Przełożyła - Nasza Księgarnia

Transkrypt

Przełożyła - Nasza Księgarnia
Przełożyła
K rystyna Chodorowska
Tytuł oryginału
A Cup of Friendship
© 2011 by Deborah Lynn Rodriguez
This translation published by arrangement with Ballantine Books,
an imprint of The Random House Publishing Group, a division
of Random House, Inc.
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”,
Warszawa 2013
Projekt okładki Marta Weronika Żurawska-Zaręba
Zdjęcia na okładce:
© Cristiano Ribeiro/Dreamstime.com
© Mythja/Dreamstime.com
© forwardcom/stock.xchng
© vierdrie/stock.xchng
© mzacha/stock.xchng
1
Był przepiękny, słoneczny poranek – w takie dni Dżasmina
lubiła nieco rozluźniać chustę i wystawiać twarz do słońca.
Wraz z młodszą siostrą Lajlą wracała właśnie od studni, ich
twarde, pokryte odciskami stopy miarowo wybijały rytm na
zakurzonej drodze. Maleńkie muszle, którymi obszyto suknię, pobrzękiwały przy każdym kroku. Dziewczyna spojrzała
w stronę ośnieżonych szczytów na północy i pomodliła się, by
inszallah – jeśli Bóg da – tegoroczna zima nie była tak sroga jak poprzednia. Panował wtedy taki ziąb, że kozy padały,
a ziemia zamarzła, niwecząc szanse na udane zbiory. Gdyby
sytuacja się powtórzyła, niechybnie zawisłoby nad nimi widmo głodu.
Nagle jej mały sekret przypomniał o sobie, wywołując falę
mdłości. Dziewczyna potknęła się na kamienistej drodze – jej
ciało nie było równie silne i sprawne jak wcześniej, gdy pracowało tylko dla niej. Niemal rozlała wodę z kuzy – glinianego
naczynia, które niosła na głowie.
– Dżasmino, uważaj! Chodzisz jak osioł na trzech nogach
– skarciła ją Lajla, uginając się pod ciężarem własnej kuzy.
Naczynie było niemal większe od niej. Dziewczynka od rana
miała dobry humor. Jeszcze nie musiała nosić czadoru jak
Dżasmina i jej ciemne włosy lśniły w świetle słońca.
Po dotarciu do domu wuja ostrożnie postawiły kuzy w kuchni i udały się do głównego budynku. Na podwórzu zauważyły
jakiś obcy samochód – duży czarny SUV z przyciemnionymi
szybami. Lajla podbiegła do niego zachwycona.
– Dżasmino, tylko spójrz! Ten landawar jest większy niż
nasz dom!
Ale jej siostra wiedziała, że nikogo w Nuristanie nie byłoby stać na taki pojazd, co oznaczało, że musiał przybyć z miasta, a stamtąd nigdy nie zjawiało się nic dobrego. Prawdopodobnie przyjechał nim jakiś watażka albo mafiozo. Ilekroć
w okolicy zjawiały się podobne auta, z pobliskich wsi ginęły
dziewczęta.
Próbowała się zaśmiać, wtórując siostrze, ale serce ścis­
nęło jej się ze strachu. Na czole zebrały się kropelki potu
i znów poczuła mdłości, ale tym razem nie z powodu ciąży.
Stanęła w drzwiach do salonu, gdzie jej wuj rozmawiał właś­
nie z ubranym w beżowy salwar kamiz starszym człowiekiem
o brunatnych zębach. Gospodarz wyglądał na przerażonego.
Wydobył z kieszeni niewielki mieszek i podał rozmówcy.
– To bakszysz! – wykrzyknął z pogardą obcy. „Jałmużna”.
Skrzywił się pogardliwie i uderzył rękę wuja, a woreczek
upadł na podłogę.
