia panna przebrana po męsku. Gdy zmarła pani marszałkowa Montwiłłowa, do licznie zgromadzonych gości w kościele przemówił ksiądz proboszcz z miasteczka Pobojsk, tak nazwanego z powodu jakiejś bitwy stoczonej w tym miejscu przez wojska Napoleona. Otóż proboszcz z Pobojska, niezwykłej tuszy ksiądz o rumianej twarzy, użył w swej mowie żałobnej niezwykłego chwytu retorycznego. Stanął na ambonie w olbrzymiej białej komży, ukłonił się z lekka, uśmiechnął do słuchaczy i zaczął: "Nie poznajecie mnie żałobni słuchacze? Przecież to ja, marszałkowa Montwiłłowa stoję przed wami. Pamiętasz Władysiu, jak cię własną piersią wykarmiłam? A ty, Stasiu, wspomnij, jak cię pieczołowicie doglądałam w czasie twej szkarlatyny?" itd. Wrażenie było piorunujące. Ksiądz, wielkiej tuszy, o rumianej twarzy, w typie dość przypominający rumiane twarze Montwiłłów, przemawiający jako nieboszczka i wyliczający w ten sposób wszystkie jej zasługi, spowodowały niezwykłe poruszenie wśród oszołomionych słuchaczy, z których wielu ocierało łzy ze wstrzymywanego śmiechu, mimo wielkiego przygnębienia, jakie towarzyszyło stracie tak lubianej i poważanej marszałkowej. Opis tej mowy i pogrzebu usłyszałem na gorąco od mego brata Michała Stanisława. Pan Michałowski - był po śmierci ojca, jak już wspomniałem, moim opiekunem wraz z panem Marianem Platerem i wujem Dominikiem Dowgiałłą. Pan Michałowski - nie pamiętam nazwy jego majątku, mówił bardzo urywanymi, krótkimi zdaniami, wciąż mrugał oczami i miał szereg męczących tików twarzy. W Wojtkuszkach bywał dosyć rzadko, interesował się i moją osobą i sprawami majątkowymi, był bardzo rzeczowy i lakoniczny i uchodził za niezwykle prawego człowieka. Nikogo z jego rodziny nie pamiętam. Pan Marian Plater z majątku Wieprze, był zupełnie łysy, miał olbrzymie blond wąsy, był bardzo powolny, mówił przez nos, nosił niezwykle długie paznokcie, był krótkowidzem i uchodził za uczonego encyklopedystę. Miał młodą i bardzo ładną żonę (zdaje się, że z domu Hołyńską), która się przyjaźniła z moją siostrą Jadwisią. Mówiono, że pan Marian Plater z pamięci recytuje wszystkie daty panowania papieży, co mi niezwykle imponowało. Siedział całymi dniami nad książkami, zatopiony w czytaniu, był jakoby wyrocznią w dziedzinie historii i posiadał olbrzymią bibliotekę w Wieprzach, do której nikogo nie dopuszczał, osobiście czyścił i, jak mówiono, wycierał jedwabną chusteczką każdą stronicę zakurzonej książki. Był więc zupełnie oderwanym od świata i życia bibliofilem, a w Wojtkuszkach też cały czas spędzał w archiwum, zupełnie nieuporządkowanym, lub w bibliotece wertując stare księgi i pergaminy. Rozmowa z nim była dla mnie niezwykle nużąca, gdyż mówił wolno i niewyraźnie cedząc i ważąc każde słowo, a wypowiedzi jego były tak mądre, że oczywiście nic z tego nie rozumiałem. Żona jego bawiła się w Wojtkuszkach świetnie, była wesoła i roześmiana i zdaje się, że bardzo tęskniła do każdego kontaktu z ludźmi. W Wieprzach był bardzo ponury i zupełnie pusty dom, otoczony olbrzymim, starym parkiem oraz leżącym jeziorem. Pan Marian stale czytał, a żona jego robiła robótki, zajmowała się domem, wyglądała gości rzadko przybywających i tęskniła bardzo do wyjazdów i zetknięcia się z ludźmi. Dowgiałłowie. Dowgiałłowie mieszkali w Siesikach w prastarym zamku, leżącym nad olbrzymim 5 km długości jeziorem. Siesiki to była kraina naszych westchnień i marzeń. Pełno tam zawsze było młodzieży, gdyż poza dziećmi pp. Dowgiałłów na lato przyjeżdżało mnóstwo młodzieży oraz licznych wychowanków pana Dowgiałły. Siesiki to było jezioro, łódki, pływanie, konna jazda, spacery, gry, rozrywki i wreszcie wieczorne tańce lub koncerty dawane przez chłopców na różnych instrumentach. Nie było dla nas większej przyjemności, jak być w Siesikach - a dokładny opis tego majątku, jego mieszkańców, obyczajów i charakteru życia wymagałby bardzo obszernego, setki stron liczącego rozdziału. Dlatego pominę sam opis Siesik, co zrobili już sami Dowgiałłowie i wspomnę tylko o Dowgiałłach, jako gościach Wojtkuszek. Wuj Dominik Dowgiałło, dużego wzrostu i olbrzymiej tuszy pan z wąsami i wielką brodą oraz jego żona (Chodkiewiczówna z domu), ciocia Anulka, niziutka, chuda, filigranowa, stanowili z wujaszkiem niezapomnianą parę. Dowgiałłowie przyjeżdżali z dziećmi, tzn. Stasiuniem, Karolem, Kociem, Dominiczkiem, Oskarem, Titią (Oktawią) i Idalcią dwoma powozami, a niekiedy młodzież przybywała konno. Siesickie koniki - małe, pstrokate żmudzkie konie, niezwykle silne i wytrwałe, chociaż nieładne - znane były w całej okolicy. Dowgiałłowie jeździli zawsze stępa, żeby koni nie zmęczyć, a i żeby nie było wypadku. Ponieważ przed laty siesickie konie poniosły powóz, w którym jechała ciocia Anulka Dowgiałłowa zjeżdżając z wojtkuskiej góry i o mały włos nie został on roztrzaskany o ceglaną bramę w Wojtkuszkach - od tej pory państwo Dowgiałłowie przed górą wysiadali z powozu i pieszo przychodzili do pałacu oraz na piechotę schodzili odjeżdżając i wsiadali do powozu dopiero na trakcie, czy też jak go zwano także, na gościńcu wileńskim. Radziwiłłowie. Bardzo częstymi gośćmi Wojtkuszek byli również Radziwiłłowie z Towian. W dawniejszych czasach, gdy miałem około pięciu-sześciu lat, bywali w Wojtkuszkach stary książę Karol i jego żona. Przyjeżdżali z dziećmi, zresztą już dorosłymi: Konstantym w wieku około czterdziestu lat, Januszem nieco młodszym oraz Taidą o parę lat starszą od mej siostry Jadwisi. Do Towian i my jeździliśmy z moją matką od czasu do czasu. Pałac w Towianach był bardzo obszerny, przeważnie zamieszkały na parterze. Pokoje wielkie, umeblowane starymi meblami, pełno obrazów głównie portretów rodzinnych Radziwiłłów. Nastrój domu poważny, raczej ponury - wielkie i długie korytarze z kamienną posadzką, służba w herbowych liberiach i jedyna osoba obca - malusieńka i chuda Angielka miss Kingston, dawna nauczycielka dorosłych już dzieci, z których zdaje się tylko księżniczka Taida nauczyła się po angielsku. Natomiast miss Kingston nauczyła się po polsku, co znacznie ułatwiało Konstantemu i Januszowi Radziwiłłom porozumiewanie się z nią w mowie ojczystej. Gdzieś na końcu ponurego korytarza mieszkały dwie staruszki-rezydentki, z których jedna zawiadywała tzw. spiżarką. Chodziło się więc do nich zawsze z radością, gdyż stale nas częstowały różnymi konfiturami i słodyczami, oczywiście w porach poza posiłkami, co miało dla nas specjalny urok. Książę Karol umarł prawie w tym czasie co mój ojciec, więc nie pamiętam go zbyt dobrze. Był wysoki, siwy, miał wąsy i siwą niezbyt dużą brodę i nosił okulary. Księżna Karolowa - mała i zupełnie siwa, z trzęsącą się głową, gdy mówiła. Umarła o wiele później i pamiętam ją o wiele lepiej. Towiany były dla nas bardzo atrakcyjne. Przede wszystkim słynęły one z przepięknych koni i wielkiej ich liczby. Znane były w całej okolicy piękne i białe jak mleko anglo-araby, zaprzęgowe konie, którymi Radziwiłłowie jeździli z wizytami pięknymi powozami, zdobnymi w radziwiłłowskie herby. Poza tym książę Konstanty miał masę własnych koni zaprzęgowych i wierzchowych. Mieszkał w małej pałacowej oficynce, zawieszonej od dołu do góry rogami, głowami dzików, wypchanymi ptakami itp. Na ścianie wisiała broń, a na specjalnych podstawkach stało kilkadziesiąt strzelb, sztucerów, karabinków i innej broni myśliwskiej. W tym królestwie przebywało stale parę dziesiątków pięknych wyżłów - irlandzkich seterów - bardzo ładnych, z długą kręconą złoto-kasztanowej barwy sierścią. Książę Konstanty uchodził za najsilniejszego człowieka na Litwie, był atletycznej budowy, choć niezbyt dużego wzrostu i kulał z powodu źle zrośniętej nogi, złamanej w czasie polowania. Wstawał latem i zimą o piątej rano, stale objeżdżał folwarki i gospodarstwo, wszystkim się sam zajmował, a poza tym bardzo często i wiele polował, także na grubego zwierza, a więc na dziki, nawet podobno parę razy w życiu zabił niedźwiedzia. Księżniczka Taida - wysoka, bardzo przystojna i miła, o typie raczej męskim - szalała za końmi i konną jazdą. Zajmowała się pewną częścią gospodarstwa i stale rozjeżdżała konno, albo też małym i lekkim faetonem, zaprzężonym w świetne konie. Mieszkała w pałacu na górze, dokąd się wchodziło po niezwykle stromych, jak drabina, schodach i otoczona była całą sforą białych foksterierów. Również często polowała. Jednym z naszych ulubionych zajęć było rzucenie w dół ze schodów piłki, za którą rój foksterierów z nieprawdopodobną zręcznością, całą lawiną spadał ze schodów, aby piłkę chwycić i aportować. W Towianach jeździło się konno na długie spacery. Księżniczka Taida jeździła zawsze po damsku w długiej amazonce, a nam dawano też konie bardzo dobre i nieraz trudne do prowadzenia i tak za nią galopowaliśmy po łąkach i polach, przeskakując rowy, płoty itp. nierzadko spadając, ale zawsze szczęśliwie. Te atrakcje konnej jazdy przeniosły się i na teren Wojtkuszek, które słynęły z najgorszych chyba w okolicy koni. Gdy do Wojtkuszek przyjeżdżali Radziwiłłowie, a zwłaszcza księżniczka Taidka, przyprowadzała zawsze szereg osiodłanych koni z Towian i wówczas zaczynały się nasze konne jazdy z nią po Wojtkuszkach przez cały okres jej pobytu. Ks. Konstanty też przyjeżdżał, ale znacznie rzadziej i raczej powozem. Zjawiał się zawsze i wszędzie na polowania. Ks. Konstanty prowadził dosyć spartański tryb życia, dużo pracował, skromnie jadł, a zawsze przez cały okres Wielkiego Postu pościł sucho, jedząc nawet będąc z wizytą tylko potrawy bez tłuszczu i bardzo niewiele i oczywiście w tym okresie nie brał nigdy alkoholu do ust. Często w czasie pobytu gości odbywały się popisy siły i zręczności na podwórzu, w czym brali udział nie tylko goście, ale i tłumnie przyglądający się parobcy. Odbywały się biegi, skoki wzwyż, skakanie przez ognisko itp. Gdy bywał ks. Konstanty brał żelazne ciężary ważące nie wiem już ile pudów, których nikt z miejsca nie mógł ruszyć i popisywał się swą niezwykłą siłą, co budziło zachwyt patrzących. Pewnego razu w czasie jednego z takich popisów zdaje się w Nidokach u mego brata, książę Konstanty - zwany pospolicie Totek, zrzucił marynarkę, schylił się i ujął oburącz jakiś niezwykle duży ciężar w postaci dwóch kul, żelaznych, wkładanych na żelazną poprzeczkę, napiął olbrzymie muskuły, żyły mu się naprężyły na skroniach, białka oczu wyszły niemal za orbit i w stanie najwyższego napięcia mięśni i natężenia oderwał ciężar od ziemi i drżąc na całym ciele uniósł go do wysokości pasa. Zagrzmiały oklaski, wszyscy nie mogli wyjść z podziwu. Po chwili książę upuścił ciężar na ziemię i łapiąc dech począł głęboko oddychać. Przyniesiono mu szklankę wody do wypicia. W tym momencie z tłumu widzów otaczających popisującego się atletę, wysunął się niepozornie wyglądający chłopek - podszedł do ciężaru, popatrzył i zapytał: "A bo to takie ciężkie?" "No to spróbujcie" - ktoś mu odpowiedział. Chłopek chwycił poprzeczkę prawą ręką, z największą łatwością uniósł ją, potem parę razy ręką podniósł ponad głowę i ku dołowi, tak ze dwa, trzy razy i wśród zupełnie zaskoczonych widzów ciężar odłożył na ziemię i powiedział: "Nie, to nie takie ciężkie". Od tej chwili legenda o nadludzkiej sile Radziwiłła trochę się rozwiała. U mego brata pracowała wysoka, chuda i wiotka panna Maria Koch. Osoba słabego zdrowia i chorowita. Kiedyś w czasie pasterki w tłumie zrobiło się jej słabo i upadła. Książę Radziwiłł chwycił w ramiona pannę Koch, podniósł ją i przerzuciwszy przez ramię wyniósł z kościoła i ułożywszy na ziemi rozpoczął ją cucić. Parę dni później mój brat narysował tę scenę - atletycznej budowy Radziwiłła z przerzuconą przez ramię wiotką postacią zemdlonej panny Marii Koch - a pod rysunkiem napisał: "Ursus Radziwiłł ratuje Ligię Koch". Rysunek ten zachował się do wybuchu wojny w specjalnym albumie w Nidokach. Do Wojtkuszek przyjeżdżały często siostry mojej matki: ciocia Antonina (Toninka) Wójcicka, ciocia Pelagia Kessel z dwojgiem dzieci - Zygmuntem i Zosią /późniejszą Migdalską/, ciocia Helenka Morawska, ciocia Alunia Brodowska i ciocia Mimi Bujakowska. /.../ Jedynym bratem mojej matki był wujaszek Edi Bower Saint Clair. Jako czternastoletni chłopiec wychowywany był przez siostrę mego ojca, ciotkę Platerową, mieszkającą w majątku zwanym "Pustynia". Pani Platerowa zupełnie nie orientowała się w jaki sposób prowadzić kształcenie chłopca - pozostawiała go więc bez jakiegokolwiek zajęcia i dawała mu zupełną swobodę. Gdy wujaszek parokrotnie zwracał się do niej, że chciałby się uczyć jak inni, ciotka Platerowa zaprowadziła go do biblioteki i powiedziała: "Masz tu pełno książek, siadaj i ucz się, nic ci nie stoi na przeszkodzie." Jakoś wujaszek potem wylądował w szkole, potem w Politechnice Ryskiej - nie bardzo już wiem, jak do tego doszło - jest jednak faktem, że skończył nauki, ale właściwie sam do tego parł. Angielskiego nauczył się dopiero w Warszawie po otrzymaniu posady w konsulacie brytyjskim, gdzie dano mu bardzo krótki termin opanowania tego języka, co mu się zresztą udało. Po polsku mówił zawsze źle, z jakimś cudzoziemskich akcentem, mimo, że polskiego nauczył się o wiele wcześniej niż angielskiego. Takie, wydawałoby się dziwne stanowisko ciotki Platerowej w kwestii nauki wujaszka, było wynikiem epoki i środowiska, w którym żyła. Jej brat, mój ojciec, nigdy do żadnych szkół nie uczęszczał, uczył się w domu, dużo podróżował i to stanowiło o jego wykształceniu, które mu zupełnie wystarczało w życiu. W dziedzinie zwłaszcza historii i heraldyki, a także i prawa, mój ojciec był nie tylko dobrze zorientowany, ale nawet w niektórych z tych działów naukowych uchodził za bardzo wybitnego znawcę. Ciocia Platerowa chciała więc zastosować do wujaszka Ediego te same metody nauki, którym podlegał mój ojciec, co prawda o parę dziesiątków lat wcześniej niż wujaszek. Wujaszek Edi był człowiekiem niezwykle uzdolnionym, także świetnie rysował, zwłaszcza karykatury. W okresie swych pobytów w Wojtkuszkach, większą część lata spędzał u Dowgiałłów w Siesikach, gdzie czuł się najlepiej wśród licznej młodzieży. Wujaszka bardzo lubił stary pan Dowgiałło - ojciec wuja Dominika - starzec około osiemdziesiątki, prawie ślepy i słabo się poruszający. Gdy do Siesik przyjeżdżał wujaszek Edi, pan Dowgiałło kazał natychmiast zaprzęgać konie do karety, do której siadał wraz z wujaszkiem i wyruszali na parogodzinny spacer. Nawet i latem kareta była szczelnie zamknięta, z pozasuwanymi oknami i roletami, aby nie było przeciągu. Sędziwy pan Dowgiałło przez cały czas palił cygaro za cygarem, a wujaszek dusząc się, z trudem wytrzymywał tę długą przejażdżkę. Do Wojtkuszek poza gośćmi z sąsiedztwa i rodziną przyjeżdżało wiele osób z dalszych stron, a niektórzy z nich spędzali u nas dłuższy czas. Bywał u nas pan Mąkiewicz z Warszawy, który prawie co roku pozostawał w Wojtkuszkach przez okres letni. Był to dobrze już starszy pan z dużym brzuchem i zawsze go pamiętam siedzącego w fotelu i kręcącego młynka kciukami obu splecionych rąk i stale powtarzającego: "Najważniejsze w życiu to robić to, co się chce. I ja też wstaję kiedy chcę, robię to co chcę, siedzę na czym mi się podoba i wyjeżdżam kiedy zechcę." Był to chyba maniak, zresztą bardzo dobroduszny, przez wszystkich lubiany, nikomu w niczym nie przeszkadzający - a tak jego sylwetka zrosiła się z wojtkuskim domem, że gdy go nie było, to jakoś wszyscy odczuwali jego brak. Lubił dużo opowiadać. Prawdopodobnie było w tych opowieściach wiele improwizacji i rzeczy zmyślonych; zresztą pan Mąkiewicz wcale nie żądał, aby go słuchano i potrafił mówić półgłosem sam do siebie. Bardzo częstym gościem była panna Kazimiera Bujakowska, siostra doktora Bujakowskiego, męża siostry mej matki, tzw. cioci Mimi - zamieszkałej stale w Druskiennikach. Panna Kazimiera pracowała od wielu lat na poczcie w Warszawie, mówiła przez nos, ubierała się bardzo dziwacznie i była zawsze przedmiotem wielu żartów i docinków młodzieży, która ją przezywała jamnikiem. Dlatego, że panna Kazimiera kiedyś sprzeczając się o rasę jakiegoś psa, upierała się, że to jamnik. I potem przez wiele dni z jakimś niezwykłym uporem na każde słowo powiedziane do niej przez kogokolwiek, odpowiadała: " a ja mówię, że to jamnik". I z tym przezwiskiem pozostała. W Warszawie bywała ona u nas prawie codziennie i również stała się niejako domownikiem, który tylko czasami się nie zjawiał. Oczywiście wszystkie wymienione dotąd osoby bywające w Wojtkuszkach to zaledwie niewielka część naszych gości, których najlepiej zapamiętałem. Jak już wspomniałem, za czasów mego ojca dom roił się od gości, dopiero po jego śmierci życie towarzyskie stało się o wiele skromniejsze i cichsze. W Wojtkuszkach do częstych rozrywek należało przebieranie się domowników i gości w najrozmaitsze stroje. Na strychu wojtkuskim stały bardzo liczne kufry, okute skrzynie i paki, wypełnione po brzegi najrozmaitszymi kostiumami. Były tam stroje krakowskie, cygańskie, przeróżne suknie i męskie ubrania, mundury, różnokolorowe fraki, narzuty, kapelusze, trójkątne nakrycia głowy z piórami, maski, różnokształtne buty, ostrogi, kontusze itp. Były tam stroje dla dorosłych, jak i dla dzieci w różnym wieku. Wszystko to przysypane grubo naftaliną, nigdy nie wietrzone i nie czyszczone, nieraz podziurawione przez mole, miejscami spleśniałe, wypłowiałe lub wytarte. Jakie było pochodzenie tych rzeczy nie wiem, sądzę, że gromadzono je całymi latami w związku z balami kostiumowymi, przedstawieniami amatorskimi itp. Część tych strojów szyto umyślnie, część była kupowana i przywożona z różnych krajów, niektóre, bardzo już stare, były autentycznymi strojami noszonymi w dawnych czasach. Bardzo też często domownicy, jak i przygodni goście przebierali się z powodów rozmaitych okazji, a czasem i bez okazji, ot, tak sobie, a nawet tylko dla wykonania grupowych zdjęć fotograficznych. Mój ojciec pasjonował się fotografią, sam robił wiele zdjęć, a także w Wojtkuszkach był stale fotograf mego ojca pan Józef Krajewski, który wykonywał bardzo wiele fotografii oraz prowadził całą stronę laboratoryjną. Fotografie wojtkuskie produkowane były w olbrzymich ilościach, naklejane na specjalne tektury obramowane złotym szlakiem z wytłaczanym złotymi literami napisem "Wojtkuszki". Na wielu tekturach wytłaczano również nagrody fotograficzne, złote i srebrne medale, przyznane na różnych wystawach memu ojcu i panu Krajewskiemu. Każdy z gości, figurujący na zdjęciu, otrzymywał w darze całe cykle zdjęć z jego pobytu w Wojtkuszkach. Dzięki temu liczba zdjęć wojtkuskich rosła i znajdowała się w setkach domów nie tylko w kraju, lecz i za granicą. Od wojny, w czasie której większość zdjęć wojtkuskich zaginęła, prawie co roku do dnia dzisiejszego otrzymywałem od szeregu osób, nieraz anonimowo, fotografie wojtkuskie, których znów pewną liczbę udało się zgromadzić, mimo że od tamtych czasów tak wiele lat minęło. Zachowały się więc zdjęcia pałacu i wielu jego wnętrz, parku, lasu, okolic, poszczególnych osób i nieprawdopodobnej liczby grup, wśród których nieraz widzi się domowników wojtkuskich i gości w przeróżnych kostiumach i najdziwaczniejszych strojach. Pan Krajewski mieszkał stale w Wojtkuszkach z żoną, panią Amelią, i córeczką Helcią, zawsze bardzo bladą, mizerną i chorowitą. Fotografie robione były zawsze olbrzymim staroświeckim aparatem z harmonijką, z gruszką gumową naciskaną i uruchamiającą mechanizmem pneumatycznym spust migawki. Fotografujący nakrywał aparat i swą głowę czarną płachtą, ustawiał grupę na matówce - trwało to zawsze bardzo długo i pozowanie wszystkich nużyło. Wieczorem zdjęcia robiło się przy świetle wybuchu magnezji rozsypanej na talerz i zapalanej - a wyrazy twarzy fotografowanych były zawsze niesamowite. Również w Wojtkuszkach były duże płócienne ekrany, na których były namalowane bądź fragmenty pałacu, bądź widoki wojtkuskie - stanowiły one często tło, zwłaszcza dla zdjęć grupowych. Fotografie odbijano w ramkach na słońcu - trwało to godzinami i było bardzo prymitywne. Mimo to fotografie wojtkuskie były w większości znakomite, często miały i duże artystyczne walory, a szczegóły wnętrz pałacu wychodziły niezwykle przejrzyście i wyraźnie. Również należy stwierdzić, że obecnie, po przeszło 60 latach, fotografie te zachowały się w stanie nie zmienionym, nie zblakły, nie zżółkły i sprawiają wrażenie jakby wykonanych świeżo. Świadczy to chyba o wielkiej klasie papieru i całej technicznej obróbki, mimo że zdjęcia były wykonywane w sposób niezwykle prymitywny w stosunku do obecnej techniki fotograficznej. Pan Krajewski, niziutki pan z blond brodą, niezwykle miły a nawet uroczy, był bez reszty oddany swym fotograficznym pracom, którym poświęcił długie lata pracy w Wojtkuszkach. Wyjeżdżał on również zagranicę, między innymi spędził z całą naszą rodziną parę miesięcy we Włoszech, w Palermo na Sycylii, zdaje się w 1903 czy to w 1904 roku. Po śmierci mego ojca pan Krajewski z rodziną przeniósł się do Wiłkomierza, gdzie osiadł na stałe, prowadząc własny zakład fotograficzny, cieszący się wielkim powodzeniem. Jednym z zajęć nie tylko domowników Wojtkuszek, ale i gości było robienie pod kierunkiem mojej matki galaretki porzeczkowej. Czynność ta pasjonowała wszystkich i zajmowała cały dzień od rana. Najpierw wszyscy udawali się do ogrodu i zrywali do koszy olbrzymie ilości porzeczek, które przynoszono do domu na werandę lub do stołowego pokoju. Następnie każdy otrzymywał miskę lub głęboki talerz i widelec. Porzeczki zdjęte widelcem z gałązek gniotło się tymże widelcem na miazgę. Miazgę porzeczkową kładło się na sito, ułożone na wielkich miedzianych miednicach i dalej się tę miazgę przecierało tak, że cała część płynna spływała do miednic, a pestki i skórki pozostawały na sicie. Drugim sposobem było wrzucenie miazgi porzeczkowej do worków płóciennych, które się skręcało i wyżymało jak bieliznę nad miednicą, do której cała część płynna ściekała, a w worku pozostawały pestki i skórki jak poprzednio. Cały płyn porzeczkowy mieszało się w jakiejś proporcji z cukrem i po paru godzinach idealnego wymieszania roztworu, wlewało się płyn do małych szklaneczek, które się ustawiało na słońcu na okres kilku dni. Płyn w szklaneczkach na słońcu tężał, przekształcając się w galaretkę. Następowało pokrycie szklaneczek idealnie po brzegi wypełnionych galaretką papierem woskowym, owinięcie papieru sznurkiem i przeniesienie tak wyprodukowanej galaretki do spiżarni. Należy podkreślić, że była to galareta bez użycia żelatyny i bez gotowania. Zwykle jeżeli było mocne słońce - galareta się wytwarzała przez 2-3 dni stania na słońcu. Jeżeli słońca nie było - sok się nie zsiadał i impreza się nie udawała, gdyż powstawał wówczas jedynie sok. Do stałych rozrywek w Wojtkuszkach należały spacery końmi do okolicznych lasów lub folwarków. Najczęstszym celem wyjazdów były Łaby, gdzie urządzano majówki na trawie w Dolinie Szwajcarskiej, względnie w licznych altankach w lesie. W wozowni wojtkuskiej było bardzo wiele powozów i najrozmaitszych bryczek, karet, kabrioletów od bardzo starych do nowocześniejszych. Do spacerów używano przeważnie tzw. linijki dużej oraz małych. Duża linijka był to niezwykły dosyć pojazd, niski, w którym po 10-15 osób siadało plecami do siebie na dwóch ławach z oparciem pod nogi. Z przodu był kozioł, na którym były dwa miejsca poza furmanem i na końcu linijki było jeszcze miejsce na 2-3 osoby, siedzące tyłem do furmana. Drugim pojazdem była mała linijka - po prostu podłużna, wyściełana deska na czterech kołach, na której parę osób siadało okrakiem, jedna za drugą i trzymając się jedni za drugich jechali, a osoba na przodzie powoziła. Dla osób starszych podstawiano bryczki, niekiedy otwarte landa, były też lekkie, dwuosobowe powoziki, do których zaprzęgano kucyki. Część młodzieży towarzyszyła konno, na koniach dużych, na kucykach lub na osiołku, na którym często ja jeździłem. Niekiedy odbywały się w Wojtkuszkach przedstawienia amatorskie, żywe obrazy, czasem tańce i bale, wreszcie liczne gry towarzyskie. Do nich należał tzw. dżenkins - zgadywanie, pod czyją ręką ukryta jest moneta. Zabawa polegała na tym, że wszyscy z wyjątkiem zgadującego siedzieli przy stole i trzymali ręce ułożone na płask. Pod jedną z dłoni była moneta. Zgadujący musiał kolejno kazać odkrywać ręce i wygrywał, jeśli dopiero pod ostatnią była moneta. Do trochę makabrycznych gier, choć bardzo rozpowszechnionych, należało ciągnienie za nogę. Robiło się to tylko z tymi, którzy tej gry nie znali. Kilka lub kilkanaście osób siadało na stole tak, że tułów był na samym brzegu tylnej strony blatu. Wszyscy siedzący mieli nogi przykryte pledem, spod którego wystawały tylko buty. Jedna z osób stała za stołem, mając jedną nogę na stole pod pledem, a na drugiej stała. Obok tej nogi, np. prawej kładło się but lewy z pończochą wypchaną gałganami. Osoba nie znająca gry wchodziła do pokoju i miała za zadanie każdego kolejno pociągnąć za but. Gdy dochodziła do nogi wypchanej i brała za but - noga zostawała jej w ręku. Zwykle taka osoba wydawała okrzyk przerażenia, a niekiedy mocniej pociągnąwszy, leciała do tyłu, trzymając oburącz sztuczną nogę. Ten niewymyślny żart udawał się zawsze w stu procentach, jeżeli oczywiście ktoś tego tricku nie znał. Bardzo rozpowszechnioną rozrywką było "szczepienie ospy". Wybierało się do tego zwykle jakąś młodą pannę, kazało jej obnażyć ramię, zasłaniało się jej oczy i wówczas najczęściej, dla powagi, moja matka malowała wodnymi farbami trochę powyżej łokcia oczy, nos i usta na skórze osoby niby to szczepionej. Następnie owijało się rękę bandażami i pieluszkami w ten sposób, że pozostawiano w obramowaniu bandaży wymalowaną twarz, a rękę przybandażowywało się do tułowia. Sprawiało to wrażenie noworodka, trzymanego na ręku, co zawsze - nawet u osób starszych - wywoływało wielką radość. W Wojtkuszkach nigdy nie było tenisa, za to grywało się w hełmie w nudnego krokieta, serso, palanta itp. Młodzież niekiedy w tajemnicy przed moją matką urządzała gdzieś na górze spirytystyczne seanse, które jednak nigdy się nie udawały. Nie pamiętam, aby w Wojtkuszkach jeżdżono na łódkach po licznych tutejszych stawach. Była na sadzawce jakaś stara i wiecznie tonąca tratwa, idąca na dno przy każdej próbie postawienia na niej nogi, a na jednym ze stawów jakaś przeciekająca łódeczka, do której nigdy nikt nie siadał, gdyż nie miała szans pływania. Jeszcze jedną, już moją osobistą, rozrywką było jeżdżenie na rowerze, którego nigdy nie posiadałem. Udawało mi się jednak od czasu do czasu wypożyczać rower od leśniczego, pana Styrowicza. Wówczas z niezwykłą radością objeżdżałem bardziej twarde dróżki ogrodu, bo podjazd był tak wysypany piaskiem i żwirem, że nie było mowy o tym, by tamtędy rower mógł przejechać. Stali mieszkańcy oficyny i rezydenci Wieloletnim rezydentem Wojtkuszek, którego już nie znałem, gdyż umarł przed moim urodzeniem, był pan Erazm Szpaczyński, były nauczyciel i wychowawca mego ojca. Po ukończeniu edukacji mego ojca pan Szpaczyński pozostał w Wojtuszkach. Z początku trochę izolował się, aż wreszcie doszło do tego, że przestał wychodzić ze swego pokoju w ogóle, ani też nie wpuszczał nikogo do wewnątrz. Podobno również nigdy nie otwierał okien. Ten stan trwał kilkanaście lat. W Wojtkuszkach było szereg osób, które nigdy w życiu pana Szpaczyńskiego nie widziały. Stał się on bowiem zupełnie niewidzialny, okna miał zasłonięte, a drzwi nigdy nikomu nie otwierał. Przynoszono więc codziennie panu Szpaczyńskiemu posiłki, które stawiano pod drzwiami pokoju, a osoba przynosząca je ulatniała się natychmiast. Po chwili, widocznie po sprawdzeniu przez dziurkę od klucza lub szparę w drzwiach, że nikogo nie ma, pan Szpaczyński otwierał drzwi, szybkim ruchem zabierał postawione mu jedzenie, wystawiając jednocześnie naczynia po poprzednim posiłku. W analogiczny sposób załatwiało się wymianę kubłów z nieczystościami. Hermetyczny kubeł wojtkuski z podwójną nakrywą wystawiał pan Szpaczyńki przez drzwi na korytarz, zabierając w zamian wiadro przyniesione i już opróżnione. Z wodą do mycia czystą i brudną było tak samo, chociaż podobno pan Szpaczyński zużywał jej mikroskopijne ilości. Właściwie nie miał potrzeby się myć, skoro do ludzi nie wychodził wcale, a sam nie odczuwał widocznie potrzeby odświeżenia się mydłem i wodą. Tak więc pan Szpaczyński stał się dla wielu w Wojtkuszkach legendarną postacią, o której istnieniu się wiedziało, lecz której nikt na oczy nie widział. Niektórzy nie widzieli go nigdy, inni zaś, a między innymi mój ojciec, nie oglądali go od lat. Niekiedy pod zasłoniętym oknem pana Szpaczyńskiego czaiły się wiejskie dziewczęta lub chłopcy, starając się choć przez jakąś szparą dojrzeć legendarnego starca, albo chociażby jego sylwetkę lub cień. Pobyt w zupełnym odosobnieniu pana Szpaczyńskiego trwał całe lata i jakoś wszyscy się do tego przyzwyczaili. Mówiło się o nim "on": "on dziś nie zjadł", "on chodził po pokoju i stukał", "dla niego zaniesiono to i owo" itd., nie wymieniając nazwiska. Po latach trwania takiego stanu rzeczy nadszedł 8 maja któregoś tam roku osiemset dziewięćdziesiątego, czy może wcześniej. Cała rodzina mego ojca, który w tym dniu obchodził imieniny i zdaje się urodziny, siedziała przy rannym śniadaniu w stołowym pokoju. Byli oczywiście obaj moi bracia, Józef i Stanisław, siostry Chrapowicka, Łempicka, Meysztowiczowa i Górska, żony i mężowie dzieci mego ojca, niektóre wnuki i kilka osób z sąsiedztwa oraz dalszej rodziny. Urodziny mego ojca obchodzono zawsze bardzo uroczyście. Było zawsze dużo gości z rodziny i sąsiedztwa, krzesło i stół ubrane były kwiatami i girlandami i zawsze przynoszono dużą tekturę obramowaną zielenią. Na tej tekturze wypisywano wielkimi literami wiek ojca, na przykład "Vivat 60 lat!". Zawsze wtenczas wykonywano wspólną fotografię - ojca siedzącego pośrodku, a u jego nóg tablica z wypisanymi latami - dookoła zaś tłum rodziny i gości. Pewnego razu w czasie uroczystego śniadania rozległy się w korytarzu idącym od kaplicy jakieś ciężkie kroki i uderzenia kijem w podłogę. Kroki i stukot nikomu nieznany zbliżały się do drzwi stołowego. Wszyscy zamilkli i nasłuchiwali. Raptem z łoskotem otwarły się drzwi stołowego od strony korytarza, a w drzwiach ukazał się wysoki, sędziwy starzec, z siwą brodą do pasa, w jakimś staroświeckim długim surducie, obramowanym świecącą tasiemką, bardzo wytartym i poplamionym. Starzec oparty na kiju drewnianym wyglądał jak zjawa. Wszystkich ogarnęło zdumienie - nie ulegało bowiem wątpliwości, że to pan Szpaczyński opuścił po raz pierwszy od wielu lat swe legowisko i zjawił się niespodziewanie w stołowym. Widocznie jakieś nader ważne okoliczności skłoniły go do wyjścia ze swej pustelni. Wszyscy w milczeniu i niezwykłym napięciu przyglądali się tej niezwykłej postaci. Pan Szpaczyński powolnym i dostojnym krokiem, opierając się laską o podłogę, sztywno sunął ku memu ojcu, nie zwracając na nikogo najmniejszej uwagi. Mój ojciec wstał i zbliżył się do swego byłego nauczyciela. Szpaczyński drżącymi rękoma objął go, oburącz ścisnął za głowę i złożył majestatyczny pocałunek na jego czole, podczas gdy mój ojciec całował go w ramię. - "Stasiu" - rzekł Szpaczyński - "dziś twe urodziny, życzę ci więc zdrowia i przyszedłem cię pożegnać, bo to już mój ostatni rok życia." Po tych słowach pan Szpaczyński oddalił się tym samym majestatycznym ciężkim i sztywnym krokiem i zniknął po chwili w drzwiach, powracając do siebie. Przez chwilę słychać było jeszcze oddalające się jego kroki i coraz cichszy stukot laski o podłogę. Jak mi opowiadała moja siostra Łempicka, na wszystkich obecnych ukazanie się pana Szpaczyńskiego wywarło piorunujące wrażenie. Dla większości obecnych była to bowiem legendarna postać, nigdy nie widziana, o której jednak się często mówiło. W pokoju stołowym zapanowało dłuższe milczenie, a ojciec mój ze wzruszenia miał łzy w oczach. I rzeczywiście po paru miesiącach pan Szpaczyński opuścił ten świat, tak jak to przeczuwał i z jego pustelni wyniesiono jego ciało na cmentarz wojtkuski. O szczegółach jego śmierci nic mi nie wiadomo. W Wojtkuszkach mieszkał również pan Kościukiewicz, jakby szef kamerdynerów, a raczej można by go nazwać czymś w rodzaju marszałka dworu - zarządzający całą wielką służbą pałacową i bliski przyjaciel mego ojca. Był to pięknej postawy starszy pan z wąsami, optycznie dosyć podobny do mego ojca, chodzący zawsze w eleganckim ciemnym surducie i zawiadujący całokształtem życia pałacowego oraz oczywiście wielkimi przyjęciami. Umarł nieco przed moim ojcem. Jego żona, pani Adamowa, maleńkiego wzrostu staruszka w czarnym koronkowym czepeczku, ubrana zawsze w czarne suknie w białe cętki, mieszkała jeszcze szereg lat w oficynie z dwiem dorosłymi córkami, posiadającymi maturę i wyższe wykształcenie. Jedna z córek wyszła za pana Domańskiego i miała sporo dzieci. Druga zaś wyszła za mąż w sposób dość niezwykły, zwłaszcza jak na owe czasy. Mianowicie dała ona ogłoszenie matrymonialne, określając jakie cechy, zalety chciałaby widzieć w swym przyszłym mężu. Mówią, że zrobiła to dla żartu. Po paru tygodniach zjawił się wskutek tej oferty w gazecie młody dyrektor jakiejś cukrowni inż. Napieralski i przedstawił się rodzinie Kościukiewiczów. Bardzo się spodobał i rodzicom i córce, ona też wzbudziła w nim mocniejsze uczucie i po paru miesiącach narzeczeństwa, odbył się ich ślub. Wiem, że po wielu latach byli najszczęśliwszym małżeństwem, mieli sporo dzieci i bardzo dobrze im się powodziło. Szczególną rodzinę stanowili państwo Zdybiccy. On powstaniec 1863 roku, lat około już 70, wysoki, kościsty, przerażająco chudy, o długich siwych włosach i rzadkiej, kędzierzawej brodzie, chodził zawsze w tabaczkowego koloru surducie, zwisającym poniżej kolan, z dwoma klapami od tyłu, gdzie była kieszeń, z której wyciągał olbrzymią kraciastą chustkę, używaną do wycierania nosa po zażyciu tabaki. Pan Zdybicki kiedyś był księgowym - obecnie raczej już nie pracował. Był niezwykle kulturalny i bardzo taktowny, głos miał dosyć skrzeczący i jakby trzęsący się. Pięknie godzinami grał na skrzypcach i chętnie opowiadał o Powstaniu, pokazywał sposoby fechtunku, poruszania lancą i kierowania koniem, i wiele szczegółów z walk powstańczych na Litwie. Opowiadał barwnie i bardzo plastycznie. Pani Zdybicka, chyba wiele starsza od niego, była małą pulchną staruszką, zawsze w pelerynce i czepku koronkowym na głowie. Państwo Zdybiccy mieli dwie córki - jedną starszą, zamężną i poza domem. Druga, młodsza, panna Stanisława, była czymś w rodzaju sekretarki mojej matki, a może nawet czymś więcej, bo mama miała do niej wielkie zaufanie i powierzała jej absolutnie wszystko. Panna Stanisława pisała listy, załatwiała w Wiłkomierzu sprawy finansowe, porządkowała różne rzeczy i akta, zawsze niezmordowana, będąc czynną od rana do późnej nocy. Mówiła dużo i niezwykle szybko, i dzięki temu młodzież, a raczej mój brat Michał, często jej dokuczał, ale nieszkodliwie. To ona właśnie wpadła kiedyś do mojej matki mówiąc: "Proszę pani, Janio wlazł na szafę i udaje papieża, nie chcę mu przeczyć, ale może spaść na podłogę. Trzymam szafę, żeby nie spadł - co mam dalej czynić?" Ja rzeczywiście w tym okresie bawiłem się w papieża, może na skutek wspomnień naszej wizyty w Rzymie, gdzie siedziałem na kolanach Piusa X. Pamiętam to jak przez mgłę. Nawiązując jeszcze do naszego pobytu w Rzymie w czasie podróży naszej rodziny do Włoch, gdzie spędziliśmy parę miesięcy w Palermo na Sycylii, wspomnę o paru szczegółach tej podróży, którą trochę pamiętam, ale dużo szczegółów znam raczej z opowiadań mojej matki oraz siostry Łempickiej. Kto w tej podróży brał udział? A więc mój ojciec i moja matka, ja i moja siostra Jadwisia, Alka Łempicka z mężem Władysławem. Towarzyszył moim rodzicom oczywiście pan Krajewski z aparatami fotograficznymi oraz doktor Kurtz z Warszawy, położnik, który przyjmował mnie na świat, gdy się rodziłem (n.b 6/V 1900 roku o godz. 13-tej), co odbywało się w pokoju sypialnym moich rodziców w pałacu Warszawskim Nowy Świat 19. Pojechała w tę podróż z nami panna Maria Siwiec, nasza wychowawczyni z tych czasów (r. 1904?), następnie wojtkuski kucharz Stanisław i jedna ze służących z Wojtkuszek, ale nie pamiętam już jej nazwiska. Czy jeszcze był ktoś z rodziny, nie pamiętam. Dr Kurtz był przyjacielem naszego domu - był to bardzo niski i nadzwyczaj ruchliwy pan z bródką, miał przeraźliwie krzykliwy głos i nie znosił panny Siwiec, co dobrze pamiętam. Mówił zresztą o niej "ta Siwiec" i miał zawsze do niej mnóstwo pretensji, zwłaszcza w dziedzinie higieny naszego życia dziecięcego. Gdy powstał projekt wyjazdu do Włoch i Rzymu, panna Siwiec wieczorami przez szereg tygodni robiła z biało-amarantowej włóczki szydełkiem konfederatkę - amarantową z białym u dołu lampasem. Na zapytanie, w jakim celu to robi - odpowiadała lakonicznie: "w darze dla Ojca Świętego Piusa X". Wreszcie konfederatka została skończona. Niedługo potem nastąpił nasz wyjazd do Włoch. Gdyśmy przybyli do Rzymu, gdzie mieliśmy spędzić parę tygodni, mój ojciec rozpoczął starania o uzyskanie prywatnej audiencji dla siebie, rodziny i osób towarzyszących u Ojca Świętego. Dzięki temu, że mój ojciec miał w Rzymie wiele znajomości, a także wśród osób z Watykanu, oraz poparcie od swego szwagra, arcybiskupa Zaleskiego - brata drugiej żony ojca (Zaleskiej), który szereg lat spędził w Indiach na Cejlonie i był zdaje się patriarchą Antiochii, udało mu się wreszcie po 10-14 dniach audiencję uzyskać. Wówczas ojciec mój powiedział do panny Siwiec: "No, proszę pani - mam dobrą wiadomość - mamy jutro audiencję u Ojca świętego - będzie pani miała sposobność ofiarować mu swoją konfederatkę". Zdumienie ogarnęło wszystkich, gdy panna Siwiec wcale się tą wiadomością nie przejęła i z całą obojętnością, nie przerywając jakiegoś tam zajęcia, odparła sucho: "Dziękuję, ale z tej okazji nie zamierzam skorzystać". Wszyscy się głowili, co było przyczyną takiego jej ustosunkowania się do tej sprawy i obawiali się, że może coś pannę Siwiec uraziło. Namawiano ją, aby koniecznie poszła z nami - lecz na próżno. Panna Siwiec uparcie trwała w swym postanowieniu. Sprawa wyjaśniła się nazajutrz. Gdy rodzina nasza z ojcem na czele wkroczyła do prywatnego gabinetu Piusa X, na jego biurku leżała konfederatka panny Siwiec, ofiarowana mu osobiście przez nią, niemal że nazajutrz po przyjeździe naszym do Rzymu. Powiązania i stosunki w sferach "świętych" panny Siwiec, nigdy przedtem nie będącej w Rzymie i nie znającej języków obcych, okazały się potężniejsze od możliwości mego ojca. Uzyskała ona bowiem audiencję u papieża bodaj nazajutrz po przybyciu do Rzymu. Jak to zrobiła i jakimi drogami, pozostanie to jej tajemnicą. Aby już wyczerpać sprawę naszej audiencji u papieża podam jeszcze parę szczegółów tej wizyty, którą pamiętam niewątpliwie, ale trochę jak przez mgłę, a trochę wiem o tych szczegółach z opowiadań mojej matki i siostry Łempickiej. Pamiętam przyjazd do Watykanu wynajętym powozem, przejście przez wiele olbrzymich pokoi, w których, poza gwardzistami papieskimi, stali duchowni i wielu panów w czarnych strojach z orderami i szarfami, a potem wejście do dużego pokoju, w którym na jakimś podwyższeniu siedział papież. Wszyscy klęczeli, Ojciec św. udzielał błogosławieństwa, a wreszcie zapytał zebranych, kto tu między nami jest najbardziej święty i miły Bogu". Moja matka odrzekła, że Ojciec święty, moja siostra Łempicka, że jej mąż (nie wiem czy tak było, ale tak mi opowiadano). Pius X wówczas kazał mej matce mnie przyprowadzić, wziął mnie na kolana, pogłaskał i powiedział: "Oto to dziecko jest najmilsze Bogu, bo jeszcze nie skalało się grzechem". Potem wszyscy przeszli do gabinetu papieża obok, gdzie siadł on przy biurku, porozdawał w pudełeczkach medale ze swą podobizną, podpisał szereg błogosławieństw, a także ojciec mój otrzymał na pożegnanie zezwolenie na odprawianie mszy św. w domu dla niego, jego dzieci i wnuków. Papier ten posiadaliśmy jeszcze do roku 1944, to znaczy do Powstania Warszawskiego, w czasie którego spłonął razem z domem na Bednarskiej. Nie dziw więc, że gdy byłem już nieco starszy, a dowiedziałem się od mojej matki i sióstr o wyróżnieniu mej osoby przez Ojca św. Piusa X, że się bawiłem w papieża wchodząc na szafę w białej koszuli, udzielałem błogosławieństw i odpustów zupełnych zebranym przed szafą. Niestety nikt mego autorytetu bynajmniej nie uznawał i ściągnięty przemocą prowadzili do matki, która strofowała mnie i karała raz za wchodzenie na szafę, z której mogłem spaść, a poza tym za udawanie papieża, co jej zdaniem nie powinno być przedmiotem zabaw. Oczywiście matka moja nie była w stanie uświadomić sobie, że robiłem to z całą powagą i przejęciem i tak samo wczuwałem się w rolę Ojca świętego, jak innym razem w Napoleona, a nawet Aleksandra Macedońskiego, co miało nie lada konsekwencje i wpłynęło na stan i całość niektórych obrazów wojtkuskich. W Palermo mieszkaliśmy parę miesięcy. Fragmenty tego pobytu, bardzo zresztą mgliste, zachowały mi się w pamięci. A więc liczne osiołki, których pełno było na ulicach, zaprzężone do pięknych, różnokolorowych wózków na dwóch kołach, którymi tutejsi ludzie jeździli. Wózki te, niezwykle barwne i malowane w różnokolorowe desenie, wyglądały bardzo ładnie. Parę takich miniaturowych wózków sycylijskich przywieźliśmy na pamiątkę do Wojtkuszek i znajdowały się one w sławnej szafie mej matki w salonie, gdzie przechowywano cenniejsze zabawki. Z drogi powrotnej pamiętam postój w Neapolu i widok dymiącego Wezuwiusza, Wenecję i okropne w niej komary, przed którymi łóżka zasłaniano gazowymi firankami. Pamiętam też plac św. Marka i karmienie gołębi grochem, sprzedawanym w podłużnych tutkach papierowych. Na tym placu pamiętam jak gołębie obsiadły doktora Kurtza i napaskudziły mu na melonik, co zostało uwiecznione na jednej z fotografii roboty mego ocja i pana Krajewskiego. Wreszcie pamiętam zwiedzanie, zdaje się, że we Florencji, jakiejś huty szklanej, gdzie na poczekaniu wykonywano na pamiątkę szklane ozdobne kubeczki z barwnymi napisami, których sporo mieliśmy potem w Wojtkuszkach. Powracając do Wojtkuszek, jeszcze o paru osobach tam przebywających należałoby wspomnieć. Przede wszystkim wymienię malarza pana Dawidowicza, znanego portrecistę, objeżdżającego dwory, w których spędzał niejednokrotnie wiele miesięcy, a niekiedy i parokrotnie powracał. Pan Dawidowicz robił portrety z natury, czasem z fotografii oraz kopie przeważnie rodzinnych portretów. *** Na tym urywa się rękopis wspomnień mojego ojca, któremu nagła, ciągnąca się latami choroba nie pozwoliła ich ukończyć. Zostały jedynie luźne kartki z zapiskami - planem dalszego pisania o zdarzeniach i o ludziach, których nazwiska nic mi nie mówią, bo ojciec mój nigdy mi o nich nie opowiadał. Po śmierci obojga rodziców rada rodzinna wyznaczyła memu ojcu prawnych opiekunów. Jednym z nich był wspomniany już wuj Dominik Dowgiałło z sąsiadującego z Wojtkuszkami majątku Siesiki. Przez kilka lat wychowywał się ojciec u swego o siedemnaście lat starszego brata przyrodniego, Michała Stanisława, w jego również nieopodal Wojtkuszek leżącym majątku Nidoki z pięknym neogotyckim pałacem. Już wówczas, o czym opowiadali mi stryjostwo, tj. stryj Michał Stanisław Kossakowski i jego żona ciocia Lizetka (Elżbieta z Bispingów), ojciec mój zdradzał zainteresowania biologią. Opłacał podobno wiejskich chłopaków, aby mu asystowali przy skomplikowanych "operacjach" i sekcjach nieżywych żab, których wygotowane szkielety przechowywał w swoim pokoju. Zwykle zbyt zaabsorbowany, by zdążyć do pałacowej kaplicy, gdzie przez cały maj odmawiano codziennie litanię do Matki Boskiej (tzw. litanię Loretańską), spóźniony stawał pod otwartym oknem i gdy chór zgromadzonych w kaplicy mówił: "Módl się za nami!", mój ojciec z pewnym opóźnieniem i umyślnie w innej tonacji, dyszkantem powtarzał: "Módl się za nami", co