Krakowski Salon Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego spotkań

Transkrypt

Krakowski Salon Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego spotkań
Krakowski
Salon
Poezji
w Teatrze
im. Juliusza
Słowackiego
Gospodarze
o Salonie
Felietony
Pawła
Głowackiego
spotkań
tom 4
Poeci,
Artyści,
Bywalcy
Wokół
Salonu.
Fakty
Krakowski
Salon
Poezji
w Teatrze
im. Juliusza
Słowackiego
Gospodarze
o Salonie
Felietony
Pawła
Głowackiego
spotkań
tom 4
Poeci,
Artyści,
Bywalcy
Wokół
Salonu.
Fakty
Krakowski
Salon Poezji
Krakowski Salon Poezji
w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
Tom 4
© Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, 2013
Redakcja
Diana Poskuta-Włodek
Współpraca redakcyjna, wybór ilustracji, koordynacja produkcji
Ewa Ziencikiewicz
Opracowanie graficzne
Władysław Pluta
Projekt znaku graficznego Krakowskiego Salonu Poezji
Ryszard Melliwa
Autorzy fotografii
Andrzej Głuc
oraz
Andrzej Czapliński, Adam Dąbroś, Robert Jaworski, Marcin Kin, Marek Kowalski,
Piotr Kubic, Jacek Łasiewicki, Adrian Ochalik, Marcin Oliński, Joanna Siercha, Zdzisław Siwik
Wykorzystano również zdjęcia z archiwów:
Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, Andrzeja Głuca, Polsko-Austriackiego
Towarzystwa Kultury TAKT w Wiedniu, Salonu Poezji w Skawinie, Stowarzyszenia K40,
WDK w Kielcach, Villa Polanica
Korekta
Małgorzata Punzet
Współpraca
Katarzyna Siekańska
Dofinansowano ze środków
Ministra Kultury
i Dziedzictwa Narodowego
Skład, łamanie, opracowanie techniczne
Piotr Hrehorowicz, Małgorzata Punzet
Inter Line SC
Druk
Drukarnia Skleniarz
Książkę złożono krojem Adobe Garamond Pro
i wydrukowano na papierze FocusArt Cream – 115 g
ISBN
978-83-937675-1-9
Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
instytucja kultury
Województwa Małopolskiego
Plac Św. Ducha 1
31-023 Kraków
www.slowacki.krakow.pl
Spis treści
Gospodarze
o Salonie
15
Na zawsze uwiedziona! Anna Dymna
17
Magiczny spektakl poezji Anna Burzyńska
18
Osobność poezji Józef Opalski
19
Dobrze pojęty konserwatyzm Krzysztof Orzechowski
Paweł Głowacki
Całe życie chodzenia
+ 100 spotkań
Spotkanie 301
22Nadzieja. Wielkanoc w Krakowskim Salonie Poezji
23 Żeby być razem, w nocy Paweł Głowacki
24
25
Spotkanie 302
Homer „Odyseja”, Pieśń V i VI.
Salon Poezji odwołany z powodu katastrofy pod Smoleńskiem
Najprostszy wiersz świata Paweł Głowacki
Spotkanie 303
26Klezmer. Promocja książki Jacka Cygana o życiu
Leopolda Kozłowskiego-Kleinmana
27 Twarde okładki Paweł Głowacki
28
29
Spotkanie 304
Wtańcz mnie w swoje piękno.
Salon Poezji z okazji Międzynarodowego Dnia Tańca
Słowa i gesty Paweł Głowacki
31
Spotkanie 305
Śmierć miłości potrzebna. Pożegnanie wybitnych Małopolan
i wszystkich Ofiar katastrofy samolotu pod Smoleńskiem
Pilnie badać rytm bębnów i piszczałek Paweł Głowacki
32
33
Spotkanie 306
My z drugiej połowy XX wieku. Poezja Małgorzaty Hillar
Całe życie czarna Paweł Głowacki
34
35
Spotkanie 307
Homer „Odyseja”. Pieśni VII i VIII
Ocean języka Paweł Głowacki
30
37
Spotkanie 308
Brzechwa dzieciom. Salon Poezji z okazji Międzynarodowego
Dnia Dziecka
Narodziny gwiazdy Paweł Głowacki
38
39
Spotkanie 309
Homer „Odyseja”. Pieśni IX i X
Przygody długich zdań Paweł Głowacki
40
41
Spotkanie 310
…miliard kilowatów + Wat. Poezja Aleksandra Wata
Pożegnanie z tańcem Paweł Głowacki
36
Spis treści
42
43
Spotkanie 311
My – kawalery błędne. Nocny Krakowski Salon Poezji
Rytm bębnów i piszczałek Paweł Głowacki
Spotkanie 312
44 Rżnij, harmonio! Poezja z akordeonem w tle
45 Srebrna dziesiątka z Piłsudskim Paweł Głowacki
46
47
Spotkanie 313
Pogłos. Wiersze Ewy Lipskiej
Postać z Czechowa Paweł Głowacki
48
49
Spotkanie 314
Homer „Odyseja”. Pieśni V i VI
Wszystkie litery Homera Paweł Głowacki
50
51
Spotkanie 315
Chorzy z urojenia. Poezja o zdrowiu i chorobie
Marian i rydze Paweł Głowacki
52
53
Spotkanie 316
Złoty szerszeń. Poezja Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego
A Nowak płynie Paweł Głowacki
66
67
Spotkanie 323
Homer „Odyseja”. Pieśni XIII i XIV
Kilka małych gestów Paweł Głowacki
68
69
Spotkanie 324
Najpiękniejsze wiersze i kolędy. Boże Narodzenie w Salonie Poezji
Kilka myśli o pięciuset głowach Paweł Głowacki
71
Spotkanie 325
Byłam sekretarką Piłsudskiego. Poezja i fragmenty prozy
Kazimiery Iłłakowiczówny
Ślady po molach Paweł Głowacki
72
73
Spotkanie 326
Homer „Odyseja”. Pieśni XV i XVI
Szkoła przetrwania Paweł Głowacki
74
75
Spotkanie 327
Książki nie znam, ale nazwisko czytałem. Przegląd poezji niepoważnej
Trup powszechnego użytku Paweł Głowacki
76
77
Spotkanie 328
Był sobie dziad i baba… Małżeństwo w poezji
Uśmiech człowieka mądrego Paweł Głowacki
78
79
Spotkanie 329
Tobą patrzę. Poezja o miłości
Nieobecność dzidzi Paweł Głowacki
70
55
Spotkanie 317
Zaduszkowy Salon Poezji dedykowany wszystkim Ludziom Teatru
i Sztuki, którzy odeszli, a wciąż pozostają w naszej pamięci
Noc dla Sindbada Paweł Głowacki
56
57
Spotkanie 318
Homer „Odyseja”. Pieśni XI i XII
Ocalona trąbka Paweł Głowacki
80
81
Spotkanie 330
Homer „Odyseja”. Pieśni XVII i XVIII
Czytanie od dołu Paweł Głowacki
58
59
Spotkanie 319
O miłości i samotności bardzo kobieco. Poezja Ludmiły Marjańskiej
Gra z utrapieniami Paweł Głowacki
82
83
Spotkanie 331
Nalej mi wina! Poezja Juliana Tuwima
Spokój nietutejszy Paweł Głowacki
60
61
Spotkanie 320
Do lotu! Poezja Władysława Broniewskiego
Przeczytana zagadka Paweł Głowacki
84
85
Spotkanie 332
Ja se pisze wierszyki! Poezja Ludwika Jerzego Kerna
Nie ma sensu łazić Paweł Głowacki
62
63
Spotkanie 321
Blask popiołu. Poezja Jorgego Olivera Castillo
Paczka dla Olivery Paweł Głowacki
86
87
Spotkanie 333
O sobie i innych. Poezja Kornela Filipowicza
Mag uważności Paweł Głowacki
54
Spotkanie 322
64 Bajeczki z morałem i nie tylko. Mikołajkowy Salon dla dzieci
65 Łza dyrektora Paweł Głowacki
88
89
Spotkanie 334
Uroczyste czytanie najpiękniejszych scen z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego w 110. rocznicę prapremiery dramatu
Dać słowom święty spokój Paweł Głowacki
Spis treści
92
93
Spotkanie 335
Homer „Odyseja”. Pieśni XIX i XX
Głosy osobne Paweł Głowacki
95
Spotkanie 336
Cały świat to scena. Salon Poezji z okazji Międzynarodowego
Dnia Teatru
Grzegorz Kolumb Łukawski Paweł Głowacki
96
97
Spotkanie 337
…miliard kilowatów + Wat. Poezja Aleksandra Wata
Wysoko idą dymy Paweł Głowacki
98
99
Spotkanie 338
Poezja krzyża. Wielkanoc w Salonie Poezji
Dziewięć kroków Paweł Głowacki
94
Spotkanie 339
100 Wujek. Wspomnienia o duszpasterstwie turystycznym i poezja
Karola Wojtyły
101 Powrót do małych liter Paweł Głowacki
Spotkanie 340
102 Chandra Unyńska. Poezja Juliana Tuwima
103 Maleńki w ogromnym fotelu Paweł Głowacki
Spotkanie 341
104 Mówiąc nie tylko do siebie… Poezja Julii Hartwig
105 Jabłka i szale Paweł Głowacki
Spotkanie 342
106 Homer „Odyseja”. Pieśni XXI i XXII
107 Poczciwa teoria Paweł Głowacki
Spotkanie 343
108 Pełna skrzynka wierszyków Rusinka. Dzień Dziecka w Salonie Poezji
109 Nie budzić biednego Paweł Głowacki
Spotkanie 344
110 Homer „Odyseja”. Pieśni XXIII i XXIV
111 Ostatnia taka Ossa Paweł Głowacki
Spotkanie 345
112Milonga. Poezja Jorgego Luisa Borgesa
113 Kroki dawno niewidziane Paweł Głowacki
Spotkanie 346
114 Salon Poezji ornitologiczno-entomologiczno-orgiastyczny.
115 Pani z kokiem Paweł Głowacki
Spotkanie 347
116 Nigdy od Ciebie, miasto, nie mogłem odjechać. Litwa w poezji
Czesława Miłosza z muzyką Mikołaja Konstantego Čiurlionisa
117 Rachowanie porzuconych rzeczy Paweł Głowacki
Spotkanie 348
118 Salon na Parnasie. Uroczyste spotkanie w ramach
I Krakowskiej Nocy Poezji
119 Sześć małych dygotów Paweł Głowacki
Spotkanie 349
120 Umocz wargi w kamieniu. Przekłady z poetów latynoamerykańskich
121 Nic dawnego pod słońcem Paweł Głowacki
Spotkanie 350
122Nożyk. Poezja Tadeusza Różewicza
123 Stare opowieści Paweł Głowacki
Spotkanie 351
124 Specjalny Polsko-Ukraiński Krakowski Salon Poezji w Kijowie
w ramach Polskiej Prezydencji 2011
125 Dokąd biegnie napisana sarna Paweł Głowacki
Spotkanie 352
126 Pies w tunelu. Promocja tomiku wierszy Jacka Cygana
127 To, co lubi Jacek Cygan Paweł Głowacki
Spotkanie 353
128Pustynia?… Poezja Tuaregów
129 Tamahak. Imzad. I-n-Belal Paweł Głowacki
Spotkanie 354
130 Zaduszkowy Salon Poezji dedykowany wszystkim Ludziom Teatru
i Sztuki, którzy odeszli, a wciąż pozostają w naszej pamięci
131 Odległy dźwięk Paweł Głowacki
Spotkanie 355
132Farbiarka. Poezja Anny Piwkowskiej
133 Noc, trawa, kostki stóp Paweł Głowacki
Spotkanie 356
134 To lubię. Poezja Czesława Miłosza
135 I znowu cudowny dzień Paweł Głowacki
Spotkanie 357
136 Co jest we mnie. Poezja Krzysztofa Kamila Baczyńskiego
137 Gra dwóch głosów Paweł Głowacki
Spis treści
Spotkanie 358
138 Świat pełen poezji według Stanisława Sojki
139 Ćwiczenia intonacyjne Paweł Głowacki
Spotkanie 369
160 Pod anielskimi skrzydłami
161 Anioł przed domem Pelagiusza i Elisendy Paweł Głowacki
Spotkanie 359
140 Kubuś Puchatek. Mikołajkowy Salon Poezji dla dzieci
141 Im bardziej prószy śnieg – tym bardziej sypie śnieg Paweł Głowacki
Spotkanie 370
162Tunel. Poezja Jacka Kaczmarskiego
163 Tunel z lichym światłem Paweł Głowacki
Spotkanie 360
142 List od Agnieszki Osieckiej
143 Ona. Kwiat. Róża. Łodyga Paweł Głowacki
Spotkanie 371
164 Boję się zostać wieszczem. Poezja Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego
165 Pod Aniołami chyba można! Paweł Głowacki
Spotkanie 361
144 Lucjan Rydel „Betlejem polskie”. Bożonarodzeniowy Salon Poezji
145 Trzy ciemne czapki i ja Paweł Głowacki
Spotkanie 372
166Podróż. Poezja Jerzego Hordyńskiego
167 Niebieski tusz do rzęs Paweł Głowacki
Spotkanie 362
146 Podróż zimowa. Wiersze Stanisława Barańczaka do muzyki
Franza Schuberta
147 Twarze przyłapane w niedzielne południe Paweł Głowacki
Spotkanie 373
168 Ach, że też nie jestem wszystkim i wszędzie! Fado i poezja
Fernanda Pessoi
169 Ucieczka przed Alą, co ma kota Paweł Głowacki
Spotkanie 363
148 Noc wielkiego sezonu. Ostatni rozdział „Sklepów cynamonowych”
Brunona Schulza
149 Nocna wizyta w bławatnym sklepie Jakuba Paweł Głowacki
Spotkanie 374
170 Drzewo życia. Wielkanocny Salon Poezji
171 Żeby ktoś kiedyś nie pomylił grobów Paweł Głowacki
Spotkanie 364
150 Ogród w Twickenham. Poezja Johna Donne’a
151 Figury mowy, szczypce na kominie Paweł Głowacki
Spotkanie 365
152 Karnawał z Tuwimem
153 Ta, o której zapomniał Julian Tuwim Paweł Głowacki
Spotkanie 366
154 Portret kobiecy. Poezja Wisławy Szymborskiej
155 350 dotknięć Wisławy Szymborskiej Paweł Głowacki
Spotkanie 367
156 Przytul głowę do piersi młodej dziewczyny… Poezja Safony.
Salon Walentynkowy
157 Ciepło znad wyspy Lesbos Paweł Głowacki
Spotkanie 368
158 Z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz.
Poezja Tadeusza Boya-Żeleńskiego
159 Piękno pytań niezawikłanych Paweł Głowacki
Spotkanie 375
172 My jesteśmy z polskiej Florencji. Salon poezji lwowskiej
173 Szara chusteczka Paweł Głowacki
Spotkanie 376
174 Trzeba marzyć. Poezja Jonasza Kofty
175 Rewolucja jest gdzie indziej Paweł Głowacki
Spotkanie 377
176 Wracając do moich Baranów. Salon poetów Piwnicy pod Baranami
177 Powolne odwijanie białego turbanu Paweł Głowacki
Spotkanie 378
178 Patrzę na fotografię… Poezja Adama Zagajewskiego
179 W chłodnych galeriach współczesności Paweł Głowacki
Spotkanie 379
180 Życie tutaj to zjawisko atmosferyczne. Poezja hiszpańskiej Galicji
181 W cieniu słonych ścian Paweł Głowacki
Spotkanie 380
182 Podsłuchany horyzont. Poezja Tomasa Tranströmera
183 Ślady sarnich racic na śniegu Paweł Głowacki
Spis treści
Spotkanie 381
184Wystarczy. Wiersze z ostatniego tomu poezji Wisławy Szymborskiej
185 Piotr Cyrwus i Cyprian Kamil Norwid Paweł Głowacki
Spotkanie 392
208W drodze. Wybór wierszy poetów amerykańskich
209 Po prostu idzie się Paweł Głowacki
Spotkanie 382
186 Wszystko gra. Salon poezji dla dzieci
187 Wyznania jeszcze starszego wuja Paweł Głowacki
Spotkanie 393
210 Zuzanna w stearynie. Wiersze i poematy Stanisława Grochowiaka
211 Ciemne wiersze Grochowiaka Paweł Głowacki
Spotkanie 383
188Przedświt. Fragmenty poematu Zygmunta Krasińskiego
w dwusetną rocznicę urodzin poety
189 Po drugiej stronie maski Paweł Głowacki
Spotkanie 394
212 Krakowskie Abecadło. Wiersze dla dzieci Mieczysława Czumy. Mikołajkowy Salon Poezji
213 Zaproszenie do opowieści Paweł Głowacki
Spotkanie 384
190 Uszczypnij muzo. Poezja Mariana Załuckiego
191 Chaplinowski lament Paweł Głowacki
Spotkanie 395
214 Wiersze u Turowicza
215 Znikanie gestów, znikanie ścieżek Paweł Głowacki
Spotkanie 385
192 Boże, nie daj mi zwariować. Poezja szalona
193 Samotność Paweł Głowacki
Spotkanie 396
216Pastorałka. Misterium ludowe w układzie Leona Schillera.
Bożonarodzeniowy Salon Poezji
217 Wciąż od nowa, wciąż płonnie Paweł Głowacki
Spotkanie 386
194Przezroczystość. Poezja Beaty Zalot. Rekomendacje mistrzowskie
Jana Kantego Pawluśkiewicza
195 Ocalenie jabłoni Paweł Głowacki
Spotkanie 397
220 Wielkie żarcie. Salon sylwestrowych szaleństw
221 Ostatnie rozliczenia Paweł Głowacki
Spotkanie 387
196 Ulica Miła. Poezja Władysława Broniewskiego
197 Ulica nie do przejścia Paweł Głowacki
Spotkanie 398
222 Jak w poezji działa czystego piękna wzniosła siła. Salon poezji absurdu
223 Czysty luksus opowieści Paweł Głowacki
Spotkanie 388
198 Zaduszkowy Salon Poezji dedykowany wszystkim Ludziom Teatru
i Sztuki, którzy odeszli, a wciąż pozostają w naszej pamięci
199 Wizyty Lubow Raniewskiej Paweł Głowacki
Spotkanie 399
224 Portret Polaka według fraszki polskiej
225 Figle z marnością Paweł Głowacki
Spotkanie 389
202 Krakowski Salon Poezji na Targach Książki. Salon nowości
wydawniczych
Spotkanie 390
204 Póki we śnie jeszcze nie kłamię. Salon akmeistów i symbolistów
rosyjskich
205 Trzej, którzy są muzyką Paweł Głowacki
Spotkanie 391
206 Kwiaty polskie. Fragmenty poematu Juliana Tuwima
207 Prawidłowi i Tuwim Paweł Głowacki
Spotkanie 400
226Podróż. Cztery setki poezji. Jubileuszowe 400. spotkanie
Krakowskiego Salonu Poezji
227 Całe życie chodzenia Paweł Głowacki
Spis treści
Poeci, Artyści,
i Bywalcy o Salonie
260 Szczególna przyjemność Anna Tomaszewska
261 Poezja o poezji Ewa Worytkiewicz
232 Poeci o Salonie
262 Szukanie tajemnicy Błażej Wójcik
232 Tajemnica poezji Józef Baran
268 Bywalcy o Salonie
233 Uciszamy serca Ewa Lipska
268 Strawa duchowa Krystyna Biernacka
234 Miejsce poezji Anna Piwkowska
268 Cudowny dar Irena Cygan
236 Poezja i teatr Stanisław Stabro
270 Zaczarowany czas Wiesława Grela
238 Salon życzliwości Leszek Aleksander Moczulski
270 Przystanek Salon Maria Musioł
239 Genius loci Elżbieta Zechenter-Spławińska
272 Moi ukochani aktorzy Michalina Karandyszowska
240 Na poetyckiej bani Adam Ziemianin
272 Balsam dla duszy Ewa Wołosewicz
241 Artyści o Salonie
274 Lepieje o Salonie Poezji Barbara Pidanty
241 Znaki zapytania Bożena Adamek
276 Mona Lisa Poezji Anna Konarska
244 Czytanie dla siebie Tomasz Augustynowicz
276 Cudowne SPA Anna Niedźwiedzka
245 Fotograf na salonach Andrzej Głuc
278 Występy gościnne Krakowskiego Salonu Poezji
246 Ukochane drżenie Dominika Bednarczyk
280 Zakopane
247 Pakt z poezją Marta Bizoń
282 Krakowskie Salony Poezji w kraju i zagranicą
248 Czy poezja zanika? Juliusz Chrząstowski
284Wiedeń
249 Szacunek i radość Aleksander Fabisiak
286 Warszawa – Teatr Polski
250 Miłe wspomnienia Małgorzata Gałkowska
288Gdynia
251 Azyl dla poezji Irena Jun
290Kielce
252 Refleksje uczestnika Marek Litewka
292Konin
253 Jak tlen Konrad Mastyło
294Polanica-Zdrój
254 Salonowy styl Beata Paluch
296Pruszków
256 Marzy mi się piąta setka w złocie Władysław Pluta
298Skawina
258 Odłóżcie na godzinę smartfony i laptopy Feliks Szajnert
300Supraśl
259 Czytam wiersz Jerzy Święch
302Wieliczka
Spis treści
Wokół Salonu.
Fakty
306Krakowski Salon Poezji 301–400
307 Gospodarze Salonu
307Anioły Muzyczne Salonu
307 Koordynacja projektu
307 Pomoc organizacyjna
308 Serwis fotograficzny
308 Opracowanie ulotek i programów
308Realizacja
309 Poeci w Salonie
313 Utwory literackie czytali
316 Grali i śpiewali
318 Zespoły muzyczne w Salonie
319 Goście specjalni
320 Spotkania tematyczne
320 Promocje książek
322 Krakowskie Salony Poezji w kraju i zagranicą
326Podziękowania
Gospodarze
o Salonie
12
13
14
Marek Kowalski
Gospodarze
Krakowskiego Salonu
Poezji
Anna Dymna
Na zawsze uwiedziona!
Jest 20 stycznia 2013 roku. Widownia Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
wypełniona po brzegi. Słychać śmiechy
i radosny szmer wyczekiwania. Wreszcie
gaśnie światło i – dokładnie w samo południe – podnosi się kurtyna Siemiradzkiego. Na scenie muzycy, aktorzy i poeci.
Rozbrzmiewa muzyka oraz słowa Czesława Miłosza…
Do tej krainy idź ścieżkami tonów,
Z których się rodzą spokojne muzyki,
Granicą dźwięków jeszcze niespełnionych,
Zaczętych tylko…
Wyruszamy w kolejną podróż. Już czterechsetny raz. Uzbrojeni w ciszę, skupienie, z plecakami wyobraźni, walizkami
wzruszeń, otwartymi głowami i sercami
zamieramy w bezruchu, zapominamy
o codzienności i słowa unoszą nas na planety nieznane, w tajemnicze zakamarki
ludzkich uczuć, wrażliwości, przeżyć. Nauczyliśmy się podróżować razem, słowa
nas oswoiły i pozwalamy się im prowadzić… Słuchamy…
Możesz im wierzyć.
Idź, nim umilkną
Wierzymy i idziemy… Już jedenaście
lat. Dokładnie. Nikt tego nie wyliczał i nie
wymyślał. Dzisiejsza data to jakiś magiczny
znak. Pierwsze spotkanie w Krakowskim
Salonie Poezji odbyło się właśnie 20 stycznia 2002 roku. W taki sam zimowy dzień
jak dziś. W pierwszą podróż na planetę
swoich myśli i wyobraźni zabrał nas ksiądz
Jan Twardowski. I od tego spotkania przemierzamy, w niedzielne południa, przez
wszystkie te lata ogromne przestrzenie,
czasy, kultury, epoki, odległe kraje, miasta,
wpływamy w zatoki najskrytszych intymności, na wyspy cierpień, rozterek, samotności, przemierzamy pustynie rozpaczy
i niezmierzone pola zachwytów, niebosiężne
szczyty zwycięstw oraz radości. Ta podróż
nie ma końca. Jest rozległa jak wszechświat,
nieskończona i wciąż nieodkryta. Przez
tych jedenaście lat odwiedziło nas 1118
artystów z całej Polski: 582 aktorów i 536
muzyków. Około 65 tysiącom widzów czytaliśmy utwory ponad 760 autorów.
Dzisiaj prowadzą nas w swoje światy
wielcy podróżnicy: Anna Piwkowska, Elżbieta Zechenter-Spławińska, Józef Baran,
Wojtek Bonowicz, Jacek Cygan, Leszek
Długosz, Leszek Aleksander Moczulski,
Ryszard Krynicki, Stanisław Stabro, Michał Zabłocki, Adam Zagajewski… Siedzą na scenie i każdy z nich, po kolei, czytają swój wiersz o podróży. Aktorzy: Anna
Polony, Jacek Romanowski, Radek Krzyżowski, Krzysztof Orzechowski – czytamy wybrane przez obecnych na scenie poetów wiersze nieobecnych poetów, między
innymi: Ewy Lipskiej, Wisławy Szymborskiej, Tadeusza Różewicza, Bolesława Leś­
miana, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego,
Józefa Czechowicza, Zbigniewa Herberta.
Skrzydeł naszej podróży, jak zawsze, dodaje muzyka i śpiew. Dziś są z nami Beata
Rybotycka, Halina Jarczyk, Michał Braszak i Konrad Mastyło.
Ufna widownia w bezruchu daje się prowadzić słowom w niezmierzone krainy.
15
Gospodarze
Krakowskiego Salonu
Poezji
Wydaje mi się, że siedzimy wszyscy
na jakiejś rozkołysanej arce i że jesteśmy
choć na chwilę bezpieczni, uratowani…
od kłopotów codzienności, od agresji,
chamstwa, nienawiści. I powtarzam, jak
własną modlitwę, słowa Zbigniewa Herberta:
Panie dziękuję Ci że stworzyłeś świat piękny i bardzo różny
a także za to że pozwoliłeś mi w niewysłowionej dobroci Twojej
być w miejscach które nie były miejscami mojej codziennej udręki
Dla mnie i dla wielu ludzi takim miejscem stał się Krakowski Salon Poezji.
Mam nadzieję, że odbędziemy w nim
następne sto podróży, a potem jeszcze
i jeszcze… Zapraszam i dziękuję za te
wszystkie wspólne poetyckie podróże,
bo – tak jak Zbigniew Herbert – jestem
na zawsze uwiedziona.
dziękuję Ci Panie że stworzyłeś świat piękny i różny
a jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony
na zawsze i bez wybaczenia
16
Anna Burzyńska
Gospodarze
Krakowskiego Salonu
Poezji
Andrzej Głuc
Magiczny spektakl poezji
„Poezja to idee w zmysłowym przebraniu” – mówił dawno temu jeden z największych poetów francuskich Paul Valéry.
Poetycka fraza sprawia, że to, co mamy
w niej do przekazania nie jest jedynie treścią, ale rozlewa się kaskadą dźwięków,
albo zatrzymuje nas w chwili milczenia –
w metafizycznej pauzie. Przebłyskuje feerią świateł, albo spowija wszystko chłodnym mrokiem. Słowa bolą i dotykają,
albo niosą ze sobą przyjemność, a nawet
rozkosz. Dlatego poezję odbieramy nie
tylko intelektem, ale wszystkim zmysłami i całym ciałem. Valéry chciał przez to
dać do zrozumienia, że nawet jeśli nie do
końca jest dla nas jasny sens poetyckiego przekazu, nawet, gdy nie rozumiemy
treści ukrytej w gąszczu metafor, to jednak nie pozbawia nas to doznań zmysłowych – dynamiki, energii i piękna poetyckiego słowa. Dzięki poezji uczestniczymy
w specyficznym doświadczeniu języka,
nierzadko stającym się epifanią – momentalnym olśnieniem, w którym także istota
rzeczy ukazuje się w pełnym blasku.
Dlatego też, zarówno Paul Valéry, jak
i inni wielcy poeci uważali, że poezję najlepiej mówić na głos – wiersz zapisany na
papierze i odbierany jedynie wzrokiem oddziałuje słabiej, niż wygłaszany. Nieskończona ilość barw i odcieni wprawnego
ludzkiego głosu zdolna jest bowiem o wiele bardziej wydobyć wielość barw i odcieni
poetyckiego słowa, niż pismo. Wtedy to
właśnie – jak dopowiadał inny wybitny
poeta francuski René Char – mamy do
czynienia z prawdziwym spektaklem. Tylko bowiem poezja jest zdolna – nierzadko
z pojedynczego słowa lub zdania – uczynić mikroskopijny, lecz oddziałujący na
wszystkie nasze zmysły i emocje magiczny
spektakl.
W każdą niedzielę, w ciszy foyer Teatru
im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, odbywa się ten spektakl. Znakomici artyści,
mocą swojego talentu, ofiarują nam możliwość uczestniczenia w owym niezwykłym, jedynym w swoim rodzaju spektaklu słowa poetyckiego. I za to należy się
im wszystkim głęboka wdzięczność.
17
Józef Opalski
Gospodarze
Krakowskiego Salonu
Poezji
Andrzej Głuc
Osobność poezji
Czwarty tom naszych Salonów Poezji…
Coś trzeba napisać… Znowu o wielkości
poezji? O jej osobności, o jej prawdzie?,
pięknie?
Jak uniknąć powtarzania? – banałów,
truizmów, frazesów?
Wróciłem właśnie z 428. Salonu… Jak
od tylu lat, pełno. Zasłuchane, zadumane,
uśmiechnięte twarze. Spokój i radość.
Żyjemy w czasach, gdy w Polsce mówi
się o literaturze – bez literatury, o teatrze –
bez teatru… Pogoń za prymitywną teraź-
niejszością, bez żadnego piętra metafory
(a bez tego żadna sztuka nie staje się Sztuką), przysłania wszystko.
Przypomina mi się przemówienie Josifa
Brodskiego, w czasie wręczenia mu Nagrody Nobla: Jestem absolutnie przekonany, że nad człowiekiem, który czyta poezję,
trudniej jest zapanować niż nad tym, który
jej nie czyta.
Tylko tyle. Aż tyle?
Kraków, 17 listopada 2013 r.
18
Krzysztof Orzechowski
Gospodarze
Krakowskiego Salonu
Poezji
Andrzej Głuc
Dobrze pojęty konserwatyzm
Poezja w czasach wszechogarniającego bełkotu w mediach, polityce, życiu
społecznym… Wygląda na to, że Krakowski Salon Poezji stał się swoistą odtrutką, ostoją mądrości i spokoju. Ale
to nie wszystko. Przecież postmodernistyczne przemiany w sztuce, tak radykalnie narzucane i egzekwowane głównie
w krajach zachodnioeuropejskich, w tym
również w Polsce, głoszą wyczerpanie
tradycji, ucieczkę od formy, kwestionują
zakomponowane słowo na rzecz doraźnego zdarzenia artystycznego. W tym
rozumieniu salonowe spotkania okazały
się być oazą dobrze pojętego konserwatyzmu, bo przecież z założenia nie stanowią
trybuny swobodnych zabiegów eksperymentatorskich, ani nie są poetyckimi slamami. Sięgają do twórczości uznanych,
najwybitniejszych poetów, dla których
przesłanie musiało być przyobleczone we
właściwą, często wyszukaną formę artystyczną.
Anachronizm? Pewnie tak, ale cóż kiedy publiczność tego oczekuje. Po raz któryś okazuje się jak rozbieżne z potrzebami
publiczności jest oblicze sztuki nadążającej za doraźnymi modami i trendami, jak
wątpliwe w tym kontekście stają się wynurzenia teoretyków i krytyków.
Niedawno zakończyliśmy czytanie
dwudziestu czterech pieśni Odysei Homera. Nasza salonowa publiczność z zapartym tchem słuchała nienajłatwiejszych,
napisanych heksametrem strof, oczywiście
tłumaczonych na polski. Właśnie – słuchała – bo w taki sposób od zarania ludzkości odbierano poezję.
Dawno temu powiedział Hegel: …tylko
poezja zdolna jest zatrzymać czas w momentalnym akcie olśnienia i dzięki temu możemy
osiągnąć duchową doskonałość.
Jestem głęboko przekonany, że to zatrzymanie się w zgiełku i pośpiechu codziennego życia jest nam wszystkim bardzo potrzebne.
19
Paweł Głowacki
Całe życie chodzenia
felietony drukowane
w „Dzienniku Polskim”
od marca 2010
do stycznia 2013
spotkań
Jan Twardowski
Ale są takie krzyże ogromne,
gdy kochając – za innych się kona –
28 marca 2010
301
Nadzieja
Wielkanoc w Krakowskim Salonie Poezji
wiersze Anna Kamieńska, Czesław Miłosz, Cyprian Kamil Norwid, Tadeusz Nowak,
Janusz Stanisław Pasierb, Barbara Sadowska, Ewa Szelburg-Zarembina,
Wisława Szymborska, Jan Twardowski, Kazimiera Zawistowska
czytała Maja Komorowska
grali Renata Żełobowska-Orzechowska – na fortepianie
Wiesław Suruło – na flecie
Andrzej Głuc
Maja Komorowska
22
Andrzej Głuc
Wiesław Suruło
Dziwne. W jasne południe Niedzieli
Palmowej, Maja Komorowska sobie
i nam przypomniała siebie z dalekiej przeszłości – siebie jako Hamma
w „Końcówce” Samuela Becketta.
– W Krakowie kończyłam szkołę
teatralną – mówiła, nim zaczęła czytać wybrane przez siebie teksty – później był Teatr Słowackiego… Dużo
pracy… Grałam… Grałam… Na
przykład – jeszcze nie będąc starym
człowiekiem, grałam Hamma, starego ślepca w inwalidzkim wózku…
Dziwna wycieczka w przeszłość. Nie
tylko dziwna? Również kłopotliwa?
Owszem. Bo jakże to tak?! Chrystus kolejny raz wjeżdża na oślicy
do Jerozolimy, przez tydzień znów
wydarzy się, co już się wydarzyło
i wszystko znów skończy się najradośniejszym zdumieniem świata, na tę
okoliczność Anna Dymna organizuje odświętny Salon Poezji – godzinę
wierszy zatytułowaną „Nadzieja” –
a Maja Komorowska przywołuje
dawną siebie w roli Chrystusa bez
nadziei?! Dokładnie mówiąc – w roli
ślepego starca, który odgrywa Chrystusa takiego, jakim byłby Chrystus,
gdyby był tylko człowiekiem…
Wiem, błędnie o Hammie powiedziałem, bo za dużo powiedziałem.
Za dokładnie, zbyt jednoznacznie,
jakbym raz na zawsze zamykał temat.
Nieogarnione labirynty B
­ecketta
nie dają szans na tak prosty spokój. Hamm jest wieloma wielkimi,
malowania intonacyjnych pisanek,
żadnego lepienia ze słów zajączków
cukrowych, żadnej wielkanocnej
odpustowości. Tylko wyłuskiwanie
z dna zdań starych pestek ludzkości:
Nadziei… Zdumienia… Lęku…
Bezradności…
Zwłaszcza to ostatnie uwiera. Bezradność – dźwięk rzeczywiście podstawowy. Brzdęk nie do ominięcia,
nawet w rychłym dniu pustych prześcieradeł. Dlaczego? Gdy Komorowska milkła, słyszałem odpowiedź –
szare słowa Hamma. No, niech pan
pomyśli przez chwilę, niech pan przez
chwilę pomyśli, jest pan na Ziemi, na
to rady nie ma!
* Cytaty w przekładzie Juliana Ro­go­
zińskiego.
Renata Żełobowska-Orzechowska
Andrzej Głuc
Żeby być
razem,
w nocy
Hamm jest każdym z małych. Ale
zostawmy to, wróćmy do kłopotliwej
dziwności przedwczorajszego południa. Kłopotliwej, bo oto w środku
jasnej radości Niedzieli Palmowej –
Maja Komorowska przypomina opowieść, której jasności są jak popiół
i o której da się powiedzieć wszystko,
tylko nie to, że trwa w niej radość na
widok odrzuconego kamienia i pustych prześcieradeł wewnątrz rozczarowanego grobu.
Dlaczego, mogąc przywołać z przeszłości bardzo wiele, w takim dniu
przywołała akurat to? Przypadek?
I tylko przypadek sprawił, że tuż po
wycieczce pamięci do napisanych
przez Becketta popiołów Komorowska przeczytała fragmenty z Koheleta,
tego od wersetów o marności wszystkiego? Być może. Recytowała, że na
ziemi wszystko ma swój czas, również,
a nawet zwłaszcza słowa, mówienie
słów. Gadanie też jest marnością, lecz
skazanym na czekanie – właśnie jak
Hamm, jak każdy, jak wszyscy – cóż
więcej pozostaje?
Mówią wszyscy, dzień po dniu, noc
za nocą. Mówi każdy. Po co? Beckett
każe Hammowi wyszeptać: Potem
mówić, szybko, słowa, jak samotne
dziecko, które zmienia się w kilkoro,
dwoje, troje, żeby być razem, w nocy.
Po to. Nie pamiętam, czy przed zdaniami Koheleta, czy po nich – Komorowska, kłaniając się widowni,
wyznała, że jednym z największych
darów, które możemy sobie wzajem
dawać wciąż od nowa, jest nasza
obecność. Czy należy to tłumaczyć?
Więc pamięć o „Końcówce” na
początek, a dalej Kohelet i cała reszta.
Słowa Miłosza, Kamieńskiej i księdza
Twardowskiego, zdania księdza Pasierba, wersy Norwida, strofy Zawistowskiej, Szelburg-Zarembiny oraz
innych. Komorowska czytała tak, jakby do dzieł tych przykładała wyznanie
Becketta: Moje utwory są kwestią podstawowych dźwięków. Żadnego zatem
23
Homer
przekład Lucjan Siemieński
Biada mi! Zeus zaledwie we mnie wlał otuchę
Ląd wskazując, gdym morską przebrnął zawieruchę,
Aż tu wybrnąć z tej toni już nie wiem którędy:
Zębate skały sterczą, wre i kipi wszędy
10 kwietnia 2010
302
nie wystąpili Andrzej Seweryn, Agnieszka Kaczmarek-Bialic (harfa)
Andrzej Seweryn,
Anna Burzyńska,
Józef Opalski,
Krzysztof Orzechowski
Andrzej Głuc
Homer Odyseja
Pieśń V i VI
Salon Poezji odwołany z powodu
katastrofy pod Smoleńskiem
24
Nie przeczytał: Eos z łoża ślicznego Titona gdy wstała,/ Na bogów i na ludzi
zdrój światła wylała,/ A na wiecu zasiedli niebianie zebrani,/ Śród nich Zeus,
pan wszystkiego, wszyscy mu poddani.
Nie postawił kropki po słowie
„poddani”, nie zamilkł na chwilę,
nie nabrał powietrza, nie ruszył dalej, nie otworzył kolejnych heksametrów, nikt nie usłyszał: Atenie na
myśl przyszły Odysa cierpienia,/ Ninie
jeńca Kalypsy, i do zgromadzenia/ Rzekła: […] – więc nikt nie dowiedział
się, co rzekła bogini wojny. W sobotę o 12.00, wyjątkowo w sobotę,
nie jak rytuał każe – w niedzielę, na
302. Krakowskim Salonie Poezji nikt
nie usłyszał niczego poza dwiema minutami bezradnej ciszy.
Andrzej Seweryn nie przeczytał
V pieśni „Odysei” Homera – „Tratwy Odyseusza”, i nie przeczytał
pieśni VI, w której Odys przybywa
do Feaków. Harfa Agnieszki Kaczmarek-Bialic pozostała nietknięta.
Lecz koniec dwóch minut bezradnej
ciszy ludzi stojących z brakiem słów
w gardłach – nie był epilogiem Salonu. Chwilę później, gdzie indziej, nie
w złotym foyer Teatru im. Juliusza
Słowackiego, dla pięciu, sześciu wybranych, przypadkowo wybranych,
Seweryn przez godzinę wciąż od
nowa recytował najprostszy wiersz
o nas, wciąż jeszcze o nas. Musiał go
mówić. Wiersz jest dziecinnie prosty,
nie do zapomnienia, w sumie – tylko
lewizja? Chcę zdementować plotkę.
Otóż – ja żyję”. Nausikaa, córka króla Feaków, nie przyniosła Odysowi
ani szat, ani pożywienia, ani dobrej
rady, jak ma prosić jej ojca o pomoc
w powrocie do domu. „Kochani, to
ja, tak, ja. Żyję. Będę w domu w poniedziałek”. I co?
I wrócił do domu w poniedziałek. Tak się skończyła przez nikogo
nie wyśniona czerń sobotniej odysei.
Dla Andrzeja Seweryna – tak. Dla innych – zupełnie inaczej. W słynnym
wierszu „Campo di Fiori” Czesław
Miłosz mówi o samotności umierających. Tu płonący stos – a tu kwiaty, handel, buczący dzień. Tu dymy
warszawskiego getta – a za murem
dziecięca radość na wirującej karuzeli. Patrząc, jak po dwuminutowym
Salonie nie do zapomnienia Andrzej
Seweryn najprostszym wierszem
świata tłumaczył się światu ze swego
niezawinionego zmartwychwstania –
nie sposób było nie pomyśleć o samotności żyjących. O nas, w sobotę,
od 8.41 w górę.
Chwila ciszy…
* Cytat w przekładzie Lucjana Siemieńskiego.
Początek żałoby…
Andrzej Głuc
Najprostszy
wiersz
świata
jeden wyraz. Jedno słowo w pierwszej osobie liczby pojedynczej czasu
teraźniejszego.
W sobotę rano samolot runął na
trawy pod Smoleńskiem. W ósmej
pieśni „Odysei” Homer uczy, że
bogowie przędą nieszczęścia, aby
przyszłym pokoleniom nie zabrakło
tematów do opiewania. Gorzka lekcja. Lecz gdy to ludzie – zapewne
z dobrej chęci, z troski wielkiej, albo
na kanwie odwiecznej namiętności
Ziemian do wzmagania czerni realnej czerniami iluzyjnymi, wyssanymi
z własnych palców – w zastępstwie
bogów przędą słowami nieszczęścia,
gorycz nie jest lżejsza. Na trawach
pod Smoleńskiem zginęli wszyscy.
Był wśród nich przedstawiciel Rodzin Katyńskich, Wojciech Seweryn – kuzyn Andrzeja Seweryna.
Ktoś skojarzył zbyt łatwo, nie sprawdził imion, niczego nie sprawdził,
wrzucił w tłum żywych czarną iluzję,
która siłą bezwładności puchnąć zaczęła, rozrastać się, twardnieć, oddychać. Ten ktoś chciał przecież dobrze.
Z pewnością tak. W sobotę o 12.00,
gdy Andrzej Seweryn stał bez słowa
na dwuminutowym Salonie Poezji –
ilu było w Polsce takich, dla których
już nie żył?
Należało się oburzyć? Wyć? Zaocznie karcić tego, który chciał dobrze,
lecz wzruszenie tragedią poniosło mu
jego słowa wprost w czarną groteskę? Nie. Wszystko, co Andrzejowi
Sewerynowi pozostało, to wciąż od
nowa szeptać przez telefon komórkowy najprostszy, najbardziej łamliwy
wiersz świata: „Żyję”. Nie przeczytał
V i VI pieśni „Odysei”. Kalypso nie
uwolniła Odysa, Odys nie odpłynął
na tratwie, by wrócić do domu. Seweryn recytował tylko: „Cześć, jednak
żyję”. Posejdon nie zesłał burzy, nie
zdruzgotał wichrem tratwy. „Mama?
Wszystko w porządku, nic się nie stało, żyję”. Odys nie zasnął w krzakach
nad rzeką w królestwie Feaków. „Te-
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Agnieszka Kaczmarek-Bialic
25
Jacek Cygan
Śmiej się, bracie, śmiej
Niech perły rodzi śmiech
Pan chce mieć naszyjnik z naszych łez
25 kwietnia 2010
303
ze specjalnym udziałem Jacka Cygana
na fortepianie grał
gość specjalny Leopold Kozłowski
na skrzypcach grała Halina Jarczyk
Katarzyna Jamróz,
Marta Bizoń
Jacek Cygan
Andrzej Głuc
czytały i śpiewały Marta Bizoń, Katarzyna Jamróz, Kamila Klimczak, Renata Świerczyńska
Andrzej Głuc
Klezmer
Promocja książki Jacka Cygana
o życiu Leopolda Kozłowskiego-Kleinmana
26
Andrzej Głuc
Renata Świerczyńska,
Kamila Klimczak
Andrzej Głuc
Wciąż trwają nad Wisłą żywoty zdumiewające, tak dotkliwie zdumiewające, że dla nas, zwyczajnych, prawie
niemożliwe do pojęcia – nieliczne żywoty godne opisania, którym należą
się od nas twarde okładki.