Dżasmina nie słyszała dalszych słów, ale wiedziała, że wuj
błaga tamtego o litość. Wsłuchana w ciężkie bicie własnego
serca, oparła się o ścianę i z trudem wypuściła z płuc powiet­
rze. Nie mogła winić swego opiekuna, bo po ostatniej zimie
10
z trudem udawało mu się wykarmić całą rodzinę. Trzy miesiące wcześniej, na jesieni, zginął mąż Dżasminy, poślubiony jej, gdy miała piętnaście lat. Młoda wdowa wraz z siostrą
nie miały gdzie się podziać. Tradycja zmusiła mężczyznę, by
przygarnął je pod swój dach i pożyczył pieniądze od tych złodziei. Dziewczyna wiedziała, co się teraz stanie. Wuj nie zdoła jej ochronić, bo nie był w stanie spłacić długu.
– Weźcie moje kozy! – wykrzyknął mężczyzna. – Weźcie
dom!
Nie przestając błagać, padł na kolana.
– Ale oszczędźcie Dżasminę. Nie mogę jej sprzedać! Czy
przehandlowałbyś swoje oczy, panie? Swe własne serce? – Mężczyzna przerwał, by złapać oddech. – A poza tym – ciąg­nął,
spoglądając w zimne oczy przybysza – kozy są warte znacznie
więcej. Już raz była zamężna.
– Tak, nie jest już dziewicą – przytaknął obcy. – Powinienem zabrać tę małą.
Odwrócił się do Lajli, świdrując ją czarnymi oczami.
– Nie, hadżi! – zaprotestował wuj, zwracając się do niego
pełnym szacunku mianem. – Błagam cię. To jeszcze dziecko.
Dżasmina poczuła, że siostra chwyta ją za rękę i ściska
mocno.
– Jeśli nie odzyskam pieniędzy z pomocą starszej, wrócę po młodszą, gdy stopnieją śniegi – oznajmił przybysz, po
czym zwrócił się do dziewczyny. – A teraz chodź!
Wuj wstał, wodząc oczami od Dżasminy do obcego, szczęka zadrgała mu gorączkowo, jakby próbował zdławić przekleństwa. Otrzepał kolana z kurzu i podprowadził podopieczną do samochodu. Zapewniał ją, że nie ma się czym martwić,
11
ale najwyraźniej podejrzewał, że Dżasmina domyślała się
prawdy. Ci obcy zamierzali wywieźć ją z Nuristanu dziurawymi zakurzonymi drogami na południe, aż do Kabulu, i sprzedać temu, kto zaoferuje najwięcej pieniędzy, jako drugą żonę,
niewolnicę albo co gorsza prostytutkę.
Młody człowiek, niezwykle wysoki jak na Afgańczyka,
o ciemnej cerze i głęboko osadzonych oczach, stanął przy tylnych drzwiach i otworzył je przed Dżasminą. Trzeci z przybyszów siedział na fotelu kierowcy.
Dżasmina chciała krzyczeć, szarpać się, bronić, ale wiedziała, że niczego nie osiągnie, bo wtedy obcy zabiorą Lajlę.
Zapytała więc tylko:
– Czy mogę wziąć swoje rzeczy? Zapasowe ubrania?
– Wsiadaj! – krzyknął nieznajomy i brutalnie pchnął jej
ramię.
Dziewczyna ruszyła w stronę auta, a potem odwróciła się
do wuja i mocno go uściskała. Mężczyzna wyszeptał jej coś do
ucha – był to wiersz, który matka Dżasminy recytowała córce
w dzieciństwie:
Krągłą tarczę księżyca rzeźbi prawa dłoń,
A wycięty półksiężyc – lewa ręka Boga,
Ale to jego serce sprawia,
Że moja miłość do ciebie będzie trwać bez końca.
tłum. Krystyna Chodorowska
12
Dżasmina dołączyła do niego, choć ściskało ją w gardle.
Potem trzy razy cmoknęła Lajlę w policzki, a każdy pocałunek był bardziej słony od poprzedniego.
– Czeka cię błogosławione życie, maleńka. A teraz uśmiech­
nij się i niech to będzie mój prezent na pożegnanie.