rozśmieszało liczne dzieci stryjostwa - i co tu kryć - także dorosłych. Także ze służeniem do Mszy św. bywały kłopoty. Pewnego razu wraz z innymi chłopcami, tuż przed rozpoczęciem Mszy św., ojciec mój grał w piłkę zamiast być w zakrystii i w komżach oczekiwać na przyjście księdza. Gdy nadchodzący właśnie ksiądz zobaczył swoich ministrantów grających w najlepsze w piłkę, zabrał ją i kazał natychmiast podążyć do kościoła. Zaczęła się Msza św. Gdy doszło do momentu, gdy ministranci winni byli podać flakonik z wodą, aby obmyć ręce kapłana i jakoś nie kwapili się z tym, ksiądz ich ofuknął szeptem: "podaj wodę!", na co chłopcy, również szeptem odparli: "oddaj piłkę!" Nie wiem jak to się skończyło, ale takie różne opowieści o niesfornym Janiu, czyli moim ojcu, zapamiętałam. Gdy nadszedł czas nauki w szkole, wysłano ojca do słynnego polskiego gimnazjum w Żytomierzu. Mieszkał "na stancji" wraz ze swym kuzynem Dominiczkiem Dowgiałło u ogromnie surowego profesora Kosickiego. Opowiadał mi kiedyś ojciec, że któregoś dnia wraz z Dominiczkiem znaleźli na ulicy podrzutka. Zabrali niemowlę na stancję, postanawiając dziecko wychować. Rychło jednak sprawa się wydała, bo noworodek rozwrzeszczał się rozgłośnie. Pan profesor Kosicki wkroczył do pokoju chłopców, zabrał dziecko i oświadczył: "Rozumiem wasze dobre intencje, losem dziecka się zajmę, ale na przyszły raz - tu zrobił groźną minę i wskazał palcem maleństwo - proszę czegoś t a k i e g o nie ruszać!!!" Tak, jakby codzień zdarzało się znajdywanie podrzutków i jakby można było przejść koło porzuconego dziecka obojętnie. Ale sądzę, że pan Kosicki dobrze to wiedział i z pewnością zajął się dzieckiem. W Żytomierzu ojciec należał do skautów (harcerstwa), żywo uczestnicząc w różnych manifestacjach i akcjach patriotycznych, rozklejaniu plakatów z listą polskich nazwisk do Konstytuanty itd. W 1919 roku przedarł się do 7 pułku ułanów, przeżywając wiele przygód, aresztowań, ucieczkę spod eskorty z pędzącego pociągu, aby w końcu zaciągnąć się do wojska polskiego. Brat mego ojca, Michał Stanisław Kossakowski, pozostawił po sobie niezwykle interesujące i cenne dzienniki (dziś przechowywane w Polskiej Akademii Nauk). W 1919 roku jako pracownik ówczesnego MSZ i członek Komitetu Obrony Kresów, został wysłany przez Józefa Piłsudskiego z misją Polskiego Czerwonego Krzyża na Wschodzie. W dziennikach opisał m.in. swoje rozmowy pertraktacyjne z Julianem Marchlewskim. W tych samych dziennikach Michał Stanisław parokroć wspomina mego ojca z tych czasów: "Janio Kossakowski, jedynak u swej matki /.../ pieszczochem był, jako rzekomo niezwykle wątłego zdrowia. W bardziej niż dostatnim domu był osią wszystkiego, pieszczono go, wożono po ciepłych krajach. Był nerwowy, pono nie mógł wcześniej wstawać jak o 11-ej rano, bo do 1-ej w nocy zasnąć nie umiał. Matka drżała o niego, jeśli z domu wyszedł, jeśli nałożył nie dość ciepłe palto i kamasze. A teraz ten sam Janio, samodzielny od lat kilku, idzie przebojem przez życie, w najstraszniejszych warunkach kończy nauki, przedziera się przez niebezpieczeństwa, nie traci w nich głowy, sam wie, gdzie leży jego obowiązek". "Chcę przejść szkołę wojenną na pozycjach" - powiedział mój ojciec swemu bratu przyrodniemu Michałowi Stanisławowi, który w dzienniku zanotował: "Tak rzadko pozwalam sobie na uczucie dumy, że tym razem, gdy o brata chodzi, nie będę skąpy. Dobre zaczątki dostał z krwią ojca, hart i samodzielność zrodził mu pobyt w mym domu, w życiu samodzielnym dobre nasiona skiełkowały". W maju 1919 roku zacny opiekun mego ojca pan Dominik Dowgiałło uzyskał dlań, bez jego wiedzy, rozkaz przeniesienia do szkoły oficerskiej. "Postarałem się, by mnie ze szkoły oficerskiej odesłano z powrotem na front - zwierzał się ojciec swemu bratu. - Ja tam nie mogłem wytrzymać. Bo jakżesz? Towarzysze moi w ciągu tych kilku tygodni byli w walkach, dowódca mego pułku, pułkownik Sochaczewski, z rewolwerem w ręku zdobył kulomiot i ranny w głowę zdążył stracić oko, a ja przez ten czas prochu nawet nie powąchawszy, korzystać mam z protekcji i w szkole, do której nie mam żadnego powołania, miejsce zasłużonych zajmować? Pan D.D. przyznał mi się wręcz, że umieszczając mnie wbrew mej woli w szkole, chciał mię ochronić od niebezpieczeństw frontu... Ja wiem, że winien wam jestem, jako niepełnoletni, posłuszeństwo, ale proszę nie wymagajcie, bym popełnił to, co według mnie jest podłością". Te słowa mego ojca zapisał w swym dzienniku Michał Stanisław Kossakowski. "I musiałem mu odpowiedzieć - dodał - że zdaniem moim postąpił jak mu honor nakazywał". "Pytasz się o zdanie - rzekłem - odpowiem ci. Jedź na front. Nie igraj z życiem, zbyt cenny to dar i Ojczyzny to, a nie twoja własność, ale jeśli go Ojczyzna potrzebuje, nie wahaj się nigdy. Rozmówię się z D.D., i pogląd mój mu wyłuszczę". I tak w 1919/1920 roku walczył ojciec mój na froncie w III pułku konnym strzelców LitewskoBiałoruskiej Dywizji, był uczestnikiem jakichś walk i potyczek. Ojciec nigdy nie wspominał o tych czasach. Zdaje się, że w wojnie przeciw bolszewikom zetknął się w ułanach - ze swoim krewnym Walerianem Meysztowiczem, późniejszym prałatem i ze Stanisławem Ursyn Niemcewiczem, później osiadłym we Francji (Embanide). Wiem, że z czasów tej wojny był u nas obszerny pamiętnik czy dziennik ojca, ale nie dano mi go przeczytać, bo byłam za mała, potem zaś przyszedł czas nowej wojny, okupacja i już nie zdążyłam go choćby przejrzeć, zanim spalił się wraz z całym naszym domem. W listopadzie 1920 roku mój stryj Michał Stanisław zanotował w swym dzienniku: "Galeria obrazów ukryta w Moskwie prawdopodobnie uległa już zrabowaniu, a z cennych mebli, brązów i sreber rodzin Kossakowskich i Lavalów, przewiezionych po śmierci mego ojca do Wojtkuszek, pozostały jedynie trzy skrzynie srebra wojtkuskiego ocalałego od bolszewików dzięki temu, że były złożone w skarbcu Banku Handlowego. Pokazywał mi je wczoraj w rozgromionym skarbcu dyrektor Wileńskiego Banku Handlowego St. Wańkowicz, dodając od siebie - oddaję panu te kilka milionów marek. Jakim cudem ocalały? Pojąć nie mogę". "Napisałem do Jania, zapisanemu w Warszawie po wyjściu z wojska do uniwersytetu na medycynę, by przedsięwziął kroki w celu przewiezienia tych resztek swego dziedzictwa. Ja mu uratowałem klejnoty, traf uratował mu srebra, nie zazna przynajmniej biedy, zanim na życie zapracować potrafi". Jesienią 1920 roku ojciec mój nadal nie był pełnoletni (w owym czasie pełnolecie uzyskiwało się po ukończeniu 21 lat). Studia medyczne jakie rozpoczął, nie wzbudziły zachwytu u licznych krewnych. Namawiano go podobno, by kupił sobie interesujące go książki, zamiast studiować na Uniwersytecie. W owym czasie w środowisku arystokracji studiowało się rolnictwo, filozofię, sztuki piękne, natomiast medycyna to był zawód stosowny dla warstw "niższych". Jednakże decyzja ojca była niewzruszona: wybrał już ostatecznie swój los, swoją drogę, tak bardzo odmienną od rodzinnej tradycji. Jak typowy ubogi student zamieszkał ze swym kolegą Zalewskim w wynajętym na piątym piętrze pokoiku bez wygód przy ulicy Marszałkowskiej. Wodę trzeba było nosić z podwórka w wiadrach. Gdy brat ojca, Michał Stanisław, przekazał mu odziedziczone po matce klejnoty*) ------*) Dalsza historia naszych rodzinnych klejnotów była dość szczególna. Pamiętam jeszcze, że było ich dużo - mnóstwo pierścionków z oczkami z szafirów lub szmaragdów otoczonych brylancikami, broszki, z których jedna w kształcie złotej rakietki do tenisa z perełką zamiast piłeczki, kolczyki, szpilki i to co mi się najbardziej podobało - wiele pięknych, złotych zegarków wysadzanych drogimi kamieniami, perłami, zdobionych kolorową emalią, niektóre płaskie, inne jak grube breloczki przeznaczone do zawieszania na szyi. Mama trzymała je w sporej walizeczce - te, których nie używała, owinięte były w miękkie bibułki. Czasem mama je porządkowała, rozwijała z bibułek i wówczas mogłam je oglądać wszystkie po kolei. Gdy byłam po latach w muzeum zegarów w Genewie widziałam podobne zegarki, jak te nasze, m.in. prześliczny płaski zdobiony emalią w róże z 30 lat XIX wieku. Wiem, że niektóre biżuterie mama w czasie wojny sprzedawała na życie, zwłaszcza gdy ojciec był w obozie i w więzieniu na Pawiaku (m.in. "po kawałku" sprzedawała wielki gruby złoty łańcuch z perłami.) Ale w większości rodzinne klejnoty przetrwały do Powstania w 1944 roku. Mama była z moją siostrą Basią, gdy Niemcy pewnego dnia wyrzucali wszystkich lokatorów z domu przy ulicy Bednarskiej, mama w ostatniej chwili chciała jeszcze koniecznie sprawdzić, czy zabrano wszystkich rannych z piwnicy - dom miał być spalony czy zburzony. Dała wówczas Basi pod opiekę cenną walizeczkę, którą miała ze sobą. Basia jednakże widząc oddalającą się mamę postanowiła pobiec za nią i... dała do potrzymania walizeczkę jakiejś obcej pani. Na tym kończy się historia klejnotów rodzinnych. Kiedy potem o tym myślałam, żałowałam jedynie, że nie zachowały się jakieś np. "niegustowne" kolczyki z wielkimi brylantami, by je można było sprzedać w czasie wielu ciężkich lat po wojnie. Ale i tak nie było wśród tej biżuterii żadnych "niegustownych" sztuk. Myślałam też, że może dobrze, że nic cennego się nie zachowało, bo przynajmniej nie trzeba się martwić o to, że coś się zgubi, albo zostanie ukradzione. --------ojciec mój ofiarował je natychmiast studentce medycyny, w której był bez pamięci zakochany. Była nieco starsza od niego, miała jasne, prawie popielate włosy upięte w kok z tyłu głowy, błękitne oczy i prześliczne rumieńce. Nazywała się Stanisława Rynkowska. W cztery lata później, 20 września 1924 roku, po burzliwym okresie narzeczeństwa, gdyż ojciec był w tym czasie ogromnie zazdrosny, wzięli ślub, którego udzielał im siostrzeniec ojca, starszy o lat siedem Walerian Meysztowicz, do niedawna ułan, wówczas już ksiądz, później prałat w Rzymie (1893-1982). Pan młody był w pożyczonym garniturze, panna młoda w białej sukni, w welonie nisko zakrywającym czoło wedle ówczesnej mody lat dwudziestych. Wkrótce została naszą matką: 27 września 1925 roku urodziła syna Eustachego Kazimierza Antoniego, w dwa lata później, 8 września 1927 roku córkę Zofię Marię Monikę (czyli mnie), a w rok i pięć miesięcy potem, 9 lutego 1929 roku drugą córkę, Barbarę Gabrielę Annę. Rodzina mojej matki nie była arystokratyczna, bez świetnych koligacji i rodowych powiązań. Pochodziła ze zubożałej szlachty (herbu Korczak czy Pilawa), była półsierotą - matkę straciła, gdy miała 18 lat, ojciec pracował na kolei. Wszakże cała rodzina ojca przyjęła ją z wielką serdecznością dzięki jej wdziękowi, ogromnej dobroci i zaletom charakteru. Muszę jednakże cofnąć się do lat po śmierci mego dziadka, Stanisława Kazimierza. Wedle zachowanego odpisu testamentu dziadka, spisanego niedługo przed jego śmiercią w 1905 roku, ojciec mój dziedziczył: - klucz wojtkuski w powiecie Wiłkomierskim (11 folwarków i 2 jeziora Iłga i Punta) - ówczesna wartość 172 tysiące rubli; - Czedajewka w powiecie Gorodiszcze w guberni Penza - wartość 112 tysięcy rubli - Papuza w powiecie Korsuń w guberni Symbirsk - wartość 180 tysięcy rubli. Ponadto ojciec mój miał otrzymać część wyposażenia z pałacu w Warszawie i z Wojtkuszek (z wyjątkiem galerii obrazów z pałacu w Warszawie, która została zapisana najstarszemu z braci, Józefowi). Matka mego ojca miała dożywocie jako pani na Wojtkuszkach i 7-mio pokojowy apartament na I piętrze pałacu warszawskiego. Koszta utrzymania i nauki mego ojca aż do 27 roku życia, miał ponosić brat Józef, ordynat na Lachowiczach i Wielkiej Brzostowicy. Te zapisy w ciągu następnych lat ulegały pewnym zmianom w związku ze śmiercią matki mego ojca w 1911 roku, jego siostry Jadwisi w 1912 roku i brata Józefa w 1916 roku. Wreszcie przyszła Wielka Wojna Światowa, a przede wszystkim Rewolucja Październikowa 1917 roku i wojna z bolszewikami 1920 roku. I tak większość postanowień testamentu dziadka, zwłaszcza dotyczących posiadłości w głębi Rosji, zmiotła Rewolucja, zaś memu ojcu pozostała jedynie 12 część pałacu w Warszawie i - ukochane, rodzinne Wojtkuszki. W 1921 roku ojciec uzyskał pełnoletność i prawo do dziedziczenia. Brat ojca Michał Stanisław w swym Dzienniku opisał w styczniu tego roku tę nową sytuację, która się wytworzyła po wojnie i która pociągała za sobą niełatwe wybory: "Faktem jest przecież, że każdy wracający obecnie na Litwę Kowieńską staje się eo ipso poddanym litewskim ze wszystkimi wypływającymi stąd konsekwencjami. Zygmunt Kossakowski, dawny żołnierz Rzeczypospolitej wrócił na Litwę Kowieńską. To jego sprawa osobista. Był dawniej żołnierzem polskim i przez sam fakt służenia w wojsku polskim był obywatelem polskim zarówno wobec prawa polskiego, jak i wobec pojęć międzynarodowych; teraz jest on już obywatelem litewskim i w razie wojny Litwy z Polską będzie musiał stanąć w szeregu przeciwko swym dawniejszym towarzyszom broni. Powrócili przyjmując obywatelstwo litewskie: Antoni Chrapowicki, Stanisław Kozakowski i wielu, wielu innych, a ja nie znając wahań w stosunku do własnej osoby, innym doradzałem powrót, uważając, że tego wymaga dobro Polski". "Zawołałem swojego brata Jania, przedstawiłem mu stan rzeczy i oświadczyłem, że aczkolwiek sam nie pojadę na Litwę, uważałbym za słuszne, by on tam pojechał ratować rodzinne Wojtkuszki". "Odpowiedział mi tedy Janio: - Powiem ci cztery pytania, które mi niezawodnie postawią Litwini i moje na nie odpowiedzi /.../. A więc przede wszystkim zapytają mnie: czy jestem poddanym litewskim? Odpowiem: Nie. Czy chcę zostać poddanym litewskim? - Nie. Czy byłem w wojsku polskim i walczyłem przeciwko Litwinom? - Tak. Czy w razie mobilizacji wstąpię do wojska litewskiego i będę walczył przeciw Polsce? - Nie". Odpowiedziałem wtedy Janiowi: - Chciałem byś to rozumowanie sam przeprowadził, dumny jestem i szczęśliwy, żeś ujął sprawę tak samo, jak ja ją ujmuję, więc odpowiem ci tylko: - Wybrałeś drogę, która cię przyprawia o utratę całego mienia, a pomimo to oświadczam ci bez wahania: masz rację! i pocałowałem go serdecznie. "A teraz - dodałem - posłuchaj ustępu książki. I czytać zacząłem (Akty powstania Kościuszkowskiego, t. 1, wydali Sz. Askenazy i Wł. D. Dzwonkowski, Kraków 1918): "Działo się w ratuszu miasta Warszawy dnia 9 miesiąca maja 1794 roku. Raport o egzekucji Kossakowskiego i innych... Kossakowski, niegodny tego charakteru biskup inflancki, odebrał winną swych zbrodni i przestępstw karę /.../ na Krakowskim Przedmieściu, wprost kościoła księży Bernardynów /.../" - działo się to zatem o sto kroków najwyżej od miejsca, w którym siedzimy. "Rozumiem i pamiętam - odrzekł Janio. "Tak oto dnia tego wyrzekł się Janio, mój brat, swego majątku dla Polski wiernej służby. A jednocześnie /.../ w umowie polsko-sowieckiej, która w pierwszych dniach lutego podpisana będzie w Rydze, dawni obywatele rosyjscy, którzy utracili tam skonfiskowane majątki, nie otrzymują żadnego odszkodowania". W ten to sposób obaj, mój ojciec i jego brat Michał Stanisław wyrzekli się swoich majątków na Litwie - ojciec - Wojtkuszek, a stryj majątku Nidoki. Syn trzeciego z braci, Józefa, Stanisław Kossakowski, mógł zachować swój majątek w Wielkiej Brzostowicy, położonej w granicach ówczesnej Polski na Grodzieńszczyźnie. Michał Stanisław w swym "Dzienniku" dodał jeszcze kilka słów o sobie: "W ten sposób w obecnej chwili jestem już tylko posiadaczem jednej stu dwunastej części domu rodzinnego w Warszawie na ulicy Nowym Świecie nr 19, gdzie w 1883 roku świat ujrzałem, oraz kilkunastu mebli zgromadzonych w mieszkaniu wynajętym w Warszawie, a służąc rządowi polskiemu żyję w jednej trzeciej z otrzymywanej pensji, w dwóch zaś trzecich ze sprzedawanych przedmiotów rodzinnych". Michał Stanisław miał wówczas już 6-cioro dzieci w wieku od lat 10-ciu do roku; wkrótce miało się narodzić jeszcze dwoje. Do postawy mojego ojca w podejmowaniu tych nader trudnych decyzji, Michał Stanisław przywiązywał szczególną wagę, skoro w swym "Dzienniku" cytuje list, który ojciec wysłał do swego prawnego opiekuna Dominika Dowgiałło. "Warszawa, luty 1921 "Odpowiedź Jana Eustachego Kossakowskiego, do D.D. jego wuja i opiekuna, namawiającego go do powrotu na Litwę. D.D. w swym liście użył między innymi słów: nie słuchaj rad innych, porzuć skrupuły, jeżeli będziesz rozważny, nic ci nie grozi, przedstawię cię kierownikom rządu, będziesz musiał oczywiście wstąpić na służbę, ale się tego nie bój, pamiętaj, że gdyby żył twój ojciec nie inaczej by ci poradził, winieneś bowiem powrót pamięci swych przodków, gdyż urodziwszy się w Wojtkuszkach przede wszystkim byłeś Litwinem". "Oto odpowiedź Jania napisana całkowicie z własnej inicjatywy: "Warszawa 4 lutego 1921 r. "Kochany Wujaszku. Dziś otrzymałem list Wujaszka pisany dnia 25 stycznia br. Przede wszystkim muszę serdecznie podziękować wujaszkowi za dobroć i troskę w sprawie Wojtkuszek, lecz niestety w żaden sposób nie jestem w stanie uskutecznić tego, co mi wujaszek doradza. Rozważywszy wszystkie pro i contra powziąłem ostateczną i stanowczą decyzję, którą się postaram w krótkich słowach wujaszkowi wyłożyć. Przedtem jednak zaznaczyć muszę, że na wynik mego postanowienia nikt absolutnie nie wpłynął i nikt mi nie doradzał, ani ze strony rodziny, ani znajomych. Owszem spotkałem się nawet ze zdaniem sprzecznym z moim poglądem. To co postanowiłem zupełnie samodzielnie, nie podlegając niczyim namowom, wpływom lub radom. Rzecz się przedstawia w sposób następujący: Powrót do Litwy związany jest przede wszystkim z musem przyjęcia poddaństwa litewskiego, i eo ipso z możliwością zostania powołanym do służby. Ta rzecz dla mnie Polaka, tym bardziej żołnierza polskiego, jest zupełnie wykluczona, gdyż być jednocześnie poddanym dwóch państw, nb. ze stosunkiem jeszcze nieuregulowanym między niemi - niepodobna. Co do mnie, to raz jeszcze zaznaczam, że zawsze byłem, jestem i będę przede wszystkim Polakiem. Zresztą gdybym się czuł Litwinem to przede wszystkim nie wstępowałbym do wojska polskiego, nie siedziałbym dwa lata na froncie, a starałbym się już wtedy dostać do swojej Ojczyzny, wówczas jeszcze spokojnej i pędziłbym sobie tam spokojny żywot bez troski. Z chwilą więc, gdy dotąd byłem obywatelem i poddanym polskim, raptem dziś zmieniać poddaństwo, nawet dla ratowania gniazda rodzinnego, uważam za rzecz nie tylko sprzeczną z własnym sumieniem, lecz nawet za rzecz rzucającą ciemne piętno na naszą rodzinę, i właśnie przez pamięć dla swych przodków, a przede wszystkim dla ojca, spoczywającego w Wojtkuszkach, powinienem nadal zostać obywatelem Rzeczpospolitej Polskiej. "Rzeczby się zupełnie inaczej przedstawiała, gdyby stosunki Polski i Litwy były uregulowane, wtedy mógłbym oczywiście powrócić w charakterze Polaka, jako właściciel powracający do swego majątku, nie zarzekam się, wtedy może bym przyjął poddaństwo litewskie, ale dziś, przy dzisiejszych stosunkach, zgodzić się na możność zostania wezwanym do szeregu przeciwko swoim - nigdy! Nie przeczę, że stracić Wojtkuszki, z którymi się wiąże tyle wspomnień i tradycyj rodzinnych, gdzie się znajdują groby moich najbliższych - Wojtkuszki, które tak kochał mój ojciec jest bezwzględnie ciężko, lecz wolę stanowczo to, niż potem sobie całe życie wyrzucać, że dla interesu postąpiłem wbrew zasadom uczciwości i niezgodnie z własnym przekonaniem i sumieniem. "Wujaszek pisze, że będę miał całe życie złamane, z tem też bym się nie zgodził. Przecież nie ja jeden jestem w takim położeniu, przecież są i tacy, którzy nigdy majątku nie posiadali, a przecież jakoś sobie radzą, dlaczegóż więc ja mam być tym wyjątkiem, któremu jeśli nie podsunąć wszystko gotowe, to musi się wykoleić z drogi życiowej? Ja mam o sobie, muszę przyznać, nieco lepsze wyobrażenie. No, ale to zostawmy! "Mam nadzieję, że mi Wujaszek nie weźmie za złe tego, co powiedziałem, a powiedzieć to musiałem, gdyż raz przecie trzeba wyjaśnić i kategorycznie rozstrzygnąć, kim się jest. My też dlatego z Wujaszkiem nigdy się nie zrozumiemy, że Wujaszek czuje się i jest Litwinem, ja zaś czuję się i jestem Polakiem, dlatego też to, co zdecydowałem, jest z mojej strony jedyną i ostateczną odpowiedzią i może mi Wujaszek wierzyć, nigdy tego żałować nie będę. "Przykre jest to dla mnie bardzo, lecz innego wyjścia nie widzę, a więc raz jeszcze serdecznie dziękuję Wujaszkowi za tyle trudu położonego dla mnie, za tyle pracy i wysiłków ze strony Wujaszka w sprawie ratowania Wojtkuszek, ale doprawdy innej odpowiedzi dać nie mogę". Przytoczyłam tu ten cały długi list mego ojca, ponieważ uważam go za niezwykle ważny i wiele mówiący o nim samym. To list pełen godności, dojrzałości, a przy tym wielkiego szacunku dla odmiennego zdania wuja Dowgiałły, który pozostał na Litwie w swoich Siesikach. List ten wreszcie mówi o ówczesnym pojmowaniu patriotyzmu i obowiązku wobec Ojczyzny. Dziś, po kilkudziesięciu latach już chyba prawie nie istnieje taki patriotyzm. My, dzieci mego ojca, byliśmy jeszcze wychowani w podobny sposób, zwłaszcza, że kraj nasz przeszedł przez czas wojny, gdy byliśmy jeszcze dziećmi, okupacji niemieckiej, wszystkich zagrożeń z tego płynących i marzeń o wolności. I dlatego, wraz z innymi, poszliśmy wszyscy w walkę powstańczą w 1944 roku. Potem po wojnie, gdy przyszło wyzwolenie, było ono nadal wolnością nader ograniczoną, a owe marzenia o wolności przez lata nie mogły się spełnić. To niewyobrażalne - ale przez 40 lat od 1939 roku nie widzieliśmy gazety wydawanej w Polsce oficjalnie, która by nie kłamała, nie przemilczała, nie fałszowała. I tak wreszcie po latach całym sercem włączyliśmy się w bezkrwawą walkę "Solidarności" w 1980 roku, stłamszonej wkrótce przez stan wojenny: wtedy wielu z nas znowu konspirowało, pomagało aresztowanym, internowanym i pokrzywdzonym. To wszystko było naturalne - wynikało z pojmowania obowiązku wobec Ojczyzny i wobec ludzi. Wreszcie przyszła prawdziwa wolność i niepodległość w 1989 roku i niestety wkrótce przyszły i rozczarowania: bowiem natura ludzka jest ułomna, a dotyczy to zwłaszcza tych, którzy zostali wyniesieni do władzy. Władza bowiem to podobno narkotyk, pasja, namiętność, która zmienia widzenie świata, proporcje ważności spraw. Ale wracając do decyzji mojego 21-letniego wówczas ojca: Wojtkuszki przeszły na rzecz państwa litewskiego, a po reformie rolnej w 1922 roku majątek rozparcelowano. Pozostał jedynie pałac z parkiem i jakaś niewielka ilość ziemi, przewidziana nowym prawem litewskim. Ojciec mój już nigdy nie pojechał do Wojtkuszek, mimo że okrojony majątek nadal, aż do 1940 roku, był jego własnością. Może nie chciał wracać do wspomnień szczęśliwego dzieciństwa? W ten sposób ojciec w pewnym sensie zerwał ze statusem "arystokraty" i przeszedł do sfery "inteligencji pracującej", wyznaczając tę drogę swoim dzieciom. Tak stało się z wieloma rodami arystokratycznymi, ale w większości dopiero po II wojnie światowej, gdy przymusowa utrata majątków przyszła wraz z wojną, zmienionymi granicami Polski i komunizmem. W początkowym okresie studiów medycznych mego ojca zdarzały się podobno dość zabawne i trochę żenujące sytuacje. A to zapowiedź: "Dhogi Janiu, rhęka, któha dotyka thupa, nie będzie dotykać mojej klamki". A to z kolei jakaś księżna, będąca z wizytą u jednej z sióstr nieopatrznie zapytała ojca: "Czym się pan zajmuje?" Gdy w odpowiedzi usłyszała: "Chirurgią" - zawołała lekko speszona, chcąc zatuszować swój niezamierzony nietakt: "Ach, jakżesz pana hozumiem! Gdybym była lekarzem, zajmowałabym się tylko chihuhgią, nigdy medycyną!" Ale powoli wszystko doszło do normy - cała rozległa rodzina ojca korzystała z jego medycznych porad, zwracając się do niego nawet w najbłahszych sprawach. Pamiętam zwłaszcza jedną historię, jeśli nie była wymyślona przez mego ojca, który lubił opowiadać różne zabawne anegdotki. Nocny telefon od jednej z sióstr, cioci Alki Łempickiej, starszej od ojca o 37 lat. - "Janiu, wyobraź sobie, że kupiłam ileś tam metrów zielonego materiału na firanki i dałam je do prania. Materiał farbuje, a woda z balii została wylana do zlewu. Powiedz mi, czy mieszkańcy dolnego biegu Wisły mogą się zatruć?" Ojciec autorytatywnie musiał uspokajać ekologiczne niepokoje swojej siostry zapewniając, że mieszkańcom dolnego biegu Wisły nic nie grozi. Ciocia Alka była niesłychanie wrażliwa i dziecinnie skrupulatna. Podobno zawsze spisywała swoje grzechy przed spowiedzią na kartce z napisem od góry "Grzechy Aleksandry z Kossakowskich Łempickiej". Spowiadała się zazwyczaj w kościele św. Krzyża, przypinała kartkę do konfesjonału, aby niczego nie zapomnieć. Niekiedy jednak zapominała odpiąć spis grzechów i dopiero z domu wysyłała kogoś ze służby do kościoła w poszukiwaniu kartki. Tę ciocię pamiętam sprzed wojny. Mieszkała w Alejach Ujazdowskich w Warszawie, nosiła długą czarną suknię z wysokim, zakrywającym szyję kołnierzem-golfem z białej koronki, przewiązanym aksamitką. Miała białe, wysoko upięte włosy. W ciemnym salonie, pełnym obrazów i fotografii rodzinnych, częstowała mamę i mnie herbatą i wiśniowymi konfiturami z kryształowej patery na wysokiej nóżce. Wkrótce potem w 1938 roku umarła. W tym samym wielkim salonie stała otwarta trumna wśród świec i kwiatów, a u jej stóp siedział zrozpaczony karzełek, wychowanek cioci. Do dziś pamiętam dziwny, przejmujący zapach chryzantem i hortensji, palących się świec, zastygłej ciszy. Po latach ten zapach powrócił do mnie wraz z jakimiś francuskimi perfumami, które ktoś mi ofiarował, a które natychmiast oddałam komuś, kto nie miał takich skojarzeń. NASZ DOM RODZINNY Nasz dom rodzinny stał przy ulicy Bednarskiej 22. Ojciec kupił go od Platerów w początku lat trzydziestych, gdy dostał należną mu część pieniędzy ze sprzedaży pałacu Kossakowskich na Nowym Świecie. Przedtem, czego nie pamiętam, mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu przy ulicy Zielnej. Tak więc ten dom rodzinny, który zapamiętałam, trwał niewiele ponad 10 lat, by w roku 1944 przestać istnieć. A zapamiętałam raczej niewiele - jakieś zdarzenia, poszczególne sceny, jakieś pojedyncze przedmioty, niektórych ludzi, którzy u nas mieszkali lub bywali. Przyszły bowiem po utracie domu inne, bardzo silne wydarzenia: Powstanie Warszawskie w 1944 roku, potem szkoła klasztorna i wreszcie dorosłe już życie - studia równolegle z pracą zarobkową. A zresztą może i chciałam zapomnieć o tym domu dzieciństwa, podobnie jak mój ojciec, który nigdy nie chciał już powrócić do Wojtkuszek. Mój dom rodzinny pamiętam najsilniej przez zapachy i odgłosy, które nagle, przychodząc po półwieczu skądinąd, wydobywają olśnieniem dawno minione pogrzebane pod gruzami rzeczywistości. O zapachach trudno pisać - to są zapachy strychu, ale przecież nie każdego, to zapachy kuchni, ale nie każdej i nie takie jak minione, zapach fiołków i srebrnych flakoników w kształcie łabędzi na toaletce mojej matki, wielkich bukietów bzów wilanowskich w salonie, zapach węgla i miału węglowego, połączone z hałasem porannym zgarniania popiołu w piecach i huku ognia rozniecanego o świcie przez naszego służącego Michała, gdy jeszcze leżeliśmy w łóżkach w dziecinnym pokoju. Zapach wosku rozgrzanego na parkietach przed froterowaniem ciężką froterką, na której Michał pozwalał nam czasem jeździć - stawało się z dwu stron potężnego kija obu nogami, kucało, a Michał z trudem posuwał froterką i nas kolejno wzdłuż salonu. Najpierw froterka jeździła po podłogach włosem, potem podkładało się sukna i glansowało do połysku. Potem pamiętam, gdy w 1939 roku już nie było służących, pokojówek i Michała, a w nasz dom uderzyła jakaś bomba, nie niszcząc domu, ale posypując go gruzem i pyłem, i tysiącem kawałków potłuczonych szyb, które były oklejane starannie paskami papieru na krzyż (co miało chronić przed wstrząsami pocisków), gdy wróciliśmy po opuszczeniu domu, parkiet w salonie był szary. Postanowiłam więc doprowadzić go do dawnego stanu błyszczenia - zebrałam kawałki szkła, zmiotłam gruz i kurz i myślałam, że podłoga znów będzie błyszczeć. Ale pozostała szara, trochę czerwonawa po skruszonych cegłach, obca, brudna, szorstka. Tak chyba zaczęły się moje kontakty z rzeczywistością. Kiedy teraz czasem słyszę przez okno stukot kopyt końskich o bruk, wiem, że to staromiejska dorożka, których jest kilka na Starym Mieście, jako relikt przeszłości dla turystów. Ten stukot przypomina mi wozy zaprzężone w perszerony, wozy wyładowane węglem, wozy wyładowane drewnianymi nosiłkami z syfonami z wodą sodową i oranżadą, które z trudem wspinały się na pochyłość naszej ulicy wśród okrzyków woźniców i trzaskań z bata. Zimą, gdy kocie łby bruku pokrył śnieg, dzieciaki z całego Powiśla zjeżdżały ulicą na sankach, budząc naszą zazdrość, bo nam jeszcze nie wolno było wychodzić samym i bawić się z "ulicznikami" i "andrusami". Zazdrość wzbudzały też ich saneczki sklecone z dwu-trzech deszczułek na płozach z metalowych prętów czy kawałków szyn. Sanki pędząc zawadzały o wysoki krawężnik trotuaru, wywracały się w śnieg wśród krzyków i śmiechów dzieci i złorzeczeń woźniców z trudem hamujących potężne pociągowe konie, których kopyta ślizgały się na ubitym śniegu a z ich pysków wydobywały się kłęby pary. To było za oknami od ulicy zimą, aż do późnych godzin wieczornych. Za oknami od podwórka słychać było okrzyki wędrownych handlarzy: "Szmaty kupuję! Stare szmaty kupuję!", "Garnki lutuję". Przychodził też człowiek, który ostrzył noże i za pomocą pedału wprowadzał w ruch wielkie, płaskie kamienne koło, rozpryskujące wokół iskry i wydające niemiły, matowy zgrzyt. Czasem przychodził kataryniarz. Na katarynce umocowanej do wysokiego kija, wspartej na nim jak na słupie, siedziała wiercąc się papuga. Kataryniarz kręcąc korbą, rozglądał się po oknach, czy przez uchylony lufcik nie spada wyrzucony pieniążek zawinięty w kawałek papieru. Zjawiali się też grajkowie-soliści, wygrywający na skrzypcach wirtuozowskie melodie Paganiniego, Sarasatego, ale najczęściej romantyczne "Marzenie" Schumanna. Po skończonym utworze grajek zbierał rzucone mu przez okna pieniądze, wyjmował je z papierków i kłaniał się na wszystkie strony, jak po występie w Filharmonii. Nasz dom przy ulicy Bednarskiej był od frontu jednopiętrowy i w większości - od parteru aż po wielki strych, zamieszkały przez naszą rodzinę. Miał dwa podwórka - pośrodku pierwszego mieściła się "fabryka" wody sodowej pana Czesława Jankowskiego; z boku były drewniane przybudówki z galeriami, zamieszkałe przez ubogie rodziny m.in. krawca pana Pieśko z rodziną. Drugie podwórko, na które schodziło się za "fabryką" po kilku schodkach, otoczone było z dwóch stron szarą kilkupiętrową kamienicą czynszową, pełną różnych lokatorów. Po środku ogrodzone siatką rosły cherlawe krzaki bzu i może jaśminu i jakieś kwiatki. Do wojny nie znałam nikogo z mieszkańców - potem, w 1939 roku, spotykaliśmy się w piwnicach naszego domu w czasie nalotów bombowych. Piwnice były rozległe, pełne korytarzyków, o grubych murach i sklepione. Pachniały wilgocią i chłodem, trwogą stłoczonych ludzi w kocach, chustach i pierzynach, chroniących się tu przed hukiem i świstem bomb. Niektórzy przyciskali do piersi jakieś walizeczki lub tobołki z najcenniejszymi przedmiotami, a wszystko oświetlały chybotliwe świeczki, rzucające wielkie drżące cienie na ceglane sklepienia. Nie cierpiałam schodzenia do piwnicy, okropne było uczucie zamknięcia. Potem już nigdy, nawet w czasie Powstania, gdy rzucano bomby na przemian z ryczącymi "krowami", nie byłam w żadnym schronie ani w piwnicy. W czasie okupacji spotykaliśmy się też na podwórku wokół wzniesionej kapliczki z Matką Boską, na modlitwach wieczornych. W całej Warszawie budowano takie kapliczki, a niektóre z nich przetrwały do dziś na starych podwórkach. Z naszego domu bliżej poznałam w czasie okupacji mieszkankę drugiego podwórka panią Zamorską, kruczowłosą damę, aktorkę, z małym starawym mężem i psem. Dawała mi (bez powodzenia) lekcje gry na pianinie. Nie udało się ułożyć moich rąk o odmrożonych palcach na klawiaturze i bez końca grałam fatalnie gamy i walczyka "O młynareczce z pewnej wsi". W czasie wojny też, gdy nie mieliśmy już służby, do pomocy przychodziła stara, chuda kobieta, Józefa Sikora, zwana "Sikorką", mieszkająca w suterenie naszego domu. Sikorka robiła "wielkie pranie" - w kuchni ustawiało się ogromne drewniane balie z wyżymaczkami, rozstawiało metalowe kadzie do płukania i gotowania bielizny, a wszystko pachniało mydłem do prania: wielkie beżowoszare kostki z tajemniczym turkusowym krzyżykiem wtopionym w środek. Mydłem tarło się bieliznę na metalowej tarze, a balie pełne były obfitej i leciutkiej piany. Sikorka pomagała też w kiszeniu kapusty, którą krajało się drobno i wkładało do wielkiej drewnianej beczki z plasterkami marchwi i ubijało bosymi nogami. Także w domu w czasie wojny robiło się szmalec - pokrojone na kawałki wielkie połcie słoniny przekręcało się przez maszynkę do mięsa, co było męczącą pracą, w której pomagaliśmy trochę Sikorce. Ale taki szmalec nie miał skwarek, lecz ciemniejszy osad, który smakował jak pasztet. Ten szmalec i kupowana w sklepiku marmolada z marchwi lub buraków, przechowywana w wielkich, niemal jak wiadra, metalowych pojemnikach, to było nasze główne jedzenie "do chleba" przez cały czas wojny. *** Do naszego domu były trzy wejścia - dwa od frontu, z bramy na parter i na pierwsze piętro, i jedno kuchenne, od podwórka, z drewnianymi schodami. Na pierwszym piętrze wchodziło się do przedpokoju, w którym na wprost wejścia było wielkie lustro w złotych ramach, wsparte na konsoli z marmurowym blatem, przywiezione przez mamę z Wojtkuszek. Na ścianach wisiały jakieś sztychy i ścienny telefon. Na prawo od wejścia był salon, obok wielkiego lustra drzwi do stołowego, po lewej - okno na podwórko i zejście kręconymi drewnianymi schodami na parter. Na ścianie z oknem wisiał zegar roboty brata mojej babki, wuja Ediego (Edmunda Saint Clair), który u nas mieszkał, a który miał wielkie zdolności i cierpliwość w majsterkowaniu. Zegar miał obudowę drewnianą i był w kształcie wieży pałacu wojtkuskiego. Wybijał godziny, a przez jego witrażowe okienka przebijało się nikłe światło zapalanych żaróweczek, tak że służył także jako lampa w zupełnej ciemności. Salon był wielki, trzyokienny. Miał wytapetowane ściany - dawniej była to tapeta w jakieś kwiaty czy wzory w kolorze czerwonawym, z czasem tapety zmieniono na inne, jasne, wzorzyste, żółtawobeżowe. Na ścianach salonu wisiało mnóstwo obrazów, przeważnie portretów rodzinnych - a więc wspomniane już dwa piękne portrety hetmana i biskupa Kossakowskich i portret mego pradziadka, który patrzył za mną srogim wzrokiem, portrety Szczęsnego i jego żony z Mniszchów pędzla Batoniego, ich córki Ludwiki Józefowej Kossakowskiej malowany przez Lampiego, portret rodzinny Szczęsnego Potockiego i jego żony oraz licznych dzieci. Był też portret siostry dziadka Aleksandry Platerowej, w czarnej koronce na siwych włosach, różnych dam, m.in. Pelagii z Kossakowskich (siostry mego pradziadka) Saint-Clairowej w pięknej balowej sukni. W 1968 roku dostałam od wuja Stasia Niemcewicza z Embanide rysunkowy portret przez nią wykonany - Damy w kapeluszu z piórami (Rozalii z Lubomirskich Rzewuskiej) - oprawiony wisi u nas w domu na ul. Piwnej. Wisiały tu również różne sceny batalistyczne, m.in. dwie związane z Kossakowskimi: "Bitwa pod Kircholmem" Januarego Suchodolskiego, "Bitwa pod Chocimiem", sceny rodzajowe, może holenderskie, wspomniana scena "Wręczenia listu-dymisji przez Napoleona generałowi Józefowi Kossakowskiemu", były jakieś pejzaże z widokiem skał czy gór pełnych urwisk. Wielu innych obrazów z salonu na Bednarskiej już dziś nie pamiętam. Na prawo od wejścia z przedpokoju do salonu stała wielka szafa gdańska, jednodrzwiowa, przywieziona z Wojtkuszek. Ciotka mego ojca, ciocia Toninka (Antonina z Bower Saint-Clairów Wójcicka), która panicznie bała się burzy, w tej szafie wraz z naszym psem Kubą przeczekiwała grzmoty i pioruny rozdzierające niebo. Ciocia Toninka była najmłodszą z sióstr mojej babki. Przez lata - chyba aż do wybuchu wojny - mieszkała u nas, bez przerwy piła ku przerażeniu mojej mamy "esencję herbacianą", nie wypuszczała z ust papierosa w długiej cygarniczce, prześlicznie gwizdała walce Straussa i malowała dla nas zachwycające pisanki z maleńkimi pejzażykami z brzozami. Swoim grubym, niskim głosem śpiewała nam różne piosenki, z których zapamiętałam zabawne kuplety Artura Bartelsa: "Savez-vous chÝre amie gwardia u nas będzie, quelle charmante societé do nas tu przybędzie. Toi lundi, moi mardi będziem przyjmowały et l tous bon exemple będziemy dawały. Savez-vous chÝre amie Kolonela postać? Ah, comme j'aurais voulu żoną jego zostać! Ciocia miała krótko ostrzyżone szpakowate włosy gęste i wijące się, podgolone na karku, nosiła długie niemal do kostek, przeważnie brązowe wełniane suknie, przypominające habit z żabotemszalem z tego samego materiału, na nogach miała grube fildekosowe pończochy i pantofle na niskim, płaskim obcasie, zapinane na paseczek z jednym guzikiem. Ciocia opowiadała nam o dawnych czasach, wielkich balach, o wojażach zagranicznych, o dzieciństwie naszego ojca, na starych fotografiach pokazywała nam różne osoby z rodziny, często od dawna już nieżyjące: to od niej wiem, jak wyglądała piękna ciocia Mimi Bujakowska, młodziutka czarnooka Gabryelka Górska (siostra ojca), młody, najstarszy brat ojca Józef, stryj Michał Stanisław jako chłopczyk, a także mieszkający u nas, wówczas już stary wuj Edi Saint-Clair, jako młody człowiek w studenckiej czapce, i wiele, wiele innych osób. Pasją cioci Toninki było pomaganie ubogim. Zbierała różne używane rzeczy po znajomych i krewnych, kwestowała, a co jakiś czas odbywała się, zawsze taka sama rozmowa z moim ojcem. "Janiu - mówiła ciocia Toninka - ty wiesz, jak bardzo kochała mnie twoja matka. Gdybym umarła, musiałbyś mnie pochować. Ale wiesz, wolałabym, żebyś teraz dał mi te pieniądze, a pogrzeb może być najuboższy". I uzyskane w ten sposób kwoty od mego ojca natychmiast rozdawała ubogim. Wracając do salonu. Za szafą gdańską stał w rogu wielki murowany biały kominek, w którym się często paliło i opiekało grzanki z czarnego chleba. Otwór kominka osłaniał w górnej połowie ruchomy, zawieszany półokrągły ekran z żółtawej miki z metalowymi, mosiężnymi żebrami. Przed kominkiem była mosiężna blacha, przytwierdzona do parkietu, podobnie jak przed wszystkimi piecami. Na blasze stała metalowa ozdobna szuflada bez zaplecka, na popiół. Na wysuniętej, pełnej ornamentów półce-gzymsie nad kominkiem stały różne "cacka" z brązu, porcelany, szkła czy z kolorowego kryształu, lampa ze szklanym kloszem, przerobiona z naftowej, wazon z kwiatami. Nad tą półką wisiała okrągła tarcza rycerska z krzyżującymi się toporkami i z rycerskim hełmem; pośrodku tarczy był kolorowy, malowany przez wuja Ediego, widok pałacu w Wojtkuszkach. Przed kominkiem stał zawsze "bujany" fotel, ulubione miejsce wuja Ediego z nieodłączną fajką. Ścianę na lewo od kominka zajmowała wielka kanapa i okrągły stół z lampą z brązu i ażurowym abażurem z mosiądzu. Wszystkie fotele i krzesła w salonie były simmlerowskie. Jedno z nich jakimś cudem przetrwało zniszczenie domu, ukryte, nie wiem przez kogo, w piwnicy jednego z sąsiednich domów. Zwrócono mi je po wojnie, gdy już mieszkaliśmy na Piwnej, z połamanymi nogami, w zupełnej ruinie. Trzeba było obciąć nogi krzesełka i takie skurtyzowane jest, przez sentyment, u nas do dziś, właściwie nie wyremontowane, bo jakoś brakło wówczas pieniędzy. Obiłam je sama, dość nieudolnie, lnianym kretonem w kwiaty. W przeciwległym od kominka rogu salonu stała wysoka szafka z kwadratowymi szufladami, które od wewnątrz miały po bokach nacięcia-rowki pionowe na metalowe płyty do pozytywek, których mieliśmy dwie. Pozytywki były w kształcie drewnianych skrzynek-pudełek, jedna na mniejsze płyty, druga na większe. Gdy otwierało się wieko, było miejsce na założenie płyty na mosiężny bolec i urządzenie przytrzymujące płytę tak, by małe zadziorki, które znajdowały się pod każdą płytą, dotykały walca i kręcąc się wydawały niezapomniane "pozytywkowe" melodie. Aby pozytywka zaczęła grać, trzeba ją było nakręcić: w bocznej ściance u dołu był wystający metalowy płaskownik, umieszczony w wąskiej poziomej szparze; tym płaskownikiem przesuwało się od krańca do krańca szpary, aż poczuło się opór ukrytej wewnątrz sprężyny uruchamiającej walec. Gdy otwierało się wieko mniejszej pozytywki, po wewnętrznej stronie nakrywy była malowana scena z amorkami na niebieskim tle nieba z białymi obłokami. Na ścianie pomiędzy oknami stał piękny stół "boullowski" z Wojtkuszek i drugi taki sam z drugiej strony salonu. Na nich ustawione były marmurowe białe popiersia pradziadka i dziadka, oba robione we Włoszech - w Rzymie i Florencji, ale nie pamiętam przez jakich artystów. Dalej, między oknami, stał pulpit-biurko, rodzaj sekretarzyka, którego blat po otwarciu był wybity zielonym suknem. Mama trzymała w szufladach pulpitu jakieś listy przewiązane wstążką. Na przeciwległej do kanapy ścianie były drzwi do dziecinnego pokoju i stała ogromna etażera z Wojtkuszek, na półkach której zgromadzono różne bibeloty. W dole etażery stała dość duża metalowa skrzynka okuta żelaznymi płaskownikami i blachą mosiężną, wyglądającą jak złota. Były tu ukryte rysunki i album oprawny w czerwoną skórę z wytłoczoną hrabiowską złotą koroną i inicjałami pradziadka. W tym albumie były powklejane rysunki i akwarele pradziadka - sceny rodzajowe, portrety, postacie ludzkie, przypominające w stylu rysunki Jana Piotra Norblina, oraz akwarelowe projekty jakichś maszyn i szkice kopalni w Archangielsku. Obok skrzynki było miejsce na stosy albumów z fotografiami rodzinnymi; starymi na tekturkach ze złoconą bordiurą i napisem "Wojtkuszki" z końca XIX i początku XX wieku, zdjęcia amatorskie przeważnie z młodości rodziców (m.in. mama w białym nakryciu głowy jako pielęgniarka w okresie wojny z bolszewikami w 1920 roku, ojciec w mundurze ułańskim, mama w czapce studenckiej, zdjęcia ze ślubu rodziców, jakaś wycieczka do Morskiego Oka, zabawy w Brzostowicy, gdzie wszyscy robią koszmarne miny i grymasy, a ojciec przebrany jest za damę, mama na tarasie chyba we Wręczy Chrapowickich w białej sukni siedząca w wiklinowym fotelu). Były też albumy ze zdjęciami z naszego dzieciństwa, naszego brata ciotecznego, Olesia, syna siostry naszej matki, cioci Janki Rogójskiej, który podobno jest w Brazylii. Z salonem i albumami fotografii zdarzyła się pewnego razu następująca historia. Ojciec bardzo przestrzegał, aby mówiono do niego zawsze "panie doktorze", nigdy "panie hrabio". Jeśli był jakiś telefon i proszono "pana hrabiego", nie chciał podejść i oświadczał, że tu nie ma hrabiego Kossakowskiego, jest tylko doktor Kossakowski. (Ale do mamy służba mówiła "pani hrabino"). W domu przyjmował ojciec swoich prywatnych pacjentów - na dole był duży przedpokój, gdzie mogli czekać, aż zostaną przyjęci. Pewnego dnia ojciec został zatrzymany dłużej w szpitalu i wrócił z pewnym opóźnieniem. Nie zastał czekających na niego, umówionych pacjentów na dole. Okazało się, że ciotka ojca, zwana ciocią Toninką, zaprosiła ich do salonu, aby im skrócić czas oczekiwania, pokazywała rodzinne fotografie. Ojciec wszedł na moment, gdy ciocia objaśniała "A to jest pan doktor jak miał cztery lata". Z zachowaniem wszelkich grzeczności wobec ciotki, ojciec wymógł przyrzeczenie, że nigdy już w ten sposób nie będzie podejmowała jego pacjentów. Z etażerą z salonu mam wspomnienia z okresu okupacji niemieckiej. Mieszkało u nas wówczas wiele osób i trzeba było znajdywać dodatkowe miejsca na ich pomieszczenie - dlatego wielką etażerę odsunięto od ściany i w ten sposób powstał dodatkowy "pokój" na dwa łóżka. Spałam sama na jednym z nich, gdy nagle wtargnęli Niemcy z rewizją. Gdy stanęli nade mną, żądając bym wstała, zdałam sobie sprawę - jeszcze senna - że pod poduszką mam pełno gazetek i jakieś skrypty, m.in. "Niemcy największym wrogiem Polski", które czytałam w nocy. Niemcom towarzyszył cywil, w ceratowym czarnym płaszczu, tłumacz. Powiedziałam mu wówczas, że nie mogę wstać przy obcych, bo jestem nieubrana, że muszą się odwrócić. Gdy wyszli za kotarę oddzielającą pomieszczenie za etażerą, schwyciłam papiery i wsunęłam je pod koszulę owijając się kocem. Wtedy Niemcy przegrzebali całe łóżko, podnosząc materac i prześcieradło, ale na szczęście nie zrobili mi rewizji osobistej. Zresztą w całym domu niczego, chwała Bogu, nie znaleźli. Wracając do salonu - pośrodku zwieszał się kryształowy żyrandol, a pod nim okrągły stół przykryty turecką tkaniną. Sąsiadujący z salonem pokój dziecinny nie wyróżniał się niczym szczególnym - białe metalowe łóżka (chyba firmy "Jarnuszkiewicz i S-ka" - zresztą nie spokrewnionej z Jerzym Jarnuszkiewiczem rzeźbiarzem), biała oszklona szafa na książki i zabawki, zwykłe meble. Nad moim łóżkiem wisiała kolorowa litografia Kościuszki na koniu i Matka Boska Kodeńska, nad łóżkiem mojej siostry Basi - książę Józef Poniatowski skaczący do Elstery, a nad łóżkiem mego brata Staszka chyba król Jan Sobieski. Z zabawek najlepiej pamiętam prześliczną dużą lalkę, która niegdyś należała do siostry mego ojca Jadwisi. Jadwisia nazwała lalkę "Lusia" i tak pozostało. Lusia miała porcelanową głowę, a z tyłu na szyi napis "Paris", jasne długie włosy. Ręce, nogi i tułów były z powleczonego lakierem beżoworóżowym papier-maché. Lusia miała kilka zachwycających sukienek - pamiętam tę z czasów Jadwisi - była koronkowa na jasno niebieskim jedwabnym czy satynowym tle i majteczki wedle mody z końca ubiegłego stulecia - białe, obszyte koronką, batystowe, długie do kolan, zawiązywane na tasiemkę, rozcięte z przodu. Druga sukienka, którą pamiętam, była przerobiona z dziecinnej sukieneczki mojej siostry - była różowa z haftami. Lalki Lusi nie wolno mi było brać do łóżka, leżała w wiklinowym wózku dla lalek. Niestety, jak to bywa, byłam nieposłuszna: wstałam po zgaszeniu światła z łóżka i wzięłam Lusię, upuściłam ją na ziemię i porcelanowa głowa stłukła się na kawałki. Byłam zrozpaczona, długo w nocy modliłam się o cud, by rano okazało się, że Lusi nic się nie stało. Niestety, cud się nie zdarzył. Lusia została oddana do "kliniki lalek", gdzie wisiały i stały oddzielne nogi, głowy i ręce rozmaitych zepsutych zabawek i została sklejona. Jednakże szramy na twarzy Lusi pozostały i były ogromnie oszpecające. Z zabawek mojej siostry Basi pamiętam wielkiego różowego, pluszowego misia. Zapytana przed Gwiazdką, co chciałaby dostać od Mikołaja, powiedziała "różowego misia". Ten "mikołajowy" prezent dostała od cioci Beaty Branickiej z Wilanowa, która dobrze musiała się naszukać w sklepach, by spełnić marzenie małej Basi. Obie z Basią miałyśmy lalki "Shirleyki", które w latach trzydziestych produkowano na całym świecie jako portret słynnej wówczas filmowej aktorki amerykańskiej Shirley Temple. Filmy z Shirleyką oglądały dzieci i dorośli: ta mała kilkuletnia dziewczynka miała krótkie loczki na głowie, prześliczny uśmiech, cudownie tańczyła i stepowała. Gdy dorosła, przestała być aktorką i została gdzieś ambasadorem. Miałyśmy też obie "Klitusie-Bajdusie", przemiłe pieski, miękkie, obleczone beżową lub brązowawą tkaniną podobną do grubej jedwabnej pończochy, ze zwisającymi białymi uszami, w których dla obciążenia zaszyte były maleńkie ołowiane kulki, podobne do śrutu. Przy naciśnięciu brzuszka "Klituś-Bajduś" wydawał podobny do skomlenia dźwięk jak wiele innych zabawek. Z zabawek mego brata Staszka utkwili mi w pamięci mali ołowiani żołnierze - husarzy i chyba Turcy w turbanach, których wsadzało się na koń oraz piechota wojska polskiego z karabinami. Mieliśmy też kręgle, bilard, buczące bąki, cudowne kalejdoskopy, i wiele innych zabawek. Do parku Saskiego, gdzie chodziłyśmy na spacery z guwernantką, zabierałyśmy ze sobą wielkie drewniane obręcze pomalowane na różne kolory, które toczyło się po ścieżkach poganiane specjalnym patyczkiem, biegnąc obok. W parku grałyśmy też w serso - to były małe z lekkiego, chyba wiklinowego, drewna zrobione obręcze; wyrzucane serwem w górę, jak najwyżej, musiały być złapane przez partnera na jego patyk z poprzeczką. Tych dwóch rodzajów zabawek dzisiaj już nie ma. W parku Saskim spotykałyśmy znajome dziewczynki, m.in. córki generała Beliny-Prażmowskiego Teresę i Myszkę, które nosiły długie spadziste loki, tzw. anglezy, budząc nasz podziw i zazdrość. (Starsza Teresa mieszka dziś na Starym Mieście, młodsza Myszka - z dziećmi i wnukami w Krakowie. Żadna z nich już nie nosi "anglezów"). Jeśli w parku nie było znajomych, a miałyśmy ogromną ochotę na zabawę z innymi dziećmi, robiło się tak: rozglądałyśmy się po sąsiednich ławkach, wybierałyśmy jakiegoś chłopczyka czy dziewczynkę, podchodziłyśmy i dygając mówiłyśmy: "Dziewczynko (lub chłopczyku), czy chcesz się ze mną pobawić?" Na ogół nie spotykałyśmy się z odmową, chyba że towarzysząca mama lub guwernantka zabraniała dziecku bawić się z nami, bo na przykład "już dosyć się nabiegało" lub "jest spocone", albo "właśnie wracamy do domu". Mieliśmy też dużo książek. Oczywiście Trylogię Sienkiewicza i "Pamiętniki Paska" - te książki głośno czytywał nam ojciec. Mieliśmy "Pamiętniki kwestarza" Ignacego Chodźki czyli Leona Potockiego, który podobno pisał tę książkę w Wojtkuszkach, a na pewno na Litwie. Egzemplarz tej książki dostał Paweł, gdy miał zaledwie rok, od mego ojca wraz z klaserem znaczków pocztowych na Boże Narodzenie 1963 roku. Mieliśmy też powieści Curwooda, Dumasa, Vernego, Dickensa, Marca Twaina, Londona, Makuszyńskiego, Porazińskiej, Górskiej. Przepadałam za "Chatą Wuja Toma", "Przygodami Koziołka Matołka" i "Małpki Fiki-Miki". Po wielekroć czytałam "Złotą Różdżkę" z okropnymi historyjkami wierszem o niegrzecznych dzieciach z potwornymi ilustracjami. Uwielbiałam "Pierścień i różę" Thackereya, "Chłopców z placu Broni" Molnara, historię sarenki "Bambi", "Alicję w krainie czarów", Frances Burnett "Tajemniczy ogród" i "Małą księżniczkę" (na tle tej książki nakręcono film, w którym grała Shirely Temple). Przepadałam za bajkami Andersena, a także Grimma. Te wszystkie książki były bardzo ważne - uczyły szlachetności w postępowaniu, opowiadały o trudach, które przecież można pokonać, o przygodach, które na ogół kończyły się dobrze, o pomaganiu innym, zwłaszcza słabszym. Książki czytywaliśmy namiętnie, nieraz już po zgaszeniu światła, przy ukrytej pod kołdrą latarce. Wiele z nich stwarzało cudowne złudzenia na temat sprawiedliwości i zwycięstwa dobra nad złem, co w życiu dosyć rzadko się, niestety, zdarza. Ale te książki pozostały niezwykle ważne w całym moim życiu i gdy niektóre z tych ukochanych książek wznawiano po wojnie, kupowałam je przez sentyment, a później - dla mojego syna Pawła do jego biblioteki. Teraz wszystkie je może przekazać z kolei swoim dzieciom. Bardzo lubiłam bajki - przejmowałam się ogromnie np. historią Calineczki; kiedy po latach czytałam ją Pawłowi, on także był tak wzruszony, że płakał nad jej losem. Czytałam mu również "Bitwę pod Raszynem" Przyborowskiego, takie samo wydanie, jakie mieliśmy w dzieciństwie. Tak jak ja kiedyś, oglądał ze zgrozą ilustrację przedstawiającą Janka w piwnicznym lochu, którego opadły szczury. Moje pojmowanie świata, ukształtowane przez bajki w okresie dzieciństwa, było przyczyną historii, którą zapamiętałam do dziś. Kiedyś, jako mała dziewczynka, byłam w pałacu wilanowskim u cioci Beaty Branickiej na obiedzie. Prawie nic nie zjadłam. W jakimś momencie nachylił się nade mną lokaj Jan, by zapytać, czy jeszcze będę jadła. Odpowiedziałam, że nie, bo chcę, żeby zostało więcej dla służby. Na co Jan z pewną wyższością odrzekł: "U nas służba nie musi zjadać resztek z talerzy. Mamy oddzielną kuchnię". Zrobiło mi się okropnie wstyd, raz, że uraziłam niechcący Jana, a po drugie, że wynikało z tego, że u nas w domu służbę karmimy tym, czego sami nie dojemy. Winne były bajki - na dworach książęcych i królewskich w bajkach "służba zjadała resztki z pańskiego stołu". Ja to pojęłam dosłownie. Winien był również surowy zakaz wstępu nam dzieciom do kuchni (jakżesz niesłusznie!). Bo pomijając tę całą wstydliwą historię z obiadem w Wilanowie, gdy przyszła wojna, nie miałam najmniejszego pojęcia o najprostszych czynnościach kuchennych. Nie umiałam ukroić chleba, zaparzyć herbaty - a miałam wówczas już 11 lat. Wracając do naszej biblioteki z lat dziecinnych. Z czasopism mieliśmy "Moje pisemko" z powieściami Marii Buyno-Arctowej, drukowanymi w odcinkach, pełne niezwykłych przygód ("Trzy kamienie", "Moja maleńka" i "Zielony szaleniec" - to było o samochodzie) z przepięknymi ilustracjami Antoniego Gawińskiego. Ilustrował on chyba wszystkie powieści Arctowej (m.in. "Fifinkę czyli awanturę arabską", którą głośno czytała nam ciocia Beata Branicka, byśmy z Basią nie kręciły się podczas pozowania do portretu malowanego przez pana Józefa Korolkiewicza w jego pracowni), ale i inne książki dla dzieci np. Domańskiej "Paziowie króla Zygmunta". Z francuskich czasopism prenumerowaliśmy "La semaine de Suzette", rodzaj komiksu z zabawną Bretonką Becassine ubraną w czepek, długą suknię i fartuszek (książki Becassine znalazłam w dziecinnej bibliotece w Les Prats u de Villete'ów i wzruszyło mnie to ogromnie, tak jak Pawła, także tam znalezione - przygody Tin-Tina, dziś wydawane po polsku). Mieliśmy też książki z serii "La BibliothÝque rose", wydane chyba w czasach dzieciństwa naszych rodziców: "Les malheurs de Sophie", "L'auberge de l'ange gardien", "Le général Dourakine" i in. Z francuskich, pięknie ilustrowanych bajek pamiętam "La belle au bois dormant" (Śpiąca królewna) i serię książeczek, w których główną bohaterką była Miquette, ruda dziewczynka w zielonej sukience i czarnym fartuszku oraz jej brat Polo. Tak więc z mojego odległego dzieciństwa najsilniej utkwiły mi w pamięci książki. I mogłabym pisać o książkach z dzieciństwa bez końca - były przecież jeszcze i te najdawniejsze - "Szczurki w zbożu", "Aaa, kotki dwa" i Marii Konopnickiej "O sierotce Marysi i o krasnoludkach", i potem "Przygody barona Münhausena" i "Dziadek do orzechów", i te z najnowszej historii Polski, z odzyskania niepodległości w 1918 roku - "Bohaterski miś", "Orlęta" i "Dzieci Lwowa". Wraz z wybuchem wojny we wrześniu 1939 roku nasze dzieciństwo i nasz pokój dziecinny raptem przestały istnieć. Jak przez sen pamiętam jeszcze pożegnanie mamy z ojcem, idącym na wojnę. Ojciec w mundurze oficerskim, w czapce-rogatywce z amarantowym otokiem, jako lekarz. Mama kreśląca znak krzyża na czole ojca - scena jak ze znanych ilustracji Grottgera. Z okresu oblężenia Warszawy pamiętam jedynie pojedyncze zdarzenia. Np. że w czasie bombardowania biegłam sama Krakowskim Przedmieściem koło wielkich kamiennych lwów, strzegących dziedzińca pałacu Radziwiłłów. Trzymałam kurczowo w dłoni maleńki oszklony obrazek Dzieciątka Jezus dźwigającego krzyż. Potknęłam się i upadłam - obrazek wysunął mi się z ręki i upadł daleko na zryty pociskami trotuar. Podbiegłam by go podnieść - na szczęście szkiełko w obrazku nie stłukło się, co wydało mi się ogromnie ważne. Wraz z obrazkiem dotarłam do domu już bez przygód. W czasie oblężenia, gdy dom nasz uległ częściowemu zniszczeniu, przez jakiś czas tułaliśmy się po różnych krewnych i przyjaciołach. Przez kilka dni spaliśmy u siostry ojca, cioci Marylki Chrapowickiej na ulicy Czackiego. Potem gdy i w ten dom uderzyła bomba, pan Antoni Uniechowski, znany malarz i przyjaciel rodziny, przewiózł nas nocą jakimś wojskowym dżipem przez płonący Nowy Świat na ulicę Wiejską. Ten przerażający kanion rozszalałego ognia i walących się domów na wiele lat pozostał mi w pamięci. Na Wiejskiej 19 nocowaliśmy śmiertelnie zmęczeni na jakichś kanapkach w salonie nieobecnych wujostwa Karskich, gdzie był tłum ludzi i rezydujące tam tzw. ciocia Ewcia Zielonko i panna Julia. Potem znów na kilka dni przenieśliśmy się na drugą stronę ulicy do mieszkania siostry pana Uniechowskiego, pani Zofii Döllinger w nowoczesnym domu z żelbetu (do dziś istniejącym Wiejska 16), który wydawał się "bezpieczny", wreszcie na jakiś czas zatrzymaliśmy się u wuja Adama Branickiego na ulicy Smolnej 40. Tu chyba zastała nas kapitulacja. Na Nowym Świecie oglądałam ze ściśniętym sercem wkroczenie Niemców do Warszawy; szli butni i zwycięzcy. Na poharatanych chodnikach wśród gruzów leżały trupy końskie ze wzdętymi brzuchami, jacyś ludzie handlowali cukrem i solą, które miały jedną cenę. Któregoś dnia, na samym początku okupacji, szłyśmy ulicą z moją siostrą Basią, bardzo rade, że bez opieki guwernantki, kupiłyśmy sobie pestki z dyni i plułyśmy przed siebie przez nikogo nie strofowane. Była z nami nasza kuzynka, kilka lat starsza od nas, Oleńka Niemcewiczówna (Meissner). W całej Warszawie Niemcy rozlepili plakaty wyobrażające gruzy Warszawy z napisem: "Anglio, to twoje dzieło!". Basia bez namysłu zerwała plakat. Natychmiast zjawili się Niemcy, zaaresztowali nas i wepchnęli do samochodu, w którym już siedział jakiś młody człowiek, Polak. Najpierw zawieźli nas na dziedziniec Uniwersytetu, jeden z Niemców wysiadł i długo coś załatwiał. Potem zawieziono nas na Gestapo na ulicę Szucha. Tam pod eskortą zaprowadzono naszą czwórkę przez dziedziniec do jakiegoś pomieszczenia ze ścianą wybitą metalową blachą, przed którą ustawiony był karabin maszynowy. Kazano nam usiąść po przeciwległej stronie na krzesłach. Dwóch oficerów SS-manów, jeden z bielmem na oku, zaczęło nas kolejno przesłuchiwać. Pytali m.in. o ojców (oczywiście oficerów polskich!), o adresy. Oleńce wymierzono policzek, młodego człowieka bili przy nas. Basi zrobiło się niedobrze najedzona pestkami, zwymiotowała na buty jednego z oficerów. W końcu nas trzy wypuszczono. Młodego człowieka zatrzymano. Był piękny, październikowy dzień, złote liście, dojrzałe kasztany. Nie wiedziałyśmy wówczas jeszcze, że Gestapo na Szucha stanie się wkrótce słynnym miejscem kaźni i śmierci wielu więzionych Polaków. Przez cały okres okupacji nasz dawny pokój dziecinny był najczęściej używany. Z pokoju stołowego przeniesiony został wielki stół i tu się teraz jadało, wieczorami siadywało przy karbidówce, której znienawidzony zapach pamiętam do dziś. Tu też początkowo spaliśmy pokotem wraz z wieloma ludźmi, przeważnie naszymi kuzynami Niemcewiczami, którzy utracili własne domy. Późną jesienią i zimą tylko dwa pokoje udawało się ogrzać - pokój dziecinny i sąsiadujący z nim, dawny sypialny rodziców, oba położone naprzeciw kuchni oddzielonej korytarzem. Zgromadzonych przy stole, któregoś wieczoru, zastał nas ojciec, gdy nagle wrócił z wojny wynędzniały, w wojskowym szynelu bez dystynkcji, po obozach sowieckim i niemieckim w Małaszewiczach, wraz z dwoma lekarzami. Tu również żegnał się z nami wuj Edi Saint Clair, którego Niemcy jako poddanego brytyjskiego i byłego konsula, internowali. Niemcy przyszli po niego bez awantur, wrzasku i brutalnego zachowania, towarzyszących zwykle aresztowaniu Polaków. Zachowywali się elegancko, pozwolili wujowi pożegnać się z nami. Widziałam go wówczas po raz ostatni, bo przeżywszy obóz, wyjechał na stałe do Anglii. Pamiętam, że było wcześnie rano, leżeliśmy jeszcze w łóżkach. Jeden z niemieckich oficerów wyciągnął dłoń: chciał mnie pogładzić po długich włosach. A ja bez zastanowienia plunęłam na tę rękę. Ale nie zdarzyło się nic okropnego. Niemiec tylko bez słowa cofnął rękę, udając, że nic się nie stało. Dziś myślę, że może to był dobry człowiek, może miał własne dzieci i że chyba zrozumiał mój odruch nienawiści. Za pokojem dziecinnym była dawna sypialnia rodziców. Stały tu dwa drewniane, chyba mahoniowe, łoża z owalnymi zapleckami, przedzielone nocnymi szafkami. Na ścianie nad łóżkami wisiała ogromna chusta turecka i krucyfiks z postacią Chrystusa rzeźbioną w kości słoniowej. W rogu pokoju od strony balkonowego okna stała ukosem toaletka mamy z wielkim owalnym lustrem w srebrnych ramach. Na toaletce było pełno różnych przyborów ze srebra - szczotki, flakony, ręczne lustro, szczotka do ubrań oprawna w kość słoniową, wszystkie zdobione monogramami matki mego ojca Z.K., herbami i dziewięciopałkową hrabiowską koroną. Na toaletce z obu stron stały zawsze dwa małe zachwycające srebrne wazoniki w kształcie łabędzi, w których pachniały świeże fiołki. W sypialni stało też wielkie biurko ojca i oszklona szafa pełna różnych książek, przeważnie bardzo starych, pięknie oprawionych, ze złoconymi brzegami, z litografiami i sztychami z historii Polski. Pamiętam stare wydanie Mickiewicza na cieniutkim jak bibułka papierze - bo właśnie z tej książki usłyszałam po raz pierwszy strofy "Pana Tadeusza", "Ballad i Romansów" i "Sonetów", czytane nam przez ojca. Z drugiej strony pokoju sypialnego stał pod ścianą drewniany klęcznik z miękko wybitym miejscem do klęczenia i z pulpitem, w którym był mszał rzymski mamy i różne książeczki do nabożeństwa. Stała też jakaś szafa ubraniowa obok drzwi wiodących na korytarz koło łazienki i ubikacji. W okresie choroby mojej matki, która przez wiele miesięcy musiała leżeć w łóżku, sypialnię rodziców przeniesiono na parter, a ich pokój zajęła nasza wychowawczyni panna Zofia Rowińska. Dopiero w czasie okupacji zimą, gdy brak węgla nie pozwalał na ogrzanie "dołu" i innych pokojów poza dawnym dziecinnym, rodzice znów zamieszkali w swojej dawnej sypialni. Kiedy latem 1940 roku ojciec został aresztowany przez Gestapo i Niemcy przyszli go zabrać z domu, z balkonu sypialni rodziców patrzyliśmy jak ojciec pod eskortą wychodzi z bramy, jak nie oglądając się pożegnalnie uchyla kapelusza i wsiada do policyjnego samochodu. Zawieziono go wówczas do więzienia na Pawiaku. Codziennie modliliśmy się o jego szczęśliwy powrót do św. Judy Tadeusza, patrona od spraw beznadziejnych. Tegoż dnia aresztowano całą grupę lekarzy warszawskich. Wszyscy po kilku tygodniach powrócili z Pawiaka, a ojciec jako pamiątką z więzienia miał świetny rysunkowy swój portret na małej kartce papieru, dzieło współwięźnia, znanego artysty Adama Gerżabka. Ten rysunek przepadł, jak niemal wszystko z naszego domu, w czasie Powstania Warszawskiego w 1944 roku. Wzdłuż całego mieszkania na pierwszym piętrze ciągnął się korytarz z licznymi drzwiami - do kuchni, na schody od wejścia kuchennego przez podwórko, na strych i poddasze, do pokoju jadalnego, do pokoju dziecinnego, do dawnej sypialni rodziców oraz do ubikacji i do łazienki. Korytarz musiał być dość szeroki, bo stały tam wielkie skrzynie z bielizną pościelową i stołową, z końskimi derkami w kratę z herbami, ze srebrem oraz pudła na kapelusze. Skrzynia na srebro stołowe miała wyjmowane, wykładane pluszem plateaux-futerały: każda z łyżek, widelców, noży, większych i mniejszych miały swoje własne miejsce z wgłębieniem, jedne obok drugich wedle wielkości. To były srebra herbowe, używane nie często. Na co dzień jadło się sztućcami z plateru z monogramem mojej babki "Z.K." i dziewięciopałkową koroną. Sporo sztuk tego srebra herbowego zachowało się, było bowiem ukryte i przechowane przez służbę wujostwa Branickich z Wilanowa wraz z ich srebrami. Zwrócono je rodzicom po wojnie. Z platerów zachowały się tylko pojedyncze sztuki. Z czasem gdyśmy już dorośli, mama podzieliła srebra między nas, zostawiając sobie tylko kilka sztuk. Ofiarowała też chyba sześć łyżeczek do herbaty naszemu bratu stryjecznemu Józiowi Kossakowskiemu z okazji jego ślubu z Hanią Moniuszko. Ja dostałam 6 łyżek deserowych, 3 łyżki do zupy, 4 noże mniejsze i 3 większe, 6 widelców, 3 pary widelczyków i nożyków do owoców, 1 maleńki widelczyk, 1 łyżkę do sosu i 1 do tortu, małą łyżeczkę-szufelkę do soli oraz kilka łyżeczek do herbaty. Większość z tych sreber używamy na co dzień. Wyszczególniłam wszystkie, bo z czasem będą własnością rodziców Leosia i Oliwki, a są to właściwie jedyne pamiątki rodzinne z ubiegłego stulecia, jakie się zachowały. Nieliczne sztuki sreber, które były u moich rodziców, zostały ukradzione już po ich śmierci w czasie włamania do ich mieszkania przy ulicy Hożej. Stojące na korytarzu naszego domu na Bednarskiej pudła na kapelusze były z żółtawej dykty, lakierowane, okrągłe, wysokie walce, ze zdejmowanym płaskim nakryciem, zapięte na luźny rzemień, aby je można nosić. Te pudła pamiętały chyba jeszcze podróże zagraniczne mojego dziadka, gdy z całą rodziną i licznym dworem - służącymi, kucharzem, guwernantkami itd. wyruszano z ogromnymi bagażami w wynajętej "salonce" na wielotygodniowe lub wielomiesięczne wędrówki i wizyty rodzinne po Europie. Wiem, że w tych podróżach dziadek zawsze "stawał" w hotelu "Luna" w Wenecji. Gdy byłam w tym mieście odszukałam ten piękny nadal luksusowy hotel, by go specjalnie zobaczyć. Śladów pobytu mego dziadka nie znalazłam, ale wmurowana w ścianę hotelu pamiątkowa tablica informuje, że w "Lunie" zatrzymywał się również powieściopisarz Józef Ignacy Kraszewski. W pokoju stołowym na ścianach w dwóch rzędach wisiały portrety królów polskich malowane przez Bacciarellego lub jego szkołę, niektóre na blasze, inne na płótnie. To były te same obrazy, które niegdyś zdobiły salę jadalną w Wojtkuszkach, i takie same, jakie dziś są na Zamku Królewskim w Warszawie, a bywały w wielu dworach i pałacach w Polsce i na Litwie, zamawiane specjalnie w pracowni Bacciarellego; bywały pośród nich oryginały, repliki i kopie. Po środku jadalnego stał wielki rozsuwany stół, nad nim lampa ze zwieszającym się gruszkowatym dzwonkiem na służbę. Tu przypomniały mi się opowieści mego ojca o cioci Luli Łempickiej. Była ona niesamowitej tuszy i z tą tuszą zdarzały się podobno różne historie. Opowieść pierwsza: ciocia Lula leżała w łóżku, gdy zawaliło się pod nią dno z desek. Rozpaczliwie próbowała dosięgnąć zwisającego dzwonka, by wezwać służbę, aby pomogła jej się podnieść. Bez skutku - przeleżała całą noc i dopiero, gdy pokojówka rano przyniosła jej śniadanie, biedna ciocia wydobyła się z pułapki. Opowieść druga: ciocia Lula jechała pociągiem. Gdy na stacji ciocia tyłem, trzymając się z całych sił poręczy, by ciało nie przeważyło, próbowała wysiąść, zawiadowca stacji, sądząc, że ciocia nie wysiada, tylko wsiada, pomógł cioci wpychając ją do wagonu - i pociąg ruszył. Podobno w ten sposób przejechała kilka stacji dalej niż zamierzała, dzięki niezwykłej uprzejmości zawiadowców stacji. Opowieść trzecia: ciocia Lula jechała karetą. Podłoga karety na skutek nadmiernego obciążenia obsunęła się, pozostawiając w miejscu dna dziurę. Przerażona ciocia biegnąc przymusowo w karecie zaczęła walić parasolką w szybę oddzielającą ją od stangreta, by zatrzymał. Niestety stangret sądząc, że jedzie za wolno, zaciął konie, by szybciej biegły. Biedna ciocia dalej biegła w karecie pozbawionej dna. Nie wiem czy wszystkie te historie są prawdziwe, ale bardzo mnie śmieszyły w dzieciństwie. Wracając do stołowego. Pod ścianą w tym pokoju koło wejścia z korytarza stał duży, z jasnego drzewa kredens, a na nim różne srebrne, niektóre pozłacane przedmioty, a więc patery, dzbany i dzbanki, talerze, w szufladach białe obrusy i serwety z monogramami i koroną, srebrne kółka do serwet, podręczne sztućce platerowe. Inne meble w jadalni były ciemne, dębowe czy orzechowe, jakaś szafka narożna z przedmiotami z cyny, kilka wielkich rzeźbionych krzeseł z wysokimi oparciami, "renesansowych", z których jedno zachowało się u mojej siostry Basi. Krzeseł wokół stołu w ogóle nie zapamiętałam. Ten pokój pamiętam najmniej - w okresie wczesnego dzieciństwa, my dzieci, jadaliśmy w naszym pokoju. Potem, gdy już dopuszczono nas do jedzenia z dorosłymi, wkrótce zaczęła się wojna i jadalnia, jak już pisałam, nie była używana w okresach zimna. Tuż przed Powstaniem, latem 1944 roku, mama pozwoliła mi w jadalni urządzić mój własny pokój. Niedługo się nim jednak cieszyłam, bo 1 sierpnia tegoż roku wybuchło Powstanie i od tego dnia nigdy już nie wróciłam do domu na Bednarskiej. Niewiele też pamiętam z pokojów na parterze poza ślicznymi kręconymi schodami z jasnego złotawego drzewa, które spiralnie, wokół słupa, wiodły z przedpokoju pierwszego piętra na parter. Lubiłam bardzo siadywać na tych schodach i patrzeć przez okno na podwórze, czytając jakąś książkę. Z holu na parterze pamiętam jedynie metalowy model kościółka z ławeczkami jak dla lalek, z ołtarzykiem barokowym i witrażykami w okienkach. W środku kościółka była żarówka; gdy przekręcało się kontakt na górze, lub na dole, kościółek był cały oświetlony wewnątrz i służył jako lampa orientacyjna w ciemności. Obok z przedpokoju na parterze był gabinet ojca z oknem na podwórze. Kiedyś była tu szafa pełna książek, biurko i dwie prawdziwe ludzkie czaszki. Jedna z nich była czaszką dorosłego człowieka, druga - dziecka. Ojciec opowiadał z najpoważniejszą miną, że są to czaszki Napoleona - ta mniejsza, gdy był dzieckiem, ta druga, gdy był dorosły. Miał też jakąś piszczel, pomalowaną na czarno i mówił, że to fragment szkieletu Murzyna. Zawsze trzymały się go różne żarty. Szafa na książki stała na bardzo niskich nóżkach i tam kiedyś schował się ofiarowany nam żywy mały lisek, którego nadaremnie szukaliśmy w całym mieszkaniu. Lisek nie dał się oswoić i ku naszej rozpaczy trzeba było go oddać, chyba do ogrodu zoologicznego. Potem gabinet ojca został przerobiony na bardziej "lekarski" - z białą leżanką, białymi lakierowanymi meblami, z linoleum na części parkietu. Duży pokój od strony ulicy na paterze był wielokrotnie przemeblowywany, a to jako sypialnia rodziców, a to jako salonik ze stołami pod ścianą i po środku, z fotelami, kanapkami czy otomanami i zydlami, z których pamiętam tylko jeden, dębowy z wyrzeźbionym herbem Kossakowskich na oparciu, szafę z książkami, jakąś serwantkę i dwie wielkie mosiężne tace hinduskie, które należały niegdyś do brata drugiej żony dziadunia, Władysława Zaleskiego, patriarchy Antiochii. Na ścianach wisiały różne ryciny i seria kolorowanych litografii do "Pamiętników Paska", które nie wiem już w jaki sposób, ocalały z wojny i wisiały nadal w pokoju ojca w mieszkaniu na Marszałkowskiej, a potem na Hożej. Najbardziej niezwykły był pokój na poddaszu, w którym mieszkał wuj Edi Saint-Clair. Był to wielki, ciemnawy pokój z małym oknem (czy z dwoma oknami?) z widokiem na Wisłę. Po środku stała wielka, wysoka drewniana skrzynia pomalowana na kolor bordo. Skonstruowana wielce wymyślnie przez wuja Ediego, ze schodkami, była całkowicie zamknięta także od góry, gdzie znajdował się jedynie niewielki otwór na szyję. W tej skrzyni wuj Edi się kąpał - zdaje się, że były to kąpiele borowinowe. Był to widok niesamowity: od góry wystawała jedynie łysawa głowa wuja Ediego w aureoli kłębów pary. U wuja Ediego było mnóstwo niezwykłych przedmiotów, różne maszyny krzeszące iskry, magnesy, kowadła, heble, piły, przeróżne narzędzia. Wuj Edi wciąż coś konstruował, wycinał z dykty, kleił, spawał, rzeźbił, malował. Dla nas zrobił między innymi nadzwyczajny kalejdoskop z gładkiej metalowej rury, który miał tysiące możliwości niepowtarzalnych kompozycji. Obrazy zmieniało się kręcąc nałożoną obręczą, przypominającą nasadkę z maszynki do mięsa w połączeniu ze sterem okrętowym. W pokoju zawsze miło pachniało tytoniem fajkowym, który wuj sam sobie mieszał i trzymał w płaskich metalowych pudełkach z kolorowym wizerunkiem starego kapitana okrętu. W początku wojny, gdy wuj Edi został internowany, w jego pokoju na poddaszu mieszkała przez czas jakiś nasza dawna wychowawczyni panna Zofia Rowińska, a potem, przyjęta na krótki okres, kucharka Zyta, która wieczorami grywała na cytrze i była ogromnie pobożna i niesympatyczna. Na tym kończę opis domu na Bednarskiej - pozostałe pomieszczenia - pokój służbowy, korytarzyk, kuchnia, łazienka i ubikacja były zwyczajnymi, niczym nie wyróżniającymi się miejscami: W wielkiej kuchni stał stary kaflowy piec kuchenny z fajerkami, pogrzebaczami i duchówką. Podłoga była z desek szorowanych do białości szczotką ryżową na kiju. Ubikacja była oddzielnie, oświetlona małym wysokim okienkiem, przez które, gdy się wspinało włażąc nagannie nogami na deskę, widać było nieodległą Wisłę i zielony jej brzeg z drugiej strony rzeki. Ściany w ubikacji i w łazience były pomalowane olejno. Łazienka była staroświecka, wąska, długa i w niczym nie przypominała dzisiejszych eleganckich łazienek z glazurą, obudową wanny, wnękami i całym nowoczesnym wyposażeniem. W jednym końcu naszej łazienki stała pod ścianą żeliwna, nieobudowana wanna, a koło niej wznosiła się wysoka srebrna kolumna metalowego pieca z drzwiczkami, w którym rozpalało się huczący ogień, by nagrzać wodę do kąpieli. W drugim końcu łazienki stała umywalnia i na niej emaliowana miska z dzbanem na wodę. Obok wisiały nasze ręczniki i szlafroki. Kąpaliśmy się nie codzień, zawsze wieczorem kolejno, a potem ubierano nas w szlafroki froté i kazano iść od razu do łóżka. Dostawaliśmy kolację, składającą się w te dni z naleśników z konfiturami z wiśni. NASZE DZIECIŃSTWO Z najdawniejszego dzieciństwa zostały mi w pamięci tylko jakieś pojedyncze obrazy: w górach, chyba w Morskim Oku, ktoś (może ojciec?) przenosi mnie przez strumień czy potok, przez mokre kamienie, które opływa rwąca woda. Z pałacu w Brzostowicy pamiętam jedynie amfiladę pokoi i na końcu ostatniego rzeźbiony, marmurowy biust naszej krewnej Róży Lubomirskiej, która w czasie Rewolucji Francuskiej została stracona na gilotynie. Zdaje mi się, że pokazywano mi na szyi rzeźby rysę pęknięcia, które powstało podobno w tajemniczy sposób w dniu tragicznej śmierci Róży. Z brzostowickiego parku została mi w pamięci jedynie wielka huśtawka, mieszcząca na raz kilka osób. Z sąsiedniego majątku Niemcewiczów, Ciecierówki pamiętam tylko wielki krzaczasty gazon, w którym zaginęła bezpowrotnie rzucona tam nieopatrznie wielka kolorowa piłka. Z Glinianki, majątku stryja Michała Stanisława pod Otwockiem, który go kupił po utracie litewskich Nidok, pamiętam las herbacianych róż za domem, oszkloną werandę, rynny pod oknami. W naszym domu nie było wiernej, służącej przez całe lata służby, jak to bywało w innych domach. Jakieś nianie, stara Stefanowa, kucharka Lucia o ospowatej twarzy i dobrym uśmiechu, pokojówka Genia w białym fartuszku, którą zastąpił służący Michał w zielonej liberii ze złotymi guzikami, zaciągający po kresowemu (bysia wstydiłsia - mówił do nas, gdyśmy coś przeskrobali) - ale nikt z nich nie był od zawsze i na zawsze. Mama zajmowała się nami, z pomocą nianiek, przede wszystkim w okresie naszego wczesnego dzieciństwa. Później już zawsze, choć mama nie pracowała zawodowo (ale robiła doktorat), potem zaś długo chorowała, były guwernantki i wychowawczynie, różne opiekunki, dochodzący korepetytorzy mojego brata. Dobrze pamiętam dochodzącą, przemiłą i dobrą panią Maroszkową, która przychodziła do nas nieraz z trojgiem własnych dzieci mniej więcej w naszym wieku: Leszkiem, Izią i Rysią. Pani Maroszkowa miała śliczne kasztanowate włosy o różnych odcieniach i uczyła nas "robótek ręcznych" - klejenia łańcuchów na choinkę z glansowanego papieru w różnych kolorach (klej robiło się z mąki zmieszanej z odrobiną wody), wyszywania łańcuszkowym ściegiem kwiatków kolorowym kordonkiem na lnianych obrusach czy serwetach, haftowania na kanwie, rysowania i malowania przede wszystkim laurek na imieniny rodziców. Organizowała też domowe przedstawienia teatralne, w których my i inne znajome dzieci występowały jako królewny, wróżki, aniołki, uczyła nas tekstów piosenek do tych bajek i robiła nam kostiumy przeważnie z karbowanej bibułki. Pamiętam takie przedstawienie u Krysi Uniechowskiej na Krakowskim Przedmieściu 61: Basia była królewną ("królewna piękna niby kwiat, niby kwiat, niby kwiat, kocha ją za to cały świat, cały świat, cały świat") i miała na nóżkach słomiane pantofelki, które były opakowaniem po cukierkach, a ja byłam Wietrzykiem w kostiumie z zielonej bibułki. Pani Maroszkowa była chyba wdową, w bardzo trudnych warunkach materialnych. Na ogół byliśmy dość niesforni, najbardziej mój brat Staszek (Eustachy). Dlatego, gdy jeszcze był zupełnie mały, rodzice zdecydowali się go posłać do prywatnej szkoły czy raczej przedszkola na tzw. komplety do panny Puchaczewskiej na ulicy Nowy Świat 49. Staszek w tej szkole dostał pierwszą i jak sam twierdzi - jedyną w życiu "piątkę" (wówczas najwyższa ocena). Było to podobno tak, że pani powiedziała: "Kto pierwszy zmieni kapcie na buty, dostanie piątkę". Staszek był pierwszy, ponieważ pani nie zorientowała się, że tego dnia po przyjściu do szkoły wcale nie zmienił butów na kapcie. Ale ta nauka na kompletach nie trwała długo. W zasadzie przez pierwsze klasy uczyliśmy się w domu. Staszek pierwszy został zapisany do znanej szkoły Reja (potem, już chyba w czasie wojny chodził do równie doskonałego gimnazjum Wojciecha Górskiego, gdzie jego kolegą w tej samej klasie był Bogdan Moszoro, nasz wieloletni przyjaciel). Moja siostra i ja co roku zdawałyśmy egzaminy z przerobionego w domu materiału, najpierw u SS Nazaretanek przy ulicy Czerniakowskiej, potem na pensji "dla panienek" w znanej szkole Kowalczykówny na Wiejskiej. Tam też obie, na rok przed wojną rozpoczęłyśmy regularną naukę w szkole - Basia w czwartej, ja w piątej klasie. Guwernantki zmieniały się u nas często, ponieważ nie mogły sobie dać z nami rady, a zwłaszcza ze Staszkiem, który z góry oświadczał każdej nowo przyjętej wychowawczyni, że się nie będzie z nią "patyczkował" i tę groźbę spełniał. Pamiętam jak jedna z nich przyszła po raz pierwszy rano, a po południu tego samego dnia oznajmiła, że rezygnuje z pracy. Ojciec mawiał do Staszka: "Mój brat był ordynatem, ja jestem ordynatorem, a ty jesteś ordynarny". Ojciec nie miał dla nas zbyt wiele czasu, zajęty swoją pracą, która zawsze była dla niego najważniejsza. Ale te chwile, które nam poświęcał były dla nas bardzo ważne. Był surowy i wymagający, ale gdy nie musiał się na nas srożyć był uroczy, zabawny, dowcipny. Opowiadał śmieszne historyjki i anegdotki, czytywał nam książki, które sam lubił, śpiewał kresowe, stare piosenki, które pamiętam do dziś, grał na ustnej harmonijce, rysował i pisał dla nas wierszyki. Gdy był w Szwajcarii przesłał mi kartkę wierszem, której słowa częściowo zapamiętałam: "Kochana Zosiu, w dzień twego imienia, Tata z Szwajcarii przesyła życzenia. Dziś jestem w Lozannie, lecz przyznam po cichu, że pewnie pojutrze już będę w Zurichu". Innym razem list był napisany jak spirala i trzeba było go kręcić wokół osi, by móc go przeczytać. Gdy mama jeszcze była zdrowa, przychodziła do pokoju dziecinnego wieczorem, by odmówić z nami wieczorny pacierz i ucałować na dobranoc. Czasem śpiewała nam kołysanki "Śpij dziecinko już...", lub "Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga...", otulała nas kołderkami przed zgaszeniem światła. Chora mama, zanim wyjechała na długie leczenie do Inowrocławia i na wiele tygodni do cioci Beaty Branickiej do Wilanowa, leżała w domu, w sypialni na parterze. Rano umyci, czysto ubrani i uczesani przychodziliśmy przywitać się z mamą. Całowaliśmy jej upierścienione ręce (pierścionek ze szmaragdem, pierścionek z szafirem, oba w otoczeniu diamencików czy brylancików, łańcuch złotej bransolety, mały złoty zegarek na czarnym pasku z rypsowej tasiemki ze złotą sprzączką). Mama gładziła nas po głowach. Leżała w białej, pełnej koronek pościeli w ciepłym szalu z białej puchatej angory, spiętym przy dłoniach kosztownymi spinkami czy broszkami. (Ile razy leżę chora w łóżku, czego unikam, jeśli tylko mogę, przypominam sobie mamę z tego okresu jej choroby. Moje łóżko wygląda okropnie - zmierzwiona pościel, na niej pies, popielniczka, rozrzucone gazety i książki, zgniecione poduszki. Nie umiem elegancko chorować - mój tapczan zawsze wygląda jak barłóg w melinie, niestety). Po porannym przywitaniu się z mamą, wracaliśmy na górę, przebieraliśmy się w byle co i tarzaliśmy się po podłodze z psami, wśród rozrzuconych zabawek. Zdaje się, że któregoś dnia ojciec wrócił wcześniej do domu i zastał nas w tym opłakanym stanie: guwernantka została zwolniona. W końcu nastała era panny Zofii Rowińskiej. Miała wówczas trzydzieści kilka lat, duże doświadczenie w wychowywaniu niesfornych dzieci i wzięła się za nas żelazną ręką. Była u nas chyba przez cztery czy pięć lat, aż do wybuchu wojny. Potem nasze związki zacieśniły się jeszcze, bo panna Zofia na krótko przed internowaniem wuja Ediego wyszła za niego za mąż i w ten sposób stała się ciotką mego ojca. Ponieważ był to czas okupacji niemieckiej, zamążpójście panny Zofii trzymano przed nami w tajemnicy i nie domyślaliśmy się niczego. Nie uważaliśmy za coś niezwykłego, że panna Zofia zamieszkała u wuja na poddaszu - cały porządek domu w tę pierwszą zimę wojny był zdezorganizowany. Po internowaniu wuja panna Zofia mieszkała w Warszawie. Po wojnie, gdy wuj został zwolniony z obozu i jako Anglik wyjechał do Wielkiej Brytanii, panna Zofia, już oficjalnie jako żona, dołączyła do niego. Przez wiele lat pracowała za oboje - wuj był już wówczas bardzo stary - prowadząc u jakichś Anglików ich dom z ogrodem. Stworzyła wujowi dobrą, szczęśliwą starość, a stosunki z Anglikami-pracodawcami przerodziły się w serdeczną przyjaźń. Ciocia Saint-Clairowa także nam pomagała, przesyłając z Londynu paczki z używanymi ubraniami dla nas i także dla Pawła, gdy nie łatwo było w Polsce coś kupić. Baranek z różowymi oczkami, którym dziś bawi się czasem Leoś, był przed laty prezentem dla Pawła od cioci z Londynu. Po śmierci bardzo już sędziwego wuja, ciocia kilkakrotnie przyjeżdżała do Polski. Gdy była po raz ostatni, ofiarowała mi nieco zdekompletowane, ale bardzo piękne srebra stołowe z herbem Lubicz. Zamierzała powrócić do kraju i osiąść w Krakowie u swoich siostrzeńców, ale w końcu zdecydowała się na powrót do Anglii i niedługo potem zmarła 22 września 1983 roku mając 83 lata. Jej prochy przywieziono do Krakowa - pojechałam na ten pogrzeb do jej rodziny. Została pochowana na ślicznym cmentarzu na Salwatorze obok swoich najbliższych. Ale wracając do czasów naszego dzieciństwa, gdy opiekowała się nami panna Zofia. Była surowa i wymagająca. Nie znosiła kłamstwa i wykrętów i nie przejęła się wcale zapowiedzią Staszka, który jak wszystkim wychowawczyniom zapowiedział, że się nie będzie z nią "patyczkował". Wprowadziła szereg kar za różne przewinienia - najczęściej było to pisanie od 10-ciu do 25-ciu razy tekstu, np. "Nie będę odpowiadać starszym", lub "nie będę trzaskać drzwiami". Raz pisałam w czasie wakacji, gdy wszystkie dzieci się bawiły, 100 razy "Nie będę pluć". Oczywiście pisało się to tak: "nie nie nie ...", "będę będę będę .... - jedno pod drugim, żeby było szybciej. Dziś podobnie wypełniam nudne blankiety pocztowe, bo bardzo tego nie lubię. W czasach naszego dzieciństwa był wielki dystans między dziećmi a dorosłymi, którzy zawsze mieli rację. Było nie do pomyślenia wchodzenie bez pukania czy pozwolenia do pokoju rodziców, gabinetu ojca, pokoju panny Zofii. Wśród różnych zaleceń, zwłaszcza jedno prześladowało mnie przez wiele lat (czasem aż do dziś). Powtarzane po wielekroć przez pannę Zofię i przez mamę, że powinnam innym ustępować: albo jako starsza (wobec mojej siostry), albo jako młodsza (wobec mego brata oraz wszystkich dorosłych), albo jako mądrzejsza ("mądry głupiemu ustępuje", co było wątpliwą pociechą). Było to stworzenie właściwie sytuacji bez wyjścia, zawsze bowiem jest się od kogoś starszym, albo młodszym. Przestrzegam przed tą metodą wychowawczą. Jeśli byliśmy grzeczni, panna Zofia pozwalała się nazywać "Zio" lub "Ziuńcią" (co było, zdaje się, zdrobnieniem jej imienia jeszcze z dzieciństwa). W każdym razie panna Zofia zdjęła z naszych zaniepokojonych rodziców wszelkie kłopoty wychowawcze. Co więcej, rozwiązała też problem, co robić z wakacjami. Wojtkuszki były zbyt daleko i aby tam wyjechać, trzeba by było wyrabiać sobie paszporty. Jeździliśmy więc z panną Zofią i wujem Edim a to nad morze, a to na wieś w ciechanowskie, do majątku państwa Zawadzkich, których dzieci wówczas już prawie dorosłe, Lilę i Jurka panna Zofia przed laty wychowywała. W czasie jednych wakacji nad morzem mieszkaliśmy w willi "Rossetówka" państwa Rossetów w Lisim Jarze koło Jastrzębiej Góry. Z tych wakacji pamiętam piękny biały dom w ogrodzie, opleciony różami, skalistą plażę, gdzie znalazłam dziwny kamień, który okazał się prawdziwą siekierką kamienną z pradawnych czasów, i tajemniczego "księdza" - złodzieja. Pewnego razu przyszedł po południu, po jałmużnę dla jakichś biednych. Podjęto go z atencją, podano herbatę na tarasie na wiklinowych fotelach. Po jego wyjściu okazało się, że zniknęły jakieś cenne przedmioty. I że to był domokrążca, znany już w okolicy. A ja wówczas przypomniałam sobie, że spod sutanny wystawały mu nogawki spodni i że to wydawało mi się bardzo dziwne. Nie wiedziałam, że księża zawsze noszą pod sutanną zwykłe męskie spodnie i przez wiele lat, ilekroć jakiemuś księdzu sutanna nie zakrywała nogawek spodni, podejrzewałam, że jest to jakiś złoczyńca lub oszukaniec, nawet gdy to było w kościele. Nad morze jeździliśmy też do Rozewia, do latarnika pana Wzorka. Pan Wzorek pozwalał nam wspinać się po kręconych metalowych schodach na samą górę latarni. Przyglądaliśmy się, jak o zmroku i w dnie pochmurne uruchamia się obracające światło, oślepiające mimo grubej szyby, jak smagnięcie biczem po oczach. Dowiedzieliśmy się, że każda morska latarnia ma inną moc i rytm obracania się i że po tym świetle odległe statki zagubione na morzu orientują się w swym położeniu. I że w tej latarni w Rozewiu mieszkał kiedyś pisarz Stefan Żeromski. Gdy była mgła, całe noce i dnie zamiast światła latarni odzywała się w pewnych odstępach czasu przenikliwa bucząca syrena. Latarnia w Rozewiu wydawała się nam ogromna - murowana w dolnej przysadzistej partii, potynkowana, w górze chyba metalowa, pomalowania na kolor czerwony. W tej części był wąski, otaczający ją ze wszystkich stron balkonik, z którego było widać całą okolicę i dalekie morze. To były piękne wakacje. Nad wąską piaszczystą plażą i biegnącym wzdłuż morza wałem kamiennym wznosił się urwisty brzeg, wysoki i stromy niemal jak francuskie falezy w Normandii, porosły zielenią, wysokimi chudymi drzewami, których korony nie przepuszczały światła. Rosły kwitnące żółto krzewy żarnowca i wielkie skrzypy. Na plażę zbiegało się po ziemnych schodach, których krawędzie były zrobione z położonych w poprzek okrągłych, ledwo ociosanych pni drzew. Było ciemno i wilgotno, nagie, czarne i szorstkie długie ślimaki bez skorupek zostawiały za sobą lepki ślad przebytej drogi. W połowie zbocza stał tajemniczy, zawsze zamknięty na wielką kłódkę barak z poczerniałych desek - podobno kostnica, w której składało się topielców. U pana Wzorka mieszkaliśmy w murowanym budynku na poddaszu. Pewnego razu Staszek, jak zwykle niesforny, zrobił pannie Zofii kawał. Wyciągnął z morza wodorosty, unurzał je w piasku i nagle rzucił ja na wysmarowane kremem "Nivea" ciało opalającej się panny Zofii z okrzykiem: "Votum miłości!", po czym uciekł i nie było go chyba przez jeden czy dwa dni. Panna Zofia, zawsze opanowana, tym razem odchodziła od zmysłów, czy się nie utopił, czy nie wpadł pod samochód na pobliskiej szosie, czy nie chory. Wreszcie Staszek wrócił, tak spalony słońcem, że skóra płatami złaziła mu z pleców. Leżał potem w łóżku na brzuchu, jęcząc z bólu, obłożony zsiadłym mlekiem, które kwaśno i przykro pachniało. W mieszkaniu pana Wzorka, tuż przy latarni, jego żona częstowała nas różnymi przysmakami, między innymi małymi węgorzykami, marynowanymi w wielkich słojach, w galaretce z przyprawami. Podnosiło się je do ust jak kiść winogron i zostawał tylko kręgosłup. Pan Wzorek został w czasie wojny zamordowany przez Niemców. Staszek po wojnie kilkakrotnie odwiedzał Rozewie przez dawny sentyment, a mieszkając we Francji, spędzał