Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?
Transkrypt
Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?
Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? Philip K. Dick: Blade Runner (Blade Runner) Recenzja powieści science-fiction Borys Jagielski Wydawnictwo i rok wydania:Prószyński i S-ka, 2003 Rok pierwszego wydania:1968 Liczba stron:230 Oprawa i wymiary:14 x 20 cm ISBN:83-7337-327-6 Tłumaczenie:Sławomir Kędzierski Kanon. To pierwsze skojarzenie, jakie nasuwa się na myśl po usłyszeniu słów „Blade Runner”. Przede wszystkim żelazny kanon kina science-fiction. „Łowca androidów” Ridleya Scotta stanowi jeden z najlepszych, a już na pewno jeden z najbardziej wyrazistych filmów gatunku. Wciąż zachwyca sugestywnym klimatem ponurego miasta przyszłości bez przyszłości, uzyskanym dzięki niesamowitej scenografii i niezapomnianej oprawie muzycznej. Nie należy jednak zapominać, że tak naprawdę było to jedynie czytanie Philipa K. Dicka. Ridley Scott dodał co prawda mnóstwo swoich pomysłów, przez co porównywanie filmu z książką mija się z celem, ale mimo wszystko obraz znany u nas jako „Łowca androidów” to tylko ekranizacja powieści Dicka. Bez niej film nigdy by nie powstał. Ostatnia Wojna Światowa doprowadziła Ziemię do ruiny. Opady radioaktywne spowodowały globalną katastrofę ekologiczną, a olbrzymie masy pyłu poderwane wybuchami potężnych bomb przesłoniły Słońce. Ludzie podzielili się na normali posiadających zdrowe DNA i pogardzanych specjali z genami nieodwracalnie uszkodzonymi przez skażenie. Intensywny program kolonizacyjny umożliwia pierwszej z grup opuszczenie Ziemi i osiedlenie się w innym miejscu Układu Słonecznego. Dla specjali droga ta została tak czy owak zamknięta, lecz o dziwo nie wszyscy normale chcą z niej korzystać. Niektórzy z nich gromadzą się w zniszczonych miastach i próbują dalej wieść normalne życie. Łudzą się, iż pył radioaktywny ulegnie kiedyś rozproszeniu. Kiedy – nikt nie wie, lecz więź łącząca ludzi z domem jest zbyt silna. Rick Deckard pracuje jako wolny strzelec dla policji San Francisco. Jest łowcą androidów. Zajmuje się wyszukiwaniem i eliminowaniem zbiegłych cyborgów. Człekokształtne roboty produkują wielkie ziemskie korporacje i sprzedają jako niezbędne narzędzia mające pomagać kolonistom w zasiedlaniu obcych planet. Obdarzone sztuczną inteligencją, androidy są jednak czymś więcej niż narzędziami. Potrafią zbuntować się, zabić właściciela i uciec. Czasem szukają schronienia na Ziemi. Wtedy właśnie do akcji przystępuje Deckard i jego koledzy po fachu. Główny bohater staje w obliczu najtrudniejszego z dotychczasowych wyzwań. Musi zlikwidować grupę androidów najnowszego typu zwanego Nexusem-6. Mózg każdego z tych cyborgów posiada dwa tryliony składowych oraz możliwość dokonania wyboru w zakresie dziesięciu milionów możliwych kombinacji działalności umysłowej. A co najważniejsze, różnica dzieląca życie od śmierci jest dla androidów równie oczywista jak dla nas samych. *k*- W czasie testowania podejrzanych osobników Dave stosował Zmodyfikowaną Skalę Voigta-Kampffa. Zdajesz sobie sprawę, w każdym razie powinieneś zdawać sobie sprawę, że ten test nie dotyczy konkretnie nowego modułu mózgowego. Żaden test ich nie dotyczy. Ale skala Voigta, zmodyfikowana trzy lata temu przez Kampffa jest wszystkim, czym dysponujemy. – Przerwał, namyślając się przez chwilę. – Dave uważał ją za dokładną. Może miał rację. Zanim jednak zabierzesz się za tę szóstkę, chciałbym ci coś zaproponować. Znowu postukał palcem w plik notatek. – Leć do Seattle i pogadaj z ludźmi z korporacji Rosena. Każ im zademonstrować reprezentatywne próbki typów, w których stosuje się nowy moduł Nexus-6.