Ale dziewczynka tylko wybuchnęła płaczem, bojąc się, że
już nigdy nie zobaczy siostry, a może nawet sama podzieli
jej los. Wyciągnęła z kieszeni paciorki modlitewne i włożyła
w dłoń Dżasminy, zamykając jej palce małą rączką i ściskając
mocno, jakby nigdy nie zamierzała puścić.
– Starczy już tych pożegnań! – przerwał mężczyzna o brązowych zębach. – Wsiadaj do wozu.
Dżasmina szybko schowała paciorki do kieszeni, zebrała
długą sukienkę i weszła do środka.
Lajla pobiegła z powrotem do kuchni.
– Zaczekaj, zaczekaj! – wołała.
Dżasmina wiedziała, że siostra zamierza opryskać samo­
chód wodą – ten tradycyjny gest miał zapewniać, że opuszczająca dom osoba bezpiecznie powróci. Ale miała też świadomość tego, że odjeżdża na zawsze, więc napięła barki i zmusiła
się, by patrzeć prosto przed siebie. Siedziała sztywno i nieruchomo, gdy starszy mężczyzna usadowił się na przednim siedzeniu obok kierowcy, a młodszy usiadł koło niej i zamknął
drzwi. SUV ruszył z miejsca, wzbijając obłok kurzu.
Nim Lajla wróciła z dzbanem, by oblać auto, było ono już
tylko czarnym punkcikiem na drodze prowadzącej w dół zbocza.
*
13
W kawiarni siedziało sporo stałych klientów – włóczęgów,
misjonarzy i najemników, zarówno Afgańczyków, jak i cudzoziemców. A Sunny jak zwykle stała za barem. Z zadowoleniem
obserwowała swoje królestwo, chłonąc szum i żywiołowy gwar
pulsujący w powietrzu. Zbudowała własny kąt, tutaj, w strefie
wojny, w jednym z najbardziej niebezpiecznych zakątków ziemi. Po wielu latach nieustannego pecha i złych wyborów życiowych, w wieku trzydziestu ośmiu lat znalazła dom. Sunny
była sercem tej kawiarni i nie zamierzała stąd odchodzić.
Kabul wydawał jej się idealnym miejscem, bo tutaj wszystko mogło się zdarzyć. Przed chwilą do sali weszło pięciu ludzi
ubranych na czarno – oczy mieli przesłonięte ciemnymi okularami, na ramionach nieśli karabiny maszynowe, a krótką
broń przytroczyli do pasków. Sunny przyznała w duchu, że
dawno nie widziała tak pięknych mężczyzn. W innym kraju
ich obecność oznaczałaby kłopoty, a w Kabulu tylko pięć dużych latte i talerz ciasteczek.
– Cześć, chłopaki – rzuciła z lekkim południowym akcentem, którego nie potrafiła się pozbyć, nawet po tylu latach. –
Jeśli chcecie menu, musicie zdać uzbrojenie – dodała, wskazując na tabliczkę z napisem „PROSZĘ ZOSTAWIAĆ BROŃ
PRZY DRZWIACH”.
Jeden z nich natychmiast zaprotestował – mówił z obcym
akcentem, chyba z Europy Wschodniej – i nagle wszystkie
oczy zwróciły się na przybyszów. Sunny błysnęła swoim najszerszym uśmiechem i zapewniła ich, że broń będzie bezpieczna.
– A poza tym – przypomniała – jeśli jej nie zdacie, nie dostaniecie karty. Chcecie coś zamówić? Musicie zostawić broń.
14
Mężczyźni niechętnie przekazali karabiny i pistolety Sunny, która oddała je swojemu bariście, Baszirowi Hadiemu,
a ten umieścił wszystko w kanciapie na zapleczu, gdzie trzymali mopy i miotły. Klienci zdjęli chusty i skórzane kurtki,
a Sunny zawiesiła je w szafie. Potem podeszła do lady.
– Mam parę spraw do załatwienia – zwróciła się do Baszira, zdejmując fartuch. – Wrócę, gdy tylko będę mogła.
– Pojadę z panią – zaproponował jak zawsze.
– Nie trzeba – odparła odruchowo.
