Rafał Syska Art-hard-core Czy może być coś bardziej
Transkrypt
Rafał Syska Art-hard-core Czy może być coś bardziej
Rafał Syska Art-hard-core Czy może być coś bardziej gryzącego się i nieprzystawalnego jak zestawienie ze sobą jak hard-core’owej pornografii z autorskim kinem artystycznym? Tylko na pozór, bo ze zderzenia obu zjawisk narodziły się filmy nad wyraz odkrywcze i intrygujące, a ideologiczna, estetyczna i fabularna użyteczność art-hard-core’u od kilku lat ożywia kino autorskie. I nie chodzi mi tu o soft-core’ową nagość, wakacyjny negliż i wstydliwe podglądanie, nie mam na myśli dyskretnych elips i metonimii, do jakich przyzwyczaił nas mainstream, ale o hard-core’ową penetrację, penisy we wzwodzie, seksualną przemoc, rozbabrane na brzuchu wymiociny i wytryski ejakulatu. O te wszystkie meatshoty, których nie sposób było zobaczyć gdziekolwiek indziej jak w osobnej ścieżce rozwoju kina i mediów – w ostrych pornosach. Każdy tekst o pornografii zaczyna się od problemu definicyjnego. Tu nie może być inaczej, więc stwórzmy na użytek niniejszego eseju roboczą listę cech hard-core’u. W jego artystycznej wersji nie wystarcza nagość – nawet tak wyeksponowana jak w początkowych sekwencjach Wstydu (2011, S. McQueen) lub Camille Claudel, 1915 (2013,B. Dumont), choć w obu wypadkach obnażenie gwiazdy filmowej było ważne dla fabuł, definiowało typowe dla hard-core’u relacje aktor-bohater-widz i odsłaniało kluczową dla filmu cielesność (w pierwszym wypadku niszczoną przez hiperdoskonałość, w drugim wiezioną przez ułomność). To jednak za mało. Opisywany nurt potrzebuje dosłownego, niesymulowanego aktu seksualnego (dokonującego się nie tylko w świecie przedstawionym – pod kołdrą lub za kadrem), ale też na samym planie zdjęciowym. Przydatne stają się fragmentaryzujące ludzi zbliżenia wagin i penisów, potrzebne są płyny ustrojowe, które eksponują biologiczną konsystencję ludzkiego ciała, a wreszcie niezbędna jest intymność autentycznego człowieka – czyli aktora ściśle zespolonego z bohaterem. Art-hard-core to niekiedy eksploracja trzewi, wędrówka pod elegancką pokrywę skóry, dekonstrukcja ciała i obscena – czyli wszystko to, co jest poza przestrzenią przedstawienia. Nowa użyteczność W art-hard-corze znika jedynie fundamentalna własność pornografii – przyjemność i rozkosz, tak samo ważna w świecie przedstawionym, jak w samym akcie obcowania z erotycznym materiałem. Dematerializuje się więc podstawowa użyteczność hard-core’u, czyli pomagające w masturbacji seksualne pobudzenie. Bądź też, staje się ono wtórne i niepotrzebne, bo lekturą opisywanych niżej filmów jest coś innego niż tylko onanizm, który w klasycznym hard-corze był odpowiedzią widza na skierowany do niego komunikat. Pornografia to więc jednoosobowy seans, ścisła więź z aktorem/bohaterem, rodzaj erotycznego dialogu, który rozprasza pustkę samotnego aktu masturbacji. To wejście w świat idealny, wieńczony nieodzownym happy endem i uśmiechem usatysfakcjonowanych bohaterów. W art-hard-core już tak nie jest. Najczęściej, wraz z usunięciem pierwotnej użyteczności pornografii, znika optymizm fabuł i przyjemność odbioru. Istotniejsze staje się wniknięcie we własną intymność (za pośrednictwem filmowego protagonisty), dojrzenie ciała (swojego i Innego) z perspektyw zwykle niedostępnych na co dzień i w sytuacjach najczęściej zasłanianych wstydem. Art-hard-core to akt – często – wieloosobowej projekcji, która przestaje być wygodną i atrakcyjną poznawczo przygodą, lecz odsłania w towarzystwie innych widzów to, co zakazane lub ukryte. Hard-core w tego typu filmach jest instrumentem dla innych niż w zwykłej pornografii celów – pozwala opisać doświadczenie samotności i bogactwo seksualnych praktyk, staje się kodem wypowiedzi mniejszości i aktem oporu wobec patriarchalnej ideologii, jest wreszcie narzędziem odsłaniania i degradowania – nie tyle aktora/bohatera, lecz również odbiorcy. Projekcja filmu staje się przedsięwzięciem performatywnym, swoistym spektaklem, w którym widz uczestniczy intensywniej niż w „normalnych filmach”, nie panuje (jak w zwykłym porno) nad światem przedstawionym, nie dominuje nad usłużnymi mu konwencjami. Obok art-hard-core’u nie sposób więc przejść obojętnie. Stąd zapewne wyrosła w kinie artystycznym popularność pornograficznych scen, bo stanowią one swoisty eksces i atrakcję – nie tyle fabularną, co ideologiczną, będąc zarazem rodzajem gwałtu dokonanego na widzu. Meat-shoty wytrącają z łagodnej i eleganckiej formy pokazywania, choć zarazem nie proponują – jak w hard-corze – osobnych i przyjaznych warunków odbioru. Film pornograficzny, by był atrakcyjny i użyteczny, wymaga odrębnych mechanizmów dystrybucyjnych – inaczej staje się nowym znaczeniowo komunikatem (patrz opisany przez Patrycję Włodek i Joannę Chludzińską kazus odbioru Głębokiego gardła [1972, G. Damiano). Jego artystyczna wersja to z kolei wyzwanie rzucone nie tylko mainstreamowi (przyciągając widzów własną serią atrakcji), ale też dominującemu dziś w filmie autorskim kinu papy, łagodnym i konformistycznym filmie klarownych emocji i konstruktywnych przesłań. Popularność zjawiska to także konsekwencja przemian w systemie filmowej produkcji. Ileż osób szuka odpowiedzi na podstawowe pytanie „jak dziś dotrzeć do widzów z takim ogromem filmów i podbić uzupełniające się nawzajem kanały dystrybucji: płyty wizyjne, Internet, VoD, festiwale filmowe i kina repertuarowe?”