Całkiem jak te, co otwierają i zamykają stworzoną przez Wydawnictwo Austeria księgę Jacka Cygana
„Klezmer. Opowieść o życiu Leopolda Kozłowskiego-Kleinmana”. Ostatni Salon Poezji był promocją właśnie
tej ponad trzystustronicowej opowieści, o której obecny na salonie
87-letni Leopold Kozłowski rzekł,
iż w istocie jest ona jego spowiedzią
z życia.
Marta Bizoń, Katarzyna Jamróz,
Kamila Klimczak i Renata Świerczyńska czytały fragmenty konfesji
Wielkiego Klezmera. Co w lekturze
tej było ważne? Publiczne nagłośnienie walorów pióra Cygana? Dziwność przygód Kozłowskiego? Koloryt
lokalny czasów dawno temu dokonanych? Być może. Lecz istotniejsze
zdaje się być to, że w głosach pań,
w ich intonacjach, w pauzach tkwiło coś ze spokoju, z trwałości, z taktownej elegancji… twardych okładek
właśnie, tych prostokątów nie do
zmięcia, nie do złamania, w formacie większym niż powszedni format
szkolnych zeszytów, co po tygodniu
używania są już martwotą strzępów.
Tak, ostatni Salon Poezji był w dziwnej zgodzie ze znakomitą, przez
nych intonacji, jak nie poszatkowaną
na mrowie pieśni odwieczną opowieścią o sepii, nieodwracalnie gęstniejącej na ludziach, rzeczach, nutach?
Pięć, albo osiem lat temu łaziłem
między macewami cmentarzyska na
Kazimierzu. Sam. Po godzinie pojawił się stróż w jarmułce i spytał, jaką
mam tu sprawę do załatwienia. Rzekłem: chodzę i dumam, czemu wy,
naród wybrany, nie kładziecie na grobach swoich bliskich kwiatów, jeno
kamyki. Odpowiedział: bo kamienie
nie więdną. Nie powiedziałem nic
więcej. Kamyki, twarde okładki…
W gruncie rzeczy – jaka to różnica?
Leopold Kozłowski
Halina Jarczyk,
Renata Świerczyńska,
Kamila Klimczak
Andrzej Głuc
Twarde okładki
Wydawnictwo Austeria stworzoną,
ponad trzystustronicową rzeczą dyskretną i wytrzymałą.
Twarde, pamiętliwe okładki zatem, i grzbiet, co zdaje się być odporny na działanie czasu. Takie okładki,
a między nimi kartki porównywalnie
trwałe. Kartki nie kłujące oczu śnieżną bielą i nie lśniące pretensjonalnie
niczym aluminium nowoczesnych
barów sprinterskiej obsługi, do nikogo i w żadnej trywialnej sprawie
nie wdzięczące się kartki z papieru
o matowej fakturze i barwie, na dnie
której da się wyczuć przyszłą, godną
albumów zdjęć rodzinnych sepię.
Głosy pań, które po odczytaniu fragmentów księgi zaczęły śpiewać pieśni
Kozłowskiego, zdawały się być echem
matowej faktury kartek. A dalej – co?
Na stronicach, w minutach godzinę
trwającego Salonu – coś nowego?
Nie. Od początku do końca wciąż
ten sam związek dziwnej, dobrej zgody. Na przykład – litery. Czyli smak
Salonu.
Litery tylko ciemne – żadnych papuzich udziwnień, cienia jarmarcznej
malowniczości dla zmysłów, śladu
napastliwej migotliwości za dwa grosze. Żadnych trywialnych atrakcji
w sferze kształtu czcionek. A fotografie? Wyłącznie czarno-białe i bardzo
stare. Nawet te najświeższe, sprzed
kilku lat, wyglądają tak, jak będą
wyglądały za pół wieku. I coś jeszcze.
Dużo światła na marginesach i między wersami. Dużo spokojnego światła w kartkach – dużo spokojnego
powietrza w foyer Teatru im. Juliusza
Słowackiego.
Powtórzę: dziwny związek zgody między „rzeczą”, zwaną Salonem
Poe­zji w ostatnią niedzielę, a przywodzącą na myśl smakowite, niezniszczalne cacka z Desy rzeczą, zwaną
pamiętliwą księgą Cygana – to było
dobre. Bo czymże innym jest muzyczna sztuka Kozłowskiego, jak nie
upartym przywoływaniem odwiecz-
27
Edward Stachura
Tango – żałobny śpiew jak po szarańczy.
Tango – to smutna myśl, którą się tańczy.
9 maja 2010
304
wiersze Wtańcz mnie w swoje piękno
Salon Poezji z okazji
Międzynarodowego Dnia Tańca
Krzysztof Kamil Baczyński, Josif Brodski, Franciszek Fenikowski, Małgorzata Hillar,
Salomea Kapuścińska, Jan Kochanowski, Jonasz Kofta, Bolesław Leśmian, Cyprian Kamil Norwid,
Agnieszka Osiecka, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Halina Poświatowska, Rainer Maria Rilke,
Leopold Staff, Wisława Szymborska, Julian Tuwim, Rafał Wojaczek
czytali Natalia Strzelecka, Feliks Szajnert
grali Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
z udziałem tancerzy Teatru Tańca DF Centrum Kultury Dworek Białoprądnicki
oraz Krakowskiego Teatru Tańca Nowohuckiego Centrum Kultury
Andrzej Głuc
Feliks Szajnert,
Natalia Strzelecka
28
Andrzej Głuc
Tancerze Teatru Tańca DF Centrum
Kultury Dworek Białoprądnicki
oraz Krakowskiego Teatru Tańca
Nowohuckiego Centrum Kultury
Na pierwszej stronie programu
304. Krakowskiego Salonu Poezji –
fotograficzny portret nóg niezwyczajnych. Trudno się dziwić – południowa niedzielna godzina nosiła tytuł
„Wtańcz mnie w swoje piękno”, była
czasem wierszy czytanych z okazji
Międzynarodowego Dnia Tańca.
Nogi więc, nadzwyczajne, lecz nie
całe. Same stopy – tylko ta, rzekłbym,
dodatkowa para dłoni tancerki, sunącej na puentach. Znieruchomiałe
stopy, baletki, białe taśmy wokół kostek, matowa skóra okutana jedwabną materią, pięty wysoko nad ziemią.
Co to wszystko znaczy? O czym jest
ten fotograficzny portret? Co miała
na myśli tancerka? Jaki sens chciała
przekazać, czyniąc stopami gest akurat taki, nie inny?
A poeci? Wiersze czytali Natalia
Strzelecka i Feliks Szajnert. Weźmy
słowa pierwsze z brzegu. Krzysztof
Kamil Baczyński, „Sur le pont d’Avi­
gnon”: Ten wiersz jest żyłką słoneczną na ścianie. Albo XVIII sonet do
Orfeu­
sza, Rainera Marii Rilkego:
I w końcu wir, to drzewo z ruchu.
I jeszcze Małgorzaty Hillar „Taniec
hinduski Kumari A. Sarada”: Jej miedziane ręce/ prosiły o deszcz// a kiedy
spadł/ zbierały go/ w marmurową miskę dłoni. Wystarczy. Jaki sens chcieli przekazać, czyniąc słowami gesty
akurat takie, nie inne? Panie Baczyński, co pan chciał powiedzieć, mówiąc: „żyłka słoneczna na ścianie”?
niowej kości. Na czerwonym dywanie, okrywającym stopnie, wirowanie
tancerki o skórze z miodu – drzewo
ulepione z ruchu niewielkiego. I jeszcze nagle zamarłe ręce trzeciej, filigranowej – kamienna miska, czekająca
na wybłagany wcześniejszym ruchem
deszcz. Pomyślałem, że nie byłoby
źle każdy Salon Poezji otwierać właśnie tym – tańcem jako mementem,
refrenem, może nawet mantrą. Niezwyczajny ruch słów poprzedzać niezwyczajnym ruchem ciał. Niech się
pierwsze w drugim przegląda. Niech
drugie siebie słyszy w pierwszym.
Tak, to byłoby dobre.
* Cytat z R.M. Rilkego w przekładzie
Mieczysława Jastruna.
Tancerze Teatru Tańca DF Centrum
Kultury Dworek Białoprądnicki
oraz Krakowskiego Teatru Tańca
Nowohuckiego Centrum Kultury
Andrzej Głuc
Słowa i gesty
Odpowiedź. Mówiąc: „żyłka słoneczna na ścianie”, chciałem powiedzieć:
„żyłka słoneczna na ścianie”, gdyż to,
co chciałem powiedzieć, jest dokładnie tym: „żyłką słoneczną na ścianie”.
Tak – to jest tym. Wiersz jest wierszem – rzeczą sensualną tak, jak każda inna rzecz. Gombrowicz rzekłby
może: nie jest ideą doczepioną do
faktu, lecz faktem samym. Salony
Poezji od początku są powracającą
lekcją tej starej prawdy. Jak kto woli –
Salony od początku przypominają, że
wiersze, podobnie jak taniec, nie są
gestami przezroczystymi. Że frazy,
podobnie jak ciała wirujących baletnic, mają swoją gęstość, zapach,
barwę, ciężar wreszcie. Że ciągłe międlenie przez nieszczęsne nauczycielki
wszystkich czasów pytania: co poeta, tancerz, miał na myśli – to upór
przykry, gdyż klasyczny podział na
treść i formę jest głupotką. W końcu
że mędrkowanie o przeroście formy
nad treścią, bądź treści nad formą, to
trud do cna jałowy, albowiem wiersz-trup, bądź taniec-trup, to zawsze
efekt ułomności formy, a nie martwoty myśli.
Strzelecka i Szajnert czytali świetnie. Słowa Baczyńskiego, Rilkego
i Hillar. Zdania o tańcu, w okolicach
tańca, o ruchu, gestach, rytmach –
zdania Juliana Tuwima, Jonasza Kof­
ty, Wisławy Szymborskiej, Agnieszki
Osieckiej, Cypriana Kamila Norwida
i Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.
Czytanie to nazywam świetnym,
bo całe było troską o nieprzezroczystą gęstość wierszy. Było niczym ten
pląs przedziwny, co go artyści Teatru
Tańca DF Centrum Kultury Dworek
Białoprądnicki i Krakowskiego Teatru Tańca Nowohuckiego Centrum
Kultury kwadrans przed Salonem na
głównych schodach Teatru im. Juliusza Słowackiego odtańczyli.
Ta jasna baletnica, przeciągająca
się na poręczy – rzeczywiście żyłka
słoneczna na marmurze w tonacji sło-
29
Jan Twardowski
ukochani umarli są z nami już blisko
w śnie na palcach podchodzą
czytamy ich listy
dopiero po rozstaniu pamięta się wszystko
9 maja 2010
Specjalny
Salon Poezji
z inicjatywy
Marka
Nawary –
Marszałka
Województwa
Małopolskiego,
Stanisława
Kracika –
wiersze Krzysztof Kamil Baczyński, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Jan Lechoń, Tadeusz Różewicz,
Wojewody
Jan Twardowski
Małopolskiego
oraz Krzysztofa
Orzechowskiego –
Dyrektora
Naczelnego
i Artystycznego
Teatru im. Juliusza
Słowackiego
305
Śmierć miłości potrzebna
Pożegnanie wybitnych Małopolan i wszystkich
Ofiar katastrofy samolotu pod Smoleńskiem
czytali Anna Tomaszewska, Tomasz Augustynowicz, Marian Dziędziel
Andrzej Głuc
grali Mariola Cieniawa, Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Dorota Imiełowska – na wiolonczeli
Halina Jarczyk,
Mariola Cieniawa,
Jacek Bylica,
Dorota Imiełowska,
Krzysztof Orzechowski,
Stanisław Kracik,
Marek Nawara,
Marian Dziędziel,
Anna Tomaszewska,
Tomasz Augustynowicz
30
Anna Tomaszewska
Marian Dziędziel
Co powiedzieć dziś, niewiele dni
po katastrofie smoleńskiej? Jeśli już
w ogóle z takich lub innych powodów trzeba wyjść z milczenia – to
co powiedzieć nad tyloma trupami?
Co i jak mówić, pisać, które słowa
wyłuskać z góry słów wszystkich,
na jaką intonację się decydować, by
nie brzmieć pretensjonalnie, egzaltowanie? Co i jak mówić, ażeby nie
wpaść w ten bełkot, cały z fałszu
lepiony na kanwie nagłej ciemności
pod Smoleńskiem, bełkot politycznie
interesowny, bełkot, który już zaczął
oblepiać wszystkich i który nie wiedzieć przez ile lat jeszcze puchł będzie
do rozmiarów monstrualnej groteski, na Ziemi jeszcze nie widzianej?
W prologu dedykowanego Tragedii
Smoleńskiej Salonu Poezji Krzysztof
Orzechowski spokojnie odczytał długa listę ofiar.
Na dużej scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego – imiona, nazwiska i funkcje. Głos Orzechowskiego
równy, nie mokry od łez, nie rozwibrowany emocjami, nie jękliwy. To
było dobre na początek, smakowite.
A później – wiersze. Przy trzech stolikach – każdy przy swoim, każdy sam
ze sobą: Anna Tomaszewska, Marian
Dziędziel i Tomasz Augustynowicz.
Oni i poezja, i czytanie taktowne,
prawie na biało, i takie same, jak
u Orzechowskiego, głosy. Nie mokre od łez, nie rozwibrowane, nie
jękliwe. Trzy doskonale równe głosy.
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
lały. To wcale nie wymagało wielkiego
charakteru, wyznaje Herbert. Wystarczyło tylko mieć czyste, czułe na fałsz
podniebienie. W gruncie rzeczy była
to sprawa smaku/ Tak smaku.
Ocalenie w czasach bełkotu zawsze
jest kwestią podniebienia. Dlatego
nie należy zaniedbywać nauki o pięknie. I zanim zgłosimy akces trzeba
pilnie badać/ kształt architektury rytm
bębnów i piszczałek/ kolory oficjalne
nikczemny rytuał pogrzebów. W istocie swojej „Potęga smaku” – bo o tym
wierszu mowa – jest dziełem ponadczasowym, boleśnie dzisiejszym. Nie
ma już samogonnego Mefista w leninowskiej kurtce, nie ma wnucząt Aurory, lecz interesowne narzecze ich,
ta żałość paru pojęć jak cepy – trwa.
Za murami teatru, w gazetach, tramwajach, telewizji i radiu. Chłopcy
o twarzach ziemniaczanych i bardzo
brzydkie dziewczyny – czerwonymi
z politycznego podniecenia rękami
i pozbawionym wszelkiej dystynkcji
rozumowaniem opętańczo międlą
nagłą ciemność smoleńską. Będzie
z tym coraz głupiej. Dlatego wszystko, co nam do zrobienia pozostało,
to pilnie badać rytm bębnów i piszczałek.
Andrzej Głuc
Pilnie badać
rytm bębnów
i piszczałek
I jeszcze to, co najważniejsze: słowa
Zbigniewa Herberta, Jana Twardowskiego, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, paru innych. Ich mowa, inna,
zupełnie inna niż inne mowy. Jak
w każdej wielkiej poezji – język okrążający tajemnicę, dotykający delikatnie, choć przecież jest stara pewność,
że tajemnicy żaden język nie przejrzy.
A na zewnątrz gmachu teatru, na ulicach, w gazetach, telewizji i radiu –
interesowny bełkot pęcznieje, narasta
plucie jadem, wzmaga się jazgotliwe,
kompletnie pozbawione smaku polowanie na czarownice. Jest właśnie
tak za murami teatru. I właśnie dlatego tu, na widowni, niewiele dni po
nagłej ciemności pod Smoleńskiem,
przypomina się stary Zbigniewa
Herberta wiersz o smaku. O mocy
dobrego smaku w czasach niepoczytalnego bełkotu.
Smak. W nim są, powiada Herbert, włókna duszy i chrząstki sumienia. Nie gdzie indziej, nie w czym
innym. Gdyby w epoce tamtego bełkotu lepiej i piękniej kuszono ludzi,
to kto wie… Ale w epoce tamtego
bełkotu piekło, choć mordercze, było
w istocie żałosną tandetą, odpustowym krajobrazem, interesownym
prostactwem.
[…] mokry dół zaułek morderców
barak/ nazwany pałacem sprawiedliwości/ samogonny Mefisto w leninowskiej kurtce/ posyłał w teren wnuczęta
Aurory/ chłopców o twarzach ziemniaczanych/ bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach. Takie było
piekło, a narzecze w nim panujące
rządziło się odwiecznymi regułami
bełkotu wszelkiego. Zaiste ich retoryka była aż nazbyt parciana/ (Marek
Tulliusz obracał się w grobie)/ łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy/ […]
żadnej dystynkcji w rozumowaniu/
składnia pozbawiona urody koniunktiwu. Owszem, ból uszu świata był
potężny. Ale też niektóre uszy, niektóre dusze, niektóre mózgi – oca-
Halina Jarczyk
Mariola Cieniawa,
Dorota Imiełowska
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Tomasz Augustynowicz
31
Małgorzata Hillar
Ja znam słowa
które jak atropina
rozszerzają źrenice
zmieniają kolor świata
16 maja 2010
306
My z drugiej połowy XX wieku
Poezja Małgorzaty Hillar
czytała Zofia Kucówna
grały Renata Żełobowska-Orzechowska – na fortepianie
Marta Bielawska – na skrzypcach
Andrzej Głuc
Zofia Kucówna
32
Andrzej Głuc
Marta Bielawska,
Renata Żełobowska-Orzechowska
Całe życie czarna
Niedziela, południe jak zmierzch,
od piętnaście godzin ciemna woda
schodzi na miasto niespiesznie. Da
się coś z tym zrobić? Nie. Tak bywa.
Można tylko czekać, słuchając kropel, słuchając słów. W południe jak
zmierzch, Zofia Kucówna zaczyna
szyć cichą opowieść o życiu, wierszach i milczeniu Małgorzaty Hillar.
Krople, słowa – w sumie podobna
skłonność do znikania. Nie powstrzymasz znikania.
Czy temu, że dziś mało kto wie
o Hillar więcej, niż nic – dało się zaradzić? Nie. Z jednego życia zostaje
na Ziemi dużo, z innego nie zostaje
nic. Tak już jest. Kucówna zszywa
opowieść z drobin, co się cudem
uchowały. Z kawałków swojej o Hillar pamięci, ze strzępów wyjętych
z autobiografii Hillar „Dwadzieścia
lat minęło odkąd umarłam”, z sukna jej wierszy. Wszystko to nicuje
się wzajem, zapętla, przegląda jedno
w drugim. I nagle nie wiesz, czego
tak naprawdę słuchasz w danej chwili. Brzmienia pamięci? Zdań autobiografii? Wierszowanych obrazów? To
się nie zmieni.
Ta krucha niepewność opowieści
Kucówny zostanie do końca, tak jak
do końca zostały z Hillar ciemności,
które pierwszy raz przyszły w dzieciństwie. Ile mogła mieć lat? Pięć?
Osiem? Dziesięć? Cierpienie – wyzna
w autobiografii – było konsekwencją
niekochania mnie, a nawet nienawi-
ści mojej matki, która odrzuciła mnie
uczuciowo, nie akceptowała, dyskryminowała na rzecz brata, który zawsze
był biały, a ja przez cała życie czarna.
Kiedy poczuła, że do końca pozostanie czarna? Wystarczająco wcześnie
i wystarczająco głęboko, by prędko
przestać się łudzić, że da się coś na
to poradzić.
Nie było pocieszeń, były ucieczki
przed niekochaniem. Do obozu Cyganów i marzeń o porwaniu jej przez
króla taboru. Do godzin samotności
oko w oko z obrazem Matki Boskiej
w opustoszałym kościele. Do słów
wreszcie, do słów, do pierwszych kulejących wierszy, pisanych na strychu
i w wieży rodzinnego dworu. Jak
o pisaniu, o słowach, które się notuje, rzekł klasyk? Krople ciszy, spadające
w ciszy. No właśnie. Gdy już spadły –
trzeba było wracać. Więc wracała.
Z obozu Cyganów, z pustki świątyni,
z kulejących wierszy. Dzień po dniu
kończyły się jasne chwile i trzeba
było wracać do siebie – czarnej. Nic
nie dało się z tym zrobić.
Do końca, do śmierci w maju 1995
roku, nic nie dało się zrobić z ciemnościami. Rzecz jasna, nie jest tak, że
całe jej życie to tylko jakaś monstrualna beczka gęstniejącej smoły. Nie.
Wielka miłość do męża? Tak. Jeszcze
większe uczucie do syna Dawida?
Tak. Sporo innych, jasnych pasm?
Tak. Wszystko to było, ale i prędko
kruszało. Zbyt prędko jak na jej delikatność. Ucieczki do wierszy, gdy już
zniknęli Cyganie i oddaliły się świątynie? Owszem – pisze, wydaje tomiki – lecz i to któregoś dnia zamiera,
któregoś dnia albo którejś nocy. Zaczyna się dwudziestoletnie milczenie.
Już nie ma sił na ucieczki. Zostało to,
co zwykle zostaje, gdy wszystko odchodzi. Wysysanie kropel z flaszek.
Deliryczne obrazy. Brązowy pot.
Mysi oddech. Brak słów. Czekanie.
Zgoda na bezradność? Tak.
To jest sedno. Owszem, podniosła
się z alkoholizmu, ułożyła tom „Gotowość do Zmartwychwstania” (nie
doczekała druku), lecz sednem zdaje
się być to Hillar łagodne pogodzenie,
którego gorycz poczuła, gdy pierwszy
raz zrozumiała, że jest czarna. W jej
wierszach – ani krzty wściekłości,
protestu, krzyku. Jest tylko to, co
w dojmującej opowieści Kucówny.
Falowanie słów jak falowanie traw.
Co nam pozostaje? W południe
niczym zmierzch, jasna pani cicho
mówi o życiu tej, która w dzieciństwie spotkała ciemność. Słychać
pamięć jasnej pani o pani czarnej
i ciemną wodę, schodzącą na miasto.
Wszystko, co nam pozostaje, to nie
zgubić tych dźwięków.
33
Ledwo rumianopalca rankiem błysła Zorza,
Święta moc Alkinoja porwała się z łoża.
Wstał i Odysej, grodów burzyciel on gracki,
I obaj z Alkinojem szli na plac feacki
W niewielkiej od okrętów leżący oddali;
Homer
przekład Lucjan Siemieński
23 maja 2010
Homer Odyseja
Pieśni VII i VIII
307
czytali Dominika Bednarczyk, Radosław Krzyżowski
grali Dominik Wania – na fortepianie
Adam Kawończyk – na trąbce i kalimbie
Radosław Krzyżowski
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Dominika Bednarczyk
34
Ocean języka
W pierwszych taktach pieśni VII
„Odysei” Homer powiada: Tak się
tam modlił Odys losem bity srodze,/
Gdy pannę rącze muły uniosły po
drodze/ W miasto wiodącej. To znaczy – co się działo? W skrócie rzecz
ujmując: „Odys się modlił, a panna
odjechała”. Czy tak? A może jeszcze
krócej się da? Na przykład: „On –
zdrowaśki, ona – pa pa”. Czy właśnie to się dzieje w pierwszej frazie
pieśni VII? A w pierwszym zdaniu
pieśni VIII? Czy kiedy Homer mówi:
Ledwo rumianopalca rankiem błysła
Zorza,/ Święta moc Alkinoja porwała
się z łoża, to jest to samo, kiedy ja
rzeknę: „Alkinoos wstał rano”? To
samo, czy raczej nie to samo?
Zanim Dominika Bednarczyk
i Radosław Krzyżowski zaczęli lekturę wspomnianych pieśni – Krzysztof
Orzechowski i Anna Dymna przeczytali streszczenia. Kilka, kilkanaście zdań jasnych, krótkich i jak to
się w szkole mówi – węzłowatych. Że
w VII Odyseusz przybywa do Alkinoosa, że pałac jest wręcz baśniowy,
że Arete rozpoznaje na Odysie własnoręcznie przez siebie tkaną szatę,
oraz że Alkinoos obiecuje przybyszowi odwieźć go nazajutrz. Że w VIII
okręt już czeka, że trwa pożegnalna
uczta u Alkinoosa, że później następują tańce i zawody sportowe, że wyzwany przez jednego z Feaków Odys
popisuje się rzutem dalszym niż
wszystkie poprzednie, że Alkinoos
sowicie obdarowuje wielkiego miota-
cza, wreszcie że Nausikaa prosi Odysa tylko o jedno: by o niej pamiętał.
I tyle. Nic więcej. Dziecięca garść
słówek bez tajemnicy. Zdanka jak komunikaty na kolejowych dworcach.
To – tu, a tamto – tam. Wiadomo
bez żadnych wątpliwości, kto, z kim,
gdzie, kiedy i po co. Śmiało można
palce unieść, jak pani na „polskim”
o pieśni VII i VIII zapyta. Tak, dzięki
streszczeniom wszystko było wiadomo. Po czym Bednarczyk i Krzyżowski czytać zaczęli Homera…
Rzecz jasna, głosić, iż każde streszczenie, każdy skrót, bryk studencki,
każda „kostka rosołowa” jest w istocie
fundamentalnym zarzynaniem oryginału – to głosić stary truizm, serwować banał. Z drugiej strony jednak
mało jest atrakcji przyjemniejszych
niż śledzenie, jak streszczenia oraz
inne erzace obracają się przy oryginałach w nicość. Niedzielny Salon był
właśnie takim seansem.
Bednarczyk i Krzyżowski czytali
Homera smakowicie bardzo, z wielkim wyczuciem intonacyjnych komplikacji, z pokorą wobec językowych
labiryntów, ale też normalnie, bez
pompowania balonów. I z każdą czytaną przez nich frazą marniały zdanka streszczeń, karlały nieuchronnie,
jakby same siebie spłaszczały i wciskały w ziemię. Aż w końcu – nie
było ich. Znikły zupełnie. Przepadły
gdzieś te tandetne pocieszenia prostych zdanek. Zdechło to powszechne przekonanie leniwych, że jak coś
łatwe jest, jasne, węzłowate i na talerzu podane – to jest dobre. Został
nieogarniony, czysty ocean języka.
I dobra wobec oceanu bezradność
słuchających.
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Adam Kawończyk,
Dominik Wania
Adam Kawończyk
* Cytaty w przekładzie Lucjana Siemieńskiego.
35
Jan Brzechwa
Nie Mruczek, nie Burek
Nie jeż, nie ptak –
Czerwony Kapturek
To ja zwę się tak.
30 maja 2010
308
Brzechwa dzieciom
Salon Poezji z okazji
Międzynarodowego Dnia Dziecka
czytali Małgorzata Kochan, Ewa Worytkiewicz, Rafał Dziwisz, Feliks Szajnert
grali Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Ewa Worytkiewicz,
Małgorzata Kochan
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Feliks Szajnert z wnuczką
36
Andrzej Głuc
Halina Jarczyk,
Jacek Bylica
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Panie Głowacki, kto to jest ta mała,
no, tam, przy stoliku koło fortepianu, ta w kapelutku uszytym chyba
z liścia paproci?…
Redaktorze, pan pewnie wie, więc
niech pan powie jak się nazywa aktorka, co tam, po prawej, tak malowniczo siedzi i gada grubym, intrygująco zrujnowanym głosem?…
Przepraszam pana najmocniej, że
odbiór zakłócam, lecz czy artystka,
która gra Babcię, ta okutana wytwornym szalem, ta co jej głowa ledwo nad
blat wystaje, to artystka z któregoś teatru w Krakowie, czy z teatru spoza
Krakowa, na przykład z Kielc?…
I tak bez przerwy. Tam, w foyer, na
Salonie Poezji z okazji Dnia Dziecka zorganizowanym, Małgorzata
Kochan, Ewa Worytkiewicz, Rafał
Dziwisz i Feliks Szajnert „Czerwonego Kapturka” Jana Brzechwy czytają, lekko inscenizując, siedząca na
poduchach dzieciarnia uszy i oczy
wytęża ciekawie, blednie na widok
Worytkiewicz przebranej za Wilka,
klaszcze patrząc jak Kochan w czerwonym przyodziewku przez las do
babci sunie w podskokach, z nadzieją wypatruje Gajowego Dziwisza,
podpowiada tekst narratorowi Szajnertowi, słowem, bajkowa biesiada
kwitnie w najlepsze – a tu, z boku,
matki i ojcowie nękają mnie bezlitośnie. Klepią, szturchają, dźgają, chcą
wiedzieć, kto gra Babcię z liściem paproci na głowie. A ja?
Tak – ona! To Halina Jarczyk,
skrzypaczka wybitna, muzyczny
Anioł Salonów Poezji, gra Babcię!…
Puściłem miękki daszek, cień paproci wrócił na oczy Haliny. Zagadka
nieśmiertelności „Czerwonego Kapturka”… Bolesna dla teatru zagadka dnia, w którym Jarczyk wybrała
skrzypce, nie aktorstwo… Sednem
wielkich zagadek jest, że pozostają nierozwikłane. Nic nie mam do
wiolinistyki Haliny. Lecz słyszeć ją
w „Czterech porach roku” Vivaldiego, to jednak coś mniej wstrząsającego, niż zobaczyć ją w tytułowej
roli wyreżyserowanego przez Żuka
Opalskiego „Ryszarda III” Williama
Szekspira.
Rafał Dziwisz,
Feliks Szajnert
Wszyscy chcemy poezji!
Andrzej Głuc
Narodziny
gwiazdy
A ja nie wiem! Nigdy tragiczki
tej nie widziałem. Ani na scenie, ani
w telewizji, ani w kinie. Więc ni me,
ni be, ni kukuryku – i to mnie irytuje
coraz intensywniej. Tracę spokój, bo
chciałem dumać i pisać o fenomenie
Brzechwy, pragnąłem rozgryźć zagadkę nieśmiertelności „Czerwonego Kapturka”, miałem chęć zbadać
sekret jego wiecznej świeżości – a tu
mnie w kwestii Babci wszyscy klepią,
szturchają, dźgają. I na dokładkę –
świętą rację mają!
Mają rację, chcąc wiedzieć, kto gra
Babcię – mają rację, bo niecodzienne
talenty sceniczne należy znać z imienia i nazwiska. Porzucam więc zagadkę nieśmiertelności „Czerwonego
Kapturka”, przechodzę na zagadkę
artystki o oczach skrytych w cieniu
liścia. Zaczynam kombinować. Mała
jest, owszem. Krótka niczym Dustin
Hoffman, ale to raczej nie on. On
już babę grał, a ponoć nie lubi się
powtarzać. Nasza niewiele większa
od stolika Babcia to nie Hoffman,
nie Al Pacino, nie Tadeusz Łomnicki,
nie Jacek Woszczerowicz i nie Jerzy
Trela, choć tutaj analogie głosowe
wiele dają do myślenia. Nasza mała
Babcia to żaden z nich, ale aktorsko,
owszem – porównywalną skalą Babcia dysponuje! Więc? Kto zacz?
Może to Ewa Lassek na chwilę
zmartwychwstała? Może to Beata Fudalej odrobinę posunęła się w latach?
Może to Teresa Budzisz-Krzyżanowska trochę zmalała? Kombinuję tak,
niczym koń pod górę kombinuję, sam
się z duchowej równowagi wyprowadzam minuta po minucie, czuję, że
za moment szał poznawczej bezradności weźmie mnie w swoje władanie – i właśnie wtedy zdobywam się
na gest najprostszy. Otóż – ruszam!
Idę przez foyer, kroczę między dzieciarnią, przy stoliku staję, delikatnym
gestem miękki daszek liścia paproci
unoszę i… Po sekundzie mój krzyk:
„Halina?! Bój się Boga! To ty?!”.
Anna Dymna
z najmłodszymi widzami Salonu
37
Homer
przekład Lucjan Siemieński
Stamtąd-eśmy płynęli, płynęli wciąż smutni,
Aż do ziemi Kyklopów. Łotrzy to okrutni,
Gdyż całkiem się spuściwszy na opatrzność bożą,
Nie pracują nic w roli, ni sieją, ni orzą.
6 czerwca 2010
309
Homer Odyseja
Pieśni IX i X
czytali Jerzy Trela oraz studenci PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie:
Ewa Srokowska i Wojciech Trela
grały Aleksandra Dobrowolska-Schut – na fortepianie
Dorota Imiełowska – na wiolonczeli
Ewa Srokowska,
Wojciech Trela
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Jerzy Trela
38
Andrzej Głuc
Przygody
długich
zdań
Któregoś popołudnia wiele lat temu,
gdy Ewa Srokowska i Wojciech Trela,
dziś studenci trzeciego roku krakowskiej PWST, jedynie śnić mogli o indeksie Wydziału Aktorskiego, główna
sala ich wymarzonej uczelni jęczała
od nadmiaru. Studenci wszędzie. Na
widowni, przy ścianach, kucając na
schodach, w drzwiach, których nie
dało się domknąć, na korytarzu wreszcie – dzielne pszczoły. Rozchichotany
ul młodzieżowej kontestacji. Pod noskami jeszcze mleko, lecz w sercach
już spiżowa wierność refrenowi bitew
w piaskownicach: „na złość mamusi
odmrożę sobie uszy”. I w piętnastej
minucie spotkania z Mistrzem –
ułański sztych, z widowni ku scenie
wyprowadzone pytanie-cios: „Panie
Seweryn! Po cholerę mamy się w dzisiejszych czasach uczyć mówienia
wiersza trzynastozgłoskowego?!”.
W niedzielne południe pytanie
powróciło. I przypomniała się też
stara, jak się okazało bolesna, fraza
o strofie, co ma być, co jest taktem,
nie wędzidłem. Srokowska i Wojciech Trela – plus prof. Jerzy Trela,
o którym nic nie powiem, bo chyba
wszystko jasne – czytali na Salonie
Poezji IX i X pieśń „Odysei” Homera. Urocza to była godzina. Tu
starożytne heksametry, ponad 130
lat temu w rytm trzynastozgłoskowej
polszczyzny Lucjana Siemieńskiego
przemienione – a tu recytacja „lekko
odmrożonych uszu”.
Bóg świadkiem, że mówiąc o godzinie akurat uroczej – nie ironizuję.
Niby po co? W końcu czego kandydatów na aktorów w szkole uczą, tego
uczą – ani ja, ani nikt w materii tej
niczego już nie zmieni. Nie ironizuję
i też nie rozliczam ciała pedagogicznego PWST z tematów lekcji – trudno, niechaj będzie, co ma być. Ja
tylko patrzę na aktorską młodzież,
rzuconą na wodę niecodziennie głęboką, patrzę i słucham cichej intonacji młodzieńczych próśb o ratunek.
Wzruszająca to była walka. Kipiel
strof Siemieńskiego coraz potworniejsza, bo coraz doskonalsza, główki
Srokowskiej i Wojciecha Treli ledwo,
ledwo nad taflę wystają. I chciałyby
główki, bardzo by chciały ocalającą
tercynę: „d…, d…, d…” wykrzyczeć – a tu, o zgrozo!, trzeba taką na
przykład frazę: Nie orany, nie siany
grunt tam nader płodny,/ Daje jęczmień, pszenicę, winograd dorodny,/
gdyż deszczyk Diosowy często tam
przepada recytować.
Tak, ten obraz ze słów, ten i całą
resztę obrazów IX i X pieśni, zdarzenia na wyspie monstrualnego Kyklopa, ofiara z owiec złożona Zeusowi,
bezsilność bukłaka zamkniętych
wiatrów, zagłada wszystkich okrętów
poza jednym, przygody na wyspie
czarodziejki Kirke, która potrafiła
ludzi zmieniać w zwierzęta, wszystko
trzeba było mówić na długich, spokojnych oddechach – a u młodych
oddechy coraz krótsze. Coraz mocniejszy lęk przed złamaniem powierzchownych reguł trzynastozgłoskowego wersu. Nie przeoczyć średniówki!
Nie łamać kadencji! Nie przesadzać
z wygłosem!… itd. I tylko to.
Słowem, bezradność młodych na
dziewiczych dlań terenach. Wzruszająca bezradność i ciągłe zgrzytanie wędzidła w zębach Srokowskiej
i Wojciecha Treli, kiedy za lejce pociąga jakiś wyjątkowo złośliwy demon, który każe młodym wierzyć,
że głośne czytanie Homera to tylko
monotonne klepanie pacierza średniówek, kadencji i wygłosów, oraz
pozwala bezboleśnie zapomnieć, iż
przygody Odysa są w istocie przygodami zdań Homera, a nie sekwencją
realnych zdarzeń na ziemiach prawdziwych, zamkniętą w słowach obojętnych.
Gdybym ja odpowiadał na tamto dzielne pytanie młodych ułanów
PWST, właśnie o konieczności poznawania fenomenalnych przygód
długich zdań bym mówił. Andrzej
Seweryn odpowiedział krócej: „Ano
po to, byście mieli prawo mówić publicznie słowo d…”. To znaczy – byście umieli słowa d… używać z sensem, a nie na wiwat, z przytupem,
ku chwale młodzieżowego teatrzyku
nadwiślańskiego.
Dorota Imiełowska,
Aleksandra Dobrowolska-Schut
* Cytaty w przekładzie Lucjana Siemieńskiego.
39
Aleksander Wat
W czterech ścianach mego bólu
nie ma okien ani drzwi.
Słyszę tylko: tam i nazad
chodzi strażnik za murami.
13 czerwca 2010
310
na fortepianie grali Halina Jarczyk, Jacek Bylica
Beata Paluch
Krzysztof Orzechowski
Andrzej Głuc
czytali Beata Paluch, Krzysztof Orzechowski
Andrzej Głuc
…miliard kilowatów + Wat
Poezja Aleksandra Wata
40
Andrzej Głuc
Jacek Bylica,
Halina Jarczyk
Nawet gdybym znał profesjonalną
nazwę choroby, która Aleksandrowi
Watowi kazała się zabić w 1967, nie
zdradziłbym jej. Aptekarska fachowość zawsze spłaszcza pojedyncze
przerażenie.
Dajmy na to: paradentoza. Człowiek żre steki na śniadanie, obiad
i kolację, gryzie bez wytchnienia, bo
wie, że za chwilę wypad zębów, czyli nic, tylko kaszka manna; człowiek
maniakalnie za całowanie się bierze,
nawet gruntownym kaszalotem nie
gardzi, albowiem ma czarną pewność,
że jutro, góra za tydzień, nawet żaba
go nie cmoknie; człowiek się szeroko
śmieje, także na pogrzebach, rechocze
jakby wszystko serem było, by ludzie
zapamiętali jego pełną bieli gębę –
a dentysta sobie, proszę ja was, siedzi,
sylabizuje: „paradentoza”, receptę na
skuteczną pastę wystawia i generalnie
znakomicie się, buc jeden, czuje. I co
z nim zrobić? Lać w mordę?
Nie wiem, czy ból, który kazał
Watowi się zabić, przybył nagle,
w połowie życia, czy też snuł się pod
skórą od urodzenia, tyle że niemrawo. Wiem, iż na początku słowa
tańczyły w głowie Wata. Jakby ból
był jeno miękkim szeptem. Mówię:
„ból”, bo nie chcę być lekarzem. Mówię: „taniec”, gdyż wiem, że jak za
literackimi krytykami rzeknę: „konwergencyjność”, ewentualnie „proliferacyjność” – to w istocie powiem:
„paradentoza”. Taniec więc.
fabułą, jego rytmem, jego prawdą.
Tak, sczezł filigranowy barok czytających głosów i ciał, muzyczny karnawał Jarczyk i Bylicy obrócił się w coś
na podobieństwo nokturnu, plumkanego epitafium, ciemnej sonaty,
pożegnania na cztery ręce i fortepian,
elegii na odejście pana, co się zabił,
by nie bolało.
Dojmujący Salon. Jeden z najlepszych. Może właśnie w tę stronę – nie
wytworne czytanie, a delikatna inscenizacja na kanwie słów przeżytych do
dna – winna rozwijać się idea Salonów? Na dwoje babka wróżyła. Lecz
jeśli mieliby to robić artyści „orzechowsko” i „paluchopodobni” – jestem ostro za.
Halina Jarczyk
Andrzej Głuc
Pożegnanie
z tańcem
Zawrotny taniec futurystycznych
słów Wata, gdy ból był jeszcze śmieszny. Taniec taki, jak w pierwszej części
niedzielnego Salonu Poezji pląs twarzy,
intonacji, dłoni Krzysztofa Orzechowskiego. Jak spacery Beaty Paluch, która
z Orzechowskim czytała wiersze Wata.
Albo jak wariacka gra Haliny Jarczyk
i Jacka Bylicy – fortepianowa improwizacja na cztery ręce plus iście „warszawskojesienne” niepokojenie pałkami i pazurami wnętrza czcigodnego
instrumentu. Radość? Tak. Nieogarniona radość liter, sylab, gramatyki,
na głowie postawionych po jednej i po
drugiej stronie „mopsożelaznego piecyka” Aleksandra Wata. I może jeszcze
ta dobra refleksja u słuchających, myśl,
że owszem, gada się w nadwiślańskim narzeczu, od rana do nocy, bez
opamiętania, zwłaszcza w najbardziej
duperelnych sprawach – lecz jednak
słabo zna się nadwiślańskie narzecze.
Taki taniec. A po chwili, prawie
na pstryknięcie – dojmujący spokój.
Ból przyszedł do Wata – to wiertło
fatalne, co kilka, kilkanaście razy na
dobę masakrowało wnętrze czaszki
i zmieniało skórę w plac nieludzkiej nadwrażliwości, w teren, gdzie
nawet najlichszy dotyk był żarem.
Przyszedł taki ból. I został. Słowom
już nie był w głowie taniec. W język
wlazła ciemność. Zaczęło się to, co
nieuchronne. Samotność pękającej
głowy, samotność skóry niedotykalnej. Przybywało popiołu w oczach.
Ubywało piruetów zdań. I z każdym
wierszem ubywało na Salonie piruetów recytatorskich.
Spokojnie sczezł filigranowy barok twarzy, intonacji, dłoni Orzechowskiego. Znieruchomiał spacer
Paluch. Ich gardła wypuszczały już
tylko bezradną surowość. Ten związek zgody między słowami Wata, na
kanwie bólu coraz mocniej ascetycznymi, coraz skrajniej samotnymi,
a sztuką czytania Orzechowskiego
i Paluch – był sednem Salonu. Jego
41
Cyprian Kamil Norwid
…a my – kawalery błędne,
Bez giermków, z wstęgą na piersi czerwoną,
Przez mokre lasy, przez lasy żołędne
Ciągniemy przędzę z dala zaczepioną
18 czerwca 2010
Specjalne
spotkanie
z okazji
IV
Krakowskiej
Nocy
Teatrów
311
wiersze My – kawalery błędne
Nocny Krakowski Salon Poezji
Lewis Carroll, Jacek Cygan, Comtessa de Dia, Stanisław Grochowiak, Aleksander Grotowski,
Zbigniew Herbert, Jacek Kaczmarski, Józef Kościelski, Jerzy Lutowski, Adam Mickiewicz,
Alan Alexander Milne, Cyprian Kamil Norwid, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Jeremi Przybora,
Wisława Szymborska, Andrzej Waligórski
czytali i śpiewali Marta Bizoń, Rafał Dziwisz, Sławomir Rokita, Błażej Wójcik
grali Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Błażej Wójcik,
Sławomir Rokita,
Rafał Dziwisz
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Marta Bizoń
42
Andrzej Głuc
Halina Jarczyk
Gdy 18 czerwca roku pańskiego 2010
około godziny duchów przybyłem
na Nocny Krakowski Salon Poezji,
Salon „My – kawalery błędne”, co
z przymrużeniem oka szczebiotać
miał o polskim etosie rycerskim –
byłem po kilku potyczkach, niegroźnych, bo niegroźnych, lecz jednak.
Nie dziwota.