Wiedziała, co za chwilę usłyszy.
– Proszę dobrze zamknąć drzwi. Nie opuszczać okien.
I obiecać mi, że nie będzie pani jeździć z odkrytym dachem,
na miłość boską. Proszę uważać na przeszkody na drodze.
Nie zatrzymywać się nigdzie, chyba że w ostateczności. I nie
robić skrótów przez boczne dróżki i zaułki.
– Poprosiłam już Ahmeda, żeby zaparkował samochód
przed wejściem.
– Chyba nie muszę przypominać, że…
– Ale i tak to zrobisz – rzuciła z promiennym uśmiechem.
– Nie powinna pani prowadzić i jeździć sama. Proszę zadzwonić do mnie, jak już będzie pani na miejscu.
– Zawsze tak robię. – Sunny odruchowo dotknęła komórki, którą zawiesiła na szyi na czerwonym plecionym sznurku.
Straciła już zbyt wiele telefonów, kładąc je beztrosko na barze.
Dzisiaj postanowiła zanieść kwiaty nowo wybranej szefowej Ministerstwa Kobiet. Wprawdzie spotkały się już wcześ­
niej w kawiarni, ale oficjalna wizyta pomogłaby zacieśnić ich
relacje, tak potrzebne w przypadku kobiety pragnącej prowa15
dzić własny biznes w Kabulu. Sunny włożyła płaszcz, potem
zdjęła czador z haczyka za ladą i okryła swoje długie brązowe
włosy, ostrożnie otulając jedwabną tkaniną szyję i ramiona.
Udawała, że to ekskluzywny szal, który założyła z wyboru.
– Saalam alejkum – zwróciła się do Ahmeda, który pracował
w kawiarni jako czokidor, ochroniarz. Mężczyzna przytrzymał
jej drzwi.
– Wa alejkum as-salaam – odparł Ahmed. Podobnie jak większość Afgańczyków był niski, a karabin przerzucony przez
ramię prawdopodobnie ważył więcej od niego. Przypominał
ołowianego żołnierzyka, zwłaszcza że włosy miał przyczesane
gładko niczym hełm.
Sunny uśmiechnęła się pod nosem – teraz wiedziała już,
gdzie znika żel, który trzymała w kawiarnianej łazience.
Paplając w dari, wykorzystała wszystkie wymagane zwroty
grzecznościowe. Jak się miewasz? Jak twoja siostra w Niemczech? Pozostali inni żyjący krewni? Potem spytała, czy wszyscy są zdrowi. W Kabulu inne rozpoczęcie rozmowy uznano
by za grubiaństwo, a Ahmed był zaprzysięgłym tradycjonalistą i przestrzeganie zasad – zarówno wyłożonych w Koranie, jak i niepisanych – miało dla niego ogromne znaczenie.
Mężczyzna zasłużył sobie na szacunek, ponieważ niezliczoną
ilość razy ochronił Sunny i jej klientów przed niebezpieczeństwem.
Rozmówca zrewanżował jej się tymi samymi pytaniami
i po chwili mogła już wyruszyć. Spojrzała na ruchliwą ulicę –
przed każdym sklepem i lokalem stał człowiek podobny do
Ahmeda: w ciemnych okularach, czarnej koszuli i spodniach
takiego samego koloru. Niektórzy mieli jeszcze większe kara16
biny i okazalsze noże. Sunny zaśmiała się w duchu. Czokidorzy najwyraźniej konkurowali ze sobą niczym uczennice z jej
szkoły, obnoszące się z coraz to nowszym modelem torebki,
telefonu czy biżuterii. Tyle że w Kabulu do najpopularniejszych akcesoriów należały pistolety, noże i pałki.