*k* Ustawienie ludzi i robotów po dwóch przeciwnych stronach barykady stanowi niewątpliwą siłę napędową akcji powieści, chociaż konflikt ten należy rozpatrywać raczej w wymiarze psychologiczno-socjologicznym aniżeli sensacyjnym. Dla żadnej z osób zaznajomionej z profilem twórczości Dicka nie jest tajemnicą, że cierpiący na chorobę psychiczną pisarz przez całe swe życie próbował znaleźć odpowiedź na pytanie o istotę bycia człowiekiem. Kwestia tożsamości odgrywa zasadniczą rolę w *k*Blade Runnerze*k*. Z jednej strony mamy tu Ricka Deckarda, nie wiedzącego do końca, jak traktować istoty, które przyszło mu zabijać – jako ludzi czy jako maszyny. Z drugiej strony występują androidy z Royem Batym na czele, które od prawdziwego człowieczeństwa dzieli tak niewiele, jeden krok zaledwie, będący niestety krokiem nie do przebycia. Mamy też specjale, których przedstawicielem jest tutaj John Isidore. Zagubiony i szukający swego miejsca w postapokaliptycznym świecie, z góry skazany jest na niepowodzenie. Poniżany przez otoczenie z powodu upośledzenia, wnosi tragizm do powieści, gdyż nie potrafi nawet zdać sobie sprawy z tego, iż wcale na swe upokorzenie nie zasługuje. Nie będę krył, że z pominięciem opowiadań nie jestem zwolennikiem twórczości Dicka. Do gustu, zresztą i tak tylko w umiarkowanym stopniu, przypadł mi jedynie „Człowiek z Wysokiego Zamku”. „Ubik” wywarł wrażenie summa summarum niekorzystne, a lekturę „Bożej inwazji” zakończyłem przeczytawszy jedynie pierwszych kilka stron. Po dotarciu do ostatniej strony *k*Blade runnera*k* miałem natomiast bardzo mieszane uczucia. Nie sposób nie zauważyć, że w przypadku tej książki Dickowi udaje się do pewnego stopnia utrzymać w ryzach typową dla swojego pióra chaotyczność. Co więcej, dokładnie w połowie powieści dochodzi do wielce intrygującej sytuacji zapowiadającej całkowity zwrot akcji i w dalszej mierze nader zaskakującą konkluzją. Niestety, Dick porzuca nagle nową fabularną opcję, chociaż morał powieści i tak zostaje dzięki niej wzbogacony priorytetowym elementem (uwypuklonym w reżyserskiej wersji ekranizacji)*. Ta niespodziewana rezygnacja nie wpływa korzystnie na strukturę utworu. Po swym nagłym zwrocie akcja powraca bowiem bardzo szybko na stary tor i trochę kulawo podąża przez resztę stronic w kierunku takiego sobie finału. Oczywiście, miłośnicy tego, co charakterystyczne u Dicka, mają pełne prawo nie zgodzić się z epitetami „kulawo” i „taki sobie”. Ja zastępczych określeń znaleźć nie potrafię. Niezależnie od stosunku do stylu pisarza, każdy zauważy, iż walory wykreowanego przez niego settingu są mocno wzbogacone przez pewne wątki i pomysły. Na pierwszy plan wysuwa się test empatyczny Voigta-Kampffa wykorzystywany przez łowców do ustalania, czy dany osobnik jest androidem. W moim i nie tylko moim mniemaniu to znak rozpoznawczy, swoisty „trademark” zarówno powieści jak i filmu. Innym interesującym z punktu widzenia fantasty pomysłem jest programator nastroju Penfielda, powszechnie wykorzystywany, ale równie często do wzbudzania optymizmu jak i do sztucznego dołowania się. Frapująco prezentuje się także merceryzm, główna religia obowiązująca w bladerunnerowym świecie. Dzięki skrzynkom empatycznym każdy może przeżywać cierpienie razem ze swymi współwyznawcami, co ma rzekomo rozwijać w ludziach współczucie i litość. O ludzkie dusze walczy jednak także Przyjazny Buster, znany z telewizji wszystkim mieszkańcom Układu Słonecznego, uosabiający prostą i bezmyślną rozrywkę. Ideologiczna wojna przewija się przez fabularne tło powieści. Czy któraś z nich zasługuje na miano „właściwej”, a nawet jeśli żadna, to czy ma to jakiekolwiek znaczenie? *k*Przyjemny, delikatny elektryczny impuls automatycznego budzika wysłany przez stojący przy łóżku programator nastroju