W końcu IV Krakowska Noc Teatrów trwała, trzeba było wędrować,
trzeba było z napotkanymi w drodze
rycerzami oręż skrzyżować, choćby
w sprawie wyborów prezydenckich,
a wiedzcie, że to nie byle pętelki rycerskie, to wytrawni, lubiący mocne
szermiercze sztychy fachowcy byli.
Słowem, na Salon dobrnąłem lekko
ranny. I słucham, oko, ucho wytężam
ciekawie – a tu groteska, parodia,
ubaw po pachy! Jajca jak berety!
Aktorzy: Marta Bizoń, Sławomir
Rokita, Błażej Wójcik i Rafał Dziwisz – cudownie ironią rozjuszeni!
Halina Jarczyk na skrzypcach szaleje!
Jacek Bylica, zwykle stateczny, rumieńców frenezji nabrał! Bawili się,
igrali z naszym etosem narodowym.
Żonglując fragmentami utworów
z epoki (nie rozszyfrowałem, o które
dzieła szło), a zwłaszcza żonglując parodiami, co je na kanwie poważnych
rycerskich dzieł polskich popełnili
tacy arcymistrzowie prześmiewczych
nawiasów, jak: Zbigniew Herbert, Jacek Kaczmarski, Jeremi Przybora, czy
Andrzej Waligórski, ten od słynnych
rycerskiego, z intonacjami właśnie,
nie z tezami, myślami, przesłaniami.
Bo gubi nas przede wszystkim nie
koturn patriotycznej myśli. Głównie poniewiera nami koturn naszego
łkania, gdy przychodzi nam beknąć
coś o Polsce. Kompromituje nas fałsz
śpiewu, zabija głuchota na cudzy
fałsz.
Gubi nas bezmyślne lekceważenie
brzdęków władzy. W wierszu o dbałości o smak, czyli o jedynym sposobie na ocalenie, wspomniany Zbigniew Herbert nie mówi: słuchaj, CO
gada aktualny Olimp. Nie. Herbert
radzi: słuchaj, JAK gada. Mówi: Zanim zgłosimy akces trzeba pilnie badać
[…] rytm bębnów i piszczałek. Bo tu
jest wszystko. Jeszcze w: „kształtach
architektury”. I w: „rytuałach pogrzebów”.
Marta Bizoń,
Rafał Dziwisz,
Halina Jarczyk,
Błażej Wójcik,
Jacek Bylica
Andrzej Głuc
Rytm
bębnów
i piszczałek
„Rycerzy trzech…” – rozkruszali stare zbroje śmiechem czystym. A ja?
Słuchając szyderstw, badałem twarze rodaków na widowni, by dociec,
który przemycił w kieszeni balsam
na moje rany, i zarazem dumałem,
czy subtelna zabawa artystów salonowych nie jest aby pusta. Gdyż by
parodia dawała do myślenia – trzeba
mieć co parodiować. A gdzie dziś
znajdziesz w Polsce etos rycerski
o naprawdę poważnym, groźnym,
marsowym obliczu? Wprawdzie niedawno mocno zaistniała nad Wisłą
prastara „Pieśń o małym Rycerzu”,
lecz był to raczej efekt chwilowego
uniesienia, a nie zasada codzienności.
Więc?
Nie znalazłem twarzy dającej nadzieję na balsam w kieszeni, i pewnie
dlatego – skupiwszy się na mej słabości narastającej – pomyślałem o artyście, który całe życie był skrajnie
słaby. O Prouście mianowicie. Otóż
Proust, nim napisał wiadomo co,
stworzył garść pastiszów literackich.
Powtórzył głosy innych piszących.
I to pierwsza jego lekcja dla nas. Gdy
na wylot przejrzałeś filozofię pisarza,
jego przepowiednie, gatunek jego
troski o los ludzkości – nie znasz go.
W istocie znasz go dopiero wtedy,
gdy usłyszałeś falowanie jego języka,
brzmienie słów, sekrety intonacji. Pal
licho pisarzy. To samo ze światem.
Choćby z dźwiękiem tej części globu,
która zwie się władzą.
Najpierw badanie dźwięku, później lekcja anatomii sensów. Bo najpotworniejsze wnyki tkwią w tym
pierwszym. Tylko taka kolejność
troski o nas samych daje szansę na
ocalenie. Co tu dużo gadać, po co
przykłady mnożyć. Przecież wieczna
potęga „Trans-Atlantyku” Witolda
Gombrowicza, po przeczytaniu którego Polacy winni ponoć mądrzejsi
być, to Gombrowicza arcymistrzowska gra z koturnowymi intonacjami
odwiecznego polskiego pienia bardzo
43
Sergiusz Jesienin
przekład Zbigniew Dmitroca
W dali płacz harmonii, samotny głos nocny
I taki rodzimy, i taki mi obcy.
27 czerwca 2010
312
Rżnij, harmonio!
Poezja z akordeonem w tle
wiersze Charles Baudelaire, Władysław Broniewski, Konstanty Ildefons Gałczyński, Stanisław Grzesiuk,
Michaił Isakowskij, Sergiusz Jesienin, Wacław Krupiński, Antoni Mleczko, Julian Tuwim,
Tom Waits, Adam Ziemianin
czytali Jerzy Grałek, Błażej Wójcik
grał zespół Motion Trio: Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek
spotkanie poprowadził Wacław Krupiński
Błażej Wójcik,
Jerzy Grałek
Andrzej Głuc
44
Andrzej Głuc
Janusz Wojtarowicz,
Marcin Gałażyn,
Paweł Baranek
Gdy słucham akordeonu, zawsze jest
tak, jak bym spoglądał za siebie. Zapewne nie ma w tym nic specjalnego.
Jak każdy – odwracam głowę, widzę
nieruchomy czas przeszły, dokonany.
Rzeczy kiedyś opuszczone, kurz
na nich, którego raczej już nie da
się zetrzeć. Puste krzesła, czyjeś suknie na wieszakach w szafie i nikogo
w domu, kto by szafę otwierał, zamykał, otwierał, zamykał, otwierał…
Ciemne okna, coraz większa trawa
na schodach z ganku do dziczejącego
ogrodu. I ślady dawnych pożegnań
w powietrzu – widmo chusteczki
falującej nad drogą przez łąki. Takie
obrazy przyłażą, gdy słucha się akordeonu. Nie chce być inaczej. Jakoś
tak – jest zawsze. I tak też było przedwczoraj na Salonie Poezji.
Ostatnia w tym sezonie niedziela
z wierszami, ostatnia przed wakacyjną przerwą, pożegnanie, falująca
chusteczka, pa, pa. Pożegnanie godzinne, a w środku – pewnie niezamierzony, dobry zbieg okoliczności,
więcej nawet, daleko idący związek
zgody między sednem Salonu, którym był koniec, a brzmieniem. Tytuł? „Rżnij, harmonio!”. Wiersze?
Nostalgiczna liryka, intonacje utraty,
głównie słowa Sergiusza Jesienina.
I jeszcze Antoniego Mleczki, Adama
Ziemianina, Isakowskiego, Waitsa,
Grzesiuka, Tuwima, Broniewskiego,
wreszcie – któż by pomyślał! – Wacława Krupińskiego. Tak jest – piep­
rzego Grałka frazach Jesienina – dokładnie to, co w akordeonach, gdy je
ożywiają Wojtarowicz, Baranek i Gałażyn. Brzmienie pamięci bezradnej,
tembr zaśniedziałych klamek, blaknących portretów, albumów zdjęć
rodzinnych, coraz rzadziej otwieranych. Tu by należało zacząć układać opowieść o Motion Trio, jakiś
esej niepoprawnie subiektywny, bez
ani jednego słowa fachowego, jakąś
kraszoną wytwornym, rymowanym
jajcarstwem Wacka Krupińskiego
prozę o sobie samym, zasłuchanym
w nieuchwytną, zawsze gdzieś w bok
umykającą rozmowę trzech akordeonów. Może ktoś, kiedyś… Może
przeczytamy.
Na razie – do widzenia! Ucichły
akordeony, Grałek i Wójcik zamknęli
teczki z wierszami. Chusteczka nad
drogą. Dobrych wakacji.
Anna Burzyńska,
Wacław Krupiński,
Krzysztof Orzechowski
Andrzej Głuc
Srebrna
dziesiątka
z Piłsudskim
rzne limeryki mego redakcyjnego
pryncypała, pisane, śmiem insynuować, z pięknej bezradności wobec
sztuki kapeli Motion Trio.
Gdy się wysłucha akordeonów Janusza Wojtarowicza, Pawła Baranka
i Marcina Gałażyna – jak zareagować?
Alchemię ich dźwiękowych opowieści rozchlastać muzykologicznym
skalpelem, gmerać w alchemii tępym
dłutem znawstwa i na papierze milimetrowym, przy pomocy ekierki, kątomierza i cyrkla snuć laboratoryjne
dywagacje o nutach, krzyżykach, rytmach, intonacyjnych geometriach,
molach, durach oraz innych kompozycyjnych esach floresach? Owszem,
można. Lecz gdy się – jak Krupiński – wie, że to tylko dmuchanie pustych baniek mydlanych jest, baniek,
co od sztuki Motion Trio odpadają
niczym suchy groch od doskonałego
fresku – lepiej zgodzić się z bezradnością swego zachwytu i w odpowiedzi strzelić wiersz, na przykład
śmieszny. Albo smutny. Jak „Zielony
dom” Ziemianina.
Wojtarowicz, Baranek i Gałażyn grali na ostatnim Salonie. Grali pewnie tak, jak dawno temu grał
Ziemianinowi Jan Sopel. Po tamtych
dźwiękach zostały słowa Ziemianina.
Coraz dalej mi do domu/ Wszystkie
klucze pogubione/ Dom za rzeką już
się rozmył/ Dom zielony z Ogrodowej//
A przecież tam wszystko zostało/ Zegarek ojca obrączka po matce/ Srebrna dziesiątka z Piłsudskim/ Po babci
Annie złoty naparstek. Obrazy czasu
przeszłego, dokonanego. I odkrywaliśmy mowę piwonii/ Kwiecistą mowę
i bujną/ Jan Sopel grał na harmonii/
Znaną melodię upojną// Ta ostatnia
niedziela/ Jutro się rozstaniemy…/
Skąd Jan harmonista wiedział/ Że nie
będzie już takiej niedzieli. Po prostu
wiedział. Tyle musi wystarczyć.
Jest w tym wierszu, dojmująco
przez Błażeja Wójcika przeczytanym,
jak i w tak samo podanych przez Je-
45
Co jakiś czas wraca miłość i
niewidome noce podczas których
możemy liczyć jedynie na dotyk.
Ewa Lipska
3 października 2010
Pogłos
Wiersze Ewy Lipskiej
313
czytały Anna Dymna, Ewa Lipska
śpiewała Anna Szałapak
grali Konrad Mastyło – na fortepianie
Tomasz Góra – na skrzypcach
Anna Dymna
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Ewa Lipska
46
Andrzej Głuc
Tomasz Góra
Cóż to się, Boże mój, porobiło!…
Westchnął ktoś tak w niedzielę? Przesłyszałem się? Nie? Tak? 313. Salon
Poezji. Który? 313.? Już? Jakim cudem tyle przeszło? I kiedy, Boże mój?
Ile było tych salonowych lat? Co?!
Niemożliwe! A jednak…
Południe, znów. Anna Szałapak –
biały, powiedzmy sobie, Serafin piwniczny – śpiewa słowa Ewy Lipskiej,
Tomasz Góra gra na skrzypcach,
Konrad Mastyło – na fortepianie. Dyrektorowi Teatru im. Juliusza Słowackiego Krzysztofowi Orzechowskiego
wybiło (co począć – tak się mówi
potocznie) 40 lat pracy twórczej
(nic nie poradzę – tak się zaokrągla
finał laurki). 40, nie inaczej. A imię
jego 40, nie 4! Sława! Sława! Sława!…
Nim się zaczęło, jubilat zapytał Szałapak, co też tam, w tej Piwnicy pod
Baranami, na dobrą sprawę dziś dzieje się, albo i nie dzieje… Cóż to się,
Panie nasz, pokiełbasiło!… Kiedyś,
dawno temu, niemożliwe były takie
zagwozdki. I kiedyś, dawno, dawno
stąd – za siedmioma górami małych
wskazówek – nikt by nie pomyślał, że
z włosów Mastyły można utkać szaty
dla Szałapak. Naprawdę aż tak dawno? A dziś? Co to się, Matko Święta,
porobiło na głowach!… Dziś kapitel
Kondzia jest jak… Co? Nic innego
nie pozostaje, tylko sięgnąć po ptaka
pokoju bądź kolor mąki?
Śpiewa więc Serafin. Jestem tam.
Anna Dymna i Ewa Lipska czytają
w wierszach Lipskiej falowanie słów
nie byle jakich i najlichszych łupin
dnia, wciąż to samo ich wzajemne
nicowanie się, przenikanie, przechodzenie w siebie. Jak w zdaniu: Lubię
wracać ze spaceru pod koniec wiersza,
kiedy się ściemnia. Albo w słowach:
Kawa, z której wylatuje ćma. U wielkiego Nabokova motyle nocy zawsze
wloką za sobą ostateczną ciemność.
Owszem. Ale może ćma Lipskiej nie
czytała Nabokova? Zobaczy się. A tak
w ogóle – w niedzielę człek czuł się
jak postać z Czechowa. Niby nic się
nie działo – a płakać mu się chciało.
Co to się porobiło, Boże drogi!…
* Cytat z T.S. Eliota w przekładzie Michała Sprusińskiego.
Anna Szałapak,
Konrad Mastyło
Andrzej Głuc
Postać
z Czechowa
wiersze tej ostatniej, wiersze ze świeżego tomu „Pogłos”, a może też i skądinąd. Przypomina się coś. Kiedy, za
iloma kopcami małych wskazówek
było już tak w tym samym miejscu:
głos Szałapak, obecność Lipskiej,
miękka mowa Dymnej, ja i wy? Kiedy i ile razy? Na pewno więcej niż
raz. Więc nic się nie zmieniło? A jeśli, to niewiele? Któraś z pań czyta
słowa: Wiersze jak życie, może trochę
bardziej siwe. One przywołują inne.
Te Eliota? Chyba Eliota. Ten popiół
na starca rękawie/ Popiół spalonej róży
całej prawie. I przypominają jeszcze
to, co ktoś, o wiek swój zapytany,
odrzekł spokojnie. „Mam lat tyle co
wszyscy”. Tak, niewiele się zmieniło.
Tylko że niewiele to nie nic. Co to
się, Boże i ty, Kondzio drogi, porobiło! Głowa twoja, Kondzio, jest dziś
jak te wiersze z frazy Lipskiej, frazy
wyszeptanej przez którąś z pań. No,
sam powiedz, co to się porobiło i nie
daje się odwrócić… Ktoś tak lub podobnie westchnął ostatniej niedzieli?
Naprawdę?
Nawet jeśli się przesłyszałem, nawet jeśli na widownię ktoś cisnął
mak – nie szkodzi. Pachniało. Przez
godzinę bezgłośnie pachniało westchnieniem właśnie tym. Tak Dymna
i Lipska czytały. I nie inaczej – sam
Dyrektor, który wiersz „Dwugłos”
wykonał w parze z Dymną. Wszystko – niespieszne głosy czytających,
śpiew, skrzypce, fortepian – złożyło
się tak samo z siebie, niechcący, bez
niczyich nalegań, podszeptów, interwencji, w miękki zapach nostalgii. Pamiętacie ostatni, pożegnalny,
przedwakacyjny Salon „akordeonowy”? Było podobnie, bardzo podobnie. Było tak samo delikatnie.
Zapach nostalgii zatem, pożegnań,
utraty. I wszyscy my na Salonie –
jak Kondzio. Każdy inny od siebie
z wczoraj o włos koloru mąki. I zdania czytane, śpiewane. Niby nowe –
a w istocie wciąż to samo wytworne
47
Homer
przekład Lucjan Siemieński
W płótno żaglowe, w liny, wiosła, inne sprzęty.
U Feaków łuk, kołczan nie na wiele służy;
Za to maszty i wiosła, korab do podróży –
W to im graj! To ich duma mknąć po modrej fali!
10 października 2010
314
Homer Odyseja
Pieśni V i VI
czytał Andrzej Seweryn
grali Agnieszka Kaczmarek-Bialic – na harfie
Mariusz Pędziałek – na oboju
Archiwum
Andrzej Seweryn
48
Archiwum
Mariusz Pędziałek,
Agnieszka Kaczmarek-Bialic
Wszystkie
litery
Homera
Wystarczy pięć, dziesięć razy pójść do
teatru, by dokumentnie zapomnieć,
że słowa składają się z liter. Bo z grubsza tak mówią ze sceny uczeni w scenicznym mówieniu. Nie wszyscy,
nie zawsze, lecz wystarczająco wielu,
wystarczająco regularnie, byś musiał
pogodzić się z nieistnieniem samogłosek i spółgłosek. Ściślej mówiąc: ze
zbędną iluzorycznością ich istnienia.
Na widowni siedzisz, słuchasz
i w głowę zachodzisz, jak to możliwe,
że sensy słów i zdań jako tako rozumiesz, choć liter prawie nie ma. Prawie, bo owszem, są – tyle że trzeba by
mieć uszy nietoperza, aby złowić ich
szmer. Są więc: a, k, l, m, e oraz cała
konieczna reszta, lecz są jakoś wstydliwie, gdzieś głęboko, na czarnym
dnie słów i zdań, ukryte, zdławione,
obrócone w mgłę. Słysząc tak podane
literki – raczej trupki słyszysz, nie życie. I za ojcem poezji polskiej pytasz:
Pełno ich, a jakoby żadnej nie było…
Za sprawą jakiegoż to feleru gębowego tak wiele ubyło?… Za sprawą
głosu źle postawionego? Lumpenproletariackiej dykcji? Języka jak kołek
i warg znudzonych? I dopytujesz: po
co? Po co im ta lepka maź alfabetyczna, która każdy tekst trywializuje,
spłaszcza niby mgła Tatry jesienią?
Bo tak jest bardziej tajemniczo? Bo
na tle mętnej płaskości lepiej prezentują się jelita mówiącego?
Może pierwsze, czyli tajemniczość,
może drugie, czyli taniutka pycha,
może pierwsze i drugie. W sumie –
obojętne. I tak na scenach jest z mówieniem, jak jest. Ale nie obojętna była
ostatnia niedziela. Andrzej Seweryn
czytał na Salonie Poezji V i VI pieśń
„Odysei”. Pierzchła alfabetyczna mgła.
Porównywanie dykcji Seweryna z dykcją, by tak rzec, autochtonów scenicznych, zwłaszcza tych najmłodszych,
wstępujących – to kwestia drugo-,
trzeciorzędna. Sedno problemu polega
na tym, że gębowy feler to w istocie
feler ­mózgu, to sprawa zgubnego dla
aktora lenistwa, które pozwala spokojnie zapomnieć, że gdy się mówi tekst,
dajmy na to, Szekspira – winno się
opowiadać kraj­
obrazy Szekspira, nie
własne jelita.
Krócej mówiąc: im pełniej, dokładniej wypowiesz cudzy kraj­
obraz – tym pełniej, dokładniej
będziesz na scenie. Im mniej ciebie –
tym więcej ciebie. To nie paradoks,
to stare prawidło teatru. Wedle tej
reguły Seweryn zaczął czytać w południe – i tak już zostało do końca.
Pierzchła mgła, na światło wylazły
kamienie Homera, bogowie Homera,
tratwa, na której Homer kazał Odysowi snuć się przez dni siedemnaście
po napisanym przez Homera morzu
i walczyć z burzą, ziemia Feaków, cudowna Nausikaa, ocalenie. A wszystko, w najmniejszym detalu – wyraźne, ostre, twarde, jak na dłoni. Tatry
widać tak czasem aż z Krakowa. Warunek: powietrze musi być czyste.
Tak, sczezła mgła alfabetyczna,
na blask wyszły genialne krajobrazy Homera, gdyż Seweryn wyłuskał
litery z dna słów i zdań. Wszystkie,
co do jednej. I wraz z odzyskanym
abecadłem przybyły zapachy, faktury, barwy, kształty i brzmienia, cała
sensualność świata przedstawionego.
Sensualność cała – czyli trzeci wymiar. Powszechna płaskość bleblania
magistrów Melpomeny, płaskość, co
zawsze ma przykrą dla ucha pergaminową cerę katatonika, była nie-
możliwa. A wszystko za sprawą troski
o całe ciało każdej czcionki. Czy muszę dodawać, że nie mówię o seansie
sylabizowania, ani o mistrzowskim
pokazie ćwiczeń dykcyjnych?
Nic wielkiego się nie wydarzyło.
Po prostu stał Seweryn, stał i z tego,
co na kartkach miał zapisane – nie
zgubił niczego. Jak na dużej scenie
Teatru im. Juliusza Słowackiego,
gdzie czasem mówi monologi Szekspira – był bardzo mocno, gdyż musiał się usunąć, aby zrobić miejsce
wszystkim literom Homera. Ot, tyle.
49
Marian Załucki
Jak wytłumaczyć mam to sobie,
Ja już doprawdy nie wiem sam:
Dość wspomnieć przy mnie o chorobie,
A już na wieczór ja ją mam!
17 października 2010
315
Chorzy z urojenia
Poezja o zdrowiu i chorobie
wiersze Tadeusz Boy-Żeleński, Jan Brzechwa, Konstanty Ildefons Gałczyński, Stanisław Jachowicz,
Ignacy Piotr Legatowicz, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Dorothy Parker, Jeremi Przybora,
Wisława Szymborska, Julian Tuwim, Marian Załucki oraz autorzy anonimowi
czytali Marian Cebulski, Tomasz Międzik, Krzysztof Piątkowski
śpiewały Ewa Kaim, Beata Paluch
na fortepianie grał Janusz Butrym
Krzysztof Piątkowski,
Marian Cebulski,
Tomasz Międzik
Andrzej Głuc
50
Czasy takie, że zamiast pytać: „kto
jest chory?”, lepiej pytać: „kto nie jest
chory?”. Lepiej, rozsądniej, bo łatwiej
zliczyć podniesione ręce. Palce wystarczą. Tak, czasy takie, jednak ogólniej
patrząc – czy kiedyś były miesiące
inne? Przecież każdego w epoce każdej dotyczą te ongiś na Salonie Poezji
czytane wiersze. Od madery rypią nery.
Albo: Od wódki rozum krótki.
Rzecz jasna, nie tylko nery albo rozum i nie wyłącznie od madery bądź
gorzałki. Wątroba, wyrostek robaczkowy, łeb, serce, ucho, gardło, noga,
ząb, stawy, nos… A jak nie ciało, to
dusza albo pamięć. Wszystko. Jeśli
nie naraz, to po kolei – absolutnie
wszystko rypie jak zawsze. Co? Dziś
nie? Nie ciesz się – jutro też jest dzień.
Na przykład – aktorem jesteś.
Więc jutro rypnie cię w ten oto kłopotliwy dla rodziny sposób, że od
19.00 do 22.00 bardzo poważnie
będzie ci się zdawało, iż Hamletem,
Konradem bądź innym Orgonem jesteś. Albo dotknie cię dokładnie tak,
czyli znakomicie, jak Mariana Cebulskiego, Tomasza Międzika, Krzysztofa Piątkowskiego, Ewę Kaim i Beatę
Paluch dotknęło w niedzielę o 12.00
na Salonie Poezji, po molierowsku
zatytułowanym „Chorzy z urojenia”. Przez godzinę aktorom zdawało
się, że – by tak rzec – są wierszami
o zdrowiu i braku zdrowia, aktorkom
zaś – że są piosenkami o tym samym.
Oczywiście – nie w sensie ścisłym.
leń. Sześćdziesiąt pięć lat bycia niepowtarzalnie chorym na teatr, na
cud niezdrowej metamorfozy, na jad
iluzji. Sześćdziesiąt pięć lat stawiania
rodziny w kłopotliwym położeniu co
wieczór. Sześćdziesiąt pięć lat wielkiej, dwuznacznej sztuki nie bycia
sobą przez parę godzin dziennie. Cóż
ja, tylko po amatorsku przeziębiony,
mogę panu, jubilacie znamienity,
rzec teraz? Gdy zapytać, kto nie jest
chory – ktoś jednak się zgłosi. Co
z nimi robić? Żyjemy w demokracji,
a ta pielęgnuje mniejszości. Ergo –
musimy tolerować zdrowych. Życzę
więc panu spokojnej wielkoduszności dla rydzów.
Janusz Butrym
Anna Dymna,
Marian Cebulski
Andrzej Głuc
Marian i rydze
W ścisłym – nie byli wierszami
i pieśniami, lecz tym pięciorgu znakomicie chorym niechybnie się uroiło,
że są smakiem wierszy i pieśni. Smakiem, barwą, temperaturą, światłem,
rytmem. Ba, uroiło im się nawet, że
są też trochę poetami – Marianem
Załuckim, Konstantym Ildefonsem
Gałczyńskim, Jeremim Przyborą, Julianem Tuwimem i całą resztą – którzy
właśnie tu i teraz szukają słów, rymów,
obrazów. W tych świetnie chorych
metamorfozach nie było nic szczególnego. Właśnie tak jest na Salonach Poezji od początku – w niedzielę już po
raz 315. I tak też jest w teatrze w ogóle. Od zawsze – świetnie niezdrowe
przemiany ludzi zwanych aktorami.
Zresztą, co tam aktorstwo jako
jednostka chorobowa! Spójrzcie na
teatralną literaturę, spójrzcie i znajdźcie choć jednego w miarę krzepkiego,
zwłaszcza pod czaszką. Hamlet? Makbet? Arturo Ui? Konrad? Król Lear?
Lady Makbet? Faust? Pani Dulska?
Krapp?… Dajcie spokój. Przecież
nawet za stan głowy brata Alberta
w „Bracie naszego Boga” Karola Wojtyły lekarz ręki raczej nie dałby sobie
uciąć. Słowem – nie ma nierypniętych. A kto ma ich grać? Zdrowi? Cóż
zdrowy pojmie z chorego? Powiem
inaczej. Kto lepiej niż Marian Cebulski zna całą cierpkość odpowiedzi na
to pytanie?
Ostatni Salon był w sumie dla niego. Młodsi zagrypione, zasmarkane,
skacowane, rozgorączkowane i pod
każdym innym względem bolejące
wiersze czytali i śpiewali z okazji zawrotnego jubileuszu Cebulskiego – na
okoliczność, wystawcie sobie, 65-lecia
jego pracy artystycznej. Wiem, ta liczba jest niemożliwa, ale cóż począć.
Nam, co chronicznie kaszlemy jeszcze
przed trzydziestką, wypada się tylko
taktownie zdumieć i przywołać Ludwika Solskiego.
Sześćdziesiąt pięć lat na scenie.
Sześćdziesiąt pięć lat tysiąca wcie-
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Ewa Kaim,
Beata Paluch
51
Konstanty Ildefons Gałczyński
Więc odjeżdżasz, oszuście, słodki szarlatanie,
któryś kochał alkohol, cygara i czaple.
24 października 2010
316
Złoty szerszeń
Poezja Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego
czytał Jerzy Nowak
śpiewali Beata Rybotycka, Jacek Wójcicki
grali Konrad Mastyło – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Jerzy Nowak,
Beata Rybotycka
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Jacek Wójcicki
52
Andrzej Głuc
A Nowak płynie
Gdyby było tak, że sny Federica Felliniego nawiedzałby duch Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego – co
wtedy? Gdyby w oniryczne marzenia
alchemika z Rimini cień alchemika
z Warszawy wjeżdżał widmową dorożką, „prrr” wołał, na koźle stawał
i nieuchwytny rytm swoich wierszy,
tych korowodów zdumiewających
indywiduów, kolorów, rzeczy, batem
dyktując – zaczynał recytować „Bal
u Salomona”, „Inge Bartsch”, „Balladę o trzęsących się portkach” albo
cokolwiek innego? Puryści jawy już
cmokają, kręcą mózgami.
Kwaśno cmokają, ekierki, cyrkle,
kątomierze wyciągają, płachty papieru milimetrowego rozkładają, elektroniczne liczydła włączają i przystępują do rachowania, co i dlaczego
było bądź nie było możliwe na linii
Fellini – Gałczyński. A kiedy który z nich się urodził? A kiedy który
zmarł? A czy Włoch mógł czytać strofy Polaka? A czy Polak mógł oglądać
filmy Włocha? A co Włoch nakręcił
po 6 grudnia 1953 roku, dniu śmierci
Polaka? A to? A tamto?…
Purystom jawy zawsze nie po
drodze z ulgą poetyckich anachronizmów. Prawda purystów nigdy
nie była naszą, a od ostatniej niedzieli – nasza jest prawdą smakowicie niemożliwą. Od Salonu Poezji
znamy ją i wiemy, że nigdy jej nie
udowodnimy. Oto na pokładzie wyśnionego okrętu w „A statek płynie”
Felliniego – Jerzy Nowak siedzi w fotelu i nad falami z celofanu na głos
czyta widmowym podróżnym wyśnione bajania Gałczyńskiego. Tak,
w ten niemożliwy obrazek skroplił się
ostatni Salon. Nie mogło być inaczej.
Powiem więc za Mrożkiem: jeden
z Warszawy – drugi z Rimini, ten
Gałczyński – tamten Fellini. I żadnej wielkiej przepaści między nimi.
Chodzi o istotę – o niejednoznaczność, światłocień, próbę oswajania
przerażeń odpustowymi korowodami, głównie zaś o zachwycający brak
sprzeczności między przerażeniem
a korowodem. Tak bajali – niepowtarzalnie lekko zlepiając papier-mâché
z lękiem.
Powszechne wyobrażenie o Gałczyńskim wiadome jest. Ot, birbant,
malowniczy fircyk w skutecznych
zalotach do flaszki, w materii wierszoklectwa – wręcz cyrkowo utalentowany, dostarczyciel jasnych,
miłych, bezpiecznych, groteskowych
żonglerek słownych, paź wszelkiej
maści akademii gimnazjalnych. Łatwo sobie wyobrazić, co by uczynił
ktoś, kto zapragnąłby odbrązowić,
odlukrować tę laurkę. Sięgnąłby po
wielkie poematy Gałczyńskiego, po
„Inge Bartsch” bądź „Niobe”, i recytacją obróciłby je w wannę litej smoły – w płaską jednoznaczność, niestety. Ktoś – tak. Lecz nie Jerzy Nowak.
Czytał „Inge Bartsch”, „Piosenkę
o Wicie Stwoszu”, „Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich” – i ani
na sylabę nie opuścił tego punktu
przedziwnego, gdzie się lęk plecami
o plecy papier-mâché ociera. Najmniejszych szans na stoczenie się
w którąkolwiek ze skrajności. I nie
inaczej w „Liście z fiołkiem”, „Pomniku studenta”, „Balladzie o trzęsących
się portkach”, czyli wierszykach, powiedzmy, czysto biesiadnych, żartownych, rozchichotanych. Słowem, od
początku do końca Salonu – ani tylko ciemność, ani wyłącznie odpust.
Jerzy Nowak ma doskonałe ucho.
W tym sekret. Słyszy całą niejednoznaczność Gałczyńskiego, tak jak
Fellini widział gorycz nieuchwytnego
świata. Więc w elegii „A statek płynie” – jest Nowak na pokładzie białego okrętu „Gloria”. Siedzi w operetkowym fotelu i nad odpustowymi
falami z celofanu, niedaleko od kury,
zahipnotyzowanej w okrętowej kuchni i od monstrualnego nosorożca
odpustowego pod pokładem – wyśnionym cieniom arystokracji recytuje „Inge Bartsch”. A gdy skończy,
dziennikarz Orlando znów zapyta
o to, o co kazał mu pytać Fellini. Dokąd płyną ci wspaniali ludzie?
Halina Jarczyk,
Konrad Mastyło
53
kto potrafi
pomiędzy miłość i śmierć
wpleść anegdotę o istnieniu
Halina Poświatowska
30 października 2010
Zaduszkowy Salon Poezji
dedykowany wszystkim Ludziom Teatru
i Sztuki, którzy odeszli, a wciąż pozostają
w naszej pamięci
317
wiersze Anna Achmatowa, Krzysztof Kamil Baczyński, Leszek Długosz, Kornel Filipowicz,
Zbigniew Herbert, Tamara Kalinowska, Marek Litewka, Czesław Miłosz, Tadeusz Nowak,
Aleksander Puszkin, Rainer Maria Rilke, Tadeusz Różewicz, Fryderyk Schiller,
Wisława Szymborska, Jan Twardowski, Leszek Wójtowicz
czytali ze specjalnym udziałem śpiewali grali Tomasz Augustynowicz, Michał Chołka, Henryk F. Dąbrowski, Anna Dymna,
Aleksander Fabisiak, Jerzy Fedorowicz, Małgorzata Gałkowska, Marek Litewka,
Krzysztof Orzechowski, Marek Pacuła, Monika Rasiewicz, Beata Schimscheiner,
Tomasz Schimscheiner, Karolina Staniec (PWST), Marta Waldera, Tadeusz Zięba
ks. infułata Jerzego Bryły
Beata Rybotycka, Jacek Wójcicki
Adrian Konarski – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
oraz zespół Motion Trio: Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek
Jerzy Fedorowicz
Tomasz Augustynowicz
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Michał Chołka
54
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Tadeusz Zięba
Tomasz Schimscheiner,
Beata Schimscheiner
Aleksander Fabisiak
Janusz Wojtarowicz
Andrzej Głuc
Dlaczego dopiero teraz, w sobotę,
przez boczną bramę Teatru im. Juliusza Słowackiego na już dziewiąty
z rzędu, jak zwykle nocny, Zaduszkowy Krakowski Salon Poezji wchodząc
godzinę przed północą – dlaczego
dopiero teraz zrozumiałem, że jestem
doskonale sam, czyli że nic by się
nie zmieniło, gdybym wszedł bramą
główną?
Parafrazując słynny fragment
„Procesu” Franza Kafki, Adolf Rudnicki pisał ongiś, że ludzie wchodzą
do teatru często gromadnie, gęsiego, przez jedne wrota – ale w istocie
jest tak, jakby każdy z nich wchodził
przez furtkę przeznaczoną tylko dla
niego, i że właśnie ta pojedynczość
zdaje się być sednem teatru. Furtka
tylko dla ciebie, później fotel tylko
dla ciebie i tylko dla ciebie, dajmy
na to, Ofelia kocha Romea tak, jak
kocha, a Ryszard III zabija tak, jak
zabija. Tylko dla ciebie, choć w pluszu wokół – tłum ogromny, ścisk jak
w puszcze sardynek. Tu nie ma liczby
mnogiej. Żadnego my, żadnego zbiorowego serca, ani wzruszeń stadnych,
żadnej szansy na wsparcie bliźniego.
Tu jest tylko liczba pojedyncza.
Dlaczego dopiero teraz pojąłem,
że niewątpliwa dziwność Salonów
Zaduszkowych, dziwność, którą od
ośmiu lat uchwycić próbuję bez skutku, polega właśnie na tym, na czym
teatr polega w ogóle – na delikatnym pomnażaniu dobrej samotności
by do czerwonych, żółtych, białych
nalewek, które pani Dymna przynosi na Zaduszkowe Salony, by dzięki
naszym gardłom – trupom cieplej się
robiło. A gdy słyszałem czyjeś słowa
o zmarłym dzień wcześniej Ludwiku
Jerzym Kernie – mieliłem w głowie
wiersz dla ducha mego ojca, zmarłego, Boże mój, bite 28 lat temu. Jak
to szło?
Mój ojciec bardzo lubił France’a/
i palił Przedni Macedoński/ w niebieskich chmurach aromatu/ smakował
uśmiech w wargach wąskich/ i wtedy
w tych odległych czasach/ gdy pochylony siedział z książką/ mówiłem: ojciec jest Sindbadem/ i jest mu z nami
czasem gorzko. Tak się zaczyna wiersz
Zbigniewa Herberta. A dalej – finał.
Całkiem taki, jak u nas 28 lat temu.
Porównywalnie lekki. Nie do zniesienia „na święta raz firanki zdjęto/ przez
szybę wyszedł i nie wrócił/ nie wiem
czy oczy przymknął z żalu/ czy głowy
ku nam nie odwrócił.
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Noc
dla
Sindbada
w świecie? A może inaczej – może
dziwność tę zawsze pojmowałem,
lecz zawsze też, jak każdy, wolałem
o niej zapominać, bo jak każdy wybierałem złudne pocieszenie liczby
mnogiej? Zostawmy to.
W sobotę, jak osiem razy w przeszłości, nie było żadnego zbioru, był
tłum tysiąca samotności. Aktorzy?
Anna Dymna, Beata Rybotycka,
Tomasz Schimscheiner, Jerzy Fedorowicz, Aleksander Fabisiak, armia
innych, ba, nawet Andrzej Seweryn – korespondencyjnie. Każdy czytał coś dla swoich zmarłych, tak jak
Krzysztof Orzechowski czytał wybrany przez Seweryna wiersz Fryderyka
Schillera. Muzycy? Każdy – choćby
Halina Jarczyk na skrzypcach, bądź
akordeo­
nowi wirtuozi z Motion
Trio – grał dla swoich zmarłych.
Widzowie? Tu też wszystko było,
jak zawsze. Każdy słuchał, pamięcią
uczepiony swoich prywatnych widm
rodzinnych. Recytowali, grali, słuchali – i każdy ognik zapalał. Każdy
tylko jeden ognik.
Dlaczego dopiero teraz zrozumiałem, że mój znicz nie ma nic wspólnego z twoim zniczem, tak jak twój
nie ma nic wspólnego z moim – bo
drogi zmarłych to nie ośmiopasmowe, zakorkowane autostrady, tylko
ścieżyny, na każdej z których mieści
się nie więcej niż jeden cień? I dlaczego dopiero teraz pojąłem, że ta
przepaść między naszymi światłami
nie jest zła, jest dobra? Wiek? Co, już
starość? Już niechęć do tanich pocieszeń zbiorowości?
Było jak zawsze, lecz pierwszy
raz nie chciało mi się odwracać głowy od prawdy, że jestem jak każdy.
Sam. I nawet kiedy w cieniach bocznego korytarza rozmawiałem z panią Rybotycką – nie rozmawiałem
z nią. Zostawiałem jej tylko grzecznie swoją twarz i swój głos, tak jak
ona zostawiała mi twarz swoją i swój
głos – i wędrowałem dokądś. Choć-
55
Homer
przekład Lucjan Siemieński
– Cny Odysie! Ty wrócić chciałbyś na okręcie
Do domu – lecz bóg jeden stoi ci na wstręcie;
Od gniewu Ziemioburcy nikt się nie wymiga:
Tyś mu syna oślepił – więc zemstą cię ściga.
7 listopada 2010
318
czytali Olga Omeljaniec, Mariusz Benoit
na trąbce grał Adam Kawończyk
Mariusz Benoit,
Olga Omeljaniec
Andrzej Głuc
Homer Odyseja
Pieśni XI i XII
56
Andrzej Głuc
Ocalona trąbka
Myślę, że Mariusz Benoit uspokaja
młodzież. Tak myślę, nawet pewność
mam. Gdy studiujący w warszawskiej Akademii Teatralnej geniusze
aktorstwa przychodzą na jego zajęcia
(nawiasem, czego Benoit uczy? wiersza? prozy? scen klasycznych? scen
współczesnych? czy mądrości umiaru
właśnie?) miękną im w tornistrach
marszałkowskie buławy.
Kruszeje młodzieńczy dygot, zdycha chętka do odstawiania aktorskiego baroku, do cudowania w sferze
intonacji i gestów, do popisów, do
chwytania prawą nogą za lewe ucho,
do dziergania całej tej zawstydzającej
fanfaronady chichoczących żaków.
Mam pewność, że na lekcjach Mariusza Benoit młodzież fantastycznie
się starzeje, bez pośpiechu oddzielając sceniczne ziarna od scenicznych
plew. Jak choćby Olga Omeljaniec.
Jej skóra? W odcieniu miękkiego
zmierzchu w sadzie oliwnym na południu. Twarz też nie znad Wisły. Rysy,
krój oczu zwłaszcza – każą myśleć
o dalekim mieście gdzieś na Zakaukaziu. Urodziła się już w Polsce, ale rodzice pochodzą stamtąd, z daleka. Tuż
przed 318. Salonem Poezji, na którym czytała z Benoit pieśni XI i XII
„Odysei” Homera, zdradziła nazwę
tej dalekiej krainy. Oczywiście – nie
zapamiętałem. Zostawmy to. Istotne,
że nie muszę tłumaczyć, jak niezwyczajne pochopności, jak potężne nieprawdopodobieństwa wędrują żyłami
tak egzotycznych postaci. Gdyby nie
siedzący obok, skamieniały Benoit –
cóż by między dwunastą a trzynastą
Omeljaniec uczynić mogła na Salonie?
Statecznemu Adamowi Kawończykowi wyrwałaby z palców złotą
trąbkę, w okrąg by ją zwinęła i żółtym światłem tego wysoko nad salą
uniesionego precla – przyświecałaby
odczytywanej przez siebie wędrówce Odysa przez świat umarłych? By
kroki jego brzmiały wiarygodnie –
wskoczyłaby na stolik i owalną szybę
na blacie obcasami ciemnych czółenek krusząc, zainsynuowałaby nam
szklaną potworność ziemi umarłych?
A później, w księdze XII, by oddać
grozę hipnotycznego śpiewu Syren –
wskoczyłaby Krzysztofowi Orzechowskiemu na kolana i w ucho dyrektorskie wszeptałaby mu wilgotne
swoje „Chodź, Odysie…”? Co jeszcze? Kogoś by z widowni wyciągnęła,
do jednej z kolumn westybulu Teatru
im. Juliusza Słowackiego przywiązała
i kazała cierpieć tak, jak cierpiał, słuchając Syren, przywiązany do masztu
Odys? No, co jeszcze? Zakaukaskimi
paznokciami rozszarpałaby niespieszne frazy Homera? I tańcząc, skacząc,
fruwając – po kolei odegrałaby całość: słoną wodę, żagiel, skały, wyspę, wszystkich żywych, wszystkich
umarłych i boga każdego?
Owszem, mogłaby. Lecz ona była,
wolała być – fantastycznie stara. To
znaczy – pięknie cierpliwa. Jak znieruchomiały obok niej Benoit. Ilu
jeszcze jest dziś w Polsce aktorów,
którzy jak on siedzą pochyleni nad
tekstem długo, bardzo długo, nie do
wytrzymania długo, przy każdym
zbyt łatwym znalezisku intonacyjnym powtarzając sobie uparcie: „nie,
nie, to nie, to też nie, jeszcze, dalej,
nie, nie, nie…” – czyli tak długo, aż
usłyszą dźwięk czysty, idący gdzieś
z samego dna, czysty dźwięk cudzej
opowieści, bez którego nie ma opo-
wieści a jedynie jarmarczne fajerwerki sceniczne, skrywające bezradność?
Ilu? Dziesięciu? Trzydziestu? I ilu
z nich uczy dzieci cierpliwości?
W gruncie rzeczy lekcje Benoit są
nauką spokojnej siły. Im bezwzględniej Omeljaniec dławiła te po żyłach
jej wędrujące pochopności niezwyczajne i potężne nieprawdopodobieństwa – tym mocniejsze one były
w istocie. To nie paradoks. To zasada.
Tak ocalała trąbka Kawończyka, zaś
dyrektor Orzechowski nie musiał odpowiedzieć: „Idę!”. I bardzo dobrze
słychać było Homera.
PS. W ostatnim felietonie salonowym palnąłem, że Ofelia kocha Romea. Czy muszę rozwijać swój wstyd?
Dziękuję.
Adam Kawończyk
57
Ludmiła Marjańska
Ten obcy obok mnie to mój najbliższy
Nienawidzi mnie bo mnie kochał
14 listopada 2010
319
czytała Anna Seniuk
na fortepianie grał Adam Niedzielin
Krzysztof Orzechowski,
Anna Seniuk
Andrzej Głuc
O miłości i samotności bardzo kobieco
Poezja Ludmiły Marjańskiej
58
Andrzej Głuc
Gra
z utrapieniami
Być może kiedyś w przeszłości, nie
wieki temu, skądże, ale choćby kilkanaście lat wstecz, w trochę innym
czasie, trochę innym życiu, gdy oddech był głębszy i spacery szybsze –
słowo „Dawniej”, kończące wiersz
Ludmiły Marjańskiej „Próba porozumienia”, Anna Seniuk rzekłaby
z goryczą? Może tkwiłoby tam coś
na podobieństwo cytrynowego smaku utraty, bezradności, zmieszanego
z niezgodą, protestem, albo nawet
z pretensją do Boga, losu bądź czasu,
że dają – a za chwilę odbierają? Słowo
„Dawniej”, trzykrotnie powtórzone,
byłoby może wtedy przez Seniuk zrobione z ciemności?
