Juozas Šikšnelis
Transkrypt
Juozas Šikšnelis
Juozas Šikšnelis Procesja Śmierć jest... przepraszam. Miałem zacząć inaczej, ponieważ wszyscy wiedzą czy też zdają sobie sprawę czym jest śmierć. A niech tam… Zaczniemy inaczej: zmarłego człowieka chowa się w ziemi. Nie będę sobie pozwalał na etnologiczne, socjalne czy inne dygresje i nie zacznę opowiadać, gdzie grzebią zmarłych inne narody, my chowamy w ziemi i tu postawmy kropkę, bo dalej będzie mowa o takim właśnie pogrzebie. Podczas brzydkiej pogody. Jeszcze nie zdarzyło się chować zmarłego, kiedy świeci słońce, śpiewają ptaki, kiedy odradzająca się przyroda zachęca do życia. Myśleć, że natura jest nieczuła na ludzką śmierć, nie wypadałoby, ponieważ w czasie wszystkich pogrzebów nawet w środku lata zdarza się kulić z zimna. Nie od śmierci, ale od najzwyklejszego chłodu, kiedy po ciele przechodzą dreszcze. O ile pamiętam, w czasie pogrzebów, bez względu na to kogo chowasz, pada deszcz, szaleje zamieć albo pada śnieg, jednym słowem, przyroda sprzyja pogrążaniu się w żalu. Przypomnieć sobie, kogo chowałem tego dnia, nie jestem w stanie, bo upłynął kawał czasu. Było piekielnie duszno, deszcz jak kropla z zakatarzonego nosa wisiał nad głowami w nabrzmiałych chmurach. Od nieboszczyka w trumnie już cuchnęło. Wszystkim było spieszno się go pozbyć, nawet wdowie, która wciąż trzymała się trumny, nie wiadomo czy ze słabości, czy z miłości. Może zachowywała się tak nieświadomie, gdyż ludzie w krytycznych sytuacjach często tracą głowę. Pozostali żałobnicy poruszali się jak na scenie, starając się być zauważeni i ocenieni. Może za pomocą punktów, może nie dającymi się zmierzyć sympatiami. Zresztą, sympatia może być jednostką miary. Czy to nie piękne? „Jego występ został oceniony na pięć sympatii”. Nie chcę okazać się zrzędą, dlatego uprzedzam: może byłem zirytowany, że to nie ja leżę w tej trumnie, może byłem wieczorem zbesztany przez żonę, jak to się często zdarza, z powodu jakiegoś drobiazgu: nie na miejscu, nie o czasie, niewłaściwie powiedziane słowo, spojrzenie rzucone nie w tę stronę, cieknący kran, za duży ogień na kuchence gazowej, brak pieniędzy, władzy, która nie troszczy się o zwykłych ludzi – mało powodów? Przecież często czujesz się winny z powodu złej pogody. Tak jak i dzisiaj. Cmentarz był stary. Stały na nim poprzechylane, stuletnie i starsze, cementowe lub drewniane krzyże. Wykwintne, kamienne, dumne pomniki świeciły podkreślonymi farbą literami. Wyłaniały się zarośnięte trawą mogiły, o niknących kształtach. Banalne, ale na cmentarzu, jak nigdzie indziej, ujawnia się próżność człowieka. Nie tego, którego kości średnio w czasie kilkudziesięciu lat zamieniają się w jeden z elementów składowych ziemi, ale tego, który pozostaje, aby opiekować się grobem. Chociaż nie wiesz, może człowiek wypełnia wolę zmarłego. Na cmentarzu nachodzą mnie dziwne myśli, na przykład: jeśli ciała są skazane na gnicie, czy dusze znajdują się w pobliżu? Co się dzieje tam, na głębokości dwóch metrów? Przecież ziemia w tym miejscu jest użyźniona pewną materią, czy to nie może doprowadzić do powstania nowego gatunku zwierząt? Czy cmentarze nie są czarnymi dziurami w ziemi, wciągającymi w siebie... nawet nie wiem co? Bez folkloru ciężko się obyć. Żona szturcha mnie w bok. Niechętnie odwracam się, kątem oka ogarniam skrzywdzoną fizjonomię: znów zrobiłem coś nie tak. Nie, po prostu za szybko idę, syczy w potylicę, rozpuszczającą się od nieznośnego upału. Prędzej skwaru. Tak się złożyło, że stojąc dwójkami przy bramie cmentarnej do procesji, rozdzieliliśmy się, dlatego idę obok niewielkiej, silnej kobiety z twardo zaciśniętymi ustami – wyraźny kontrast: pulchne, nieco obwisłe policzki, skośne oczy, których widziałem tylko kącik, nie mam odwagi i nie lubię przysuwać się i przypatrywać, oraz twardo zaciśnięte wąskie usta. Z przodu na trąbkach gra trzech muzykantów o czerwonych twarzach – nie zorientujesz się, od wysiłku czy z innych powodów. Uwalniane przez nich dźwięki bardzo pasują, bo są kompletnie niezgrani, brzmi jakby instrumenty albo dmuchający w nie ludzie, mieli wydać ostatni dech, i dlatego