. Choć tabu – jako fenomem kulturotwórczy i cywilizacyjny – zdaje się dogorywać, to wciąż waginalna penetracja i wytrysk ejakulatu – codzienność wielu ludzi – wzbudza sensację i kontrowersje, jeśli tylko trafi na ekran. Zapewne już na etapie scenariuszowego developmentu przygotowywane są strategie reklamowe takich filmów jak: Gwałt (2000, V. Despentes, C. Trinh Thi) i 9 Songs (2004, Michael Winterbottom), które tylko na skandalu mogły podbić publiczność. Być może więc za kilka lat trzeba będzie napisać esej o tytule: art-hard-core-kicz, podobnie jak warto by było już ostrzyć pióro na kicz w neomodernizmie lub filmowym ambiencie. Nie zaczynajmy jednak rekonesansu po art-pornografii od jej krytyki (przeciwników i tak ma ona wielu). Przyjrzyjmy się na wstępie przyczynom, na jakich zasadziła się popularność tej formy obrazowania. Spróbujmy zatem odpowiedzieć na pytanie, czy art-hard-core jest wydarzeniem wyjątkowym dla naszych czasów, stanowiącym ważną poznawczo metaforę, czy raczej efektem logicznej ewolucji? Jedno jest bowiem oczywiste: egzemplifikacji tej tendencji znajdziemy już tuziny. Wstępny rekonesans Zawężając rekonesans do kilkunastu ostatnich lat, możemy wychwycić w opisywanym nurcie kilka nakładających się tendencji fabularnych. Hard-core pojawia się po pierwsze w filmach analizujących temat młodzieńczej seksualności. Twórcy rzadko tu prowadzą widzów do optymistycznych wniosków, bo erotyzm częściej sprawia kłopoty, niż tylko wiąże się z ekstazą miłości czy rozkoszą orgazmów. W najweselszej formie wątek ten podjął, korzystając z instrumentarium hard-core’u, John Cameron Mitchell w opowieści o nowojorskiej seksuolożce i jej pacjentach Shortbus (2006). W wesołe tony, mimo hemoroidów i skatologii, uderzył też David Wnendt w uroczej komedii romantycznej Wilgotne miejsca (2013); a poważniejszą diagnozę kreślili Larry Clark i Edward Lachman w wielowątkowym Kenie Parku (2003). Tak jak nastolatków seks zwykle bawił i ciekawił, tak dorosłych prowadził już do emocjonalnej lub psychicznej destrukcji. Unosił się nad tymi filmami duch Antonioniego, który pewnie nie raz marzył o nakręceniu pornograficznego filmu (na koniec kariery prawie to mu się udało). Bez zażenowania zrobili to inni: Lars von Trier w Nimfomance (2013), Vincent Gallo w Brązowym króliku (2003) i Patrice Chéreau w Intymności (2003), gdzie pojawienie się uczuć i miłości zniszczyło czysto erotyczny związek dwojga związanych małżeństwem kochanków. Jak to zwykle bywa, im człowiek starszy, tym młodszy. Uroki seksu odkrywa więc para siedemdziesięciolatków w filmie Park Jin-pyo Za młoda, by umrzeć (2002), a scena niesymulowanych prób osiągnięcia wzwodu przez głównego bohatera/aktora każdorazowo nagradzana jest owacjami kibicującej mu publiczności. Zazwyczaj art-hard-core stara się odseparować od konwencji „użytkowego” kina pornograficznego. Wyróżnia dialogi, podkreśla psychologię i zanudza widza scenami niekończących się retardacji (jak w Brązowym króliku, który na stronach internetowych dostępny jest w wersji skróconej, ograniczonej do obrazu fellatio wykonywanego przez Cloë Sevigny). Na tym tle wyróżnia się przede wszystkim twórczość Catherine Breillat, która w Romansie (1999) i Anatomii piekła (2004) dokonała twórczej reinterpretacji wzorców narracyjnych heteroseksualnego hard-core’u. Podkreśliła w ten sposób nie tyle kobiecy punkt widzenia, ile maskowaną na co dzień fizjologię aktu seksualnego. To dzięki temu konwencje tradycyjnego filmu pornograficznego stały tyleż widoczne, co odstręczające i niezachęcające do dalszej eksploracji. Ciekawość zbudził w tym kontekście kolektywny film kilkorga reżyserów i artystów performatywnych Destricted (2006), nowelowy film (meta)pornograficzny, podpisany m.in. przez: Larry’ego Clarka, Gaspara Noé i Marinę Abramović, choć próżno w nim szukać tak głębokiej analizy seksualności i płciowości, jak to uczyniła Breillat. We współczesnym kinie z erotyką często się wiąże przemoc i choć nie zawsze w tych filmach występuje eksplicytny i niesymulowany seks, to zwykle w definicji hard-core’u zawiera się dzieła przedstawiające gwałty lub praktyki miłośników BDSM-u. W tym pierwszym wypadku spotkamy się kilkukrotnie. I tak Ludzkość (1999, B. Dumont) zaczyna się od zbliżenia obnażonego łona dziewięcioletniej ofiary morderstwa, które stanowiło przewrotną reinterpretację słynnego obrazu Gustave’a Couberta Pochodzenie świata. Centralne dla filmów sceny brutalnych napadów pojawiają się także we wspomnianym już Gwałcie, a także w Nieodwracalnym (2002, G. Noé), Wielkiej ekstazie Roberta Carmichaela (2005, T. Clay) i opisanym w dziale „Odkrycia” Srpskim filmie (2010, S. Spasojević). Najróżniejsze formy zatracenia się w seksie znane są już widzom od lat 70., a legendarne w tym kontekście: Sweet Movie (1975, D. Makavejev) i Imperium zmysłów (1976, N. Oshima) doczekały się w naszych czasach ciekawych następców. Pokontestacyjna degrengolada zagościła zwłaszcza w Skandynawii, pławiącej się w konsumpcjonizmie, choć zarazem skażonej egzystencjalną rezygnacją. Dziura w sercu (2004, L. Moodysson) i Idioci (1998, L. von Trier) to skandalizujące przypadki egzystowania w świecie skrajnej negacji systemu społecznego i ekonomicznego, a sceny orgii stanowiły tu akt anarchistycznego (von Trier) lub nihilistycznego (Moodyson) oporu. Atawistyczna dezintegracja dotarła także do Korei i Francji, czego przykładami są najbardziej pesymistyczne obrazy seksualnej destrukcji: Wycieńczeni (2008, Gok Kim) i Nowe życie (2002, Ph. Grandrieux). Stąd już tylko krok do fundamentalnej cechy art-hard-core’u – wywleczonej na powierzchnię ciał fizjologii. Twórcy tego typu filmów wyróżnili ponad romantyzm i uczucia mechanizm najbardziej pierwotnych i biologicznych mechanizmów. Czynili to już wspomniani: Catherine Breillat i Bruno Dumont, albo w scenach reifikacji kobiecego ciała podczas badań ginekologicznych (jak w Romansie), albo w obrazach seksualnych zbliżeń łączonych z napadami padaczki (jak w Dumontowskim Żywocie Jezusa [1997]). Podobną w charakterze sceną został obramowany film Carlosa Reygadasa Bitwa w niebie (2005), w którym eksplicytnie ukazany seks oralny, wykonywany przez młodą dziewczynę nieatrakcyjnemu mężczyźnie, nie tylko odwrócił konwencje kina pornograficznego, ale też – co jest przesłaniem filmu – ukazał obmierzłość uprawianego tu bez emocjonalnego zaangażowania seksu. Ową brzydotę cielesności, która ukrywa szpetotę duszy i zanik (tak istotnej w filmie) moralności. Takie filmy, jak Brązowy królik, Intymność, Za młoda, by umrzeć, Romans czy Bitwa w niebie niosą też jeszcze jedną wartość – być może fundamentalną w art-hard-corze. Dekontekstualizując użytkowość pornografii, akcentują w zamian szczególną rolę filmowego aktora, zespolonego z bohaterem i portretowanego w chwili głębokiego autentyzmu, w momencie nieskrywanej intymności. To już nie pasywna nagość, ale aktywny czyn definiuje obecność wykonawcy na ekranie, pozwalając widzowi doświadczyć nie tyle postaci pochodzącej ze świata przedstawionego, ile oddającego mu całego siebie aktora (niekiedy – jak w Intymności – filmową gwiazdę). Artystyczny hard-core to wyjście poza wygodne konwencje przedstawieniowe, to bardziej akt performatywnego zaangażowania widza w spektakl prywatności. Nieprzypadkowo dzieje się tak zwłaszcza w kinie gejowskim i lesbijskim, bo każda elipsa i metonimia, naturalna w tradycyjnych formach obrazowania seksu, akurat w tych właśnie filmach brzmi jak dysonans. Życie Adeli – rozdział 1 i 2 (2013, A. Kechiche) lub Nieznajomy nad jeziorem (2013, A. Gouiraudie) – żeby wymienić tylko dwa filmy z ostatnich miesięcy – to coś więcej niż melodramat, thriller czy film erotyczny, to wniknięcie w całkowicie obcy i egzotyczny dla heteroseksualistów świat, rządzący się odmiennym kodem komunikacji, ekspresją ciał i mechaniką erotycznej bliskości. Hard-core jest tu zarówno instrumentem ideologicznego oddziaływania, jak też narzędziem służącym poznaniu. Ślady hard-core’u Na pytanie, czy współcześni twórcy odkryli w tego typu refleksji coś nowego i oryginalnego, nie można odpowiedzieć twierdząco. Autorzy wspomnianych wyżej filmów raczej eksplorowali tematykę od dawna podejmowaną przez reżyserów i artystów działających w szeroko pojętej audiowizualności. Być może przyszła tylko odpowiednia chwila, by z użyciem instrumentarium hard-core’u zamanifestować swe poglądy, bo sposobów infekowania pornografią kina artystycznego i mainsteamowego było już w historii wiele. Można je generalnie podzielić na sześć ścieżek i warto je pokrótce prześledzić, wychwytując naturalne dla współczesnych twórców mechanizmy. W zamieszczonym w dziale teoretycznym eseju Joanny Chludzińskiej słusznie pojawia się myśl, że celem kina – od zarania – było raczej zakrywanie czegoś, co nie było kulturowo akceptowane. Film wymyślił więc rozliczne metody ukrywania i zastępowania jednego obrazu innym, bądź spychania go w niewidzialną szczelinę elips. Tego rodzaju filmy nazwałbym roboczo kinem legitymizowanym, czyli powszechnie aprobowanym i kierowanym do masowej dystrybucji. Aby tak się stało, seks, podobnie jak przemoc, ukryto w rozlicznych rytuałach, opartych na metonimii, metaforze lub narracyjnym skrócie. Zwykle dosłowną erotykę zastępowano targającym bohaterów uczuciem – bowiem łatwiej było pokazać uniesienie miłosne niż spazm orgazmu. Tak rozwinął się filmowy melodramat [1.], szczytowe osiągnięcie XIX-wiecznej idei miłości romantycznej, w której protagonistką stała się po raz pierwszy postać kobieca – do niczego innego się nie nadająca, jak tylko do kochania i cierpienia z tego powodu. Mężczyzn cała ta rytualizacja aktu