Być może kiedyś w przeszłości –
tak. Lecz nie dziś. Dziś już nie. Nie
w niedzielę, gdy Seniuk czytała na
Salonie Poezji wiersze Marjańskiej.
Nim zaczęła, wygłosiła dwie anegdoty o sobie i czasie – że dobrze jest się
nie nerwowo, a spokojnie, na lekkim
uśmiechu żegnać z sobą wczorajszą,
przedwczorajszą, przedprzedprzed…
itd. Obie opowiastki niezłe, lecz
pierwsza chyba smakowitsza. Oto
Seniuk w sklepie spożywczym. Zamawia coś, płaci, pakuje prowiant do
siat, ekspedientkę pozdrawia, wychodzi. I wtedy babina jakaś ją zaczepia.
„Jakże miło panią spotkać, pani Seniuk!”. Następnie dodaje: „Poznałam panią… po głosie!”. Dawniej,
dawniej, dawniej… Przecież dawniej
coś takiego było nie do pomyślenia!
I co? Smutek teraz? Gorzkie żale po
utracie? Marsowe oblicze? Filozoficzna, proszę ja was, zaduma nad nieuchronnością przemijania?
Nie. W anegdocie tej niczego więcej nie było, tylko uśmiech Seniuk,
miękki uśmiech i coś, co przywodziło
na myśl koniuszek języka, dyskretnie,
z wielkim taktem wysunięty z warg
na pohybel zegarkom rytualnie upor­
czywym. Pomijając kilka wierszy
bolesnych bardzo – cała godzina salonowa właśnie tym była. Miękkim
uśmiechem, koniuszkiem języka.
Dwie panie – Seniuk oraz Marjańska – spotkały się w wierszach tej
drugiej. Słowa i aktorka – niewiele
czasu potrzebowały, by się porozumieć do samego dna. Wyszła z tego
niezwyczajna godzina łagodnego
oswajania utrapień.
Czy na widowni wpadł ktoś na
pomysł, by się w to porozumienie
po cichu wciskać ze swymi opiniami,
dla samego siebie snutymi w kącie
mózgu, ze swym kręceniem nosem?
Jabłoń przekwitła, lecz pachnie jabłkami, powiada Marjańska w wierszu
„Małżeństwo”. W innym wyznaje:
Tylko w ciemności rozmawiam z sobą
jak dawniej. Na kanwie pustki, co
została po ukochanym, szepcze: Teraz jesteś tylko ty, ponieważ cię nie ma.
Albo fraza o miłości późnej, bardzo
późnej: Czy starość może być płocha?
I jeszcze to: Trzeba się z sobą przywitać. Trzeba się z sobą pogodzić. Nie,
nikomu nie przyszło do głowy, by
sobą niepokoić związek zgody aktorki ze słowami być może nazbyt słodkawymi, zbyt miękkimi, cokolwiek
pensjonarskimi. I tu się zaczyna, tu
się kończy maestria Seniuk.
Ktoś kiedyś powiedział, że aktorstwo to bycie sobą na zadany temat.
Od niedzieli znów nie ma wątpliwości, iż jest właśnie tak. Wiersze Marjańskiej: „Zaręczyny”, „Małżeństwo”,
„Złote gody”, „Mój niekochany”,
„Piąte koło u wozu”, „Rozmowa”,
„Milczenie”, garść innych. I do każdego wiersza dodana ta Anny Seniuk
łagodna, nienapastliwa ironia, która
na kanwie słów Marjańskiej pozwalała Seniuk brać każde utrapienie
w palce i – jakby to może ujął inny
poeta – bawić się z nim, grać z nim
jak z dzieckiem, grać tak długo, aż
na buzi utrapienia pojawi się nikły
uśmiech.
I uśmiechały się. Tym chętniej, że
światło na sali było takie, jakie utrapienia lubią. Nie było go. Bo jakiś
ważny kabel w teatrze wymieniają.
Nie było światła – były cienie. Prądu
z generatora starczyło tylko na mikrofon i żarówkę w lampie o zielonym
kloszu nad stolikiem czytającej Seniuk. Znakomity zbieg okoliczności.
Adam Niedzielin
59
Władysław Broniewski
Kochałbym cię (psiakrew, cholera!),
gdyby nie ta niepewność,
gdyby nie to, że serce zżera
złość, tęsknota i rzewność.
21 listopada 2010
320
Do lotu!
Poezja Władysława Broniewskiego
czytał Krzysztof Orzechowski
grali Halina Jarczyk – na skrzypcach
Marek Michalak – na puzonie
Andrzej Głuc
Krzysztof Orzechowski
60
Andrzej Głuc
Halina Jarczyk
Rak zarastał gardło, do 10 lutego
1962 roku – do końca wszystkich
pomniejszych końców życia całego –
zostało Władysławowi Broniewskiemu mało.
Pewności nie ma, ale chyba trzęsły się ręce. Gorzałka pomagała jak
zawsze? Wedle starej, rytualnie niezawodnej receptury szkło szło w górę –
i dygot ustawał choć na chwilę? Czy
w ogóle była wtedy przy nim jakaś
flaszka? Jeszcze tak? Już nie? Na
ostatniej stronie scenariusza Salonu
wierszy Broniewskiego, czytający
je Krzysztof Orzechowski napisał:
„Przyczyną śmierci był rak krtani”.
I dodał: „Ale różnie mówiono…”.
Tak, różnie mówiono, różnie mówią.
Tyle niech wystarczy.
I niech wystarczy, że trzy miesiące
przed swym odejściem Broniewski
pisze wiersz „Bratek”. O Stalinie?…
Przepraszam, głupawy to był żart. Na
początku „Bratka” powiada: Przyniosłem bratek z grobu Anki,/ stoi przede
mną,/ i znowu będą chmurne poranki,/ w południe ciemno. Dalej, w trzeciej strofie, pyta trupa swej tragicznie
zmarłej córki Anki: A czy tam ciepło
w tej jesionowej/ wąskiej trumnie?/
Chory. W lecznicy. I znów na nowo./
Chciałbym umrzeć. Kiedy indziej,
wcześniej, grubo wcześniej, gdy jeszcze był głos, wył stentorowo: Pędzi
pociąg historii,/ błyska stulecie-semafor./ Rewolucji nie trzeba glorii,/ nie
trzeba szumnych metafor,// potrzebny
władzy, z właściwą sobie wirtuozerią
mówiąc frazy Broniewskiego – ulepił
niejednoznaczność Broniewskiego.
Niby wiadomo, że żadne życie nie
daje się łatwo zdefiniować, ogarnąć
jedną prostą sentencją – lecz kto by
się tym przejmował. Przecież jaki
jest Broniewski – każdy koń w Polsce widzi dobrze, a nawet najlepiej.
Orzechowski pokazał jego ciemności,
jego delikatność i furie, jego wieczne
gdzieś umykanie, jego strach, trzepoczące łapy, ból, wściekłość, ciszę
i bezradną czułość do bratka na grobie Anki. Orzechowski przeczytał zagadkę.
Andrzej Głuc
Przeczytana
zagadka
jest maszynista,/ którym jest On:/ towarzysz, wódz, komunista –/ Stalin –
słowo jak dzwon!
Wycie więc, stentorowe, spiżowe,
jak pier… z moździerza. Z drugiej
strony – z dna dygotu szeptane pytanie o ciepło wieczności. Pomiędzy –
całe, dokumentnie poskręcane życie.
Legiony Piłsudskiego, dalej – Komunistyczna Partia Polski, dalej – aresztowanie przez NKWD i trzynaście
miesięcy w celi na Łubiance, dalej –
cud amnestii, dalej – armia generała
Andersa, dalej – Polish Information
Center w Jerozolimie, dalej – powrót
do Polski, dalej – śmierć ukochanej
córki, dalej – rak w gardle, a najdalej – już nic dalej, jak w pierwszej
strofie wiersza „Mój los”: I cóż się ze
mną stanie,/ kiedy te wiersze dopiszę?/
Nic się nie stanie,/ wrosnę w ciszę.
I, rzecz jasna, słowa ciągle, zapisywanie słów. A także rozczarowania,
wzloty, fiaska, głupoty, mała garść
szczęścia, słowem – wszystko. I ciągłe
potwierdzanie mądrości Alberta Einsteina – przestrzeń uparcie zakrzywiająca się przez życie całe w pobliżu
coraz liczniejszych mas flaszek. Da się
to ogarnąć? Zdefiniować?
Pierwsza znakomitość Salonu
Orzechowskiego to właśnie skrajne
rozpięcie – od krzyku stentorowego
do szeptu pytania o ciepło. Pomiędzy – wszystkie, prawie wszystkie
intonacje Broniewskiego. Druga
znakomitość to fakt, że Orzechowski
czytał bardzo blisko słów. Nie dał sobie i nam żadnych szans na tzw. dystansik wyższościowy, na wciskanie
Broniewskiego, zwłaszcza Broniewskiego wyjącego, w nawias ironiczny, na puszczanie nad jego wersami
przemądrzałego oczka. Nie dał sobie
i nam szans na wspomniane żarciki
głupawe. Przeczytał Broniewskiego,
rzekłbym, w skali 1 : 1.
Rozparty na stole przykrytym czerwoną kapą, w świetle lampy przywodzącej na myśl gabinety tamtej
Marek Michalak
61
Jorge Olivera Castillo
przekład Marcin Sarna
Dziś świętuję swoją ekskomunikę, powtarzając
głośne NIE, z którym odłączyłem się od stada.
28 listopada 2010
321
czytali Rafał Dziwisz, Marcin Kuźmiński
gość specjalny Małgorzata Olasińska-Chart (Polska Akcja Humanitarna)
grali Halina Jarczyk – na skrzypcach
Tomasz Kupiec – na kontrabasie
Adam Kawończyk, Przemysław Sokół – na trąbkach
Artur Malik – na instrumentach perkusyjnych
śpiewała Halina Jarczyk
Marcin Kuźmiński,
Rafał Dziwisz
Andrzej Głuc
Blask popiołu
Poezja Jorgego Olivera Castillo
62
Tomasz Kupiec
Artur Malik
Może jeszcze nie jest tam bardzo
źle? Tam, daleko stąd, na największej wśród Wielkich Antyli wyspie
w środku Morza Karaibskiego, zielonej, z wolno zarastającym trawą trupem miasta Hawana na północnym
krańcu.
Może bywa tam dobrze, choćby
tylko odrobinę i rzadko, lecz jednak?
Na przykład – powietrze. No proszę – jest jeszcze! Więc można oddychać! Jest powietrze, jest stolik w cieniu drzewa, można podejść, usiąść za
stolikiem, odpocząć, nic nie mówić,
albo powiedzieć coś do kogoś, choćby do nas. Jak w niedzielne południe
Jorge Olivera Castillo. Zanim Marcin
Kuźmiński i Rafał Dziwisz przeczytali wiersze ze świeżo wydanego przez
Instytut Lecha Wałęsy dwujęzycznego tomu Castillo „Cenizas alumbradas. Blask popiołu” – on sam mówił
do nas z ekranu telewizora. Mówił
stamtąd, znad stolika w cieniu drzewa na krawędzi wolno zarastającego
trawą trupa miasta. Słał pozdrowienia, podziękowania. Słał bezradność.
Co mu można przesłać stąd?
Jemu, dziennikarzowi, prozaikowi
i poecie, jemu, który od lat jest jednym z potężniejszych człekokształtnych utrapień wielkiego Komendanta. Nie może opuścić wyspy, ani
on, ani nikt z jego rodziny. Nic nie
może. Może tylko być. Pewnie już
dawno temu by zdechł w Guantanamo, skazany na osiemnaście lat kaźni,
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
nia świat kunsztownych metafor, jak
choćby tytułowy „blask popiołu”,
nie należy babrać słów zbyt wybujałą
intonacją – pewnie mu się spodoba.
A gdy usłyszy kapelę: Tomasza Kupca na kontrabasie, Artura Malika na
kongach, Przemysława Sokoła i Adama Kawończyka na skrzydłówkach,
a zwłaszcza Halinę Jarczyk, w finale
Salonu śpiewającą jakąś starą pieśń
kubańską – uśmiechnie się. To nic
wielkiego i niczego nie zmieni. Ot,
coś jasnego przez sekundę w obrazku: stolik, drzewo, cień, miasto jak
popiół.
Andrzej Głuc
Paczka dla
Olivery
lecz zły stan zdrowia go ocalił. Tak,
Kuba jest potworną ironią. Od grudniowego dnia przedterminowego
zwolnienia w 2004 roku – Castillo
może tylko być, więc tylko jest. I szuka słów. Układa metafory. Co można
mu przesłać? W olśniewającym filmie
Wima Wendersa „Buena Vista Social
Club” widać przez moment chłopca,
który skarlałą świnię wlecze na sznurku przez trawy w spękanym asfalcie
Hawany. Co można przesłać wyspie
takich obrazów? Tych kilka żałosnych
pocieszeń? Że nie jest bardzo źle, bo
przecież jest powietrze, jest stolik
i cień drzewa? Że można usiąść, odpocząć, patrząc przed siebie?
W nieskończoności/ kaligrafia twoich wierszy pęcznieje wyznaje Castillo
na początku drobiazgu „Nauczanie”.
A dalej: Litery lekko pochylają się
w prawo,/ stają się czytelne, pachnie
łąką.// Mimo że piszesz na wietrze,/
ani jedna litera nie ucieka,/ nic nie
podlega przypadkowi./ Lot sylab jest
spójny,/ z automatycznym pilotem.//
Miłość, wieczność, ogień, szaleństwo./
Wszystkie te słowa wymawiasz z dużej litery.// Tak wyglądają lekcje,/ jakich uczę się na pamięć.// Późną nocą/
przejrzystość wzrasta,/ akustyka delikatnieje,/ to idealny moment, by przemienić się,/ w uczłowieczony lament,/
w przykładnego ucznia,/ w ofiarę nie
do pokonania. To ostatnie jest w oryginale wspaniałym, szarym, zamszowym brzmieniem: en la victima insuperable.
Może trzeba by było przesłać Jorgemu Olivierze Castillo nagranie
Salonu jego wierszy? Poczuć, fizycznie wręcz, namacalnie odczuć ruch
własnych liryków – to chyba nie jest
mało. Niech zobaczy, że słowa jego
wciąż dokądś podążają, nie ustają.
Niech zobaczy to wędrowanie i usłyszy spójny lot własnych jego sylab.
Interpretacja Dziwisza i Kuźmińskiego – taktowna asceza, chyba jedynie
słuszna, bo gdy się ma do wygłosze-
Przemysław Sokół,
Adam Kawończyk
* Cytaty w przekładzie Marcina Sarny.
Krzysztof Orzechowski,
Małgorzata Olasińska-Chart
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Halina Jarczyk
63
Stanisław Jachowicz
Raz swawolny Tadeuszek
Nawsadzał w flaszeczkę muszek,
A nie chcąc ich morzyć głodem,
Ponarzucał chleba z miodem.
5 grudnia 2010
322
Bajeczki z morałem i nie tylko
Mikołajkowy Salon dla dzieci
wiersze Stanisław Jachowicz, Ludwik Jerzy Kern, Alan Alexander Milne, Zygmunt Wyrobek
czytali Anna Polony, Tadeusz Huk
grali Renata Żełobowska-Orzechowska – na fortepianie
Łukasz Pawlikowski – na wiolonczeli
Andrzej Głuc
Tadeusz Huk,
Anna Polony
64
Łukasz Pawlikowski
Łza dyrektora
Święty Mikołaj to jest rezolutny
cudak. Widzi, co się dzieje: Polska
w białej poniewierce. Góry śnieżnej
mazi, na chodnikach bagno, a mróz
taki, że nożem go pokroisz. Samochody jak ślimaki, o taksówce zapomnij, rozkłady jazdy autobusów
komunikacji miejskiej, tramwajów
normalnych i szybkich, pociągów,
autokarów PKS-u i samolotów –
w rozsypce. Nikt donikąd na czas
dobrnąć nie może, odwołuje się
imprezy, imieniny i urodziny też.
Ba, nawet ostatnia w zimowym rozdaniu, czyli pierwsza kolejka rundy
wiosennej polskiej ekstraklasy futbolowej została przeniesiona na koniec lutego, zaś wielkie uroczystości
z okazji jubileuszu 50-lecia aktorstwa
Anny Polony – musiano ze Starego
Teatru przenieść do Teatru im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach.
Bo zaspy w drodze na plac Szczepański były ponoć nie do przejścia, za
to na torach wiodących na Śląsk nie
było ich w ogóle. Tak, przyroda jest
złośliwa.
Ludzie obeznani z tematem mówią, że dyrektor Starego, Mikołaj
Grabowski, dopiął jubileusz na ostatni guzik. Kupił odświętny garnitur,
ogolił się, wypachnił, teatr obwiesił
od wewnątrz girlandami, przygotował tysiąc szampanów i sztuczne
ognie, wynajął orkiestrę dętą oraz
białą limuzynę, która miała Polony
przywieźć. Niestety – sypnęło. Lu-
Andrzej Głuc
dzie obeznani z tematem dodają, że
gdy na kanwie sypnięcia Grabowski
podejmował decyzję o przeniesieniu uroczystości do Katowic – uronił rzewną łzę i do dziś płacze. Tak
mówią, ale nie wiadomo, czy można
im ufać. W dzisiejszych czasach nikomu nie wolno ufać. Nikomu – poza
św. Mikołajem.
On, widząc, co się w Polsce porobiło z przyzwoitością i dobrym
smakiem nie tylko pogody, w niedzielne południe, magię wykorzystując, przyniósł nam i dzieciom
w prezencie na mikołajkowy Salon
Poezji właśnie Annę Polony. Byśmy
nie musieli jej aktorskiego półwiecza
czcić w Katowicach, Wrocławiu, Jeleniej Górze albo w Berlinie, a Mikołaj
Grabowski – by mógł przestać płakać
po swym niezawinionym niewypale.
Chciał przecież, bardzo chciał, ale nie
wyszło. Trudno. Zima to jest jednak
duża świnia.
Przyniósł więc św. Mikołaj Annę
Polony, przyniósł też Tadeusza Huka,
by nam i dzieciom przeczytali, jak
głosi podtytuł Salonu, „bajeczki
z morałem i nie tylko”. Myślę, że nic
się w sztuce Polony zasadniczo nie
zmieniło od dalekiego wieczoru grudniowego, gdy na deskach Teatru im.
Juliusza Słowackiego 50 lat temu debiutowała jako Janielka w „Królowej
przedmieścia” Konstantego Krumłowskiego. Czystość tonu i rzadko
spotykana wyrazistość, oparta o nadzwyczajny umiar aktorskich środków.
Podobnie z Hukiem.
Ci państwo bardzo niewiele potrzebowali, by stać się bajkowymi
zwierzątkami – pchłą, psem, małpą –
albo bajkowymi dziećmi – łakomym
Kubusiem, Hanią niejadką – z wierszowanych opowiastek Zygmunta
Wyrobka i Ludwika Jerzego Kerna.
Na Salonach organizowanych dla
najmłodszych nie zawsze tak bywa.
Zresztą, co tam Salony. W nowoczesnych teatrach, choćby w Starym,
złotym cielcem jest dziś kłopotliwy
w odbiorze nadmiar. Jakaś o niezamierzoną groteskę ocierająca się
bombastyczność gestów, min i tonów, plus wytrzeszcz gał ocznych.
Więc gdy się widzi w akcji Polony
i Huka, przybyszów z krainy taktownego umiaru – człowiek czuje ulgę.
Z powodu ulgi – przyłączam się
do życzeń. Przyłączam się do dyrektora Mikołaja Grabowskiego, który podobno był na uroczystościach
w Katowicach, zapłakany i dogłębnie
wzruszony wręczył Polony sto róż,
zaśpiewał dla niej arię Jontka i zatańczył krzesanego. Ludzie obeznani
z tematem mówią tak dziś – w czasach, gdy nikomu nie wolno ufać.
Może naprawdę inaczej było w Katowicach?
Józef Opalski,
Anna Dymna,
Krzysztof Orzechowski
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Renata Żełobowska-Orzechowska
65
Na to rzekła Atene o błyszczącym oku:
„Pomoc dam, zawsze znajdziesz mię przy swoim boku,
Gdy się weźmiesz do sprawy. Już dziś widzieć mogę,
Jak niejeden krwią zbryzga i mózgiem podłogę
Z tej zgrai, co twe mienie i dobytek trwoni”
Homer
przekład Lucjan Siemieński
12 grudnia 2010
Homer Odyseja
Pieśni XIII i XIV
323
czytali Anna Tomaszewska, Maciej Jackowski, Grzegorz Mielczarek
grali Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Grzegorz Mielczarek
Anna Tomaszewska
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Maciej Jackowski
66
Andrzej Głuc
Jacek Bylica,
Halina Jarczyk
Kilka
małych
gestów
Zachwycające jest, jak niewiele wystarcza. Byle co, prawie nic.
„Światła były zwykłe” – wspomina
Jan Kott pewien wieczór roku 1960
w warszawskim Domu Kultury na
Elektoralnej – „żadnych rekwizytów.
Woszczerowicz zrzucił marynarkę,
był w czarnym, grubym golfie sięgającym pod brodę. Lewy rękaw podwinął, opadł kikut ręki. Na wskazującym palcu prawej dłoni miał wielki
pierścień. Nic więcej”. Istotnie – nic.
Kawałek pustej podłogi, obojętna
jasność, on – dziś już legendarny Jacek Woszczerowicz, jeden gest, błysk
metalu na palcu, aktorska młodzież
z Teatru Ateneum, słowa. Tyle wystarczyło, prawie nic, by stał się teatr
i zaczął istnieć „Ryszard III” Williama Szeks­pira. W południe ostatniej
niedzieli Grzegorz Mielczarek też był
w marynarce i czarnym golfie. Ale
nie zdjął marynarki. Coś innego małego wystarczyło.
Salony Poezji są lekcjami wybornego czytania wierszy, czyli też
słuchania, pojmowania. Po prostu
czyszczą uszy zatkane codziennym
bełkotem. Lecz bywa, że aktor zrobi
coś – dotknie włosy palcem, na niepokojąco długo zawiesi spojrzenie na
czyjejś twarzy, dziwnie rozhuśta głos,
opuści głowę – a wszystko przesuwa
się nagle, ląduje na tajemnej krawędzi i kolebie się. Jeszcze nie jest teatrem, lecz już nie jest głośną lekturą.
Przykładu nie trzeba szukać daleko.
Dwie, trzy niedziele temu Krzysztof
Orzechowski czytał zapisaną w wierszach dziwność życia Władysława
Broniewskiego. Ale też przykrył obojętny stolik bordowym suknem, ale
postawił na nim nieobojętną lampę
z gabinetów dawnej władzy i gestem
szarych eminencji proletariatu podwinął rękawy koszuli. Nic więcej.
Byle co – a dziwność Broniewskiego
stała się nieuchwytna, niemożliwa do
prostackiego zinterpretowania. Była
jak sceniczna iluzja.
Ile kroków dzieli wejście do Teatru
im. Juliusza Słowackiego od Sceny
Miniatura na jego tyłach? Zaledwie
sto? Mniej, dużo mniej. Ostatniej
niedzieli trzeba było przenieść Salon z foyer w głównym gmachu do
Miniatury. Mielczarek, Anna Tomaszewska, Maciej Jackowski pieśni
XIII i XIV „Odysei” Homera przeczytali właśnie tu, na małej scenie.
Więc – mniej niż sto kroków. Tyle
wystarczyło. I brak okien, nic, tylko
czarne ściany. I światło trochę inne,
niż w złotym foyer. I odrobinę inne
powietrze, bardziej nieruchome.
I o parę kresek gęstsze cienie w kątach. I trochę odmienna akustyka.
Słowem – różnice śmiesznie małe.
Ale wystarczyło. Słynne spotkanie
Odyseusza z Ateną, udającą młodego
pasterza, zawrotna rozmowa Odysa
z Eumajosem, władcą 12 chlewów,
po 50 świń w każdym – zaczęły się
kolebać między czytaniem a jakimś
przyszłym przedstawieniem.
Eumajos Jackowskiego namiętnie
macał powietrze nad stolikiem, jakby
badał tłuszcz swych 600 świń. Jako
pastuszek – Atena Tomaszewskiej
była chłopięcym wdziękiem. Wreszcie Odys. Nie porównuję Mielczarka z Woszczerowiczem, ale też nikt,
kto zna filmowy zapis „Ryszarda III”
z roku 1960 oraz aktorskie dziełka
Mielczarka, nie może nie dostrzec,
że w sztuce obu o ten sam gatunek
scenicznej, by tak rzec, „zwierzęco-
ści” chodzi – „zwierzęcości” w najlepszym znaczeniu. Mam na myśli
prawdę. Ich prawda, prawda kotów –
żadna różnica. Zostawmy to. Ja mówię tylko, że Mielczarek nie zdjął
marynarki. Za to, by jego Odys żyć
zaczął, zrobił coś drobnego tak, jak
zdjęcie marynarki. Dwa, trzy razy
na długo utopił wzrok w pustce. Nie
były to miłe oczy. To wszystko.
Teatr nie jest świątynią skandowania koturnowych idei. Podwinięcie
rękawa, chłopięcy grymas na twarzy
kobiety, dłoń międląca powietrze,
zimne oczy w pustce. Byle co. Teatr
to miejsce kilku małych gestów, które
długo nie dają o sobie zapomnieć.
67
Jan Twardowski
Pomódlmy się w noc betlejemską,
W noc szczęśliwego rozwiązania,
By wszystko się nam rozplątało,
Węzły, konflikty, powikłania.
19 grudnia 2010
324
wiersze Najpiękniejsze wiersze i kolędy
Boże Narodzenie w Salonie Poezji
Krzysztof Kamil Baczyński, Ernest Bryll, Franciszek Czarnowski, Józef Czechowicz,
Tytus Czyżewski, Konstanty Ildefons Gałczyński, Jacek Kaczmarski, Jan Kasprowicz,
Ludwik Jerzy Kern, Jerzy Kirst, Jan Lechoń, Czesław Miłosz, Stanisław Młodożeniec,
Bronisława Ostrowska, Wacław Rolicz-Lieder, Juliusz Słowacki oraz autorzy anonimowi
czytali Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Natalia Strzelecka, Jerzy Trela, Tomasz Wysocki
grali Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Dorota Imiełowska – na wiolonczeli
oraz muzycy Orkiestry Akademii Beethovenowskiej
pod kierunkiem Marcina Klejdysza
Andrzej Głuc
Jerzy Trela,
Teresa Budzisz-Krzyżanowska,
Natalia Strzelecka,
Tomasz Wysocki
68
Andrzej Głuc
Krzysztof Orzechowski,
Anna Dymna,
Natalia Strzelecka
Na początku był Kraków. Zimowy
poranek niedzielny przed ośmioma laty – pierwszy na Ziemi Salon
Poezji. W foyer Teatru im. Juliusza
Słowackiego Anna Dymna i Mariusz Wojciechowski czytali garstce zdumionych ludzi wiersze Jana
Twardowskiego. Godzinę trwało,
a później już poszło. Samo z siebie?
Chyba. I minęło zdumienie. A dziś?
Co po ośmiu latach od tamtego zimowego poranka niedzielnego?
Dziś: Kraków oczywiście, Gdańsk,
Tczew, Szczecin, Opole, Warszawa,
Świdnica, Gniezno, Gliwice, Bytom,
Czechowice-Dziedzice, Bielsko-Biała,
Oświęcim, Lublin, Rzeszów, Kalisz,
Nowy Targ. Do tego Sztokholm
doszedł, Montreal, Ottawa i miasto Kork w Irlandii. Jak dobrze się
wszystko ułoży, a zapewne tak się
ułoży, Dymna rychło otworzy Salon w Wiedniu, Polkowicach i drugi
warszawski – w Teatrze Polskim Andrzeja Seweryna. Majaczy też Berlin,
ale zostawmy to. Nawet jeśli w Berlinie będzie fiasko, całość i tak zakrawa na niepojęte szaleństwo. Bo jakże
to tak: w wiadomej epoce żyjemy,
a nikomu do niczego nieprzydatny
proceder czytania ludziom wierszy
nie zdycha, tylko pączkuje? Tak.
I nic już nie da się z tym zrobić.
Oto ostatnia niedziela – Boże Narodzenie w Salonie. Duża Scena teatru. I co? Mógłbym zliczyć głowy na
widowni, ale to bez sensu. Było ich
blioteki w plastikowych pudełkach –
książka jako taka jutro umrzeć musi!
Więc może nie rozumiem pączkowania Salonów i pięciuset głów w niedzielę słuchających wierszy, gdyż albo
niedoceniam odwiecznej normalności rodaków, albo przeceniam moce
nowoczesności, która słowa, pełne
zdania, w ogóle język ma, gdzie ma –
i coraz głębiej? A prawda jest stara
jak świat. Po prostu nie da się z ludzi
zrobić redyku aż tak łatwo. Plastik
plastikiem, bekanie bekaniem. Owszem. Lecz wiersz, jak zawsze, znajduje głowy.
Jacek Bylica,
Dorota Imiełowska
i Halina Jarczyk
oraz muzycy Orkiestry Akademii
Beethovenowskiej
Andrzej Głuc
Kilka myśli
o pięciuset
głowach
tyle, ile jest miejsc na parterze, w lożach parteru, pierwszego, drugiego
i trzeciego piętra. Więc jeszcze im się
nie znudziło? No nie. Przyłażą, są,
słuchają. Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Natalia Strzelecka, Jerzy Trela
i Tomasz Wysocki czytali bożonarodzeniowe wiersze Miłosza, Gałczyńskiego, Baczyńskiego, Słowackiego,
Kasprowicza, Lechonia, Czechowicza, Brylla, innych jeszcze – a naprzeciwko (nie bądźmy aptekarzami)
pół tysiąca głów. Pięćset par uszu
i słowa. Pięćset par uszu i muzyka
grana przez Dorotę Imiełowską (wiolonczela), Halinę Jarczyk (skrzypce),
Jacka Bylicę (fortepian) oraz Orkiestrę Akademii Beethovenowskiej
pod kierunkiem Marcina Klejdysza.
Pięćset głów, które nie miały co robić
w zimowe niedzielne południe?
A w internecie się poślizgać – nie
łaska? A na internetowych forach pobekać sobie z bekającymi koleżankami i koleżkami? A pod pseudonimem
charknąć na Józia bądź Helę, używając rytualnych polskich czterech
klawiszy? A w „Pudelka” wejść i poczytać sobie literaturę codzienności?
A pooglądać fotki na „Naszej Klasie” – bo a nuż koleżanka z liceum
wygląda dziś jak własna jej babcia,
więc ubaw będzie? A pyknąć 287 esemesów w obowiązującym narzeczu
zmartwychwstałych neandertalczyków? Przy pomocy tych i tysiąca podobnych zdobyczy nowoczesności
mózg pięknie rozgimnastykować – to
co jest? Pies to jest? Ano, okazuje się,
dla niektórych – pies.
Pączkowanie Salonów, bądź te
pięćset głów na widowni w niedzielę,
nazywam niepojętym szaleństwem,
bo nie rozumiem. Przecież nie powinno być tak! Ale też coś mi podpowiada, że nie pojmuję, bo dałem
się zwieść modnej w naszych czasach
poetyce skrajności. Pierwszy z brzegu przykład. Paziowie elektroniki
piszczą, że skoro dziś na topie są bi-
69
Kazimiera Iłłakowiczówna
Jeszcze nie wszystko we mnie jest dla mnie znajome,
żyję w przedsionku jak na słonecznym podwórzu
16 stycznia 2011
325
czytały Ewa Dałkowska, Joanna Mastalerz
na kontrabasie grał Grzegorz Piętak
Ewa Dałkowska
Andrzej Głuc
Byłam sekretarką Piłsudskiego
Poezja i fragmenty prozy
Kazimiery Iłłakowiczówny
70
Andrzej Głuc
Grzegorz Piętak
Znów wychodzi na stary banał, że
kreski i farby żywotniejsze są od ludzi
i rzeczy pozujących? Że iluzja trwalsza jest niż realność? Na karykaturach
porucznika Zdzisława Czermańskiego odzież malowniczych i­ndywiduów
międzywojennej Polski, na czele z Józefem Piłsudskim, te koszule, portki,
marynarki, suknie i szynel marszałka
mają się lepiej, przepastnie lepiej niż
odzieżowa lichota postnego kroju,
którą to lichotą okutana Kazimiera
Iłłakowiczówna, jako osobisty sekretarz Piłsudskiego, przez dziewięć lat
herbatę i kruche ciastka serwowała
najwybitniejszym gościom tamtych
czasów. Nie chce być inaczej. Zwłaszcza w niedzielę nie chciało – przepaść
było widać z detalami.
A raczej dało się ją detalicznie
odczuć, oglądając wystawione w korytarzach teatru z grubsza osiemdziesięcioletnie malunki Czermańskiego
i zarazem słuchając Ewy Dałkowskiej,
czytającej fragmenty „Ścieżki obok
drogi” – wspomnień Iłłakowiczówny
z lat 1926–1935, kiedy zawiadywała
tacką oraz imbrykiem. Nieważne, jakie pozy na karykaturach autorstwa
plastycznie uzdolnionego porucznika
przyjmuje Piłsudski i reszta. Istotne,
że namalowana tam odzież starej Polski jest taka, jakby nigdy żadna mucha nie śmiała na niej usiąść, więc nie
usiadła, a cóż dopiero o grubszych
katastrofach mówić. Wszystkie szaty,
nawet te śmieszne – istna doskona-
Wracając do karykatur i pamięci
poetki: nie chodzi o wyższość sztuki nad realnością. Chodzi o to, że
Piłsudski był też człowiekiem. Pacykarze zaś glansują tak mocarnie, iż
później człowiek głupio się dziwuje,
gdy na dnie blasku trafia na ślady po
molach. Tak, to też banał, lecz przyjemny. Miło jest usłyszeć, że gdy rozstrzygały się sprawy kraju, sekretarz
wodza występował w sztukowanej
lichocie. I miło jest pojąć, że gdyby
nawet klej puścił, nic by się nie stało. Taki Wieniawa bez problemów
łyknąłby herbatę z łatką. On ponoć
łykał wszystko.
Joanna Mastalerz
Andrzej Głuc
Ślady po molach
łość, nieskazitelność, obezwładniające wypucowanie, najwyższej klasy
glans, co się go czas nie ima. A tam,
w księdze przez Dałkowską czytanej
w miękkim świetle zielonej lampy?
Dziury – powiada Dałkowska.
Dziury w sukni dyżurnej, dziury,
dziurki, a na dziurkach łatki-bidule przyszywane bądź na kleju. Klej
przecież wysycha, Matko Święta,
nitki czasem puszczają… Więc?
Więc lęk kolosalny, bo co czynić,
Matko Święta, czym ugasić wstyd,
gdy w bezpośredniej bliskości Bartla,
Becka, Wieniawy bądź innego pana
boga z szablą bądź bez, przed którym szaremu człeczynie buty same
spadają – nie buty pod stół, a któraś
łatka-franca wprost do herbaty pana
boga spadnie, ewentualnie na kruche
ciastko?!
Z właściwą sobie, lekko złośliwą,
może nawet ironiczną łagodnością
idzie Iłłakowiczówna przez smakołyki codzienności. Dziurki w reprezentacyjnej sukni, groteskowo wielki imbryk i kubki jak dla Polifema,
bon moty Piłsudskiego, śmieszności
naczelnych głów państwa i ogrom
cudownie trywialnej reszty – bawi
się tym wszystkim Iłłakowiczówna
całkiem jak lwem w wierszach, które
Joanna Mastalerz recytowała w finale Salonu. I tak samo łagodnie bawi
się Dałkowska, odczytując pamięć
osobistego sekretarza Marszałka.
Ale zdumienie nie znika, choć chyba powinno. Nie znika zdumienie
spęczniałe na rewelacji, że przecież
Iłłakowiczówna nie była przez tamte
dziewięć lat kuchtą na plebani w Poroninie! No nie, skąd więc dziurki-bidulki?
Pewnie stąd, że dziurki-bidulki
wszelkiego gatunku, nie tylko odzieżowe, są częścią normalności, a normalność jest zasadą świata, nawet na
największych wysokościach, nawet
w salonach Piłsudskiego, który był
jak Zeus. Właśnie – blask Olimpu.
71
Homer
przekład Lucjan Siemieński
Odys mu odpowiedział: „O mój Telemachu!
Przerażać się i dziwić tobie czyż przystoi,
Kiedy własny twój ojciec przed tobą tu stoi?
Innego się Odysa nie spodziewaj widziéć:
Jam jest ten, co się długo miał błąkać i biédzić”
23 stycznia 2011
326
czytali Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej, Tomasz Międzik, Błażej Wójcik
na akordeonach grali Jacek Hołubowski, Bogusław Zięba
Błażej Wójcik,
Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej,
Tomasz Międzik
Andrzej Głuc
Homer Odyseja
Pieśni XV i XVI
72
Andrzej Głuc
Szkoła
przetrwania
Fakt, że nowy dyrektor Teatru Polskiego w Warszawie Andrzej Seweryn
nie jest Platonem, ma swoje dobre
strony. Dokładnie mówiąc – jedną.
Tak, to mało, ale za to bardzo cieszy.
Jak wiadomo, relacje Platona ze
sztuką i artystami nie były jednoznaczne. Owszem, doceniał, poetów
i poezję może bardziej niż malarstwo czy rzeźbę – głównie wtedy,
gdy w słowach wyczuwał obecność
boskiego szału, w pieśniarzu zaś dostrzegał dobrego demona, zwanego
boskim mężem, czyli pośrednika między Olimpem a śmiertelnikami, przez
którego to męża przemawiają sami
bogowie. Z drugiej strony, kopiując sofistów, uznawał sztuki wszelkie
tylko za naśladownictwo. A jako że
naśladownictwo zawsze jest poniżej
tego, co naśladuje – sztuka okazuje się
„czynnikiem ujemnym” w istocie, jałowością, która nie unosi rzeczywistości, lecz ją obniża. Dochodzi do tego
kłopot niemały, ten, że naśladując
głównie rzeczy naszego świata, które
przecież, wedle Platona, już są ułomnymi kalkami idei, sztuka okazuje się
być naśladownictwem w drugiej potędze – kalkuje kalki. Efekt takiego
myślenia mógł być tylko jeden: teza,
że artystów należy usunąć z idealnego
państwa. A Seweryn?
Seweryn dokładnie odwrotnie.
Nie usuwa, lecz przyjmuje. Może
z przekory? Może uparty jest? A może
właśnie mądry, bo nie ma złudzeń
co do smaku ideału, który się dziś
w nadwiślańskim państwie tak szparko ucieleśnia, więc nie chce ludziom
odcinać dróg ucieczki z puchnącego
kwiku? Przecież gdy dziś człowiek
choć na kwadrans włączy telewizor,
musi sobie później dla uspokojenia
przeczytać jakiś wierszyk, najlepiej
„Potęgę smaku” Zbigniewa Herberta, po prostu musi. W każdym razie – w niedzielę Seweryn nie usunął,
w niedzielę przyjął Annę Dymną.
I gdy tu, w Krakowie, na 326. Salonie Poezji Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej, Tomasz Międzik i Błażej Wójcik czytali pieśni XV i XVI
„Odysei” Homera – Seweryn i Dymna wierszami Jana Twardowskiego
inaugurowali kolejny w Polsce Salon
Poezji, Salon w warszawskim Teatrze
Polskim.
Może by się stary myśliciel grecki skrzywił na to, może cmoknąłby
kwaśno. Ale też gdyby cudem jakimś
przybył w niedzielę na krakowskie
czytanie „Odysei”, nie sposób byłoby
go nie zapytać: o co, szanowny panie,
tak naprawdę panu chodzi z tym wykluczaniem poetów? Słyszy pan, jak
doskonale czytają, z jaką lekkością
zajmują się zawrotnymi intonacjami
Homera, a nie topornym kalkowaniem świata przy pomocy słów? Jakie
naśladownictwo, jakie i czego właściwie? Gdzie tu czynnik ujemny? Jakie
bycie poniżej rzeczywistości i jej obniżanie? Czy tak trudno usłyszeć, że
odwieczne frazy o Telemachu, Odysie, Ktesiosie, Eumajosie i innych
Amfinomosach oraz Eurymachach
w istocie nie obniżają, a podnoszą
rzeczywistość, gdyż choć na chwilę,
na godzinę trwania Salonu, bełkot
rzeczywistości, zwłaszcza zaś, by rzecz
ująć słowem ryzykownie dwuznacznym, katastrofalny bełkot ostatnich
dni – obracają w popiół?
Tak jest z Salonami od zawsze.
Gdy w gazetach, telewizji i radiu
pęcznieje kwik elit – cokolwiek jest
na Salonie czytane, nieoczekiwanie
nabiera dziwnej mocy, jakby osobnej, dodatkowej, niezależnej od istoty wierszy, przywracającej językowy
spokój, nie wprost przypominającej,
że karzeł to karzeł, garbus to garbus,
a bzdura to bzdura. Słowa wracają
na swoje miejsca. Telemach powiada: Oby ten, co włada/ Niebem, Hery
małżonek piorunny, to sprawił!/ Niech
się ziści, a będę cię jak bóstwo sławił!.
Po czymś takim człowiek znów nie
umie mylić krzywego z prostym. Tak,
Salon Poezji to jest w gruncie rzeczy
szkoła przetrwania uszu.
Jacek Hołubowski,
Bogusław Zięba
* Cytat w przekładzie Lucjana Siemieńskiego.
73
Edward Lear
przekład Antoni Marianowicz
Kiedy Puchacz z koteczką wypłynęli łódeczką
Najzieleńszą z łódeczek na morze,
Miód zabrali w słoiku i gotówki bez liku
By swobodnym o każdej być porze.
30 stycznia 2011
327
wiersze Edmund Clerihew Bentley, Morris Bishop, Charles William Brodribb, Gelett Burgess,
George Gordon Byron, Lewis Carroll, Edward Estlin Cummings, James Vincent Cunningham,
John Donne, William Schwenck Gilbert, Edward Gorey, Harry Graham, Langston Hughes,
Philip Larkin, Edward Lear, David McCord, Phyllis McGinley, Ogden Nash, Dorothy Parker,
Ted Pauker, Keith Preston, Justin Richardson, Theodore Roethke, William Szekspir,
John Updike, Richard Wilbur, Jonathan Williams oraz autorzy anonimowi
czytali Marta Waldera, Tomasz Augustynowicz
na fortepianie grał Jacek Bylica
Marta Waldera,
Tomasz Augustynowicz
Andrzej Głuc
Książki nie znam, ale nazwisko czytałem
Przegląd poezji niepoważnej
74
Andrzej Głuc
Jacek Bylica
Matko Boska Częstochowska! –
piszczą słowa, kiedy kończy się jego
drzemka poobiednia, bądź nad ranem. Dygnął prawą powieką! Dygnął lewą! Panie Niebieski, przecież
zaraz oczy otworzy i znów zacznie się
jatka! Uciekać! Mysiej dziury szukać!
Czapkę niewidkę wdziewać! Trupa
udawać!… Tak piszczą, to robią – nic
nie pomaga.
Gdyby się okazało, że jak Stanisław Barańczak śpi, to polszczyzna
chodzi na palcach, bo wie, że gdy Barańczak wstanie, to ją enty raz zetrze
w uchu – wcale bym się nie zdziwił.
On ma, musi mieć gdzieś obok trąbki Eustachiusza jakieś alabastrowe
żarna, co słowo rozkładają na atomy.
Dalej mózg lepi z nich coś świeżego,
po czym semantyczny ten bibelot sunie żyłami do palców trzymających
pióro i ze stalówki skapuje na biel.
Ty to czytasz i chwiejesz się. Na przykład: Anantanarayanan. I chwytasz
się mebli, blady.