Sunny wolno przedzierała się przez zatłoczone uliczki
w swo­im mercedesie dieslu, czując się pewniej niż wtedy,
gdy jeździła niezawodną małą toyotą przez Jonesboro w Arkansas. Mijała wozy pełne fig i innych owoców, kozich głów,
puchatych owiec i strąków kardamonu, stragany z ziarnem,
jabłkami i arbuzami oraz stosy barwnych, ręcznie tkanych
materiałów z Indii i Pakistanu. Widziała grupki mężczyzn
nachylonych ku sobie, pogrążonych w dyskusji, podczas gdy
inni maszerowali dumnie u boku kobiet okrytych błękitnymi
burkami. Ten rozdźwięk pomiędzy życiem obu płci nie dawał
jej spokoju. Opuściła szybę, by posłuchać okrzyków chłopców
biegnących za samochodem:
– Hej, pani, potrzebny ochroniarz?
Zapach zwierzęcego łajna, potu, ostrych przypraw i spalin tworzył niepowtarzalną mieszankę – zawsze przypominał
Sunny o tym, dlaczego pokochała Kabul i postanowiła tu zostać.
Zaparkowała koło ulicy Kurzej. Ciągnęły się tu stragany
pełne lokalnych pamiątek – ręcznie tkanych dywanów i kaszmirowych szali, turbanów, ubrań, biżuterii, szkatułek, materiałowych lazurowych pasów i drewnianych, ręcznie rzeźbionych mebli z Nuristanu, które tak lubiła. Targ zajmował
dwie przecznice, ale dziś panowała tu niezwykła cisza. Na
widok cudzoziemki handlarze unosili głowy i uśmiechali się
17
zapraszająco w nadziei, że uda im się coś sprzedać. Od czasu samobójczych zamachów bombowych Sunny należała do
bardzo nielicznych obcokrajowców, którzy nie bali się robić
zakupów w tym miejscu. Wszyscy w Kabulu boleśnie odczuli
skutki tej tragedii, ona także. Jednak sprawunki dawały jej
choć namiastkę poczucia normalności. Mogła spokojnie wybierać, targować się i płacić za produkty, jak gdyby Kabul był
normalnym miastem, a ona zwykłą klientką.
Na skrzyżowaniu ulic Kurzej i Kwiatowej Wschód spotykał się z Zachodem – miejscowe wyroby sąsiadowały z apara­
tami fotograficznymi i innym sprzętem elektronicznym im­por­
towanym z Chin oraz Pakistanu, sokami z Uzbekistanu (przy­datność do spożycia większości z nich upłynęła w 1989 ro­ku), pirackimi filmami, pocztówkami, czipsami, włoską wodą
mineralną i austriackimi serami. Nieopodal działała jedyna
w kraju anglojęzyczna księgarnia o nazwie Behzad, gdzie
Sunny i jej koledzy kupowali lektury, a potem omawiali je
niczym eksperci występujący w programie Oprah Winfrey.
Obok znajdował się sklep z filmami, gdzie zaopatrywali się
w płyty DVD.
Na ulicy Kwiatowej Sunny poczuła, że zapiera jej dech
w piersiach. Pośród gruzów i bladobeżowych ścian, nieopodal
otwartego ścieku, kwitły róże. Różowe i herbaciane, wszędzie
róże, na każdym straganie i w każdej witrynie, duma Kabulu i afirmacja życia. Sunny poczuła, że z każdym mijanym
wiadrem kwiatów wzbiera w niej nowa nadzieja. Niektórzy
oferowali tanie plastikowe róże z Tajwanu – tak jakby nie wystarczyły świeże afgańskie kwiaty. Sunny wybrała dwa pęki
18
odmiany herbacianej i podniosła je, po czym umieściła bukiet w zgięciu łokcia.
Już miała wracać do samochodu, gdy zawahała się niespodziewanie. Poczuła powiew wiatru niosącego zapowiedź zimy.