seksualnego i późniejsze roztrząsania ich konsekwencji zwyczajnie nudziły – biologia nie do tego ich stworzyła, lecz do działań. Niemniej to filmy miłosne przyjęły się w kinie jako popularny substytut hard-core’u. Kontynuacją, a w jakimś stopniu zaprzeczeniem melodramatu, była psychologia, pozwalająca maskować seksualność opowieściami o niezdolności uczuć, samotności i problemach emocjonalnych bohaterów. Melodramat triumfował w Stanach Zjednoczonych, antymelodramat [2.] – w powojennej Europie. Obie formy opowiadały o seksie, unikając go zarazem jak ognia. W klasycznym filmie o miłości więcej więc było rozłąki, żalu i uczuciowych perypetii, a w modernistycznym antymelodramacie – depresji, melancholii i izolacji. Gdy nastały przełomowe dla opowiadań o seksie lata 70. hard-core zdołał jednak zainfekować oba te „bastiony uniku”. Mniej więcej w tym samym czasie powstała więc melodramatyczna Emmanuelle (1974, J. Jaeckin), opowieść o żonie francuskiego dyplomaty, która pod okiem włoskiego playboya poznaje w plenerach Bangkoku tajniki seksu, a także postegzystencjalne Ostatnie tango w Paryżu (1972, B. Bertolucci) – anatomia żałoby, która wpędziła bohatera w destrukcję anonimowego seksu. Także we współczesnym kinie możemy znaleźć możliwych sukcesorów Emmanuelle i Paula: w melodramatyczne tony uderzył na przykład Michael Winterbottom w 9 Songs – klasycznej egzemplifikacji prono-chic, zaś ponowoczesną wersję Tanga znajdziemy choćby w Intymności Patrice’a Chéreau. Oba filmy połączyła puenta, bo potrzeba miłości paradoksalnie (w filmie, a nie w życiu) pozostawia przegranym mężczyznę, a nie kobietę. Generalnie jednak męska publiczność lubiła albo mechaniczność „czystego seksu” w hard-corze, albo egzystencjalne traumy, zaś kobiety – łagodne happy endy, w myśl złośliwej zasady, że kobiece porno tym się różni od męskiego, że kończy się sceną ślubu. Legitymizowane kino nie wyczerpuje jednak ścieżek rozwoju art-hard-core’u. Ten ewoluował przecież w nurtach niezależnych od oficjalnych form dystrybucji: w kinie awangardowym, eksploatacyjnym i etnograficznym. Co oczywiste, od początku stacjonował też w użytkowych filmach pornograficznych [3.], owych afrodyzjakach realizowanych za małe pieniądze i rozpowszechnianych w wielkim trudzie i tajemnicy. Tzw. „stag filmy” pojawiły się już na początku istnienia kina (pisze o tym Jakub Dymek) jako kontynuacja wcześniejszych form erotycznego przedstawiania (strip-tease’ów, widokówek z obnażonymi kobietami i fotoplastykonów). Do ich udziału angażowano zwykle podrzędne i mało atrakcyjne prostytutki i brodatych alfonsów, którzy mieli zwyczaj niezdejmowania w trakcie seksu podkolanówek. Przez długie dekady filmy te kręcono w domach publicznych i tam je pokazywano, dystrybuując po klubo-kawiarniach, internatach i posiadłościach możnych. Mało kto mógł sobie pozwolić na prywatną salę projekcyjną, stąd pornografia rozpowszechniała się jako rozrywka elitarna i jakościowo podła: jeszcze w latach 60. XX wieku 95 procent wszystkich filmów było niemych, a ledwie 4 procent kręcono w kolorze. W tej jednak dekadzie nastąpił długo wyczekiwany przełom, maszyny projekcyjne uległy popularyzacji, Lasse Braun jako pierwszy wprowadził „stag filmy” do seks-shopów, pojawiły się pierwsze i popularne aż do początków XXI wieku tzw. peep show booths (kabiny do jednoosobowych projekcji). Nieprzypadkowo więc w 1970 roku w samych Stanach Zjednoczonych było już 750 kin dla dorosłych, a premiera Głębokiego gardła (1972, G. Damiani) z Lindą Lovelace i Za zielonymi drzwiami (1972, A.J. Mitchell) z Marilyn Chambers były już tylko kwestią miesięcy. Późniejsze przemiany technologiczne: narodziny VHS, divixów i Internetu tylko poszerzyły dostępność do pornografii i dziś hard-core to nie tylko ogromny przemysł, ale także szerokie spektrum gatunków, zjawisk i form obrazowania, wśród których bywały też indywidualności artystyczne – jak opisany przez Amelię Wichowicz Tinto Brass lub jego gejowski odpowiednik – Jean-Daniel Cadinot. Drugą formą nielegitymizowanego hard-core’u stała się filmowa awangarda [4.], owa straż przednia kinematografii, stawiająca sobie za cel łamanie wszelkich norm: narracyjnych, materiałowych i tematycznych. Kino eksperymentalne, wyposażone w instrumentarium pornografii, stanowiło też naturalny kod porozumiewania się artystów homoseksualnych. Już na przełomie lat 40. i 50. odbyły się pokazy legendarnych w tym kontekście impresji miłosnych Kennetta Angera (Fireworks, 1947) i Jeana Geneta (Pieśń miłości, 1950). Potem przyszli kontestatorzy: Andy Warhol i Paul Morrissey, a także gniewne feministki: Chantal Akerman i Catherine Breillat, bo kobieca wersja hard-core’u (lesbijska u Akerman w Ja, ty, on, ona [1974] i heteroseksualna u Breillat w Młodej dziewczynie [1976]) pozwoliła wykorzystać narzędzia patriarchalnego kina do stworzenia narracji o biegunowo odmiennych celach przedstawiania. Na pograniczu między filmem awangardowym a eksploatacyjnym umiejscowione było inne arcydzieło „kina przekroczenia” Window