urlopy w Normandii w maleńkiej miejscowości Quiberville, ponieważ przypominała mu Rozewie. Ale najpiękniejsze wakacje były w Grzybowie u państwa Zawadzkich pod Ciechanowem. W parku stał murowany dwór z gankiem na kolumnach, obrosły winem, rozłożysty, ze spadzistym dachem, a obok drewniana, starsza część z okiennicami, gdzie mieszkaliśmy. Przez szpary okiennic od świtu wdzierały się promienie słońca. Rano panna Zofia otwierała okiennice uwalniając słońce, które wpadało gwałtownym złotym światłem. Leżeliśmy jeszcze w łóżkach. Panna Zofia kazała nam odkryć kołdry czy koce i szorstką rękawicą froté maczaną w lodowatej wodzie z solą przecierała nasze gołe ciała z obu stron. Sienniki z surowego workowatego rzadkiego płótna, napchane świeżym sianem, przykryte białymi prześcieradłami, mocno pachniały, a źdźbła traw uwierały rozkosznie w plecy. W Grzybowie miałyśmy z Basią własną maleńką grządkę tuż przed domem, na której rosły kwiatki, marchewki i rzodkiewki. Park był piękny, dość rozległy, z aleją grabową i starymi drzewami, a na jego końcu płynęła rzeczka Łydynia, w której łapało się raki, a która, jak sama nazwa Łydynia wskazuje, była płytka, sięgająca ledwie łydek. W parku wspinaliśmy się na wysokie świerki, których dolne gałęzie dotykały ziemi, na pochyły pień rozczapierzonego podwójnego jesionu, biegaliśmy do sadu, w którym w szałasach mieszkali Żydzi-dzierżawcy. Pod drzewami leżały słomiane maty, na których rozkładano pachnące jabłka. Te dojrzałe malinowe, trochę kanciaste, gdy się nimi potrząsało, słychać było z wewnątrz suchy klekot pestek. Jeździliśmy na żniwa pustymi drabiniastymi wozami, trzymając spuszczone nogi między szczeblami drabiny, trzęsąc się radośnie na wybojach. Wracaliśmy na samym szczycie wyładowanych snopkami zboża wozach, szczęśliwi i pokłuci przez ostre źdźbła słomy, prosto na podwieczorek z czarnych jagód lub poziomek ze śmietaną, chlebem z masłem i z miodem jasnym akacjowym, lub ciemnym z wrzosowisk, wrześniowym. Na kolacje często podawano na płaskich talerzach do zupy zsiadłe mleko, przechowywane w lodowni, które można było krajać nożem i gorące kruche kartofle ze skwarkami. Do jadalni przylegał pokój kredensowy, za nim była wielka kuchnia. Gdy piekło się chleb, dla nas dzieci robiono podpłomyki, gorące i chrupiące, z kawałami plastrów miodu. Jedyne co mi było niemiłe, to zupa czernina, o której wiedziałam, że robiona jest z kaczej krwi, i kotleciki z móżdżku, czy nie daj Boże - móżdżek zapiekany w muszelkach, których sam widok nieodmiennie wprawiał mnie w mdłości. Z biegiem lat polubiłam móżdżek, ale czerniny już nigdy nie jadłam. Lubiłam natomiast świąteczną zupę "nic" z grzankami, która smakowała jak ciepłe waniliowe lody. Chodziliśmy na spacery do sąsiedniego majątku Targonie, również należącego do państwa Zawadzkich. Był tam mały biały dwór na wzniesieniu, a u jego stóp rozciągało się w dół spadziste pole truskawek. Jedliśmy je prosto z pola, chrzęściły piaskiem w ustach. Chodziliśmy też na spacery do lasu na grzyby, na jagody, na poziomki. Staszek nie cierpiał spacerów - wychodząc wraz z nami, zmuszony do posłuszeństwa przez pannę Zofię, złorzecząc wykrzykiwał: "Nie pójdę na spacer! Wy, posągi diabłów! Nie pójdę, i co mi zrobicie!" Szedł jednak z nami, ale gdy po godzinie wracaliśmy do domu, dalej mamrotał "Nie pójdę na spacer! nie pójdę, i co mi zrobicie!" Myślę, że był przekonany, że nie był na spacerze. Bryczką jeździliśmy do pobliskich majątków. Staszek oczywiście na koźle obok stangreta Grabowskiego, który pozwalał mu trzymać lejce i machać batem. Bryczka miała siedzenia wybite szarobeżowym sztruksem, takim samym, z jakiego były uszyte portki stangreta. Zapach koni, burza piasku spod kopyt, podskakiwanie na bruku, zajeżdżanie z fasonem przed dwór wokół gazonu. W niedziele wiózł nas Grabowski (Grabosio) karetą do kościoła w Lekowie na Mszę św. Po nabożeństwie odwiedzaliśmy murowany dwór państwa Tarnowskich opodal kościoła. Pan Tarnowski, jak wszyscy ziemianie-dziedzice ubrany był zawsze w jasne bryczesy i długie czarne buty do konnej jazdy. Gładka brązowa wyżlica Norma i jamnik Miluś nie odstępowały swojego pana. Bawiliśmy się z córką państwa Tarnowskich Asią, w naszym mniej więcej wieku. W wielkim warzywniku koło parku był las ogromnych słoneczników, miękkie zagajniki szparagów, a na krańcu ogrodu także tutaj płynęła znajoma rzeczka Łydynia. Jako towarzyszkę Asia miała nieco starszą od siebie dziewczynkę Francuzkę, czy też Polkę wychowaną we Francji, Janeczkę. Mówiło się z nią tylko po francusku. Był to chyba znacznie lepszy sposób na naukę języka, niż nasze nauczycielki-Francuzki, stare damy, które z trudem wbijały nam do głowy słówka. Najpierw była mademoiselle Jeanne de VantelÝze, szarowłosa pani o niesłychanie wypukłych oczach za grubymi szkłami okularów, zawsze w bluzkach wysoko zapiętych pod szyję. Mademoiselle Jeanne uczyła jeszcze mojego ojca w dzieciństwie, zapewne z większym sukcesem, niż naszą oporną trójkę. Gdy mademoiselle Jeanne wskazując sufit palcem, pytała mojego brata, co to jest? on odpowiadał "le sufit" (zamiast le plafond). Potem uczyła nas mademoiselle Rose Roux. Niska, ubrana przeważnie na brązowo, miała pełno zmarszczek promieniście schodzących się wokół wąskich, zaciśniętych ust. Gdy byliśmy zbyt niesforni, kazała nam klękać twarzą do ściany i odmawiać głośno "Zdrowaś Maria" po francusku. Umiem tę modlitwę do dziś: "Je vous salue, Marie pleine de grČce, le Seigneur est avec vous, vous étes bénie entre toutes les femmes et Jésus, le fruit de vos entrailles, est béni..." Staszek chyba zawsze jakoś umiał się wywinąć z tych i innych kar, biegając do mamy z prośbą o interwencję. Mama zaś niemal zawsze ulegała swojemu pierworodnemu synowi. Był to okres wakacji, więc do Grzybowa przyjeżdżało mnóstwo młodzieży bryczkami i konno, przyjaciele i krewni z okolicznych dworów, koleżanki Lili Zawadzkiej z internatu SS Nazaretanek, przywożono także młodsze dzieci, z którymi się bawiliśmy. Najczęściej przyjeżdżała do nas Asia (z Janeczką) i wtedy, w czasie tych wakacji zawiązała się między nami przyjaźń, która przetrwała do dziś. Często odwiedzał Grzybowo Karol Wierzbicki z Żoch - przyjeżdżał w mundurze i czapce kadeta, ozdobionej nad daszkiem promienistym srebrnym emblematem. Mimo, że prawie już dorosły z godną podziwu cierpliwością podsadzał lub zdejmował Basię lub mnie na wyższe konary jesionu, na które nie umiałyśmy się wdrapać. To w Grzybowie poznałam dotykiem gładkość lub szorstkość kory różnych drzew, nauczyłam się rozpoznawać niektóre drzewa po liściach, poznałam nazwy kwiatów. Dziś już nie muszę koniecznie dotykać kory, gładzić liści i łodyg - ja je doskonale pamiętam. Zabawy dzieci i młodzieży były różne, nie zawsze godne polecenia. Pewnego razu Staszek tak dokuczył starszej od siebie młodzieży, że go za karę przywiązali pod drzewem, gdzie było mrowisko. Szczęściem zobaczył to ktoś z dorosłych i uwolnił Staszka, którego niechybnie zjadłyby doszczętnie mrówki. Innym razem, którejś niedzieli Jurek Zawadzki, wówczas chyba 17-letni, zaczął przed domem majstrować coś przy pocisku artyleryjskim z poprzedniej wojny, zabranym pokryjomu z biblioteki ojca. Siedziałam nieopodal na ganku czytając książkę. Nagle usłyszałam straszny huk - pocisk rozerwał się, odrzucił daleko Jurka, wyszarpując mu kawał pośladka wraz ze spodniami i ścinając wielką gałąź starego ogromnego świerku. Szczęściem była to niedziela i Jurek był ubrany w długie buty i bryczesy, bo w dzień powszedni chodził tylko w kąpielówkach i gdyby to się wówczas zdarzyło, rana mogłaby być o wiele poważniejsza. Pamiętam, jak w Grzybowie urządzono dla okolicznej młodzieży bal i Lila Zawadzka, ku zgorszeniu starszych, uparła się wystąpić nie w białej, błękitnej czy różowej sukience, jak przystało na młodą panienkę, ale w sukni w dziwne czarno-żółte romby, którą uszyła jej na miejscu szwaczka. Bal był wspaniały. Lila wyglądała prześlicznie: gładko upięte w "koszyczek" czarne włosy, czarne smoliste oczy, czarna brew "jak skrzydło jaskółki", w żółto-czarnej długiej sukni, sukni jej marzeń. Tańczono przy gramofonie tanga, foxtroty, walce, nowy taniec "lambeth-walk" i wciąż powtarzaną piosenkę "Kiedy ułan powie pannie - ukochana - to jest zaszczyt dla panny, to jest awans dla panny...", a mój brat Staszek po raz pierwszy w życiu upił się, wysączając w kredensie resztki ponczu i wina z jakichś niedopitych kieliszków. W deszczowe dni w Grzybowie czytało się książki. W bibliotece było pełno jeszcze nieznanych mi książek Prusa, Kraszewskiego, Żeromskiego, wielkie oprawne tomy "Tygodnika Ilustrowanego" i wszystko wolno było wyciągać z półek, pod warunkiem, że się odłoży na miejsce. Pod wszystkimi rynnami w czasie deszczu podstawiało się różne naczynia, aby nałapać deszczówki. W deszczówce bowiem zawsze myło się włosy i prało delikatniejsze ubrania czy bieliznę. Woda deszczowa była miękka i w owym czasie czysta, bez żadnych zanieczyszczeń, jak woda źródlana. Nie znano wówczas szamponów, a zamiast mydła używało się żółtka jajka. Do płukania dodawało się wywar z rumianku lub odrobinę octu. Kiedy rozpętywała się burza, czekaliśmy niecierpliwie aż przestaną walić pioruny, by jeszcze w deszcz wybiec do parku w kostiumach kąpielowych. Wskakiwaliśmy całym rozpędem w kałuże, biegaliśmy jak szaleni. Zatrzymywaliśmy się pod rozłożystymi świerkami chwytając ciężkie od deszczu gałęzie, potrząsaliśmy nimi z całych sił, strącając na swoje głowy wspaniały prysznic. Potem panna Zofia wycierała nas starannie lnianymi ręcznikami. W Grzybowie spędziliśmy także ostatnie nasze wakacje przed wojną 1939 roku. Nad rzeczkę Łydynię przyjechali młodzi żołnierze, już powołani do wojska, aby napoić konie. I wszyscy mówili o wojnie. *** To wszystko przestało istnieć. Już na początku okupacji właściciele majątków w ciechanowskiem, włączonych do Rzeszy, zostali wysiedleni przez Niemców, mężczyźni, między innymi pan Zawadzki z Grzybowa i pan Tarnowski z Lekowa, rozstrzelani. Jurek Zawadzki i Karol Wierzbicki zginęli w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. wielu starszych i młodszych, których znałam, poumierali w czasie wojny lub po wojnie. Z Grzybowa, Żoch, nie ma już nikogo. Z Lekowa żyje tylko moja przyjaciółka Asia Tarnowska i, jak się niedawno okazało, jej francuska towarzyszka zabaw, Janeczka. W 1951 roku, gdy kończyłam studia uniwersyteckie z historii sztuki, miałam okazję pojechania w ciechanowskie i zobaczenia, po 12 latach od ostatnich przedwojennych wakacji, dworu w Grzybowie. Wraz z moją koleżanką Janeczką Rutkowską podjęłam się bowiem inwentaryzacji zabytków (sztuki i architektury) powiatu ciechanowskiego. Wiedziałyśmy, że nigdy nie było na tym terenie zbyt wielu zabytków, niewiele więc można było na tym zarobić, ale była to podróż sentymentalna. Dojechałyśmy do Ciechanowa pociągiem z Warszawy, stamtąd już na pożyczonych rozklekotanych rowerach poprzez bite drogi, piachy i ścieżki wzdłuż pól ruszyłyśmy na "poszukiwanie utraconego czasu". We wsi Grzybowo zatrzymałyśmy się przy jakimś zapuszczonym domu, stojącym na pustkowiu: odrapane okna, niektóre bez szyb, dziury w dachu. Mieszkali tu jacyś chłopi. Zapytani o dwór w Grzybowie powiedzieli nam: "To jest dwór w Grzybowie". Byłam wstrząśnięta. Ten popadający w ruinę budynek w niczym nie przypominał dawnego Grzybowa. Wnętrze bez znanych mebli, zamiast parkietów klepisko, szaro i brudno. Ani śladu parku, starych świerków, podwójnego jesionu, alei grabowej, kwiatów. Ani śladu budynków gospodarczych, stajni, stodoły, wozowni, w której stały niegdyś bryczki i kareta. Wydało mi się, że łatwiej, mimo wszystko było przeżyć całkowite zniszczenie mego domu w Warszawie, po którym nie pozostało żadnego śladu; widziałam przecież walące się w gruzy i spalone do cna domy mojego miasta w Powstaniu Warszawskim. Ale to "istnienie-nieistnienie" Grzybowa, ta bezsensowna degradacja, upodlenie, były dla mnie znakiem ostatecznego odejścia tamtego czasu mojego dzieciństwa i świadomości, że nie ma już takiego miejsca, do którego można powrócić. Zniszczone pałace i zamki odbudowuje się, bo były wspaniałe, bogate, są pomnikami historii. Ale małe, niezbyt stare, nie zabytkowe dwory, nigdy. Ich piękno polegało na skromności, prostocie, zadbaniu, atmosferze, wartościach moralnych i intelektualnych osiadłego tam ziemiaństwa. Tych i takich ludzi już nie ma i nigdy nie będzie. I to już nigdy nie wróci. "Tempus edax rerum" - czas wszystko niszczy. Podobnie jak Grzybowo wyglądały i inne dwory - Żochy, Targonie, wszystkie rozgrabione, odarte z otaczającej je zieleni. Jedynie murowany dwór w Lekowie był w nieco lepszym stanie, bo urządzono tam wiejską szkołę, pełną podrapanych ławek z pulpitami w dawnych pokojach dworu. Odjechałam postanawiając, że zachowam w pamięci tamten dawny, zapamiętany z dzieciństwa obraz Grzybowa, a o tym zapomnę. GOŚCIE O wielu osobach bywających w naszym domu na Bednarskiej niewiele umiem powiedzieć, bo wedle ówczesnego zwyczaju, gdy byli goście, dzieci przychodziły się przywitać, dygnąć, pocałować w rękę jakieś ciocie i starszych wujaszków, odpowiedzieć na jakieś zadane pytania, wysłuchać pełnych zdumienia okrzyków w rodzaju "Ależ ta Zosia wyrosła!" - po czym szły do swego pokoju. Z wielkich przyjęć przypominam sobie ogromny tłum gości i kwiatów, które dostała mama z okazji swej promocji doktorskiej. Kwiaty nie mieściły się już w wazonach i dzbankach i trzeba było je włożyć do wanny pełnej wody. Potem mama większość tych kwiatów ofiarowała do kościoła Karmelitów, by ozdobić nimi ołtarz. Bywali oczywiście goście z okazji imienin ojca lub mamy, co wypadało w maju (6 i 8) - jakieś ciocie, wujkowie, lekarze, także księża. Z cioć przypominam sobie ciocię Jaroszyńską, która często bywała na Bednarskiej - krótko ostrzyżona, zawsze w długich koralach z bursztynu czy agatu i przemiłą dowcipną ciocię Titię Dowgiałło (późniejszą Daszkiewiczową, która po wojnie mieszkała w Sopot, gdzie odwiedzaliśmy ją z małym Pawłem, będąc nad morzem). Bliskie i częste kontakty były z Branickimi. Ciocia Beata Branicka była pełna dobroci i ciepła, zawsze ubrana w długą ciemną suknię, zawsze w perłach na szyi (z pewnością prawdziwych); kiedy nas kolejno przytulała do swej obfitej piersi, było spokojnie i dobrze. Przyjeżdżała z szoferem Heniem "hispano-suizą", wielką czarną limuzyną z firaneczkami z falbanką i kryształowymi wazonikami na kwiatki, albo otwartym powozem, zaprzężonym w araby. Niekiedy zabierała nas tym powozem z mamą na przejażdżkę do parku Łazienkowskiego lub Skaryszewskiego, gdzie kwitły róże i stały pełne gracji posągi na wysokich postumentach. Jeździliśmy też do Wilanowa przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, Aleje Ujazdowskie, a potem Aleją Sobieskiego, wysadzaną starymi wielkimi drzewami, która była wówczas o wiele węższa niż dzisiaj. Ciocia mieszkała stale w Wilanowie, a jej mąż, wuj Adam, miał wprawdzie sypialnię w pałacu, ale często przebywał w swym apartamencie na Smolnej 40 w Warszawie. Wisiały tu piękne obrazy, z których przypominam sobie Lucasa Cranacha "Adama i Ewę" i portret wuja Adama, malowany przez Malczewskiego, który jak zwykle w tle obrazu przedstawiał i siebie samego jako satyra czy też diabła. Wilanów należał niegdyś do wujostwa mego dziadka, państwa Augustostwa Potockich. W 1856 roku w pałacu i ogrodach wilanowskich wydano wielkie przyjęcie z okazji ślubu mego dziadka z jego pierwszą żoną, Aleksandrą z Chodkiewiczów. Opisuje to w swych wspomnieniach mój dziadek, cytując nawet długi, wierszowany toast, wygłoszony na cześć młodej pary. Z Wilanowem mam wiele wspomnień - jeździliśmy tam często przed wojną bawić się z trzema córkami wujostwa: Marysią, Anną i Atką, które miały własną malutką sarenkę w parku. W okresie długiej choroby mama przez wiele tygodni mieszkała w Wilanowie w apartamencie z parterowym tarasem na park (dziś to się nazywa "Łazienką Lubomirskiej" - tak jak w XVIII wieku). Do wielkiego pokoju przylegało malutkie ciemne pomieszczenie, izdebka, na której ścianach powieszone były od góry do dołu fotografie zmarłych krewnych w trumnach przeważnie z profilu, w kwiatach, ze złożonymi rękami - to robiło makabryczne wrażenie, ale jakoś przyciągało i znów chciało się koniecznie na te fotografie spojrzeć. A w parku kwitły najpiękniejsze bzy, jakie zdarzyło mi się widzieć, ogromne kiście we wszystkich odcieniach fioletu, od tak ciemnych, że wieczorem wyglądały prawie jakby były czarne, do leciutko liliowych, najmocniej pachnących. To był maj i ciocia Beata, chcąc zrobić mamie i mnie przyjemność, urządziła moje imieniny w Wilanowie. Sproszono mnóstwo dzieci, dostałam moc prezentów i pamiętam to jako najpiękniejsze imieniny w moim życiu. W okresie okupacji wujostwa Braniccy, a przede wszystkim ciocia Beata, prowadzili otwarty dom przyjeżdżało na niedzielę mnóstwo młodzieży, kuzynów, kolegów, przyjaciół; wielu młodych ludzi, poszukiwanych przez Niemców, ukrywało się w Wilanowie; wszyscy byli karmieni, mimo ogromnych trudności z wyżywieniem, często cała młodzież nocowała pokotem, gdzie się dało. Chodziliśmy nad wodę kąpać się, na spacery do pałacyku w Natolinie (który miał przypaść najmłodszej z dziewczynek Branickich Atce), tańczyło się i żartowało, a wszystko to ciocia znosiła z anielskim spokojem, gościnnością i serdecznością. Jeśli byli i dorośli goście, przyjmowani w wielkim salonie, młodzież przychodziła się przywitać ze wszystkimi i zajmowała się nalewaniem i podawaniem herbaty dostojnym starszym paniom i panom. W okresie okupacji z Warszawy do Wilanowa jeździło się tramwajem przez Sadybę, albo maleńką kolejką, która wyruszała tuż za placem Unii Lubelskiej. Z czasów przedwojennych pamiętam, jak któregoś dnia starsi siedzieli na tarasie w parku, m.in. ciocia Beata, moja mama, Basia Tyszkiewiczowa ze swoją malutką córeczką Beatką (późniejszą aktorką). Tuż obok była niska krata ogrodzenia, a za nią park publiczny. Braniccy bowiem udostępnili zwiedzającym część parku i skrzydło pałacu, w którym było muzeum pełne wspaniałych zbiorów po Sobieskich, Lubomirskich i Potockich. I ja tak sobie patrzyłam na spacerujących ludzi i trochę im zazdrościłam, że oni tam sobie chodzą, a ja tu jestem "zamknięta". Ci ludzie z zewnątrz przyglądali się mnie i innym siedzącym na tarasie ciekawie i dziś myślę, że oni z kolei pewnie trochę zazdrościli tym za ogrodzeniem, w części prywatnej. Człowiek tak łatwo jest niezadowolony z tego co ma. I przypominam sobie, że podobna historia zdarzyła mi się po wielu latach ponownie. Będąc w 1966 roku we Włoszech odwiedziłam moją ciotkę Rózię Zaleską w pięknym pałacu "Villa Pliniana" nad jeziorem Como. Ciocia była wiekowa, a mieszkała u swej przyjaciółki z Sacré Coeur, markizy Vittorii Valperga di Masino. To była bardzo bogata pani, która miała pałac pod Turynem, ale zwykle wrzesień-październik spędzano nad jeziorem. To była zabawna gruba dama, która przepadała za krótkimi wypadami na granicę włosko-szwajcarską do Chiasso, gdzie uprawiała kontrabandę. Kupowała jakieś herbatniki i papierosy w Szwajcarii, które tam były o wiele tańsze, niż we Włoszech, i przewoziła je ukryte w rękawach i pod płaszczem, oświadczając celnikom, że nic nie ma do oclenia. Zdaje się, że stwarzało jej to złudzenie niebezpieczeństwa i ryzyka w jej dość chyba jednostajnym życiu. Ale wracając do mojego pobytu u cioci Rózi. Wedle jej wskazówek przypłynęłam z Como tramwajem wodnym zwanym "batello" do maleńkiej miejscowości Torno. Gdy wysiadłam w porcie, jak spod ziemi wyłonił się jakiś człowiek w zachwycającej łodzi, która miała poprzeczne drewniane żebra wzdłuż całej długości - takie łodzie pływają po jeziorze Como. Człowiek miał na swojej bluzie czy dresie poprzeczny napis: "La Pliniana" i powiedział: "Signora schodząc do łodzi zechce się wesprzeć o mój zgięty kark" (wolny przekład z włoskiego). Płynęliśmy wzdłuż jeziora, blisko stromego, wysokiego brzegu, by wreszcie zatrzymać się u stóp wysokich, wykutych w skale schodów, które stromo pięły się w górę do pałacu, zza którego pionowo w dół spadała kaskada wodospadu. Na szczycie schodów stała ciocia, w długiej sukni i w szalu i wyciągała do mnie ręce. Gdy wspięłam się wreszcie na sam szczyt, przytuliła mnie i powiedziała tak, jak mówiła do mnie w dzieciństwie: "Moja perełko..." To niewiarygodne, ale mogłyśmy mówić i wspominać bez końca. Siadywałam u cioci w pokoju na maleńkim taboreciku-podnóżku i rozmawiałyśmy, albo chodziłyśmy na spacery (ciocia Rózia z laską-ciupagą, pamiątką z czasów, gdy była jedną z pierwszych taterniczek w Polsce, chodzących na karkołomne wycieczki w dziewiczo czystych Tatrach). Zwiedzałyśmy małe kamienne kościółki, podziwiałyśmy nieznane mi krzewy i kaskady bajecznie kolorowych kwiatów, zawieszone wśród skał nad jeziorem. Przez pięć dni żyłam pewnie jak niegdyś w Wojtkuszkach: rano pokojówka Gina wnosiła na tacy śniadanie, które jadłam nieśpiesznie w łóżku, patrząc przez okno na cudowne jezioro. Potem Gina przychodziła zabrać tacę i mówiła "Il bagno e pronto" i ja udawałam się do pobliskiej łazienki, leżałam długo w wannie napełnionej wodą i znów przez okno patrzyłam na jezioro. Inne posiłki były podawane w sali jadalnej, potem kawa - w salonie. Jak się okazuje we Włoszech nieznane są podstawki pod sztućce, tzw. koziołki, ale dowodem złego wychowania jest opieranie noża czy widelca o brzeg talerza, a drugiego końca na obrusie: sztućce nie mają prawa, wypuszczone z dłoni, opuścić terytorium talerza. Bardzo na to uważałam, aby nie zrobić wstydu cioci. W tym czasie dość biegle mówiłam po włosku, więc mogłam od biedy uczestniczyć w rozmowach z panią domu, jej synem i gośćmi. Zwykle po deserze, na który podawano jakąś wymyślną leguminę, ciocia, obok której siedziałam, nachylała się do mnie i mówiła szeptem po polsku: "W Wojtkuszkach robiono to o wiele lepiej". To mnie ogromnie śmieszyło i wzruszało zarazem: od czasu świetności Wojtkuszek minęło ponad pół wieku! Bardzo dziwnym zwyczajem wydało mi się, że na zakończenie obiadu czy kolacji, już po deserach i owocach, lokaj zabierał nakrycia i przed każdym z biesiadników stawiał mały, śliczny fajansowy talerzyk (z włoskiego fajansu w niebiesko-bordo-żółte desenie) - i na ten talerzyk już nic nie podawano - to był koniec uczty. Potem przechodziło się do salonu, gdzie lokaj Giovanni podsuwał każdemu fotel i nalewał kawę w maleńkie filiżaneczki. Jak łatwo przyzwyczaić się do takiego trybu życia, ale czy długo można to wytrzymać? Właśnie w salonie zdarzyło się to, o czym od początku chciałam napisać, a zamiast tego wdałam się w rozwlekły nieco opis mego pobytu w Villa Pliniana. Właściciele zabytkowych pałaców i zamków na świecie pozwalają turystom na zwiedzanie swoich posiadłości, niekiedy także swoich zupełnie prywatnych pomieszczeń, jak np. salon czy salę jadalną, albo piękną klatkę schodową. Dzieje się tak przeważnie dwa razy w tygodniu, a to aby z jednej strony udostępnić społeczeństwu swoje cenne zbiory, a z drugiej - mieć pewne ulgi w podatkach. I właśnie gdy piliśmy kawę w salonie pięknej willi wzniesionej w XVI wieku ku czci Pliniuszów i Leonarda da Vinci obok wiecznie bijącego źródła (był widać taki dzień dobroci, czyli zwiedzania), weszła nagle spora wycieczka turystów. Siedzieliśmy w zabytkowych fotelach, ja niedbale przeglądałam tygodnik "Oggi". Na ścianach salonu bezcenne obrazy, freski, tkaniny. Ale cała wycieczka wpatrywała się w nas, we mnie, a wspaniałe wnętrze ledwo omiotła wzrokiem. To bardzo ludzkie - chce się zobaczyć te szczęśliwe osoby, które tu, w tym pałacu, mieszkają na co dzień. Tak się pewnie ogląda królową angielską czy słynnych aktorów. I wówczas nagle sobie zdałam sprawę, że właściwie oszukuję tę wycieczkę zwiedzających: oni zapewne chcieliby być w mojej sytuacji, siedzieć w fotelu i pić kawę podaną przez lokaja w pięknej porcelanie, przeglądać od niechcenia ilustrowane tygodniki. Luksus. I nie wiedzą, że jestem tu przypadkowo, z kraju głębokiej nędzy, z kartkami na mydło i mięso, z kolejkami pod sklepem, z rzadką szansą zwiedzenia czegokolwiek, a jeśliby nawet tak się nadzwyczajnie zdarzyło, to czekałabym na dzień, w którym nie trzeba płacić za bilet, aby zobaczyć jakieś cenne zbiory. Nic się nie wie o nieznanych ludziach. Ja zaś z pewnością nie byłam tą osobą, jaką myśleli, że widzą. Poczułam się trochę nie w porządku, a trochę figlarnie rada, że ich tak łatwo wyprowadziłam w pole. I przypomniałam sobie Wilanów sprzed lat - gdy ja byłam po stronie prywatnej, czyli po stronie luksusu (wtedy bardziej na miejscu, niż po latach u markizy), zazdroszcząc tym, którzy byli po stronie drugiej, publicznej. Oni nie wiedzieli, że im zazdroszczę, a ja nie wiedziałam wówczas, że może oni zazdroszczą mnie. I że są to zawsze sytuacje w końcu bezsensowne, powstałe z wyobraźni o sytuacji drugiej strony, nie mające przeważnie nic wspólnego z prawdą. Często bywał na Bednarskiej wuj Adam Branicki, wielki przyjaciel ojca i całej naszej rodziny. Przed wojną przywoził go "Tatrą" szofer Staszek. Wuj prowadził długie rozmowy z mamą i ojcem w salonie. Mówiło się o nim, że to oryginał, bo jego sposób bycia był niekonwencjonalny - a to miał krzywo zapięte guziki marynarki, a to drapał się za uchem, ale nigdy najprostszą drogą: otaczał głowę ręką w sposób skomplikowany, znajdując najdalszą drogę do celu. Robił czasem wrażenie roztargnionego, ale to były pozory - uważnie słuchał, gdy do niego mówiono, a jeśli coś obiecał, nigdy o tym nie zapominał. Jak twierdził mój ojciec, można się było z wujem Adasiem umówić np. za półtora roku o 4-ej po południu i można było być pewnym, że punktualnie o tej godzinie będzie w umówionym miejscu. Był mądry, bardzo wykształcony, interesował się historią, a historię Polski znał najdokładniej. W 1945 roku został zesłany wraz z rodziną w głąb Rosji (o czym piękną książkę napisała jego córka Anna Wolska), powrócił do Polski ciężko chory. Kiedy wujaszek Adam powrócił z zesłania i w związku z jego powrotem zrobiono spotkanie rodzinne, przyjechałam właśnie na jakieś ferie z klasztoru w Szymanowie do Warszawy. Poszłam się z nim przywitać. Była masa ludzi i ja, tak jak mnie uczono, zamiast rzucić się na szyję wujaszkowi, pracowicie witałam się kolejno z różnymi ciociami wedle starszeństwa, co trwało niepomiernie długo, zanim wreszcie dobrnęłam do wuja. Myślę, że niezamierzenie zrobiłam mu przykrość. Wkrótce umarł i nigdy go już nie zobaczyłam, a był - ośmielam się to powiedzieć - kimś ogromnie mi bliskim i ważnym. Tak więc, odradzam zbyt dobre wychowanie i trzymanie się reguł, gdy ważniejsze jest spontaniczne okazanie uczucia zwyczajnie i po prostu. Jedyny dziadek, jakiego znaliśmy był ojcem naszej mamy. Wysoki, prosty jak trzcina, wytworny siwy pan. Miał białe, gęste włosy, białe wąsy i białą krótką bródkę. Ilekroć nas odwiedzał, nieodmiennie przynosił pudło z bezami. Umarł jeszcze przed wojną i został pochowany na Powązkach. Siostra mamy, ciocia Janka Rogójska, która była moją chrzestną matką, miała dwóch synów: Olesia, który jak już wspominałam, chyba mieszka w Brazylii, i Janka, przy którego urodzeniu zmarła, a który również jako kilkuletni chłopiec umarł, jeśli dobrze pamiętam na zapalenie opon mózgowych. Ciocię Jankę pamiętam jak przez sen - miała bardzo jasne, piękne i puszyste włosy, które zwijała w węzeł na karku. Jej mąż, Michał Rogójski, znający kilkanaście języków, w jakiś czas po śmierci cioci, ożenił się po raz drugi i od wielu, wielu lat nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu - raz tylko jeden, wkrótce po wojnie, odezwali się do nas z Brazylii. Często przychodził na Bednarską brat mamy, wujaszek Lutek (Ludwik), którego uwielbialiśmy, bo bawił się z nami, wołał na przywitanie: "Jak się macie krasnoludki?!", huśtał nas na zamontowanej w drzwiach pokoju dziecinnego huśtawce, która miała zamiast siedziska dwie obręcze obciągnięte skórą, uczył nas różnych sztuczek gimnastycznych. Wujaszek Lutek był oficerem, przychodził w mundurze porucznika. Był wysoki, jasnowłosy, ogromnie przystojny, wysportowany. Gdy był w cywilu, nosił się z angielska, w tweedowych marynarkach, i w pumpach. Podobno był przez jakiś czas zakochany w słynnej Ordonce, piosenkarce z kabaretu w "Qui pro quo", w której zresztą kochali się wówczas wszyscy panowie. Niedługo przed wojną ożenił się z śliczną panną Zofią z hrabiów Dąmbskich, która urodziła mu syna Krzysztofa, naszego brata ciotecznego, dziś żonatego i mającego własnego syna Rafała w wieku maturalnym. Wujaszek Lutek zginął w Katyniu, a jego żona, ciocia Zosia Rynkowska przez wiele lat mieszkała u moich rodziców. Potem miała już własne mieszkanie na Saskiej Kępie. Umarła w 1988 roku. Z ciocią Zosią, która była ogromnie dobra, spokojna, niezbyt energiczna, mam dość śmieszne wspomnienie z okresu powojennego, gdy mieszkała u moich rodziców na ulicy Marszałkowskiej 8. Mieszkał tam wówczas także Staszek, mój brat. Pewnego ranka Staszek bardzo się spieszył, chyba na wykłady, a ciocia zajęła jedyną łazienkę i długo nie wychodziła. Mój brat, zawsze gwałtowny i niecierpliwy, szarpał klamką do łazienki, dość niegrzecznie pytając: "No, kiedy ciocia wreszcie wyjdzie z tej łazienki?!" W końcu ciocia wyszła z łazienki, powoli, z godnością i powiedziała: "Jeśli myślisz, że się myłam, to się grubo mylisz!" Częstym gościem na Bednarskiej była mamy przyjaciółka, panna Lunia Rudzka, która miała przepiękne włosy blond, obfite, zaplecione w gruby warkocz, upięty wokół głowy w tzw. koronę. Była łagodna, ogromnie dobra, bardzo urodziwa, urodą kobiet z lat dwudziestych. Chyba jej własnością był majątek Brańszczyk, gdzie jako zupełnie małe dzieci spędzaliśmy z mamą jakieś lato, ale niczego z tego pobytu sobie nie przypominam. Panna Lunia żyła bardzo długo, zawsze mając swoje długie, przepiękne włosy. Często odwiedzała ją Basia, trochę opiekując się bardzo już wiekową, wielką przyjaciółką mamy. Przypominam sobie wizyty przyjeżdżającego z Rzymu księdza prałata Waleriana Meysztowicza, o którym już pisałam, że był siostrzeńcem ojca, starszym o 7 lat, że był ułanem i to on udzielał ślubu rodzicom. Był ogromnie zabawny i lubił z nami żartować. Ponieważ wypadał nam, dzieciom nie wujem, jak mówiliśmy do niego, ale bratem ciotecznym, mówił: - "Zosiu, jeśli powiesz do mnie Walutek, to narysuję ci świnkę". I ja ogromnie speszona, mówiłam "Walutek", bo bardzo chciałam mieć narysowaną świnkę. Odwiedzałam go potem dwukrotnie w Rzymie w latach 60-tych. Z innych, bywających u nas księży, przypominam sobie miłego, starego księdza Kurczyńskiego (który w początku okupacji dawał ślub - w tajemnicy przed nami - wujaszkowi Ediemu i pannie Zofii), oraz młodego proboszcza pachnącego wodą kolońską, księdza Kowalskiego. Ksiądz Kowalski święcił na Wielkanoc nasze święcone w stołowym pokoju. (Mieliśmy także nasze własne dziecinne święcone: na małym wiklinowym stoliczku jak dla lalek, przykrytym papierowym obruskiem stały przyklejone do tekturowych talerzyków marcepanowe kiełbasy, świńska głowa z jajkiem w pysku, szynka, sękacz, maleńka karafeczka z wodą z czerwonym sokiem i maciupeńki kieliszek, a po środku baranek z cukru i kropidełko). Ale najlepiej zapamiętałam starego kapucyna ojca Aniceta, który wielokrotnie przychodził na Bednarską, także w czasie wojny, z prośbą o jałmużnę dla biednych. Był mały, zgarbiony i pomarszczony. Nosił wyświechtany habit, którego zapach zgrzebnej wełny pamiętam do dziś. Miał zmierzwioną szarawą brodę, sękate ręce, w które chyba już na zawsze wrósł brud, a które całowaliśmy z uszanowaniem, choć bronił się przed tym. Na stopach, często bosych, nosił grube, skórzane sandały. Za ojcem Anicetem dreptał niski i gruby obdarty człowiek, dźwigający na plecach ogromny wór z darami - chlebem, mąką, cukrem itp. Nazywaliśmy go Sancho Pansą, tak jak sługę i towarzysza Don Kichota. Ojciec Anicet był niezwykłej łagodności i dobroci człowiekiem, srożył się jedynie, a nawet podnosił głos, gdy była mowa o Niemcach, których wbrew chrześcijańskim zaleceniom z całego serca nienawidził. O ile wiem, ojciec Anicet w czasie wojny został zesłany do obozu zagłady i tam, jak słyszałam, "in odore sanctitatis" został zamordowany. (W 1999 Ojciec św. Jan Paweł II beatyfikował o. Aniceta). Z bywających na Bednarskiej lekarzy muszę wymienić przede wszystkim pana docenta Stankiewicza, który przychodził wzywany do nas, dzieci w chorobie, a który po zbadaniu zawsze oświadczał najpoważniej: "Trzeba zrobić lewatywę z tłuczonego szkła", co ogromnie działało na naszą wyobraźnię dziecięcą. Docent Stankiewicz był gruby, różowy i łysy. Od zawsze też przychodził wieloletni przyjaciel ojca, pan doktor, potem docent Chroboni, często wraz z panną Jadwigą Mrowińską, pielęgniarką, która potem została jego żoną. Mimo kilkudziesięciu lat przyjaźni, ojciec i doktor Chroboni byli zawsze na "pan", jak zresztą z większością przyjaciół i znajomych. Nie było wówczas zwyczaju natychmiastowego przechodzenia "na ty", zwłaszcza w miejscu pracy. Przypominam sobie, że gdy w klinice ojca przechodziłam praktykę sanitarną na oddziale niemowlęcym w okresie okupacji, ojciec wymagał ode mnie, jako pracownicy, żebym mówiła do niego nie "tatusiu" czy "tatuniu", ale "panie doktorze". Doktor Chroboni był zawsze bardzo pesymistyczny, skupiony w sobie, powolny w wypowiedziach pełnych namysłu. Opowiadała mi po latach, bodaj czy nie w czasie pogrzebu pani Chroboniowej lub jej męża, pewna pielęgniarka, która przez długie lata pracowała u Chroboniego, że w chwili wybuchu Powstania w Warszawie doktor Chroboni był przerażony, czarno widział sytuację, którą uznał za beznadziejną. To było w szpitalu na Woli. Podobno doktor Chroboni nosił przy sobie truciznę, którą chciał zażyć, gdyby sytuacja stała się bez wyjścia. I wtedy przyniesiono pierwszych rannych. Chroboni wówczas wyrzucił truciznę i zabrał się do opatrywania ran i operacji poszarpanych brzuchów, amputacji oderwanych nóg - spokojnie, z właściwą mu precyzją, bo był znakomitym chirurgiem, wypełniał swój obowiązek lekarza. Na Woli działy się straszne rzeczy - ale jakimś cudem doktor Chroboni przeżył. Umarł w wiele lat po wojnie, chyba już po śmierci mego ojca w 1979 roku. Z lekarzy muszę jeszcze wymienić doktor Wandę Łążyńską, której ojciec był również lekarzem. Mój ojciec uważał dr Łążyńską za wybitnie utalentowanego chirurga. Była to miła, delikatna, ogromnie spokojna, trochę piegowata rudawa osoba. Zginęła w czasie Powstania, a ojciec zawsze miał jej fotografię na swoim biurku. Bywali też doktorostwo Czarnoccy z córkami mniej więcej w naszym wieku oraz ówczesny szef ojca, docent Jan Zaorski, siwy pan z piękną żoną we wspaniałych kapeluszach, która miała wysoki, przenikliwy głos. Przychodził również zawsze zafrasowany, wysoki i chudy doktor Jurewicz, który z ojcem był w obozie, a potem na Pawiaku, a który mówiąc zaciągał po kresowemu i po wojnie operował mnie nagle, nocą na wyrostek robaczkowy w klinice na Litewskiej. Z innych osób przypominam sobie jeszcze starego pana Piotucha-Kublickiego, chyba kolekcjonera, i siostrę znanego później malarza pana Antoniego Uniechowskiego, pannę Lolę, czyli Karolinę. Panna Lola była niezmiernie chuda, wysoka, o bardzo długiej szyi, ze ślicznymi, krótko obciętymi kasztanowatymi włosami. Była pielęgniarką, w czasie wojny przeszła niezwykłe i bohaterskie koleje losu - z armią Andersa w Rosji, a potem bodaj we Włoszech. Nie powróciła do kraju i już po zakończeniu wojny umarła na suchoty. Jej brat, Antoni Uniechowski (Tonio), przyjaźnił się z ojcem, często bywał na Bednarskiej, a my u niego na Krakowskim Przedmieściu. Był wysoki, czarnowłosy, o żarzących się rozbawionych oczach, które odziedziczyła po nim jego młodsza córka Konstancja. Spotkania z panem Uniechowskim były zawsze bardzo zabawne, pełne śmiechu i dowcipów. Ale wspomnienie o nim nakłada mi się na czasy powojenne - gdy odwiedziłam go w Krakowie, potem w mieszkaniu na Asfaltowej w Warszawie i wreszcie na okres, gdy przez lata mieszkał tuż obok nas na Starym Mieście wraz ze swą drugą żoną Felinką i pozwolił mi mówić do siebie "Toniu". Zawsze nasze rodziny były w bliskich, przyjaznych stosunkach. Przed wojną pan Antoni był ożeniony z księżniczką de Liguori, z pochodzenia spolonizowaną Włoszką, matką Krysi (z którą od dzieciństwa - z przerwami - jestem zaprzyjaźniona). Była podobno spokrewniona ze św. Alfonsem de Liguori, założycielem zakonu redemptorystów w XVIII wieku; umarła w czasie okupacji zatruta mięsem kartkowym. Krysia mówiła do matki "mamitku". Mamitka trzęsła się nad swoją jedynaczką, która karmiona bananami, wypluwała je po kawałku jak to rozpuszczone dzieci. Pan Uniechowski opowiadał mi, że ojciec mój był jego pierwszym w życiu klientem, który kupił od niego jakiś obraz czy rysunek. Mieliśmy oczywiście także wiele wizyt rodzinnych - stryja Michała Stanisława, zwanego StasiemMichałem, mego ojca chrzestnego (który już po wojnie ofiarował mi wielki mosiężny talerz-tacę, pamiątkę po bracie swej matki, Michalinie z Zaleskich, słynnym misjonarzu Władysławie Zaleskim 1852-1925 , patriarsze i arcybiskupie Teb i Antiochii). Odwiedzała nas też siostra ojca, ciocia Gabrielka Górska, chrzestna matka mojej siostry. W młodości bardzo piękna, zachowała nadal swoją urodę mając około 60-tki. Miała piękne ciemne wijące się włosy, ciemne oczy, patrzące zza grubych szkieł w rogowej czy szyldkretowej oprawie, bez przerwy robiła niekończące się wełniane szale na drutach (wszystkie oczka w lewo), sama także okryta takim szalem. Przypominam sobie, że w 1939 roku, jeszcze przed wojną, ojciec mój chorował ciężko na zapalenie płuc. Ciocia Gabrielka przychodziła go odwiedzić, posiedzieć przy nim w sypialni na dole. I pewnego dnia czuwając przy ojcu, nagle upadła. Chory ojciec zerwał się do leżącej nieprzytomnej cioci. Próbował robić masaż serca - niestety, nie żyła już. Pamiętam, jak ze szczytu kręconych schodów widziałam jej leżącą postać na podłodze dolnego przedpokoju. To była pierwsza w moim życiu śmierć, z którą się zetknęłam, choć z daleka, ale przecież tuż blisko, w naszym domu. W kilka miesięcy później wybuchła wojna i przez wiele lat wciąż trzeba było stykać się ze śmiercią. Ale do żadnej śmierci nie można się przyzwyczaić. ŻYCIE RELIGIJNE Nasza rodzina była zawsze bardzo religijna. Zwłaszcza mama. Myślę, że godziny, które mama spędzała na modlitwie w kościele i w domu, były treścią jej życia. Mam "obmodlała" wszystkich i wszystko przez całe swoje życie - rodzinę, drogich zmarłych, przyjaciół, wszelkie sprawy, kłopoty, ludzi. Wraz z mamą odmawialiśmy modlitwy, gdy któreś z nas wyjeżdżało w podróż. Mówiliśmy "Pod Twoją obronę...", czasem "Anioł Pański...", "Pomnij o najlitościwsza Panno Mario...", "Aniele Boży", trzy razy "Chwała Ojcu i synowi..." Kiedy umarł mój ojciec i trzeba było załatwić wszelkie sprawy związane z pogrzebem, zostawiliśmy (ja i mój mąż Jurek) mamę w domu. Miała już ponad 80 lat, pogoda była okropna, nie chcieliśmy, by się zmęczyła. Kiedy wróciliśmy, mama powiedziała nam, że powinno się za duszę zmarłego odmówić 50 razy "Chwała Ojcu i Synowi..." i że jej to zajęło całe te dwie godziny naszej nieobecności, bo się myliła w rachunku i za każdym razem zaczynała od nowa. Myślę, że ten czas zajęty przez powtarzaną po wielekroć modlitwę przyniósł jej ukojenie w bólu po stracie ojca. Bo miała ogromną wiarę w sens i ważność modlitwy. Przypominam sobie jak przed laty, już po wojnie, chyba w końcu lat 40-tych, ojciec wyjeżdżał na jakiś kongres medyczny do Stanów Zjednoczonych. W owym okresie w Polsce było trudno o wszystko - były kartki na żywność, przydziały zwane deputatami na kawałek lichego materiału, z którego coś się szyło. Mama pakowała walizkę z rzeczami ojca na wyjazd. Zobaczyłam jak niesie do walizki stos koszul ojca; wszystkie były spłowiałe, niektóre miały doszyty zapasowy kołnierzyk, który nie zdążył spłowieć, jak reszta koszuli. Wówczas zapytałam: "Mamo, czy ojciec nie ma ani jednej przyzwoitej koszuli?" Na co mama zatrzymała się ze stosem koszul i powiedziała surowo: "Moja droga"! Nie jest wstyd być źle ubranym, wstyd jest źle postępować!" To nie było skierowane specjalnie do mnie. To była prawda oczywista, właściwa ocena, kryterium wartości. I jakkolwiek ta scena może się wydać zabawna: mama z naręczem koszul i to wypowiedziane przez nią zdanie surowe i patetyczne - to właśnie ta scena mówi o mojej matce takiej, jak była. Zawsze autorytatywna, zawsze pełna zasad i wiary w ich słuszność i nieomylność. Dla mamy najważniejszy był Pan Bóg, potem mój ojciec, następnie mój brat Staszek, Basia, jako najmłodsza i wreszcie ja. Może jeszcze tuż za ojcem, był zaprzyjaźniony z mamą Ksiądz Prymas Stefan Wyszyński w pewnym okresie swej wspaniałej działalności. Taką miała hierarchię ważności i była w tym wspaniała. I opisaną tu scenę z koszulami i to zdanie mamy zapamiętałam na zawsze i wspominam z rozrzewnieniem. Przed wojną w wielu domach skrupulatnie zbierało się "sreberka" z opakowań czekolady i czekoladek. Robiło się z nich wielkie kule, które podobno dawało się na wykupienie (od pogan?) i ochrzczenie małych Murzynków. To było bardzo ważne, bo tylko w ten sposób Murzynek miał zapewniony po śmierci wstęp do nieba. To budziło moje wątpliwości: przecież jeśli Murzynek nie został ochrzczony nie ze swojej winy, to dlaczego miał być skazany (niesłusznie!) na "otchłań". To naruszało moje poczucie sprawiedliwości. Ojciec mój przy okazji zbierania sreberek opowiadał nam, że jego ciotka Kasia Kossakowska z Lukojń na Litwie od lat zjadała masę czekoladek, by wykupić możliwie dużo niechrzczonych Murzynków i że każdy z nich przy chrzcie dostawał również nazwisko "Kossakowski", tak więc żebyśmy się nie zdziwili, gdy spotkamy Murzyna Kossakowskiego. Ale to oczywiście były żarty. Mama traktowała sprawę ogromnie poważnie. Opowiadano mi, że już po wojnie, gdy mama pracowała w klinice dziecięcej, podobno chrzciła "z wody" ukradkiem małe dzieci przed operacją. Rodzice dzieci tych byli partyjni, niewierzący, ale mama uważała, że na wszelki wypadek, w razie śmierci dziecka, trzeba mu zapewnić wstęp do nieba. Również "ukradkiem", bez rozgłosu mama pomagała wielu osobom, odwiedzała chorych, wspomagała finansowo, mimo własnych, więcej niż skromnych możliwości, płaciła latami na KUL (Katolicki Uniwersytet Lubelski), włączała się w różne akcje charytatywne. Na niedzielne Msze św. przed wojną chodziliśmy zwykle z mamą rano o godzinie 10-ej do kościoła Karmelitów (św. Józefa, dziś seminaryjnego) na Krakowskim Przedmieściu. Mama miała swoją zamykaną na kluczyk ławkę, tuż obok ławki dostojnej pary - grubej pani Herse i jej wąsatego męża, właścicieli najelegantszego w Warszawie domu mody. Ławki stały w arkadzie po prawej stronie ołtarza głównego, w przejściu z nawy bocznej, koło zakrystii. Basia i ja stawałyśmy koło ławki mamy (Staszek chodził na Mszę ze szkołą). Poza niedzielną Mszą, chodziłyśmy też często na majowe i czerwcowe nabożeństwa, a w październiku - na różańcowe. Rok czy dwa lata wcześniej odbyła się uroczysta I Komunia Staszka, który tę ceremonię do dziś wspomina jako koszmar. Było to w kościele Kapucynów na Miodowej. Staszek sam jeden na klęczniku przed wielkim ołtarzem, cały czerwony ze zdenerwowania w czasie długiej, solennej Mszy św., spocony i upokorzony, że wszyscy na niego patrzą. A kościół wypełniony rodziną, ciociami i wujaszkami; wszyscy rzeczywiście wpatrywali się w biednego Staszka. Do tego, już po wszystkim, doszedł jeszcze problem odpisywania na listy różnych cioć, które nie mogąc przybyć osobiście, przesyłały Staszkowi życzenia z okazji tego wielkiego wydarzenia. Mój ojciec utrzymywał, że Staszek odpisywał: "Dziękuję cioci za okazane mi współczucie..." Po tym doświadczeniu mama zadecydowała, że obie z moją siostrą przystąpimy do I Komunii wraz z innymi dziećmi w kościele Karmelitów. Tym razem było zwyczajnie i po