Akademizm i nudyzm

Transkrypt

Akademizm i nudyzm
Akademizm i nudyzm
W moje dziesięcioletnie ucho wpadły słowa ojca:
– Rdzenny Niemiec jest rudy.
À propos czego została wypowiedziana ta opinia? Nie pamiętam. Być może nasunęła się staremu
podczas naszego wspólnego przeglądania pewnego albumu.
Die Kunst des Jahres, album z fotografiami obrazów i rzeźb, wydany w Monachium w roku 1902,
a więc w epoce „złego smaku“. Istotnie, zaprezentowane w tej księdze wizerunki dzieł sztuki mogły
sprawić dziwne, niepokojące i raczej nieprzyjemne wrażenie. A mam tu na myśli wrażenia
dziesięciolatka, którym byłem. Album znajdował się w naszym domu od niepamiętnych czasów, toteż
zapoznałem się z nim bardzo wcześnie. I byłem rozśmieszony, zgorszony, zdezorientowany. Oto
dzieło Maksa Klingera, wyrzeźbiony z marmuru Beethoven. Siedzi w fotelu, a raczej na tronie, z nogą
założoną na nogę, lekko pochylony do przodu, z pięściami na kolanie. Orzeł u stóp. Głowa geniusza
wspaniała, oczy, mimo że pozbawione tęczówek i źrenic, pełne wyrazu, spojrzenie bynajmniej nie
puste, lecz wpatrzone w jakąś muzyczną wizję. Pod tym względem wszystko w porządku, ale czemu
on nagi? Co za dziwny pomysł, żeby kompozytora rozdziewać. Wprawdzie tylko górna połowa ciała
jest widoczna, a reszta zasłonięta draperią, lecz mimo wszystko!
Właśnie sprawa nagości w sztuce z początku XX wieku była czymś, co mnie, smarkacza,
wytrącało z równowagi.
Sporo znalazłem tam aktów kobiecych, oglądałem je, ma się rozumieć, podekscytowany – a przy
tym czułem się nieswojo. Oto dwie nagie dziewczyny, trzymające się za ręce, dłoń w dłoni. Stąpają po
trawniku zataczając krąg. Jedna widoczna od przodu, prezentująca swoją twarz, piersi i podbrzusze,
druga z twarzą niewidoczną, obrócona do widza plecami i tym, co poniżej. Owszem, widoczek
ponętny, ale czemu one takie anemiczne i wąskie w ramionach? Ciała powabne, bo młode, ale czemu
te ramiona i łydki takie szczupłe, czemu brzuch i pośladki takie gąbczaste, pozbawione jędrności?
Dziś już wiem, że dostępne malarzowi modelki nie mogły być inne. W owej epoce sport nie był
rozpowszechniony, zgrabną figurę uzyskiwało się za pomocą gorsetu, toteż ciała musiały nasuwać
skojarzenie z gąbką.
I jeszcze jedno wiem dzisiaj, po latach: nie należy używać liczby mnogiej i zamiast modelki,
należy powiedzieć modelka. Przyjrzawszy się po raz kolejny, po upływie lat, odkryłem, że jedna i ta
sama dziewczyna posłużyła malarzowi do podwójnego aktu; to samo ciało namalowano dwukrotnie,
od przodu i od tyłu. Dzięki temu, że druga figura ma twarz niewidoczną, trik malarza nie od razu
wyszedł na jaw.
Bystrzejsze jest moje spojrzenie po latach i mniej we mnie skłonności do zgorszenia, podatności
na szok. Nagość Beethovena już mnie nie razi. Bo cóż mógł innego wymyślić rzeźbiarz? Pokazać
Beethovena w tużurku? To właśnie autentyczne wizerunki Arcymistrza mogą razić. Kompozytor
przechadzający się po ulicach Wiednia w pzyodziewku zwykłego mieszczucha i z cylindrem
przykrywającym jego lwią grzywę – oto co może wydać się groteskowe. Nieśmiertelność, a więc
ponadczasowość sonat, symfonii i koncertów można wyrazić nie inaczej, jak tylko ukazując ich
twórcę w stroju Adama.
O rzeźbie Maksa Klingera nie mogę dziś złego słowa powiedzieć. Dalekim od twierdzenia, by w
złym smaku był ten kamienny wizerunek pochodzący z epoki „złego smaku”.
Jest jednakże w albumie coś, z czym do tej pory nie mogę się oswoić. Panoramiczny obraz olejny
pokazujący walkę na białą broń: miecze, oszczepy, włócznie i łuki. Właściwie nie walka, lecz rzeź.
Grupa gołych chłopów tnących lub dźgających, a zarazem wystawiających swe nagie członki na
analogiczne cięcia i kłucia. Absurdalny mord. Jeśli na polu bitwy rycerz w białym płaszczu z czarnym
krzyżem odpiera cios litewskiego drwala i mieczem zastawia się przed uderzeniem topora – to ten
obraz ma sens. Ale tu przeciwnicy niczym się nie różnią. Wszystkie ciała są jednakowe: białe,
harmonijne, muskularne; żywe posągi podobne do siebie jak krople wody. Więc skąd ta wrogość i
zaciekłość?
Takie samo zdumienie, jakiego doznawałem w dzieciństwie, ogarnia mnie i teraz. Dziś już
wprawdzie domyślam się, co malarz chciał przedstawić. Jest to ilustracja jednego z greckich mitów,
walka ludzi wyrosłych z gleby obsianej smoczymi zębami. Sęk w tym, że o ile ciała są wzorowane na
greckich dziełach ze szkoły Praksytelesa, to głowy są germańskie. Bo skąd by malarz mógł wziąć inne
modele? Malował głowy swoich monachijczyków.
I może właśnie w tym momencie znika absurd i wyłania się sens. Zaciekłość walki jest
usprawiedliwiona: chodzi o ścięcie tych źle dopasowanych głów. Powalonemu przeciwnikowi
zwycięzca odrąbuje głowę. Już parę głów wala się po ziemi, a jedna zatknięta na ostrzu piki. O to
właśnie chodzi. Czym prędzej oddzielić germańskie łby od greckich torsów. Czym prędzej skasować
tę dysharmonię.
Dodajmy jeszcze tylko, że malarzowi, który by przeczytał taką interpretację własnego dzieła, rude
włosy stanęłyby dęba na jego germańskiej głowie.

Podobne dokumenty