Water Baby Moving (1959), w którym Stan Brakhage zarejestrował narodziny swej córki. Nieprzypadkowo lokuję ten film w kręgu exploitation [5.], bo znany już wówczas od dekad fenomen stał się naturalną enklawą spychanego w „off-scenę” hard-core’u. Szeroka kategoria kina eksploatacji zawiera dokumentalne lub fabularyzowane filmy oświatowe, na pozór przestrzegające przed narkomanią, syfilisem, prostytucją, aborcją lub seksem pozamałżeńskim, ale czasem (mniej lub bardziej świadomie) zaspokajające naturalną ciekawość widzów tematyką tabu. Komercyjne sukcesy niektórych z nich (np. Sex Madness [1938], Mom and Dad [1945], She Shoulda Said No! [1949]) były tego najlepszymi dowodami, bo dostrzeżenie fascynujących i gorszących szczegółów pod płaszczykiem edukacji stanowiło wygodną formę eksploracji sfer tabu. Na koniec wyliczanki nie sposób nie wspomnieć o szóstej ścieżce rozwoju kina, na której pozostały ślady hard-core’u. Było nią kino etnograficzne [6.]. Tam pojawiały się przecież pasjonujące opisy rytuałów prymitywnych społeczności, wyprawy antropologów i codzienne życie dzikich – zwykle nagich i mających sobie za nic tekstylne nakazy zachodniej kultury. Etnograficzne peregrynacje rozwinęły się najpierw jako część działalności akademickiej, jednak wykorzystywanej przez niektórych w formie seksualnej podniety. W dobie kontestacji, gdy antropologia zainfekowała kino artystyczne, nagość i seks, usprawiedliwiane doborem tematu i bohatera, stały się częścią niejednego filmu fabularnego, a dzieła Nelsona Pereiry dos Santosa (Jak Smaczny był mały Francuz [1971]) czy Pier Paola Pasoliniego (Kwiat tysiąca i jednej nocy [1974]) równie mocno zachwycały, co gorszyły. Złota dekada W ten sposób historia hard-core’u doprowadziła nas do lat 70., gdy legitymizowane kino zostało wzbogacone o nielegitymizowane tematy. Pornografia wsparła więc modernizm, rozbiła narrację i ideologię klasycznego kina, tworząc nowe formy odbioru filmów. Trwało to krótko, ledwie kilka lat, po czym przyszła kontrofensywa konserwatyzmu i narzędzie pokuty – czyli epidemia AIDS. Niemniej lata 70. pozwoliły odreagować dwa tysiące lat augustiańskiego reżimu, który seksualność (po rozpasanym antyku) zdołał zamknąć w gorsecie krytyki ciała. Ileż razy rozpisywano się o czarownicach skazywanych na ogień i genitaliach stanowiących przez wieki czynnik pośredniczący w przenoszeniu zła (D.M. Friedman, Pan niepokorny. Kulturowa historia penisa, tłum. J. Kolczyńska, Muza, Warszawa, s. 11). Gdy jeszcze w XIX wieku, w dobie wiktoriańskiego gorsetu, Isaac Baker Brown, prezes Towarzystwa Medycznego w Londynie, zalecał swym pacjentkom usunięcie łechtaczek, to już sto lat później „Cosmopolitan” zarządził wśród czytelniczek poszukiwania mitycznego punktu G, a wpływowa Betty Dodson promowała masturbację jako metodę pozbycia się wielu przypadłości. Pomiędzy tymi wydarzeniami XIX-wieczny psycholog Karl Heinrich Ulrich otwarcie promował uranizm, Zygmunt Freud i Alfred Kinsey ukazali jak skomplikowanym systemem jest ludzka seksualność, a Wilhelm Reich twierdził, że warunkiem szczęścia jest dobry orgazm. Do lat 70. odkryto pigułkę antykoncepcyjna (i seks przestał być wiązany z uświęconą prokreacją), a Duńczycy (w 1969 roku) zalegalizowali pornografię. Chwilę później amerykańscy psychiatrzy wykreślili homoseksualizm z listy chorób, epokowe analizy erotyzmu opublikowali Herbert Marcuse, Michel Foucault, Gilles Deleuze i Félix Guattari, seksem zajmowali się naukowcy, a uprawiali z radością hippisi, zaś wszyscy zgodnie poszli na pokazy Głębokiego gardła. Piszę o tym wszystkim nieprzypadkowo, bo pierwsza eksplozja art-hard-core’u była znakiem czasów, formą radykalnego odreagowania 2000 tysięcy lat narzuconej chrześcijanom pokuty, aktem wolności i nieskrępowania. Nie zawsze prowadziło to do wesołych wniosków, bo kino artystyczne – w przeciwieństwie do zwykłej pornografii – wykorzystywało seksualność do ukazywania ogromnego potencjału destrukcji tkwiącego w instynktach, namiętności i cielesności. Jeszcze w połowie lat 70. pojawiły się tak różne, choć tak zbieżne w diagnozie dzieła jak: Sweet Movie (1975, D. Makavejev), Salò. 120 dni Sodomy (1975, P.P. Pasolini), Ostatnia kobieta (1976, M. Ferreri) i Imperium zmysłów (1976, N. Oshima). W analizie współczesnego art-hard-core’u trzeba więc pamiętać o jego odmiennym niż w latach 70. pochodzeniu i innych celach twórców. Po pierwsze, nie stanowi on dziś odreagowania po wielu wiekach abstynencji, bo nawet lata 80. stanowiły fantastyczny rozkwit wideo-pornografii, a kolejne dekady, wraz z Internetem, przyniosły raczej nieograniczony do niej dostęp. Współczesny art-hard-core nie służy więc odsłanianiu fizjologii seksu (bo tę można bez trudu zbadać za pośrednictwem google’a). Bardziej opowiada o erotyzacji życia i wszechobecności przekazów pornograficznych, o klęsce cenzury i kulturotwórczej roli tabu, a wreszcie o utracie przez seks resztek tajemniczości i niedostępności (zob. np. B. McNair, Seks, demokratyzacja pożądania i