obudził Ricka Deckarda. Zdziwiony – zawsze dziwiło go, że niespodziewanie zupełnie nie chce mu się spać – wstał z łóżka ubrany w swą wielobarwną piżamę i przeciągnął się. Jego żona Iran leżąc w swoim łóżku otworzyła szare niewesołe oczy. Mrugnęła, jęknęła cicho i znowu zamknęła powieki. - Nastawiłaś swojego Penfielda na zbyt słaby impuls – powiedział Rick. – Przeprogramuję go, obudzisz się i... - Nie dotykaj mojego programatora. – Jej głos był nieprzyjemnie ostry. – Wcale nie chcę się obudzić. Usiadł na krawędzi łóżka i zaczął przekonywać ją łagodnie: - Jeżeli zaprogramujesz odpowiednio silny impuls, będziesz zadowolona, że się obudziłaś. Na tym polega cała sprawa. Przy ustawieniu programu na pozycję C, impuls odblokowuje świadomość. Wiem to po sobie. – Przyjaźnie, bowiem czuł się życzliwie usposobiony do całego świata (jego program ustawiony był na D), poklepał jej nagie, nieopalone ramię.*k* Wreszcie w powieści spotykamy się z palącą potrzebą posiadania żywych zwierząt. Większość z nich wyginęła podczas Ostatniej Wojny Światowej, a nieliczne osobniki należące do obojętnie jakiego gatunku kosztują w sklepach zoologicznych niebotycznie dużo. Prawie wszyscy pragną posiadać żywe zwierzę, ale mało kto może sobie na nie pozwolić. W tej sytuacji większości ludzi muszą wystarczać znacznie tańsze, elektroniczne substytuty. Nikt nie jest w pełni zadowolony ze sztucznych pupilków, a Rick Deckard, skazany na posiadanie elektrycznej owcy, także nie zalicza siebie do grona szczęśliwców. Główny bohater wzbudza litość czytelnika, kiedy od czasu do czasu przystaje i przegląda katalog Sydneya z cenami żywych zwierząt, wiedząc, że na razie nie może sobie pozwolić na zakup żadnego z nich. Philip Dick pokazuje, że zrealizowanie prostych potrzeb staje się czasem bardzo, bardzo trudne. *k*Blade Runner*k* wydano pierwotnie w USA pod tytułem *k*Czy androidy śnią o elektrycznych owcach*k*. Potem zmieniono go na *k*Blade Runner*k* właśnie, który to termin tłumaczy się u nas jako „Łowca androidów”. Najdziwniejsze, że słowa „blade runner” ani razu nie występują w anglojęzycznej wersji powieści i do końca nie wiadomo, jak trzeba je tłumaczyć i interpretować. „Blade runner” oznacza w dosłownym przekładzie „biegnącego po ostrzu”, co standardy języka polskiego skłaniają do zamienienia na „biegnącego po krawędzi”. Ale kto po nim biegnie? Rick Deckard polujący na zabójczo niebezpieczne androidy i mający nadzieję, że za nagrodę za ich zlikwidowanie kupi wreszcie sobie upragnione, żywe zwierzę? Androidy, powołane do życia przez ludzi i skazane na bezduszną egzystencję, dążące do człowieczeństwa, którego nigdy nie będzie dane im osiągnąć? John Isidore, który w odosobnieniu wegetuje bez wyraźnego celu mając nieśmiałą nadzieję na lepszy żywot? Jak to zwykle bywa w przypadku enigmatycznych tytułów, czytelnik musi sam znaleźć odpowiedź na to pytanie – lub najzwyczajniej w świecie machnąć na nie ręką. Ocena końcowa kłóci się mocno z długością powyższej recenzji, aczkolwiek podkreślam, że wszyscy zwolennicy twórczości Dicka – do których ja się niestety nie zaliczam - mogą bez wahania dodać do niej przynajmniej dwa punkty. Tak czy owak, książkę warto przeczytać, ale zapomnijcie o porównywaniu jej do ekranizacji. Film i powieść zbyt mocno się od siebie różnią. Proponuję, żeby najpierw przeczytać, a dopiero potem obejrzeć. Chociaż cztery na pięć osób „obejrzeć” ma już pewno za sobą... „Powieść różni się od filmu, niesie więcej wątków, inaczej rozkłada akcenty między kwestią policyjną a filozoficzną. Policjant szuka robota między ludźmi. Filozof z przerażeniem znajduje go w sobie.” <Maciej Parowski> OCENA: 7/10 * Brzmi to zagadkowo i niejasno, ale nie mogłem pozwolić sobie na duży spoiler.