Możliwe, że Anantanarayanan,
bohater niepoważnego wiersza Johna Updike’a „Książki nie znam, ale
nazwisko czytałem” – ostatni Salon
Poezji dokładnie taki nosił tytuł – to
twór nie Barańczaka, lecz Updike’a,
sedna paniki słów to jednak nie
zmienia. Być polszczyzną obróconą w Anantanarayanana to w sumie
równie karkołomne, jak pozostać
polszczyzną, lecz intonacyjnie, rytmicznie i w rymach dostrojoną do
stotą”, „jego styl jest klarowny i prosty”, „jego styl jest piękny i prosty”.
Później pedagogów przaśnych, co
trąbią, że głównym celem wielkiego
pisarza i właściwie głównym kluczem
do wielkości jest prostota, zwie mącicielami. Po czym mówi: „Zapamiętajcie sobie: prostota to czczy frazes.
Prosty jest styl gazetowy. Prosta jest
mama. Proste są bryki i streszczenia.
Proste jest przeklinanie. Ale Tołstojowie i Melville’owie nie są prości.”
Tak, na Salonie słów Barańczka
można było pojąć, że frazy: „pół kilo
salcesonu” bądź „spektakl X portretuje środowisko bankierów” – to jest
w istocie jeden trup prostoty powszechnego użytku.
* Cytat w przekładzie Stanisława Barańczaka
Marta Waldera
Andrzej Głuc
Trup
powszechnego
użytku
siedmiu a, skaczących w Anantanarayananie – nazwisku nie z tej ziemi. Zostawmy to. Grunt, że Marta
Waldera i Tomasz Augustynowicz
Salon właśnie tym rozpoczęli, zwrotką Updike’a: Pisarze – nudna to odmiana/ Ludzi i słusznie unikana,/
A jednak – chciałbym poznać pana/
M. Anantanarayanana. Po czym
przez godzinę narastał językowy
cyrk – chyba głównie z tomu „Fioletowa krowa” zaczerpnięty cyrk Barańczaka przekładów z absurdalnej,
niepoważnej, groteskowej poezji angielskiej i amerykańskiej.
Słowa na trapezach, w powietrzu
pod kopułą odstawiające najkarkołomniejsze fikołki, bądź w trocinach
areny stające na jednym uchu, na
głowie kręcące piruety i piłkę podbijające płetwami nagle wyrosłymi
z nosa. Wygibasy sylab, łamańce rymów, koziołki głoskowych harmonii.
Słowa, niczym ludzie-gumy, zawiązujące się w supły bądź znikające w małych walizkach. Słowa-klauni. Słowa
żonglujące same sobą, słowa siebie
tresujące, słowa jak króliki wyskakujące z pustych cylindrów, woltyżerka
słów. Głowy słów w paszczach słów,
słowa unoszone w trąbach z liter, słowa… Co jeszcze? Wszystko.
Przez godzinę Waldera z Augustynowiczem lekko bawili nas i siebie
tańczącym słownikiem Barańczaka,
śmiechu była ducka, choć przecież
bladł słuchacz coraz bardziej, coraz
częściej wspierał się na meblach, by nie
runąć. A ja gdzieś w połowie pomyślałem o nędzy naszego dobrodusznego
apelowania o prostotę, wymachiwania
tezą, że do mas musisz dziś, bracie,
leźć z filmem, teatrem, obrazem, piosenką i zdaniem, co są tym lepsze, im
prostsze są. Przypomniał się, rzecz jasna, Vladimir Nabokov i te jego stare
zdania, kreślone na kanwie „Śmierci
Iwana Iljicza” Lwa Tołstoja.
Najpierw cytuje perły studenckich
klasówek: „jego styl odznacza się pro-
75
Julia Hartwig
Połóż się koło mnie.
Jak lis koło lisicy, jak ptak obok ptaka,
gdy rozlega się pohukiwanie sowy.
6 lutego 2011
328
wiersze Był sobie dziad i baba…
Małżeństwo w poezji
Adam Asnyk, Józef Baran, Wojciech Bogusławski, Tadeusz Boy-Żeleński, Anne Bradstreet,
Władysław Broniewski, Jan Brzechwa, Jeannie Ebner, Aleksander Fredro,
Konstanty Ildefons Gałczyński, Julia Hartwig, Anna Kamieńska, Ludwik Jerzy Kern,
Maria Konopnicka, Ignacy Krasicki, Józef Ignacy Kraszewski, Victor Léon, Ewa Lipska,
Ludmiła Marjańska, Adam Mickiewicz, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Tadeusz Różewicz,
Emanuel Schlechter, Leo Stein, Wisława Szymborska, Tadeusz Śliwiak, Anna Świrszczyńska,
Włodzimierz Tetmajer, Julian Tuwim, Elżbieta Zechenter-Spławińska oraz autorzy anonimowi
czytali Anna Sokołowska, Sławomir Rokita
śpiewali soliści Opery Krakowskiej:
Bożena Zawiślak-Dolny – mezzosopran
Andrzej Biegun – baryton
na fortepianie grała Renata Żełobowska-Orzechowska
Anna Sokołowska,
Sławomir Rokita
Andrzej Głuc
76
Andrzej Głuc
Renata Żełobowska-Orzechowska
Andrzej Głuc
Pani Anna Sokołowska, pan Sławomir Rokita. Co tu dużo gadać – mądrzy ludzie. I tyle. Żadni filozofowie
z nich, psychologowie, moraliści,
etycy, seksuolodzy, bądź, uchowaj
Boże, bladawi terapeuci życia małżeńskiego, co to na wszystko mają
wykresy i wiedzą niezbicie, w jakiej
mianowicie intonacji szeptać „dzień
dobry, kochanie moje”, by stadło
trwało w szczęściu i spokoju aż do
samej śmierci, amen. Nie. Pani Sokołowska i pan Rokita są mądrzy tak
zwyczajnie, po prostu, cicho. I żadnych w nich ciągot do pouczania
żon oraz mężów. Dlatego w niedzielę
uśmiechali się cieniuteńko, zwłaszcza
pan Rokita, gdy recytował strofy pełne powagi.
Na Salonie Poezji, co miał w tytule pierwszy wers znanego wiersza
Józefa Ignacego Kraszewskiego, frazę: „Był sobie dziad i baba”, czytali
utwory, powiedzmy, o parach, albo
dla par małżeńskich. W sumie zaskakujące jest, jak wiele poetek i poetów
borykało się – wprost bądź poniekąd,
lecz jednak – z odwiecznymi kłopotami duetów życiowych. Adam Mickiewicz, Ludwik Jerzy Kern, Ignacy Krasicki, Wisława Szymborska,
Konstanty Ildefons Gałczyński, Julia
Hartwig, Anne Bradstreet, Anna Kamieńska, Jan Brzechwa, Władysław
Broniewski, Ewa Lipska, Ludmiła
Marjańska, Julian Tuwim, Tadeusz
Różewicz, Tadeusz Śliwiak… I tak
dzinne uwznioślające wiersze – a tu
cienka, nieustępliwa cisza pod nosem
aktora?
Można kombinować, snuć domysły, a mnie się zdaje, że tu chodzi
o prostą rzecz. Otóż, piękno wierszy
o małżeństwie – pięknem, radość
obcowania z odświętnym językiem –
radością. Rym – rymem, metafora –
metaforą, sonet – sonetem. Lecz dla
własnego dobra lepiej pamiętać o istnieniu innych form aktywności słownej. Lepiej się cieniutko uśmiechać,
bo jak człowiek wróci do domu,
a przecież nie wrócić się nie da – będzie jak zawsze. Żona mówi. Mówi,
po czym – mówi. Do nocy mówi,
mówi, mówi i mówi. Ale nie mówi,
co mówi.
Bożena Zawiślak-Dolny
Andrzej Biegun
Andrzej Głuc
Uśmiech
człowieka
mądrego
dalej. Ba, nawet Maria Konopnicka
oraz Józef Baran nie wzgardzili trudnym tematem „bycia z sobą na całe
życie”. Krótko i z przesadą mówiąc –
wszyscy. Czyli jednak coś jest na rzeczy. Coś, to znaczy – intonacje.
W niedzielę słychać było wszystkie
możliwe melodie. Od serio po buffo – cała paleta. Delikatne liryczne
portrety uczuć filigranowych – i jaja
jak berety. Subtelne metafory – i kabaretowe wice słowne. Dobroduszna
Konopnicka – i twarde takty Broniewskiego. Ciepła ironia Szymborskiej – i Kerna wytworne żarty.
Smutek – rechot. Nostalgia – operetka. Ból – śmichy-chichy. Łza,
pisk, strach, szyderstwo, dziewczęca
naiwność, chłopięca ufność, kobieca gorycz, męska cierpkość, melancholia, nuda, jarmark… Co tylko
chcecie – było. A na dokładkę artyści
operowi, mezzosopranistka Bożena
Zawiślak-Dolny i baryton Andrzej
Biegun, setnie się bawili pieśniami
o miłości, na czele ze wspomnianą
opowiastką Kraszewskiego. Był sobie
dziad i baba,/ Bardzo starzy oboje,/
Ona kaszląca i słaba,/ On skurczony
we dwoje. Więc – wszystko, co chcecie… A z tyłu, jakby za plecami zabawy, cieniutkie uśmiechy czytających,
zwłaszcza pana Rokity.
Wie coś, czego nikt nie wie?
A może uśmiechał się, bo wie to, co
wszyscy znają tak gruntownie, że mówić o tym nie widzą sensu? Oczywiście, w cienkim grymasie warg pana
Rokity nie było nic napastliwego.
Żadnego podtekstu, żadnego poczucia, bo ja wiem? jakiejś na doświadczeniu niebywałym wyhodowanej
wyższości, żadnej niewypowiedzianej
mądrości z gatunku: „Wy się tu, dzieci, bawicie w wierszyki, a prawda,
dorosła prawda małżeństwa trochę
inna jest – dojrzejecie, to pojmiecie”.
Nic z tego. Tylko taktowna obecność
uśmiechu. Dobrze – ale w jakiej sprawie? Tu piękne, pięknie uczucia ro-
77
Bolesław Leśmian
Lubię szeptać ci słowa, które nic nie znaczą –
Prócz tego, że się garną do twego uśmiechu
13 lutego 2011
329
wiersze Tobą patrzę
Poezja o miłości
Guillaume Apollinaire, Emily Dickinson, Aleksander Fredro, Konstanty Ildefons Gałczyński,
Zuzanna Ginczanka, Marian Hemar, Anna Janko, James Joyce, Anna Kamieńska, Jonasz Kofta,
Urszula Kozioł, Jan Lechoń, Teofil Lenartowicz, Bolesław Leśmian, Włodzimierz Majakowski,
Adam Mickiewicz, Czesław Miłosz, Zofia Nałkowska, Beata Obertyńska,
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Sylvia Plath, Edgar Allan Poe, Halina Poświatowska,
Rainer Maria Rilke, Jan Rostworowski, Tadeusz Różewicz, Antoni Słonimski, Juliusz Słowacki,
Gary Synder, Wiliam Szekspir, Wisława Szymborska, Jan Śpiewak, Anna Świrszczyńska,
Julian Tuwim, Zofia Wojnarowska
czytali Joanna Szczepkowska, Krzysztof Globisz
grali Adam Niedzielin – na fortepianie
Leszek Szczerba – na saksofonie
Andrzej Głuc
Krzysztof Globisz,
Joanna Szczepkowska
78
Nieobecność
dzidzi
Nieważne, w czyjej powieści i jak zatytułowanej, „mała” Margot doprowadza „starego” Alberta do zguby.
Rzecz jasna – wszystko z powodu
szaleńczej miłości. Wystarczyło, że
Albert – głowa rodziny, mąż i ojciec,
szanowany krytyk sztuki – raz zobaczył „małą” – i nic już nie dało się zrobić. Owinęła go sobie wokół palca.
Pomińmy szczegóły. Grunt, że
bez szemrania dał jej pieniądze na
wynajęcie i wyposażenie dyskretnego mieszkanka i potulnie czekał,
aż „mała” poda mu adres i zaprosi.
Oczywiście – nie wytrzymuje ciszy telefonu. Pod wieczór wybiega
z domu, cudem zdobywa nazwę
ulicy i numer lokalu, przybywa cały
w skowronkach – a nasza na cztery nogi kuta Margot wcale nie jest
zdumiona. Niby czym? Przecież godzinę temu wysłała mu do domu
liścik z adresem! O, nawet pamięta,
co napisała: „Drogi Albercie, gniazdko gotowe, ptaszyna czeka. Tylko za
mocno mnie nie ściskaj, bo jeszcze
bardziej niż dotąd zawrócisz w głowie swojej dzidzi”. Małżonka Alberta
ma zwyczaj czytania całej poczty. Czy
muszę coś do tego dodawać?
Nieważny autor, nieważny tytuł,
nawet bez znaczenia, że to powieść.
Jaka fikcja?! Nie oszukujmy się – dzidzia jest wszędzie, dzidzia jest wieczna,
dzidzia jest nieuchronna. Dlaczego
więc nie było jej na niedzielnym Salonie Poezji, walentynkowym Salonie
Leszek Szczerba
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Adam Niedzielin
„Tobą patrzę”, gdzie Joanna Szczepkowska i Krzysztof Globisz czytali
wiersze o miłości? Dlaczego nikt nie
wyrecytował listu, którym dzidzia
„poderżnęła” gardło Albertowi? Czyżby Szczepkowska, która ułożyła scenariusz, nie doceniała dzidzi? Może
zapomniała o dzidzi?
Miłość na tym Salonie – to było
uczucie czyste, dostojne, szlachetne,
nawet majestatyczne. Czesław Miłosz, Konstanty Ildefons Gałczyński,
Julian Tuwim, Anna Świrszczyńska,
Włodzimierz Majakowski, Anna
Kamieńska, Bolesław Leśmian, James Joyce, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Anna Janko, Zofia Nałkowska, Jan Lechoń, jeszcze Antoni
Słonimski, jeszcze Juliusz Słowacki,
jeszcze Marian Hemar, jeszcze Zofia Wojnarowska, Jan Rostworowski
i Wisława Szymborska, i z pewnością ktoś jeszcze. Od początku do
końca – duże dostojeństwo miłości.
I równie duża, tak to nazwijmy, godność recytatorska Szczepkowskiej
i Globisza. Heloiza i Abelard? Romeo
i Julia? Hamlet i Ofelia? Owszem, takie piękno i te głębie przychodziły
w niedzielę na myśl. Nawet, gdy od
czasu do czasu brzęczało w powietrzu
coś, powiedzmy, lekkiego – była to
lekkość najwyższej duchowej próby,
lekkość powłóczysta.
Słowem – miłość do grobowej deski, pierwsza i ostatnia, największa,
jak opoka, miłość z listu św. Pawła
do Koryntian. I w sumie dobrze, że
takie uczucie na Salonie czytali –
bo takie na świecie też się zdarza.
W końcu Heloiza, Julia, Ofelia to
nie są wyłącznie cuda nie z tej ziemi. Owszem – bywają tu. Lecz cóż
takie bywanie znaczyć może wobec
nieuchronności dzidzi? Z Heloizami, Juliami, Ofeliami człowiek się
żeni, dom zakłada, dzieci płodzi
i wychowuje. Wszystko pięknie i ładnie, lecz – zapyta każdy Albert – ileż
można? A z dzidzią? Dzidzia człowie-
ka wykańcza. Jednak pytanie: lepiej
być wykańczanym, czy nie być wykańczanym? – to jest, o czym dobrze
wie każdy Albert, pytanie retoryczne.
Bez dzidzi obraz miłości nie jest
pełny. Bez dzidzi Dzień Dzidzi po
prostu kulał. Bez dzidzi Salon Poezji był tylko nieziemsko subtelny.
A ona, gdzieś daleko, w powieści
bądź w jednej z niezliczonych garsonier naszego miasta, zamykając oczy
szeptała do siedzącego na brzegu
kanapy i z rozpaczą kręcącego głową Alberta: „Pocałuj mnie. Już ja cię
pocieszę”. Z Ofelią pocieszenie znów
trzeba byłoby przełożyć na jutro. Nie
zapominajmy więc o dzidzi.
79
Wracasz mi, Telemachu, wracasz, mój jedyny!
Zwątpiłam, czy cię ujrzę – wszak z twojej to winy,
Żeś wbrew woli matczynej popłynął do Pylu
Dla odszukania ojca tam, po latach tylu.
Homer
przekład Lucjan Siemieński
20 lutego 2011
Homer Odyseja
Pieśni XVII i XVIII
330
czytali Małgorzata Zawadzka, Rafał Sadowski, Feliks Szajnert
grali Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Małgorzata Zawadzka
Feliks Szajnert
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Rafał Sadowski
80
Andrzej Głuc
Halina Jarczyk,
Jacek Bylica
Czytanie od dołu
Legendarne opowieści ludzkości, te
monumenty ze słów, spiż intonacyjny, językowe marmury, świątynie
leksykalne – chyba jednak lepiej jest
na głos czytać je od dołu, nie od góry.
Nie na baczność, ze wzrokiem lekko
wzniesionym ku niebu, głosem krańcowo majestatycznym, mając maniakalne baczenie na całą, by tak rzec,
matematykę frazy – na średniówkę,
wygłos, kadencję, antykadencję, akcenty, harmonie głoskowe, wewnętrzne rymy, takt, melodię i całą resztę
estetycznych esów floresów.
Oczywiście – nie jest tak, że w odgórnym czytaniu, odświętnym, dostojnym, emisyjnie i dykcyjnie wirtuozerskim, z definicji dzieje się coś
szczególnie nieprzyjemnego, na przykład jakaś sztuczność nie do zniesienia rozkwita, a tuż za nią – nieuchronne kłamstwo. Skądże. Lektura
na baczność ma swoje miłe walory.
Problem jednak w tym, że aktor na
głos czytający od góry – jakby Witold Gombrowicz powiedział – nie
może wyrazić siebie, gdyż musi wyrazić wiersz, co równoznaczne jest
z fatalnym obowiązkiem pięknego
wyrażania piękna najpiękniejszego
z najpiękniejszych w świecie.
Wyrazić siebie? Na przykład – czytając opowieści Homera? Ryzykowna
sprawa, z punktu jest się posądzonym
o niesmaczną megalomanię. Sprawa
niby ryzykowna, a w istocie banalna
jak każda oczywistość. Chodzi o to,
byś spokojnie włożył głowę i ręce
w kopiec cudzych słów i przy pomocy ucha, języka, nosa, oka, palców
wyłowił zeń to, co leży tobie. Takie
dźwięki, takie smaki, takie zapachy,
takie barwy i kształty, takie faktury,
taką ciepłotę bądź chłód, taką szorstkość lub gładkość, taką twardość,
taką miękkość. I byś w czytaniu na
głos został przy tym. To wszystko.
Gdzie tu megalomania? Tu nie ma
żadnej megalomanii, jest za to bycie
w zgodzie z sobą. Całkiem tak, jak
w niedzielne południe byli Małgorzata Zawadzka, Feliks Szajnert i Rafał Sadowski, gdy czytali pieśni XVII
i XVIII „Odysei” Homera.
Który to homerowy Salon Poezji?
IX. I jest, jak mówię. Lepiej, gdy się
„Odyseję” czyta od dołu, nie od góry.
Na dłużej zostaje w pamięci, zachwyca jakoś normalniej, wzrusza po ludzku, czyli dalece głębiej, niż gdy ktoś
z opowieści Homera robi akademię
ku czci heksametru, czyli po naszemu – ku chwale trzynastozgłoskowca tłumacza Lucjana Siemieńskiego.
Zawadzka, Szajnert, Sadowski – po
prostu bawili się przez godzinę. Zleźli
na dół, stanęli na Itace i okazało się,
że są tam kamienie, spieczone trawy
i skwar taki, że trudno wytrzymać,
niczym pod Wawelem w lipcowe południe, gry powietrze morderczo nieruchome. Kto by pomyślał…
Tak, po ośmiu homerowych Salonach, kiedy różnie z koturnami
i umiarem bywało, na dziewiątym
szalenie miło było odkryć, że Telemach posiada nogi podobne do moich bądź twoich, żebranina Odysa
w mieście jest realna, zaś brutalny
koźlarz Melantios kogoś bliskiego
bardzo przypomina. Miło było poczuć sól łzy, co ją Odys roni nad psem
Argosem i chcieć skarcić nadmiernie
brutalnego wobec Odysa Antinoosa.
Miło też było zaśmiać się z Penelopą
nad nagłym kichnięciem Telemacha,
trzymać kciuki za jej wobec zalotni-
ków lisie strategie, a także oburzyć się
setnie zniewagami, którymi Melanto
i Eurymach, fatalni kochankowie, ciskają w Odyseusza gdzieś pod koniec
pieśni XVIII – pod koniec godzinnego seansu lektury od dołu.
Kto by pomyślał, że z Itaki jest tak
blisko do nas. Wystarczy, czytając,
rozluźnić kark i krzyż, usiąść za stołem, napić się kawy i zacząć węszyć,
bez lęku oglądać słowa, brać frazy na
język bądź w palce i je rozcierać. Dokładnie tak, jak Zawadzka, Szajnert
i Sadowski. Jak oni – wystarczy lekko
bawić się z mitem.
81
Julian Tuwim
W mózgi wysoko biło wino
Kolorowymi fontannami.
Nad ranem wiatr i walc popłynął
Świeżym powietrzem i pannami.
27 lutego 2011
331
Nalej mi wina!
Poezja Juliana Tuwima
czytali Anna Dymna, Marek Kondrat
ze specjalnym udziałem Bronisława Maja
śpiewał i grał na fortepianie Grzegorz Turnau
Andrzej Głuc
Anna Dymna,
Marek Kondrat
82
Andrzej Głuc
Grzegorz Turnau
Jak na polskiego aktora – Marek Kondrat posiada cerę bardzo niepolską.
Żadnych metafizycznych wybroczyn pod uszami. Cienia smutnych
wągrów, co rosną na glebie niespełnionych marzeń celebryckich. Śladu
ziemistości, pergaminowej suchości
i łuszczycy – nieuchronnych konsekwencji namiętnego oczekiwania na
telefon w sprawie angażu do jakiejkolwiek roli – niech by to była choćby paprotka na parapecie damskiej
toalety – w którymś z 287 aktualnie
rozkwitających polskich seriali kolumbijskich. Identycznie z uczesaniem. Nie intrygująco łysa pała, nie
mebel z włosów, przez osobistego
stylistę tworzony godzinami za 1500
nowych złotych, i nie irokez. A garderoba?
Także i w tej sferze mógłbym
tworzyć znaczące opozycje, lecz powiem tylko, że na niedzielnym Salonie Poezji Kondrata nie dało się
pomylić z parką młodzieży teatralnej
o rewolucyjnych ciągotach, co niedawno, odbierając paszporty „Polityki”, niemo sugerowała: „W dupie
mamy! Nasze zalatujące towotem
dresy gierkowskie dowodzą, że w dupie to mamy, lecz szmal przyjmujemy
ku chwale przyszłych zwycięstw nad
mieszczańskimi salonami!!!”.
Taki więc – z niepolską dyskrecją
ubrany, o bardzo niepolskiej cerze,
uczesany normalnie – Kondrat czytał
z Anną Dymną Juliana Tuwima wier-
ziomu pani Muchy, zadaje pytanie:
„Co słychać?” – i jest to jedyne jego
przytomne pytanie. A gdy dodamy
do tego wyborny pastisz Bronisława
Maja, który zagaił Salon wykładem
o delirycznej istocie „Lalki” Bolesława Prusa – otrzymamy pełnię ulgi.
Lekcja była prosta: nie napinać się
i jak najczęściej porzucać święte przekonanie, że przaśny nasz pępek to
dużo więcej niż przaśny nasz pępek.
I jak Kondrat – pamiętać, że poza
Polską istnieje jeszcze Toskania. Albo
jak ja – że istnieje jedenastka Barcy,
gdzie wprawdzie nie ma Piotra Cyrwusa, ale za to jest Leo Messi, który
w piłkę nożną gra tak, jak Kondrat
czytał wiersze Tuwima.
Bronisław Maj
Andrzej Głuc
Spokój nietutejszy
sze o winie, o spożywaniu gorzałki
w ogóle. O winie, bo o czymże innym
miał czytać akurat on? Kilka ładnych
lat temu opuścił światek nadwiślańskiego aktorstwa na rzecz starożytnej
kultury tworzenia trunków czerwonych bądź przezroczystych, zwanych
białymi, wytrawnych, półsłodkich
i słodkich. Zawiesił żałosny proceder
rycia nosem w coraz bardziej jałowej
glebie tutejszego filmu i teatru. Podniósł głowę – i to go ocaliło. Przebywa
teraz w innych przestrzeniach, gdzie
dużo powietrza. Żyje blisko rzeczy
i pojęć pięknych, bo niezmiennych:
winnej latorośli, łagodnych wzgórz,
korka, ciemnego szkła, leżakowania,
łagodnego kurzu na flaszkach, które latami czekają w piwnicach od
zawsze takich samych. Żyjąc blisko
takich rzeczy i pojęć – żyje blisko
gatunku spokoju, którego u nas nie
uświadczysz. I właśnie to było sednem Salonu.
Spokój nietutejszy, lekki i uśmiechnięty spokój Polaka już odrobinę nie
z Polski. To wyróżniam, bo przecież nie ma się co wygłupiać i pisać
o wciąż tej samej, nieusuwalnej maestrii aktorskiej Kondrata, oznajmiać,
że dykcja perlista, głos nie z tej ziemi,
zaś panowanie nad intonacją takie, że
ho ho, panie drogi, ho ho! Kondrata
spokój nietutejszy i porównywalnie
nietutejszy, malowniczo falujący spokój lekko pijanych wierszy Tuwima,
wyjętych ze znanego tomu „Nalej mi
wina!”. Efekt? Nasza godzinna ulga.
Ulga bycia poza zasięgiem mordęgi polskich pereł filmowych typu:
„Ciacho” lub „Hela w opałach”.
Ulga nieobecności heroicznego aktorstwa braci Mroczków, Żmudy-Trzebiatowskiej i pani Muchy. Ulga
zapomnienia o teatrach, wiecznie
szlochających nad władzą, która pieniędzy skąpi. Ulga niepatrzenia na
redaktora Janiaka, który w programie „Jak minął tydzień” szpicy aktorstwa nadwiślańskiego, zdjętej z po-
83
Ludwik Jerzy Kern
Kto pierwszy zaczął?
Z tym jest krewa.
Nie wiem, choć sprawę dawno badam.
Adamy mówią mi, że Ewa,
Ewy zaś twierdzą, że to Adam…
6 marca 2011
332
Ja se pisze wierszyki!
Poezja Ludwika Jerzego Kerna
czytali Ewa Kaim, Marta Stebnicka, Elżbieta Zającówna, Jacek Romanowski
śpiewał i grał na fortepianie
gość specjalny Jerzy Nowak
śpiewali Beata Rybotycka, Jacek Wójcicki
grali Konrad Mastyło – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Jacek Romanowski,
Marta Stebnicka,
Ewa Kaim
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Elżbieta Zającówna
84
Śmierci nie ma. Co mówiąc – mówię
tylko tyle, ni grama więcej, z małej litery, nie ma się więc czego bać.
Można spokojnie czytać dalej, gdyż
w żadne teologiczne dysputy z Ojcami Kościoła i całą resztą duchownych
myślicieli nie wchodzę. Nie będę gruchotał średniowiecznego „memento
mori”, nie będę przywoływał oświeceniowego racjonalizmu ani na kanwie starego pocieszenia dygoczącej
przed ostatecznym sekretem ludzkości, pocieszenia, co brzmi: non omnis
moriar, szyderstw dziergał nie będę.
Żadnego podejmowania kwestii wędrówki dusz, zmartwychwstania,
Sądu Ostatecznego i zapowiadanej
zsyłki do raju, czyśćca bądź na dno
den. I żadnego klepania żałobnych
dyrdymałów, które ze styp znamy,
łzawego ćwierkania zaklęć typu: „Na
zawsze zostanie w naszej pamięci!”,
albo: „Jak Homer, Dante, Szekspir
oraz Goethe – wiecznie żył będzie
w rymach swoich!”. Nic z tych balonów. Śmierci nie ma, tak po prostu.
Mówiąc dokładniej – nie było jej
w niedzielę, między 12.00 a 13.00.
Przez godzinę nie było śmierci, bo
przez godzinę nie było na Salonie
Poezji lęku, choćby szczypty. I nawet gdy podczas czytania pierwszego wiersza Ludwika Jerzego Kerna
głos jego żony, Marty Stebnickiej,
która cały Salon ułożyła, łamał się –
łamanie było tylko jasne. Nie inaczej z całą resztą. Ewa Kaim i Jacek
tyle. Bez teologicznych napięć, marsowych twarzy, lęku przełykanego
z trudem. I wszystko z małej, jasnej,
lekkiej litery. Więc usłyszcie to najmniejszym uchem, zobaczcie okiem
najlżejszym. To wszystko. A Kern
nie przyszedł, bo mu się zwyczajnie
nie chce chodzić. Ileż można! Poza
tym – niby dokąd? Po co? Na Salonie
już kiedyś był osobiście, kolegów od
kawiarnianego stolika zna na wylot,
„Przekrój” nie istnieje. Nie ma sensu
łazić. Lepiej w domu posiedzieć.
Halina Jarczyk
Jerzy Nowak,
Beata Rybotycka,
Elżbieta Zającówna,
Jacek Wójcicki
Andrzej Głuc
Nie ma
sensu
łazić
Romanowski – jasność. Aktorzy
śpiewający, Beata Rybotycka i Jacek
Wójcicki – jasność. Jerzy Nowak,
co sam na fortepianie akompaniując
sobie, wykonał song do słów Kerna –
jasność. Jasny taniec palców Konrada Mastyły na klawiaturze, jasne
skrzypce Haliny Jarczyk, wreszcie to,
co najistotniejsze – jasność widowni
(dawno nie tłoczyła się na Salonach
taka masa uszu i oczu), jasność i lekkość. Śmierci nie było, choć są tacy,
co z maniackim uporem twierdzą, że
Kern nie żyje. Niech im będzie. Każdemu wolno twierdzić.
Na Salonach czasem bywa tak,
jak ostatniej niedzieli: naraz wszystkie ingrediencje dopasowują się
wzajem idealnie, wchodzą z sobą
w związek zgody doskonałej i same
z siebie tańczyć zaczynają. Wszystko
spójne niczym widmo światła. Przejścia z wiersza w wiersz, z piosenki
w piosenkę, z ciszy w ciszę – łagodne niczym w widmie przejścia barwy
w barwę. Jeśli kto woli – jak w wierszykach Kerna (właśnie tak sam je
zwał – wierszykami) przemiany rymów w rymy, obrazów w obrazy, żartów w żarty. Co tu dużo gadać – oto
środek drobiazgu „Sezon”: Jadą więc
ciała/ Ludzkie, jadą,/ Wiozą organy/
Ku tym „badom”,/ Schorzałe serca,/
Smutne nerki,/ Kichy tęskniące/ Do
wyżerki,/ Wątroby pełne/ Alkoholu,/
Stawy, co przy sia-/ Daniu bolą,/ Pęcherze, które/ Nie chcą nazbyt,/ I stolce
bez roz-/ Kładu jazdy…
Gdy się tak potrafi jechać na karkach słów po kartce – a Kern inaczej
nie umie – gdy się finezję wytwornie
miesza z bezpretensjonalnością dziecięcych wyliczanek – Wielki Koniec
znika na chwilę, choćby na godzinę.
I tak to szło – tak fruwały wierszyki
o psach, kotach i ludziach. Przypomniały się frazy Grochowiaka, które
enty raz przytaczam: Godziny przy
piórze – one leczą rany. I śmierć jest daleko – jak była w dzieciństwie. Tylko
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Konrad Mastyło
85
Jestem człowiekiem prostym
Trwałości moich przekonań
Nie zawdzięczam wielkiej wiedzy ani wysokiemu morale
Raczej tylko uporowi i nadziei
Kornel Filipowicz
13 marca 2011
O sobie i innych
Poezja Kornela Filipowicza
333
na wiolonczeli grał Jacek Kociuban
Małgorzata Kożuchowska
Krzysztof Zawadzki
Andrzej Głuc
czytali Małgorzata Kożuchowska, Krzysztof Zawadzki
Andrzej Głuc
86
Andrzej Głuc
Mag uważności
Lubię przyglądać się twarzy Kornela
Filipowicza na starych fotografiach.
Wracają wtedy słowa, które Andrzej
Stasiuk napisał o obliczu Samuela
Becketta – kamieniu, co na nim powietrze zostawiło hieroglificzne ślady
nie do rozszyfrowania.
Myślę też o ptasim profilu starego
Jakuba w opowiadaniach Brunona
Schulza, gdy już zmienił się w sępa
i skamieniały tkwił na żyrandolu,
bądź krawędzi szafy, czekając, aż czas
dobiegnie końca. Ten sam brak zainteresowania dla żwawych grymasów,
podobna obojętność wobec tańca
znaczących min, zapewne identyczne, niebywałe oczy, jakby przezroczyste. Zielone? Bezlitośnie jasne – to
pewne. Ślepiec z ulicy Maipu w Bue­
nos Aires, który napisał „Ogród
o rozwidlających się ścieżkach”, rzekł,
że wieczność to „znużona nadzieja”.
Na starych fotograficznych portretach Filipowicza znużona nadzieja
pali papierosa, pije kawę z lilipuciej
filiżanki, bądź tylko patrzy, szukając
rozwidleń w tobie. Nad biurkiem –
cisza doskonała. Jak ta na przedstawiającym egzotyczną twarz rysunku
Jerzego Nowosielskiego, zdobiącym
tom wierszy Filipowicza „Powiedz to
słowo”.
Tak, mag krótkiej prozy, „mistrz
uważności” – układał też poezję.
Na początku i na końcu. Finałowy
wiersz „Ostatnie słowo oskarżonego” – spowiedź starca, co zabił mu-
chę i prosi wysoki sąd o najniższy wymiar kary – napisał cztery miesiące
przed śmiercią. W spowiedzi tej, jak
i we wszystkim przez Filipowicza napisanym – to samo, co w jego twarzy.
Dokumentny brak zainteresowania
dla fajerwerków, grymasów, doskonała obojętność wobec pląsu wysilonych min, nieustępliwa jasność
od dna do powierzchni. I dokładnie
tę samą ulgę nieobecności strzępów duperelnych dało się wyczuć
na niedzielnym Salonie Poezji, gdy
Małgorzata Kożuchowska i Krzysztof Zawadzki czytali wiersze z tomu
„Powiedz to słowo”, plus kilka, które
o Filipowiczu napisali inni.
W sumie zabawne to, że przemilczę urzędniczy hit ostatnich
dni – nieprzyznanie Salonowi Anny
Dymnej dotacji ministerialnej. Przemilczę, gdyż przypuszczam, że Filipowicz ani jedną samogłoską nie
kiwnąłby w stronę mózgów warszawskich jurorów. Przemilczę, ale za
to sięgnę po jego wiersz „Republika
bez poetów”, który tak wybornie, jak
zresztą wszystko, wybornie, bo bezlitośnie jasno przeczytali Kożuchowska i Zawadzki. Otóż: Władcy pewnej
republiki doszli do przekonania/ Że
bez poezji można się zupełnie dobrze
obejść. Co wymyślili – to uczynili.
I pięknie szło! Republika świetnie
prosperowała! A pieniądze zaoszczędzone na poezji/ Przeznaczano na widowiska i gmachy parady i zbrojenia.
Cudownie więc było, lecz do czasu.
Coś się zaczęło psuć. Jakieś małe rysy
się pojawiły, pęknięcia, plamy, szczeliny. Potem powstały przerwy między
zdaniami, słowami. W końcu zaczęły rozsuwać się domy. A ludzie? Zamknęli się w mieszkaniach i milczeli.
Cierpieli bez współczucia umierali bez
pożegnania// A potem było już za późno. Nie znalazł się nikt, kto umiałby
zawiązać pozrywane w świecie związki. Między ludźmi, zwierzętami,
drzewami, kamieniami, chmurami
i ptakami. Rzeczami a rzeczami/ Ziemią a niebem księżycem a gwiazdami/
Pojęciami i wyobrażeniami/ […] Bo
zabrakło tych/ Którzy przed tym nic
innego nie robili/ Tylko starali się zrozumieć/ Jak się te rzeczy nawzajem do
siebie mają.
Tak, za późno już było. Nie wiem,
czy dziś też jest już za późno. Mam
tylko przeczucie, że Filipowicz nawet
by się nie zająknął na okoliczność
warszawskich orłów ministerialnych.
Zapaliłby sobie, kawy by się napił z lilipuciej filiżanki, co najwyżej
zbadałby jasnym okiem rozwidlenia
w ministerialnych głowach. Zupełnie
inna sprawa, czy rozwidlenia w ogóle
mogą zaistnieć w doskonałej pustce.
Jacek Kociuban
87
Stanisław Wyspiański
Miałeś, chamie, złoty róg,
miałeś, chamie, czapkę z piór:
czapkę wicher niesie,
róg huka po lesie,
ostał ci sie ino sznur
19 marca 2011
czytali ze specjalnym udziałem śpiewała grali spotkanie poprowadził Anna Dymna, Aldona Grochal, Natalia Strzelecka, Katarzyna Zawiślak-Dolny,
Aleksander Fabisiak, Grzegorz Mielczarek, Jacek Romanowski, Tomasz Wysocki
artystów Teatru Ludowego Tradycja z Okleśnej
Joanna Słowińska
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Jarosław Bester – na akordeonie
Krzysztof Orzechowski
Artyści Teatru Ludowego Tradycja
z Okleśnej
Andrzej Głuc
334
Uroczyste czytanie najpiękniejszych scen
z Wesela Stanisława Wyspiańskiego
w 110. rocznicę prapremiery dramatu
88
Dać słowom
święty spokój
Co pozwala myśleć lepiej? „Wesele”
płaskie jak plakat dla analfabety?
Czy gołe słowa Wyspiańskiego,
które możesz ubrać tylko w to, na co
stać twoją zasłuchaną głowę?
Nic. 110. rocznica prapremiery
„Wesela” Stanisława Wyspiańskiego – i nic za plecami „Wesela”, nic
nad nim, nic po bokach, nic na
proscenium. Osiemnasty dzień marca roku 2011, sobota, godz. 12.00.
W tym samym teatrze (dziś imienia
Juliusza Słowackiego), gdzie 16 marca roku 1901 grający rolę Czepca Józef Kotarbiński o 19.01 pierwszy raz
w historii Polski zapytał: Cóz tam,
panie, w polityce?/ Chińcyki trzymają się mocno? – uroczysty jubileusz
arcyopowieści polskiej. A na scenie
doskonała nieobecność widomych
znaków polskości. Nic. Cepeliowe
wnętrze bronowickiego domostwa?
Nie. Surowe bale ścian izby tanecznej? Niska powała? Przaśne drzwi?
Podłoga z sękatych dech? Nie. Toporne ławy i stoły? Rustykalne skrzynie w kątach? Święte obrazki? Lampy
naftowe? Na ścianach skrzyżowane
kosy na sztorc? Nie. Lepki krajobraz
kiełbas, słojów z ogórkami, pieczywa,
mięsiw, kielichów, ciast, mosiężnych
sztućców i flach palnego bimbru?
Nie. I nikt nie dyszy, nie podryguje,
nie rozsnuwa kwaśnych smug potu,
nikt nikogo nie leje w pysk. Zamiast ludowej kapeli – tylko Halina
Jarczyk, maleńka, ledwo widoczna
w rogu orkiestronu, zamiast skocznych przygrywek – jedynie senny,
cichy cień dźwięku w skrzypcach
Jarczyk. Nikt nie wygląda przez okno
na zmarznięty ogród i chochoła w niskiej mgle. Bo nie ma nikogo. I nie
ma okna. Ci, którzy są – aktorzy –
siedzą za stołem, blisko rampy. Na
ich ramionach to samo, co wszędzie.
Nic. Żadnych ludowych kreacji –
portek pasiastych, wyszywanych
kubraków, sukman, buciorów z cholewami, pawich piór. I najmniejszego śladu fraków, kamizelek, much
malowniczo wiązanych, jedwabnych
kreacji mieszczek, monokli, binokli,
korali z Wiednia. Ot, ubrania codzienne – nieme fatałaszki. Niczego
nie sugerująca, niczego nie dająca do
myślenia odzież bez symbolicznych
właściwości.
Oni więc – Anna Dymna, Aldona
Grochal, Natalia Strzelecka, Katarzyna Zawiślak-Dolny, Aleksander
Fabisiak, Grzegorz Mielczarek, Jacek
Romanowski, Tomasz Wysocki. Oni,
odziani Niczym, z Niczym za plecami, Niczym nad głowami, Niczym
w rękach, prawie nieruchomi przy
stole, co nie ukrywał żadnych znaczeń – przez dwie godziny czytali wybrane przez Annę Burzyńską sceny
z „Wesela”. To wszystko. Nic. Same
słowa. Gołe. Tyle wystarczyło, by
ponadstuletni śpiew Wyspiańskiego
odzyskał pierwotną, ciemną gorycz.
Wystarczyło dać wolne scenografowi, muzykom, teatralnym krawcom,
specom od szminek, pudrów i peruk, magikowi świateł, alchemikowi
dźwięków i wirtuozowi machiny do
robienia dymów tajemnych. Wystarczyło nie chcieć inscenizować, ani na
modłę skansenową, ani wedle reguł
owczego pędu ku uwspółcześnianiu,
co otwiera wspaniałe perspektywy
myślowe. Na przykład, w finale „Wesela” Jasiek trzyma w garści kawałek
skrzydła z wraku wiadomego samolotu – i wszystko jasne. Albo: jest
Andrzej Głuc
Żydem z książką Grossa pod pachą,
stoczniowcem z oponą na szyi, gejem
z piłką nożną w siatce bądź powodzianinem w kajaku – i już wiesz, że
chocholi taniec dotyka palących problemów Polski. Tak, wystarczyło się
nie wygłupiać i nie przebierać „Wesela” we własne artystowskie fanaberie,
nie pstrzyć go ambitnymi znakami
inscenizacyjnymi. Wystarczyło dać
słowom święty spokój.
Kiedyś, dawno temu, chyba Adam
Hanuszkiewicz wyreżyserował w telewizji któreś ze starożytnych arcydzieł.
„Antygonę”? „Króla Edypa”? Obojętne. Był tylko wielki, obojętny stół,
aktorzy w odzieży bez właściwości,
czarne okulary, biała laska. Niewiele
więcej. Czystość brzmienia starych
myśli w tak świetnym Niczym była,
jest nie do zapomnienia. W sobotę,
na uroczystym, jubileuszowym Salonie Poezji, Krzysztof Orzechowski
zrobił z „Weselem” podobnie. Zwrócił słowom Wyspiańskiego ich istotę:
nieuchwytność, niejednoznaczność,
moc czynienia niepokoju w ludziach
na widowni.
Nic. Może to jest dziś najlepsza
ścieżka? Dziś, w epoce klasyków kwiczących pod gruzami tępej publicystyki, kleconej z paździerza, łomotu,
gołych dup, gadżetów codzienności
i kapłanów Melpomeny, jakże zabawnie zgrywających się na tanie cioty. W studium o arcydziele Szekspira
Wyspiański powiada, że „Hamlet”
jest zawsze o tym, co jest w Polsce
do myślenia. A co pozwala myśleć
lepiej? „Wesele” płaskie jak plakat
dla analfabety? Czy słowa gołe, które
możesz ubrać tylko w to, na co stać
twoją zasłuchaną głowę?
Jarosław Bester
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Artyści Teatru Ludowego Tradycja
z Okleśnej
Joanna Słowińska
89
Andrzej Głuc
Aldona Grochal
334
Tomasz Wysocki
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Grzegorz Mielczarek
90
Aleksander Fabisiak
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Krzysztof Orzechowski
Andrzej Głuc
Anna Dymna,
Jacek Romanowski,
Natalia Strzelecka
Andrzej Głuc
Katarzyna Zawiślak-Dolny
91
Homer
przekład Lucjan Siemieński
Oby nigdy już więcej ten gaszy tłum nie siadł
Tu, w zamku Odysowym, do rozpustnych biesiad,
Na które mleć im mąkę muszę, mdła kobiéta!