prostu. To prawda, że były i nerwy z powodu wątpliwości, czy aby nie zapomniało się przy spowiedzi jakiegoś grzechu, czy w czasie mycia zębów nie połknęło się trochę wody, co, jak się nam zdawało, wykluczałoby przystąpienie do sakramentu. W owym czasie bowiem trzeba było być na czczo, nie jak dziś przez godzinę, ale od poprzedniego dnia wieczorem. Dziś dzień I Komunii jest okazją do szycia lub kupowania wspaniałych, drogich sukienek, przypominających balowe stroje, okazją do wręczania drogich prezentów nie mających nic wspólnego z sensem tej uroczystości (komputery, rowery, zegarki) i do wystawnego przyjęcia na kilkanaście osób w domu lub w restauracji. W "moich czasach" otrzymywało się święty obrazek z napisem "Pamiątka I Komunii św." od księdza, różaniec i ryngraf z wyrytym napisem od rodziców; sukienki były nad wyraz skromne, z wianuszkiem na głowie ze sztucznych białych kwiatków. Nikt się specjalnie nie wyróżniał strojem i uczesaniem, co było słuszne. Wielu rodziców nie mogło sobie pozwolić na luksusowe stroje córek, a dziewczynki nie miały okazji do rywalizacji czy licytacji, która ma piękniejszą i droższą sukienkę, lepsze i kosztowniejsze prezenty, wystawniejsze przyjęcie. Przed wojną ojciec nie chodził z nami do kościoła. Sądzę, że chodził sam, na krótkie ciche Msze do któregoś z pobliskich kościołów. Dopiero po wojnie czasem szłam z ojcem na takie Msze niedzielne przy bocznym ołtarzu w kościele Zbawiciela. Ojciec mój uważał, że trzeba chodzić do kościoła w niedzielę, bez względu na to, czy kazanie nas nudzi, czy jest mądre czy może wydaje się bez sensu. Zawsze opowiadał mi, że w dawnej przeszłości, nie pamiętam już, czy to było w Nidokach, czy w Żytomierzu, był ksiądz, który każde kazanie kończył słowami, wyciągając rękę i grożąc złowieszczo palcem: "A jeżeli ktokolwiek z was swoim ptasim rozumkiem zechce dociekać wielkich i niezmierzonych tajemnic boskich - zginie, zginie, zginie i śladu po nim nie pozostanie! Amen". Na pozór brzmi to idiotycznie i śmiesznie. Ale dziś wydaje mi się, że był w tych słowach jakiś sens, jakieś wezwanie do pokory wobec Boga, Najwyższej Siły, Najdoskonalszego Istnienia, przestroga przed zbytnim zadufaniem we własne intelektualne możliwości. I chyba także dlatego ojciec te słowa po wielu latach zapamiętał. Przed powojenną (posoborową) reformą liturgii w kościele katolickim, Msza św. była odprawiana przy ołtarzu głównym, przeważnie z piękną muzyką organową, albo tzw. ciche Msze przy ołtarzu bocznym, bez kazania, trwające 15-20 minut. Dawniej ksiądz był zwrócony do ołtarza, a odwrócony plecami do wiernych i tylko co jakiś czas odwracał się twarzą do nich: "Dominus vobiscum!" Nie było dodatkowego ołtarza-mensy odsuniętego na kształt lady sklepowej od ołtarza głównego - kapłan modlił się bezpośrednio przed ołtarzem stojąc twarzą do Boga ukrytego w tabernakulum, do Boga i świętych wyobrażonych na obrazach i rzeźbach w ołtarzu. Ponieważ Msze były po łacinie, każdy miał w ręku mszalik z tekstami modlitw - obok łacińskich, było tłumaczenie polskie. Kazanie było wygłaszane z ambony, z której głos dochodził na cały kościół, bez głośników. Dziś ambona jest tylko reliktem. Do nabożeństw usługiwali chłopcy ministranci w białych komżach i kolorowych krótkich pelerynkach. Dzwonili energicznie srebrnymi dzwonkami, połączonymi pająkowato w jeden uchwyt. Na sygnał dzwonków klękało się jedynie na Ofiarowanie i Podniesienie oraz gdy kapłan trzymał hostię przed udzielaniem wiernym Komunii św. ("Baranku Boży"). Wierni rzędem klękali przed balustradą prezbiterium, nakrywaną na ten moment rodzajem białego, długiego obrusa obszytego koronką. W czasie Mszy wstawało się jedynie na Ewangelię i przed błogosławieństwem końcowym na Ostatnią Ewangelię. Żal mi tamtych obrzędów. Może dlatego, że wszystko dookoła się zmienia - całe moje miasto, zwyczaje, ludzie i domy, które już nie są te same lub odchodzą w mroki pamięci. Nie ma już drzew, które pamiętam, kawiarni, które znałam. I dlatego wzrusza mnie najbardziej to, co jeszcze pozostało takie jak niegdyś. Ale takich rzeczy jest mało - czasem jakieś wnętrze kościoła, jakiś zapamiętany obraz czy figura świętego, jakieś podwórko czy brama starego domu. I marzy mi się na przykład taka dawna Msza św. po łacinie, przy bocznym ołtarzu, dziś nie używanym, albo wśród jarzących się świec przed wielkim ołtarzem, z wszechogarniającą muzyką organową, chórami, śpiewakami-solistami, zwłaszcza na Boże Narodzenie, gdy aż mury drżały od kolędy "Bóg się rodzi!". Brak mi śpiewanych w czasie wojny "Święty Boże, Święty Mocny..." i "Kto się w opiekę odda Panu swemu" (psalm ze słowami Jana Kochanowskiego). W tym psalmie niezwykłe zawsze wrażenie wywoływała zwrotka: "na lwa srogiego bez obawy wsiędę i na ogromnym smoku jeździć będę". Już po wojnie mama wprowadziła zwyczaj, podobnie jak w klasztorach, krótkiej modlitwy przed jedzeniem: "Pobłogosław Panie te dary, które z Twojej szczodrobliwości spożywać mamy..." Przed wojną chyba tylko żegnaliśmy się znakiem krzyża przed i po zakończeniu obiadu; gdy pozwolono nam wstać, podchodziło się do mamy, by ucałować jej rękę. W naszej rodzinie nie było zwyczaj odwiedzania grobów rodzinnych, tak jak to przeważnie bywa na ogół w dzień imienin zmarłego, lub w rocznicę śmierci, a przede wszystkim w Dzień Zaduszny czy Wszystkich Świętych. Wiem, że mama zamawiała Msze św. za swoich bliskich, a to za dziadunia, a to za kogoś innego, ale nigdy nie chodziliśmy na cmentarz. To prawda, że najbliższa rodzina ojca - matka i ojciec, byli pochowani na Litwie, ale przecież niektóre z sióstr ojca, ojciec i siostra mamy - mieli swoje groby na Powązkach w Warszawie. Ale nigdy tam nie byłam i nie wiem nawet, jak tam trafić. Dziś zaś już nie łatwo odnaleźć dawne groby, ponieważ wiele starych ksiąg ze spisami z kancelarii cmentarza zostało zniszczonych w czasie wojny. Gdy już istniała nasza rodzina - to jest mój mąż Jurek, ja i nasz syn Paweł - chodziliśmy na cmentarz na Bródnie odwiedzić groby rodziny Jurka: jego matki, ojca i babki. A 1 sierpnia w rocznicę Powstania Warszawskiego - groby moich poległych kolegów. Zapalaliśmy też lampki na opuszczonych mogiłach nieznanych nam zmarłych. Z tych odwiedzin cmentarnych pamiętam jak pewnego razu pojechaliśmy z Pawłem i Dorotką Świerzy (późniejszą Marczewską) na Wojskowe Powązki. Oboje byli jeszcze dziećmi, chyba 7-8letnimi. Kupiłam im po kilka lampek, aby je mogli zapalić na jakichś zaniedbanych grobach, których nikt nie uprzątnął, nikt nie postawił lampki. Takich grobów było dużo, więc szybko zabrakło lampek, a Paweł koniecznie chciał jeszcze zapalić lampkę na mogile jakiegoś lotnika. Zanim się zorientowałam, Dorotka i Paweł zaczęli zabierać lampki z grobów, gdzie ich było dużo i stawiać to tu, to tam na zapuszczonych grobach. Musiałam im stanowczo zabronić tych "kradzieży", choć wiedziałam, że to było "janosikowe poczucie sprawiedliwości" - ale kto wie, co byłoby, gdyby ktoś z żywych to zobaczył. Dopiero gdy umarł mój ojciec w 1979 roku, zaczęliśmy jeździć na cmentarz w Laskach, albo po Mszy w kaplicy u Sióstr, położyć kwiaty na jego grobie, zapalić lampki. W dwa lata później umarła moja matka i została pochowana obok ojca. Odwiedzamy teraz te dwa groby. WARSZAWA MOJEGO DZIECIŃSTWA Kiedy dziś patrzę na Warszawę, moje miasto rodzinne, w którym spędziłam lat kilkadziesiąt, z niejakim trudem odnajduję ślady dawnego miasta zapamiętanego z dzieciństwa. Zwłaszcza w ostatnich latach Warszawa rozbudowuje się błyskawicznie, powstają nie tylko nowe, nowoczesne gmachy i domy, ale całe dzielnice, gdzie kiedyś były pola, lasy, wioski i miasteczka. Całe moje życie było związane ze Śródmieściem. W dzieciństwie znane mi miasto zaczynało się na Placu Zamkowym, a kończyło na Placu Unii Lubelskiej. Chyba nigdy nie byłam wtedy na Pradze, na Woli, na Żoliborzu. Tak więc jedynie Trakt Królewski ciągnący się od Zamku poprzez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat i Aleje Ujazdowskie aż do Belwederu, przypomina mi dawną Warszawę - są tu nadal domy, pałace, kościoły i pomniki wskrzeszone po zniszczeniach wojennych z ogromnym pietyzmem. Ale topografię miasta wyznaczają nie tylko domy, pałace, kościoły i pomniki, ale także... sklepy. Jeśli się chcesz z kimś umówić, mówisz: "Spotkamy się w kawiarni naprzeciw kościoła Karmelitów i pomnika Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu, koło winiarni". Tak więc z mojego dzieciństwa pamiętam niektóre sklepy w mojej dzielnicy. Na ulicy, na której mieszkaliśmy, na Bednarskiej sklepów prawie nie było. Wprost z ulicy po schodkach schodziło się do magla mieszczącego się w suterenie, w podobnej suterenie mieściła się stolarnia pana Fijewskiego, krewnego aktora, podobnego doń ogromnie, jakby byli bliźniakami. Także w suterenie była zieleniarka i chyba mydlarnia, gdzie można było kupić wielkie kostki mydła do prania "z jeleniem", mydło Schichta, wosk i pasty do podłóg i obuwia, farby klejowe i olejne do malowania ścian i mnóstwo różnych potrzebnych rzeczy. Na Powiślu w pobliżu Mariensztatu stoi do dziś pięciopiętrowy gmach, który kiedyś należał do Schichta i miał na dachu wielki neon z nazwiskiem właściciela. Wtedy w dzieciństwie wydawał mi się ten dom niesłychanie wysoki. Po wojnie przez lata był siedzibą CRZZ (reżimowych związków zawodowych), obecnie jest przychodnią lekarską. Zaś fabrykę Schichta po wojnie przekształcono na fabrykę kosmetyków "Pollena-Uroda". Na Bednarskiej był też skład węgla; wozami ciągnionymi przez wielkie pociągowe konie przywożono węgiel, a węglarze o umorusanych twarzach i dłoniach dźwigali na plecach w prostokątnych koszach wiklinowych węgiel, wnosili do naszego domu kuchennymi schodami od podwórka i wsypywali do drewnianej skrzyni z wiekiem, która stała w kuchni. Na Bednarskiej był jeszcze sklepik z nićmi, jakieś motki kordonków, nici bawełnianych, wypustek i koronek do obszywania pościeli. Był chyba i sklepik spożywczy, w którym stało się w kolejce po kartkowy chleb w czasie okupacji. Ale w większości tych sklepików i składów nigdy przed wojną nie byłam, znałam je jedynie przechodząc ulicą i przez otwarte drzwi widziałam ich mroczne wnętrza. Pamiętam jak przed wojną szłam z mamą przez Krakowskie Przedmieście, mijając u wylotu Bednarskiej skwerek Hoovera z kamiennymi ławami i z niewielkim betonowym pomnikiem po środku. Ten pomnik został wzniesiony ku czci prezydenta USA Herberta Clarka Hoovera, który po pierwszej wojnie światowej organizował pomoc amerykańską dla Polski. Zniszczony chyba w czasie ostatniej wojny, nigdy nie został odbudowany. Wtedy władze bardzo nie lubiły Amerykanów. Na tym skwerku, na ziemi pokrytej grysem, wśród kamyczków żwiru, moja mała wówczas siostra Basia znalazła kamyczek, który okazał się ametystem, najwidoczniej zgubionym z jakiegoś pierścionka czy broszki. Pamiętam jak z mamą przechodziłyśmy na drugą stronę ulicy - przejście jezdni oznaczone było metalowymi płaskimi guzami wielkości pomarańczy, wpuszczonymi rzędem w poziom jezdni, ale lekko wypukłymi. Starałam się stąpać po tych wypukłościach. Mijałyśmy ulicę Trębacką, której jezdnia była wyłożona drewnianymi kostkami (jeszcze po wojnie przez jakiś czas częściowo zachowanymi). Chodziło się po niej miękko i cicho, a dorożkarskie konie biegły tędy nie wydając charakterystycznego stukotu kopyt. Po ulicy Trębackiej jeździły tramwaje, skręcając z Krakowskiego Przedmieścia w Wierzbową i dalej chyba na plac Teatralny. Skręcałyśmy z mamą w ulicę Ossolińskich, gdzie był sklep ze słodyczami Wedla, a może Fuschsa i gdzie mama kupowała cukierki-kamyczki, szare, beżowe, brązowawe, niebieskawe, w smugi (te "kamyczki" bardzo lubiła Basia, bo w środku pod polewą były orzeszki) i cukierki-raczki, wyglądające jak małe poduszeczki w biało-czerwone paseczki. Cukierki ważono w kolorowych wzorzystych papierowych torebkach, a potem poszczególne torebki pakowano w jeden pakunek, w taki sam papier, zawiązany sznureczkiem. Mama pętelkę sznurka zawieszała sobie na palcu i tak niosła paczuszkę. Jeśli była zima i mama nosiła mufkę, jak to wówczas było w modzie, chyba zawieszała paczuszkę na przegubie ręki, aby dłoń wsunąć w mufkę. Z ulicy Ossolińskich roztaczał się widok na las kolumn rozłożystego pałacu Saskiego, przed którym na koniu siedział książę Józef Poniatowski w rzymskiej todze, z gołymi nogami obutymi w sandały. Ten pomnik został w czasie wojny zniszczony przez Niemców, ale ponieważ zachowała się forma pomnika w Muzeum Thorvaldsena w Kopenhadze, odlano go na nowo i przywieziono do Warszawy. Stał początkowo przed Pomarańczarnią w Łazienkach (pałac Saski został zburzony przez Niemców), a w końcu ustawiono go przed pałacem Radziwiłłów, strzeżonym przez dwie pary wielkich kamiennych lwów (ilekroć przejeżdżaliśmy z małym Pawłem autobusem przed radziwiłłowskim pałacem, Paweł wołał na widok lwów: "La!"). W tym pałacu obecnie mieszka Prezydent Polski. Na rogu Królewskiej, naprzeciw hotelu "Europejskiego" stał, istniejący do dzisiaj pięciopiętrowy "Dom bez Kantów", wybudowany w 1933 roku przez znanego architekta Czesława Przybylskiego. Był na owe czasy ogromnie nowoczesny - to jedyny, przedwojenny "wtręt" w zabytkowej zabudowie Krakowskiego Przedmieścia. Pamiętam jak go zasłaniały tajemniczo deski rusztowań i wysoki drewniany płot. Gdy je usunięto, ukazały się eleganckie sklepy, zajmujące cały parter. Mama przystawała przed magazynem mody z pięknymi sukniami wieczorowymi - pamiętam jedną z nich z granatowych, migoczących cekinów. Dziś w tym miejscu jest salon samochodowy "Mercedesa" Sobiesława Zasady, sklep spożywczy i księgarnia, która przez lata po wojnie nazywała się "Wydawnictwa Wojskowe". A zanim Zasada urządził swój salon, był tam sklep mundurów wojskowych i milicyjnych. Po drugiej stronie ulicy koło rogu Karowej, naprzeciw hotelu "Bristol" stała wielka reklama Fuchsa; na wysokim słupie wyglądała jak wielki lizak z zapalającym się i gasnącym napisem z żaróweczek. Czasem z mamą wstępowałyśmy do małej wędliniarni tuż przy Krakowskim Przedmieściu od strony ulicy Koziej. Tam mama kupowała jakieś wędliny (przezroczystawe jasno czerwone plasterki polędwicy, plastry szynki z szerokim pasem tłuszczyku). Znów mama zawieszała na palcu paczuszkę. Nie noszono wówczas siatek czy toreb na zakupy, jak od czasu wojny. Pamiętam te wypchane siatki ze sznurka lub plastikowych grubych nici o wielkich okach, przez które wypadały co mniejsze kartofle i małe przedmioty (w nic nie pakowano wówczas kupowanych artykułów), a potem plastikowe "reklamówki" z kolorowymi nadrukami firm zachodnich i obrazkami. Przywożono je z zagranicy, handlowano nimi na targach do czasu, gdy i u nas wraz z demokracją opakowania z plastiku opanowały rynek. Ale przed wojną nie pamiętam dźwigania, obładowania zakupami. Zakupy robiła u nas służba, pewnie z rana, gdy albo jeszcze byłyśmy w domu, albo w szkole. Służące w kraciastych szaro-brązowych chustach na ramionach i opatulających głowę nosiły kosze, przeważnie z rogoży lub wiklinowe, w które wkładało się jajka, sery, mięso i zanosiło kuchennymi schodami wprost do kuchni. A ponieważ z reguły przeganiano nas z kuchni, więc nigdy nie widziałam rozładowywania zakupów. Ze sklepów na Krakowskim Przedmieściu sprzed wojny pamiętam aptekę Wendego. Nadal jest tu apteka z wnętrzem odtworzonym, z drewnianymi rzeźbionymi szafkami, pełnymi tralek i ozdobnych zwieńczeń, ale chyba nadmiernie wylakierowanymi na "ciemny dąb"; przedtem były chyba politurowane prawdziwą politurą z szelaku na spirytusie. Pamiętam też sklep Meinla (w czasie okupacji tylko dla Niemców). Kawę przechowywano w specjalnych szufladach z oszklonym okienkiem i niklowanym otworem, odsłanianym, gdy sypało się kawę do torebki. Pachniało upojnie świeżo zmieloną kawą. Gdy mama kupowała, ja z rozkoszą wdychałam zapach. Na Krakowskim koło sklepu Meinla, chyba naprzeciw wylotu ulicy Bednarskiej, był sklep piśmienny po schodkach. Tam kupowało się zeszyty, wówczas zwane kajetami, i grube bruliony w ceratowych okładkach. W każdym kajecie był arkusik bibuły, którą już w domu przytwierdzało się wstążeczką do wewnętrznej strony okładki. Pisało się wtedy atramentem i trzeba było mokrą jeszcze stronę wysuszyć, by nie porobiły się zacieki i kleksy atramentowe. W tym sklepie można też było kupić pocztówki i albumy do pocztówek z kartonowymi stronami, z których każda miała osiem lub dwanaście półkolistych nacięć, tak aby rogi pocztówki można było włożyć do albumu, po dwie lub trzy na każdej stronie. Pocztówki do kupienia również były w albumach, posegregowane widoki miast, pejzaże, życzenia imieninowe czy świąteczne itd. Były też podkolorowane fotografie zakochanych par z bukietem kwiatów. W tym sklepie oprócz ołówków, kredek, obsadek, stalówek (które miały ze względu na swój kształt swoje nazwy - "krzyżówka", "serek", "rondówka"), butelek atramentu Watermana czy Pelikana, płaskich tekturowych pudełek z balaskami kolorowej plasteliny o barwach zawsze trochę wyblakłych, maleńkich buteleczek z "chińskimi" tuszami, czarnym, czerwonym i zielonym - było mnóstwo rzeczy, które wydawały mi się zachwycające. A więc przede wszystkim arkusiki obrazkowych kalkomanii. Na każdym z arkusików była jakaś seria - pamiętam motyle, zwierzęta, ptaki; obrazki były słabo widoczne, bo pokryte jakąś emulsją, ale dostatecznie, by można było obrazek wyciąć z arkusika. Te wycięte prostokąciki moczyło się obrazkiem do dołu na spodeczku z letnią wodą (tak jak znaczki pocztowe, które chce się odkleić z koperty), a gdy nasiąkły, kładło się ten prostokącik na kartce papieru czy w zeszycie, wysuszało go lekko przyciskając rogiem ręcznika i uważnie, sunąc ku dołowi ściągało się papierek dwoma palcami, aż ukazywał się bardzo kolorowy obrazek w całej krasie. Jeśli się nie robiło wszystkich tych czynności uważnie, nie dość namoczyło, ściągało się papierek zbyt gwałtownie, obrazek się farfulił, marszczył, zamazywał i wykrzywiał jak w krzywym zwierciadle. Kalkomanii już nie ma. Zastąpiły je różne samoprzylepne nalepki i etykietki, których nalepienie nie wymaga ani uwagi, ani skupienia, ani jakiegokolwiek wysiłku, poza wyborem miejsca ich przylepienia. W tym sklepie piśmiennym były też arkusze kolorowych bibułek gładkich i zwiniętych w rulony marszczonych, arkusze glansowanego kolorowego papieru "marmurkowego" do obkładania książek i zeszytów, papierowe etykietki do nalepienia na zeszycie z miejscem na wypisanie przedmiotu, nazwiska, klasy. Etykietki wzdłuż skrajów miały ozdobne esy-floresy, stanowiące niby ramkę. Były też arkusze-nalepki z lekko wypukłymi (od sztancy) główkami uskrzydlonych aniołków w błękitnych lub różowych koszulkach, świętych Mikołajów dźwigających worki z prezentami, Pana Jezusa w żłobku, złotych i srebrnych gwiazdek, kwiatów, owoców i zwierzątek. Te trzy ostatnie używało się często do przyklejania wstążeczki na bibule i wewnątrz zeszytu. (Takie naklejki, których wzory pochodzą chyba z początku XX wieku, teraz widuję jedynie na kopertach listów od Maryli Tatarczuch ze Szwecji, której te różne aniołki, koszyki kwiatów i gwiazdki najwidoczniej przypominają dzieciństwo). Były też kartonowe arkusze do wycinania z postacią dziewczynki lub chłopczyka w bieliźnie, z rozpostartymi na boki rękami. Obok były również do wycinania sukienki czy ubranka z małym wypustkami koło ramion i bioder; te wypustki zaginało się, aby ubrać w sukienkę kartonową dziewczynkę. Były też sukienki z plecami, z otworem na głowę, którą, by włożyć na dziewczynkę sukienkę, trzeba było lekko ugiąć, prawie złożyć na pół. Potem w domu robiło się podobne, własnego pomysłu sukienki z papieru. Sprzedawcą w tym sklepie był poważny, wysoki pan o chyba przedwcześnie posiwiałych włosach. Był zawsze ubrany w czarny alpagowy fartuch z rękawami. Nigdy się nie uśmiechał. Zwracał się uprzejmie do klientów - do dziewczynek: "Czego panienka sobie życzy?", do chłopców: "Czego kawaler sobie życzy?" Nigdy, nawet do małych dzieci, nie zwracał się na "ty". Taki był wówczas zwyczaj. Na placu Zamkowym w kamieniczkach u wylotu ulic Piwnej i Świętojańskiej, było pełno maleńkich sklepików. Sprzedawano tam różną galanterię, wstążeczki rypsowe, aksamitki, koraliki na wagę od dużych do malutkich jak główka szpilki, motki włóczki, szydełka, pasemka bawełny ujęte w czarne papierowe wąskie obrączki z literami "DMC", jakieś gumowe diabełki, które wyciągały nagle czerwony jęzor, gdy jego głowę ścisnęło się palcami, malutkie celuloidowe laleczki-naguski różowe i czarne z nóżkami i rączkami połączonymi wewnątrz gumką (taką jak do kapeluszy), tak, że naguski mogły siedzieć i poruszać ugiętymi w łokciach rączkami. Nie pamiętam, gdzie były sklepy spożywcze, ale największe moje zainteresowanie w takich sklepach budziła reklama czekolady Sucharda z wielkim psem bernardynem i uśmiechającym się chłopczykiem zajadającym tabliczkę czekolady, a może trzymającym tę czekoladę pod pachą jak teczkę. Przy kasie leżał jaskrawo zielony szklany plastron z wypukłych kwadracików: to była reklama cukierków eukaliptusowych (których nigdy nie jadłam). Na tym plastronie kładło się pieniądze i wydawano resztę. Nie wiem już w jakiej cukierni kupowało się wafelkowe filiżaneczki z kremem i czerwieniejącą się na szczycie konfiturową wisienką. Filiżanka była wypieczona wraz ze spodeczkiem, a brzegi powlekał czekoladowy szlaczek. Może to było od Lardellego, który miał swoją słynną, elegancką cukiernię u zbiegu Ossolińskich i chyba Wierzbowej? Tam ciocia Beata Branicka zabrała nas kiedyś z Basią na lody, podawane w metalowych płaskich pucharach na cienkiej wysokiej nóżce. Poniżej ulicy Bednarskiej, już na Powiślu, na Furmańskiej i Browarnej, było mnóstwo małych sklepików, a obok targ na Mariensztacie. Nie pamiętam ich zupełnie, jak przez sen widzę jedynie żydowski sklepik z rybami, z wielkimi beczkami śledzi i Żydów-sprzedawców w czarnych chałatach, w myckach, z pejsami i brodami. Grube, rude Żydówki sprzedawały kwadraty białej wypieczonej macy wprost z wiklinowych koszy ustawionych na trotuarze. Z innych śródmiejskich dzielnic pamiętam sklep "spożywczo-kolonialny" Pakulskich na rogu Chmielnej i Brackiej. Drzwi sklepu Pakulskich obwieszone były zabitymi zającami, bażantami, kuropatwami - wisiały głowami do dołu i to skupiało całą moją przerażoną uwagę. Tuż obok, naprzeciw był wielki Dom Braci Jabłkowskich - to był chyba jedyny dom towarowy w Warszawie. Tam lubiliśmy chodzić przede wszystkim ze względu na moc zabawek, które z zachwytem oglądaliśmy przy okazji innych zakupów - sukienek, ubranek, butów. Z tego sklepu obie z Basią miałyśmy lalki "Shirleyki" i rozkoszne miękkie "Klitusie-Bajdusie", o czym już pisałam przy opisie naszego pokoju dziecinnego. Za Żelazną Bramą, na skraju Ogrodu Saskiego stała wielka oszklona oranżeria-cieplarnia, z metalowych żeber i z dachem półkolistym jak w wielkim "pulmanowskim" wagonie kolejowym. Przez szyby było widać wyniosłe palmy; wśród tych palm były węże. Zapach w tej oranżerii był duszny, wilgotny, gorący, jak to w lasach tropikalnych. Tak to sobie przynajmniej wyobrażałam. Niedaleko za Ogrodem Saskim była ulica Elektoralna. Z jej obu stron ciągnęły się nieprzerwanym rzędem małe sklepiki z odzieżą. Przez otwarte drzwi widać było rzędy płaszczy i płaszczyków, zawieszonych na drągu, wysoko pod sufitem. W drzwiach stali Żydzi-sprzedawcy i krzykliwie zachwalali swój towar, nachalnie szarpiąc za rękaw i wciągając do środka przechodniów. Zdaje mi się, że dziecinne, jasno szare płaszczyki jesienne, wszystkie trzy jednakowe dla nas trojga, były kupione w jednym z takich sklepików. Przez Krakowskie i Nowy Świat do Alej Ujazdowskich jeździłyśmy z Basią czerwonym tramwajem do szkoły na ulicy Wiejskiej naprzeciw Sejmu, w której na rok przed wojną rozpoczęłyśmy naukę. Alejami tramwaj szedł tuż przy trotuarach; środkiem jezdni sunęły jasno beżowe taksówki z szachownicowym szlaczkiem, konne dorożki, takie same jak dziś na Starym Mieście, z rzadka widywało się powozy. Zimą, gdy było dużo śniegu, którego nie solono by stopniał, a tylko odgarniano z chodnika w wielkie hałdy, dorożkarze przesiadali się na sanie, nogi pasażerów otulając pledami. W siarczysty mróz na postoju dorożkarze złazili z kozła i przytupywali dla rozgrzewki; starym chłopskim zwyczajem wyciągali przed siebie ramiona i krzyżując je, walili się z rozmachem po własnych barkach. Wyglądało to tak, jakby sami siebie obejmowali. Byli w grubych czarnych buciorach z szeroką cholewą, w grubych kożuchach z podniesionym kołnierzem. Na ich sumiastych wąsach sterczących na boki (dorożkarze przeważnie nosili wąsy) i brwiach osiadał szron, z ust wydobywały się kłęby pary, tak jak z pysków ich prychających koni. Czapki mieli dorożkarze granatowe z daszkiem, czasem wsunięte na oczy, czasem z fantazją zsunięte na tył głowy, albo wsadzone na bakier. Gdy było ciepło wdziewali granatowe płaszcze-szynele ze srebrnymi metalowymi guzikami. Na plecach mieli zawieszone owalne mosiężne plakietki z numerem dorożki. Przez całe stulecia ubiór był związany z klasą społeczną, do jakiej się należało, albo też wskazywał na zawód, jaki się wykonywało, funkcję, jaką się pełniło. Było to niegdyś surowo przestrzegane. Jednakże z upływem czasu, po kolejnych wojnach, te rygory słabły, zamazywały się, by w końcu w latach powojennych niemal zupełnie zaniknąć. Lata przed ostatnią wojną, w tak zwanym dwudziestoleciu międzywojennym, były ostatnim już okresem, w którym niektóre dawne zasady dotyczące stroju były przestrzegane. Pamiętam w okresie wojny w czasie jakichś wakacji na wsi, widywałam wiejskie kobiety w szerokich spódnicach i kwiecistych "krakowskich" czy "góralskich" chustkach na gładko uczesanych włosach spiętych szpilkami w koszyczek z tyłu głowy. Szły do kościoła boso, niosąc w ręku książeczkę do nabożeństwa i czarne grube trzewiki (czółenka z paskiem), aby się nie zniszczyły w kurzu drogi. Dziś nie ma już od dawna ani grubych mszalików z powkładanymi wewnątrz świętymi obrazkami (reforma posoborowa), ani trzewików w ręku. Już w czasie powojennym, gdy i wieś zaczęła nosić się "po miejsku", wszystkie noszone przez mieszkańców wsi miejskie sweterki, marynarki, czapki i szaliki były jaskrawo barwne, o kolorach krzykliwych, "neonowych". Myślę, że była to podświadoma tęsknota za żywymi kolorami dawnych wiejskich ludowych strojów, spódnic łowickich czy opoczyńskich, które dziś przetrwały już tylko jako relikt, etnograficzny eksponat muzealny, a obejrzeć je można jeszcze jedynie na koncertach profesjonalnych ludowych kapel z tańcami i przyśpiewkami. W każdym razie okres przedwojenny był już ostatnim, w którym po stroju można było z łatwością odgadnąć kim jest dana osoba i z jakich warstw społecznych pochodzi. Teraz można to poznać tylko po sposobie zachowania, mówienia, wnioskować z kosztowności stroju, osądzać gusta. Chyba, że spotka się kominiarzy, którzy nadal noszą stroje "zawodowe". Ale przed wojną zamiast czapeczek bez daszka nosili cylinderki. W czasach mojego dzieciństwa wszyscy nosili nakrycia głowy bez względu na pogodę. Większość panów nosiła kapelusze filcowe, najczęściej w kolorach szarości, brązu, beżu, rzadziej czarne. Spotykało się też sztywne i czarne meloniki (co jeszcze pamiętam, a co obecnie istnieje chyba już tylko w konserwatywnej Anglii). Latem niektórzy panowie wkładali kapelusze słomkowe, lub z białej panamy, a na wakacjach na wsi - starsi panowie przywdziewali płócienne "pierożki" lub czapki z daszkiem. Do stroju sportowego (pumpy, tweedowa marynarka w kratkę, ale zawsze z kamizelką pod marynarką) noszono czapki z daszkiem, często kraciaste. Ten fason czapki przetrwał bez zmiany do dzisiaj. Takie czapki wówczas nosili młodzi ludzie po ukończeniu szkoły. Była cała gama ukłonów kapeluszem: uchylanie na widok spotkanego znajomego, zdjęcie z głowy, by się przywitać i ucałować dłoń damy, machanie kapeluszem za odjeżdżającym pociągiem, tramwajem czy powozem. Bez nakrycia głowy mężczyzn widywało się tylko w kościele i oczywiście w domu. Wejście do domu w czapce było dowodem ogromnie złego wychowania. Jak mawiano - w domu i w kościele czapek nie zdejmują tylko Żydzi. "Lud" miejski nosił czapki "maciejówki" lub tak zwane "oprychówki" przypominające krojem czapki sportowe, ale z obszerniejszą miękką główką i dłuższym wysuniętym ku przodowi daszkiem, przeważnie zawadiacko złamanym. Panie nosiły odpowiednie do pory roku kapelusze, niektóre z woalką, najczęściej czarną z tajemniczymi czarnymi kropeczkami, zakrywającą pół twarzy, albo dłuższą, sięgającą podbródka. Były kapelusze wiosenne, letnie, jesienne, różniące się przede wszystkim barwami i ozdobami. W zimie panie nosiły futrzane lub obszyte futrem kołpaczki czy toczki. Panie w żałobie przypinały z tyłu kapelusza welon z czarnej jedwabnej krepy, sięgający często aż poniżej pasa. Welon spływał czarnym wąskim strumieniem, ale można go było rozpostrzeć i przykryć nim ramiona. Stare damy do czarnych kapeluszy miały przypięte żałobne welony z tyłu i z boków koło uszu. Jeszcze "bardziej żałobnie" wyglądał podwójny welon przypięty nad czołem na rondzie kapelusza; takim welonem można było zasłonić twarz i ramiona. Bratowa mojego ojca, ciocia Maniusia (z Chodkiewiczów Kossakowska) zawsze chodziła w żałobie, chyba od 1916 roku, gdy umarł jej mąż Józef. Tak też pamiętam ją z mojego dzieciństwa. W czasie wojny zesłana w głąb Rosji (wraz z swą córką Lili Niemcewiczową), wśród wichrów i stepów Kazachstanu zawsze miała ze sobą swój odwieczny kapelusz z welonem. Potem wędrując przez Persję dotarła w końcu do Rzymu, gdzie zamieszkała, nadal w czarnym kapeluszu. Podejrzewam, że był to pierwszy i ostatni kapelusz cioci Maniusi, która umarła w 1965 roku mając 97 lat. Od wojny noszenie chust i chustek na głowie powoli przeniknęło do wszystkich warstw społecznych. Kapelusze niemal zniknęły. Początkowo z ubóstwa, z niemożności kupowania kapeluszy, ale także dla wygody, dla ochrony przed zimnem i wiatrem. Po wojnie dawne zgrzebne chustki powoli przerodziły się w barwne kwieciste i wzorzyste szale, apaszki, z nylonu, jedwabiu, kaszmiru, często kosztowne i ozdobne, przetykane złotą i srebrną nicią. Dziś i ubogie kobiety miejskie i wiejskie, i wytworne panie, i młode dziewczęta i małe dzieci owijają głowy w chustki. Kapelusze już nigdy nie odzyskały dawnego miejsca w życiu kobiet - zawsze są jakimś ewenementem, głównie widuje się je na pokazach mody, albo na głowie zaprzyjaźnionej z nami Felicji Uniechowskiej, która jest zawsze prawdziwą damą. Z gołymi głowami po ulicach nie chodziły także dzieci i młodzież. Małe dziewczynki ubierane były w różne kapturki, kapelusiki (często z przezroczystawej, szorstkiej organdyny - białe, różowe, niebieskie z rondem, albo "budki" zawiązywane pod brodą, których wzór sięgał ubiegłego stulecia w takich "budkach" występują dzieci i młode panie grające w westernach), czapeczki (pamiętam "bretonki" z odginanymi na bok "uszami". Moja "bretonka" była jasno beżowa i miała wyhaftowane na "uszach" czerwone wisienki). Mali chłopcy nosili bereciki wsadzane nisko na czoło (noszone też przez dziewczynki), sportowe czapeczki z daszkiem, naśladujące czapki dorosłych mężczyzn, czasem czapki marynarskie z otokiem i zwisającą wstążeczką. Do szkoły dziewczynki (z warkoczami lub ostrzyżone "na polkę" z wielkimi kokardami na czubku głowy), przeważnie nosiły granatowe berety; chłopcy ostrzyżeni "po męsku" szkolne czapki z daszkiem i z wąziutką otoczką-wypustką - niebieską dla gimnazjalistów, amarantowo czerwoną dla licealistów. Niebieskie i amarantowe były również tarcze szkolne, których noszenie było obowiązkowe na ramieniu mundurka, płaszcza czy kurtki, przyszyte na stałe; na rękaw białej dziewczęcej bluzki wkładało się tarczę przyczepioną do gumki (takiej jak od majtek) wokół ramienia. Niektóre szkoły żeńskie i męskie miały swoje nakrycia głowy i mundurki. Pamiętam szerokie fantazyjne berety z czarnym pomponem na czubku: granatowe uczennic szkoły Wazówny, takie same ciemno zielone pensjonarek szkoły Szachtmajerowej. I małe granatowe miękkie kapelusiki z przypiętym emaliowanym znaczkiem-krzyżykiem, które nosiły wychowanki klasztornej szkoły SS. Nazaretanek. Męska szkoła Zamoyskiego nosiła miękkie błękitne "maciejówki" z czarnym daszkiem, szkoła Reya - granatowe czapki sportowe z nausznikami (z tego samego materiału, skrojone razem z czapką), podniesionymi w górę i spiętymi na czubku głowy. Czapka była obszyta wąską niebieską wypustką. Szkoła Wojciecha Górskiego miała wysokie, granatowe czapki-kaszkiety, zwężające się stożkowo ku górze, zamknięte płaskim okrągłym denkiem, obrysowanym ciemno zieloną wypustką. Czapki tego kroju nosili niegdyś francuscy żołnierze piechoty (a zdaje się, że przypominały i czapki wojska polskiego z czasów Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego). Do szkół Reya, a potem do Górskiego chodził mój brat Eustachy. Krążył wówczas sztubacki, trochę niewybredny wierszyk: "W kepi wojska francuskiego idzie małpa od Górskiego, a tą małpą się zachwyca druga małpa od Staszica." Nie pamiętam wszakże, czy uczniowie szkoły Staszica mieli swoje, wyróżniające się nakrycia głowy. Młodzież w ciągu roku szkolnego chodziła w mundurkach. Dziewczynki przeważnie w granatowych plisowanych spódniczkach (u Szachtmajerowej w ciemno zielonych, u Kowalczykówny - w zielono-granatową kratę) i w bluzach z tego samego materiału (lub w białych bluzkach) z marynarskim kołnierzem na plecach, z naszytymi paskami wąziutkiej białej lub czarnej tasiemki, niekiedy zakończonym z przodu krawatem. Na te mundurki wkładało się czarne alpagowe fartuszki na szelki, z plisowanymi skrzydełkami na ramionach i plisowaną falbanką z dołu fartuszka. Chłopcy nosili mundurki składające się z zapinanej na guziki kurteczki, trochę w stylu szynelu wojskowego. Przy mankietach i szyi były wypustki niebieskie lub amarantowe. Młodsi chłopcy nosili krótkie do kolan granatowe spodenki, spod których wyglądały fildekosowe pończochy. Starsi mieli granatowe pumpy i podkolanówki. Dopiero po maturze dostawali pierwsze długie spodnie symbol dorosłości. Tak więc na ulicy łatwo było rozpoznać, do której szkoły chodzi napotkany "kawaler" lub "panienka". Jesienią Alejami Ujazdowskimi szły szeregi grzecznie idących pensjonarek w mundurkach i zawsze trochę niesfornych gimnazjalistów szurających nogami, by roztrącić opadłe liście na trotuarach. Szli parami pod opieką swych wychowawców do Łazienek, do Ogrodu Botanicznego. Po drodze wszyscy zbierali złote i czerwone liście do zielników. Wiosną były też szkolne wyprawy do jeziorka mokotowskiego, różnych sadzawek czy glinianek, by złowić w siatkę żabi skrzek i włożyć go do zawczasu przygotowanych słoików. Potem w szkole czy w domu z codziennym napięciem obserwowano rozwój skrzeku zmieniającego się w ruchliwe, codzień większe kijanki merdające przezroczystymi ogonkami. Nie wiem czy kiedykolwiek doczekano się z tych kijanek dorosłej żaby i mam nadzieję, że jeśli tak, to wypuszczano je potem do stawów w parku. Te przedwojenne miejskie wycieczki w niczym nie przypominały kłębiącego się tłumu rozwrzeszczanych dzieci i młodzieży, które dziś widuje się na ulicach, w tramwajach i autobusach, gdzie wpadają hurmem i natychmiast okupują wszystkie miejsca siedzące. Każde z dzieci jest ubrane inaczej, pstrokato do znudzenia, przeważnie w sportowych, wielokolorowych skafandrach czy wiatrówkach, a na początku i na końcu tego kłębowiska bezradne nauczycielki bezskutecznie uciszające gromadę, usiłujące wprowadzić jakiś ład, by doliczyć się dzieci. (Te wszystkie wiatrówki i skafandry wprowadzone w miejsce granatowych mundurów, kurtek i płaszczyków to inwazja stroju sportowego, który zawładnął całym współczesnym życiem. Nie ma to moim zdaniem uzasadnienia, by poza zimowymi wakacjami, uprawianym sportem, przeniknąć do codziennego, miejskiego życia). Ale wracając do niegdysiejszych strojów. Chłopcy nosili półbuty, latem sandały, sroższą zimą sznurowane do kostek buty. Dziewczynki pantofelki-czółenka z paseczkiem zapinanym na guzik, w lecie trepki-sandałki. Zimą mniejsze dziewczynki nosiły kalosze do kostek, białe lub beżowe, z trochę porowatą powierzchnią gumy, zapinane na okrągłe zatrzaski. Starsze dziewczynki miały śniegowce na gumie z czarnego sukna, na płaskim obcasie, zapinane na klamerki. Zarówno kalosze, jak śniegowce zakładało się na pantofle. Pantofle pań sprzed wojny były przeważnie na półsłupku (nie wymyślono jeszcze szpilek), często z paseczkiem w poprzek i wzdłuż podbicia, zapinane na klamerkę, częściej na guziczek, co nie było łatwe w zapinaniu. Służyło do tego specjalne "szydełko", rodzaj haczyka z rączką, równie nieodzowne jak łyżka do butów, zwłaszcza dla panów, dziś już rzadko używana. W zimie panie zakładały na pantofle śniegowce sukienne, takie same jak dziewczęce, albo błyszczące jak lakierki czarne kalosze, z wyrobionym miejscem na obcas. Wkładane na obuwie męskie czarne kalosze wyglądały jak wielkie czarne czółna z zaokrąglonym dziobem. Takie kalosze nadal są jeszcze używane w Anglii i w Kanadzie, a może i w innych krajach. Kalosze zostawiało się w przedpokoju obok wieszaka i stojaka na parasole. Zbędne były sukna, które zawsze w gruncie rzeczy są szmatami, kawałkami koca, które trzeba czyścić, trzepać i suszyć, a co wymaga niemałego zachodu. Z takimi męskimi kaloszami ma wspomnienie ze swego dzieciństwa mój mąż. Otóż pewnego dnia do domu Szanajców przyszedł w odwiedziny dziadek mojego męża (czyli wasz pra-pra-dziadek). Dzień był dżdżysty, więc stary pan zzuł kalosze w przedpokoju. W czasie wizyty, jego wnukowie - Jurek (mój mąż) i jego brat Roman wpadli na pomysł, by kalosze dziadka przybić gwoździami do podłogi. Uradowani ze swego dowcipu niecierpliwie czekali, aż dziadek wyjdzie. Dziadek w końcu pożegnał się, wszedł do przedpokoju i zaczął na stojąco wzuwać swoje kalosze. Chciał zrobić krok, podnieść stopy w kaloszach, a one ani drgnęły. Byłby runął na ziemię, gdyby nie przytrzymał się w ostatniej chwili wieszaka czy stolika w przedpokoju. Wszystko po chwili się wydało, nie trzeba było daleko szukać sprawców, którzy zostali surowo ukarani. Podziurawione kalosze trzeba było wyrzucić. Jesienią panowie zakładali na buty sukienne getry, wysokie trochę powyżej kostki, zapinane na okrągłe, płaskie guziki. Od spodu getry trzymały się na poprzecznie przechodzącej poniżej obcasa dość szerokiej gumie. Starsi panowie zakładali też wysokie powyżej kostki sznurowane czarne buty. Nikt przed wojną nie chodził z gołymi nogami, nawet w upalne lato. Tylko młodsze panie zakładały białe krótkie skarpetki do sandałków czy "wiatrówek" (to także rodzaj letnich pantofli) na półsłupku. Panie obowiązkowo zakładały pończochy przez cały rok. Były to jedwabne, lub cieniutkie "gazowe" pończochy ze szwem z tyłu wzdłuż łydki. Trzeba było uważać, by szew (najczęściej czarny nawet do jasnych pończoch) nie przekręcił się, bo to wyglądało niechlujnie. Starsze panie i "niższe sfery" nosiły gładkie, grube fildekosowe pończochy - brązowe, szare, beżowe, czarne. Panowie nosili półkrótkie skarpetki z czarnymi podwiązkami, zapinanymi tuż pod kolanem. Dzieci i młodzież latem, nawet do sandałów, nosiły białe, często ze szlaczkiem skarpetki powyżej kostki. Resztę roku - okropne fildekosowe pończochy w prążki. Pończochy trzymały się na dwóch podwiązkach. Bielizna dziecięca była z reguły biała, z bawełnianego materiału w prążki i składała się ze stanika i majtek "z klapą" (nie pamiętam czy prócz tego nosiło się jeszcze i koszule dzienne). Stanik był zapinany z tyłu; uszyty z jednego kawałka materiału, lub dwóch zszytych na ramionach, sięgał pasa i przypominał zbyt krótkie podkoszulki bez rękawów o szerokich ramiączkach. W pasie były trzy niciane guziki, do których przypinało się obszerne, luźne majtki, uszyte z tego samego materiału co stanik i rozcięte po bokach. Na guzikach bocznych zawieszano po jednej podwiązce z każdej strony. Wszystko było luźne - bez żadnych elastyczności, żadnych gumek. Pończochy zawieszone na jednej podwiązce wciąż się kolejno skręcały i fałdowały na kolanach i bez końca strofowano nas: "Podciągnij sobie te obwarzanki na nogach" (wraz z rajstopami ten koszmar się skończył). Nie była to wygodna ani ładna bielizna (choć może zdrowa) i z pewnością wpajała w głowy dzieci, że bielizna jest wstydliwą częścią garderoby. Bielizna, jak sama nazwa wskazuje, musiała być biała. Biała była także bielizna męska, a także bielizna stołowa i pościelowa. Żadnych kolorów. W kratkę czerwoną czy niebieską były poszwy na pierzyny i poduszki dla służby, ubogich ludzi z suteren i poddaszy oraz na wsi. A przecież oni byli mądrzejsi: kolorowa, wzorzysta bielizna pościelowa czy obrusy wyglądają dłużej świeżo, nie widać na nich od razu plam i zagnieceń. Chyba kolor w tej dziedzinie wprowadziły pośrednio właśnie "niższe warstwy" społeczne i wieś, ale dopiero w wiele lat po wojnie. Kolor wkroczył także długo po wojnie do bielizny osobistej dziecinnej i męskiej. Termin "bielizna" przeżył się i powinien go zastąpić jakiś inny. Jedynym odstępstwem od totalnej białości w czasach przedwojennych była osobista bielizna pań. Nosiły one wówczas bieliznę jedwabną lub z milanezu w pastelowych barwach - różową, błękitną, "cielistą", z koronkami, haftami, mereżkami. Była oczywiście i bielizna biała. Po wojnie przez pewien czas była modna bielizna nylonowa, ale została na ogół zarzucona jako nieprzepuszczalna, a u niektórych wywołująca alergię. Bielizna czarna przed wojną była trochę dwuznaczna (chyba że do żałoby), czerwona, zwłaszcza z czarnymi koronkami jednoznaczna (bielizna kobiet "upadłych"). Do pończoch panie nosiły pasy z podwiązkami, niektóre wąskie na trzy-cztery palce gorseciki, opierające się na biodrach, inne szersze, nierzadko sznurowane, zwłaszcza dla pań o nadmiernej tuszy. Pasy były przeważnie atłasowe, z ozdobami, kokardkami i wzmocnione na biodrach szeroką gumą. Noszenie koszuli dziennej czy halki było obowiązkowe. Do łóżka, aby poczytać przed snem, czy w chorobie, na nocną koszulę panie wkładały eleganckie lizeski. Wszyscy sypialiśmy w nocnych koszulach, zarówno ja, jak moja siostra, a także nasz brat Eustachy. Także ojciec nasz sypiał w koszuli nocnej, nie w piżamie, które już długo przed wojną weszły w modę, ale widać był od dzieciństwa przyzwyczajony do koszul. Koszule miały krój "męski", były bez kołnierza z kolorowym pasmanteryjnym szlaczkiem biegnącym wokół szyi, dekoltu aż do połowy piersi. Długie do pół łydki miały rozcięcia z boków, z zaokrąglonymi brzegami. Czego z przedwojennych ubrań nie lubiłam, to rajtuz i ich zakładania. Były wełniane, beżowe, w szorstkie prążki. Wciągało się je na buty: język rajtuzów zakrywał nos bucika, a pod podeszwą był pasek (podobnie jak w getrach u panów), potem rajtuzy podciągało się aż do pasa na majtki pod sukienkę. Nie lubiłam też wówczas powszechnego zwyczaju ubierania sióstr (nie tylko bliźniaczek) w identyczne sukienki, które do tego były z "karczkiem", co wydawało mi się wówczas (i nadal tak uważam) za bardzo nietwarzowe. Rozpisałam się z pewnością aż nazbyt szczegółowo na temat ubrań i strojów codziennych, jakie nosiło się przed wojną. Tak ubranych ludzi można już tylko zobaczyć na filmach sprzed wojny, fabularnych czy dokumentalnych z życia miejskiego, identycznych w Warszawie, Londynie, Paryżu czy w Nowym Jorku. Byliśmy bowiem wówczas w Europie i w świecie. Gdy myślę o czasach mojego dzieciństwa coraz to sobie przypominam coś, czego już nie ma, czego od dawna się nie używa. Na przykład żelazko do fryzowania włosów zwane rurkami, którymi robiło się "fale" albo loki. Rurki grzało się na węglach w kuchni, próbowało czy nie są zbyt gorące na kawałku papieru (wtedy papier dymił i brązowiał). Wyglądały te rurki trochę jak nożyce czy szczypce z drewnianymi rączkami-uchwytami i z zaokrąglonymi na końcach "szpikulcami" - jeden o przekroju