Spojrzała w stronę widocznego stąd szpitala, z którym sąsiadowało Ministerstwo Kobiet. W głowie wciąż rozbrzmiewały
jej ostrzeżenia Baszira Hadiego, przestrzegającego ją przed
samotnymi spacerami po Kabulu. Trzy lata temu nie było
z tym problemu, ale odkąd talibowie i fundamentaliści zaczęli zdobywać wpływy, wszystko się zmieniło. Takie zachowanie
tylko kusiło porywaczy, poza tym w każdej chwili ktoś mógł
ją zwyczajnie zastrzelić. „Korzystaj z samochodu – powtarzał
mężczyzna – a jeśli musisz udać się gdzieś pieszo, spuść głowę, nie odzywaj się niepytana, nigdy nie chodź dwa razy tą
samą drogą, rób to, nie rób tamtego”. Sunny miała serdecznie
dość jego gderania. Stosowała się do miejscowych zwyczajów
i zawsze zakrywała głowę oraz ramiona, ale szanowała też
siebie i czasem po prostu musiała się przejść.
I tak też zrobiła. Przybyła do ministerstwa bezpiecznie,
z różami w dłoni. Surowy, monumentalny budynek o szarych
ścianach przypominał szpital, w którym zmarła jej matka,
tyle że w Kabulu wszystko pokrywała warstwa kurzu. Gdy dotarła do poczekalni przed gabinetem pani minister, zastała
tam młodą kobietę w ciemnoniebieskiej chuście, tkwiącą za
zniszczonym metalowym biurkiem. Na jej widok sekretarka
natychmiast wyłączyła ekran monitora. Sądząc po spłoszonym wyrazie twarzy, prawdopodobnie siedziała na czacie –
w Kabulu był to jedyny sposób, by chłopcy i dziewczęta mogli
19
ze sobą porozmawiać. Poprosiła Sunny, by zajęła miejsce. Z taniego pluszowego fotela widziała wnętrze gabinetu pani minister – luksusowo urządzonego pokoju wyłożonego czerwonymi
dywanami. Pośrodku stała młoda kobieta ubrana w strój ludowy, gorączkowo prosząc o coś asystentkę, gdy tymczasem
szefowa rozmawiała przez telefon przy biurku. Sunny mimowolnie zaczęła podsłuchiwać. Niezbyt dobrze mówiła w dari,
ale przy odrobinie wysiłku zrozumiała historię dziewczyny.
Dżasmina patrzyła przed siebie, obawiając się, że zaśnie
w dro­dze. Bała się wyglądać przez okna i przez cały czas za­
stanawiała się, co zrobią jej ci obcy, zanim przybędzie do Ka­
bulu. Straciła poczucie czasu. Czy minęły już dwa dni? Może
trzy? Jej los nigdy nie zależał wyłącznie od niej samej. Najpierw talibowie zamordowali jej rodziców, a potem mąż zginął od miny lądowej, na którą nastąpił podczas wypasania
kóz. Co się stanie, gdy jej nowy właściciel dowie się o dziecku?
Przeczuwała, że zna odpowiedź: pobije ją albo jeszcze gorzej.
Nigdy nie zdoła mu wmówić, że to on jest ojcem. Jej brzuch
już się zaczął zaokrąglać i tylko udrapowana suknia pozwalała go ukryć.
Siedzący obok mężczyzna poruszył się nagle, aż podskoczyła spłoszona. Obcy zaśmiał się i objął ją ramieniem. Dżasmina wiedziała, co zamierza: w końcu nie była dziewicą,
więc porywacz mógł ją wykorzystać, a jej nowy właściciel nigdy by się o tym nie dowiedział. Odsunęła się, czując, że serce
wali jej w panice, i zdała sobie sprawę, że znajdują się już
na przedmieściach Kabulu. Mur ciągnący się wzdłuż drogi
20
znaczyły dziury po kulach i co chwila ukazywały się reklamy coca-coli albo plakaty wyborcze. Mężczyzna położył jej
dłoń na udzie. Dżasmina krzyknęła, ale obcy zakrył jej usta.
Dziewczyna odwróciła wzrok i wpatrzyła się w skrawek nieba, podczas gdy obcy dotknął jej piersi i przesunął dłoń na
brzuch. Wtedy zamarł.
– Co to ma być?! – wrzasnął. – Ty głupia dziwko, coś ty
zrobiła?!
Przysunął twarz tak blisko, że poczuła gorący oddech. Napotkała wzrok kierowcy w lusterku.