Niechby się raz ostatni najedli do syta!
20 marca 2011
335
czytali Iwona Budner, Ewa Kolasińska, Jerzy Grałek
grał zespół Acoustic Acrobats:
Jacek Hołubowski, Bogusław Zięba – na akordeonach
Adam Leśniak – na instrumentach perkusyjnych
Jędrzej Łaciak – na gitarze basowej
Piotr Skupniewicz – na klarnecie
Ewa Kolasińska.
Jerzy Grałek,
Iwona Budner
Andrzej Głuc
Homer Odyseja
Pieśni XIX i XX
92
Jędrzej Łaciak
Andrzej Głuc
Zatem – pieśni XIX i XX. Eurykleja obmywa stopy Odysa, rozpoznaje go po bliźnie na nodze.
Zalotnicy znieważają Odysa na
uczcie – któryś z nich ciska weń krowią nogą, trafia w ścianę. Wieszczba
Teoklymena sprowadza grozę. Zbliża się chwila decydująca – chwila
łuku… Niewiele zostało, jeszcze tylko cztery pieśni. A gdy skończy się
salonowa lektura „Odysei” i ziści się
plan wydania całości na płytach –
jak ongiś „Pana Tadeusza” oraz „Beniowskiego” – będzie można sto razy
usłyszeć wyraźnie, że każdy z głosów aktorskich jest tak intensywnie
osobny, iż jest w istocie – przedmiotem niepodobnym do innych
przedmiotów. Trupia niemota słów
„piękne”, „znakomite”, „ciekawe” –
brzdęknie czysto jak nigdy.
Bogusław Zięba
Piotr Skupniewicz
Andrzej Głuc
„Jerzy Grałek, Matko Boska, ależ on
ma głos!” – pieje histeryczny fan.
Pytam: Czyli jaki właściwie? „No,
zachwycający!” A może pan trochę
dokładniej rzecz ująć? „No, głęboki,
męski, piękny!” Pozwoli pan, że powtórzę: czyli jaki ściśle? „No, przecież
mówię – piękny, głęboki i męski!”
Dobrze, ale co to znaczy? Czy z oczywistego faktu, że o brzmieniu podnieconego jelenia, niewydojonej krowy
oraz Jerzego Treli mógłby pan zapiać
identyczną trójcę przymiotnikową,
wynika, iż Grałek jest w brzmieniu
swym jednojajowym bliźniakiem jelenia, krowy i Treli? Czyli że w każdym
z tych czterech wypadków – a można
by dorzucić jeszcze z tysiąc – głębia
jest jedna, męskość jest jedna i to
samo piękno?…
Przerywam, nie ma sensu ciągnąć
zabawy. Histeryczny fan, niczym
Edek z „Tanga” Mrożka, i tak wie
swoje. W niedzielę na Salonie Poezji
Grałek, Iwona Budner i Ewa Kolasińska czytali pieśni XIX i XX „Odysei”
Homera. Głos głęboki, męski, piękny? Głos ciemny, erotyczny? Głos
intrygująco zachrypnięty? O czytających tyle powiedzieć, to tak,
jakby po sobotnim Salonie z okazji
110. rocznicy prapremiery „Wesela”
Wyspiańskiego oznajmić, że Joanna
Słowińska śpiewała – znakomicie,
zaś akordeonista Jarosław Bester
grał – interesująco. Cóż, nie bądźmy
skromni, do słów: „znakomicie” oraz
„interesująco” dorzućmy dzielnie kolejne trzy mądrości. Otóż, Słowińska
jest kobietą, Bester – mężczyzną, zaś
akordeon to instrument muzyczny
kłopotliwy w transporcie.
Nie ma niczego boleśniej kłopotliwego w transporcie myśli, smaków, uczuć, wrażeń niż semantyczne
trupki histerycznego fana banałów.
Słowa – wory, słowa – sprane szmaty, słowa bez twarzy, słowa – dziwki
dobre do wszystkiego i dla każdego.
Matka moja mawiała: gdy coś jest do
wszystkiego – jest do niczego. Przecież nawet wśród psów jest tak, że nie
każdemu Burek. Dlaczego wśród nas
bywa, że za każdym razem, gdy komuś coś się spodoba, ten ktoś ciska
worem „piękne!” – i uważa sprawę
za odfajkowaną? Skąd się to bierze?
Z lenistwa? Z głupoty? Z głuchoty?
Ze stadnego nawyku?
Homer, wiersze w ogóle, metafory na Salonach Anny Dymnej, uczą,
by w myśleniu, mówieniu, pisaniu
o czymkolwiek, o sztuce zwłaszcza, nie
poprzestawać na wymachiwaniu semantycznymi dziwkami. Uczą uważności. Uczą wyłuskiwania ze wszystkiego niepowtarzalności, osobności,
1 os. l. poj. – i szukania osobnych
układów słów, brzmień nie do podrobienia. Niczym brzmienia aktorów
w niedzielę.
Głos Grałka. Kroki zmęczonego
mężczyzny, w twardych butach idącego kamienistą aleją? Głos Budner.
Wieczorny szmer jeziora filcu? Głos
Kolasińskiej. Skoki pasikonika, któremu od dziecka coś chrzęści w stawach? Tak jest – cuduję! Celowo klecę kłopotliwe obrazki! Wlokę język
po bandzie! Po to, by przypomnieć
starą prawdę: lepiej zaryzykować
utonięcie w baroku niż taplać się
w płytkich bajorach słów bez twarzy.
W pierwszym przypadku – może
uda ci się przeżyć. W drugim – trupem jesteś, nim zaczniesz bekać truizmy.
Adam Leśniak
Andrzej Głuc
Głosy osobne
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Jacek Hołubowski
93
William Szekspir
przekład Maciej Słomczyński
Cały świat to scena,
A ludzie na nim to tylko aktorzy.
Każdy z nich wchodzi na scenę i znika,
A kiedy na niej jest, gra różne role.
27 marca 2011
336
wiersze Cały świat to scena
Salon Poezji z okazji
Międzynarodowego Dnia Teatru
Nina Andrycz, Adam Asnyk, Mikołaj Biernacki, Andrzej Bursa, Wincenty Chełmiński,
Józef Białynia-Chołodecki, Marina Cwietajewa, Karol Estreicher, Jerzy Ficowski,
Konstanty Ildefons Gałczyński, Kazimierz Gliński, Antoni Gorecki, Karol Hoffman,
Zbigniew Jerzyna, Stanisław Korab-Brzozowski, Ludvík Kundera, Joanna Kulmowa,
Jan Lechoń, Leszek Aleksander Moczulski, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Walter Raleigh,
Wincenty Rapacki, Horacy Safrin, Antoni Słonimski, Edward Stachura, Artur Maria Swinarski,
William Szekspir, Jan Sztaudynger, Wisława Szymborska, Stanisław Wyspiański
oraz autorzy anonimowi
czytali Lidia Bogaczówna, Katarzyna Zawiślak-Dolny, Marian Cebulski, Krzysztof Jędrysek,
Grzegorz Łukawski
ze specjalnym udziałem Mariana Cebulskiego
grali Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski – na wiolonczelach
Konrad Ligas – na akordeonie
Roman Ślazyk – na kontrabasie
Andrzej Głuc
Krzysztof Jędrysek,
Lidia Bogaczówna,
Marian Cebulski,
Katarzyna Zawiślak-Dolny,
Grzegorz Łukawski
94
Andrzej Głuc
Konrad Ligas,
Roman Ślazyk
W niedzielne południe wybierając
dalszy swój los, aktor Grzegorz Łukawski wybrał smutną dolę artysty
skazanego w teatralnym bufecie na
mielonego zawsze zimnego, wczorajszego, kauczukowego dla zębów,
o ile nie na permanentnie pustą tackę
z tektury. Czas był wiosenny – niebywałe słońce.
Czas był wiosenny i odświętny –
Międzynarodowy Dzień Teatru. Na
Salonie Poezji „Cały świat to scena”, Lidia Bogaczówna, Katarzyna
Zawiślak-Dolny, Marian Cebulski,
Krzysztof Jędrysek i właśnie Łukawski, czytali okolicznościowe, przez
Annę Dymną wybrane wiersze. Cud
teatru, labirynty aktorstwa, alchemia
scenicznej iluzji, trochę melancholii, szczypta zachwytu, radość, kilka
łez. Wszystko było w tych strofach.
I wszystko też na Salonie działo się
wedle odwiecznego wzoru.
Słowa dostojne więc. Joanny Kulmowej, Zbigniewa Jerzyny, Karola
Estreichera, Karola Hoffmana, Leszka Aleksandra Moczulskiego, Jana
Lechonia, Adama Asnyka, Wisławy
Szymborskiej, Wyspiańskiego oczywiście, Wyspiańskiego i Szekspira.
Czcigodny ton, pełen powagi, ale
też strofy uśmiechnięte – dowcipne
sentencje Jana Sztaudyngera, Józefa
Białyni-Chołodeckiego, Wincentego
Rapackiego, Antoniego Goreckiego,
Artura Marii Swinarskiego, Kazimierza Glińskiego i kilku anonimów.
chach Melpomeny – przyjdzie mu
zapłacić. Koledzy zmienią się w same
plecy, teatralny bufet na wieki będzie
dla Łukawskiego tylko lodem. Jest
śledź, pani Gieniu? Nie ma. A bigos?
Nie ma. Więc co jest? Nic nie ma.
Ale ja głodny! To masz… I Gienia
ciśnie na tekturową tackę kauczukowy ochłap. A bułeczka, ogóreczek,
masełko? I co jeszcze – syknie Gienia – może bąka puścić w oponkę?!
Rzecz jasna – wszystkie krzesła będą
zarezerwowane. Pozostanie więc Łukawskiemu kosz w kącie, kosz i konsumpcja palcami. Bo takim, jak on,
widelec nie należy się.
Dorota Imiełowska,
Łukasz Pawlikowski
Andrzej Głuc
Grzegorz
Kolumb
Łukawski
Do tego aktorzy – słusznie naznaczeni skromną godnością. Wytworne
intonacje, szeroko otwarte gardła,
czoła wysoko uniesione. Słowem –
wszystko „szło”, jak się godziło. Aż
tu nagle – niczym w bajce, gdy na
czerwonego kapturka wstrętny wilk
z krzaków wyskakuje znienacka – Łukawski dedykuje wiersz… krytykowi
teatralnemu! Niebywałe! Dedykuje
rymowane piękno gryzipiórkowi, co
go znam z dawnych lat. Do szkół
żeśmy razem chadzali, piłkę kopali,
noce mitrężyli… A dziś? Katastrofa
lita. Lecz mniejsza z tym.
Mniejsza z gryzipiórkiem – grunt,
że czyn Łukawskiego nie ma precedensu w chyba już pięćdziesięcioletniej tradycji Dnia Teatru. Kogo
się rok w rok z końcem marca czci,
komu pokłony bije? Aktorom, reżyserom, scenografom, kompozytorom, dyrektorom naczelnym i literackim, dramaturgom, brygadierom
scen, krawcom, szatniarkom, garderobianym, bufetowym, ba, nawet widzom. Wszystkim. Wszystkim, tylko
nie gryzipiórkom, o których klasyk
rzekł: „Eunuch i krytyk z jednej są
parafii. Obaj wiedzą jak – żaden nie
potrafi”. Tak, w historii Dnia Teatru
nikt nigdy nie zająknął się o tych
wstrętnych, „żabich oczkach”. Łukawski jest pierwszy.
I żeby jeszcze zadedykował eunuchowi Melpomeny rymowankę
o wróbelku bądź stokrotce! Ale gdzie
tam! On zadedykował mu wiersz
samego Antoniego Słonimskiego,
który o aktorach pisał tak czule!
Wiersz – zaproszenie halabardnika
do pijaństwa! Posłuchajcie. Śmieją
się. Słyszysz? Gwiżdżą. Zdejmij z twarzy szminki,/ Chodź do domu, mój
stary, bo już późna pora./ Wypijemy po
drodze, zanim zamkną szynki,/ Zdrowie wygwizdanego starego aktora.
Tak, Łukawski jest pierwszy, jak
Kolumb. I za śmiertelny grzech pamiętania w Dniu Teatru o eunu-
95
Aleksander Wat
W czterech ścianach mego bólu
nie ma okien ani drzwi.
Słyszę tylko: tam i nazad
chodzi strażnik za murami.
3 kwietnia 2011
337
…miliard kilowatów + Wat
Poezja Aleksandra Wata
czytali Beata Paluch, Krzysztof Orzechowski
grali Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Andrzej Głuc
Krzysztof Orzechowski
96
Andrzej Głuc
Beata Paluch
Spóźniłem się trochę, wszystkiego pięć minut, tak, najwyżej pięć.
Spóźniłem się o wiersz, może o dwa.
W sumie – nie zaszkodziło. Pomogło
pamięci. Na dole, jeszcze na progu
wytwornej sieni Teatru Słowackiego – męski krzyk w głośnikach, krzyk
próbujący znaleźć drogę przez pozorną ruinę futurystycznych zdań Aleksandra Wata. Całkiem jak kiedyś, na
innym Salonie Poezji.
Co wtedy napisałem? Więc – kilka
kroków przez wytworną sień, dalej
schody pod karmazynowym dywanem, wreszcie spojrzenie w prawo,
przez szyby złotego foyer na pierwszym piętrze. Tak, wszystko jak na
Salonie 310. w czerwcu zeszłego roku.
Pani (Beata Paluch) i Pan (Krzysztof
Orzechowski). Ona bokiem na wyściełanym krześle. On na wysokim
barowym stołku z oparciem, tuż za
obłożonym wierszami pulpitem, na
jakich filharmonicy rozkładają nuty.
Jeszcze Halina Jarczyk i Jacek Bylica – papużki nierozłączki przy fortepianie.
Wszystko tańczy delikatnie, jak
dziesięć miesięcy temu. Ręce Pana,
próbującego znaleźć w powietrzu
oparcie, niczym dłonie Wata na fotografii zdobiącej program Salonu.
Intonacje Pana, rozpięte między pisklęcym piskiem a najciemniejszym
barytonem, intonacje i twarz, co
na razie nie chce się uspokoić. Głos
Pani, jej powłóczyste spacery od
ścieżek, czystego brzmienia. Więc na
Salonie już brak intonacji skaczącej
od pisklęcego pisku do najciemniejszego barytonowego krzyku. Przy
fortepianie – elegijny spokój. Szukanie szeptu, czekanie na ciszę. Jak
w tym wierszu, jednym z ostatnich
Wata wyznań: Ogień gwiazd i ogień
z kości/ naszych: wspólny ogień./ Wysoko idą dymy./ Przeleciała mewa./
Żegnaj, żono./ Żegnaj, ptaku./ Żegnaj,
chmuro. To wszystko.
Tak, fabularnie – podobnie jak
w czerwcu 2010 roku. Tyle że czas
pozwolił „przegryźć” się wzajem
wszystkim gestom, spojrzeniom,
brzmieniom. Stąd w epilogu bezradność na widowni twardsza niż wtedy.
I bardziej nieustępliwa cisza, trudniejsza do zapomnienia.
Halina Jarczyk,
Jacek Bylica
Andrzej Głuc
Wysoko
idą
dymy
krzesła do mikrofonu, jej śpiew, jej
spojrzenia, próbujące dotknąć oczu
Pana. Łapki papużek nierozłączek
dobywające z fortepianu „warszawskojesienną” dziwność, paznokcie
Jarczyk na strunach w jamie czarnego pudła. Wszystko to tańczy delikatnie, kolebie się, dygocze, kręci
piruety. Wszystko, lecz głównie słowa Wata z czasów, gdy ból, co tkwił
w nim chyba od zawsze, był jeszcze
uśpiony – frazy z okolic legendarnego „mopsożelaznego piecyka i jego
dwóch stron”. Co o tym pisałem
dziesięć miesięcy temu?
Że taki seans, to chyba dobry dla
Salonów kierunek. Że właśnie taka,
delikatna, prawie niezauważalna
inscenizacja, snuta na kanwie słów
przeżytych do spodu, lepsza jest,
lepsza, gdyż bardziej nieuchwytna,
mocniej niejednoznaczna, niż tylko
solenne, wytworne, nieruchome odczytywanie wierszy na głos. Bodaj
to pisałem. I nic się nie zmieniło,
nic – poza jednym. W porównaniu
z Salonem z czerwca 2010 roku, Salon sprzed dwóch dni był… Czystszy? Spokojniejszy? Bardziej spójny?
Przychodzą na myśl kulinaria. Salon
sprzed dwóch dni był niczym fasolka
po bretońsku, leczo, bigos bądź rosół
z makaronem. Wiadomo: po dwóch,
trzech dniach dania te są o niebo lepsze, niż tuż po przyrządzeniu. Smaki,
zapachy, przyprawy muszą mieć czas,
by się „przegryźć”, związać – zlepić
w jedność.
Fabularnie – podobnie jak wtedy.
Najpierw wspomniany futurystyczny taniec gestów, grymasów, palców,
spacerów, spojrzeń, słów pociętych
na sylaby i zdumiewającej, szaleńczo
poskręcanej gramatyki. Później – powolne uspokojenie. Wiersze z czasów, gdy ból Wata już na dobre się
obudził – miażdżył głowę, zmieniał
skórę w połać, którą parzyło nawet
muśnięcie. Zdania coraz bardziej
zmęczone, szukające najprostszych
97
Michał Baliński
Szukam Cię tam
Gdzie kończy się Słowo.
A zaczyna ciało.
17 kwietnia 2011
338
wiersze Poezja krzyża
Wielkanoc w Salonie Poezji
Irit Amiel, Adam Asnyk, Kazimiera Iłłakowiczówna, Zygmunt Krasiński, Antoni Leszczyc,
Leszek Aleksander Moczulski, Cyprian Kamil Norwid, Janusz Stanisław Pasierb,
Roman Pieśniarz, Tadeusz Różewicz, Władysław Syrokomla, Jan Twardowski,
Kazimiera Zawistowska, Jacek Zieliński
czytali Maria Maj, Adam Woronowicz
grali Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Jacek Kociuban – na wiolonczeli
Andrzej Głuc
Adam Woronowicz,
Maria Maj
98
Andrzej Głuc
W połowie Wielkanocnego Salonu
Poezji, w połowie wiersza Jana Twardowskiego, który czytała na głos,
Maria Maj, nie ruszając się z miejsca,
wymknęła się na chwilę – na czas kilku słów, albo dziewięciu kroków.
Stamtąd, gdzie była – i nikogo
poza nią – skapnęła na Salon tylko
jej nagle złamana intonacja, szczypta łkania, wilgoć w oczach. Słowa
poety coś przypomniały? Odległą
stratę? Dawno uśpiony ból? Czyjąś
postać, co zmartwychwstaje rzadko,
coraz rzadziej i zawsze na krótko – na
czas kilku słów, dziewięciu kroków?
Postać ojca? Matki? Jedynej miłości
życia?
W „Krokach” Samuela Becketta
May, która chodzi tam i z powrotem
wzdłuż linii długiej na dziewięć kroków, mówi o sobie, o sobie w trzeciej
osobie, o kimś, o każdym: Wymykała
się o zmroku i przemykała do małego kościółka, przez północne drzwi,
zawsze o tej porze zamknięte, i snuła
się, tam i z powrotem, tam i z powrotem, wzdłuż Jego biednego ramienia.
W niektóre noce zastygała nagle, jakby
przeszywał ją dreszcz jakiejś mrożącej
myśli, i stała tak, nieruchomo, sztywno, aż znowu mogła się ruszać. Ale
najczęściej chodziła bez ustanku, tam
i z powrotem, tam i z powrotem, póki
nie znikła, tak samo jak się zjawiła.
Bezszelestnie. Niesłyszalnie w każdym
razie. Raz, dwa, trzy… osiem, dziewięć – zwrot. Pewnie jakoś tak było
światło… jak księżyc przez pędzące…
poszarpane chmury. W każdym dziewięć kroków, tam i z powrotem, tam
i z powrotem, wzdłuż Jego biednego
ramienia. Osiem, dziewięć – zwrot.
I znów: Raz, dwa…
Gdy Maria Maj, nie ruszając się
z miejsca, była przez chwilę daleko
i wskrzeszała dla siebie kogoś bliskiego, coś intymnego – pomyślałem
o Brunonie Schulzu. O nim, bo Jezus
Chrystus to jednak zbyt wiele. Przecież w filmie Andrzeja Domalika postać autora „Sanatorium pod Klepsydrą” ma zagrać Adam Woronowicz
właśnie. Czekam na to chwilowe
wskrzeszenie. Łudzę się – i dobrze mi
z tym – że zobaczę, usłyszę filcowe
kroki Schulza na chodnikach Drohobycza.
Halina Jarczyk
* Cytaty w przekładzie Małgorzaty
Semil.
Andrzej Głuc
Dziewięć kroków
z Marią Maj w niedzielne południe,
w połowie wiersza Jana Twardowskiego.
Ona i Adam Woronowicz czytali słowa o tajemnicy Krzyża. Długi
dialog Matki Boskiej z Synem Bożym, dalej – strofy innych anonimów, jeszcze dalej – wiersze Adama
Asnyka, Tadeusza Różewicza, Janusza Stanisława Pasierba, Kazimiery
Iłłakowiczówny, Władysława Syrokomli, Zygmunta Krasińskiego,
Antoniego Leszczyca, Kazimiery
Zawistowskiej, Jana Twardowskiego, Leszka Aleksandra Moczulskiego, Cypriana Kamila Norwida, Irit
Amiel. Czytali delikatnie, prawie na
biało, bez cienia pretensji do czegokolwiek. Rzecz jasna, maleńkiego
koturnu świętoszkowatości uniknąć
się nie dało, ale też nie było nawet
najmniejszego śladu dewocyjnego
patosu. Nade wszystko – nikt nikogo nie nakłaniał do gromadzenia się
w duchowej wspólnocie. Ot, kilkanaście, dwadzieścia, może trzydzieści
wierszy Maj i Woronowicz podali do
usłyszenia, a w każdym – echo tamtych dziewięciu kroków wte i wewte,
tamtej samotności May, tamtego bycia sam na sam ze swymi nagle w pamięci zmartwychwstałymi na chwilę
trupami kogokolwiek, czegokolwiek.
Raz, dwa… dziewięć – zwrot.
W sumie – czyż nie jest tak zawsze? Na każdą Wielkanoc? W każde Boże Narodzenie? Albo gdy
tylko – obojętne, na kanwie czego:
śmierci, narodzin, święta, szczęścia bądź tragedii – mignie w głowie stary, drewniany znak? Maj
była jak May, Woronowicz był jak
May. Oni, jeszcze Halina Jarczyk
ze skrzypcami, Jacek Bylica przy
fortepianie, Jacek Kociuban z wiolonczelą i wszyscy słuchający. Każdy
na własną rękę był jak May, snująca
się po linii przeznaczonej tylko dla
niej: Widać ją, jak przechodzi przed
świecznikiem. Jego płomienie, jego
Jacek Bylica,
Jacek Kociuban
99
Jan Paweł II
Zatoka lasu zstępuje
W rytmie górskich potoków
Ten rytm objawia mi Ciebie,
Przedwieczne Słowo.
1 maja 2011
339
Wujek
Wspomnienia o duszpasterstwie turystycznym
i poezja Karola Wojtyły
czytali Bożena Adamek, Krzysztof Orzechowski
grali Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Archiwum
Krzysztof Orzechowski,
Bożena Adamek
100
Archiwum
Powrót
do małych
liter
Kłopotliwy zachwyt Polek i Polaków nad niegdysiejszym skonsumowaniem przez Karola Wojtyłę Kremówki w Wadowicach – nie maleje.
Przeciwnie. Należy się spodziewać, że
od ostatniej niedzieli – dnia Beatyfikacji Jana Pawła II – kłopot będzie
narastał. Nie ma się czemu dziwić.
To nieuchronne, gdyż nieubłagana
jest logika dumy narodowej: błogosławionych jest wielu, lecz tylko nasz
uczcił maturę Kremówką oraz publicznie to wyznał! Zresztą – co tam
„będzie”, co tam czas przyszły! Już
jest. Nieuchronne – już się staje.
Zaczęło się od tego, że się nie
zaczęło o czasie. Niedzielny Salon
Poezji wystartował z prawie godzinnym opóźnieniem. Rzecz absolutnie
zrozumiała. Nikt o zdrowych zmysłach i jako takim smaku niczego
nie czytałby na głos przed końcem
transmisji uroczystości beatyfikacyjnych. Najpierw więc, na ustawionym
w foyer wielkim telebimie, obrazy
z Rzymu szły, dopiero po nich Bożena Adamek i Krzysztof Orzechowski,
a także Halina Jarczyk plus skrzypce
oraz Jacek Bylica za fortepianem –
wystąpili. Co czytali? Co grali?
Kompletnie nieważne. Otóż to! Dla
nieubłaganej logiki dumy narodowej
bez znaczenia jest, jakie i czyje są słowa i nuty – grunt, że brzmią one na
cześć Jana Pawła II. Zaczyna się wtedy nieuchronna msza. W niedzielę
zaczęła się nieuchronna msza – by tak
rzec w przenośni, nie wprost, symbolicznie – msza za niegdysiejszy Kajak,
za czasy zaklęte w tym, jak Kremówka słynnym, pojeździe wodnym.
Tak, celebrowanie Kajaka się zaczęło, Kajaka, którym na początku lat
pięćdziesiątych Wojtyła, dla zmylenia bezpieki zwany przez turystyczną
młodzież Wujkiem, rzekami pływał
i w cieniu którego turystyczne msze
na świeżym powietrzu dla turystycznej młodzieży odprawiał. Się zaczęło
celebrowanie Kajaka, celebrowanie
Tras, którymi Wujek przeszedł Beskidy, Gorce, Tatry, Pieniny, Bieszczady
i Jurę Krakowsko-Częstochowską,
celebrowanie mistrzowskiego rytmu
Marszu Wujka, celebrowanie Obozowisk, które rozbijał, Ognisk rozpalanych jedną Zapałką, Pieśni nuconych
zawsze czysto zimą i latem, zawsze
szczerych Rozmów z przygodnie napotkanymi ludźmi, Humoru Wujka,
leśnej Swobody Wujka, wytrzymałej Nogi Wujka i precyzyjnej Dłoni
Wujka. Słowem – się zaczęła i trwała
msza za Normalność sprzed plus-minus sześćdziesięciu lat.
Się zaczęła? Dokładnie tak. Sama
z siebie się celebra zaczęła i sama
z siebie przez niepełną godzinę trwała
sobie, czcigodna, jasna, wzruszająca.
Naczelną bowiem siłą nieubłaganej
logiki dumy narodowej jest tyleż siła
praw logiki (o której filozof rzekł, że
to etyka myśli), co siła bezwładności uwznioślania. Nie trzeba się jakoś specjalnie natężać – Wyspiański
dobrze o tym wiedział. Bez niczyjej
pomocy kremówka urasta do potęgi
króla Piasta, czyli do – Kremówki.
Tak też sprawy się miały na Salonie
zatytułowanym „Wujek”.
Adamek i Orzechowski nic nie
musieli, więc nic nie robili. Wspomnienia tych, co tworzyli tak zwaną
Rodzinkę, towarzyszącą Wujkowi
w rowerowych, narciarskich, kajakowych i pieszych wyprawach, czytali
po prostu, poza koturnem. Owszem,
czasem, zwłaszcza w prologu, z gardeł wypływała im łza, słodka rzecz
jasna, i wyraźnie słychać było, że
bieszczadzką ścieżką Stąpa przyszły
Błogosławiony, a nie idzie kawał
zdrowego chłopa. Ale to nie miało
znaczenia. Wujek zespiżowiałby bez
wspomagania konkretnych łkań. To
wszystko.
Tak jest. Inaczej nie będzie. Dobrze to? Źle? Wiem tylko, że gdy
Benedykt XVI zarządził pod koniec
mszy milczenie, stara normalność na
swoje miejsce wróciła na chwilę – do
małych liter. Kajak znów był tylko
kajakiem, Noga Wujka – nogą wujka, a Kremówka – mazią w smaku
mętną i, jak Bóg przykazał, morderczo tuczącą.
Halina Jarczyk,
Jacek Bylica
101
Julian Tuwim
Na stacji Chandra Unyńska
Gdzieś w mordobijskim powiecie,
Telegrafista Piotr Płaksin
Nie umiał grać na klarnecie.
8 maja 2011
czytał Jerzy Nowak
śpiewała Beata Rybotycka
na fortepianie grał Konrad Mastyło
Jerzy Nowak
Andrzej Głuc
340
Chandra Unyńska
Poezja Juliana Tuwima
102
Andrzej Głuc
Konrad Mastyło
Na przykład to: Na stacji Chandra
Unyńska,/ Gdzieś w mordobijskim powiecie,/ Telegrafista Piotr Płaksin/ Nie
umiał grać na klarnecie. I tak dalej.
Gdyby poemat sentymentalny Juliana Tuwima „Piotr Płaksin” czytał na
głos inny aktor – pewnie pięknie by
czytał.
Przed pierwszym dźwiękiem pewnie by zobaczył na dnie swojej głowy
ruinę pod niebem jak popiół, zarastający paprociami peron i za pękniętą
szybą okna matowe oczy nad martwą gałką telegrafu. Kto wie, może
też klarnet? Tak, klarnet w koszu na
parasole. I rozpocząłby, powtarzając
głosem ten krajobraz, a dalej – kraj­
obrazy następnych trzydziestu siedmiu zwrotek. Ich nastroje, twarze
i gesty innych postaci, barwy rzeczy, zapachy powietrza, zdarzenia –
wszystko. Powtórzyłby. Właśnie.
Tak jak się wyciąga coś zza własnych
pleców, coś skończonego, domkniętego, coś, co się minęło gdzieś daleko stąd w czasie dawno minionym
i dziś nic innego nie pozostaje, niż
tylko zdmuchnąć z tego kurz i pokazać czystym głosem, dykcją perlista,
z uczuciem, łzę rodząc raz bądź dwa.
Co jest, co dzieje się między słowami Tuwima a Jerzym Nowakiem, że
w jego głośnym czytaniu nie brzęczy
powtórzenie – nie słychać tej pięknej
rezygnacji?
O bohaterze opowiadania Jorge
Luisa Borgesa „Pierre Menard, autor
chwałę. Maleńki w ogromnym fotelu, pod względem słownym identyczny z Tuwimem, lepił stare wersy na
gorąco, jak mawiają poligloci – in
statu nascendi, zlepiał je sobą. Tworzył dwuznaczność? W każdym razie
te przecież w istocie proste wierszyki
nabrały jakiejś dziwnej nieuchwytności, zaczęły umykać, straciły na
oczywistości, przestały być nieruchomymi wzorcami piękna.
Tak, hasło „niechaj się tekst w teatrze dzieje zawsze tylko tu i teraz” –
to jest pierwsze przykazanie aktorstwa, banał okrutny. Wiem o tym.
Lecz odpowiedzcie: w ilu przypadkach na sto jest przykazaniem za
trudnym? W dziewięćdziesięciu? Czy
tylko w osiemdziesięciu sześciu? I kto
z tych, dla których nie jest kłopotem,
rozumie je tak intymnie, jak Nowak?
Andrzej Głuc
Maleńki
w ogromnym
fotelu
»Don Kichota«” ktoś rzekł: „Pierre
Menard tak kochał »Don Kichota«, że musiał go sobie napisać na
nowo”. Nie potrafię inaczej odpowiedzieć: między frazami Tuwima
a Nowakiem jest, musi być podobnie. Cokolwiek czytał w niedzielę,
na wymyślonym przez siebie Salonie
„Chandra Unyńska” – wiersze „Piotr
Płaksin”, „Przy okrągłym stole”,
„Rzuciłbym to wszystko”, „Nauka”,
„Bracia”, „Rodowód”, „Nad Cezarem” albo „Łódź”, Tuwima tłumaczenia strof Aleksandra Puszkina,
satyryczną prozę „Ślusarz”, wreszcie
fragment „Kwiatów Polskich” – nigdy nie słychać było gestu wytwornego kopiowania ­krajobrazów przeszłych, dokonanych. Jakby między
Nowakiem a napisanymi przez Tuwima nastrojami, twarzami, barwami,
zapachami, zdarzeniami – nie istniał czas i pamięć była zbędna, gdyż
z tego, co napisane, niczego nie ma
za plecami czytającego. Wszystko –
tu i teraz. Tylko tu, tylko teraz. Tak.
I coś jeszcze.
Borges powiada: „»Don Kichot« –
mówił mi Menard – był przede
wszystkim przyjemną książką; teraz
stał się okazją do patriotycznych toastów, do gramatycznej dumy, do
bezwstydnie luksusowych wydań.
Chwała jest formą niezrozumienia,
być może najgorszą”. A cztery akapity wcześniej: „Teksty Cervantesa
i Menarda są pod względem słownym
identyczne, ale ten drugi jest niemal
nieskończenie bogatszy. (Bardziej
dwuznaczny, powiedzą jego potwarcy; ale dwuznaczność jest pewnym
bogactwem.)”.
Czy Tuwim nie jest dziś, może trochę już zmatowiałym, omszałym, ale
wciąż jeszcze spiżem polszczyzny –
automatycznie, bez mała bezmyślnie
hołubionym bożkiem językowej wirtuozerii i rymowania alchemicznego? Czytanie Nowaka to elegancka
obojętność wobec intonacji głoszącej
Beata Rybotycka
103
Julia Hartwig
Wspomnienie jest jak żagiel wątły
Pod którym morze kłębi się i nie wysycha
15 maja 2011
341
Mówiąc nie tylko do siebie…
Poezja Julii Hartwig
czytała Zofia Kucówna
grali Renata Żełobowska-Orzechowska – na fortepianie
Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski – na wiolonczelach
Andrzej Głuc
Zofia Kucówna
104
Andrzej Głuc
Jabłka i szale
Pani w wieku… Ilu lat? Można
sprawdzić, lecz liczba nie ma znaczenia. Spokojna pani o jasnej głowie nosi szale niedzisiejsze. Już tak.
Zapewne codziennie. Bawełniane,
jedwabne, z wełny, może kaszmirowe, bądź szyte z innego, jeszcze odleglejszego sukna. Szale na każdą porę
roku, długie, za dłonie. Któryś spływa z nadgarstków, gdy pani otwiera
torebkę, by wyciągnąć srebrne etui
z okularami, a później niespiesznie
idzie do fotela za stołem przy oknie
z widokiem na fasady kamienic,
siada, powoli unosi kartkę i czyta
wiersz. I druga pani o jasnej głowie.
Układa wiersze. Myślę, że w szalu na
ramionach, o zmierzchu, albo świtem. Szal jest chyba nieuchronny.
Pani od układania wierszy powiada:
Samotność jest w jakimś stopniu przypisana pisarstwu. Pisanie jest możliwe
tylko w samotności. Nie można nagle
w tłumie zacząć pisać wiersza. Szal
pomaga w byciu pierwszą osobą liczby pojedynczej, łagodzi bliskość tłumu. Dwie spokojne panie więc. Zofia Kucówna i Julia Hartwig. Panie
o jasnych głowach, w niedzisiejszych
szalach na wiosnę, lato, jesień i zimę.
Aktorstwo Kucówny, słowa Hart­
wig. Było już takie spotkanie na Salonie Poezji? Można sprawdzić, ale
to też jest bez znaczenia. Twarde,
obojętne liczby. Nieuchronne daty.
Lodowata buchalteria księgowych.
Wykresy, rachunki, tabele kronika-
rzy. Albo prowadzone przez logopedów laboratoryjne badania aparatu
mowy Kucówny. Albo matematyka
polonistów, liczących sylaby w wersach Hartwig. Owszem, przydatne
to wszystko, pouczające, krzepiące
nawet, choć na krótko. Ale chyba lepiej jest, gdy jest tak, jak na ostatnim
Salonie Poezji. Aktorstwo Kucówny,
słowa Hartwig. Spotkanie poza napastliwą arytmetyką nowoczesności.
Spokojna pani w szalu na ramionach
czytała na głos wiersze ułożone przez
spokojną panią w szalu na ramionach. Dwie osoby liczby wspaniale
pojedynczej daleko, bardzo daleko
od tłumu. Mogło się nie zdarzyć.
Zdarzyło się. Ot i wszystko.
Zdarzyło się, że się dwie samotności spotkały na wysokim stopniu
porozumienia. Tak wysokim, intymnym, iż nie było sensu niczego mierzyć, ważyć, dodawać, odejmować –
wystarczyło słuchać. Przypomniało
się to, co na innym Salonie, bite jedenaście lat temu, 30 listopada 2003
roku, Bronisław Maj rzekł o poezji
Hart­wig. Że istota tych wierszy skrapla się w tytułach dwóch tomików:
„Czułość” i „Zobaczone”. Albo w tej
prośbie: „Daj nam widzenie czyste,
nie podejrzliwe”. Tak więc – zobaczyć z czułością, bez podtekstów,
czule obejrzeć. Ale co? Wszystko, co
najmniejsze. Cokolwiek z rzeczy będących pod ręką. Hartwig ma czułość
dla planktonu najbliższych krajobrazów. Co teraz, na gorąco, pamiętam
z jej kiedyś przeczytanych wierszy?
Palce jazzmana w Nowym Orleanie?
Motek włóczki? Kruchość głowy małej dziewczynki? Pusty hamak w sadzie? Źdźbło trawy przy drodze skądś
dokądś? Tak. Jeden z utworów Hartwig nosi tytuł „Oda do nicości”. No
właśnie. Gdzie indziej napisała: Drży
skóra wody pod dotknięciem słońca.
Rzeczy zazwyczaj omijane – stają się
naraz łupinami blasku nie do ominięcia.
Kucówna nie przeoczyła niczego.
Zatem i tego, że wiersze Hartwig to
nie tylko smak nostalgii, nie tylko pasma melancholii, nie tylko dyskretna
gorycz elegii na odejście – na nieuchronne, codzienne odchodzenie
strzępów, bądź ludzi najbliższych –
elegii zawsze bezradnej. Jest w nich
też śmiech, czasem nawet kłująca
ironia. Jak w drobiazgach czytanych
w finale. Albo w zdaniach Hartwig,
które Józef Opalski przypomniał na
początku. Szkoda, że nikt nie chce
słuchać opowieści starców. To jakby nie
jeść jabłek, bo zdarzają się robaczywe.
Czy trzeba coś do tego dodać?
Dorota Imiełowska,
Renata Żełobowska-Orzechowska,
Łukasz Pawlikowski
105
Homer
przekład Lucjan Siemieński
Na to Odys, przebiwszy źrenicą ich swoją:
„Psy jakieś! Myślicie, żem poległ pod Troją?
Że nie wrócę? Więc dalej rej wodzić po domu!
Z dworskimi dziewki płodzić rozpustę bez sromu,
I, chociem żyw, małżonkę moją bałamucić!”
22 maja 2011
342
Homer Odyseja
Pieśni XXI i XXII
czytali Urszula Grabowska, Wojciech Leonowicz, Sławomir Sośnierz
grali Sławomir Berny – na instrumentach perkusyjnych
Adam Kawończyk – na trąbce, kalimbie i fletni Pana
Sławomir Sośnierz,
Urszula Grabowska
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Wojciech Leonowicz
106
Andrzej Głuc
Sławomir Berny
Zofia Abramowiczówna, autorka
wstępu do „Odysei”, lubi tropić błędy w śpiewie legendarnego ślepca.
Psychologiczne nieprawdopodobieństwa, gesty nieosiągalne dla zwykłych śmiertelników, śmiesznostki architektoniczne i inne cuda. W Pieśni
XXI Telemach próbuje napiąć łuk.
Abramowiczówna: W tej sytuacji jest
to właściwie niecelowe […] oświadczenie Telemacha, że jeśli on przestrzeli te
topory, to matka zostanie w domu, nie
ma sensu, bo przecież nie od niego to zależy. Dalej, o Pieśni XXII – o Homerze jako architekcie: Dużo nabiedzili
się archeologowie nad topografią pałacu Odyseusza, gdyż niełatwo pogodzić
wszystkie dane wymienione w opisie
rzezi zalotników i dojść do dokładnego obrazu, gdzie co się tam znajdowało. Trochę wcześniej: W czasie walki,
która się wywiązuje, Telemach uzbraja
ojca, siebie i obu pasterzy, co byłoby
oczywiście niemożliwe w rzeczywistości. Co jeszcze? Okazuje się, że Atena (w postaci Mentora) też nie jest
bezbłędna: Bogini postępuje równie
niekonsekwentnie jak ongiś u Nestora:
zapowiada, że będzie walczyć i że niech
Odyseusz patrzy, jak to Mentor umie się
wywdzięczać – i w tejże chwili przemienia się w jaskółkę i ulatuje na belkę
pułapu. Co – sikorka byłaby lepsza?
A może wróbel?
Nie ironizuję. Więcej powiem:
wzrusza mnie Abramowiczówny pilność w rozliczaniu mitu z realności,
rego losu, szkielet namiętności, sieć
zupełnie pustych żył. To wszystko.
Cóż począć, czasem tak człowiekowi
wychodzi – trochę bladawo. Ale też
nie ma tego złego… Na tle bladej intonacji czytających brzmienia, co je
Sławomir Berny i Adam Kawończyk
dobywali ze swych perkusyjnych
i dętych cudeniek, zachwycały gęstością, bez której opowieści Homera są
tylko poczciwą teorią.
Andrzej Głuc
Poczciwa teoria
to metodyczne testowanie eposu kategoriami wyłuskanymi ze zwykłej codzienności. Wzrusza mnie trud Abramowiczówny, gdyż zawsze wzrusza
mnie elegancka płonność. Płonność,
bo w sztuce – że stary truizm przywołam – błąd gdzie indziej się rodzi:
kłamstwo i prawda nie jest kwestią
niezgodności bądź zgodności fikcji
z realnością za oknem. Gdzie zatem?
Wewnątrz, gdzieś na nitkach wiążących elementy opowieści. Choćby na
nitkach intonacji. Jak ostatniej niedzieli, kiedy Urszula Grabowska, Wojciech Leonowicz i Sławomir Sośnierz
czytali Pieśni XXI i XXII „Odysei”
Homera.
Tyle się w Pieśniach tych dzieje!
Krwi całe beczki! Jęki, jazgot ostrzy,
kolosalne brzmienie przerażenia, ufności, braku litości wreszcie, wszystko, co tylko chcecie! A na scenie pod
oknem – jakby mgła stojąca nad łąkami. Czytanie prawie na biało. Somnambuliczny pochód liter – słuchanie tego było niczym jazda sypialnym
do Szczecina. Między wściekłym brakiem litości Odysa a jaskółką na belce pułapu – dla ucha żadnej większej
różnicy. Podobna nieobecność życia.
W efekcie – dowód tamtego starego
truizmu o sztuce i błędzie. Kłopot
z napisanymi, psychologiczno-architektonicznymi krajobrazami Homera nie polega na ich rozminięciu się
z naszymi kraj­obrazami, na ich nieprawdopodobieństwie. Kłopot jest
ten, że w czytaniu niedzielnym krajobrazy nie opuściły podstawowego
poziomu słów – poziomu czarnego
tuszu, skostniałego na prostokącie
wyschłej celulozy. Owszem, przekazano informacje, co i w jakiej kolejności się w Pieśniach XXI i XXII
działo, lecz nie dano ani smaków, ani
zapachów, ani barw, ani niczego dla
palców.
Opowieść bez ciała. Coś jakby sam
tylko schemat, wykres na milimetrowym papierze, poglądowy szkic sta-
Adam Kawończyk
107
Michał Rusinek
DINOŻARŁY
Coś zeżarły
I wymarły
29 maja 2011
343
Pełna skrzynka wierszyków Rusinka
Dzień Dziecka w Salonie Poezji
czytali Ewa Kaim, Grzegorz Mielczarek, Adam Nawojczyk
grali Renata Żełobowska-Orzechowska – na fortepianie
Mariusz Pędziałek – na oboju
Andrzej Głuc
Adam Nawojczyk,
Ewa Kaim,
Grzegorz Mielczarek
108
W samo południe niedzielne, na Salonie Poezji z okazji Dnia Dziecka,
bardzo mali ludzie zdumiewali się
ekwilibrystyką drobnych rymowanek
Michała Rusinka – a jeden, nie wiadomo czyj tatuś, był na skwerze przed
Teatrem im. Juliusza Słowackiego
odrobinę „wczorajszy”. Nieruchomy
krajobraz. Kibic Manchesteru United
po sobotnim finale Ligi Mistrzów,
w którym FC Barcelona zmieniła
jego idoli, jego „czerwone diabły” –
w jedenaście bladych farfocli?