wpędzają w beznadzieję. Ale procesja oblewa się potem i spieszy, aby pozbyć się zmarłego. Może tylko mi się tak wydaje, bo ledwo się wleczemy. No tak, przecież procesji przeszkadza trumna, niesiona przez czterech mężczyzn i wdowę, trzymającą się jej kurczowo. I weź tu zrozum, jest jej tak drogi, że chce spowolnić czy przyspieszyć ceremonię? Drzewa na cmentarzu są wyjątkowe. Nikt chyba na to nie zwraca uwagi, ale ja nie mam za bardzo co robić – nie było jakby powodu się smucić, bo nieboszczyka nie znałem jak przyjaciela, kolegę czy krewnego, widziałem go kilka razy w życiu. Był którejś linii kuzynem żony, ale może człowiekiem jej bliskim albo wyjątkowym, że w takim skwarze musimy w ślimaczym tempie odprowadzać go w niebyt. Wszystkie drzewa cmentarne, zaczynając od tych grubości nadgarstka ręki i kończąc na tych, które objęłoby kilku mężczyzn, bujnie rosną jak na drożdżach – strzeliste, zdrowe, wysokie, liście błyszczą, szumią tak, że ciężko opisać, ale w każdym razie zgodnie, jakby były instrumentami orkiestry, z pewnością przesadzam, bo dyrygent tej orkiestry – wiatr, który gwałtownie się zerwał, zagłusza wierzchołkami drzew. Dlaczego koniecznie chcę udowodnić, że wszystko na cmentarzu, co dzieje się nie dzięki staraniom żywego człowieka, jest związane: ziemia użyźniona znajdującymi się w niej ciałami, dusze, przywiązane do tych ciał niewidzialnymi więzami, wciąż błyszczące w koronach drzew, drzewa, rosnące jak na drożdżach, ten niekończący się ruch, ta duchota i ten ciężar spojrzenia skośnych oczu, i ten szept w ociekającą płynnym ołowiem potylicę: nie spiesz się, nie zostawaj w tyle, stój. Którą komendę wykonać? Procesja nie powinna się skończyć, bo życie utknęło w przedziale czasu, kiedy ktoś zapomniał dokręcić sprężynę. Ale to - marna chwila słabości, kiedy gwałtownie tracisz przyciąganie ziemskie i balansujesz na granicy czy krawędzi, tylko nie pytajcie gdzie, nie zgadniecie! W istocie, wróciłem na ziemię i kiedy zerkam w bok, nie spotykam krzywo rzuconego spojrzenia wąskich oczu – właścicielka mocno zaciśniętych ust idzie koło mnie, ale patrzy do przodu jakby widziała tam zbawienie. Nikt nie szepcze w potylicę, bo żona teraz nuci świętą pieśń, którą trębacze dusząc się, próbują wydobyć z siebie niczym ostatni oddech. I procesja – nie jest wieczna jak podróż Żyda Wiecznego Tułacza, na przedzie wszyscy ślamazarnie skręcają ze ścieżki. Lecz wzrok zatrzymuje się na nieco ukruszonym pomniku z lastryko, to jest mieszanki tłuczniowej cementu i marmuru, na którym nieumiejętnie, czarnymi, miejscami ściekającymi farbami, napisano... historyczna retoryka, przebrzmiała, wraz ze zmieniającymi się epokami. Jakby ktoś przeciągnął papierem ściernym. Więcej nie rozglądam się na boki i tak, jak sąsiadka z zaciśniętymi ustami, patrzę do przodu. Dół wykopany, chce się powiedzieć: paruje jak nienasycona paszcza, czekając na ofiarę. Oby był zadowolony. Czy tylko na ten raz czy też na dłużej. Stoję, jak zwykło się mówić, w strategicznie wygodnym miejscu – obok krawędzi dołu, dlatego mogę liczyć łzy bliskich, ale czy to zajęcie dla mnie, tym bardziej, że nikt nie zamierza płakać, tylko pociągają nosami, lecz to – nie przejaw żalu. Kulminacji zabrakło ostatniego szlifu: okazało się, że jeden grabarz spóźnił się z wyjściem z dołu. Nikt nie zamierzał zakopywać go razem z trumną, jego koledzy, tylko lekko podchmieleni, nijak nie byli w stanie wyciągnąć biedaka. W końcu im się udało. Pauza, mamrotanie księdza, kropienie wodą świeconą, i wtedy widzę na własne oczy, jak z dołu unosi się rój owadów. Owszem, dzisiaj makówka się przegrzała, owszem, dzisiaj niskie ciśnienie, w kosmosie szaleją burze magnetyczne, nad głowami nabrzmiałe jak wymię niebo i jeszcze dużo najrozmaitszych kataklizmów, ale jestem pewien, że z dołu podniosła się chmara owadów, niestety, nie tylko jestem pewien, ale gotowy przysiąc. Naprawdę mi wystarczy – trąciłem w bok sąsiadkę z mocno zaciśniętymi ustami, która obrzuciła mnie pustym spojrzeniem skośnych oczu, nic nie mówiąc wciskam jej w ręce swój wieniec i zwiewam stamtąd czym prędzej. Tłumaczenie: Anna Markiewicz