– Co się dzieje? – warknął.
– Ta kurwia matka jest w ciąży! – odparł z niesmakiem
mężczyzna, nie odrywając wzroku od Dżasminy. Splunął na
nią, a potem spoliczkował ją otwartą dłonią.
Dziewczyna opuściła głowę, czując napływające łzy. Z nosa
kapnęła krew. Odruchowo położyła dłoń na brzuchu.
Kierowca zahamował, wzbijając w górę obłok kurzu.
– Dostaniemy za nią grosze – stwierdził. – Pozbądź się
jej.
Mężczyzna siedzący obok wyciągnął nóż, ale starszy porywacz natychmiast go upomniał:
– Tylko nie zabrudź tapicerki. Wyprowadź ją na zewnątrz.
Następnie zwrócił się do Dżasminy:
– Ty głupia suko! Powinienem pociąć twemu wujowi twarz
za to, że tak mnie okradł, a potem zabrać twoją siostrę. Za tę
małą dziewicę dostalibyśmy o wiele więcej.
Dżasmina próbowała otworzyć drzwi, by uciec, ale jeden
z napastników uderzył ją w plecy, aż runęła na ziemię. Po21
czuła w ustach smak krwi. Ktoś kopnął ją w bok, a potem coś
ciężkiego spadło jej na głowę. Usłyszała jeszcze, jak samochód odjeżdża, nim wszystko pochłonęła ciemność.
Dziewczyna miała na imię Dżasmina i pochodziła z Nuristanu – Sunny wiedziała, że to obszar na północy, przy granicy
z Pakistanem. Mówiono, że jego mieszkańcy należą do najpiękniejszych ludzi na świecie i pochodzą w prostej linii od
Aleksandra Wielkiego. Jack, który pracował tam przez jakiś
czas, wspominał, że tę okolicę określano kiedyś mianem Kafiristanu – słowo kafir oznaczało „niewiernego” lub „niewierzącego”. Przed stu laty mieszkańcy zostali zmuszeni przez
muzułmanów do przejścia na islam, a wtedy ich ziemię nazwano Nuristanem – Ziemią Światła. Sunny czasem słyszała,
jak bywalcy kawiarni używają wyrazu kafir jako obelgi.
Dziewczyna opowiadała swoją historię – jakaś stara żebraczka pomogła jej wstać i zaprowadziła z obrzeży miasta na
komisariat policji. Policjanci zupełnie nie wiedzieli, co zrobić
z młodą kobietą o poranionej twarzy, w zakrwawionym czadorze. Zabrać do szpitala i ryzykować, że oskarżą ich o spowodowanie obrażeń? Dżasmina czuła się zbyt skrępowana,
by wszystko im opowiedzieć, a oni byli zakłopotani jej łzami.
Sprawy kobiece zazwyczaj rozstrzygano w domu, w kręgu rodzinnym, nie na ulicy. Ostatecznie podrzucili ją do Ministerstwa Kobiet, mając nadzieję, że ktoś się tam nią zajmie.
Dziewczyna rozpłakała się bezgłośnie. Asystentka spojrzała ukradkiem na panią minister, która najwyraźniej kończyła
rozmowę, i szepnęła petentce, że może przespać się w Szkole
22
Piękności, obecnie przerobionej na dormitorium, nim znajdzie jakąś rodzinę, która ją przygarnie, na przykład jako pomoc domową.
Inna kobieta pewnie złożyłaby ręce albo położyła dłoń na
sercu, ale Dżasmina zareagowała instynktownie i tym się
wydała. Jej dłoń przez chwilę spoczęła na brzuchu, a wtedy
Sunny zrozumiała, co próbuje chronić. A zatem była w ciąży – to dlatego wyrzucono ją z samochodu. Nie wspomniała
o tym w rozmowie, a nawet jeśli asystentka pani minister coś
podejrzewała, nic nie dała po sobie poznać.
Minister skończyła rozmowę, po czym wstała z krzesła
i obeszła biurko.