Gdy Ewa Kaim, Grzegorz Mielczarek i Adam Nawojczyk odczytywali dzieciom przepyszne, z poradników „Jak robić przekręty” oraz „Jak
przeklinać” wyjęte, drobiny Rusinka – przez okno teatru patrzyłem na
znieruchomiałego w słońcu. Nogi
wyciągnięte, ręce na piersiach splecione niby warkocz, tułów w koszuli
już na amen non iron i z długą nitką miast guzika pod szyją – w lewo
wygięty (patrząc, że tak powiem,
od strony widowni), główka klapnięta na ramię, włosy o blasku stali,
z okrągłym wgłębieniem, co czoło
przez pół tnie poziomo – pamiątka
po kaszkiecie, który wczoraj wieczorem, przed pierwszym gwizdkiem
finału, a nawet po gwizdku ostat­
nim, przecież jeszcze był, lecz którego dziś już, Boże Święty, nigdzie nie
ma. Brak kaszkietu, brak papierosów.
A na domiar złego… W słowniku
zebranych przez Rusinka przekrętów
dziecięcych czytamy: „Panie, nie jestem W WODZIE, abyś przyszedł do
mnie. Tak, wody niestety też brak.
Więc raczej nikt nie przyjdzie do nieruchomego.
Z grubsza tak się ten Salon rozgrywał – na dwóch poziomach. Tu,
w foyer, ktoś z czytających rzekł:
Skoro są TE NISÓWKI,/ powinny być
i TAMTE przecież./ Wiedzą to nawet
półgłówki,/ więc z czego się śmiejecie? –
a na skwerze pięty nieruchomego,
pięty w umordowanych tenisówkach wbite w granitową bizantyjską
mozaikę. Tu dzieci szalały na poduchach – tam rzeźba lśniła pod doskonałym niebem, rzeźba zatytułowana
„Po bitwie”, albo „Powrót do domu”.
Tu tańczyła fraza: DINOŻARŁY/
coś zeżarły/ i wymarły – tam, w ciszy zupełnej, pod zlepionymi czymś
żółtawym powiekami nieruchomy
śnił beznadziejnie naiwny sen o zwycięstwie Manchesteru. I gdyby nie
wyrozumiała ławka, co w ostatniej
chwili podparła jego zad i plecy, nieruchomy śniłby niemożliwe – wtulony w klomb fioletowych bratków.
Pewne rzeczy możliwe są tylko
w snach, bądź na tych plastrach wyobraźni, co o sen się ocierają. Tam,
gdzie prawidła realności same biorą
się w nawias, unieważniają, spuszczając wszystko ze smyczy i pozwalając
wszystkiemu tańczyć swobodnie,
wedle najcudaczniejszych pomysłów
woli, gdzieś w powietrzu, tak jakby
przyciąganie ziemskie nie istniało.
Cóż takiego by się stało, gdyby reguły, sylogizmy i inne algorytmy codzienności – od wieków utarte zasady
języka, ruchu, myśli, czegokolwiek
innego – na chwilę dęba stanęły?
Pewne rzeczy są możliwe tylko wtedy, gdy chce się usłyszeć odpowiedź
na to pytanie.
Dzieci robią to ze słowami – bezwiednie. Artyści, choćby aktorzy,
albo Rusinek, który językowe cuda
małych ludzi zebrał i na ich kanwie
ulepił swe słowne sztuczki cyrkowe – śnią dla innych i za pieniądze.
W niedzielę drukowane sztuczki
Rusinka świetnie nabierały ciała.
Uszy, zwłaszcza uszy starych, niebywale się rozciągały. Kaim, Mielczarek i Nawojczyk, setnie bawiąc nas
i siebie, przez godzinę dowodzili, że
niekoniecznie trzeba mówić tak beznadziejnie „kwadratowo” jak na co
dzień. A biedny „manchesterczyk”?
Po nieuchronnej klęsce swych
idoli (któż, naprzeciw FC Barcelony
dziś stając, nie jest skazany na kciuk
w dół?) z rozpaczy skamieniały na
skwerze pod teatrem – niemożliwą
wiktorię „czerwonych diabłów” śnił
tylko dla siebie, biedniejszy o gorzałę, którą wypił, patrząc na klęskę.
Śnił, śni, będzie śnił. Nie budźmy go.
Mariusz Pędziałek
Andrzej Głuc
Nie budzić
biednego
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Renata Żełobowska-Orzechowska
„Jak przeklinać. Poradnik dla dzieci”
autorstwa Michała Rusinka
109
Nikt cię się nie spodziewał; niebo nam cię zsyła!
Witaj nam! Oby łaska bogów ci świeciła!
Lecz powiedz, niech wiem wszystko: azali twa żona,
Roztropna Penelopa, już uwiadomiona,
Żeś wrócił? Jeśli nie wie, wyślę gońca lotem.
Homer
przekład Lucjan Siemieński
5 czerwca 2011
Homer Odyseja
Pieśni XXIII i XXIV
344
czytali Anna Dymna, Krzysztof Orzechowski
grali zespół KROKE: Jerzy Bawół – na akordeonie, Tomasz Kukurba – na altówce,
Tomasz Lato – na kontrabasie
oraz Sławomir Berny – na instrumentach perkusyjnych
Anna Dymna
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Krzysztof Orzechowski
110
Tomasz Lato
Tomasz Kukurba
Ostatnia
taka
Ossa
Nie wiedziałem, zapomniałem, jak
wszyscy, nikt przecież nie wkuwa
„Odysei” Homera wers w wers, na
przysłowiową blachę i na wieki wieków, zapomniałem więc, że w finale epopei, pięć stron przed końcem
ostatniej, XXIV Pieśni, jest jeszcze
jedna niespodzianka, może nawet zasadzka, tak – zasadzka nadzwyczajnie
malownicza.
Wszystko jest już jasne, prawie
wszystko. W prologu XXIII Pieśni
oślo uparta Penelopa wciąż nie wierzy
w powrót męża, sądzi, że zalotników
pozarzynał któryś z bogów, nie Odys.
Nie wierzy, lecz za chwilę, w łożu
małżeńskim, uwierzy. I dzięki dobrej Pallas, która odwlekła kres nocy,
utwierdzi się w wierze. Wreszcie Pieśń
ostatnia, o którą – czy w ogóle potrzebna? czy aby nie dodana sztucznie,
później, kiedyś? – już starożytni krytycy się spierali. W każdym razie – ojciec Odysa rozpoznaje syna, Pallas cudownie odmładza ojca i kilka innych
dziwności się zdarza. Zostawmy je. Bo
oto, pięć stron przed końcem: Kiedy
się tak krzepiono w biesiadnej świetlicy,/
Przelatywała miasto Ossa wieścionośna/
Głosząc, że wszystkich gachów spotkała
śmierć sprośna. Tak – Ossa! Nie chce
być inaczej: dwa es, których nie można zlepić językiem na podniebieniu
w es jedno. I nie dość, że Ossa, czyli
uosobiona Wieść, to jeszcze właśnie –
wieścionośna! Nadzwyczaj malownicza zasadzka na dykcję.
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Ossa wieścionośna, os-sa-wie-ścio-noś-na, ossawieścionośna. Spróbuj
to na głos ludziom powiedzieć zrozumiale – nie łamiąc swej twarzy. Anna
Dymna spróbowała w niedzielę –
i uśmiechnęła się. Na tym Salonie
Poezji, kiedy ona i Krzysztof Orzechowski, wyjątkowo na scenie Miniatura a nie w foyer głównego gmachu, czytali finałowe Pieśni „Odysei”,
śmiechu w ogóle dużo było – przy
epopei Homera może pierwszy raz aż
tyle. Naśladowanie głosów, teatrzyk
damsko-męskich namiętności, intonacje miłosnych wzruszeń – a wszystko to podane w sosie świadomie bajkowym, niczym dla dzieci, wszystko
głoszone z celowo majestatycznym
nadmiarem gestów i brzmień, zdobione złotkami iście odpustowymi.
Dobre to było – migotliwe a także rozluźniające napięcie dykcyjne
w aktorach, zupełnie rozluźniające.
Więc gdy Dymna szczękę na Ossie
wieścionośnej zwichnęła lekko,
z uśmiechem ją sobie nastawiła i Ossę
wieścionośną powtórzyła – już bezbłędnie. Podobnie Orzechowski, gdy
mu się w innych zasadzkach żuchwa
niebezpiecznie zacinała. Uśmiech –
to pomagało.
Dymna i Orzechowski – ich żuch­
wy w zwarciu ze starożytną, na trzynastogłoskowe wersy poszatkowaną
polszczyzną Lucjana Siemieńskiego,
co rusz szpikowaną przeróżnej maści
Ossami wieścionośnymi. Zwarcie ich
żuchw i zwarcie żuchw reszty aktorek
i aktorów, co czytali „Odyseję”. Ciągły lęk o szczęki, zęby, języki, podniebienia, wargi. I modły, żeby nic się
nie zacięło, żeby w węzeł gordyjski
się nie zapętliło, żeby, Matko Święta, nie skompromitować się. Modły
bądź wściekłość – między tymi skrajnościami rozpięte były od wielu miesięcy te minuty tuż przed początkiem
każdego Salonu z Homerem. Jeden
aktor, wgapiony w tekst – pocił się
w kącie i próbując opanować drże-
nie siniejących warg, powtarzał sobie
szeptem wszystkie Ossy wieścionośne, co do których miał pewność,
że za chwilę go zabiją. Inny aktor –
odwrotnie. Po korytarzu wte i wewte kroczył, wyprostowany niczym
struna, i pięknie przed wszystkimi
grał (cóż za głos! jaki gest! charyzma
jaka!), że spokojny jest, gdyż w dupie
ma, a ma, bo przekład Siemieńskiego
to w czasach naszych trup, więc nie
ma się czym przejmować.
Tak, modły i wściekłość – a pomiędzy pełna paleta aktorskiej bezradności. Kilkumiesięczne podglądanie
wyjadaczy sceny, dygoczących przy
starożytnej polszczyźnie – to cenne.
A na końcu uśmiech Dymnej. Nie ma
się czym przejmować. Trzeba się pogodzić – Ossa niesie, że innego przekładu „Odysei” na razie nie będzie.
* Cytat w przekładzie Lucjana Siemieńskiego.
Sławomir Berny
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Jerzy Bawół
111
Jorge Luis Borges
przekład Krystyna Rodowska
Innym świat przypadł w udziale bez reszty,
ja zaś, w półmroku, przywykam do wierszy.
12 czerwca 2011
345
Milonga
Poezja Jorgego Luisa Borgesa
czytała Anna Polony
grali Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski – na wiolonczelach
Konrad Ligas – na akordeonie
Roman Ślazyk – na kontrabasie
Andrzej Głuc
Anna Polony
112
Andrzej Głuc
Łukasz Pawlikowski,
Dorota Imiełowska
Czytając od zawsze, od zamierzchłego
dzieciństwa każdego dnia i o każdym
zmierzchu będąc głową pochyloną
nad opowieściami w pustej bibliotece ojca, Jorge Luis Borges może czuł
niejasno, że kiedyś napisze, co rzeczywiście napisał: Nie bez gorzkiej logiki/ myślę, że słowa istotne,/ które mnie
wyrażają, kryją się wśród stronic/ nie
wiedzących, kim jestem, a nie wśród
kart mych książek./ Tak jest lepiej.
W prologu do pierwszego wydania
„Powszechnej historii nikczemności” – był to jego debiut prozatorski
(Editorial Tor, Buenos Aires 1935) –
wyzna: Czasami przypuszczam, że
dobrzy czytelnicy są w większym jeszcze stopniu szczególnymi łabędziami
ciemności niż dobrzy autorzy. […]
Czytanie, w każdym razie, jest czynnością późniejszą niż pisanie: bardziej
zrezygnowaną, bardziej kurtuazyjną,
bardziej intelektualną.
Aktor, każdy aktor jest na scenie
zawsze późniejszy niż cudze słowa,
które mówi, albo na które w ciszy
czeka, by je powiedzieć, nie ufając
własnym, i zrozumieć, kim jest. Często kończy się to fiaskiem, bo nie ma
słów dobrych dla każdego. Na niedzielnym Salonie Poezji Anna Polony czytała wiersze Borgesa. Niewiele: „Milonga dla Jacinta Chiclany”,
„Milonga o Calandrii”, „Milonga
o dwóch braciach”, „Mityczne założenie Buenos Aires”, „Luna”, sonet
„Deszcz”, „Ars Poetica”. Niewiele?
mowej bibliotece domu przy ulicy
Tucumán w Buenos Aires? Możliwe.
W końcu gorzka logika pewności, że
słowa naprawdę istotne, które być
może cię wyrażą, kryją się wśród
stronic cudzych, jeszcze nie poznanych ksiąg, nie wiedzących, kim jesteś – to w istocie logika samotności.
I tak jest dobrze. A najlepiej bywa,
gdy ta goryczka okazuje się też logiką
aktorstwa.
* Cytaty w przekładzie Krystyny Rodowskiej.
Roman Ślazyk,
Konrad Ligas
Andrzej Głuc
Kroki dawno
niewidziane
Minutę przed końcem mówiła piątą strofę „Ars Poetica”: Czasem z jakiegoś zmierzchu wynurza się twarz/
patrząca z głębi jakiegoś zwierciadła./ Sztuka winna być głębią owego
zwierciadła,/ które objawi tobie twoją
własną twarz. Nie niewiele – Polony
przeczytała wszystko. Wszystko, co
u Borgesa jest przeznaczone tylko dla
niej. Więc – co? Co zobaczyła w swoim głosie – ciemnej tafli szkła, wolno
sunącej od okna do drzwi?
Bywają Salony, na których zgoda
między słowem a tym – tą, który –
która czyta, tak doskonała jest, że
Salon obraca się w godzinę intymności ostatecznej, kiedy wszystko,
co można, to tylko pytać cicho i bez
nadziei na odpowiedź. Jest wtedy
w foyer Teatru Słowackiego tak, jak
ostatniej niedzieli. Jakby nikogo nie
było. Dobra pustka. Tylko Polony
i to, co spotkała w słowach Borgesa.
Szły stateczki malowane, kołysząc się
mocno/ śród ruchomych na nurcie wysepek roślinnych. Jaki, czego początek,
równie miękki i spokojny, dostrzegła
w takim prologu Buenos Aires? Jak
naprawdę nazywał się Jacinto Chiclana z jej przeszłości, którego przypomniała sobie, gdy mówiła do siebie: „Pamiętam. To było w Balvanera/
pewnej nocy gubiącej się w dali,/ kiedy
ktoś rzucił nazwisko/ niejakiego Jacinto Chiclany? A to: Ten deszcz, co szybom zawiązuje oczy,/ w cichym przedmieściu radośnie zaskoczy/ czarniutkie
kiście winogron na pewnym// patio,
którego nie ma. Wilgocią zmieniony/
wieczór przynosi mi głos upragniony/
ojca, co wraca i wciąż żyje, zwiewny?
W krótkiej ciszy po ostatniej kropce
sonetu, nim kapela snuć zaczęła kolejne tango – powtórzył się dla niej
głos odległy, zamajaczyły kroki dawno nie widziane?
Tak, w niedzielę na Salonie Poezji
przez godzinę było pięknie pusto. Jak
każdego dnia i o każdym zmierzchu
w tamtej, od dawna już tylko wid-
113
Aleksander Fredro
O szczęśliwy kaczorze!
Jak zazdroszczę twej swobodzie:
Bujasz wolno po jeziorze
W czułych kochanek obwodzie.
18 czerwca 2011
Specjalne
spotkanie
z okazji
V
Krakowskiej
Nocy
Teatrów
346
wiersze Jan Brzechwa, Anna Burzyńska, Rafał Dziwisz, Konstanty Ildefons Gałczyński,
Zbigniew Herbert, Stanisław Jachowicz, Ludwik Jerzy Kern, Maria Konopnicka,
Jean de La Fontaine, Krzysztof Orzechowski, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska,
Julian Tuwim
czytali Karolina Kominek, Ewa Worytkiewicz, Grzegorz Łukawski
oraz goście specjalni Anna Burzyńska, Rafał Dziwisz, Krzysztof Orzechowski
grali Halina Jarczyk – na skrzypcach
Jacek Hołubowski – na akordeonie
Grzegorz Piętak – na kontrabasie
Jacek Bylica – na fortepianie
Karolina Kominek,
Grzegorz Łukawski,
Ewa Worytkiewicz
Andrzej Czapliński
Salon Poezji
ornitologiczno-entomologiczno-orgiastyczny
114
Andrzej Czapliński
Halina Jarczyk,
Jacek Bylica,
Jacek Hołubowski
Gdy w sobotni wieczór Grzegorz Łukawski słowo „słowik” wyrecytował
tak przeciągle i mrukliwie, że siedząca obok mnie pani raka spiekła pod
kokiem jak huba – przypomniał mi
się pewien Ludwig, filozof austriacki,
który nauczał: ostatecznym znaczeniem słowa jest sposób jego użycia.
Gadanie było dlań siecią niezliczonych gier językowych. Nasz Białoszewski dodawał: w słowie dzieje
się dramat, który jest nieustającym
migotaniem wszystkich znaczeń, narosłych na nim przez wieki używania.
Nawiasem, istnieje potężna dziedzina nauki, Teoria Literatury, która
próbuje wyjaśnić sekret: czy w ogóle istnieje jeden niewzruszony sens
danego tekstu i właściwie kto o nim
decyduje – ten, który pisze, czy ten,
który czyta? Ale zostawmy to. Zostawmy próg zbyt wysoki, wróćmy
do pani z kokiem jak huba.
Porzekadło ujmuje rzecz w intonacji swojskiej: zależy, na czym co leży.
Albo: jeśli wpadłeś między wrony,
musisz krakać jak one (oczywiście,
nie tylko wron reguła dotyczy). Stąd
już blisko do przypadku słynnego
żydowskiego urzędnika Leonarda
Zeliga, tytułowego bohatera filmu
Woody’ego Allena, Zeliga, który
­
miał tę fatalną (a może właśnie fenomenalną?) przypadłość, że tak mentalnie, jak fizycznie, niczym kameleon upodabniał się do najbliższego
otoczenia. Z rudym rudział, z grubym tył, z jazzmanem „dżemował”.
była wyłącznie grą lekko ukłutej wyobraźni słuchających.
Trudno się więc dziwić, że gdy
taką pierwszą część Salonu sam dyrektor Krzysztof Orzechowski krasił
grą na… no… no nie da się tego inaczej ująć: na ptaszku, glinianym bo
glinianym, wodą wypełnionym, lecz
jednak ptaszku – twarz mojej sąsiadki jarzyć się zaczęła. Gdy zaś w części
drugiej Orzechowski, Anna Burzyńska i Rafał Dziwisz czytali „orgiastki”
przez siebie napisane – kok w kształcie huby nie mógł nie zacząć dymić.
Więc dymić zaczął.
Rafał Dziwisz,
Anna Burzyńska,
Krzysztof Orzechowski
Andrzej Czapliński
Pani z kokiem
Czy świntuszył wśród świntuchów?
Nawet jeśli nie, to na ostatnim, specjalnym, nocnym, jak głosił tytuł
„ornitologiczno-entomologiczno-orgiastycznym” Salonie Poezji z okazji
V Krakowskiej Nocy Teatrów, który
się odbył na plenerowej Scenie przy
Pompie – z pozoru zupełnie niewinne, w większości dla uszu dziecięcych
przeznaczone słowa były takie, jakim
niechybnie byłby Zelig w gronie
świntuszących.
Iście przedszkolne wierszyki Gałczyńskiego, Tuwima, Brzechwy, Kerna i Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, te
rymowanki o wróbelkach, słowikach,
pająkach, muchach, pchłach, konikach polnych, biedronkach, żukach,
żurawiach, czaplach i innych owadach oraz ptakach, niczym w przytoczonym porzekadle – znaczyć zaczęły, co znaczyć zaczęły, gdyż położone
zostały na słowie „orgiastyczność”.
Tyle – plus lekko powłóczysta, lekko
mrukliwa recytacja Karoliny Kominek, Ewy Worytkiewicz i Grzegorza
Łukawskiego – wystarczyło, by spoza
niewinnych znaczeń przedszkolnych
strof ciągle wyskakiwały znaczenia
inne – nieoczywiste, nieoczekiwane,
i sensy nocne, ustronne, jęcząco-mlaskająco-sapiące.
Czym innym, jeśli nie również
tym jest teatr jako taki: wydłubywaniem spod zimnej skorupy oczywistych znaczeń tego lub innego tekstu scenicznego – znaczeń właśnie
nieoczywistych? Tak. Tyle że zawsze
chodzi o to samo – o stopień delikatności gestu, akcentu, intonacji. Gdyby czytający pedał orgiastyczności do
dechy przycisnęli, gdyby wszystkie
swe intencje, podteksty kawa na ławę
wywalili – na Scenie przy Pompie
mielibyśmy kolejne wcielenie ambitnego młodego teatru polskiego, czyli
kolejny ciężki niczym ołów seans toporności, tym razem seksualnej. Nie
przycisnęli. Tylko dotykali, muskali
klasyczne rymowanki. Cała reszta
115
Miasto było ukochane i szczęśliwe,
Zawsze w czerwcowych piwoniach i późnych bzach,
Pnące się barokowymi wieżami ku niebu.
Czesław Miłosz
26 czerwca 2011
Salon Poezji
z okazji
Roku Miłosza
i Jubileuszu
20-lecia
Partnerskiej
Współpracy
Krakowa i Wilna.
Projekt
współorganizowany
z Wydziałem
Kultury
i Dziedzictwa
Narodowego
Urzędu Miasta
Krakowa
Nigdy od Ciebie, miasto, nie mogłem odjechać
Litwa w poezji Czesława Miłosza
z muzyką Mikołaja Konstantego Čiurlionisa
347
na fortepianie grał Rokas Zubovas
Andrzej Kozak
Dalia Michelevičiūte
Andrzej Głuc
Aleksander Fabisiak
Andrzej Głuc
czytali Dalia Michelevičiūte, Aleksander Fabisiak, Andrzej Kozak
Andrzej Głuc
116
Andrzej Głuc
Rokas Zubovas
„Nigdy od ciebie, miasto, nie mogłem odjechać”, wyznał Czesław Miłosz. Był rok 1963, i zapewne piękny
dzień w Berkeley w Kalifornii, piękny dzień bądź zmierzch. Ile tysięcy
kilometrów dzieli Berkeley od Wilna? Pół globu jest pomiędzy nimi,
pół, czy tylko jedna trzecia, niczym
solidny kawał arbuza? I jak wiele czasu minęło od dnia, w którym opuścił
swoje ukochane miasto, do chwili,
kiedy w Kalifornii notował bezradne wyznanie? A wcześniej i później,
przed i po Berkeley, między Wilnem
a innymi miastami jego życia – jak
wiele i jak długich ścieżek dałoby się
wykreślić, i jak dużo czasu zajęło wędrowanie? Nie licząc początku, wczesnej młodości – całą ogromną resztę
jego lat mu to zajęło?
Słucham niedzielnego Salonu
„Litwa w poezji Czesława Miłosza”.
Słucham, jak Aleksander Fabisiak,
Andrzej Kozak i wileńska aktorka
Dalia Michelevičiūte czytają wiersze,
a w każdym wersie mniej lub bardziej
wyraźne echo Litwy, jakieś z pamięci wydłubane kształty, smaki, barwy,
mgliste obrazy, resztki niegdysiejszych
dźwięków. Słucham tego kawałka lirycznej biografii, autobiografii, czyli,
jak sam Miłosz by rzekł, zmyślenia
słucham, zmyślenia albo wielkiego
snu – i liczę czas, mierzę drogi, rachunki czynię, albowiem historia wędrowania starego Odysa dowiodła, że
nostalgia, czyli bezradność pamięci,
rym nagle już tylko „ostrość i przezroczystość”. Rachuj tedy. Raz, dwa,
trzy, cztery, pięć, sześć, siedem…
Andrzej Głuc
Rachowanie
porzuconych
rzeczy
jest sprawą zegarków i geografii. I dobrze też znam tę oto pewność Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. „Żeby
napisać zdanie warte czytania, muszę
wpierw obejść kulę ziemską”.
Nigdy od ciebie, miasto, nie mogłem
odjechać. Jest w tych słowach wiele,
wiele lat. Długa była mila ale cofało mnie jak figurę w szachach. W tej
mili są dziesiątki tysięcy kilometrów,
a w ruchu wieży lub konia – włóczęga pamięci. Nie tylko ten wiersz,
wszystkie wiersze Fabisiak, Kozak i…
czytają tak, jakby zrobione były one
tyleż ze słów, co z kolosalnego czasu
i ogromnej przestrzeni. Pięknie czytają. Słucham ich. Czytają z cudownie spokojną rezygnacją w głosach.
Słucham ich uważnie.
Uciekałem po ziemi obracającej się
coraz prędzej/ A zawsze byłem tam:
z książkami w płóciennej torbie,/ Gapiący się na brązowe pagórki za wieżami
Świętego Jakuba/ Gdzie rusza się drobny koń i drobny człowiek za pługiem,/
Najoczywiściej od dawna nieżywi.
Jak przeliczyć wieczność ostatniej frazy? Nie wiem. Tylko słucham.
Tak, to prawda, nikt nie pojął społeczeństwa ni miasta,/ Kin Lux i Helios,
szyldów Halperna i Segala,/ Deptaku
na Świętojerskiej nazwanej Mickiewicza./ Nie, nikt nie pojął. Nikomu się
nie udało./ Ale kiedy życie się strawi na
jednej nadziei:/ Że w jakiś dzień już
tylko ostrość i przezroczystość,/ To, bardzo często, żal.
Więc aby przeliczyć wieczność,
trzeba w pamięci rachować opuszczone przez siebie rzeczy, dociekać
sumy, która wyjdzie z dodawania starych kin, co ich już nie ma, od dawna
martwych szyldów, kawałków zdławionego asfaltem bruku na głównym deptaku opuszczonego miasta?
Opuszczonego przez kogo? Przeze
mnie? Przez ciebie? Przez nią lub niego? Obojętne. Tak, należy rachować
porzucone rzeczy. Nic więcej nie da
się zrobić, czekając na dzień, w któ-
Dwujęzyczne wydanie wierszy
wileńskich Czesława Miłosza
z okazji setnej rocznicy urodzin
poety
117
Urszula Kozioł
W słowach zamieszkałych przez miłość
kryje się nieskończona możliwość przeżywania
miłości takiej samej
10 września 2011
348
Salon na Parnasie
Uroczyste spotkanie w ramach
I Krakowskiej Nocy Poezji
wiersze Urszula Kozioł, Ewa Lipska, Czesław Miłosz, Leszek Aleksander Moczulski, Jan Polkowski,
Janusz Szuber, Bohdan Zadura
z udziałem poetów Urszuli Kozioł, Ewy Lipskiej, Leszka Aleksandra Moczulskiego, Jana Polkowskiego,
Janusza Szubera, Bohdana Zadury
oraz Anny Dymnej, Bronisława Maja
grali Renata Żełobowska-Orzechowska, Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski – na wiolonczelach
Jan Polkowski,
Urszula Kozioł,
Leszek Aleksander Moczulski
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Bohdan Zadura
118
Andrzej Głuc
Halina Jarczyk,
Jacek Bylica
Anna Dymna,
Bronisław Maj
Janusz Szuber
Ewa Lipska
Andrzej Głuc
Tak, Wielka, zaprawdę, powiadam
wam, Wielka to Noc była, Kolosalna – a tu sześć małych niedowierzań.
Była to Pierwsza Krakowska Noc Poezji i w samym jej środku, oczywiście
na Dużej, Największej Scenie Teatru
im. Juliusza Słowackiego, Odświętny
Krakowski Salon Poezji, godzina pod
tytułem „Salon na Parnasie” – a tu
sześć cichych zdumień, może nawet
zawstydzeń delikatnych i pobladłych
z lęku przed głośnym czytaniem
publicznym (Boże Święty!) i do mikrofonu (Chryste, chroń nas!), do
mikrofonu oraz wyraźnie (Matko
Częstochowska, miej litość i wykręć
korki!). Sześć gotowych do salwowania się ucieczką istnień poetycznych,
na tejże Największej Scenie rozsadzonych, nad słowami skulonych, każde
nad swoimi, i cichuteńko nad nimi
chrząkających w poszukiwaniu odpowiedniego tonu, o którym przecież wiedzą, że go nie znajdą. A jednak chrząkają! Oni: Urszula Kozioł,
Ewa Lipska, Bohdan Zadura, Leszek
Aleksander Moczulski, Janusz Szuber
i Jan Polkowski. Poeci, na dnie Wyjątkowo Odświętnej Nocy czytający,
próbujący czytać swoje wiersze.
Urocza noc dobrych lęków! „Ja to
napisałam?!! Naprawdę?!!”. „Stworzyłem to ja?!! Doprawdy?!!”. Niedowierzanie Kozioł – bardzo stonowane,
miękkie, trochę niby krótka drzemka
babci przy piecu. Pięknie przykryte
profesorską intonacją niedowierzanie
powodów naraz – wiersze swoje poeci czytali właśnie tak, jakby dopiero
przed chwilą je napisali lub nawet tu
i teraz, na gorąco i na głos notowali.
Tak, czytali, jakby głosami swoimi
szli granicą dźwięków jeszcze nie do
końca spełnionych, świeżych, najświeższych. I to było dobre. Bardzo
ludzkie. Na miarę powszechnych, codziennych niedowierzań, zdumień,
zawstydzeń i lęków.
Andrzej Głuc
Sześć
małych
dygotów
Lipskiej. Zadura i jego niedowierzanie męskie szalenie, szczere, wręcz
bitewne. Ciche i ciepłe jak polna
mysz w sierpniu niedowierzanie Moczulskiego. Pełne pokory, lekko przepraszające niedowierzanie Szubera.
Polkowski wreszcie, Polkowski i jego
wirtuozerskie wciskanie niedowierzania pod mozolnie wykreowane oblicze
człowieka, który jasno daje do zrozumienia, że mało jest lepszych od niego.
Tak, uroczy seans w sześciu krótkich aktach to był. Sześć bardzo
normalnych, bardzo ludzkich lęków
w cieniu Wielkiego Dostojeństwa.
Tam, wokół, proszę ja was, Cudowna Nocna Odświętność, Światła
Najjaśniejszych Reflektorów i chyba
z tysiąc Znawców Teatru i Poezji na
Złoconej Widowni, w pluszowych
lożach, i jeszcze wyżej, na Jaskółce,
pod sam sufit, z którego zwisa żyrandol Piękny i Gigantyczny niczym
czubkiem w dół odwrócona piramida
egipska – a tu paniczne modły skulonych sześciorga o to, żeby się za chwilę nie jąkać i żeby metafory ich nie
wznieciły śmiechu na świecie. „Tak
mi dopomóż, Boże Wszechmogący,
oraz Wszyscy Święci, amen…”
Dopomogli. Nie wiadomo, czy
On i Oni, ale ktoś ewidentnie dopomógł. Możliwe, że był to Czesław
Miłosz. W wierszu „Kraina poezji”,
który na początku ostatniego Salonu
Anna Dymna i Krzysztof Orzechowski odczytali, Miłosz radzi: Do tej
krainy idź ścieżkami tonów,/ Z których
się rodzą spokojne muzyki,/ Granicą
dźwięków jeszcze nie spełnionych,/ Zaczętych tylko. I posłuchali poeci Miłosza. Właśnie tak „szli” przez godzinę,
nie ruszając się z miejsc.
By uczcić Wysokopienną Noc,
na Wielkiej Scenie, w Wielkich
Światłach, wobec tysiąca Wielkich
Smakoszy, może z wrodzonej tremy,
może z wrodzonej skromności, może
z wrodzonej niewiary w jakość swoich słów, może ze wszystkich tych
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Renata Żełobowska-Orzechowska,
Dorota Imiełowska,
Łukasz Pawlikowski
119
Vicente Huidobro
przekład Krystyna Rodowska
Ja jestem w innych rzeczach
Podróżuję oddając szczyptę mego życia
Pewnym drzewom i pewnym kamieniom
Które na mnie czekały od wielu lat
2 października 2011
349
Umocz wargi w kamieniu
Przekłady z poetów latynoamerykańskich
wiersze Gastón Baquero, Jorge Luis Borges, Pablo Antonio Cuadra, Nicolás Guillén, Pablo Neruda,
José Emilio Pacheco, Nicanor Parra, Ambar Past, Octavio Paz, César Vallejo
czytali Marta Waldera, Wiktor Loga-Skarczewski
gość specjalny Krystyna Rodowska
śpiewała Marta Bizoń
na fortepianie grał Jacek Bylica
Marta Waldera,
Wiktor Loga-Skarczewski
Andrzej Głuc
120
Andrzej Głuc
Marta Bizoń,
Jacek Bylica
Ten, co obejmuje kobietę, jest Adamem.
Kobieta jest Ewą. Tak rozpoczął się
kolejny sezon Krakowskich Salonów
Poezji. Który to już? Ósmy? Dziewiąty? Pięćdziesiąty? Chyba dziewiąty. I znów wszystko było, jak zawsze
w przeszłości: pierwsze powitanie,
pierwsze śmiechy, pierwsza cisza
przed pierwszym czytaniem, pierwszy wers – lecz w istocie też takie, jakby przeszłych początków salonowych
nie było i dopiero teraz wszystko
zaczynało się naprawdę. Dokładnie
takie, jak miłość w prologu wiersza
Jorge Luisa Borgesa „Szczęście”. Ten,
co obejmuje kobietę, jest Adamem. Kobieta jest Ewą./ Wszystko zdarza się po
raz pierwszy.
„Szczęście” czytała pani Krystyna Rodowska, „Szczęście” wyjęte
z zachwycającego, świeżo przez Biuro
Literackie we Wrocławiu wydanego
tomu jej tłumaczeń wierszy poetów
latynoamerykańskich „Umocz wargi
w kamieniu”. Po niej, już do końca,
recytowali aktorzy – Marta Waldera
i Wiktor Loga-Skarczewski. I przy
fortepianowym akompaniamencie
Jacka Bylicy Marta Bizoń śpiewała trzy razy. Borges zatem, a dalej:
Octavio Paz, Gastón Baquero, José
Emilio Pacheco, Nicolás Guillén,
Pablo Neruda, Nicanor Parra, César
Vallejo, Ambar Past, Pablo Antonio
Cuadra. Ich słowa. Meksyk, Argentyna, Kuba, Chile, Peru, Nikaragua.
Stamtąd zdania dotkliwie gęste. Nie
Ten, co patrzy na piaskową klepsydrę,
widzi, jak rozsypuje się imperium./
Ten, co się bawi sztyletem, śmierć
Cezara przeczuwa./ Ten, co śpi, jest
wszystkimi ludźmi./ Na pustyni ujrzałem młodego Sfinksa o dopiero co
wyrzeźbionych kształtach. Wreszcie
finał nie do ominięcia, który przecież można czytać jako aforystyczną
definicję aktorstwa, teatru w ogóle, a także jako definicję słuchania,
oglądania, czytania dziś tego, co ktoś
wieki temu skomponował, namalował, napisał. A także 349 Salonów
przeszłych i całej reszty Salonów, które dopiero zaczną się stawać, od najbliższej niedzieli – nie wiadomo jak
długo. Posłuchajcie.
Nic dawnego pod słońcem./ Wszystko zdarza się po raz pierwszy, ale na
modłę wieczności./ Ten, co mnie czyta,
stwarza moje słowa.
* Cytaty w przekładzie Krystyny Rodowskiej.
Krystyna Rodowska,
Anna Burzyńska
Andrzej Głuc
Nic dawnego
pod słońcem
sposób ich tajemnic zamknąć w jednej, porządkującej formule. Lecz tajemnicom tym, jak sądzę, po drodze
ze starą pewnością Gabriela Garcii
Márqueza, który powiedział, że dotknąć w pisaniu sedna Karaibów, to
ulepić ze słów zapach gnijącego owocu Guawy.
Zapachy, barwy, faktury, smaki.
W tych wierszach jest ogrom gęstej,
lepkiej sensualności, mało lodowatych konstrukcji intelektualnych.
Poza nieosiągalnym Borgesem,
co tkał swe dojmujące opowieści
z miękkich ziaren mózgu – opowieści
innych poetów raczej nie są filozofujące. One dotykają i pozwalają się
dotykać, wchodzą w nos, oczy, uszy,
między wargi, zlepiają język z podniebieniem. Niby większość wierszy
świata całego i czasów wszystkich
taka jest, taka chce być, lecz napisana gęstość latynoamerykańska to
osobna jakość, iście babilońska, do
czytania, owszem, lecz do czytania,
które w ostateczności okazuje się
powolnym przejściem, włóczęgą,
brnięciem. Przypomina się „Raj”,
legendarna powieść kubańczyka José
Lezamy Limy, niepoprawnego sybaryty, wytwórcy skrajnie barokowych
fraz, o każdej porze każdego dnia
z nieodłącznym cygarem w zębach.
„Raj” – jezioro rozgrzanego towotu.
Ale zostawiam to. Dodam tylko, że
Waldera, a zwłaszcza Loga-Skarczewski, aktor o słuchu jak się zdaje absolutnym – nie rozcieńczyli gęstości
poezji. W niedzielę była ona, jaka jest
w istocie: lepka, hipnotycznie lepka.
Tyle niech wystarczy. Wracam do początku – do „Szczęścia”, które uczy,
że wszystko zdarza się po raz pierwszy, zawsze tak.
Spokojne zwierzęta podchodzą,
abym nazwał je po imieniu. Jak nikt
nigdy. Nie ma liter w księgach biblioteki. Lecz kiedy je otworzę, wynurzają
się. Jak nigdy wcześniej. Ten, co wchodzi do rzeki, zanurza się w Gangesie./
121
Tadeusz Różewicz
mógł służyć do krojenia chleba
nożyk z żelaznego wieku
pomyślałem – z obozu zagłady
9 października 2011
350
Nożyk
Poezja Tadeusza Różewicza
czytał Mariusz Benoit
na saksofonie grał Leszek Szczerba
Mariusz Benoit
Archiwum
Spotkanie
z okazji
Jubileuszu
dziewięćdziesiątych
urodzin
Poety
122
Archiwum
Stare opowieści
Głos. Gruby plaster ciemnego filcu.
Głos Mariusza Benoit i słowa „Nożyka profesora” Tadeusza Różewicza.
pociąg towarowy/ wagony bydlęce/
bardzo długi skład […] ten pociąg/
nie odjedzie/ z mojej pamięci// pióro
rdzewieje. Słowa przez chwilę właśnie takie, jakby zrobione z ciemnego
filcu – takie jakimi jeszcze nigdy nie
były, chyba że Benoit czytał je gdzieś
wcześniej, na głos, choćby tylko sobie, któregoś zmierzchu. A gdy głos
milknie – znów są tylko czcionki. Te
co zawsze. Znaki bez właściwości.
Czy o czymś zapomniano? Tade­
usz Różewicz skończył dziewięćdzie­
siąty rok życia. Od 1947 – roku
jego debiutu, roku wydania tomu
wierszy „Niepokój” – do dziś, przez
sześćdziesiąt cztery lata, dwa, trzy
pokolenia, tysiące gimnazjalistów,
studentów, nauczycieli polskiego,
polonistycznych magistrów, doktorów i profesorów nadzwyczajnych,
a także zwyczajnych, i ze wszystkich
stron świata, literackich historyków
oraz teoretyków, recenzenckich gryzipiórków, krytyków wiekopomnych, eseistów, reżyserów, filozofów,
historyków idei, publicystów, kolegów po fachu, pewnie też ideologów
wszelkiej barwy, namiętnych amatorów wreszcie – od 1947 roku legiony
te o jego nieprzeliczonych wierszach,
jego prozie i nadzwyczajnym teatrze
dały głos na żywo, na piśmie, na
scenie. Jak potężna jest bibliografia
zdań o Tadeuszu Różewiczu? Czy
możliwe, że o czymś zapomniano?
Coś przeoczono? Przemilczano –
z bezradności bądź cynicznie – jakiś
sekret? Na planecie interpretacji jego
słów – czy istnieje jeszcze szansa na
kopernikański przewrót?
Trochę wątpię. Więc co pozostaje?
Powtarzać? Na okoliczność jubileuszu
własnymi zdaniami streścić sześćdziesiąt cztery lata cudzych przekonań?
Owszem, można. Nawet trzeba. Ale
można też, dokładnie mówiąc – można było w niedzielę na Salon Poezji
przyjść posłuchać Benoit czytającego
wiersze Różewicza. Klasyk mawiał, że
nic innego ludzkości nie pozostaje,
tylko wciąż od nowa powtarzać sobie stare, kiedyś przez kogoś opowiedziane historie, delikatnie, ostrożnie
dodając do nich małe ziarno własnej
intonacji, tak małe, by nie zgruchotać
oryginału. Całkiem jak Benoit.
„Nożyk profesora”, „Z życiorysu”, „List do ludożerców”, „Szkic do
erotyku współczesnego”, „Dlaczego
poeci piją wódkę”, „Z ust do ust”,
„Poemat apatyczny”, „Wśród wielu zajęć”, „Jajko Kolumba”, jeszcze
pięć, może dziesięć innych wierszy.
I w każdym z nich, na głos czytanych, ten sam świeży naddatek, to
samo Benoita brzmienie nie do powtórzenia, to samo ostrożne dotykanie starych słów ciemnym filcem.
Ale też zawsze to samo wrażenie, że
Benoit, nim wypowie pierwsze słowo
wiersza, gdzieś w głowie, w uszach,
w gardle – sprawdza wielką ilość
możliwych do wykorzystania intonacji, grzebie w stosie przeróżnych
akcentów, w gamach szeptów, krzyków, pauz. Sprawdza, mierzy, waży,
przymierza do fraz – i odrzuca prawie wszystko, zostawiając tylko to, co
nieuchronne. Intonację bliską zeru,
bez nadziei na recytatorski barok,
dojmująco suchą, ascetyczną tak, iż
mało brakuje, a zostałby tylko mruk,
o ile nie nic.
Artur Sandauer się ostatniej niedzieli przypomniał, jego sławna opinia, że wiersze Różewicza są niby
wraki, po których wyraźnie widać,
jakiej świetności okrętami kiedyś
były. Zostawmy dyskusję o słuszności
tego sądu. Niech wystarczy, że Benoit
odrzuca papuzie intonacje, karnawałowe wirowanie akcentów, szeptów,
krzyków i pauz, odrzuca, podobnie
jak Różewicz, liryczne arabeski, by
skonstruować wzruszenie z samych
kości zdań. I to jest dobre. Różewicz
i Benoit – świetny związek zgody
temperamentów znających moc chłodu. Do tego okruch ciemnego filcu –
czyli świeżość przez chwilę. Nic więcej. Tyle w zupełności wystarczyło.
O Różewiczu wszystko już zostało
powiedziane. Tak. Oprócz tego, co
będzie do usłyszenia, gdy inni kiedyś
sobie i nam od nowa snuć zaczną na
głos jego stare, dawno temu opowiedziane historie.
Leszek Szczerba
123
Wisława Szymborska
Jest więc taki świat,
nad którym los sprawuję niezależny?
Czas, który wiążę łańcuchami znaków?
Istnienie na mój rozkaz nieustanne?
14 października 2011
Spotkanie
odbyło się
w Akademickim
Teatrze
Młodym
w Kijowie
351
Specjalny Polsko-Ukraiński
Krakowski Salon Poezji w Kijowie
w ramach Polskiej Prezydencji 2011
wiersze Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz, Tadeusz Różewicz, Wisława Szymborska,
Jan Twardowski
czytali
aktorzy ukraińscy Polina Łazowa, Mark Drobot, Ihor Sławynski
oraz polscy Anna Dymna, Katarzyna Zawiślak-Dolny, Radosław Krzyżowski
grał zespół Motion Trio: Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek
Katarzyna Zawiślak-Dolny,
Mark Drobot,
Ihor Sławynski
Sergij Ukrainets
124
Mówiłem to już, niejeden raz się
już spowiadałem z tego mojego i nie
tylko mojego braku wiary, z tej mojej fatalistycznej pewności, że cała ta
Anny Dymnej zabawa w czytanie
poezji na głos nie potrwa długo. Po
Salonie pierwszym, koło południa
20 stycznia 2002 roku, syknąłem do
Żuka Opalskiego: „Cudów nie ma,
jeszcze ze dwa, no, góra sześć razy.