okrągłym, drugi był wklęsłym rowkiem, pasującym do okrągłości pierwszego. Tymi szczypcami chwytało się pasemko włosów i okręcało wokół, chwilę tak trzymało, po czym uważnie wysuwało się włosy z uchwytu szczypiec. Pamiętam dobrze zapach przypieczonych za mocno włosów. Nie ma chyba już u nikogo małej owalnej, podługowatej poduszeczki, oprawnej w kość słoniową, szyldkret lub w srebro, krytej delikatną safianową czy irchową skórką do polerowania paznokci, posmarowanych przejrzystym różowym kremem z maleńkiego puzderka. Nie ma kryształowych flakonów z perfumami z gumową rurką zakończoną także gumową okrągłą lub owalną pompką, uwięzioną w kordonkowej siateczce z frędzlami. Nikt z mężczyzn już nie goli namydlonej pędzlem twarzy brzytwą, którą ostrzyło się na skórzanym pasku. (Opowiadano ze zgrozą, że czasem nieszczęśliwie zakochane dziewczęta podcinały sobie żyły taką ostrą brzytwą). Po kilkudziesięciu latach raptem przypomina mi się targ koło Hal Mirowskich, dokąd zabrano mnie tylko raz jeden: na zewnątrz hal były stragany przekupek - jedna z nich siedziała jak królowa w obręczy koronek piętrzących się piramidą wokół niej coraz wyżej, tak że było widać zaledwie ręce i głowę sprzedającej. Ot, takie niepotrzebne wspomnienia, pamięć czegoś co zawsze było bez znaczenia. Ale trudno wyrzucić z pamięci rzeczy niepotrzebne, a także już niepotrzebne. Do dziś pamiętam niektóre telefony sprzed wojny, których pamiętanie zajmuje mi tylko miejsce w głowie. Ale to był świat, którego się nauczyłam w latach dzieciństwa. Ten świat zniknął na zawsze. Nie ma już szkolnych mundurków, błękitnych czapek chłopców od Zamoyskiego, alpagowych fartuszków ze skrzydełkami. Nie ma eleganckich panów w kapeluszach kroczących po ulicach z wytworną laseczką. Nie ma pań w woalkach, ani starych dostojnych dam z białymi włosami luźno upiętymi w kok na czubku głowy i z aksamitką na szyi. To prawda, że zmienia się moda, zmieniają się czasy. Ale dla mnie tamten miniony świat to było coś więcej - to były kiedyś zewnętrzne znaki stabilności, spokoju, trwania w świecie, to były znaki pozwalające rozpoznać i oswajać rzeczywistość. To wszystko przeminęło, pozostało w pamięci bezużyteczne, nieprzydatne. Wraz z pierwszymi bombami, które spadły na Warszawę w 1939 roku, skończyło się dzieciństwo i moje wyobrażenia o niezmienności i porządku na świecie. Zmieniły się też zakazy i nakazy: już nikt mi nie zabraniał zjedzenia "pańskiej skórki" (marzenie z dzieciństwa; do dziś jest sprzedawana na ulicach). Okazała się twarda, klejąca, bez smaku, choć słodka - taka sama różowa jak biała, porąbana na kawałeczki i zawinięta w skrawki papieru. Zaczęły się nowe, nieznane dotąd obowiązki i odpowiedzialności. Odtąd sama, bez opieki starszych chodziłam do szkoły, po całym, teraz o wiele większym, niż dotychczas znanym mi mieście, do sklepów, rozpoczęłam "dorosłe" stanie w kolejkach, które trwało przez lat kilkadziesiąt, aż do niedawna. Widywałam niektóre ciocie, stare utytułowane damy, które zaczęły wyglądać jak ubogie kobiety z suteren o zniszczonych szorstkich rękach. Tak więc trzeba było nauczyć się nowych znaków rzeczywistości, oswajać nowe zdumienia. To była trudna, choć pasjonująca nauka. MOJA PIERWSZA SZKOŁA Regularnie zaczęłam chodzić do szkoły na rok przed wojną, począwszy od piątej klasy. Moja pierwsza szkoła, dziś już nieistniejąca, była w domu przy ulicy Wiejskiej 5, na rogu Matejki. Dziś na trawniku w tym miejscu jest pamiątkowy kamień z napisem. Szkoła miała znakomitą opinię - nowoczesne metody wychowania i nauczania i tradycje działalności patriotycznej i społecznej jeszcze z czasów zaborów. Założona przez dwie zaprzyjaźnione ze sobą panie-entuzjastki, pannę Jadwigę Kowalczykównę i pannę Jadwigę Jawurkównę, była szkołą żeńską z klasami od pierwszej do szóstej (tzw. szkoła powszechna), czterema klasami gimnazjalnymi i dwoma licealnymi. Nasza szkoła była niezwykła i wszystkie moje wspomnienia o tej szkole są dobre. Po pierwsze bardzo lubiłyśmy szkołę. Mimo, że na Wiejską chodziłam zaledwie nieco powyżej półtora roku, pamiętam dobrze tę szczególną atmosferę, która trwała nadal w okresie, gdy szkołę zamknięto i zaczęło się tajne nauczanie i tułaczka - to tu, to tam, co trwało całą wojnę aż do Powstania Warszawskiego w 1944 roku. W szkole na Wiejskiej było uderzająco czysto - zawsze wywoskowane parkiety (podobno nasza szkoła pierwsza wprowadziła, ze względu na higienę, obowiązek zmieniania w szkole butów). Mieliśmy piękną salę gimnastyczną, wspaniale wyposażone gabinety przyrodniczy i fizycznochemiczny z wielkimi, jasnymi szafami sięgającymi sufitu, pełnymi różnych eksponatów i instrumentów do ćwiczeń. Zamiast przeraźliwego dzwonka, była drewniana kołatka, której klekot oznajmiał koniec lekcji. Panie przełożone, które przez wszystkich nazywane były Panią Czarną (panna Jadwiga Kowalczykówna) i Panią Białą (panna Jadwiga Jawurkówna) mieszkały w szkole, w skromnych pokoikach, pełnych różnych kilimów, książek, fotografii i kwiatów. Obie Panie Przełożone były już osobami starszymi, ale wedle dawnego zwyczaju, ponieważ nie były zamężne, mówiono o nich "panny". Ten zwyczaj, niegdyś surowo przestrzegany przez niezamężne kobiety we Francji, zwłaszcza starsze, w Polsce utrzymał się jeszcze przez szereg lat po wojnie. Na przykład profesor Stanisław Lorentz, wieloletni Dyrektor Muzeum Narodowego, zawsze mówił "panna Mrozińska", czy "panna Markiewiczówna" o swoich dość już wiekowych pracowniczkach-kustoszach. Pani Czarna czytywała nam przepięknie na niektórych lekcjach poezje i literaturę piękną. Pani Biała nas, młodsze dzieci, uczyła religii. Obie Panny Jadwigi chodziły w długich sukniach. Pani Czarna w czarnej, niesforne siwe włosy upinając w węzeł z tyłu głowy. Miała ciemne, niezwykle bystre oczy i dobry uśmiech. Była ogromnie wymagająca, mimo to naprawdę kochałyśmy Panią Czarną, która, jakby się dziś powiedziało, miała jakąś charyzmę, niezwykłą szlachetność, prawość, mądrość. Wiedziałyśmy, że jest surowa, ale sprawiedliwa. Pani Biała nosiła brązowe lub perłowo-szare suknie z zakładkami i przepastnymi kieszeniami - jej suknie jakoś przypominały zakonne habity. Szpakowate, chyba niegdyś blond, włosy z rozdziałkiem, zaczesywała do tyłu. W długich sukniach chodziły też Panna Jadwiga Gościewicz, która uczyła historii i nasza nauczycielka gimnastyki, Panna Jadwiga Stołągiewicz, której szata nie przeszkadzała w pokazywaniu nam najbardziej zawiłych ćwiczeń gimnastycznych - obie stare, siwe damy. (W ostatnich dziesiątkach lat ubiegłego stulecia, gdy urodziły się wszystkie cztery Panny Jadwigi, musiała być moda na to imię - także i siostra mego ojca miała na imię Jadwisia). Uczyli nas wspaniali nauczyciele, z których wielu potem było profesorami na wyższych uczelniach i instytutach naukowych: matematykę wykładał pan Stefan Kulczycki, niski siwawo-rudy pan, autor podręczników matematycznych dla szkół średnich, który nigdy nie korzystał ze swoich książek na lekcjach, wymyślając dla nas zadania na poczekaniu; panna Wanda Karpowicz uczyła przyrody (biologii) i umiała zainteresować swymi niezwykle ciekawymi lekcjami; pan Jan Ehrenfeucht uczył fizyki, czarny, wysoki pan z wąsikiem, w którym kochały się pensjonarki; polskiego uczyły wybitne polonistki, pani Zofia Niesiołowska-Rothertowa i pani Janina Złotnicka-Kurcewiczowa; geografię wykładała nam panna Maria Rylke (która uczyła jeszcze moją matkę), wysoka, wyprostowana, o długiej szyi, miała surowo zaczesane szpakowate włosy, groźne binokle na nosie, a gdy wchodziła do rozbawionej przed lekcją klasy, mówiła: "Motłoch żyje w hałasie!" Panna Rylke zginęła w obozie w Ravensbruck, nie godząc się na przyjęcie volkslisty. Pani Janina Modelska uczyła nas robót ręcznych - niestety przez ten krótki okres normalnej nauki miałam za zadanie uszycie (ręcznie) koszuli dziennej i ściboliłam wyjątkowo twardy i ścisły kawałek płótna krzywo i z wysiłkiem przez wiele miesięcy i nigdy nie doszłam już do nauki szycia na maszynie. Korespondowałam z panią Modelską, która po wojnie osiadła w Londynie i tam, dopiero niedawno, zmarła. Naszą wychowawczynią w gimnazjum, już w czasie okupacji, była panna Helena Małcużyńska, mała stara pani z niezmiernie wysokim czołem, nad którym wznosiła się stercząca czupryna puszystych siwych włosów. Zastanawiałyśmy się zawsze, czy to nie peruka i nazywałyśmy pannę Helenę za plecami "Małpą Rzymską". Uczyła francuskiego (nas nie) i była ciotką słynnego pianisty Witolda Małcużyńskiego, z którego słusznie była bardzo dumna. Dziś myślę, że wszyscy nasi profesorowie, wychowawcy, całe tzw. ciało pedagogiczne, to byli ludzie, którzy naprawdę traktowali swój zawód jako powołanie, jako misję. Są bowiem zawody, które tylko wówczas mogą być świetnie wykonywane i z sukcesem, gdy są traktowane w ten sposób - myślę tu o zawodzie lekarza, księdza i nauczyciela. Dziś spotyka się coraz rzadziej takich ludzi. W naszej szkole nie kłamało się, nie ściągało i nie podpowiadało. To była sprawa zaufania, a nie kontroli. To oczywiste, że uczy się dla siebie, że się jest za siebie odpowiedzialnym i że samemu trzeba się rozliczać ze swoim sumieniem. Że nie wolno zawieść pokładanego w nas zaufania. Potem w czasie okupacji uczenie się było tajną manifestacją patriotyzmu, bo Niemcy zamknęli szkołę i nie wolno było uczyć się niczego poza zawodem np. krawcowej czy kucharki. Nasza szkoła była pełna mądrej dyskrecji i nikt z nas nie wiedział, które dziewczynki są tak ubogie, że nie mogą płacić za naukę i uczą się "za darmo". Żadnego "wywyższania" się, imponowania strojem, bo, jak zresztą w wielu innych szkołach, nosiło się jednakowe mundurki - u nas w granatowo-zieloną kratę - plisowane spódniczki i bluzy typu marynarskiego z kołnierzem i jednakowe czarne fartuszki. (Nigdy nie zdążyłam mieć mundurka, potem wszakże wielokrotnie spotykałam ten wzór szkockiej kraty - w kostiumach, spódnicach, żakietach, płaszczach - która stała się po wojnie i nadal jest modna. Ja sama kupiłam sobie, przez sentyment, koc w taką kratę). W szkole na Wiejskiej wśród metod wychowawczych była i ta, że uczennice w miarę możliwości i wieku były włączane w różne problemy i trudności szkoły. Czułyśmy się współodpowiedzialne za naszą szkołę, byłyśmy zaszczycone okazanym nam zaufaniem. To zaowocowało m.in. w trudnych chwilach, gdy nagle szkoła została zamknięta decyzją niemieckiego okupanta, a także w wiernej pamięci o dawnych nauczycielach i do dziś organizowanych co jakiś czas spotkaniach dawnych wychowanek wszystkich roczników. (Tej metody pewnego współuczestnictwa nigdy nie stosowali moi rodzice, oddzielający bardzo starannie sprawy dorosłych i wszelkich podejmowanych przez nich decyzji, które przecież często dotyczyły także i nas, dzieci. Tak było zawsze, nawet w okresie naszych studiów, gdyśmy już byli dorośli. To nie przyczyniło się do otwartych, wzajemnych stosunków, rozumienia wzajemnych potrzeb i kłopotów. Mimo całej miłości i podziwu, jakie żywiliśmy dla rodziców, zawsze był jakiś dystans nie do pokonania). W naszej szkole nie mogło się zdarzyć to, co przytrafiło się kiedyś mojemu synowi Pawłowi, któremu pani w dzienniczku napisała: "Piotruś pstrykał całą lekcję". Pomijam problem, że to nie ja, ale pani była na lekcji i mogła Pawłowi zakazać "pstrykania", zamiast skarżyć się do mnie. Ale zdziwiło mnie niepomiernie, że pomyliła imię mojego syna. W szkole na Wiejskiej każda uczennica była znana z imienia i nazwiska każdemu z profesorów, każda była "odrębnym bytem" nie do pomylenia z inną dziewczynką. Wydaje mi się, jeśli dobrze pamiętam, że w ogóle nie miałyśmy "dzienniczków" - byłyśmy karcone lub chwalone osobiście, jeśli karcone, to chyba zawsze na osobności, wezwane do nauczycielki czy przełożonej. Oczywiście bowiem zawsze, jak to w szkole, trzymały się nas a to głupie kawały, a to różne nieposłuszeństwa, ale nie przypominam sobie żadnych awantur i skandali z wyrzucaniem ze szkoły, jak to bywało gdzie indziej. Szkoła była tolerancyjna, choć bardzo religijna. Uczyło się u nas wiele dziewczynek-Żydówek, ewangeliczki, protestantki i jak sądzę także córki rodziców niewierzących. Wprawdzie chodziłyśmy na Msze szkolne i na rekolekcje, prowadzone przez naszego prefekta, księdza Antoniego Kwiecińskiego, w kaplicy "Przytulisko" na Wilczej, ale nie było to obowiązkowe. Tuż przy sali gimnastycznej była mała szkolna kaplica, w której można się było pomodlić przed klasówką. Jedno, co było kategorycznie zabronione, to malowanie się i kontakty z chłopcami, jakieś czekanie pod szkołą, jakieś schadzki. Szkoła uważała, że na te sprawy uczennice mają czas po ukończeniu szkoły. To jedno nie było słuszne. Tak myślę dzisiaj, bo wiadomo, że wzajemne zainteresowanie sobą młodzieży rozpoczyna się o wiele, wiele wcześniej. Mnie to wówczas nie dotyczyło, bo miałam 11 lat, ale o ile wiem, niektóre starsze uczennice jakoś obchodziły te zakazy: malowały usta już na schodach wychodząc ze szkoły, a za drugim rogiem na ulicy czekał adorator. Jak mówił król w "Małym księciu" Saint-Exupery'ego: "Mam prawo wymagać posłuszeństwa, ponieważ moje rozkazy są rozsądne". Chyba te zakazy nie były rozsądne. W 1938 roku przypadał jubileusz 35-lecia szkoły na Wiejskiej. Pamiętam, że przygotowywało się różne śpiewy na tę uroczystość, która odbywała się w wielkiej sali gimnastycznej. "Niech się święci jubileusz naszej drogiej szkoły! Dzień to dla nas uroczysty, radosny, wesoły!" śpiewałyśmy kanonem pod batutą naszej nauczycielki śpiewu pani Anny Danyszowej, a chórem pieśń pełną patriotyzmu, wiary w Boga i w zwycięstwo: "Idziemy w dal, idziemy w dal idziemy prosto w słońce. Puklerzem naszym tylko stal I serce gorejące. A hasłem naszym tylko Bóg, Ojczyzny miłość święta, niech zadrży więc przed nami wróg i miecz nasz popamięta!" To było na rok przed wojną. To ciekawe, jak w różnych pokoleniach uczy się na lekcjach śpiewu różnych pieśni. Na przykład mój brat uczył się w szkole buńczucznej piosenki żołnierskiej, której słowa brzmiały: "Nasze małe żołnierzyki na okopach stoją i śpiewają bolszewikom, że się ich nie boją! Nic, a nic!" Z kolei w wiele lat po wojnie przyszłam do szkoły mojego syna Pawła, bo zapomniał kapci, za co groziła uwaga w dzienniczku. Ponieważ do przerwy zostało jeszcze kilka minut, usiadłam w hallu, żeby poczekać. I wtedy usłyszałam, jak dzieci chórem śpiewały ironiczną i złowrogą pieśń rewolucyjną: "O cześć wam panowie magnaci...", co w jakimś sensie uraziło mnie nieco, bo przecież pochodzę ze starej arystokratycznej rodziny, wprawdzie już od dawna bez żadnych majątków, ale jednak... W 1939 roku, zaraz po upadku Warszawy, zaczęła się, już pod okupacją niemiecką, normalna choć tajna nauka. Niemcy dwukrotnie zajmowali budynek szkoły, po raz drugi w marcu 1941 roku dano nam trzy dni na zlikwidowanie szkoły. Wszystkie uczennice nosiły ciężkie, uczniowskie ławki i cały sprzęt do pobliskiej szkoły Platerówny przy Pięknej 24. Naszą szkołę opuściliśmy ostatecznie domy na Wiejskiej i przyległych ulicach zostały wyłączone i zajęte przez Niemców jako tzw. dzielnica niemiecka. Przez czas jakiś uczyłyśmy się w czynnej jeszcze "Platerówce", która użyczała nam klas na II piętrze. Niemcy zajęli I piętro budynku i wchodząc po schodach, nie patrząc mijałyśmy przepierzenie z desek, oddzielające nas od stacjonujących tam hałaśliwych Niemców. Wkrótce i tę szkołę zamknięto. Potem były już komplety - w prywatnych mieszkaniach, po kilka dziewcząt. Niekiedy w nieogrzanych pokojach było tak zimno, że nie łatwo było utrzymać w ręku pióro. Komplety były m.in. u naszej nauczycielki łaciny i niemieckiego, pani Zofii Cierniakowej. Jedna z jej córek, Zosia, chodziła do naszej klasy. W tym czasie opuściły nas żarty w rodzaju "kra krę mija, lis ma norę", co brzmiało trochę jak łacina kościelna i co nas śmieszyło niepomiernie. Potem nas przytulono na jakiś czas do szkoły na ostatnim piętrze domu na rogu ulicy Bagatela i placu Unii Lubelskiej, z wielkim tarasem na dachu (chyba to była szkoła Popielewskiej i Roszkowskiej?). Potem lekcje odbywały się w wynajętym mieszkaniu przy ulicy Narbutta 17 (w tym samym domu mieszkała moja koleżanka Helena Kobylańska, późniejsza Faryaszewska, z którą przyjazne stosunki łączą mnie do dziś, choć od lat mieszka ona we Francji). Chyba potem uczyłyśmy się w szkole Tymińskiej przy ul. Królewskiej 35 (dziś na tym miejscu stoi pawilon "Orbisu"). Tu, pamiętam, jak nad Ogrodem Saskim, który widać było przez okna, fruwała moc pierza, jak płatki śniegu, choć to była wiosna. To było Powstanie w getcie: pierze z rozprutych przez Niemców pierzyn w poszukiwaniu złota i klejnotów. Jednocześnie z "normalną" nauką, zapisane byłyśmy, aby mieć legitymację, do różnych szkół zawodowych. Wszystkie bowiem gimnazja i licea były zabronione przez okupanta - wolno było jedynie kształcić się w zawodzie rzemieślniczym. Chodziłam więc do jakiejś szkoły handlowej na ulicy Miodowej koło Koziej, gdzie byłam bodaj na dwóch czy trzech lekcjach, a potem do szkoły gospodarstwa na Sewerynowie, gdzie na jedynej lekcji nauczyłam się gotować zupę ogórkową i robić faszerowane pomidory. Tułaliśmy się więc to tu, to tam, a wraz z nami nasi nauczyciele. Lekcje były o różnych godzinach najczęściej popołudniami, czasem wieczorem, niekiedy z rana. Odwiedzałyśmy nasze przełożone, Panny Jadwigi w Alei Niepodległości 132, gdzie po wyrzuceniu z Wiejskiej zamieszkały u krewnych Pani Czarnej. I tak to dotrwało do wakacji 1944 roku. W samym środku wakacji, 1 sierpnia, wybuchło Powstanie. Dopiero po wielu miesiącach dowiedziałam się, że w początkach Powstania 11 sierpnia 1944 roku obie Panny Jadwigi oraz siostra Pani Czarnej zostały rozstrzelane i spalone wraz z domem w Alei Niepodległości. OKUPACJA O wojnie i latach okupacji niemieckiej napisano całe tomy wspomnień, pamiętników, różnych opracowań i wywiadów ze świadkami tamtych czasów. Opisano wszystkie niewyobrażalne tragedie ludzkie, wszystkie niemal czyny bohaterskie, a także życie codzienne w okupowanej Polsce. Moje wspomnienia coraz bardziej się zacierają, tym więcej, że miałam żywą niechęć do rozpamiętywania przeszłości, mimo, że przez cały okres wojny i Powstania nigdy nie byłam świadkiem gwałtu, rozstrzeliwań, tortur czy innych okropności. Sama widziałam jedynie straszne skutki takich działań - rannych, umierających, zabitych, krwawe plamy na trotuarach po egzekucji. Słyszałam i czytałam o dramatach, bestialstwach i nieludzkiej przemocy, które nadal istnieją w dzisiejszym świecie, a co skrupulatnie opisuje prasa, pokazuje telewizja. Świat jest okrutny. Na samym początku wojny to była dla nas dzieci przygoda, znacznie poszerzony margines wolności (nie było już guwernantek), życie wówczas wydało się nam ciekawe i pełne zdumiewających niespodzianek. Była to też - zwłaszcza w miesiącach Powstania - okazja do wykazania własnej odwagi, dzielności, a dla mnie - jako Kossakowskiej - spełnieniem marzeń o spłaceniu długu Ojczyźnie za Targowicę naszych przodków - o czym już pisałam. Większość znanej mi młodzieży, kuzynów, kolegów, koleżanek, była w konspiracji. Starsi przeważnie w AK (Armii Krajowej), młodsi zwykle w tajnym harcerstwie, które zorganizowano także przy naszej szkole. Należałyśmy z Basią do Hufca Wybrzeże Kościuszkowskie do tzw. Jedynki - nasza drużyna nazywała się "Błękitna" (były jeszcze "Zielona" i "Pomarańczowa"). Jako tajny znaczek przynależności nosiłyśmy na agrafce rodzaj okrągłej broszki, własnoręcznie zrobionej z tekturki obciągniętej szarym harcerskim płótnem i obrębionej błękitnym kordonkiem; po środku była przyszyta miedziana jednogroszowa moneta, w której przewiercone były trzy maleńkie dziurki. Ten znaczek, brudny i wyblakły, zachował mi się do dziś i przechowuję go w metalowej skrzyneczce w moim pokoju wraz ze swoimi innymi "skarbami". W czasie trwania tajnych zbiórek harcerskich zawsze stały jakieś dyżurne na czatach ("czujki") przed bramą, gdyby raptem pojawili się na horyzoncie Niemcy, lub jacyś śledzący cywile. Było trochę tak, jak w dziecinnej zabawie w Indian, ale tu, to było poważne. Na zbiórki przychodziłyśmy pojedynczo, lub we dwie, aby nie zwracać niczyjej uwagi. Pamiętam taką zbiórkę na ulicy Królewskiej (która wyglądała wówczas zupełnie inaczej niż dziś były tam różne sklepy, między innymi wspaniałe sklepy z końskimi siodłami i uprzężami; nawet na zewnątrz pachniało wyprawioną skórą). Nie pamiętam już w czyim to było mieszkaniu - stałyśmy w szeregu w półciemnym pokoju i wzruszone składałyśmy przyrzeczenie harcerskie przed naszą hufcową Jolą Wedecką i drużynową Marylą Rychczyńską. Basia ze swoim zastępem składała przyrzeczenie w naszym domu, w dużym pokoju od ulicy na parterze. Zrobiłyśmy sobie z tej okazji ognisko: na wielką mosiężną tacę, podobną do tej, którą mamy w domu na Piwnej (również ze zbiorów arcybiskupa Zaleskiego), rozlałyśmy trochę spirytusu i podpaliłyśmy. Tak pięknie migotał płomień na wielkiej złotej tacy. Ale z tym ogniskiem musiałyśmy się kryć nie tylko przed Niemcami (zamknęłyśmy okiennice), ale i przed mamą, która chyba nie pozwoliłaby nam rozpalić rozlanego na tacy spirytusu. Miałyśmy różne szkolenia, zdobywałyśmy "sprawności". Uczyłyśmy się musztry wojskowej, obchodzenia z bronią, alfabetu Morse'a, ale przede wszystkim najważniejsze były szkolenia sanitarne i praktyki w szpitalach. Uczyłyśmy się jak się robi zastrzyki, jak unieruchomić złamaną rękę czy nogę, jak zatamować krew, jak bandażuje się kończyny, a jak głowę. Najbardziej podobało mi się bandażowanie głowy: trzeba było mieć długi bandaż zrolowany z dwóch końców aż do środka i poczynając od tyłu głowy bandażowało ją się jednocześnie z dwu stron na kształt turbanu. Tak założony bandaż nie zsuwał się z głowy, trzymał doskonale opatrunek. Te szkolenia sanitarne odbywały się najczęściej w mieszkaniu Kasi Kujawskiej na ulicy Hożej, blisko placu Trzech Krzyży. Kasia Kujawska została później wspaniałym lekarzem i pedagogiem i zajmuje się dziećmi niepełnosprawnymi, jeżdżąc co dzień z Warszawy do Jachranki. Jako harcerki prowadziłyśmy też różne akcje charytatywne. Chodziłyśmy na dyżury do domu małych dzieci, sierot wojennych, z którymi bawiłyśmy się w różne gry, uczyłyśmy ich piosenek i tańców. Przy okazji odkryłyśmy tuż obok, w tej samej kamienicy, internat dla starszych chłopców, również bezdomnych sierot. Dla nich z ogromnym trudem zrobiłyśmy paczki na Wielkanoc, gromadząc przez wiele dni zapasy, wyżebrane od różnych znajomych i nieznajomych, między innymi jajka, które ugotowane na twardo, wymalowyłyśmy pracowicie, by każdy z chłopców miał własną pisankę. Byłyśmy straszliwie dumne - ja i moja koleżanka Danka Molikowska - gdy chłopcy ustawili się w szpaler, aby nam podziękować: szłyśmy pomiędzy nimi jakby to był szpaler ułanów, oddających honory swemu porucznikowi, kroczącemu z narzeczoną do ślubu... Nie obyło się bez pewnych nieprzyjemności, bo sprawa paczek była "nieuzgodniona" z jakimiś paniami z Zarządu RGO (Rady Głównej Opiekuńczej) - zawsze są jakieś urzędniczki czy urzędnicy, podejrzliwi i bardziej myślący o tym, że zostali "pominięci" w drodze służbowej, niż o istocie rzeczy. Ale skończyło się na niemiłej i krzywdzącej nas reprymendzie - nie można było przecież zabrać naszych paczek uszczęśliwionym chłopcom. Przypominam sobie nazwisko jednego z nich: Stanisław Roman. Przypominam też sobie, że z kilku koleżankami wynalazłyśmy jakichś małych uliczników z Pragi i Antokola, małych żebraków i sprytnych gazeciarzy, którzy umieli świetnie liczyć, ale nie umieli czytać. Sprowadzałam tę hałastrę do naszego domu, próbując ich uczyć czytania, elementarnej uczciwości i na tyle, na ile to było możliwe, dokarmiając zawsze głodnych obdartusów. Miałyśmy też pod opieką ubogie rodziny, z których zapamiętałam zwłaszcza jedną, mieszkającą na Woli przy ulicy Leszno, w niewiarygodnie nędznych warunkach, bez wody, na klepisku, z maleńkimi, zagłodzonymi dziećmi. Wśród harcerskich akcji było też sadzenie drzewek na Wybrzeżu Kościuszkowskim dla upamiętnienia rocznicy odzyskania Niepodległości w dniu 11 listopada. Sadziłam drzewka z Kasią Kujawską - ziemia była twarda, chyba już zamarznięta. Jakiś samochód z gromadą żołnierzy Wermachtu zatrzymał się nagle przy nas, coś krzyczeli, ale w końcu pojechali. Nikt nas nie zatrzymał i udało się posadzić wszystkie drzewka. Nie wiem, czy te drzewka się przyjęły, a może któreś z nich rośnie nadal, ogromne po przeszło 50-ciu latach? Harcerskie ćwiczenia z łączności polegały na znajomości Warszawy, różnych jej dzielnic. Poznawałyśmy domy z przechodnimi bramami i podwórkami, różne zaułki, przy okazji gromadząc wiadomości o rozmieszczeniu posterunków żandarmerii i policji, instytucji niemieckich. Zasadą było, aby nikogo nie pytać, gdzie jest dana ulica i w którą stronę trzeba iść, aby znaleźć ten czy inny numer. Ale gdy zdarzało się, że jakiś Niemiec pytał na ulicy o jakiś adres, wskazywałyśmy mu złośliwie zupełnie inny kierunek. Na szkoleniach z łączności dowiedziałyśmy się między innymi, że numery większości ulic warszawskich, równoległych do Wisły rosną z jej biegiem, zaś prostopadłe - zaczynają się od Wisły. Wyjątkiem były nieliczne ulice, jak na przykład ulica Puławska, która powstała za dawnymi rogatkami miejskimi (do dziś stoją zachowane dwa małe budyneczki dawnych rogatek u wylotu Puławskiej), bo jakkolwiek jest ona równoległa do Wisły, ale jej numery zaczynają się odwrotnie do jej biegu, od Placu Unii Lubelskiej. Ta wiedza łączniczki przydaje mi się do dziś, choć nie wtedy, gdy chodzi o zupełnie nowe ulice w nowych, odległych od Śródmieścia, dzielnicach Warszawy. Ja - przyznam ze wstydem, bo nie ma co chwalić się własną głupotą - zdobyłam też dodatkową "sprawność" we wskakiwaniu i wyskakiwaniu z tramwaju w pełnym biegu. Tramwaje miały wówczas otwarte pomosty, zewnętrzne poręcze i metalowy stopień, na który trzeba było wskoczyć z biegu uchwyciwszy się poręczy, lub zeskoczyć do tyłu, w ostatniej chwili puszczając poręcz. Wprawdzie ta umiejętność mogła uchronić od łapanki, ale niosła duże ryzyko wpadnięcia pod odkryte koła tramwaju lub przejeżdżający samochód, których szczęściem nie było tak dużo jak dzisiaj. Był to głupi, "ulicznikowski" sport, sprawdzanie własnej zręczności, refleksu, siły i szybkości biegu. Przypominam sobie jak pewnego razu jechałam tramwajem z Basią i mały ulicznik w biegu wskoczył na stopień naszego wagonu. Basia, choć niewiele starsza od chłopca, słusznie i rozsądnie zwróciła mu uwagę: "Chłopczyku - powiedziała - nie powinieneś skakać do tramwaju. Możesz się potłuc, albo stracić nogę". Na co mały ulicznik spojrzał spode łba na Basię i warknął: "Milcz, gnoju!", po czym wyskoczył z tramwaju w pełnym biegu. Codziennością były łapanki, maszerowanie Niemców śpiewających "Haj-li-haj-lo", złowróżbne ciężkie kroki patrolujących żandarmów (nie przyspieszać kroku, choć ma się przy sobie gazetki), straszne plakaty z długą listą nazwisk rozstrzelanych i zakładników, pośpiech, by zdążyć przed godziną policyjną do domu, ściśnięte serce na odgłos zatrzymującego się nagle, nocą czy o świcie, niemieckiego auta, walenie do drzwi nocą, nocne rewizje, aresztowania. Codzienne modlitwy "Pomnij o Najlitościwsza Panno Mario, iż od wieków nie słyszano, aby ktokolwiek kto się pod Twoją opiekę uciekał... od Ciebie został opuszczony". Mieliśmy czas na wszystko - na naukę, na czytanie, na pracę społeczną i konspirację, na zabawy z tańcami, na niedzielne jazdy do Wilanowa do zawsze gościnnych Branickich, dokąd jechało się tramwajem przez Czerniakowską i Sadybę, albo kolejką, która wyjeżdżała z ulicy Chocimskiej, tuż za placem Unii. Spotykaliśmy się z młodzieżą w różnych domach krewnych lub przyjaciół, chodziliśmy na koncerty tajnie dawane w prywatnych salonach. Mieliśmy mnóstwo czasu mimo stania w kolejkach po kartkowy chleb, mimo niekończącego się oczekiwania na zatłoczone tramwaje. Mieliśmy czas, bo nie było wówczas telewizji, do kina i teatru nie chodziło się ("tylko świnie siedzą w kinie, co bogatsze, to w teatrze"). Muzyki słuchało się także z płyt gramofonowych, a gramofony nakręcało się korbką. Mieliśmy w domu dużo płyt z muzyką operową, ariami (Beniamino Gigli, Kiepura), uwerturami, z koncertami Liszta, Chopina, Paderewskiego, mnóstwo płyt z francuskimi piosenkami (Charles Boyer, a przede wszystkim Lucienne Boyer - "Je me sens dans tes bras si petite", "Sans toi..."), płyty z różnymi przedwojennymi foxtrotami, slofoxami, tangami - "Ramonę" (o której Eustachy z czasem opowiadał, że gdyby nie "Ramona", jego nie byłoby na świecie) oraz piosenkami np. "Ach, Ludwiko, miłością płonę dziką", "Umówiłem się z nią na dziewiątą", "Jesienne róże", "Chryzantemy złociste", "Gdy dorasta dziewczyna", "Kominek zgasł". Mieliśmy też sporo płyt z piosenkami śpiewanymi przez Ordonkę (Hankę Ordonównę): "Miłość ci wszystko wybaczy", "Uliczka w Barcelonie", Fiakier", "Gdy się ma szesnaście lat..." i wiele, wiele innych, polskich z etykietką "ODEON" i chyba zagranicznych z etykietkami z postacią damy w długiej sukni na tle promieni i z małym siedzącym foxterierem przed tubą gramofonu. Czasami kupowało się płyty niemieckie z przebojami tanecznymi, brzmiącymi jak marsze, z których najsłynniejszy miał tytuł "Rosamunde". Wiele bardzo melodii i słów z naszych przedwojennych płyt pamiętam do dziś i jeśli usłyszę któryś z dawnych przebojów w nowym opracowaniu, mniej mnie wzrusza to przypomnienie, a bardziej oburza niewierność wobec pierwotnej wersji, którą tak dobrze zapamiętałam. Lubiliśmy też słuchać niekiedy muzyki z naszych dwóch starych pozytywek, o których już pisałam, że były w naszym salonie. Posiadanie radia w okresie okupacji było zabronione, ale radia przed wojną nie były, jak dziś, w każdym domu. Początkowo były to radia "kryształkowe" na słuchawki. Przypominam sobie przedwojenną opowieść mego ojca o nowym radiu na głośniki, które kupił mój stryj Michał Stanisław do Glinianki. Z tej okazji do dworu zaproszono gości, ponieważ miał grać sam Paderewski. Wszyscy zebrali się w salonie, aby w skupieniu wysłuchać koncertu znakomitego pianisty. Niestety, ksiądz proboszcz, również zaproszony, mówił bez przerwy, uniemożliwiając kontemplację muzyki. Stryjenka Lizetka delikatnie zwróciła uwagę księdza na muzykę: "Słyszy ksiądz proboszcz? Jak pięknie gra Paderewski?!" Na co ksiądz przerwał na chwilę swój potok wymowy, posłuchał chwilę przekrzywiając głowę, po czym oświadczył: "Bo się wprawił!" - i dalej zaczął mówić. W ostre i śnieżne okupacyjne zimy, gdy od zmroku obowiązywało zaciemnienie, śnieg wydawał się niebieski. Nosiło się przypięte do kołnierzy palta fosforyzujące broszki w kształcie lecącej mewy, żaglówki lub kwiatka szarotki. Białawe w świetle, zaczynały się jarzyć słabiutkim zielonkawym światełkiem w ciemności ulicy, uprzedzając, że ktoś nadchodzi z naprzeciw. Kiedy Paweł był mały, moja siostra Basia, mieszkająca wówczas we Włoszech, przysłała mu z Rzymu maleńkiego Jezuska w żłobku pod choinkę. Figurka Dzieciątka zachowana do dziś w naszym domu jest zrobiona z podobnego materiału jak okupacyjne broszki: gdy się ją potrzyma przez chwilę pod lampą, a potem zagasi światło, Dzieciątko jarzy się zielonkawo, jakby to był cud. Ten prezencik od Basi zrobił mnie także sentymentalną przyjemność. Czasem po szkole lub w niedzielę chodziłyśmy z Basią na ślizgawkę do Parku Ujazdowskiego, wieczorami oświetlonego niebieskimi słabymi reflektorami latarń. Grała muzyka przez głośniki "Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal...", albo "Już nie zapomnisz mnie, gdy moją piosenkę spamiętasz...", z przedwojennych polskich filmów, których jako dzieci nie zdążyłyśmy przed wojną obejrzeć. Zimą w domu, gdy jeszcze było jasno, uczyłam się niekiedy w nieopalanym gabinecie ojca, na parterze, aż do chwili, gdy przemarzłam tak, że nie mogłam utrzymać pióra w zgrabiałych palcach. Wówczas wracałam na górę do cudownie ciepłej kuchni, lub do dwu ogrzewanych pokojów - tu jednak było zawsze tyle osób naraz, że niełatwo było się skupić. Po godzinie policyjnej siedzieliśmy wszyscy wokół wielkiego stołu przy śmierdzącej karbidówce z niepokojąco syczącym płomieniem, czytając, ucząc się, grając w karty w "66", "kierki", czy "garibaldkę", rozmawiając. Z wiosną aż do jesieni znów cały dom był nasz i rozpezływaliśmy się po wszystkich pokojach. W czasie wakacji letnich lub ferii wielkanocnych jeździliśmy, przeważnie na krótko, do majątków naszych krewnych w pobliże Warszawy. Jeździliśmy więc do Glinianki, majątku stryjostwa Kossakowskich pod Otwockiem, który stryj kupił w okresie międzywojennym, po utracie swoich litewskich Nidoków. Był tam rozłożysty dwór z werandą, który miejscowi nie wiedzieć czemu nazywali pałacem. Na stromym stoku przed dworem rosły niezliczone grzędy herbacianych róż, w parku były stawy, zarosłe zieloną rzęsą. Z wnętrz dworu zapamiętałam jedynie wiklinowe fotele, które zresztą były w każdym dworze i, pochodzące z dawnych zbiorów dalekowschodnich arcybiskupa Zaleskiego, stoliki-podstawy pod mosiężne tace - okrągłe lub wielokątne, zdobione gęsto pasami kutych ornamentów. (Jedna taka taca jest u nas w domu, o czym już pisałam). Owe stoliki były ażurowe, z misterną koronką rzeźbień w ciemnym drewnie. Chyba kilka takich stolików z tacami zachowało się w Brwinowie w dawnym domku stryjostwa i ich córki Nuny Łubieńskiej), u córki mego brata stryjecznego Stasia Małgosi i jej męża Mariusza Ruizów, i, jeśli dobrze pamiętam także u Michała Kossakowskiego, syna Józia. W Gliniance w części folwarcznej była hodowla lisów rudych i srebrnych. Gdy chciało się na nie popatrzeć, biegały nerwowo po klatkach z grubej metalowej siatki. W małym kościółku we wsi, dokąd chodziliśmy na niedzielną Mszę św., kościelny-organista zawodził przeraźliwym, dziadowskim głosem "Godzinki": "Zaaaacznijcie wargi moje chwalić Pannę Świętąąą, zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętąąąą! Iiiiiile minut w godzinie, a godzin w wiecznościiiiii, tylekroć bądź pochwalon Jezu ma miłościiiiii!". Stryjostwo mieli ośmioro dzieci, z których najstarsze trzy, wówczas już zamężne córki (Marylina, Isia i Zuza), przywoziły do Glinianki swoje małe dzieci, mężów i przyjaciół - zawsze było mnóstwo gości, hałas, pełno zabawnych dowcipów i kawałów. Dziś z całej ósemki mojego stryjecznego rodzeństwa nie żyje już nikt. Jakieś wakacje letnie i wielkanocne spędziliśmy w Goździe (czy Gozdach?) pod Garwolinem w majątku wujostwa Migdalskich (piękna ciocia Zosia była cioteczną siostrą mego ojca, córką Pelagii Kessel, jednej z sióstr mojej babki z Saint-Clair'ów). Migdalscy mieli czworo dzieci: Jurka (już nie żyjącego) i Piotrka, starszych o kilka lat od nas, córkę Lalę, w naszym mniej więcej wieku (też już nie żyjącą, Jakubowską, której syn ożenił się i następnie rozwiódł z Dominiką Szumską, córką Jayanti de Virion), oraz Stasia, najmłodszego z rodzeństwa. Wszyscy świetnie jeździli konno. Z letniego pobytu w Goździe pamiętam, że przed dworem rosły ogromne, białe i pachnące mocno róże, że w jakiś upalny dzień robiło się lody z wiśni i malin, nazrywanych w sadzie przez młodzież. Potem w kuchni, do specjalnej maszynki wsypywało się mnóstwo tłuczonego na kawałki lodu, przyniesionego z lodowni, posypując go obficie solą by nie topniał. Do oddzielnej części wkładało się zmiażdżone owoce z cukrem, maszynkę zamykało się i pracowicie kręciło się korbką, aż lody były gotowe. Lubiłam w polu przyglądać się huczącej potwornie młockarni z dymiącą lokomobilą, z podrygującym pędzącym pasem; w powietrzu unosił się wirując duszący pył plew, a ziarno strumieniem spływało do worków. Lubiłam też przyglądać się sieczkarni z biegającymi w kółko końmi, zaprzęgniętymi w kierat. Zimną wiosną, jeszcze bezlistną, był w Goździe wielki wielkanocny śmigus-dyngus na podwórzu koło drewnianego koryta do pojenia koni przy studni z żurawiem: lanie się wiadrami pełnymi lodowatej wody. Ciocia Zosia w chmurne, zimne dnie pozwalała nam malować akwarelami kafle na piecach, które starannie ozdobiłyśmy w różne drobne kwiatki i widoczki. Celowały w tym malowaniu panny Melanowskie, córki znanego lekarza warszawskiego, które często przyjeżdżały do Gozdu. Z innych bywających tu gości pamiętam tylko jednego, kuzyna czy przyjaciela Migdalskich, jasnowłosego, bardzo przystojnego młodego człowieka, chodzącego zawsze w długich butach "oficerkach". Nazywał się Zdzisław Sokopp, prześlicznie grał na pianinie modne wówczas tango "Jalousie". Kazał nam mówić sobie po imieniu, co było onieśmielające, bo miał wówczas 26 lat i wydawał się nam ogromnie dorosły. W niedługi czas potem został zamordowany przez Gestapo na Szucha. Jeździłyśmy z Basią także do Wręczy pod Mszczonowem, majątku jenerałowej Chrapowickiej, siostry mego ojca, zwanej cioci Maryleczką. Tam były często wnuczki cioci, Oleczka (Jankowska) i Zosia (Virionowa) Taube. Wprawdzie nieco starsze od nas, ale wypadały nam siostrzenicami. Przyjeżdżał też Jaś de Virion, późniejszy mąż Zosi. We Wręczy były jakieś taneczne zabawy młodzieży, na które przychodzili także młodzi ludzie ze wsi. Tańczyliśmy chyba na tarasie, przy gramofonie, grającym nieustannie dwie przedwojenne płyty na zmianę: "Nasza jest noc...", o której mówiło się, że jest na indeksie kościelnym ze względu na dalsze bluźniercze słowa: "bo po to Bóg stworzył świat, żeby nam dać tę noc!" i "Ostatnia niedziela", pod wpływem której podobno wiele osób przed wojną nieszczęśliwie zakochanych czy porzuconych popełniało samobójstwo. W zapuszczonym parku stał opustoszały postument po jakiejś rzeźbie - wdrapywałyśmy się kolejno, owinięte białym prześcieradłem i udawałyśmy klasyczny posąg. Miałam jeszcze po wojnie swoją fotografię upozowaną na tym postumencie, ale gdzieś w ciągu lat zaginęła. W samym pałacyku we Wręczy była jedna rzecz zdumiewająca, mianowicie podwójny, dwuosobowy staroświecki sedes, jakiego nigdy przedtem, ani potem nie widziałam. W wiele lat po wojnie pojechaliśmy któregoś dnia do Wręczy z Zosią Virionową i małym wówczas Pawłem. Pałacyk był kompletnie zrujnowany, park zarośnięty chwastami, nie było nawet starego postumentu. Zosia zabrała jedynie ocalałe neogotyckie okno z ruin pałacyku, a Paweł - szczyt takiego okna, które pomalował na czerwono i które zawsze wisi w jego domu. Raz czy dwa razy byłyśmy też w Jankowie pod Radzyminem wraz z Krysią Uniechowską i Halszką Döllinger (Niemcewiczową). Była tam wśród pól letniskowa willa, należąca do siostry Antoniego Uniechowskiego, pani Zofii Döllingerowej, matki Halszki. Willa była drewniana z czterema krytymi werandami z drewnianą koronką ozdób, wyrzezanych laubzegą. Takich domów letniskowych było wiele koło Warszawy, a najwięcej chyba w Otwocku, Falenicy i okolicach. Większość z nich już nie istnieje, inne są przeważnie półzrujnowane, z przegniłymi deskami, zawalonym dachem. W czasie wojny mama sprzedała jakieś place i kupiła "na wszelki wypadek" wiejską chałupę krytą strzechą wraz ze stodołą i kawałem pola w Międzyborowie koło Żyrardowa, podobnie jak Kossakowscy z Glinianki kupili domek w Brwinowie. To miało być zabezpieczenie, gdyby trzeba było opuścić Warszawę, jeśliby nadeszli ruscy. Jeździliśmy więc w jakieś wolne niedziele i do Międzyborowa, chodząc na spacery wśród młodych wówczas lasków sosnowych i brzozowych. Tam po Powstaniu zjechała mama z Basią i starą służącą Sikorką, a po kapitulacji wkrótce dołączyłam i ja, opuszczając zrujnowaną i płonącą Warszawę. Już po wojnie mama sprzedała i chałupę ze stodołą i ziemię, aby mieć z czego "dokładać do życia". Zaś domek w Brwinowie stał się domem rodzinnym, pokoleniowym Kossakowskich, gdy po wojnie wysiedlono ich z Glinianki. W ciągu roku w niedzielę zjeżdżaliśmy tłumnie do Wilanowa do Branickich, o czym już pisałam przy innej okazji. Te wojenne wakacje nie były już beztroskimi, długimi wakacjami jak przed wojną. Wciąż docierały jakieś złe, tragiczne wiadomości o aresztowaniach, "wpadkach", łapankach, zatrzymaniach i zaginięciach, rozstrzeliwaniach, zsyłkach do obozów, wywózkach na roboty do Niemiec. Wśród nazwisk były nazwiska krewnych, przyjaciół, znajomych. Nie często aresztowania kończyły się szczęśliwie, jak z moim ojcem osadzonym na Pawiaku, którego powrót wymodliła mama. Albo z zatrzymanym przez żandarmów na ulicy Jankiem Kobylańskim, bratem mojej koleżanki Heleny, który po paru dniach wrócił. Jego matka opowiadała mi, że zmaltretowany i posiniaczony Janek zasnął w jej buduarze, skąd w nocy usłyszała jakieś chroboty. Spojrzała przez uchylone drzwi: Janek boso, w piżamie wspiął się na krzesło i wyjadał ze słoja, stojącego na szafie, konfitury zrobione na zimę. Pani Kobylańska udała, że tego nie widzi. Była szczęśliwa, że jej syn wrócił, a konfitury na zimę przestały być ważne. Na koniec opowieści okupacyjnych próbuję sobie przypomnieć ubrania, w jakich wówczas chodziliśmy. Rodzice nosili wciąż swoje przedwojenne stroje i nie pamiętam, by od wojny sprawili sobie coś nowego. Z nami, dziećmi był kłopot, bo wyrastaliśmy szybko z dawnych ubranek. Przerabiało się więc bluzki i suknie mamy; z jedwabnego seledynowego szlafroka wyszły dwie bluzeczki, uszyte przez jakieś ubogie szwaczki z sąsiedztwa. Były jakieś okropne, drapiące szaro-bure materiały kartkowe, jak mówiono -robione z pokrzywy. Z takiego materiału uszyto Basi i mnie brzydkie, zimowe spódnice. Miałyśmy też duże i grube, zapinane na guziki z przodu, szorstkie czarne swetry, które w szkole zakrywałyśmy czarnymi alpagowymi fartuszkami ze skrzydełkami na szelkach. Kiedyś miałyśmy z Basią letnie sukienki, przerobione z poszwy na pierzynę: były bardzo ładne, bo poszwa była z grubego, białego kretonu w kolorowe kwiatki. Matka Zosi i Oleczki Taube, ciocia Marietka, która pięknie malowała i robiła grafiki, zaczęła w czasie okupacji dorabiać szyciem. Z granatowego koca uszyła mi ciepłą zimową kurtkę i czapeczkę, obszyte kawałkami szarawego baranka. Miałam też lodenową, zielonkawą jesionkę, której pochodzenia nie pamiętam. Dla Staszka przerabiało się chyba jakieś stare garnitury ojca, które dopasowywał chudy krawiec pan Pieśko, mieszkający w naszym domu. Buty zimowe wciąż się zelowało, robiło fleki, łaty, zszywało. Miałyśmy chyba też krótkie do kostki kalosze z czarnego sukna, zapinane na klamerkę, chyba po jakichś ciociach sprzed wojny. Pamiętam, że w wojenne mroźne zimy marzłyśmy w nogi, a ręce miałyśmy stale odmrożone. Najelegantsze i najcieplejsze były "kapce", które robili górale. Z grubego jasnego wojłoku (jak walonki), sięgające aż do kolana czy połowy łydki, nosy i pięty miały zrobione z jasnej, brązowej skóry, a z tyłu zapinane były na rzemyki z klamerkami. Latem nosiło się drewniaki, które szewcy z braku skór robili w formie sandałów. W niektórych drewniana podeszwa była przecięta, aby można było zginać przy chodzeniu stopę. Paski robiono z kolorowej dermy czy kawałków lakierowanej skóry. Można też było kupić płócienne pantofle na podeszwie ze sznurka. Powstanie zastało mnie w takich granatowych płóciennych "mokasynach", które szybko na gruzach podarły się na strzępy. POWSTANIE WARSZAWSKIE Ostatnie dni lipca 1944 roku w Warszawie pełne były niepokoju i jakiegoś rozprężenia. Przez mosty na Wiśle szły nieprzerwanie od strony Pragi kolumny wojsk niemieckich z czołgami, cofające się ze wschodu. Niemcy wydawali się spłoszeni, słyszało się o przypadkach rozbrajania nie stawiających oporu żołnierzy Wermachtu, w biały dzień na ulicach miasta. Częściej niż zwykle spotykało się młodych ludzi śpieszących sprężystym krokiem w długich, oficerskich butach - widomym znaku konspiratora - przyszłego powstańca. Lato tego roku spędziłam na kolejnej praktyce sanitarnej, tym razem w szpitaliku na Śliskiej 51. To tu, do dawnego dziecięcego szpitala żydowskiego im. Bersohnów i Baumanów, w początku 1943 roku przeniesiono klinikę dziecięcą z ulicy Litewskiej; Niemcy wysiedlili ją, bo znajdowała się w "dzielnicy niemieckiej". Ordynatorem oddziału