media, czyli kultura obnażania, tłum. E. Klekot, Muza, Warszawa 2004). Zatem współczesny art-hard-core skoncentrował się nie tyle na seksie, co na ciele, poddawanym rozlicznym eksperymentom, badaniom i zmianom. Ciało – jak głosi w Anthony Giddens – stało się plastyczne (Przemiany intymności: seksualność, miłość i erotyzm we współczesnych społeczeństwach, tłum. A. Szulżycka, PWN, Warszawa 2006), nie jest nam dane raz na zawsze przez Boga, lecz musi być dostosowane do mód, własnych oczekiwań i psychofizycznych potrzeb. Artystyczna pornografia to wyzwanie rzucone nie tylko mainstreamowi, ale też użytkowemu hard-core’owi, bo puenty tych peregrynacji są dla widzów dalekie od radosnych. Unhappy-end Na tej opozycji zasadza się odmienność między artystycznym a użytkowym hard-corem. Ten drugi – co już było na wstępie wspomniane – ma nieść wyłącznie przyjemność i spełnienie. W świecie przedstawionym rządzą więc czytelne konwencje, seks nie jest kłopotem (dla mężczyzn przed zbliżeniem, a dla kobiet – po nim), zaś fabuły kończyły się happy endami – nawet dla fanów SM. Ten optymizm gorszył feministki, które pierwszy i jedyny raz stanęły ramię w ramie z konserwatystami, krytykując fakt, że źródłem i niezbędnym instrumentem seksualnej rozkoszy stał się wyłącznie męski fallus. Hard-core’owe filmy koncentrowały się zawsze na ekstazie kobiet, twarzy rozpromienionej satysfakcją i spełnieniem – mężczyzna był w nich co najwyżej dodatkiem do penisa, nierzucającym się w oczy pośrednikiem pozwalającym widzowi na łatwy proces identyfikacji. Uprzedmiotowienie było zatem obopólne, ale to kobiety były tym faktem rozgoryczone. Porno to więc seks czysty, wyprany z brudów codzienności, zmęczenia, strachu przed ciążą i chorobami wenerycznymi, unikający niedoskonałości ciała i problemów z erekcją. Nikt tu nie martwi się, jak zdobyć partnerkę lub zamartwia się konsekwencjami seksu. „Twórcy pornografii – pisał Wojciech Klimczyk – robią wszystko, żeby świadomość zakazu usunąć. Jest dla nich szkodliwa, gdyż uzmysławia iluzoryczność ich obietnicy rozkoszy absolutnej, poza wszelkimi ograniczeniami naturalnej cielesności” (Erotyzm ponowoczesny, Universitas, Kraków, s. 230). Ta ostatnia rządzi się niestety mniej satysfakcjonującymi prawami i właśnie ten rozdźwięk między światem przedstawionym pornografii a codzienną praktyką seksu stał się źródłem subwersywnych działań przedstawicieli art-hard-core’u. Skoro więc nie przyjemność i spełnienie stanowiły o podstawie nurtu, to należało podjąć inny rodzaj refleksji, dla którego meat-shoty były niezbędnymi składnikami kodu. 1. Corporeal cinema Po pierwsze, będzie to więc ciało: art-hard-core definiuje człowieka przez pryzmat pierwotnej fizjologii, przez atawistyczny mechanizm podniecenia, które raz na jakiś czas wymaga ujścia. Jak u Bruno Dumonta, drugorzędne stają się zindywidualizowane emocje i system kulturowych nakazów, bo w konfrontacji z naszym ciałem, w sytuacjach granicznych (seks, cierpienie, śmierć) jesteśmy nadzy, bezradni i sprowadzeni do biologicznych, fizykalnych lub chemicznych własności bytu. Tak jest na przykład w Twentynine Palms (2003), gdzie bohaterowie komunikują się przez wkomponowaną w dziką przyrodę nagość, skowycząc, piszcząc i wyjąc jak zwierzęta – bez względu czy jest to konsekwencja rozkoszy, cierpienia czy umierania. Jeśli w klasycznym filmie pornograficznym kulminacją fabuł jest orgazm, tak u Dumonta staje się akt oddawania moczu, wykrzywiona w bólu twarz gwałciciela, menstruacyjna krew (jak we Flandrii [2005]) lub wydobywająca się z ust piana (jak w Poza szatanem [2011]). Seks w tego typu filmach jest popędem, zimnym, mechanicznym i degradującym, przeciwieństwem uczucia, które powinno się za nim kryć (jak w mainstreamie), ale też satysfakcji czekającej u kresu (jak w pornografii). Penetrujące się nawzajem ciała są brzydkie, sine i otyłe, nie zasłaniają, lecz odkrywają różnorakie kompleksy. Seks nie jest wydarzeniem odświętnym i magicznym, lecz szarym i codziennym – jak defekacja lub wieczorna higiena. Nurt tego rodzaju filmów nazywa się w terminologii anglosaskiej „corporeal”, co łączy słowo realizm z ciałem będącym najwyżej elementem zdesakralizowanej przyrody (jak we wspominanym już Żywocie Jezusa Dumonta lub Krwi [2010] Amata Escalantego). Interesujące stają się płyny ustrojowe, ukryte przed wzrokiem wnętrzności i odwieczny proces kreacji i rozkładu – jak u Mariny de Van w Pod moją skórą (2002) czy wspominanych już Wilgotnych miejscach). Jean Baudrillard pisał: „Porno (…) przeradza się w (…) obsceniczność oczyszczoną, pogłębioną, głębszą, bardziej trzewną – dlaczego poprzestawać na nagości, na genitaliach[.] Skoro obsceniczność to sprawa przedstawienia, a nie seksu, to należy zgłębić samo wnętrze ciała i trzewia; kto wie, jaką rozkosz przyniosłoby wizualne ćwiartowanie, widok błon śluzowych i mięśni gładkich? Nasza definicja porno jest jeszcze zbyt wąska (J. Baudrillard, O uwodzeniu, tłum. J. Margański, Wyd. Sic!, Warszawa 2005, s. 35). 