– Może zostać tam tylko jedną lub dwie noce, Alaja. Nie
możemy jej tu trzymać do czasu, aż znajdzie rodzinę. Znasz
zasady. Nie prowadzimy hotelu dla zbiegów.
– Ale ona nie ma dokąd pójść! – zaprotestowała Alaja. –
Wie pani, co się z nią stanie.
Sunny domyślała się, co sugeruje asystentka – jeśli Dżasmina wróci do domu, prawdopodobnie spotka ją śmierć,
a w najlepszym razie skończy jako żebraczka lub prostytutka.
A gdy jej ciąża stanie się zbyt widoczna, dziecko także zginie,
a matka zostanie ukamienowana jako cudzołożnica.
– Znasz zasady – powtórzyła uparcie minister. – A poza
tym nie wiadomo, czy rzeczywiście powiedziała prawdę.
Zmierzyła Dżasminę pogardliwym wzrokiem. W Kabulu
mało kto litował się nad takimi kobietami. Najczęściej uważano, że same zasłużyły sobie na wyrzucenie z domu – pewnie wzięły sobie kochanka albo odmawiały wypełniania obowiązków małżeńskich.
23
– Dwie noce. Nie więcej. I dopilnuj, by wypełnić doku­
menty.
Ranna kobieta podziękowała wylewnie, całując panią minister w lewy policzek, potem w prawy i znów w lewy, zgodnie
z tradycją.
– Chodź – oznajmiła Alaja. – Pokażę ci drogę.
Gdy Dżasmina wychodziła z pokoju, jej spojrzenie na mo­
ment powędrowało w stronę Sunny, ale szybko odwróciła
wzrok. W tej krótkiej chwili Amerykanka aż cofnęła się z wra­
żenia, uderzona buntowniczym wyrazem zielonych oczu.
Mimo tego, co jej zrobiono, dziewczyna zachowała dumę.
Po zaproszeniu do gabinetu Sunny złożyła gratulacje szefowej ministerstwa najlepiej, jak umiała. Kusiło ją, by wygarnąć urzędniczce, gdzie może sobie wsadzić całe to biurokratyczne podejście, ale nie potrafiła zapomnieć o zrozpaczonej
dziewczynie, o jej nieugiętym spojrzeniu.
Tej nocy Sunny nie mogła zasnąć – wciąż prześladował ją
obraz kobiety zamkniętej w samochodzie z tymi bandziorami.
Nieustannie zastanawiała się, co stanie się z Dżasminą i jej
dzieckiem, gdy w końcu się urodzi. „Cholera – myślała desperacko – tego mi tu tylko brakowało: płaczącego noworodka,
który wystraszyłby klientów”. Ale następnego dnia rano wróciła do ministerstwa, by spytać o dziewczynę. Potem odszukała ją w dormitorium i zaproponowała pokój na poddaszu
oraz pracę w kawiarni. Dopiero wtedy nieznajoma podniosła
wzrok, spojrzała jej prosto w twarz i powiedziała w dari:
– Dziękuję. Niech Bóg oświetli ci drogę.
I znów położyła dłoń na brzuchu.
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA Sp. z o.o.
02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24c
tel. 22 643 93 89, 22 331 91 49,
faks 22 643 70 28
e-mail: [email protected]
Dział Handlowy
tel. 22 331 91 55, tel./faks 22 643 64 42
Sprzedaż wysyłkowa: tel. 22 641 56 32
e-mail: [email protected]
www.wnk.com.pl
Książkę wydrukowano na papierze
Creamy Hi Bulk 53 g/m2 wol. 2,4.
MAP Polska
Redaktor prowadzący Anna Garbal
Opieka redakcyjna Joanna Kończak
Redakcja Ewa Ressel
Korekta Magdalena Szroeder, Ewa Mościcka
Opracowanie DTP, redakcja techniczna Joanna Piotrowska
ISBN 978-83-10-12310-7
PRINTED IN POLAND
Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2013 r.
Wydanie pierwsze
Druk: EDICA Sp. z o.o., Poznań

Podobne dokumenty