chirurgicznego był mój ojciec. W dniu 1 sierpnia, jak co dzień, wyszłam z domu na Bednarskiej, do którego już nigdy nie miałam powrócić. W szpitaliku na Śliskiej pod moją opieką była między innymi dwuletnia chora dziewczynka, Stanisława Szara, maleńka jak niemowlę, nienormalna, zabiedzona. Do moich obowiązków należało karmienie małej, co było doprawdy syzyfową pracą: malutka nieodmiennie zwracała każdą łyżkę kaszki, brudząc i zalewając koszulkę, poduszkę, całą pościel. O piątej po południu zaczęła się gwałtowna strzelanina i już po chwili zaczęto przynosić pierwszych rannych. Zaczęło się Powstanie. Z tych dwóch miesięcy walk pamiętam niewiele: zapach krwi, zapach ropy, zapach gruzów, skruszonej, zmiażdżonej cegły, ostrego pyłu, wchodzącego w nos i w oczy, wybuchy, kanonady, nieustająca praca przy rannych, zastrzyki z morfiny, baseny, wynoszenie amputowanych kończyn (natarczywa, nagła myśl: jak to będzie na końcu świata ze zmartwychwstaniem ciał?), zmienianie opatrunków i białe glisty wijące się w otwartych ranach, asystowanie przy operacjach, ciężar noszy z rannymi i przeciskanie się przez wąskie czeluście zatęchłych piwnic, oświetlonych płomykami świeczek, chyboczącymi się od oddechów stłoczonych tu przerażonych ludzi, przeciskanie się przez otwory przebite w murach pomiędzy kamienicami i podwórkami, schylanie się pod barykadami, bieg przez ulicę pod obstrzałem, gorące łuny pożarów, nagłe nocne deszcze. Od wielu lat nie wracam myślą do tamtych dni. Pozostały mi w pamięci jedynie jakieś pojedyncze obrazy, pojedyncze zdarzenia. Jakoś przecież ważne, choć świadomie odsuwane gdzieś w głąb pamiętania - inaczej trudno byłoby żyć na codzień. Gdy dziś myślę o Powstaniu, sądzę, że to co zapamiętałam najbardziej, to były "twarde lekcje życia". Nie w sensie materialnym, fizycznym, ale w wymiarze ogólnoludzkim: stosunków pomiędzy ludźmi, ich wzajemnych relacji, zachowań wobec cudzego nieszczęścia, myślenia o innych i o ich odczuciach. Tego wszystkiego uczyłam się na przykładach pozytywnych i brutalnie negatywnych. Te ostatnie były często najbardziej pouczające. Tak więc nie pamiętam prawie co jedliśmy, nie pamiętam gdzieśmy spali. Wiem, że w pierwszych dniach Powstania, po którejś kolejnej nieprzespanej nocy, obudziłam się raptem na skraju szerokich, zbitych z desek noszy. Ich większą część zajmował nieżywy już ranny. I żadnego zdziwienia, żadnego przerażenia. Zdaje mi się, że w ciągu tych dwóch miesięcy nie było we mnie miejsca na żadne odczucia osobiste. Rozpacz, zdumienie, strach, niepokój o bliskich jakby kamieniały we mnie, spychane ze świadomości jak najdalej, by nie przeszkadzały w "wypełnianiu obowiązku". Przypominam sobie z dzieciństwa, że nasze guwernantki używały określenia, gdyśmy byli niegrzeczni - "pozwalanie sobie". Otóż chyba właśnie w czasie Powstania "nie pozwalałam sobie" na żaden płacz, żaden okrzyk przerażenia, żadne rozklejanie się. A obok tego skamienienia była nieopisana radość, że jesteśmy wreszcie wolni, że ta walka ma sens, że to czas wielkich przyjaźni i braterstwa, niezwykłej przygody i dumy, że możemy uczestniczyć w tej walce. Cieszyliśmy się często bez powodu, jakąś chwilą spokoju. Któregoś dnia w jakimś rozwalonym domu na Chmielnej, w którym zachowały się jedynie częściowo trzecie piętro i półzrujnowane schody, wdrapaliśmy się na to trzecie piętro, skąd był szeroki widok na Aleje Jerozolimskie z sunącymi niemieckimi czołgami i małymi "goliatami"-pułapkami. W jednym pokoju od frontu stało pianino, pokryte gruzem. I wtedy Bolek Michałek (późniejszy krytyk filmowy i ambasador Polski w Rzymie) usiadł przy pianinie i zaczął grać znane francuskie piosenki. Było cudownie. W początkowym okresie Powstania zostałam w szpitalu na Śliskiej, tam, gdzie Powstanie mnie zastało. Nie wiem, co stało się z małą Stanisławą Szarą, pewnie wszystkie dzieci przeniesiono gdzie indziej, gdy szpital zamieniono na powstańczy. Sanitariuszkami-harcerkami były tu także dwie prześliczne panny - Joanna Roztocka (która później prowadziła w telewizji "Wielką Grę") i Oleńka (późniejsza żona satyryka Anatola Potemkowskiego). Spotkałam je ostatnio 5 października 1995 roku na uroczystości odsłonięcia tablicy powstańczej w szpitalu na Śliskiej. W wolnych chwilach od pracy przy rannych, myłyśmy szmatami kafle podłóg szpitalnych i nie kończących się korytarzy, które po chwili znów były brudne od błota, gruzu, krwi. Z rzeczy zabawnych, które zapamiętałam, było rozporządzenie dwu lekarzy - dyrektora szpitala profesora Rajmunda Barańskiego i doktora Michałowskiego (obaj byli pediatrami, nie chirurgami), że odwiedziny chorych mogą odbywać się wyłącznie... w czwartki i niedziele od godziny 15 do 17ej! Nierealność tego zarządzenia sprawiła, że nikt nigdy nie zastosował się do wyznaczonych godzin. W dniu wybuchu Powstania w szpitaliku na Śliskiej leżał po operacji migdałków nasz przyjaciel z lat dziecinnych Jędrek Sołtan. Tegoż dnia uciekł przez okno, aby dołączyć do swego oddziału. Zginął w pierwszych dniach walk, a jego grób odnalazłam po wojnie wśród brzozowych krzyży na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. W pierwszych godzinach Powstania rannych znoszono do szpitalnego hallu. Wśród nich była jedna młoda, opalona dziewczyna z rozprutym brzuchem. Jakiś lekarz, pochylając się nad rzędem noszy, powiedział: "Tych dwóch proszę zanieść na salę operacyjną. Tej rannej nie, bo i tak z niej nic nie będzie". Wtedy umierająca, zdawałoby się nieprzytomna dziewczyna, otworzyła oczy i powiedziała: "panie doktorze, tego nigdy pan nie powinien był powiedzieć". Zdaje się, że były to jej ostatnie słowa. Zapamiętałam też na całe życie to co powiedział mi jeden z rannych. Gdy uwijałam się pomiędzy szeregami noszy, wołana przez rannych chłopców co chwila: "pić", "boli!", "kaczkę!", jęczących i bredzących w gorączce, jeden z nich zawołał mnie: "Siostro!". Podbiegłam pytając, co mogę dla niego zrobić, a on powiedział: "Moje dziecko, czy możesz robić to wszystko co robisz, tylko mniej się szastać?" Przypominam też sobie operację, przy której asystowałam. Była to trepanacja czaszki małego żołnierza AK, może 10-11-letniego chłopca ze skomplikowanym postrzałem głowy. Operację przeprowadzał dobry i miły doktor Bojko. Chłopiec zmarł na stole operacyjnym. Wszyscy odczuliśmy śmierć tego chłopca jako tragiczną, bezsensowną, okrutną. Wszyscy mieliśmy bluźnierczą pretensję do Pana Boga, że do tego dopuścił. I wówczas doktor Bojko opowiedział nam bajkę: Pewnego razu Pan Bóg wysłał Śmierć po ubogą wdowę, matkę siedmiorga dzieci. Gdy Śmierć, przecież okrutna i bezwzględna, przybyła do wdowy, zrobiło się jej żal - pomyślała o tragicznym losie osieroconych dzieci i nie miała serca zabrać im matki. Powróciła więc do Pana Boga, opowiadając, co widziała. A wtedy Pan Bóg rozkazał Śmierci udać się na dno morza. "Tam - powiedział, znajdziesz kamień, rozłupiesz go i wyjmiesz z jego wnętrza bryłkę bursztynu. W bryłce jest zatopiona maleńka muszka." Śmierć przyniosła bursztyn, a Pan Bóg powiedział: "Widzisz, jeśli wiem o istnieniu nawet tej maleńkiej muszki na dnie morza, to wiem także o okrutnym losie osieroconych dzieci." I Śmierć ponownie poszła do ubogiej wdowy, by spełnić rozkaz Pana Boga. Bo rozkazy boskie są niekiedy dla ludzi wręcz niepojęte, okrutne, niesprawiedliwe i na pozór bezsensowne, ale trzeba wierzyć, że Bóg jest najwyższą Mądrością. Pod koniec sierpnia odeszłam ze szpitala na Śliskiej do batalionu "Gurt", jako sanitariuszka w patrolu "Dudy" (Wandy Jędraszko-Lachowicz, mieszkającej we Francji. Duda jest znanym stomatologiem i leczyła zęby m.in. Chiracowi - można powiedzieć, że uśmiech prezydenta Francji zawdzięczamy Dudzie). Pożegnałam się z ojcem w szpitalu. Gdy odchodziłam, miał łzy w oczach. W dalszym ciągu miałam kontakt ze Śliską, tam nosiło się rannych, gdy nie mogły ich pomieścić szpital na Mariańskiej i dwa punkty sanitarno-szpitalne przy ulicy Złotej. Wokół szpitalika na Śliskiej w otaczającym go ogródku, sięgającym ulicy Siennej, pełno było mogił. Tam został pochowany mój przyjaciel i kolega z "Gurta" - "Sten" (Antoni Bieskierski, brat Teresy Tarwidowej, tragicznie zmarłej po wojnie) i Zosia Lewandowska "Bzura". "Sten" miał amputowaną nogę aż do biodra, co go nie uchroniło od gangreny. Zosia była ranna od pocisku "krowy" - miała rozpruty brzuch i nie udało się jej uratować. Jako sanitariuszka w patrolu sanitarnym nadal nosiłam rannych, zmieniałam opatrunki, robiłam zastrzyki i, gdy brakowało pielęgniarek, asystowałam jako instrumentariuszka przy operacjach. Już po wojnie, kiedy byłam jeszcze w klasztornej szkole w Szymanowie, przyjechałam kiedyś do Warszawy. Ojciec mój znów pracujący w klinice dziecięcej na Litewskiej, zaproponował mi, żebym przyszła do szpitala, aby zobaczyć operację serca u psa. W małej salce operacyjnej leżał na stole uśpiony wilczur, przykryty serwetami. Zaczęła się operacja. Już przy pierwszym cięciu chirurgicznym nożem zrobiło mi się niedobrze, nogi się pode mną ugięły, osunęłam się na ziemię. Było mi wstyd i potem zastanawiałam się dlaczego ta operacja psa takie na mnie zrobiła wrażenie, na mnie, która widziałam tyle krwawych operacji, piłowanie kości amputowanych rąk i nóg, wiercenie w czaszkach przy trepanacjach. Myślę, że to było dlatego, że wtedy, w czasie Powstania byłam niezbędna, musiałam pomóc - tu zaś miałam być tylko widzem i to było dla mnie nie do zniesienia. A w każdym razie zrozumiałam też, że nie pójdę na medycynę, nie zostanę - jak ojciec - chirurgiem. Któregoś dnia, gdy na Śliską przyniosłyśmy z koleżanką rannego, "krowa" trzasnęła w część budynku szpitalnego, zostałam przysypana gruzem, straciłam przytomność. Wydobyli mnie stamtąd chłopcy-sanitariusze szpitalni i zanieśli na salkę opatrunkową, bo nogi miałam we krwi. Huczało mi w głowie, na kilka godzin straciłam słuch, ale nic groźnego mi się nie stało: nogi nie były we krwi, całe były oblane... czerwonym atramentem czy tuszem, który nie wiadomo skąd się wylał. Wszyscy koledzy potem podśmiewali się ze mnie, a ja długo nie mogłam wywabić z nóg czerwonych plam. Innego dnia niosłyśmy we dwie rannego na noszach na Śliską. Droga z Chmielnej była na pozór krótka, ot, kilkaset metrów. Ale nie można było iść "wierzchem". Trzeba było przedzierać się przez wąskie lochy piwnic, przez dziury wybite w murach z podwórka na podwórko. Chyba dopiero już blisko szpitala od strony Siennej szło się ulicą, pełną gruzu, wyrwanych płyt chodnikowych na barykady, ale już "wierzchem". Właśnie tam, gdy byłyśmy już blisko szpitala, zaczęła ryczeć "krowa", zwana też "szafą", bo jej okropny dźwięk przypominał przesuwanie ciężkiej szafy. To zawsze była seria pocisków i nie można było przewidzieć, gdzie trafi. Gdybym była sama, nie schroniłabym się nigdzie - wyznawałam filozofię, że trafić może wszędzie - i w piwnicy, i w bramie, i na ulicy czy w domu, ale ponieważ niosłyśmy rannego, trzeba było się schronić. Zeszłyśmy więc wprost z ulicy po schodkach wiodących w dół do głębokiej sutereny, jakiegoś składu, magla, czy nieistniejącego już sklepiku. Zniosłyśmy z wysiłkiem nosze po drewnianych stopniach schodów. Pomieszczenie pełne było strwożonych ludzi, modlących się półszeptem, w ciemności chybotały bladym drżącym płomieniem ogarki świeczek. U samego wyjścia na ulicę, na wąskich drewnianych schodkach stał mężczyzna, chyba jakiś robotnik, może węglarz i przez uchylone drzwi obserwował ulicę. Wszyscy byli wpatrzeni w niego, stojącego na czatach, może dla uspokojenia ludzi. Jak wyglądało to uspokojenie, przekonałam się po chwili. Gdy znów usłyszeliśmy straszliwy zgrzyt zbliżającej się "krowy", mężczyzna gwałtownie zeskoczył ze schodków zatrzaskując drzwi i wrzasnął histerycznie: "Rany boskie!!! aby nie w nas!", a ludzie przypadli ciasno do siebie, zbici w schyloną gromadę, łkając rozpaczliwie i głośniej wymawiając słowa modlitwy. Ten pocisk nie trafił w nas, ten pocisk zapewne trafił w innych. Gdy już seria "krów" minęła, z niesłychaną ulgą wydostałyśmy się z tego schronu taszcząc nosze. A ja pomyślałam sobie, jak strasznie jest spędzać czas na czekaniu, w paraliżującym strachu na to, co może się wydarzyć, nic nie mając do zrobienia. Poczułam się szczęśliwa, że mam tyle obowiązków, że nie mam czasu na trwogę, dygot wewnętrzny, że nie umiałabym czekać bezczynnie. To co widziałam w suterenie nauczyło mnie na zawsze wypełniania czasu oczekiwania, choćby to było nie wiem jak trudne. Żeby zamiast bezczynnie w napięciu czekać, czymś się zająć, pracą, kimś drugim, lekturą, modlitwą, choćby pasjansem czy robotą na drutach - także u dentysty, także w oczekiwaniu na operację, na wynik egzaminu, wynik badania, przed urodzeniem dziecka, przed przykrą rozmową. To taki jeden ze sposobów na życie. Wśród dramatycznych zdarzeń, które w Powstaniu zrobiły na mnie szczególnie dojmujące wrażenie, pamiętam jedno zwłaszcza. Pewnego dnia wracając na kwaterę, dowiedziałam się, że jeden z kolegów został ranny od wybuchu granatu i że urwało mu obie ręce. W pierwszej wolnej chwili poszłam go odwiedzić w szpitalu na Złotej. Odnalazłam go w rzędach leżących rannych, przykrytego po brodę jakimś burym kocem. Wyciągnęłam do niego rękę: "Cześć "Słoń"! - chciałam się z nim przywitać. Spojrzał na mnie z rozpaczą i odwrócił głowę. A ja uświadomiłam sobie, że on nie może mi podać ręki. Że już nigdy nikomu nie będzie mógł podać ręki. "Słoń" przeżył Powstanie, po wojnie osiedlił się podobno gdzieś na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Nigdy nie szukał kontaktu z kolegami z Powstania, ktoś tylko przypadkiem go kiedyś spotkał. Raz, już we wrześniu, próbowałam dotrzeć do domu na Bednarską, ale udało się dojść tylko do Nowego Światu koło Wareckiej. Dalej był obstrzał. Powiśle było odcięte. Pamiętam ogłoszenie kapitulacji. Wypłacono nam żołd - zdaje się 10 dolarów amerykańskich i kilkaset czy tysiąc złotych. Do szpitala na Złotej zaniosłam żołd rannym Oleńce Niemcewiczównie, mojej kuzynce i Stefanowi ("Krzysztofowi") Meissnerowi (jej późniejszemu mężowi - oboje byli moimi kolegami z "Gurta"). To było chyba 2 października, w dniu święta Anioła Stróża. 5 października powstańcy mieli opuścić Warszawę. Dramatyczny był moment składania broni, którą chłopcy kolejno rzucali na stos, na bruk podwórka przy ulicy Chmielnej. Wszyscy mieli zacięte twarze, niektórzy łzy w oczach. Potem poszłam do szpitala na Śliską pożegnać się z ojcem i dać mu moje pierwsze zarobione pieniądze - 10 dolarów. Byłam tak osłabiona, że idąc zataczałam się jak pijana. Byłam chora na czerwonkę. Wracając podziemiami szpitala straciłam przytomność, pamiętam jak przez sen, że ktoś zganiał mnie z jednego z leżących tam sienników, krzycząc, że z pewnością mam wszy (i rzeczywiście miałam), a potem już nic nie pamiętam. Oprzytomniałam w ciszy, co jakiś czas przerywanej odległymi wybuchami. Leżałam w łóżku na parterze od podwórka. To było naprzeciw szpitala na Śliskiej, w jednej z kamienic, dokąd po bombardowaniach i zniszczeniu części budynku szpitalnego przeniesiono rannych. Przez okno zobaczyłam Niemców z psami-wilczurami na smyczy, sprawdzających, czy ktoś się nie ukrył. To było już w wiele dni po kapitulacji. Szpital znów zamieniono na dziecinny, lub może dla starców rannych powstańców ewakuowano wcześniej. Oznajmiono mi, że zostanę wywieziona z Warszawy transportem szpitalnym. Przed wyjazdem chyba 16 października - poszłam jeszcze na groby moich przyjaciół w szpitalnym ogródku. Zachodziło czerwone słońce, czerwone były łuny pożarów. Wokół gruzy, zrujnowany szpital, zrujnowane kamienice, obnażające ściany niegdyś przytulnych wnętrz, malowane na zielono, różowo, niebiesko, ze szlaczkiem, wypalone domy, osmalone mury, czeluście okien. Już nigdy nie polubiłam ruin, nawet tych starożytnych, nawet Forum Romanum i ruin średniowiecznych zamków. Któraś z pielęgniarek wręczyła mi zaświadczenie Czerwonego Krzyża (które zachowało mi się do dziś) na blankiecie w języku polskim i niemieckim, że jestem pomocą sanitarną i że "władze wojskowe i cywilne proszone są o okazywanie... pomocy w razie potrzeby", wraz z opaską PCK. Pomylono moją datę urodzenia, nie wiem czy przez pomyłkę, czy żeby to poważniej wyglądało dodano mi przeszło rok. Przygotowałam się do drogi. Miałam na sobie włóczkową sukienkę, ofiarowaną mi wraz z majtkami zaraz po kapitulacji przez pewną staruszkę z Chmielnej (Panią Boretti, podobno wnuczkę Mickiewicza). Sukienka była ciemno czerwona czy bordo, a majtki - zdumiewające, staroświeckie, z odpinaną klapą, takie jakie miała moja lalka z dzieciństwa, Lusia, należąca niegdyś do siostry mego ojca. Na sukienkę założyłam mój biały, nieco brudny fartuch ze śladami krwi. Na nogach miałam czarne, sznurowane drewniaki z cholewką, na ramieniu chlebak-apteczkę ze strzykawką w sterylizatorze, jakieś lekarstwa, opatrunki, proszki. Miałam też schowaną w chlebaku swoją brudną opaskę już nie biało czerwoną, ale szaro czerwoną i niemiecką kurtkę lotniczą, w której była ranna jedna z koleżanek. Odziedziczyłam tę kurtkę po niej. Kurtka była cieniutka, ale miała kilka podszewek, które dość skutecznie chroniły przed wszami. Z przodu był ślad po odprutej niemieckiej "gapie" i dziurka po kuli, którą dostała w pierś moja koleżanka. Miałam jeszcze owe kilkaset złotych żołdu, a w ręku książkę Żeromskiego "Uroda Życia", znalezioną w opuszczonym mieszkaniu na Śliskiej. Wsadzono mnie do ciężarówki pomiędzy biało emaliowane nocniki, baseny, kaczki, żelazne łóżka, zakryto ciężarówkę plandeką i pojechaliśmy, raz tylko zatrzymani przez niemieckie patrole. Dojechaliśmy do Milanówka. Był już wieczór - uczułam zawrót głowy, bo powietrze tu było czyste, bez dymu, zapachu spalenizny, paliły się żarówki w oknach, ludzie chodzili po czystych ulicach bez gruzu. I żadnego zainteresowania tym, że właśnie przyjechałam z Warszawy - wszyscy przyzwyczaili się już do widoku uciekinierów i opowiadanych przez nich dramatycznych przejść. Zostałam sama. Nie pamiętam już jak i dlaczego doszłam do jakiejś willi - pewno wskazano mi adres. Willa należała do pewnej lekarki, była przepełniona uciekinierami, ale pozwolono mi pozostać na noc. Zanim wszyscy legli pokotem (ja w ubraniu, na podłodze pod stołem), podano herbatę, może coś do zjedzenia na kolację. I wtedy, przy stole nagle awantura: ktoś nieuważny rozlał herbatę na obrus. Byłam naprawdę wstrząśnięta: wydawało mi się bowiem, że istnieją już tylko wielkie problemy - życie - śmierć, a tu krzyki o taki drobiazg! Dziś myślę, że wszyscy byli zdenerwowani, że przecież wiele przeżyli, że wybuch powoduje najczęściej coś na pozór nieważnego, że wtedy właśnie nerwy puszczają. Ale wtedy byłam zdumiona i zażenowana. A po tej awanturze zaczęła się długa dyskusja na temat Powstania - że to był bezsens, głupota, idiotyzm, że my powstańcy jesteśmy winni tylu ofiar i zburzenia miasta itd. itd. A dla mnie Powstanie to była świętość, najwyższe bohaterstwo, walka o wolność, o Polskę. Po raz pierwszy wówczas zetknęłam się z innym rozumieniem i oceną spraw, które wydawały mi się jednoznaczne, oczywiste. Długo nie mogłam zasnąć pod stołem, a gdy tylko zrobiło się jasno, wczesnym rankiem wywędrowałam dalej, piechotą do Międzyborowa. Tam podobno już były mama i Basia. Szłam długo, następną noc spędziłam śpiąc w jakiejś szopie z mnóstwem obcych ludziuciekinierów z Warszawy i z obozu w Pruszkowie. Nogi miałam poobcierane od sztywnych drewniaków, ale znów rankiem ruszyłam w dalszą drogę. Spotkałam jadącą chłopską furmankę. Woźnica zgodził się mnie podwieźć do Międzyborowa za całą resztę moich pieniędzy z żołdu. W chałupie w Międzyborowie była mama i Basia ze starą służącą-praczką Sikorką i z Janem, niskim chłopem, który był chyba dzierżawcą pola i łąki, należącym do mamy. Ojciec mieszkał kątem w Brwinowie, codzień dochodząc do ewakuowanego szpitala w Milanówku. Staszek, którego punkt powstańczy był na Pradze, przeszedł obóz w Pruszkowie, leżał ze strzaskaną nogą w szpitalu w Żyrardowie. Tak więc ocaleliśmy wszyscy. JESIEŃ I ZIMA 1944 ROKU, ROK 1945 Przez następne miesiące wciąż mieszkałyśmy z mamą w Międzyborowie, jeśli nie liczyć krótkiego pobytu, już zimą, we Wręczy, w majątku siostry mego ojca pod Mszczonowem. Nadal chodziłyśmy pieszo 3 km do Żyrardowa, by zanieść do szpitala Staszkowi jakieś jedzenie i budyń w słoiku. Przy okazji czasem odwiedzałyśmy naszego świeżo odkrytego krewnego, serdecznego księdza prałata Marcelego Kossakowskiego. Pracowałam kilka godzin dziennie w wiejskim ambulatorium w drewnianym domku z gankiem koło torów kolejowych w Międzyborowie. Opatrywałam poranione, sękate ręce i zaropiałe nogi chłopów, chodziłam do chałup do chorych leżących robić zastrzyki, zmieniać opatrunki. Czasem ofiarowywano mi za to kilka jajek. A wojna trwała nadal. Niedaleko pod Jaktorowem partyzanci stoczyli krwawą bitwę z Niemcami. W codzienność wpisały się nieustające wybuchy, kanonady, strzelanina. Mnie było mało Powstania i przy pierwszej okazji wstąpiłam do tamtejszego AK. Powierzono mi szkolenie sanitarne "piątki" dziewcząt, byłam też łączniczką, nosząc rozkazy i broń. Wieczorami w lesie strzelaliśmy z karabinu czerwonymi i zielonymi świetlnymi pociskami. Dziś mogę powiedzieć, że większość tych akcji była w istocie często bezsensowna a ryzykowna. W miarę przybliżania się frontu wschodniego, Niemcy coraz bardziej byli spłoszeni, włóczyli się samotnie lub w grupkach po okolicznych sosnowo-brzozowych laskach i dawali się łatwo rozbroić. Powiększaliśmy stale nasz arsenał broni. Ja sama rozbroiłam zagubionego w lasku żołnierza Wermachtu, zapewne dezertera. Odebrałam mu karabin i bagnet (który mam do dziś). Nie stawiał żadnego oporu. Zdobytą broń ukryłam bez wiedzy mamy pod deską dachu w naszej stodole. Czas "wyzwolenia" przeżyłyśmy w naszej chatce. Były ostre mrozy i śniegi obfite, zdarzyło się, że nie można było otworzyć drzwi chałupy, zasypanych śniegiem. Dnie i noce słychać było ciężkie działa, wybuchy, strzelaninę, coraz bliżej, tuż obok. W czasie walk Rosjan z Niemcami pod Żyrardowem szłam z jakimś rozkazem i pistoletem od "Zawiszy" spod Żyrardowa do Międzyborowa za tory kolejowe do "Jędrka". Spotkałam po drodze oddział Niemców, którzy kryli się w laskach. Ledwo zniknęli mi z oczu, ujrzałam po raz pierwszy Rosjan, którzy zapytali mnie, czy nie widziałam Niemców. Przytaknęłam i wskazałam im kierunek w jakim poszli. Po krótkiej chwili - znów Niemcy. Teraz oni z kolei pytali o żołnierzy rosyjskich. Znów wskazałam ścieżkę, którą Rosjanie pobiegli. Ogromnie bałam się, by mnie nie zrewidowali i nie znaleźli pistoletu, ale oni - i jedni i drudzy, mieli na głowie ważniejsze sprawy. A jednak poczułam się jak donosiciel, choć wiedziałam, że i bez mojej pomocy, klucząc po laskach, musieliby na siebie wpaść. A zresztą - myślałam - i Niemcy i Rosjanie to nasi wrogowie. Pozostało jednak uczucie niesmaku. Do dzisiaj. Dotarłam szczęśliwie za tory i oddałam pistolet i rozkaz. Pistolet okazał się zagwożdżony, nie do użytku, a zresztą i tak nie było okazji ani nadziei, by go użyć. Wracałam do domu mając za pasem ukrytych kilka granatów zaczepnych na długich patykach, ale nikogo już nie spotkałam. Granaty ukryłam obok innych, wcześniej tu zadekowanych, w ogródku koło domu. Walki w okolicy trwały całą noc. Nazajutrz musiałam pójść do Żyrardowa. Droga wiodła przez pole na skraju miasta, koło muru cmentarnego. Na stratowanym śniegu leżało wielu zabitych, większość bez butów, niektórzy bez ubrań, porozrzucane oderwane nogi i ręce. W mieście wieziono na furmankach stosy nagich żółtawych trupów, jedne na drugich, tak samo, jak to czytałam w opisach Rewolucji Październikowej. Na głównej ulicy Żyrardowa wojsko sowieckie szło środkiem, depcząc ściągnięte z fasad domów flagi ze swastyką. Już następnego dnia po wejściu Sowietów zaczęły się aresztowania moich kolegów z AK i ich rodzin, zwłaszcza uciekinierów ze Lwowa i z kresów. Nowe władze musiały mieć przygotowany zawczasu dobry wywiad. Niektórzy ze znanych mi kolegów zaczęło paradować z opaskami AL (Armii Ludowej) na ramieniu. Natychmiast stworzono Milicję Obywatelską, do której próbowano zwerbować AK-owców, także mnie zaproponowano pracę w kancelarii milicyjnej. Odmówiłam pod pretekstem, że nie umiem pisać na maszynie, choć wówczas jeszcze nie miało się złych skojarzeń z milicją. Komendantem posterunku w Międzyborowie został mój bezpośredni dowódca "Zawisza" (Włodek Lubart). Już tego samego dnia po południu został aresztowany i osadzony w więzieniu w Żyrardowie. Potem znów jeden z kolegów został komendantem i w kilka godzin później też został aresztowany. Wybrałam się do Żyrardowa do więzienia. Udało mi się uprosić żołnierza sowieckiego, stojącego na straży, aby mnie wpuścił do "Zawiszy". Siedział wraz z tłumem aresztowanych w ciemnej piwnicy, przez środek płynął otwarty kanał z nieczystościami. Chyba jak wielu innych zostali wywiezieni na Wschód. Straciłam z nimi kontakt. Moje pierwsze zetknięcie się z Armią Czerwoną nie było nieprzyjemne. Któregoś ranka zobaczyliśmy przez okienko radzieckich żołnierzy, którzy krzątali się wokół kuchni polowej, rozstawionej na naszym podwórku. Postanowili zakwaterować się w stodole. Zamarłam z przerażenia - w stodole nadal miałam ukryty karabin, w warzywnym ogródku pod śniegiem - ponad dwadzieścia granatów. Nic nie można było zrobić, tylko zdać się na Opatrzność boską. Aż tu jakiś ruski żołnierz w walonkach wywołuje mnie z chałupy. Wyszłam przed dom przerażona - a on uśmiechnięty, podaje mi manierkę z gorącym rosłem z zapewne ukradzionej kury. Wzięłam menażkę, podziękowałam i straszliwie poparzyłam sobie usta i język, bo tłusty rosół trzyma gorąco jak żadna inna zupa. Trochę pogadałam z żołnierzem - był młodym, wysokim, pięknym chłopcem, miał na imię Wolodia, mówił że jest arystokratą i robiło wrażenie, że niezbyt lubi wojnę. Następnego dnia wyjechali na dalsze wojowanie. Wkrótce po "wyzwoleniu" zapisałam się na koedukacyjne kursy maturalne w Żyrardowie, na których w przyspieszonym tempie można było zdawać maturę. Mama jednakże postanowiła nas obie z Basią umieścić w internacie szkoły klasztornej SS Niepokalanek w Szymanowie. Zaczęto bowiem już powracać zewsząd do zburzonej stolicy, klinika ojca miała powrócić do dawnego budynku na Litewską, w perspektywie było uzyskanie jakiegoś przechodniego pokoju w którymś z ocalałych mieszkań w Warszawie. Tam miała zamieszkać mama z ojcem i z powoli zdrowiejącym Staszkiem. Co do mnie, na wieść o tym, że nie mamy już domu na Bednarskiej, spalonego i zburzonego w czasie Powstania, poczułam jakąś ulgę w uczuciu solidarności z tymi, co stracili wszystko. Że zacznie się od nowa, bez żadnych przywilejów. Nie wiedziałam jeszcze jak wielu ludzi uratowało swoje dobra, cenne przedmioty, biżuterię, place itd. Mnie zdawało się, że wszystko i wszystkich objęła zagłada. W moim pierwszym po maturze samodzielnym locum, gdy wynajmowałam maleńki pokoik służbowy w wielkim nie zniszczonym mieszkaniu, pani domu, doktorowa, powiedziała mi kiedyś: "To niewyobrażalne co ja straciłam przez to Powstanie. Ukradli mi trzy futra". Nasza rodzina straciła w Powstaniu wszystko. Poza pamięcią. Decyzja mamy o wysłaniu Basi i mnie do klasztoru zbiegła się z incydentem, który mógł dla mnie niedobrze się skończyć. Mianowicie w szkole w Żyrardowie na ćwiczeniach fizycznych postanowiono nauczyć nas musztry wojskowej. Nieopatrznie zgłosiłam się z propozycją, że mogę tę musztrę poprowadzić. Moja chęć "pokazania się" nie powstrzymała mnie nadto przed pomocą niezdarnemu instruktorowi w rozebraniu zacinającego się jego zdaniem karabinu "mauzer". To wzbudziło podejrzenia, zaczęto mi zadawać szereg dociekliwych pytań. Ale już następnego dnia nie przyszłam do szkoły. Mama załatwiła już wszystkie formalności związane z naszym wyjazdem do szkoły klasztornej. NOWA SZKOŁA - ROK 1945 - 1947 Wsiadłyśmy z Basią na malutką furkę, którą powoził mały gruby wieśniak Jan. Droga z Międzyborowa pod Sochaczew do Szymanowa trwała długo, bo szkapa była stara i znużona. W końcu dotarliśmy do klasztornej furty, spojrzałyśmy na wysokie ceglane mury, na szczycie których było tłuczone szkło czy też kolczaste druty - i wrota się za nami zamknęły. Jan puścił się w drogę powrotną. Wiedziałyśmy, że mama będzie nas co jakiś czas odwiedzać przy okazji badania dziewczynek z internatu, do czego się zobowiązała, jako ekwiwalent za nasz pobyt w internacie i naukę, za które nie było z czego płacić. Nie łatwo mi było przystosować się do rygorów klasztornej szkoły, ustawiać się w pary na dzwonek, którym energicznie machała siostra Klara, wychowawczyni naszej klasy. Brakowało mi strzałów i wybuchów, męczyła cisza codzienności. To prawda, że po raz pierwszy od wielu miesięcy czułam się bezpiecznie. Ale ceną za to poczucie bezpieczeństwa było ograniczenie mojej wolności, do której przywykłam. Przez parę tygodni cierpiałam nieopisanie na silny ból głowy. Nie mogłam się uczyć. Siostry poczciwie zwolniły mnie z zajęć i chodziłam w pola, leżałam wśród traw i zbóż, przez przymrużone oczy patrzyłam na przesuwające się białe obłoki na niebieskim niebie, a dalekie ryczenia krów rozwiercały mi bólem czaszkę. Bóle głowy w końcu przeszły, ale nie zdołałam już przerobić materiału I licealnej. Przyjechałyśmy do Szymanowa pod koniec roku szkolnego, potem ten czas stracony przez bóle głowy - tak więc cała matura odłożyła się na jeszcze dwa lata. Klasztor w tym pierwszym roku po wojnie był pełen - nie tylko zakonnic i uczennic, ale i różnych uciekinierów, wśród których była ciocia Maryleczka Sobańska. Była to stara dama, na głowie nosiła zielony jedwabny turban, spięty nad czołem złotą szpilką z perłą. Odwiedzałam ją w jej pokoiku na parterze klasztoru. Gdy ciocia chciała bym przyszła ponownie, przesyłała mi przez jedną z zakonnic drugiego chóru (tj. pracującą fizycznie, odzianą w habit nie biały, jakie nosiły siostry chóru pierwszego - intelektualistki, ale w granatowy, mniej się brudzący) małe liściki z kolorowego papieru - blado niebieskie, blado różowe, blado zielone, żółtawe, jakby spłowiałe. Liściki były zaklejone i żeby je otworzyć, trzeba było oderwać z trzech stron ich szeroki margines perforowany jak znaczki pocztowe. Taki papier listowy nazywał się, jeśli dobrze pamiętam, "sekretnikami" i musiał pochodzić z jakichś przedpotopowych zapasów. Liściki były adresowane ręką cioci "Mademoiselle la Comtesse..." Ciocia Maryleczka była niegdyś światową i bogatą panią. w okresie międzywojennym prowadziła u siebie, chyba na ulicy Kredytowej w Warszawie, znany salon literacki. Podobno wyprawiła wesele młodemu poecie "Skamandra" Antoniemu Słonimskiemu z panną Janiną Konarską, plastyczką. On był Żydem, a ona katoliczką z rodziny ziemiańskiej, ale ciocia nie miała żadnych tego rodzaju przesądów, za to właściwą ocenę prawdziwych wartości. (Oboje Słonimscy są pochowani na cmentarzu w Laskach w pobliżu grobu moich rodziców). Ciocia wraz ze swym mężem założyła i ufundowała zakład dla starych ludzi przy ulicy Nowowiejskiej w Warszawie, który do dziś prowadzą SS. Felicjanki. Los zrządził, że tam właśnie ciocia Maryleczka spędziła swoje ostatnie lata. Parokroć odwiedzałam ją w zakładzie w pokoju pełnym starych kobiet. W czasie jednej z moich wizyt zdarzyła się następująca scena. Wszedł listonosz z paczką z zagranicy dla cioci. Chcąc być sympatyczny dla starej pani, zagadał: "Pani Sobańska, a czy mąż pani przed wojną to nie pracował na poczcie?" Na co ciocia Maryleczka odparła dumnie: "Nie, proszę pana, mój mąż nie pracował na poczcie. Mój mąż n i g d z i e nie pracował!" Oprócz starych pań - uciekinierek z Warszawy (niektóre z nich udzielały dziewczynkom dodatkowych lekcji francuskiego lub muzyki) były też w Szymanowie przygarnięte sieroty, które utraciły całą rodzinę pod bombami. Jedna z takich dziewczynek w czasie obiadu w refektarzu zaczęła nagle strasznie krzyczeć i szlochać. Siostry wyprowadziły ją z sali jadalnej i potem powiedziały, że małej przypomniało się, jak na jej oczach zginęli rodzice. Przez wiele tygodni dziewczynka była na leczeniu w klinice psychiatrycznej. Powróciła osowiała, jakby nieobecna, bardzo utyła. Budynek dawnego pałacu, w którym do dziś mieści się klasztor SS Niepokalanek, otaczał rozległy park, z pięknymi, starymi drzewami, ogrodzony wysokim ceglanym murem. W końcu parku, pod murami biegła alejka, którą przechadzał się często nasz kapelan, ksiądz Deskowski, odmawiając brewiarz, lub szczebioczące młode zakonnice z nowicjatu. Obok szpaleru za krzewami był warzywnik i inspekty. W drugim końcu parku była ściana murowanych katakumb, gdzie chowano zmarłe zakonnice. Za katakumbami na skraju parku był sad i pasieka. Oddzielały je wysokie drzewa i krzewy i mała brudna rzeczka Pisia, w której złapałam kiedyś przez kurtkę wodnego szczura z płaskim ogonem jak bobry. Internat klasztorny był na I piętrze - tu mieściły się klasy i sypialnie dziewcząt. W przeciwległym końcu korytarza zamknięte drzwi wiodły do klauzury. Młodsze dziewczynki spały w wielołóżkowych salach, starsze (w tym ja) w tzw. "budkach". Budki zajmowały wielką salę w kształcie litery L, miały przepierzenia-ścianki z biało lakierowanych desek z trzech stron, od czwartej - białą zasłonę z prześcieradłowego, krochmalonego płótna. Skrajna budka, zawsze zasłonięta, była sypialnią dyżurującej siostry. W każdej budce stało żelazne białe łóżko, mała lakierowana na biało szafka, blaszana emaliowana miednica i dzban na wodę. Wszystko białe. Żadnych ozdób, fotografii, bibelotów, rzeczy osobistych, ozdóbek - surowa cela klasztorna. (Ja, "nielegalnie" trzymałam pod poduszką mój zdobyczny niemiecki bagnet, narażając się, że w czasie sprawdzania porządku przez siostry może być znaleziony i skonfiskowany). Ubrania i jakieś osobiste drobiazgi trzymałyśmy w szafkach, stojących rzędem w korytarzu. Każda z nas miała numer i tym numerem należało oznaczyć wszystkie ubrania, których szczęściem miałyśmy niewiele. Niestety miałam numer osiem. Przy moim braku zdolności do szycia i haftu, ta cyfra, składająca się z dwóch kółek, sprawiała mi ogromne trudności. Prawdę mówiąc robiłam niechlujnie kolorowym kordonkiem dwa trójkąty, jeden na drugim. Basia miała numer 47, o wiele łatwiejszy do wyszywania. Kiedy po 20 czy 25-ciu latach od matury pojechałam do Szymanowa na zjazd koleżeński, chciałam koniecznie zobaczyć budki. Ze zdumieniem zobaczyłam, że dawne, sterylne cele zostały zamienione na coś na kształt szoferki w autobusie czy ciężarówce: białe ścianki obwieszone były fotografiami, wycinkami z gazet z podobiznami aktorów, koni, pocztówkami, maskotkami, bibelotami. Tylko jedna budka była niemal taka, jak niegdyś wszystkie - wisiał tu jedynie kalendarz ścienny na cały rok z wykreślonymi krzyżem na ukos datami minionych dni... Bardzo rozbawił mnie ten wymowny protest i pomyślałam, że mieszkająca tu dziewczynka nie czuje się dobrze w internacie szkoły klasztornej. Jak ja niegdyś. Ta nieznana mi dziewczynka nazywała się Hanka Wyrwicz. Myłyśmy się w zimnej, lodowatej wodzie, którą w emaliowanych, białych dzbankach nosiłyśmy sobie do budek z pobliskiej łazienki w korytarzu. Nie kąpałyśmy się. Podobno dziewczynki przed wojną kąpały się w koszulach. W łazience wsunięty pod długie niskie ławy stał szereg wanienek za białymi zasłonami. W tych wanienkach myło się nogi, stąd to pomieszczenie nazywałyśmy "nogami". Pilnująca nas siostra często zaglądała za zasłonę sprawdzając rezultaty mycia. Wówczas niektóre z nas (te niezbyt grzeczne) pokazywały siostrze jedną (umytą) nogę, chytrze rezygnując po kontroli z umycia drugiej. Na parterze z wielkiego wyłożonego piękną boazerią hallu na lewo było pomieszczenie "furty", chyba dwa pokoje, w których urzędowała dyżurna zakonnica. Na prawo były drzwi do parlatorium (rozmównicy), gdzie przyjmowano odwiedzających rodziców i krewnych, do których proszono uczennice. Tam widywałyśmy, zresztą niezmiernie rzadko, mamę, gdy przyjeżdżała przebadać uczennice. Dalej, na lewo od wejścia były "święte schody", drewniane, złociste, zawsze pięknie wyfroterowane. Schody te zostały nazwane "świętymi" na pamiątkę przedwojennej wizyty nuncjusza apostolskiego Rattiego, późniejszego papieża Piusa XI, który tymi schodami wstępował do klasztoru. Schody od tej pory w zasadzie nie były używane, w każdym razie uczennice miały surowo zabronione wchodzenie na nie. Przypominam sobie jak cały klasztor szykował się do wizyty ks. kardynała Hlonda. Już na kilka tygodni przed zapowiedzianą wizytą rozdano nam białe, wykrochmalone krótkie welony. Każda z nas trzymała go stale w pogotowiu w swojej ławce w klasie. Robiono nam ćwiczenia-alarmy w czasie lekcji - i my, jakby to były maski gazowe w czasie alarmu lotniczego w 1939 roku, błyskawicznie musiałyśmy założyć welony i ustawić się w ściśle oznaczonych miejscach na "świętych schodach" w głównym hallu. Jedna z dziewcząt z naszej klasy (Marysieńka Sołtan) miała wygłosić przemówienie po łacinie, wyuczone na pamięć. Obok były zgromadzone wszystkie zakonnice obu chórów, i te w całkowicie białych habitach i te w granatowych z białymi szkaplerzami. Na ramionach siostry miały szafirowe lub ciemnogranatowe peleryny, przypominające strój Matki Boskiej. W tych pelerynach zakonnice występowały zawsze poza murami klasztornymi i na uroczystych nabożeństwach w klasztorze. Na wprost głównego wejścia z hallu był wielki refektarz z długimi drewnianymi stołami i ławami. Były dyżury uczennic w podawaniu do stołu i w zmywaniu naczyń w wielkich, blaszanych lub emaliowanych wanienkach, podobnych do tych, w których myłyśmy nogi. Najpierw talerze zanurzało się i obmywało w pierwszej wodzie, która stawała się coraz bardziej tłusta (nie było wówczas żadnych płynów do zmywania), potem płukało się kolejno w następnych wanienkach. W końcu naczynia się wycierało. Posiłki zaczynały się od chóralnej krótkiej modlitwy: "Boże, pobłogosław te dary, które dzięki twojej szczodrobliwości spożywać mamy..." W czasie posiłku pomiędzy ławkami przechadzały się pilnujące siostry, trochę jak w więzieniu. Czasem była to siostra Assumpta (księżniczka Sapieżanka, siostra żony słynnego aktora Osterwy), która była bardzo piękna, wysoka i ogromnie sympatyczna. Zdarzało się, że ujmowała za ramiona od tyłu zgarbioną dziewczynkę, prostowała jej plecy własnym kolanem, mówiąc: "Jak ty siedzisz! Wyprostuj się! Tu nie jest tawerna!!" Na prawo z hallu wchodziło się w długi korytarz wykładany kafelkami, wiodący aż do schodów na pierwsze piętro, używanych przez uczennice. Obok schodów były oszklone drzwi i korytarz biegł dalej, aż do kaplicy. Kaplica była skromna i najważniejsza była figura Matki Boskiej Jazłowieckiej z białego marmuru dłuta Oskara Sosnowskiego. Ten posąg Niepokalanej uratowany z macierzystego klasztoru w Jazłowcu na Podolu był przedmiotem szczególnego kultu sióstr. Z figurą Pani Jazłowieckiej związany był XIV pułk ułanów, który w 1919 roku złożył ślubowanie i przyjął nazwę Ułanów Jazłowieckich. Kultem też cieszyła się założycielka zakonu Niepokalanek, Matka Marcelina Darowska, która zmarła "in odore sanctitatis" w 1911 roku, a ostatnio została wyniesiona na ołtarze jako święta przez Ojca św. Jana Pawła II. Duża fotografia Matki Marceliny wisiała w wielu pomieszczeniach klasztoru. Do kaplicy przychodziłyśmy na niedzielne Msze św., a jeśli któraś z uczennic chciała, mogła uczestniczyć w codziennej Mszy św. porannej o 6-ej rano. Lekcje zaczynały się po śniadaniu o godzinie 8-ej. Do kaplicy przychodziłyśmy też na wieczorne modlitwy sióstr, które prowadziła jedna z zakonnic. Na końcu modliły się "za tę, która pierwsza z nas umrze", co zawsze wywoływało we mnie jakiś niepokój. Na Mszy św. nie było ministranta - siostry chórem odpowiadały kapłanowi, a dyżurne młode zakonnice obmywały mu ręce, podawały wodę i wino do konsekracji. Msze, jak wszędzie wówczas, były odprawiane po łacinie, ale siostry tę łacinę wymawiały z włoska: nie "celo", ale "czelo", nie "fecit", ale "feczit", może dlatego, że zakon został założony w Rzymie i tam tak się słowa łacińskie wymawia. Podobnie jak we Francji - łacina brzmi z francuska, nie wymawia się "H" (np. "Hosanna" brzmi "Ozanna", a wszystkie "u" wymawia się miękko "ü" - Dominüs vobiscüm). Lubiłam czasem wieczorami zachodzić do kaplicy, gdy w półmroku siostry odmawiały modlitwy. Lubiłam Msze św. gregoriańskie; zakonnice prześlicznie śpiewały wspomagane przez uczennice obdarzone pięknymi głosami. Jedną z nich była koleżanka z klasy Basi, Hanula Skrzydlewska, która potem została architektem, a następnie wstąpiła do zakonu Franciszkanek z Lasek jako siostra Alma i była przez wiele lat Matką Generalną. Jej dziełem jest wnętrze kościoła sióstr (św. Marcina w Warszawie), jej projektu są m.in. stacje Męki Pańskiej. Moją najbliższą w klasztorze koleżanką była Dzidka (Helena) Domaszewska, osoba o niezwykłej inteligencji, niebanalnej fantazji i wielkiej wrażliwości. Z Dzidką potem studiowałam historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim, obie pracowałyśmy w Muzeum Narodowym, przez jakiś czas razem mieszkałyśmy. Z większością innych koleżanek z klasy moje kontakty albo się urwały (niektóre wyjechały zagranicę), albo w miarę upływu lat rozluźniły się. Kilka z nich już nie żyje. Po minionych 50-ciu latach nadal pamiętam wiele zakonnic z Szymanowa. A więc starą i groźną siostrę Idalię, która zgarbiona z wysiłkiem sunęła do kaplicy podpierając się grubą laską. Tą laską wygrażała nam, gdyśmy niebacznie biegły pędem korytarzem, lub co gorzej jeszcze - ślizgałyśmy się po gładkich kafelkach. Nigdy nie rozmawiałam z siostrą Idalią. Siostra Teresa (Zamoyska) była wysoka, nieładna, ale o dobrym miłym uśmiechu, z poczuciem humoru. Chodziła zamaszyście, jak ktoś, kto dużo jeździł konno. Opowiadano, że wstąpiła do zakonu mając już dobrze ponad 30 lat (co wówczas wydawało się nam wiekiem podeszłym) i że tuż przed wejściem w mury klasztorne wypaliła ostatniego papierosa. Siostra Honoryna, stara bardzo zakonnica o żarliwych, ciemnych oczach, zaszczycała mnie czasem rozmowami na tematy filozoficzno-moralne. Była mądra i bardzo wykształcona. Była też siostra Cecylia, którą poza plecami nazywałyśmy "Cecyl brodaty", bo na brodzie, okolonej bielą welonu rosły jej sztywne ciemne włoski. Siostra Amata (Mineyko) była krótko naszą wychowawczynią czy też mistrzynią internatu, ale przeniesiono ją do innego klasztoru i więcej jej nie widziałam. Siostra Krystyna była kostyczna, o twarzy nieprzeniknionej jak weneccy dożowie z portretów, chyba niezbyt miła, surowa, bardzo zasadnicza. Nie widziałam jej uśmiechniętej. Była przez jakiś czas przełożoną sióstr, a potem chyba matką generalną. Lekcje miałyśmy z siostrami, z których wiele było bardzo wykształconych, po studiach wyższych, także pedagogicznych. Siostra Klara, nasza klasowa i mistrzyni internatu, była mała, chodziła w okularach o grubych szkłach, miała maleńkie czerwone ręce, którymi głośno klaskała, żeby nas uciszyć. Uczyła nas łaciny (na tych lekcjach wymyślała nam po łacinie!) i etyki. Lubiła wzywać nas na "duchówki", długie, męczące rozmowy, których celem było, aby samej przyznać się do winy. Była dobra, ale bardzo surowa. Po latach odwiedziłam ją bardzo chorą w szpitalu na Goszczyńskiego. Wkrótce potem umarła. Siostra Ida (Plater, nasza krewna, rodzona siostra cioci Karskiej (Szymonowej). Uczyła nas francuskiego i była ogromnie wrażliwa na nasze maniery (np. do mnie mówiła, nie wymawiając "r": "moja dhoga, jak ty się zachowujesz! plamisz imię hodowe"). Siostra Matea była polonistką. Niewielkiego wzrostu, tęga, ogromnie miła i sympatyczna, skora do uśmiechu, zawsze szła uczennicom na rękę. Była obok również wesołej i młodej siostry Annuncjaty (Strasburger) najbardziej lubianą zakonnicą. Siostra Hieronima wykładała niezwykle interesująco historię. Miała piękne czarne jarzące się oczy, cudowne "gotyckie" dłonie o długich, smukłych palcach, które