2. Narracja kobiety Podczas gdy klasyczna pornografia to raczej idealizacja ciała, tak artystyczna – to częściej jego degradacja połączona z aktami agresji. Kontrowersje wzbudza już samo połączenie seksu z przemocą, a w efekcie obrazowanie scen gwałtu – jak we wspomnianej już Wielkiej ekstazie Roberta Carmichaela i Nieodwracalnym. Gdy za kamerą stają mężczyźni, sypia się na ich głowy oskarżenia o eksplorację patriarchalnych fantazmatów. Gdy hard-core staje się narzędziem kobiet, otwiera się przestrzeń na rozwój feministycznego dyskursu. Ciekawym przypadkiem w tym kontekście stała się recepcja filmu Virginii Despentes i Coralie Trinh Thi zatytułowany oryginalnie Baise-moi (czyli Pieprz mnie), na angielski przetłumaczonego jako Rape-me, a w Polsce dystrybuowanego jako Gwałt. Reżyserki przedstawiły w nim historię dwóch kobiet, zgwałconej przez kilku mężczyzn Manu i morderczyni Nadine, które wyruszają w wędrówkę po Francji, podrywają mężczyzn i w trakcie aktu seksualnego dokonują zabójstw – jak sądzimy w akcie zemsty na całym męskim gatunku. Film nie unikał meat-shotów, do głównych ról zostały zaangażowane aktorki porno, a krew lała się równie gęsto jak sperma. Gwałt na krótko trafił do francuskich kin, najpierw z ograniczeniem wiekowym do 16 lat, potem do 18. W końcu film wycofano z dystrybucji, co stało się przyczyną niemałego skandalu. W obronie dzieła stanął najpierw legendarny Marin Karmitz, lewicujący producent filmów Krzysztofa Kieślowskiego, który wbrew nakazom wyświetlał Gwałt w należącym do niego paryskim Odeonie. List protestacyjny przeciwko cenzurze podpisali: Claire Denis i Jean-Luc Godard; osobną petycję wystosowała Catherine Breillat. Za oceanem J. Hoberman, w entuzjastycznej recenzji na łamach „Village Voice”, porównał Gwałt do Taksówkarza (1976, M. Scorsese) oraz Thelmy i Louise (1991, R. Scott), uznając, że łączy on cechy feminizmu z lat 70., francuskiej Nowej Fali i ówczesnych road movies, wyprawiających bohaterów w świat przemocy (J. Hoberman, Traiter trash and female trouble, „Village Voice”, 20-26 September 2000). Gwałt trafił też na festiwal do Toronto, którego kuratorka, Kay Armatage, twierdziła: „Film ten nie jest zwykłą prowokacją, lecz buntem przeciwko purytanizmowi i hipokryzji, przeciw dominującej moralności i estetyce. Gwałt jest niewygodny, ostry i uciążliwy, i stąd się bierze jego siła (cyt. za: Scott Mackenzie, „Baisemoi”. Feminist cinemas and the censorship controversy, „Screen”, Autumn 2002, s. 320). Afera wokół filmu Despentes i Trinh Thi ukazuje, jak wielką siłę ma w sobie hard-core. Gwałt jest bowiem filmem słabym, dalekim od wybitnych dzieł wielu poprzedniczek filmowego feminizmu: Chantal Akerman, Yvonne Rainer, Laury Mulvey, Sally Potter czy nawet Lizzie Borden z jej obrazem Born in Flames (1983). Wystarczyło proste odwrócenie konwencji kina pornograficznego (przy zachowaniu jego wizualnych komponentów) – tu stosunek seksualny niemal zawsze kończył się klęską mężczyzny, orgazm był nieosiągalny, a kobiety bardziej satysfakcjonowało torturowanie ofiar niż wykorzystywanie ich do celów seksualnych. Wystarczył ten prosty zabieg, by można było przeżyć namiastkę skandalu z Głębokim gardłem. Na o wiele większe zainteresowanie zasłużyła tymczasem Catherine Breillat, jedna z obrończyń Baise-moi. Tak naprawdę to ona stworzyła bowiem najbardziej wartościowe dzieła feministycznego anty-hard-core’u. Już w nakręconej u progu dorosłości Młodej dziewczynie ukazywała kobiece ciało w radykalnie odmienny sposób, niż było to czynione w stag filmach, bo choć obiektem obserwacji znów stało się obnażone łono, to zamiast być pasywnym celem penetracji, stanowiło ono swoisty eksponat przeróżnych doświadczeń. W Młodej dziewczynie w waginę wkładane były cząstki dżdżownicy, w Anatomii piekła pochwa rodziła kamień, w Romansie stawała się obiektem poniżających badań ginekologicznych, które przekształciły się w wyobraźni bohaterki w panoptyczny burdel. Szczególnie intrygujący był drugi z wymienionych filmów, oparty na gruntownej transpozycji heteroseksualnego hard-core’u, nie tylko ze względu na udział w jednej z głównych ról gwiazdy kina porno, Rocco Siffrediego, ale również z odwrócenia wszystkich elementów hard-core’owej fabuły. W Anatomii piekła to kobieta wybrała mężczyznę do seksu, przyprowadziła do domu (na kilka spotkań-seansów) i kazała wykonywać polecenia. Zwykle nie żądała seksu, wymagając w zamian milczącą obserwację. Nie obnażała się tylko z ubrań, lecz odsłaniała bardziej, niż oczekiwał tego partner, a wynikająca z tego obcość i konfuzja bohatera powodowały, że kobiecość przestała stanowić źródła przyjemności i podniecenia. Wspomniana już kulminacja w postaci narodzin kamienia odwracała dwie fundamentalne funkcje kobiecego łona: nie stanowiło ono wrót do ekstazy (jak w kinie pornograficznym), ale też nie służyło do narodzin, bo nakaz podtrzymania gatunku nierzadko pętał kobietę, odbierając jej wolność. Mężczyzna mógł na to tylko patrzyć z niekomfortową biernością. Być może nigdy w historii kina instrumentarium hard-core’u nie było wykorzystane w tak precyzyjny, funkcjonalny, a zarazem sprzeczny z zasadami gatunku sposób. 3. Dialog z aktorem W ten sposób docieramy do trzeciej własności art-pornografii, czyli szczególnej więzi, jaka musiała się wytworzyć między widzem a aktorem. Wynika ona z kontaktu jeszcze bardziej dla hard-core’u pierwotnego – dialogu między ciałem wykonawcy a bohaterem filmu. Dialogu ścisłego i intymnego, w którym aktor oddaje filmowej postaci nie tylko swoje ciało, mechanikę odruchów i fizjologię, ale zazwyczaj własną tożsamość. Tak jak gwiazdy kina porno przyjmują pseudonimy, oddając je swoim bohaterom, tak samo w art-hard-corze filmowe postaci otrzymują imiona grających je aktorów. Tak było w wypadku wspomnianych już: Bitwy w niebie (Marcos i Ana), Twentynine Palms (Katja i David), a także w należącej jeszcze do dekady lat 70. Ostatniej kobiecie, gdzie Gérard Depardieu zagrał po prostu Gerarda. Ten szczególny rodzaj więzi łączy nie tylko aktorów z bohaterami, ale też prowadzi do postania ścisłej triady uzupełnionej o widza. Oczywiście ten związek jest inny w wypadku użytkowej pornografii, która w pierwszym rzędzie służy masturbacji i staje się rodzajem intymnego kontaktu z ciałem drugiej osoby. Niekoniecznie jest substytutem seksu, bo obrońcy hard-core’u chętnie powołują się na Jacques’a Lacana, który – niegdyś twierdząc, że stosunek seksualny nie istnieje i zawsze uprawiamy seks z wyobrażonym, a partner/partnerka jest co najwyżej medium, nie zaś docelowym obiektem penetracji – uzbroił wielu w przekonanie, że onanizm przy filmie pornograficznym niczym w istocie nie różni się od zwykłego seksu (choć lacaniści odradzają tak prostą wykładnię tez swego mistrza). Niemniej masturbacja zawsze była formą czytania kina hard-core’owego, działaniem wykonywanym najczęściej w samotności, dyskrecji i komfortowych warunkach. Art-hard-core wymaga innego, choć równie odległego od tradycyjnego, kontaktu z dziełem i aktorem/bohaterem. Odbiór tych filmów następuje częściej w warunkach publicznych, w kinach i na festiwalach, wymagając szczególnego dystansu także do reakcji własnego ciała. Zresztą zawarty w tych filmach materiał nie pozwala na zaistnienie mechanizmów hardcore’owej podniety. Nie ona jest przecież ważna, lecz szczególny rodzaj kontaktu z intymnością wykonawcy, jego biologią, odsłoniętą w całości cielesnością, wstydem i niesymulowaną seksualnością. Nawet w kinie eksploatacji nie mamy do czynienia z tak intensywną ingerencją w prywatność aktora: przemoc, cierpienie i śmierć są udawane i ubrane w mniej lub bardziej realistyczne konwencje. Pornografia – mimo niezliczonych uproszczeń i fałszerstw – jest najbardziej prawdziwą i autentyczną formą wypowiedzi, zawartą w kodzie nieoszukiwanej fizjologii. Pewnych reakcji ciała zagrać się po prostu nie da (co nie dotyczy kulminacyjnych dla hard-core’ów kobiecych orgazmów), można je tylko przeżyć. Tak jest zarówno w scenach onanizmu zwieńczonego ejakulacją (Ken Park, Short-bus), ja też w filmach o łagodniejszym obrazowaniu, ale z udziałem filmowych gwiazd (jak wspomniani na wstępie Juliette Binoche i Michael Fassbender). Trudno także zapomnieć słynny monolog Julianne Moore w Na skróty (1993, R. Altman), gdy aktorka, obnażona od pasa w dół, monologuje przed zdominowanym przez jej aseksualną nagość bohaterem. Drugorzędna staje się tu filmowa postać, nawiązuje się za to ścisły kontakt z samą odtwórczynią roli i spektaklem dokonanym nie w świecie przedstawionym, ale na planie zdjęciowym. W tego rodzaju sytuacjach rządzi autentyzm prawdziwego wydarzenia, nie zaś fikcyjny konstrukt wykreowanej rzeczywistości. W art-hard-core następuje więc szczególny zwrot antropologiczny, przywracający szczerość w kontakcie z ciałem, budujący intensywny dialog między prywatnością zaatakowanego przez intymność wykonawcy widza a wstydem, odwagą i pełnym obnażeniem aktora. W czasach izolacji i wirtualnych spotkań, ale też wszechobecnego seksu na pokaz stanowi to namiastkę dialogu nie z upozowaną konwencjami filmową postacią, ale z autentycznością prawdziwego człowieka. Kino art-hard-core’owe z pewnością będzie się rozwijało. Ich twórcy pozwolą sobie na przełamywanie kolejnych granic tabu, przy tym głębsza refleksja nie raz ustąpi miejsca zwykłym skandalom i potrzebie szokowania. Aktorzy (zarówno naturszczycy, jak i filmowe gwiazdy) coraz śmielej będą wprowadzać do repertuaru technik wykonawczych nagość i seksualność. Festiwale filmowe nierzadko wzbogacą program o specjalne sekcje art-hardcore’u lub ekstremizmu. Od tej tendencji nie będzie odwrotu i oby przyniosła w przyszłości prawdziwe arcydzieła. A tym, którzy będą mieli dość wszelkich meat-shotów, zawsze można polecić stronę internetową www.beautifulagony.com, gdzie internauci, po zarejestrowaniu się, mogą obejrzeć lub przesłać zbliżenie swojej wykrzywionej ekstazą twarzy w chwili doświadczania orgazmu. W momencie, gdy rozkosz przypomina agonię, owy – jak to pięknie mówią Francuzi – „le petit mort”.