pięknym gestem krzyżując ręce wkładała w szerokie rękawy habitu. Zęby miała wystające na kształt wachlarza. Namiętna i uczuciowa w swoich opiniach, była zakonnicą, z którą utrzymywałam jeszcze przez wiele lat kontakty, a ponieważ interesowała się historią sztuki, wysyłałam jej kwartalnik "Biuletyn Historii Sztuki", gdzie pracowałam. Była jeszcze siostra Andrea, która uczyła fizyki i astronomii, ale która nie zapisała się niczym szczególnym w mojej pamięci. Spośród sióstr szafirowych (z drugiego chóru) najmilsza była siostra Juta, stara, dobra zakonnica, która opiekowała się pasieką. Chodziła w ogrodzie wśród chmary latających pszczół bez żadnej siatki na twarzy, rozmawiała sobie z pszczołami, a one chodziły po jej obnażonych dłoniach i welonie, nie robiąc żadnej krzywdy. Delikatna i cicha siostra Boromea była infirmierką. Z wykształcenia była stomatologiem, a więc miała wyższe studia. Może w drugim chórze zakonnic była przez pokorę? Mrukliwa i zawsze zapracowana była siostra Scholastyka, westiarka; zajmowała się bielizną, którą bez końca naprawiała lub prała. Na lekcjach robót ręcznych przeważnie obierałyśmy kartofle, stosy zmarzniętych ziemniaków, które słodkawo i niemile pachniały. Siedziałyśmy nad tymi kartoflami w parku koło inspektów, a jedna z zakonnic czytała nam głośno "Chłopów" Reymonta, skrupulatnie opuszczając fragmenty zbyt drastyczne dla uszu młodych panienek. W ramach prac społeczno-misyjnych dziewczęta należące do Sodalicji Mariańskiej (ja nie należałam) dawały lekcje katechizmu małym, wiejskim dzieciom. Podobno jedno z nich, przepytywane na wyrywki z Dziesięciorga Bożych Przykazań na zapytanie, jak brzmi przykazanie szóste, odpowiedziało" "Nie Tadeusz!" W Szymanowie założyłam drużynę harcerską, która świetnie przez cały rok się rozwijała. Włożyłam w nią całe serce, całą potrzebę społecznego działania. Większość dziewcząt z internatu (bo były też eksternistki, uczennice przychodzące z zewnątrz, nie mieszkające w internacie) zapisało się do harcerstwa. Było kilka zastępów, urządzałyśmy ogniska, śpiewałyśmy harcerskie piosenki, dziewczynki zdobywały "sprawności". Moja popularność wzrastała, dziewczynki mnie "uwielbiały", a ja ten wpływ starałam się wykorzystać dla dobrych spraw - uczyłam obowiązkowości, dotrzymywania danego słowa, zachęcałam do pilnej nauki, punktualności. Sądziłam, że pomagam siostrom w ich pracy wychowawczej. Ale było inaczej. Chyba siostry uznały, że mój wpływ na dziewczęta jest zbyt duży, że trzeba go ograniczyć. W szkołach klasztornych z reguły zwalczano zbytnie "uwielbianie" czy to koleżanek, czy zakonnic. Więzy uczuciowe winny mieć tylko jeden kierunek - religijny. Chyba dlatego też zakonnice co jakiś czas były wysyłane do innych domów klasztornych, by zbytnio nie przywiązywać się do miejsca, do innych sióstr, do wychowanek. Jak już wspomniałam większość internatu zapisała się do harcerstwa, być może ze szkodą dla Sodalicji. Nasze zbiórki i ogniska były o wiele atrakcyjniejsze od zebrań i modlitw sodalisek. Tak więc po roku, gdy przeszłam już do ostatniej klasy - II licealnej - zostałam odsunięta z funkcji drużynowej. Oficjalnym powodem było to, że to już tylko rok do matury i że potrzebuję więcej czasu na naukę. Z woli sióstr drużynową została kandydatka na zakonnicę, postulantka w białym, krochmalonym czepeczku, zawiązanym pod brodą - panna Czesia. Ja miałam pełnić funkcję przybocznej. Ale jeszcze tej jesieni wykluczono mnie z harcerstwa w ogóle. Pretekstem była następująca historia. Byłam w Warszawie u rodziców i wracałam do Szymanowa pociągiem. W drodze rozbolał mnie dotkliwie ząb, cierpiałam okropnie i ktoś z pasażerów poradził mi, by z braku środka przeciwbólowego zapalić papierosa. Nie miałam oczywiście papierosów, ale mnie poczęstowano, dając kilka sztuk na zapas - na dalszą drogę: od stacji do klasztoru trzeba było wędrować piechotą około 6 kilometrów. Tak więc paliłam idąc drogą do Szymanowa, a gdy wreszcie dotarłam do furty i zadzwoniłam, otwierająca mi zakonnica musiała poczuć ode mnie zapach papierosowego dymu. Sądzę, że doniosła o tym natychmiast, bo następnego dnia, bez słowa uprzedzenia, w czasie obiadu w refektarzu, jedna z zakonnic uroczyście ogłosiła wszystkim obecnym dziewczynkom, że zostaję usunięta z harcerstwa. Nie podano żadnych przyczyn. Zapanowała cisza w refektarzu. To było dla mnie straszne przeżycie. Potem w mojej budce znajdywałam podrzucane liściki na małych karteczkach od dziewczynek z pytaniem, dlaczego mnie wyrzucono, z zapewnieniami, że są przekonane, że nie zrobiłam niczego złego, niegodnego, że skoro mnie nie ma już być w harcerstwie, to one się wypisują same... Czułam się okropnie. Wydawało mi się, że nic nie można zrobić. Nie mogłam nic wyjaśniać, bo nie chciałam powiedzieć dziewczętom, że siostry zrobiły mi krzywdę niezasłużenie i bezprawnie. Wykluczyć bowiem z harcerstwa mogłaby mnie jedynie wyższa władza harcerska (hufcowa), a i to za naprawdę wielkie przewinienie. To prawda, że harcerki zobowiązują się do niepalenia (jeśli to było w istocie pretekstem wyrzucenia mnie), ale nikt nie badał okoliczności palenia przeze mnie papierosów, nikt o nic mnie nie pytał, ja zaś uważałam, że jedyne co mogę zrobić, to prosić zrozpaczone dziewczęta, by nie występowały z harcerstwa. Nie jest się bowiem w harcerstwie ze względu na kogoś, ale na idee i wartości wyższe. Nie miałam komu się poskarżyć, nie mogłam nawet napisać listu, bo listy nie zapieczętowane trzeba było wrzucać do skrzynki na drzwiach celi siostry Klary, która je cenzurowała i nierzadko zwracała wychowankom uwagę, że ten czy ów fragment jest "niestosowny". Nie miałam domu, nikogo bliskiego, by się poradzić. Myślałam, że taka sprawa nigdy nie mogłaby się zdarzyć w "mojej" pierwszej szkole na Wiejskiej... Założona przeze mnie drużyna, po moim odejściu o wiele mniej liczna, nie przetrwała długo. Chyba w rok czy dwa po mojej maturze harcerstwo w Szymanowie w ogóle przestało istnieć. Druhna Czesia, jak mi mówiono, opuściła klasztor, powracając "do świata". Po latach dowiedziałam się, że długo chorowała i umarła. A potem nastały czasy niedobre dla harcerstwa polskiego w ogóle. Byłam w klasztorze jeszcze ten rok do matury. Urządzałyśmy przedstawienia teatralne (m.in. Dziady Mickiewicza, gdzie grałam księdza Piotra), kilkakrotnie wyjeżdżałyśmy do teatru do Warszawy (m.in. na "Grube ryby"), widziałyśmy niemal stuletniego Solskiego. Byłyśmy też z pielgrzymką w Częstochowie. W Częstochowie miałam być po raz pierwszy i ogromnie byłam przejęta zobaczeniem klasztoru Paulinów, starych murów, na szczycie których stał niegdyś ksiądz Kordecki z krzyżem w ręku, odpierając nacierających Szwedów, cudownego obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. W podniosłym nastroju postanowiłam odbyć spowiedź generalną z całego życia. Na zewnątrz klasztoru Paulinów pod murami koło Stacji Męki Pańskiej stały konfesjonały, oblężone z dwóch stron - po jednej kobiety, a właściwie baby wiejskie w chustach na głowach, po drugiej - chłopi. Ustawiłam się w kolejce, pełna pokory, cierpliwie. Wreszcie doszło do mnie. Uklękłam, napierały na mnie baby, prawie leżały na moich plecach najwyraźniej podsłuchując moją spowiedź. Zaczęłam się spowiadać. Najpierw "Confiteor" po łacinie, tak jak to było w zwyczaju w klasztorze w Szymanowie. Ksiądz przerwał mi: "No, zacznij się spowiadać!" Zaczęłam wymieniać moje grzechy. Po chwili ksiądz znów mi przerwał: "Moja córko, czy zabiłaś kogoś?" "Nie" odpowiedziałam. "A czy kradłaś?" - "Nie". - Cudzołożyłaś?" - "Nie". Na co ksiądz huknął: "To co mi zawracasz głowę?!" To była wspaniała lekcja pokory i właściwych proporcji spraw w życiu. Przed maturą, mimo że już dość dorosłych, trzymały się nas rozmaite psikusy i głupie kawały. Kiedyś w budkach zrobiłyśmy z prześcieradeł kukłę "powieszonej" zakonnicy i zawiadomiłyśmy o tym, że jakaś siostra "wisi" przemiłą siostrę Mateę, która o mało co nie dostała ataku serca. Innym razem na tzw. wieczornym studium (już po wieczornych modlitwach zezwalano nam, maturzystkom na wieczorną naukę w klasie). Jak zazwyczaj jedna z zakonnic przyniosła tacę z kanapkami, jak zwykle z żółtym serem. Nie wszystkie dziewczęta jadły kanapki, zawsze zostawało ich kilka i wówczas jedna z koleżanek, łakoma i zawsze głodna pożerała pozostawione kanapki. Zrobiłyśmy rzecz ohydną - zamiast sera położyłyśmy na chlebie plasterek zwykłego mydła! Nie muszę opisywać, co się dalej działo, koleżanka dławiła się, przeprowadzono śledztwo, kto dopuścił się tej wstrętnej złośliwości... Matura jakoś przeszła, choć ze zdenerwowania zamiast pisać o Słowackim, napisałam o Krasińskim, lub odwrotnie, zaś na francuskim dukałam bez sensu zapytana o "Pýcheurs d'Islande" Pierre Loti'ego, jedyną książkę, jakiej nie przeczytałam z lektury. Przeczytałam ją dopiero w wiele lat później. To bardzo piękna książka. Po egzaminach wyprawiono nam przyjęcie (chyba truskawkowe) ze "śpiewającą wodą" (woda z sokiem i odrobiną wina), a każda z maturzystek dostała małą wydrążoną w korze łódeczkę z białym żaglem z materiału, z jakiego były szyte habity sióstr. W środek łódeczki włożone były różne karteczki z różnymi sentencjami. Na mojej było: "W każdym człowieku jest coś ze zbrodniarza i coś ze świętego". Może rzeczywiście? Po maturze jedyna osoba jaka mi przyszła do głowy, by ją zawiadomić o szczęśliwie przebytych egzaminach, była pani Wanda Kobylańska, matka mojej koleżanki Heleny. Wysłałam jej telegram, zawierający tylko jedno słowo: "Victoria!" Ale na poczcie, jak się okazało zamieniono "Victorię" na "Wiktorię" i biedna pani Kobylańska zachodziła w głowę, o co tu chodzi i od kogo jest ten dziwny telegram. * W Szymanowie nie czułam się szczęśliwa i przez lata wydawało mi się, że do tej szkoły nie mam sentymentu. Pozostało dojmujące uczucie krzywdy, zdumiewającego zawodu, że starsi nie zawsze mają rację, że mogą zrobić świadomie lub nieświadomie krzywdę, w imię "wyższych racji", a przecież ta krzywda przerastała, moim zdaniem, owe racje. Tak więc w Szymanowie byłam przez te lata chyba tylko dwa razy (raz przed maturą mojej siostry Basi, potem na dwudziestopięciolecie mojej matury). Dwa razy też byłam na dorocznym opłatku, gromadzącym dawne wychowanki w warszawskim domu Sióstr przy ulicy Idzikowskiego. Z jedną siostrą Hieronimą utrzymywałam przez jakiś czas kontakty, ale te spotkania, wprawdzie miłe i serdeczne, nigdy nie mogły się przerodzić w "istotną rozmowę", jak mawiał Witkacy, bo nasze rozumienie świata i wielu problemów było zbyt różne. Nigdy też nie poruszyłam w rozmowach z nią "mojego" problemu z wyrzuceniem mnie z harcerstwa, nadal mając przekonanie, że nie mogę szczerze rozmawiać, a zwłaszcza krytykować decyzji "starszych", choć byłam pewna, że w tej decyzji nie brała udziału siostra Hieronima. Ale była z solidarnej, zakonnej wspólnoty. Niemniej wiedziałam, że to była świetna szkoła przez swój poziom nauczania, przez swoje tradycje, patriotyzm, przez swoją działalność misyjną, charytatywną, wychowawczą. Ale, jak już pisałam, w Szymanowie nie czułam się szczęśliwa. W ubiegłym roku (1997) pojechałam po latach do Szymanowa na zjazd koleżanek w pięćdziesięciolecie naszej matury. Ku memu zaskoczeniu tych kilka spędzonych tam godzin wzruszyło mnie bardzo. Odnajdywałam stare kąty z niejakim rozrzewnieniem, a ze smutkiem notując wszelkie zmiany w klasztornym internacie i w parku. Z dawniej znanych mi zakonnic była już tylko siostra Hieronima z nadal pięknymi "gotyckimi" dłońmi i żywym jak dawniej umysłem, ale jarzące się brązowym ogniem oczy siostry z biegiem lat widzą coraz gorzej. Nie mogłam zobaczyć siostry Assumpty - ma już blisko sto lat i nie opuszcza swojej celi za klauzurą. Oprócz siostry Hieronimy była też moja koleżanka z klasy, Danka G., obecnie zakonnica - siostra Paula. Obie - i siostra Hieronima i Danka były niezwykle serdeczne, a ja poczułam się nagle jakbym po trosze odnajdywała utracony dom rodzinny. Inne moje koleżanki z klasy udało się po tych pięćdziesięciu latach rozpoznać na ogół bez trudu, choć oczywiście wszystkie przecież bardzośmy się zmieniły. Gdy opuszczałam Szymanów miałam cudowne wrażenie, że tyle lat trwające, głęboko ukryte poczucie mojej niegdysiejszej krzywdy niemal uleciało z mojego pamiętania, chyba na zawsze. MÓJ OJCIEC Kiedy myślę o ojcu, widzę go najczęściej siedzącego przy biurku w domu, zawsze czymś zajętego pisaniem, rysowaniem, malowaniem, czytaniem, majsterkowaniem. Nawet w okresie swej dwunastoletniej choroby, kilka godzin dziennie spędzał przy biurku. Siedział na drewnianym, wielkim, twardym fotelu z wysokim oparciem. A biurko, odkąd sięgnę pamięcią było też drewniane, staroświeckie, z wysokimi bokami, w których była ukryta wyciągana drewniana żaluzja; wysunięta, zakrywała blat biurka, gdy ojciec przestawał pracować. Ta żaluzja pozwalała mu spokojnie pozostawić wszystkie papiery i rzeczy rozłożone na biurku, bez obawy, że ktoś je zechce uporządkować i ułożyć. Po bokach biurka były długie otwory, szpary jak w skrzynce pocztowej, przez które można było wsunąć do zamkniętego już biurka jakieś listy czy kartki, które nadeszły do ojca w czasie jego nieobecności. Takie biurko ojca pamiętam sprzed wojny, takie również, bliźniaczo podobne, stało w kolejnych mieszkaniach rodziców po wojnie, zapewne wypatrzone przez ojca w jakimś składzie czy komisie starych mebli. Po ostatniej wojnie, gdy rodzice wszystko stracili w Powstaniu Warszawskim, nigdy już się nie „urządzili”: nie kupowali mebli, żadnych sprzętów, poza niezbędnymi. Byli pokoleniem, które już po raz drugi utraciło wszystko. Po 1945 roku mieszkali najpierw w kołchozowym mieszkaniu w przejściowym pokoju i służbówce na ulicy Nowogrodzkiej. Potem, na Marszałkowskiej 18, mieli wprawdzie dla siebie dwa pokoje, ale w tym wielkim mieszkaniu zakwaterowane były jeszcze dwie rodziny zupełnie obcych ludzi. To był czas, gdy stale się kogoś nocowało, a to przyjezdnych, a to chwilowo bezdomnych. Następne, już osobne mieszkanie rodziców było przy Marszałkowskiej 8 - tu były cztery, bardzo zresztą nieustawne pokoje; wraz z rodzicami mieszkała bratowa mojej matki, moja siostra i mój brat, a potem jego żona Ewa, nadto dość często przemieszkiwało tu na krócej lub dłużej jeszcze wiele innych osób, najczęściej bezdomnych studentów, kolegów mojego rodzeństwa z Wydziału Architektury. A biurko ojca wędrowało z nim razem po wszystkich tych mieszkaniach. Mieszkanie rodziców na Hożej 40, w którym spędzili ostatnich lat kilkanaście, aż do swej śmierci, było bardzo skromne. W pokoju mamy się jadało. W pokoju ojca stało żelazne, stare szpitalne łóżko nakryte kocem, pod przeciwległą ścianą dwie oszklone szafy na książki i jakiś stoliczek, pod ścianą za łóżkiem biurko, a obok fotelik z wyściełanym siedzeniem. Na ścianach wisiały kolorowane litografie z ilustracjami do „Pamiętników” Paska (podobno ocalałe z pożogi wojennej), obrazek Matki Boskiej Ostrobramskiej (który wisi teraz nad łóżkiem w dawnym pokoju Pawła), dziwna rzeźba Edzia Krasińskiego wyobrażająca operację serca - z sercem w drewnianej klatce z siatką (tak jak to sobie wyobrażał artysta), mała oszklona gablotka z różnymi przedmiocikami - zabawnymi upominkami, lub kupowanymi przez ojca na jakichś starociach czy targach. Obok, w dwu długich, także oszklonych gablotkach stały rzędem wyrzeźbione przez ojca Madonny. Za jedną z szaf wisiał widok pałacu w Wojtkuszkach Napoleona Ordy (taki sam jak u nas na Piwnej), obok biurka nad fotelikiem akwarela czy tempera Antoniego Uniechowskiego, wyobrażająca rycerza na koniu, oprawiona w złote ramki z zaokrąglonymi rogami. Na górnej półce biurka stały zawsze - fotografia mamy w młodości i fotografia doktor Wandy Łążyńskiej, ukochanej asystentki ojca, świetnego chirurga, która zginęła w Powstaniu Warszawskim. Kiedy przychodziłam do ojca, wskazywał mi miejsce w foteliku pod oknem koło biurka. Ogromnie lubiłam wizyty u ojca - zawsze były jakoś wyjątkowe, zawsze mi coś pokazywał, a to jakąś książkę, a to jakiś zabawny przedmiot wyjmowany z przepastnych szuflad biurka, a to jakąś swoją nową rzeźbę czy malunek. Opowiadał rozmaite historie, najczęściej z życia Kliniki, jakieś anegdotki, jakieś dowcipy. W dawniejszych czasach, gdy palił, przypominam sobie jak wyciągał mosiężną maszynkę do robienia papierosów. Była w kształcie rurki otwieranej wzdłuż z wystającym zaciskiem, w którą wkładało się tytoń z pudełka i upychało - nie za mocno i nie za lekko - a potem na tę rurkę nasadzało się ostrożnie gilzę, składającą się z tutki papieru (filtra) i wiotkiej bibułki i nadziewało się tę gilzę tytoniem za pomocą specjalnego popychadełka, przypominającego upychacz do fajki. Czasem ojciec pozwalał mi robić to samej, ale zmarnowałam kilka gilz, zanim nabrałam wprawy. Ojciec był czarujący w towarzystwie, ale naprawę lubił rozmowy kameralne, najchętniej w cztery oczy. Gdy przychodziło kilka osób, piło się herbatę czy kawę w pokoju mamy, potem jedna, czy dwie wybrane osoby przechodziły do pokoju ojca na osobną rozmowę. Tak było zawsze - i wtedy, gdy był zdrowy i wówczas, gdy dotknięty paraliżem nie mógł ani mówić, ani pisać (a tyle miał do powiedzenia), skazany na domyślność otoczenia. Ale nadal były to „rozmowy” niezmiernie interesujące. Długie, ważne rozmowy prowadził ojciec przy drzwiach zamkniętych. Najczęściej byli to lekarze, ale także ktoś ze starszych, lub młodszych krewnych czy znajomych, którzy chcieli zasięgnąć rady ojca w jakichś swoich problemach życiowych. Wszyscy, którzy się z moim ojcem zetknęli, po prostu go uwielbiali i uważali za człowieka niezwykłego. Bo mój ojciec był człowiekiem niezwykłym. Był człowiekiem, który nie zmarnował czasu danego mu w życiu. I zawsze umiał wybrać, czegokolwiek by ten wybór nie dotyczył. Tak jak we wczesnej młodości wybrał swoją Ojczyznę, gdy na szali tego wyboru był majątek rodzinny, tak jak wybrał zawód lekarza wbrew tradycjom i przesądom środowiska, w którym się wychował, tak jak wybrał kobietę, z którą połączył swój los tak też było w całym jego dalszym życiu: konsekwentnie, zdawałoby się bez nadmiernych wahań, zawracań, wątpliwości. Miał dokładnie wytyczone zasady postępowania, hierarchię wartości. Rzadko o tym mówił - dawał po prostu przykład swoim życiem, wedle zasad, które uważał za niewzruszone. Był ujmujący w sposobie bycia. Skromny, ale i pełen godności, świetnie wychowany, o nienagannych manierach, powściągliwy, pełen szacunku i atencji w stosunku do każdego człowieka, kimkolwiek by był, delikatny - ale gdy uważał to za konieczne, potrafił być nieugięty. Jakby wedle dewizy wypisanej na herbie Kossakowskich: SUAVITER IN MODO, FORTITER IN RE - co można by przetłumaczyć: wdzięcznie, miło w sposobie (bycia), mężnie, nieustraszenie w rzeczy (w rzeczach istotnych). Budził w ludziach szacunek swoją postawą, prawością, mądrością, podziw swoją inteligencją i fantazją, sympatię i przyjaźń swoją prostotą w obcowaniu z ludźmi, swoją dobrocią. Łączył w sobie powagę i autorytet profesora z niemal dziecięcą skłonnością do psikusów, gdy była po temu odpowiednia pora. Był człowiekiem o niezwykłym uroku, pełnym wdzięku i lekko ironicznego dowcipu. Pamiętam, jak mój brat Eustachy w jakimś momencie swego życia zbytnio przejmował się swoim zdrowiem, śledząc pilnie wszelkie objawy nienormalne - jak mu się zdawało - we własnym organizmie, zapytał ojca: „Jak czuje się człowiek przed zawałem serca?” Na co ojciec odpowiedział mu najpoważniej: „Tak samo, jak przed złamaniem nogi”. Z dzieciństwa pamiętam ojca jako kogoś z jednej strony bardzo surowego, z drugiej - ogromnie zabawnego i miłego. Chwalił nas rzadko, ale zasłużyć na jego pochwałę było jak order, ogromne wyróżnienie. Właśnie ojcu, który sam nigdy o tym nie mówił, nie pouczał, zawdzięczam wpojoną mi na zawsze punktualność, co zresztą często obraca się przeciwko mnie, bo ludzie w większości są niepunktualni, zawsze niemal się spóźniają, a ja muszę czekać. Także to, że staram się być słowna, dotrzymywać obietnic i zobowiązań - zawdzięczam ojcu. Ojciec był człowiekiem pozbawionym czułostkowości, zawsze zachowywaliśmy dystans, nie było mowy o wgramoleniu się na ojca kolana, włażenie mu na głowę, jak to się widzi w wielu rodzinach. Ale przecież wiedzieliśmy, że nas kocha. To ojciec, o czym już wspominałam, czytał nam głośno Trylogię Sienkiewicza, „Pamiętniki” Jana Chryzostoma Paska, poezje Mickiewicza, „Śpiewy historyczne” Juliana Ursyn Niemcewicza. Pisał dla nas zabawne wierszyki, które sam ilustrował, grał na organkach i podśpiewywał piosenki, które utkwiły mi na zawsze w pamięci. Zwłaszcza cztery z nich, których już nigdy potem nie słyszałam. Pierwsza z nich była o Cyganeczkach i w dzieciństwie wydawała mi się ogromnie smutna, nawet złowroga i odzierająca świata z ideałów i złudzeń: Od wioseczki do wioseczki chodzą sobie Cyganeczki chodzą sobie i tak wróżą jak to mieć pieniędzy dużo. Ej, panowie i książęta wyciągajcie swe rączęta będziem, będziem, będziem wróżyć komu szczęście będzie służyć. Bo nie warto kochać stale ani szukać wzajemności bo na ludzkiej życia szali trza pieniędzy nie miłości. Za pieniądze ksiądz się modli za pieniądze świat się podli za pieniądze chłop się żeni za pieniądze serce zmieni. Druga piosenka, którą zapamiętałam, musiała być dość stara, sądząc po jej patriotycznej wymowie polski narzeczony przeciwstawiony został „obcym”, o których opinie są generalizującokrzywdzące: Pada listek pada po ziemi się wala. Nie pójdę za Niemca, ani za Moskala. Nie pójdę matulu, choćbyście kazali, choćby sto tysięcy przyszło tu Moskali. Za Niemca nie pójdę. Niemiec nic nie gada, ani się nie modli, ani się spowiada. A tylko szczęśliwy jest przy kuflu piwa. Z takim ja matulu nie będę szczęśliwa. Francuz szczebiotliwy, kręci się jak fryga i za miesiąc za dwa z miłości ostyga A nasi Polacy co mówią z francuska nie warci, matulu, mojego serduszka Ja proszę matuli by mój narzeczony miał białą koszulę a kontusz czerwony Miał białą koszulę spinki u koszuli, takiego, matulu, serce me utuli. Trzecia piosenka, która bardzo mnie śmieszyła w dzieciństwie, jest o niesfornej, kapryśnej i psotnej dziewczynie: Mama już wstała, ja jeszcze leżę, mama się gniewa, ja w to nie wierzę Lecz cóż mi z tego z tego wszystkiego, kiedy ja nie mam narzeczonego! Wstanę ja z łóżka potłukę szklanki, wezmę nożyczki, potnę firanki Mama się gniewa, rączkami macha, a ja się śmieję, u ha ha ha ha! Piękna sukienka, śliczna różowa, podarowała mi ją bratowa. Lecz cóż mi tego, z tego wszystkiego, kiedy ja nie mam narzeczonego! Ostatnia piosenka, chyba z Wileńszczyzny, brzmiała tak: Powiedz, powiedz, moja miiiła, za co cię tak mama biła? Czy za cukier, czy za kaaawa, czy za honor, czy za sława? Ach, nie za to mama biiiła, lecz bym chłopców nie lubiła. Niech mi mama utnie noooga, będę kochać póki moga! Niech mi mama urwie szyyyja, będę kochać póki żyja! Ojciec nigdy nam nie opowiadał o swoich przygodach w czasie wojny bolszewickiej w 1920, ani o wojnie w 1939 roku, o przeżyciach w obozach sowieckim i niemieckim, więzieniu na Pawiaku chyba, że w formie zabawnej anegdoty, zabawnego zdarzenia, które zawsze, w każdych okolicznościach mogą się wydarzyć. I tak z pobytu na Pawiaku jedyne, co ojciec nam opowiadał, to historia, jaka się wydarzyła doktorowi Lothowi, który siedział wraz z ojcem jako więzień, a zarazem lekarz więzienny. Otóż jeden ze współwięźniów, złodziej-kieszonkowiec chwalił się, że zdoła ukraść wszystko co zechce, zupełnie niepostrzeżenie. Doktor Loth uważał, że to niemożliwe. Pod koniec dyskusji kieszonkowiec zapytał doktora Lotha, gdzie ma swoje klucze od ambulatorium. „Zawsze noszę je przy sobie w kieszeni fartucha” - powiedział doktor. „To niech pan sprawdzi”. Doktor sięgnął do kieszeni. Klucze zniknęły. Wtedy złodziejaszek-fachowiec z triumfem, wielce rozradowany, że mu się fortel udał, wyjął z własnej kieszeni pęk kluczy i zwrócił je zaskoczonemu doktorowi. Ta niechęć do opowiadania o trudnych, niekiedy strasznych przejściach życiowych, była chyba charakterystyczna dla pokolenia mego ojca. Wiem, że na przykład pan Kazimierz Kobylański wywieziony do Rosji, był jednym z sądzonych w słynnym „procesie szesnastu”, więziony w Moskwie, a potem w Polsce - nigdy nie mówił o swoich przeżyciach. Nawet żonie. Była w tym jakaś siła męskości i twardości wedle dawnych pojęć, tak różnych od obecnego rozklejania się i dzielenia włosa na czworo i nieustannego rozpamiętywania. Ze swoich zagranicznych podróży ojciec również opowiadał nam rozmaite zabawne historyjki. Na przykład ze swego wyjazdu do Szwajcarii tuż po wojnie, gdy cała Warszawa była jeszcze w gruzach, panowała bieda, długie kolejki przed nielicznymi sklepikami. A w Genewie czy Zurichu dobrobyt, czyste ulice, wspaniałe sklepy, śladu wojny. I idąc ulicą zobaczył ojciec nagle długą kolejkę przed jakimś urzędem miejskim. Stały tam głównie staruszki. Zaintrygowany ojciec zapytał „za czym” mianowicie stoją. Okazało się, że owe panie stoją w kolejce, aby dowiedzieć się o swoje akcje czy też księgi hipoteczne, które podobno uległy częściowemu zniszczeniu... nadgryzione przez harcujące w archiwach myszy!! Takie oto zabawne historyjki opowiadał nam ojciec. Dziś myślę, że każda miała w sobie jakoś ukryty morał, albo wskazywała na różnorodność postaw, względność ocen, hierarchię wartości. W okresie okupacji Klinika dziecięca z ulicy Litewskiej, o czym już pisałam, została wysiedlona przez Niemców na Śliską do budynku zakaźnego szpitalika dziecięcego. Dopiero po śmierci ojca dowiedziałam się z jakiejś audycji telewizyjnej, a potem z biogramu ojca, zamieszczonego w „Słowniku Biograficznym Polskich Nauk Medycznych”, że w tym właśnie szpitaliku ukrywał na oddziale chirurgicznym żydowskie dzieci pod fałszywymi papierami i fałszywymi kartami choroby. Obrzezani chłopcy w razie wnikliwej kontroli niemieckiej mieli opatrunki, jako rzekomo operowani na przepuklinę pachwinową. Wraz z profesorem Ludwikiem Hirszfeldem organizował pomoc dla getta w Warszawie. W okupowanej Warszawie ojciec wykładał na tajnym uniwersytecie w tzw. Szkole Zaorskiego i w szkole pielęgniarek Czerwonego Krzyża (był rzadkim wypadkiem lekarza robiącego świetnie zastrzyki, czego mnie nauczył). W szpitalu na Śliskiej, zamienionym w okresie Powstania na szpital powstańczy, pracował nadal mój ojciec. Pamiętam jak na samym początku Powstania operował bez odpoczynku i snu przez cztery pierwsze dni i jak w końcu zemdlał z wyczerpania. Po upadku Powstania, gdy ranni zostali ewakuowani do obozów, szpital znów jako dziecięcy powstał tymczasowo w Milanówku pod Warszawą. Ojciec mieszkał gdzieś kątem w odległym o kilka kilometrów Brwinowie i codzień dochodził pieszo, lub dojeżdżał kolejką do szpitala. Pociągi chodziły nieregularnie - na peronie czekał niecierpliwy tłum podróżnych, co chwila wyglądając na tory, czy pociąg wreszcie nie nadjeżdża. Ale mój ojciec, jak opowiadała mama, skracał sobie oczekiwanie rzeźbiąc w znalezionym na torach kamyku nożyczkami do paznokci mamy, psując je nieodwracalnie. Kiedy wreszcie nadjeżdżał pociąg, ojciec był zdziwiony, że tak szybko, że to już. Zanim się rozchorował znajdował właśnie w rzeźbieniu i malowaniu odprężenie po wielogodzinnych operacjach. Robił małe kamienne rzeźby (jedną z nich - małym krzyżykiem - w czasie swojej wizyty u ojca zachwycił się August Zamoyski, mistrz w kuciu w kamieniu), ale większość była rzezana w kawałkach miękkiego drewna, znajdywanego na nadmorskich plażach. Kilkanaście takich rzeźb jest nadal w mieszkaniu rodziców na Hożej w dawnym pokoju ojca, o czym już pisałam. Są to przeważnie Madonny w koronie, często z Dzieciątkiem, wszystkie polichromowane i czymś złocone i lakierowane. Te rzeźby ojca były pokazywane na różnych wystawach, m.in. w Turynie w 1965 roku na międzynarodowej wystawie sztuki lekarzy; dostał wówczas medal srebrny za jakąś kompozycję i medal złoty za Madonnę, która zresztą została z wystawy ukradziona. Zdaniem ojca było to dowodem, że naprawdę się podobała. Malowanie uprawiane sporadycznie dla wypoczynku, w okresie nieodwracalnej choroby ojca stało się ważną pozycją w tym jego nowym, okaleczonym życiu. Jak wszystko co robił ojciec i ono było twórcze. W jego sztuce nie przeszkadzało mu i nie onieśmielało, że był kiedyś Leonardo da Vinci, Michał Anioł, Tycjan czy Giotto - tworzył jak umiał, jak chciał, jak mu się podobało. Tę nadzwyczajną cechę szczęśliwie ma także mój syn Paweł, którego wyobraźni i eksperymentów nic nie krępuje. Kompozycje malarskie ojca są niezwykłe. Niby jest to malarstwo nieprofesjonalne, prymitywne, ale robione przez człowieka wykształconego. I tu, podobnie jak w rzeźbie, obrazki ojca są przede wszystkim kompozycjami o tematyce religijnej (Madonna, Matka Boska z Dzieciątkiem, Ostatnia Wieczerza, Ukrzyżowanie) powtarzane po wielokroć, za każdym razem w innych trochę wersjach), kompozycje kwiatów, owoców, ryb o dziwnych kształtach i scenki rodzajowe, czy obyczajowe. Te ostatnie zwracają uwagę tym, że stroje jakie noszą różne osoby (np. egzamin przed profesorskim gremium, zwiedzanie wystawy w Zachęcie, rada wydziału) odziane są nieodmiennie w stroje sprzed ponad pół wieku, takie, jakie ojciec musiał zapamiętać ze swego dzieciństwa (wysokie kołnierzyki panów w surdutach, szale, woalki i kapelusze z piórami pań itp.). Wszystkie kompozycje malarskie wypełnione są po brzegi (horror vacui). Pejzaże w kompozycjach występują z rzadka, jedynie jako tło, dopełnienie scen figuralnych. Te wszystkie obrazki są nie tylko pełne fantazji. Niektóre z nich są ogromnie dowcipne - na przykład „Walka Syrenki warszawskiej z krakowskim Lajkonikiem” lub „Szał Podkowińskiego jako dziecko”. Władysław Podkowiński, malarz z końca ubiegłego stulecia, wsławił się skandalem, jaki wywołało jego płótno na wystawie w Zachęcie pod tytułem „Szał”. Wyobrażało rozhukanego, pędzącego czarnego konia z nagą kobietą z rozwianym włosem na grzbiecie. „Szał Podkowińskiego w młodości” mojego ojca przedstawiał małą dziewczynkę w sukience na rozbrykanym koniu. Już w okresie swojej choroby ojciec mój zrobił kilka obrazków specjalnie dla Pawła: Matkę Boską wśród Pawła zabawek, małego szarego konika z wypisanym obok alfabetem, zegar z ruchomymi wskazówkami i schemat operacji wyrostka robaczkowego zwanego ślepą kiszką, tłumaczącym kolejne etapy zabiegu, który Paweł właśnie przeszedł (1975). Technikę swego malarstwa wymyślił sobie ojciec sam, wbrew wszelkim przyjętym zasadom. Jego niewielkie obrazki malowane są po drugiej (matowej) stronie papieru fotograficznego, kredkami firmy „carandache” maczanymi w wodzie, co daje wspaniały intensywny kolor. Kontury robione są w czarnym tuszu. Partie złocone lub srebrzone były malowane farbami do kaloryferów, kupowanymi w mydlarniach czy sklepach z farbami. Po ukończeniu, każdy obrazek był powlekany jakimś werniksem, także kupowanym w mydlarni. Tych malowideł zrobił ojciec w czasie swojej choroby chyba wiele dzesiątków. Ofiarowywał je odwiedzającym go gościom, lekarzom, rodzinie. Niektóre prace ojca były wystawiane między innymi w Muzeum Narodowym w Warszawie, które ku jego wielkiej radości i satysfakcji zakupiło od niego do swoich zbiorów osiem kompozycji. Obrazki ojca pokazywane były na kilku wystawach sztuki tzw. nieprofesjonalnej, i oddzielnie - w Galerii Boguckich przy Teatrze Wielkim w Warszawie oraz przy okazji różnych konferencji i zjazdów chirurgów dziecięcych w Warszawie i Poznaniu. Z tych obrazków, które ofiarował mi ojciec, Paweł i Anira, już w wiele lat po śmierci ojca, wybrali dziewięć i wydali jako pocztówki sprzedawane na pomoc dla Kliniki na Litewskiej. Ojciec kolekcjonował też znaczki pocztowe, które układał wedle tematów: samoloty, samochody, motyle, zwierzęta były zbierane dla Pawła (który wszakże nigdy jakoś nie zainteresował się tymi klaserami). Znaczki z wizerunkiem Matki Boskiej wypełniły spory klaser, który mama ofiarowała księdzu Prymasowi Stefanowi Wyszyńskiemu. Ojciec zbierał również nalepki od zapałek, wszystko zawsze ogromnie systematycznie i porządnie posegregowane. Już od czasów przedwojennych zajmował się też sporadycznie fotografią, w której eksperymentował, sam robiąc odbitki i wywołując zdjęcia. Robił na przykład portrety ludzi, których fotografował przez groszkowaną, nieprzezroczystą szybę, robił odbitki specjalnie wywoływane tak, aby wyglądały jak grafika itp. Warto tu może przypomnieć raz jeszcze, że ojciec mego ojca (Stanisław Kazimierz Kossakowski) był pionierem fotografii w Polsce. Może to zainteresowanie fotografią odziedziczył mój ojciec po nim? Z kolei mój brat, znakomity i znany fotografik, pierwsze kroki w tej dziedzinie stawiał pod okiem ojca: w łazience zamienionej na ciemnię wprowadzał go w arkana technicznej obróbki klisz. Te zdolności odezwały się w moim synu Pawle, wnuku mego ojca. Paweł ma wielki talent w tej dziedzinie - wiele jego fotografii zamieszczano w czasopismach, brał udział w kilku wystawach i miał świetne dwie własne wystawy w Galerii Związku Fotografików. Tak to już czwarte pokolenie, licząc od mego dziadka, zaznaczyło swoje istnienie w sztuce fotografii. Pamiętam, że gdy jako studentka miałam do wyboru spotkanie w kawiarni z którymś z adoratorów, lub z moim ojcem, zawsze wolałam spotkanie z ojcem. Nadchodziliśmy w umówione miejsce (najczęściej była to kawiarnia „Niespodzianka” na Marszałkowskiej, tuż koło Kliniki na Litewskiej) z dwu różnych stron jednocześnie, punktualni co do minuty. Nie miał wówczas jeszcze pięćdziesięciu lat, wyglądał bardzo młodo, ani jednego siwego włosa - szedł sprężystym, elastycznym krokiem, elegancko i nonszalancko zarazem, krokiem podobnym trochę do sposobu chodzenia mego syna Pawła. Czasem przychodziłam na spotkanie z moimi przyjaciółkami i koleżankami ze studiów Elą Moszoro lub Dzidką Domaszewską, które przepadały za opowieściami ojca. Potem, z kawiarni, odprowadzałyśmy ojca do Kliniki, szczęśliwe, że poświęcił nam pół godziny. Niekiedy odwiedzałam ojca w Klinice. Nie miał oddzielnego gabinetu, który zwykle przysługuje kierującemu profesorowi: w jednym pokoju stało kilka biurek lekarskich i sekretarki ojca, pani Tchorzewskiej. Nad biurkiem ojca wisiały fotografie słynnych chirurgów, między innymi profesora Ombrédanne, znakomitego Francuza. Pewnego razu ojciec kazał mi czekać, bo musiał przeprowadzić rozmowę z rodzicami dziecka, które miało być operowane na serce. Byli to wieśniacy, dosyć przerażeni koniecznością zostawienia dziecka w szpitalu. Nikogo poza nami nie było w gabinecie, tylko tych dwoje zdenerwowanych, prostych ludzi i ojciec. Ja z boku, w odległym kącie pokoju. To była niesłychana rozmowa. Ojciec tłumaczył jasno i przystępnie dlaczego operacja jest konieczna, na czym polega, co dziecku grozi, jeśli nie wyrażą zgody na operację, uspokajał ich, że zostanie zrobione wszystko, by zabieg się udał, że opiekę w szpitalu pełnią dobre, sumienne pielęgniarki i lekarze. Nie żałował czasu, odpowiadał na pytania, nawet na najbardziej nonsensowne. W końcu chłopi wyszli uśmiechnięci i uspokojeni. Wielu pacjentów ojca wraz z rodzinami przez całe lata składało mu wizyty. Szczęśliwie zoperowane dziecko z rodzicami przychodziło z bukietem kwiatów, aby raz jeszcze podziękować za udany zabieg i troskę. Po paru latach zjawiali się ponownie, aby zaprezentować podrosłe już dziecko, które właśnie poszło do szkoły. Znów za jakiś czas zjawiali się, bo „dziecko” zdało już maturę. Wreszcie zupełnie dorosłe przychodziło, już bez rodziców, aby przedstawić ojcu narzeczoną lub młodą żonę. Ponownie oboje składali wizytę, tym razem już z własnym dzieckiem, na szczęście zdrowym. Taka trwająca przez całe lata wdzięczność nie często się zdarza, i jest miarą niezwykłego stosunku mego ojca do pacjentów. Chore dzieci, Klinika były dla ojca najważniejsze. Jeden z asystentów ojca opowiadał mi, że gdy ktoś zapytał: „ile ma pan profesor dzieci?”, ojciec odpowiedział: „sto osiemdziesiąt łóżek”, nie mając żadnych skojarzeń z nami trojgiem - ze mną i moim rodzeństwem. W okresie powojennym ojciec nie znosił prywatnych pacjentów. Gdy mimo to przychodzili, starannie wypisywał kwit na jakąś symboliczną sumę, który starannie składał potem w Urzędzie Skarbowym. Ale niejednokrotnie słyszałam, jak tłumaczył przez telefon, że najchętniej przyjmie chore dziecko w Klinice, bo po pierwsze tam będzie miał więcej czasu, niż w domu, gdzie rzadko bywa, a poza tym wizyta w Klinice nic nie będzie kosztowała. Sądzę, że sprawy finansowe mało ojca obchodziły. Dom był prowadzony nader skromnie, z wyjątkiem stałej służącej, która sprzątała i gotowała. Mimo to ze swej pensji i jakichś honorariów autorskich, wiem , że pomagał finansowo wielu ludziom, a nawet ustanowił jakąś niewielką pensjęstypendium dla jednego z naszych kuzynów w okresie jego studiów, o czym dowiedziałam się dopiero po latach od owego kuzyna. Darmowi pacjenci, zwłaszcza ci ze wsi, koniecznie jednak chcieli się jakoś ojcu wywdzięczyć. I tak zastałam kiedyś w progu mieszkania rodziców stojącego ojca i klęczącego przed nim wieśniaka, jak chłopa pańszczyźnianego przed feudałem; chłop w wyciągniętych dłoniach trzymał w rozmiękłej gazecie kawał cielęciny (a czasy były ciężkie, „bezmięsne”), ojciec zaś stał nieugięty ku rozpaczy chłopa. Innego razu będąc u rodziców i czekając na ich powrót, otworzyłam drzwi na dzwonek. Przed drzwiami nikogo nie było, słychać było jedynie tupot nóg kogoś pędem zbiegającego po schodach. Przed drzwiami stał duży karton, na którym było napisane: „prof. J. Kossakowski”. Żadnego nadawcy. Wzięłam więc paczkę i wówczas poczułam, że coś się w niej rusza: to była żywa gęś! Dalsza historia gęsi była następująca: uwolniłam trzepoczącego się ptaka i wpuściłam do pokoju mego brata. Gdy mój brat wrócił, rozwrzeszczał się rozgłośnie, bo gęś napaskudziła mu na poduszkę nieposłanego łóżka. Wtedy wrócił ojciec i groźnie powiedział: „Mówiłem raz na zawsze, że nie wolno przyjmować żadnych prezentów!” Z kolei nadszedł mój późniejszy mąż Jurek ze swoim przyjacielem Jurkiem Chudzikiem (obaj byli kolegami mojego rodzeństwa z Wydziału Architektury). Zdecydowaliśmy, że trzeba się uwolnić od kłopotliwego prezentu i za zgodą mamy oddaliśmy gęś Jurkowi Szanajcy, byle by ją natychmiast zabrał. Wsiedli więc obaj Jurkowie na swój stary motor NSU - mój Jurek z przodu, drugi Jurek z tyłu, trzymając gęgającą gęś pod pachą. Jurek zawiózł nieszczęsną gęś na Saską Kępę do swego ojca, który polubił ptaka z wzajemnością. Podobno wszędzie chodziła za nim, i nawet odprowadzała go drepcząc na przystanek tramwajowy. Myślę, że w końcu umarła ze starości. Przypominam sobie, że pewnego razu ojciec pojechał zagranicę, do Francji czy Szwajcarii. Z diet jakie otrzymał (zamiast podarków dla rodziny) zakupił jakieś narzędzia chirurgiczne, których w Polsce, jak wszystkiego wówczas, było brak. Po powrocie, na cle zakwestionowano mu ów dziwny i podejrzany zakup, który zatrzymano do wyjaśnienia i dopiero Ministerstwo Zdrowia musiało interweniować, by wydano zakupione przez ojca instrumenty dla jego Kliniki. Ojciec miał wiele niezwykłych cech charakteru - jedną z nich była umiejętność skupiania się w każdych warunkach. Swoją pracę habilitacyjną napisał tuż po wojnie, mieszkając w kołhozowym mieszkaniu, w przechodnim pokoju, przez który defilowali z garnkami i nocnikami tam i z powrotem różni lokatorzy. (Walkę z takim „wyłączaniem się” prowadzi niesłusznie większość matek, wołając aż do skutki zaczytane dziecko, aby przyszło na obiad. Ja sama zostałam skutecznie pozbawiona tej umiejętności skupiania się i nie reagowania na zewnętrzne hałasy. Ale przyznaję, że to trudny problem, gdy obiad jest gotowy i stygnie na stole). Ojciec mój nie znosił protekcji i powiedziałabym, że nawet w tym przesadzał. Pewnego razu moja siostra złamała mały palec u ręki. Przybiegła więc do ojca do Kliniki, który oświadczył, że jest w tej chwili zajęty i że powinna udać się do ambulatorium, jak wszyscy. Poszła więc do ambulatorium, palec nastawiono, założono gips - ale po paru tygodniach, gdy gips zdjęto, okazało się, że palec zrósł się krzywo. Chcę tu przytoczyć jeszcze jedną historię. Otóż ojciec mój na moją prośbę zaczął spisywać wspomnienia ze swoich lat dziecinnych dla mojego syna Pawła. Napisał kilkadziesiąt stron w grubym brulionie, ilustrując swój rękopis planikami, rysunkami i fotografiami. Nie ukończył swoich wspomnień z powodu choroby - nadal mógł wprawdzie czytać (we wszystkich znanych mu językach), ale nie mógł mówić ani pisać (poza cyframi i własnym podpisem). Już w czasie choroby zażądał, czego z trudem się domyśliłam, żebym mu przyniosła ów zeszyt wspomnień pisanych dla Pawła. To było niesłychane: ojciec patrząc uważnie na każdą stronę rękopisu starannie kopiował rysując każdą literę tekstu i robiąc nowe ilustracje! Wydawałoby się, że prościej byłoby przepisać wspomnienia ojca na maszynie. Ale ojciec wolał sam to zrobić i myślę, że to było wspaniałe - ten trud, który włożył w kopiowanie, był brakiem zgody na nieuleczalną chorobę, nie uleganie jej tragicznym skutkom. I tak istnieją dwa rękopiśmienne oryginały wspomnień mego ojca z lat dziecinnych. Zarówno gdy był zdrowy, jak w czasie wieloletniej choroby, nie lubił spędzać czasu biernie. Zawsze miał zajęcia dokładnie zaplanowane, zawsze były to zajęcia, w których aktywnie uczestniczył. Nigdy nie był tylko widzem. Nie lubił telewizji, którą oglądał tylko okazjonalnie (np. wybór Jana Pawła II na papieża), w radio słuchał jedynie wiadomości. Lubił czytać, zwłaszcza książki historyczne o epoce XVII-XIX wieku, z czasów wojen napoleońskich, poematy historyczne. Mama zawsze traktowała ojca trochę jak niesforne pełne fantazji dziecko, które bez niej by w życiu zginęło. Trochę w tym było prawdy. To mama dbała o prozę życia codziennego - pranie, jedzenie, sprzątanie, choć także ona pracowała jako lekarz w Klinice. Rodzice zawsze mieli służącą, ale kiedyś się zdarzyło, że jedna odeszła, a następna jeszcze nie została przyjęta. Ojciec, któremu buty zawsze czyszczono, postanowił tym razem wyczyścić je sobie sam, jak za dawnych, ułańskich czasów. Postawił więc nogę w bucie na wyściełanym fotelu i czarną pastą zaczął smarować but. Zdaje się, że po tym czyszczeniu trzeba było zmieniać obicie fotela. Uczniowie ojca, z których wielu dziś jest profesorami i wybitnymi chirurgami, uważali ojca za wspaniałego, inspirującego nauczyciela, jakkolwiek ogromnie wymagającego. A przy tym człowieka uroczego i pełnego dowcipu. Niezwykła jest wierna pamięć jego uczniów. Przez dwanaście lat choroby ojca, aż do jego śmierci odwiedzali go w domu, w kolejnych szpitalach. W dziesiątą rocznicę jego śmierci ufundowali dwie brązowe tablice z portretem ojca (nie najlepszym i niezbyt podobnym, ale nie jest to najważniejsze) z napisem: PROFESOR JAN KOSSAKOWSKI 1900-1979. TWÓRCA CHIRURGII DZIECIĘCEJ W POLSCE”. Jedna z tych tablic została umieszczona w kościele Zbawiciela (gdzie ojciec przez wiele lat chodził na niedzielną Mszę św.) na lewym filarze w nawie, drugą wmurowano w Klinice na Litewskiej. Dawni uczniowie ojca ufundowali też na grobie w Laskach granitowe płyty z nazwiskiem mamy i ojca. Od lat zamawiana jest Msza św. w Laskach w rocznicę śmierci ojca lub na majowe imieniny rodziców. Wszyscy obecni lekarze idą na grób rodziców, aby złożyć kwiaty i zapalić lampki przy wspólnej modlitwie. A przecież od śmierci ojca minęło już blisko dwadzieścia lat, a od momentu choroby, która go wyłączyła z czynnego życia - przeszło trzydzieści! W czasie zjazdów chirurgów, konferencji, różnych jubileuszy, uczniowie przypominają działalność ojca i jego zasługi jako lekarza i człowieka. Kilka lat lat temu ufundowano medal imienia ojca, który wręcza się wybitnym chirurgom dziecięcym. Imieniem ojca nazwano ulicę koło Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie (Aninie). Mogłabym o moim niezwykłym ojcu opowiadać bez końca. Bardzo go kochałam.