Sześć niedziel i będzie po ptakach…”
Owszem, idea zacna – ciągnąłem
już tylko w myślach – a nawet szlachetna, tak oswajać z wierszami nasz
cokolwiek głuchawy na język naród,
zwłaszcza w epoce miłościwie panujących esemesów oraz innych ćwierkań głuchawy, ale zacność to jedno,
a skłonność rodaków do prędkiego
nudzenia się zdaniami zbyt skomplikowanymi – to drugie. Tak dumałem – a tu proszę! 14 października
2011 roku Dymna Salon Poezji w dalekim Kijowie poprowadziła, Salon
specjalny, Salon odświętny, w ramach
polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. Tak – tam trwała godzina
z wierszami. Tak – w Kijowie.
W Akademickim Teatrze Młodym
aktorzy ukraińscy: Polina Łazowa,
Ihor Sławynski, Mark Drobot, i aktorzy polscy: Anna Dymna, Katarzyna Zawiślak-Dolny i Radosław
Krzyżowski, w dwóch językach
czytali wiersze Wisławy Szymborskiej, Jana Twardowskiego, Tadeusza
Różewicza, Czesława Miłosza oraz
Zbigniewa Herberta. A kiedy mil-
Szanowni Państwo!
Na dzisiejsze spotkanie wybraliśmy wiersze kilkorga współczesnych polskich poetów, którzy niewątpliwie należą do największych – choć każde z nich
z różnych powodów. Znajdzie się wśród nich dwoje Laureatów Nagrody Nobla – mistrzyni ironii i lapidarnej pointy, obdarzona znakomitym poczuciem
humoru i dystansem do świata – Wisława Szymborska i niepokorny intelektualista, twórca poezji kontemplacyjnej i metafizycznej – Czesław Miłosz.
Najwybitniejszy filozof wśród poetów polskich – Zbigniew Herbert i eksperymentator – awangardysta, uważany także za pierwszego polskiego postmodernistę – Tadeusz Różewicz. I wreszcie – ks. Jan Twardowski – fenomen całkowicie osobny, łączący w swoich utworach głębokość spojrzenia z niezwykłą
prostotą i trafnością słowa poetyckiego, którego utwory, pełne autentycznej
miłości do człowieka są w ostatnich latach bez wątpienia najchętniej czytane
przez wszystkich Polaków.
Wybór nie był łatwy, bo Polska, jak powszechnie się uważa, jest ojczyzną
poetów i nawet dzisiaj, w trudnych dla literatury czasach, publikuje się w naszym kraju znacznie więcej tomików poezji, niż innych gatunków literackich.
Jednak twórczość tych pięciorga stanowi, bez wątpienia, przysłowiowy creme
de la creme – esencję polskiej poezji, która w najtrudniejszych dla nas momentach przynosiła nam pocieszenie i dawała możliwość zadumy nad sensem
istnienia. Mamy nadzieję, że również dla Państwa to krótkie spotkanie z twórczością naszych wybitnych poetów stanie się chwilą prawdziwie magiczną.
Krzysztof Orzechowski
Fragment listu dyrektora Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie do uczestników spotkania w ramach polsko-ukraińskiego Krakowskiego Salonu Poezji.
Kijów, 14 października 2011
Anna Dymna,
Stanisław Mojsiejew
Sergij Ukrainets
Dokąd
biegnie
napisana sarna
kła polszczyzna i ukraiński – Motion
Trio, czyli Janusz Wojtarowicz, Paweł Baranek i Marcin Gałażyn grali
swoje nieśmiertelne akordeonowe
kawałki. Pomyślał ktoś 20 stycznia
2002 roku w Krakowie o Salonie
na Ukrainie w roku 2011? Pomarzył
ktoś, że Kijów usłyszy wtedy czytany
po ichniemu i po naszemu genialny
początek wiersza Wisławy Szymborskiej „Radość pisania”: Dokąd biegnie
ta napisana sarna przez napisany las?
Zostańmy przy napisanej sarnie jako
przenośni, przy biegu jej. Rozbiegła
się fantastycznie! Rozbiegła się we
wszystkie strony świata i dobiegła
do trzydziestu trzech, tak jest, trzydziestu trzech miejsc w Polsce i sześciu, nie inaczej, sześciu poza granicami Polski. Salony mniej lub bardziej
regularne, choćby tylko jednorazowe,
były i są, dzieją się w Gdańsku, Tczewie, Tarnowie, Częstochowie, Opolu, Lublinie, Oświęcimiu, Gdyni,
Koninie, Szczecinie, Supraślu, Warszawie, Kielcach, Skawinie, Pruszkowie… Nie, nie wymienię wszystkich
zakątków, wymienię jedynie najdalsze: Dublin, Sztokholm, Montreal,
Ottawa, Wiedeń i rzeczony Kijów.
Co dalej? Teraz już wszystko jest
możliwe. Teraz, kiedy pączkowania
Salonów Poezji, tej reakcji łańcuchowej chyba nie da się już zatrzymać –
ludzie mogą się spodziewać wiersza
nawet w najmniej dla poezji przyjaznych środowiskach, miejscach,
dziurach. Wszędzie, po prostu.
Josif Brodski apelował ongiś, by we
wszystkich szufladach nocnych szafek
wszystkich moteli i hoteli Ameryki,
obok spoczywających tam egzemplarzy Pisma Świętego – położyć tomiki poezji. Brodski chyba byłby dziś
z Dymnej dość zadowolony.
Radosław Krzyżowski,
Polina Łazowa
Sergij Ukrainets
Olga Lebedewa
Janusz Wojtarowicz,
Marcin Gałażyn,
Paweł Baranek
125
Jacek Cygan
Żeby został po mnie chociaż odcisk rzęsy
na powierzchni muszli.
Spojrzenie zastygłe w bursztynie.
Jedno zdanie odbite w węglu.
16 października 2011
352
Pies w tunelu
Promocja tomiku wierszy Jacka Cygana
czytali i śpiewali Marta Bizoń, Kamila Klimczak, Renata Świerczyńska, Andrzej Róg
gość specjalny Jacek Cygan
grali Leopold Kozłowski, Konrad Mastyło – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Andrzej Głuc
Jacek Cygan,
Kamila Klimczak,
Marta Bizoń
126
Konrad Mastyło
Andrzej Róg
Jacek Cygan lubi Rzym, a jeszcze
mocniej lubi, że lubi. To skutkuje
lubieniem trzecim – lubieniem publicznego bajania o dwóch pierwszych, że tak powiem, „lubieniach”.
Nie tylko Rzym lubi. Cygan lubi
też Wenecję, Neapol, Toskanię, słowem – Italię całą, oraz w ogóle ładne
miejsca, w Europie lub dalej. Lubi to,
co ładne, ciekawe, w historii osadzone, albowiem krajobrazy takie, miejskie, wiejskie bądź naturalne, dają mu
asumpt do wzruszeń, te zaś wsuwają
mu pióro w palce – i Cygan wiersze
układać zaczyna. Nie wiadomo, czy
pióro jest gęsie, jeśli o mnie chodzi –
nie zdziwiłbym się. Gęś, zwłaszcza gęś
dzika, jakoś pasuje do Cygana i liryki
jego. Oczywiście, nie o dzikość chodzi. Chodzi o pachnące łąką, szuwarami i okoniem ciepło naturalne, nie
hodowlane, sztuczne, rzekłbym – na
siłę tuczone. Mówię dokładnie o tym
cieple, którym nas wszystkich Cygan
okrył w niedzielne południe, którym
się z nami podzielił, jak dobra babina
pajdą domowego chleba.
Tak, kolejna rzecz, którą lubi Cygan, to okrywać świat puchowym
kocem swej do siebie szeptanej prawie modlitwy. Lubi, gdy nam czyta,
uśmiechnąć się delikatnie, spojrzeć
nad naszymi głowami, spojrzeć tam,
w daleką stronę, spojrzeć i dostrzec
coś dla nas niedostępnego – po czym
lubi opowiedzieć nam o genezie swego następnego wiersza, który zaraz
Andrzej Głuc
kłopoty z odprowadzaniem łez. Co
jeszcze lubi?
Plażę, która jest jak biurko i morze
niczym inkaust. Lubi pytanie: dokąd
odchodzą przyjaźnie? Lubi Wenecję
grającą z wodą o swą duszę. Blaknące
na ścianach krakowskiego Kazimierza żydowskie napisy, tutejsze drzewka oraz bramy i sienie, w których
dziś spoczywa tylko milczenie, a jeśli
już coś szumi – to jedynie pamięci
wiatr, pamięci o tych, co byli tu tyle
lat i nie wiadomo, czemu poszli nagle w świat… Wiatr-lat-świat… Tak
właśnie, lubiąc to i tysiąc innych cudowności, Cygan lubi też ciekawie
rymować. Słowem – lubi cały glob.
A glob niechybnie lubi Cygana.
Więc – przytulmy się wzajem. I pocałujmy się. I zapłaczmy. I zjedzmy
mordoklejkę. Koniecznie wielką.
Mała nie uchodzi.
Andrzej Głuc
nam przedstawi osobiście, gdyż –
jak wyznał na niedzielnym Salonie
Poezji – poeta czytający swe utwory
to tajemny rytuał… Nikt na widowni nie śmiał rzec „amen”. I słusznie.
To był dopiero początek. Do końca
została godzina – czas, co dowiódł,
że Cygan lubi też swych przyjaciół,
którzy, jak Andrzej Zieliński, przybyli, by być z Cyganem w chwili jego
lirycznej spowiedzi, bądź – jak Marta Bizoń, Kamila Klimczak, Renata
Świerczyńska, Andrzej Róg – po to,
by przeczytać i odśpiewać frazy Cygana oraz by – jak Halina Jarczyk
grą na skrzypcach i Konrad Mastyło
grą na fortepianie dodać wierszom
uroku. Ba! Pojawił się nawet najwspanialszy klez­mer – sam Leopold
Kozłowski!
Czytali więc przyjaciele Cygana,
których Cygan lubi, oni i sam Cygan czytali utwory z nowego tomu
Cygana „Pies w tunelu”, i śpiewali
stare pieśni do słów Cygana, choćby
tę legendarną, tę o czasie, co nas uczy
pogody. Jaki tego efekt?
Okazało się, że Cygan lubi psy bezdomne, biedne i głodne, a także lubi
swój ból, którego doznaje na widok
zwłok psa, leżących gdzieś przy drodze. Lubi kawę ze śmietaną w ogródku kawiarni rzymskiej, bo gdy ją popija – widzi ciemne od spodu oliwki
na oliwkowym drzewie, które mu
przypominają oczy jego ociemniałej mamy. Wracając do bólu – Cygan najwyraźniej lubi też dzielić się
z nami bolesnymi wrażeniami z oglądania bladych, już chłodnych, lecz
wciąż czułych rąk jego zmarłej mamy.
Lubi wyszeptać refleksję o istocie poezji, która to poezja potrafi czasem
wyciągnąć na jaw linie papilarne zła.
Lubi pisać o śmierci ścierającej watką
z twarzy umarłych życie. Lubi starość
tulipanów, gdyż przychodzi ona tak
szybko. Lubi bruzdę zrobioną w pocie czoła, a także rzymianina czyniącego Cyganowi wyznanie, że oto są
Halina Jarczyk
Leopold Kozłowski
Andrzej Głuc
To, co lubi
Jacek Cygan
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Renata Świerczyńska
127
Anonim
przekład Adam Rybiński
Prawo tagelmust ciemnego jest dla mnie
jaśniejsze niż światło,
prawo które nakazuje ukrywać swą twarz
w gniewie, pysze, cierpieniu,
miłości a nawet i śmierci.
23 października 2011
Salon Poezji
w ramach
Festiwalu
Barwy
Maroka
tańczyła Małgorzata Kujawa
na bębnach grał Wojciech Sochaczewski
spotkanie poprowadził Jakub Ciećkiewicz
Dorota Godzic,
Wojciech Sochaczewski
Błażej Wójcik
Archiwum
czytali Dorota Godzic, Błażej Wójcik
Archiwum
353
Pustynia?…
Poezja Tuaregów
128
Archiwum
Ktoś kiedyś przebił włócznią stopę
jednego z tych, którzy o zmierzchu
siedzieli na piasku o niewysłowionej
barwie wokół leniwego ognia i słuchali wierszy snutych przez kogoś
takiego jak oni, snutych może szeptem, w nikomu poza nimi nieznanym języku tamahak. Przedziurawił?
Dlaczego?
Przedziurawił cudzą nogę – z zazdrości? Czynił ból, bo chciał się za
coś zemścić? Taką wymierzył karę?
Dźgał ku pamięci? Ku przestrodze?
A może z banalnej złości? W sumie –
obojętne. Istotne, że zraniony zdławił
własny wrzask, zdusił niedelikatne
gesty, nie drgnął. Czekał, cierpliwie
czekał, aż skończy się brzmienie języka tamahak, aż ucichnie wiersz.
Podobnie było z jadowitym wężem, o innym zmierzchu, przy innym leniwym ogniu, na innej garści
tego samego nieogarnionego piasku
Sahary o niewysłowionej barwie.
Jadowity sunął po ramieniu kogoś
zasłuchanego, lecz nie był to powód,
by płoszyć metaforę. Dygot, palce na
rękojeści, ostrze w cielsku gada – to
był scenariusz zbyt gwałtowny, by go
realizować natychmiast, za sprawą
poezji – trzeba było tę fabułę wstrzymać. Ocalenie życia musiało poczekać na koniec recytowanego wiersza.
Na ciszę przed następnym. Dopiero
wtedy śmierć jadowitego. Po czym
kolejna strofa. I jeszcze. Aż do środka
nocy.
go sekretu. Jak w pozornie monotonnych rytmach, przez Wojciecha
Sochaczewskiego dobywanych z bębnów. Jak w tańcu, którym Małgorzata
Kujawa wypełniała czas między słowami. I takie też było czytanie Doroty Godzic i Błażeja Wójcika: tamta zapisana, ciemna afrykańska surowość,
podana niespiesznie, głosami jak nici,
rozpięte między drzewami na krawędzi między piaskiem a wodą.
Gdy człowiekowi dzień w dzień
piach świata między palcami się
przesypuje i nic w dłoniach nie zostaje, gdy wciąż szemrze za plecami monstrualna klepsydra pustyni,
przypominając o nieustępliwości czasu – raczej nie ma się ochoty na wydziwianie, pyskowanie, epatowanie
Sahary i nieba teatrzykiem doczesnej
pychy, a duma to tylko czysta duma
kilku najważniejszych słów, podobnych do zaklęć. Tamahak. Tifinagh.
Imzad. Tagelmust. I-n-Belal. Imezzeheren. Egzegerrem. Niewiele więcej.
Tamte saharyjskie Poetyckie Salony
Tuaregów są sprawą kilku podstawowych dźwięków i leniwego ognia
na piasku o niewysłowionej barwie.
Trzeba mówić, trzeba tłumaczyć, czego to jest dla nas lekcja?
Jakub Ciećkiewicz
* Cytaty w przekładzie Adama Rybińskiego.
Małgorzata Kujawa
Archiwum
Tamahak.
Imzad.
I-n-Belal
Tedy – najpierw poezja, potem
krzyk z bólu, potem ocalenie życia,
potem, potem, potem wszystko inne,
co nie jest poezją. Owszem, można
się dziwić takiej hierarchii, ale mądrze będzie nie dziwić się za bardzo.
Zagajając ostatni Salon Poezji – godzinę z wierszami plemienia Tuaregów – Kuba Ciećkiewicz, co wie
wszystko o tych ludziach z wiecznie
zasłoniętymi twarzami, o tych włóczęgach skraju Sahary, żyjących na
krawędzi między piachem a przestraszoną zielenią oaz, powiedział, że ich
ojczyzną, depozytem ich kultury jest
w istocie – język tamahak i omszały fenicki alfabet tifinagh. Tylko to.
Jeśli tak, a przecież trudno Ciećkiewiczowi nie ufać – kolejność rzeczy
jest nieuchronna. Najpierw słowa,
później życie: na przykład ból przedziurawionej nogi, ocalenie szyi lizanej rozdwojonym językiem. Nie ma
sensu dziwić się temu zbytnio, jak
i skrajnej prostocie strof Tuaregów
nie ma się co dziwić.
To są opowiastki jak… bułka
z masłem. „Nie łudź się/ twoje oczy
daremnie wypatrują/ mężczyzny na
białym mehari, który obiecał/ spędzić
z tobą noc”. „Człowieku, pij wodę/
abyś stał się piękny./ Karm się słońcem/
abyś stał się silnym./ I oglądaj niebo/
aby stać się wielkim”. „Prawo tegelmust ciemnego jest dla mnie/ jaśniejsze niż światło,/ prawo które nakazuje
ukrywać swą twarz/ w gniewie, pysze,
cierpieniu,/ miłości a nawet śmierci”.
„Porzuca rynek/ dla gwiazd/ przesadnie obojętnych/ kurz go otula/ słyszy
jedynie odgłos swych kroków/ skrzypce
godzące/ w jednym tonie/ przeszłość
i przyszłość/ pierścień zamykający obecną chwilę”.
Nigdy nawet cienia intonacyjnego
baroku, żadnych wybujałych zapętleń metaforycznych, śladu piętrowej
finezji. Nic, tylko spokojna bułka
z masłem. I szczypta dziwności w tym
spokoju – jakieś smugi nienazwane-
129
świat nieistnienia skryje nas
wodnistą chustą
zamilknie czas potłucze czas
owale luster
Józef Czechowicz
28 października 2011
Zaduszkowy Salon Poezji
dedykowany wszystkim Ludziom Teatru
i Sztuki, którzy odeszli, a wciąż pozostają
w naszej pamięci
354
wiersze Anna Achmatowa, Krzysztof Kamil Baczyński, Leszek Długosz, Kornel Filipowicz,
Zbigniew Herbert, Tamara Kalinowska, Marek Litewka, Czesław Miłosz, Tadeusz Nowak,
Aleksander Puszkin, Rainer Maria Rilke, Tadeusz Różewicz, Wisława Szymborska,
Jan Twardowski, Leszek Wójtowicz
czytali Anna Dymna, Urszula Grabowska, Ewa Kaim, Tamara Kalinowska, Małgorzata Zawadzka,
Tomasz Augustynowicz, Leszek Długosz, Aleksander Fabisiak, Maciej Jackowski, Marek Litewka,
Krzysztof Orzechowski, Jacek Strama, Leszek Wójtowicz
ze specjalnym udziałem ks. infułata Jerzego Bryły
grali Gajusz Kęska – fortepian
Dorota Imiełowska – wiolonczela
Tomasz Augustynowicz
Leszek Długosz
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Urszula Grabowska
130
Marek Litewka
Małgorzata Zawadzka
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
dzieć czemu przestało się nam chcieć
pamiętać tak, by mogło powtarzać się
życie Raniewskiej, a została tylko żałośnie nieruchoma pamięć o śmierci
Lassek. Identycznie nie ma Wiktora
Sadeckiego (Gajew), nie ma Juliusza Grabowskiego (Simeonow-Piszczyk), Zofii Więcławówny (Szarlotta)
i Leszka Świgonia (Jepichodow). Nie
ma też Romana Wójtowicza, który
jako stary lokaj Firs, lat 87, gdy wszyscy już opuścili dom nie do ocalenia,
mówił sobie w pustce, sobie, bo niby
komu innemu: „Wyjechali… O mnie
zapomnieli… Hm, życie minęło, jakbym nigdy nie żył… Poleżę sobie…
Sił już nie masz, nic ci nie pozostało,
nic… Ej, ty niedorajdo!…”. A dalej,
jak powiada Czechow: „Słychać odległy dźwięk, rzekłbyś, z nieba, niby
dźwięk pękającej struny, zamierający,
smutny”. I jeszcze: „Słychać, jak daleko w sadzie siekierami rąbią drzewa”.
A po tym już tylko: „Kurtyna”.
* Cytaty w przekładzie Czesława Jastrzębca-Kozłowskiego.
Andrzej Głuc
Przestało się pamiętać, że Ewa Lassek
nie żyje. Kiedy? Nie wiadomo, pewnie dawno temu przestało się o tym
pamiętać. Nie wiadomo kiedy, nie
wiadomo też właściwie dlaczego.
Pewnego dnia aż do nocy wszystko
znów było prawie takie, jak przez setki innych dni od jej śmierci – pamiętało się jej życie, więc ona istniała –
czyli wszystko było prawie takie, jak
kiedyś, przed jej śmiercią – a po nocy,
o świcie wszystko to pierzchło. Jakby ktoś zdmuchnął, bądź ręką odjął.
Pamięć znieruchomiała tamtej nocy?
Tak. Tak nagle? Tak.
Gdy Ewa Lassek zmarła 17 lipca
1990 roku, zmieniło się, rzecz jasna,
co musiało, ale przecież reszta została. I niewiele wystarczało, by wracało to, co było przed 17 lipca 1990.
Choćby „Wiśniowy sad” Antoniego
Czechowa, seans na Scenie Kameralnej Starego Teatru przez Jerzego Jarockiego wyreżyserowany i pierwszy
raz pokazany 1 lutego 1975 roku. Ten
„Wiśniowy sad” wracał wedle reguły
Marcela Prousta, w której główną
rolę grało maczane w herbacie ciastko. Na przykład – wystarczało, że komuś buty zaskrzypiały na chodniku,
w tramwaju, na weselu, w kościele –
a znów blisko był grany w tamtym
„Wiśniowym sadzie” przez Leszka
Świgonia kancelista Jepichodow,
o którym u Czechowa mówili „dwadzieścia dwa nieszczęścia”. I pewne
się stawało, że na scenę, co się ją od
dnia premiery „Wiśniowego Sadu”
miało skalkowaną w głowie, wejdzie
zaraz Ewa Lassek i jako Lubow Raniewska otworzy wielką Czechowa
opowieść o nieuchronności znikania
domostw, ludzi i wiśniowych drzew,
wejdzie i chwiejącym się głosem
rzeknie: Mój miły, cudowny pokoju…
Sypiałam tu, kiedy byłam malutka…
Teraz także jestem jak dziecko… Jakoś tak się dzień po dniu pamiętało,
przypominało sobie. Tak się dla nas
dzień po dniu powtarzało życie Lassek, przeszłe, dokonane. A później,
nie wiadomo kiedy, przestało się
pamiętać tak, przestało się pamiętać
w ogóle. Dlatego gorzko było, gdy
na ostatnim Salonie Poezji Ewa Kaim
rzekła cicho: „Wiersz Anny Achmatowej dedykuję Ewie Lassek”.
Każdy aktor, który nocą z czwartku na piątek na Zaduszkowy Salon
przychodził, jeden bądź kilka czytanych przez siebie wierszy poświęcał
pamięci sobie bliskich zmarłych. Tak
jest u Anny Dymnej rok w rok. Strofy dla duchów, pieśni dla duchów, dla
duchów nalewki w nasze gardła, dla
duchów płomyki w mroku i muzyka,
dla duchów modlitwa prowadzona
przez ks. infułata Jerzego Bryłę, dla
nich też – cisza. Tomasz Augustynowicz, Leszek Wójtowicz, Leszek
Długosz, Anna Dymna, Krzysztof
Orzechowski, Aleksander Fabisiak,
Urszula Grabowska, Maciej Jackowski, Marek Litewka, Jacek Strama,
Małgorzata Zawadzka, Ewa Kaim…
Nie da się wymienić wszystkich, co
przyszli czytać, śpiewać. Nie da się
też wyrecytować wszystkich poetów,
ani zmarłych, którym wiersze dedykowano. To trywialne, boleśnie trywialne, ale dużo tych ostatnich, coraz
więcej. Jak i coraz więcej jest trupów
w obsadzie tamtego „Wiśniowego
sadu” Jarockiego.
Nie ma już Raniewskiej, a gorycz,
gdy Ewa Kaim mówiła: „Ewa Lassek”, to gorycz prawdy, że nie wie-
Ewa Kaim
Aleksander Fabisiak,
Jacek Strama
Maciej Jackowski
Leszek Wójtowicz
Andrzej Głuc
Odległy dźwięk
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Tamara Kalinowska
131
Anna Piwkowska
łowimy pocałunki, karmimy się gliną
tłustą, gęstą, czerwoną, by zdążyć przed zimą,
gdy będziemy jak krety niewidzący, niemi,
barbarzyńcy jesieni unurzani w ziemi.
6 listopada 2011
355
czytały Aldona Grochal, Ewa Kaim
gość specjalny Anna Piwkowska
na fortepianie grał Sebastian Bernatowicz
spotkanie poprowadził Jerzy Illg
Ewa Kaim,
Aldona Grochal
Anna Piwkowska
Archiwum
Archiwum
Farbiarka
Poezja Anny Piwkowskiej
132
Noc,
trawa,
kostki stóp
Na okładce wydanego przez Znak
tomu wierszy Anny Piwkowskiej –
fotograficzny portret egzotycznego
owocu, ciętego przez pół. Świeża figa?
Chwilę temu zerwany granat? Coś
innego? Cokolwiek to jest – widać,
czuć skwar zamknięty w rdzawej skórce. Upał kremowego miąższu. Ciepło
wypływających z kremu ziaren lekko
przezroczystych, zlepionych gęstym
sokiem i lśniących, barwy krwi nocą
bądź kawioru, wahającego się między
czernią a karmazynem. Fenomenalne
jelita w blasku, którego źródła nie
widać. Jest tylko duży trójkąt cienia
przy rdzawej otulinie i kilka tycich
cieni pod ziarnami, co wypadły na
bladą czerwień przed rozprutą rdzawością. Portret do wciś­nięcia sobie
w gardło, albo lepiej – do rozgryzienia, roztarcia językiem na zębach
i do szukania słów opisujących smak,
gęstość, fakturę. Pewnie coś podobnego uczynił kiedyś z wierszami Piwkowskiej szef Znaku Jerzy Illg, który
na ostatnim Salonie Poezji mówił
o swym zachwycie nad jej frazami.
Inaczej po prostu się nie da. Smakował te wiersze Illg, czyli czytał je
sobie w samotności podobnie, jak to
na głos robiły w niedzielne południe
Aldona Grochal i Ewa Kaim.
Czytały taktownie, niespiesznie,
z tą zawsze celną pozorną obojętnością
intonacji, obojętnością falującą łagodnie, niczym wysokie trawy w prologu
starego filmu Wernera Her­zoga o mi-
łości zakończonej trupem. Czytając
słowo po słowie, w istocie czytały
smak po smaku, gęstość po gęstości,
faktura po fakturze. Bo właśnie takie
są miękko rymowane opowiastki Piwkowskiej. Do gryzienia, do rozcierania
językiem na zębach. Co tu dużo gadać – oto początek tytułowej „Farbiarki”. Czerwone zady kóz, od karku białe
pręgi,/ farbiarka czyści ryby, czerwone
pierze szmaty,/ farbiarze gaszą żar, rozgrzany łowią patyk/ z popiołu, wypalają
na trawach czarne kręgi.
Dalej jest nucenie pieśni, cykad
krzyk, nocna wędrówka kóz przez
trawy na obrzeżach miasta, powrót
widm z tamtego brzegu Lety, głuchy
rytm kołatek, znów cykad śpiew, co
się w pieśń miłosną zmienia, i malowanie grzbietów zwierząt, i znaczenie
ich brzuchów, i ognia swąd pod domem kobiety…
Rzecz jasna – nie ma nic głupszego
niż streszczanie wiersza, nic bardziej
idiotycznego nad odpowiedź na fatalne pytanie: „o czym to, proszę ucznia,
jest?”. Celowo wszedłem w idiotyzm
i głupotę – po to, by teraz, cytując
­finał „Farbiarki”, pokazać, co się traci, opowiadając opowieści Piwkowskiej własnymi zdaniami. To także
nasza noc. I z mroku oczy wilcze/ i wojowników cień na białą ścianę pryska./
Całujesz kostki stóp i jak farbiarka milczę, minojski wilk tu jest i farbę toczy
z pyska. I jeszcze notka na dole: Kreta,
19 lipca 2007, w nocy. No właśnie.
Stareńka oczywistość się przypomina: że sens wiersza to tyleż sens
jako taki, co ciało zdań na wiersz
się składających. I nie inaczej jest
z każdym poważnym pisaniem. Tadeusz Kantor nauczał, że sztuka to
nie mozolna, jałowa kalka rzeczywistości – tylko odpowiedź na rzeczywistość. Inny klasyk powtarzał
uparcie: pisanie to cierpliwe czekanie, aż usłyszy się tekst. Odpowiedzi Piwkowskiej są detaliczne,
rzekłbym – z ducha genialnie deta-
licznych fraz Vladimira Nabokova,
detaliczne i dojmująco sensualne, jak
ta na okładce fotografia ciętego przez
pół owocu z południa, może z Krety.
Gdy tam bywa, co ponoć często się
zdarza, bądź gdy spaceruje po swym
ukochanym Naborowie – Anna
Piwkowska zapewne długo patrzy
na kamyki, drzewa, trawy, i cierpliwie słucha napotkanych rzeczy.
Bardzo długo, bardzo cierpliwie.
Aż wreszcie znajdzie słowa dobre
dla ciepłego wnętrza kamyka, dla
drzewa, źdźbła, bądź uczucia. Aż
usłyszy intonację, wedle łagodnego
falowania której napotkana realność
coś by jej opowiedziała, gdyby umiała mówić. Na przykład: Farbiarze
nucą pieśń i cykad krzyk narasta,/ farbiarka idzie w noc, gna kozy w traw
spłachetek.
Archiwum
Archiwum
Sebastian Bernatowicz
Jerzy Illg
133
Czesław Miłosz
Chociaż słowa palą
nieostrożnych, mówić będziemy najpiękniejsze,
jakie zna mowa, rozsądnie powściągana.
13 listopada 2011
Specjalne
spotkanie
dla uczczenia
Roku
Miłosza
2011
356
To lubię
Poezja Czesława Miłosza
czytali Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej, Feliks Szajnert
grali Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Archiwum
Feliks Szajnert,
Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej
134
Archiwum
I znowu
cudowny
dzień
Od początku, od pierwszych taktów
wiersza „Słońce” – jednego z kilkudziesięciu autorstwa Czesława Miłosza, które na ostatnim, dla uczczenia
Roku Miłosza ułożonym Salonie
Poezji czytali Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej i Feliks Szajnert – Józef Opalski, po prostu Żuk, współgospodarz Salonów, był trochę jak
Winnie, bohaterka „Szczęśliwych
dni” Samuela Becketta. Tylko trochę,
lecz jednak.
Trochę, bo nie mam na myśli
ciemności arcydzieła Becketta, gdzie
w pierwszym akcie Winnie tkwi zakopana w ziemi po pas, w drugim
nad grudy wystaje już tylko jej biedna głowa – i nikomu nie trzeba tłumaczyć, że trzeci akt jest niemożliwy.
I nie mówię o goryczy czekania na
wiadomo co, czekania, które Winnie wypełnia słuchaniem ruin swego
enty raz snutego samej sobie monologu. Mówię o jej radości bycia blisko
kilku stareńkich, wiernych przedmiotów, mówię o kawałkach starych
modlitw, które wracają z przeszłości,
o przychodzących strzępach niegdyś
przeczytanych wierszy, łupinach doznanych uniesień i wysłuchanych arii
operetkowych, zwłaszcza miłosnych.
Tę radość mam na myśli, gdy mówię,
że Józef Opalski był trochę niczym
Winnie.
Więc gdy Żuk usłyszał drugą
zwrotkę „Słońca”: Kto chce malować
świat w barwnej postaci,/ Niechaj nie
patrzy nigdy prosto w słońce./ Bo pamięć
rzeczy, które widział, straci,/ Łzy tylko
w oczach zostaną piekące. – było tak,
jakby siedząc za stołem, widziany nad
blatem od pasa w górę, nagle wyszeptał pierwsze słowa Winnie: I znowu
cudowny dzień. I jeszcze: Przez Chrystusa Pana naszego. Amen. Właśnie
TAKI teatrzyk zaczął się nad stolikiem, bo Ząbkowska-Kołodziej i Szajnert „Słońce” i resztę czytali TAK,
że wracały stare smaki, niegdysiejsze
uniesienia – teatr inny niż dzisiejszy.
W jednej z nieuchronnie jałowych
dysput ze sceniczną młodzieżą, która
nachalnie apelowała o wprowadzanie
do współczesnych teatrów, że wyrażę
się metaforycznie, krótkich, nowoczesnych majtek, bo świat do przodu
pędzi – Żuk wygłosił myśl wiekopomną. Ja, dzieci kochane, już urodziłem się stary – rzekł, dopił i wyszedł,
by odżyć przy Fellinim, Tomaszu
Mannie bądź innym Bachu. Odżyć
tak, jak odżył w niedzielę, słuchając czytania Ząbkowskiej-Kołodziej
i Szajnerta. Znów poczuł się wiekowy. Tak, był jak Winnie.
Po Salonie ktoś sztukę Ząbkowskiej-Kołodziej i Szajnerta nazwał aktorstwem starym, kojącym. Owszem.
Ich głosy – głębokie brzmienia, co
mają za sobą tysiące godzin dźwigania cudzych słów. Trochę w nich
mchu, szczypta rdzy, dużo pokory.
A dwadzieścia centymetrów wyżej –
na twarzach całych w rysach – nie do
obalenia pewność, że z doskonałością
taką, jak wersy Miłosza, można sobie
pozwolić tylko na jedno: na dyskrecję. Trzeba się umieć schować za literami, trzeba chcieć pozwolić słowom
istnieć wedle ich własnego, głębokiego rytmu. Żadne ozdobniki w grę
nie wchodzą, nie ma szans na własne
wtręty, unowocześnianie, dłubanie
w doskonałości. Żadnego wciskania wierszy w śmiałe krótkie majtki
i sprawdzania, czy pupka starej metafory atrakcyjnie wygląda w świeżej
garderobie plażowej. Bo tylko przez
furtkę, co jest daleko od tych głupkowatych szaleństw, mogą wrócić
i naprawdę wracają niegdyś zapisane
gorycze, uśmiechy, lęki, rozpacze.
Zatem – „Słońce” na początek, a później dojmująca reszta. „Droga”, „Przy
piwoniach”, „Ganek”, „Ojciec w bibliotece”, „To co pisałem”, „W mojej
ojczyźnie”, „Wiara”, „W Warszawie”,
„Przedmowa”, „Piosenka o porcelanie”,
kilkanaście innych. Stare wiersze. Z lat
trzydziestych, czterdziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych. I świeższe,
ale to bez znaczenia. Wiersze, które od
urodzenia są takie same. Stare, doskonałe, nie do ominięcia. I za sprawą starej sztuki aktorskiej – takie były w niedzielę. Dlatego Żuk mógł szepnąć do
siebie: „I znowu cudowny dzień”.
Halina Jarczyk,
Jacek Bylica
135
Krzysztof Kamil Baczyński
I ta ziemia cięższa od orkanów
we mnie ciasnym z hukiem się obraca,
i rozdarty nią jak głazem rana
czekam Boga, który nigdy nie powraca.
20 listopada 2011
357
czytali Cezary Kosiński, Zbigniew W. Kaleta
na trąbce grał Adam Kawończyk
Cezary Kosiński,
Zbigniew W. Kaleta
Archiwum
Co jest we mnie
Poezja Krzysztofa Kamila Baczyńskiego
136
Archiwum
Adam Kawończyk
Gra
dwóch
głosów
Wysoki głos Zbigniewa W. Kalety.
Kruchy, jasny, lekki niczym włos,
lok-tenorek. Chłopięcy? Tak – fig­
larny, momentami o sopran ocierający się tenor z cienkiej porcelany.
Głos-włos niesforny, co jakby nie
mógł, nie chciał choć przez sekundę
spokojnie tkwić w miejscu. A obok
coś przeciwnego – ciemne, głębokie
brzmienie Cezarego Kosińskiego.
Głos podobny do siedzącej jesiennym zmierzchem na kamieniu postaci wędrowca, który niejeden raz
i we wszystkich kierunkach obszedł
kulę ziemską, który widział wiele,
słyszał wiele i pojął wiele, zwłaszcza
to, co nieuchronne – stąd jego stoicki
bezruch, opuszczona głowa, skulone
ramiona. Kaleta i Kosiński. Kosiński
i Kaleta. Na ostatnim Salonie Poezji
czytali wiersze Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Tytuł niedzielnej godziny
w foyer Teatru im. Juliusza Słowackiego – „Co jest we mnie” – to tytuł wiersza Baczyńskiego. I na dobrą
sprawę ruch słów w tej godzinie – gra
dwóch głosów – był niczym ruch poniższych wersów.
We mnie – góry ciężkie wiatr podnosi,/ ponad chmury – groźne młoty i ciężary,/ i rozrywa je mocarnym
tchem i głosem,/ a zamienia w niepodzielne burz obszary./ Potem morza,
które szarpią stropy ciemne,/ gwiazdy
z bliska biją we mnie ogniem,/ poryk
gromów, co pod stopą rwą podziemne/ bramy blasku – żadnym bramom
niepodobne./ I ta ziemia cięższa od
orkanów/ we mnie z ciasnym hukiem
się obraca,/ i rozdarty nią jak głazem
rana/ czekam Boga, który nigdy nie
powraca.
Jednak nie. Salon ostatni nie miał
nic z gwałtowności wiersza „Co jest
we mnie”. Dźwiganie ciężarów, młoty, mocarne głosy, burze, rozszarpywanie stropów ciemnych, biczowanie
gwiezdnym ogniem, gromy, huk,
rozdzieranie, rana – nic z tego nie
było w czytaniu Kalety i Kosińskiego.
Ale jedno się ostało: spokojne, szerokie rozpięcie, krańcowo szerokie.
Między tym, co w górze, a tym, co
na dole. Między lekkością a ociężałością, blaskiem a ciemnością, ruchem
a bezruchem, wiatrem a kamieniem.
Właśnie – wiatr.
Kazimierz Wyka powiada, że słowo to należy do słów-kluczy poezji
Baczyńskiego. Wymienia wiersze
z tym słowem w roli głównej, choćby właśnie „Wiatr”, gdzie: Ledwo
nad wierzchem ręką/ znak pożegnania
odfrunie,// nowe piasków sklepienie/
wiatr wzdyma w ciemnej łunie,/ toniemy, pożarci przez ziemię,/ gdzie sami
jesteśmy dnem. Znów to samo rozpięcie. I jego echo na Salonie. Głos-włos Kalety, włos, co jakby wciąż od
nowa, z każdym kolejnym przez Kaletę czytanym wersem zabierał się delikatnie do filigranowego wirowania,
do szumnego kreślenia w powietrzu
niewidzialnych pętli. I głos Kosińskiego, prawie nieruchomy, dźwięk
stąd – z dna, ze środka czasu, kiedy
bez zmrużenia oka ludzie zarzynali
ludzi, brzmienie pochylonej głowy
i skulonych ramion. Dwa takie głosy, ich godzinna gra z sobą. Pełnia?
Wreszcie cały Baczyński?
Salony Anny Dymnej są nie do
przecenienia też dlatego, że poeci,
co im szkolne czytanki nadały trywialnie płaskie, jednoznaczne maski – normalnieją, nabierają trzeciego wymiaru, przestają być „tezami”.
Tak było z Watem, Broniewskim,
Majakowskim i kilkoma innymi.
Ich stare podobizny straciły jałową
jednoznaczność, odzyskały trzeci wymiar, przestały straszyć plakatowym
prostactwem. Nie inaczej z Baczyńskim. Kaleta i Kosiński czytali tak,
że zupełnie wyblakł piękny chłopiec
o szlachetnej twarzy, chłopiec z zawsze dumnie uniesionym czołem,
który swe pieśni przecudnej urody
bez lęku piał na pohybel codziennej
grozie. I zamilkł w pamięci legendarny song Ewy Demarczyk – wiersze
wojenne Baczyńskiego. Dzięki delikatnej grze, którą głos jak włos jasny
i głos nieruchomy, ciemny, prowadziły z sobą przez godzinę – wrócił
chłopiec normalny, ludzki. Wrócił
tamten lęk, bezradność i uporczywe
pytanie, czy to coś, co życiem się
zwie, ma choć wiór sensu.
137
Czesław Miłosz
Tu trawa bujna do kolan się kłoni,
A kiedy jabłko w trawę się potoczy,
To musisz całą twarz przytulić do niej,
Kiedy za jabłkiem gonią twoje oczy.
27 listopada 2011
358
Świat pełen poezji
według Stanisława Sojki
wiersze Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Paweł II, Bolesław Leśmian, Osip Mandelsztam, Czesław Miłosz,
Halina Poświatowska, Leopold Staff, Wisława Szymborska
czytali Anna Dymna, Jerzy Trela
śpiewał i grał na fortepianie
gość specjalny Stanisław Sojka
Andrzej Głuc
Anna Dymna
138
Andrzej Głuc
Stanisław Sojka
Patykowaty dziwak, na oko dwudziestosześcioletni, o zdumiewająco długiej szyi, prawie jak u gęsi, w płaszczu
i sflaczałym kapeluszu, robi w paryskim autobusie linii „S”, w godzinie
szczytu, awanturę sąsiadowi za nieustanne potrącanie, po czym rzuca
się ku zwolnionemu miejscu. Dwie
godziny później, na Cour de Rome,
przed dworcem Saint-Lazare, jest
z kolegą, który mówi: „Powinieneś
zafundować sobie przy płaszczu dodatkowy guzik”. I pokazuje dziwakowi gdzie jest miejsce dodatkowego
guzika oraz wyjaśnia dlaczego jest on
konieczny. Co dalej? Nic.
Tak, to już koniec, finał banalnej
historii, niewartej uwagi. Ile podobnych rozgrywa się na świecie w każdej chwili? Masa nie do przeliczenia.
Niezauważane, niepamiętane – są,
lecz w istocie jakby ich nie było. Chyba że ktoś się zlituje i zrobi z któregoś
banału – opowieść. Albo, niczym
w „Ćwiczeniach stylistycznych” Raymonda Queneau z paryskiego, by tak
rzec, autobusowo-guzikowego banału – 99 opowieści. Właśnie ta chuda
książeczka – zawrotna stylistyczna
ekwilibrystyka na stu dwudziestu
małych stronach – przypomniała
się na ostatnim Salonie Poezji, kiedy Anna Dymna i Jerzy Trela czytali
wiersze, a Stanisław Sojka je śpiewał,
grając na fortepianie.
Queneau wyznał: „Byliśmy kiedyś
z Leirisem w sali Pleyela na koncer-
czyli za każdym razem wiersze inne,
choć te same, wciąż i wciąż od nowa
inne.
Jak o tym truizmie nie przypominać dziś, gdy prawie nikt już nie
mówi o skórze zdań pisanych lub recytowanych, o kościach gestów, o ciele całej inscenizacji teatralnej, z góry
zakładając prawdziwość tej kretyńskiej łatwizny, wedle której teatr to
coś na podobieństwo przezroczystej
szyby bez znaczenia, bo znaczenie ma
tylko Idea za nią, nieruchoma i niezmienna, nigdy inna? Jak nie przywoływać Rolanda Barthesa, piewcy nieprzezroczystości wszelkich ziemskich
znaków, który rzekł: „Inność to skandal, który czyha na istotę rzeczy.”?
Niczym Dymna, Trela i Sojka w południe ostatniej niedzieli – trzy przepyszne skandale najwyższej próby.
Jerzy Trela
Andrzej Głuc
Ćwiczenia
intonacyjne
cie, podczas którego wykonywano
fugę Bacha. Mówiliśmy później, że
interesujące byłoby stworzenie w literaturze czegoś podobnego, co powstaje dzięki zwielokrotnieniu wariacji, niemal ad infinitum”. Właśnie
z cudu fugi wyskoczyły „Ćwiczenia
stylistyczne”. Ich tłumacz, Jan Gondowicz, powiada: „Jak tryumfuje tu
bez reszty nad co, sprawiając, że na
bohatera dzieła awansuje niepostrzeżenie sama inwencja i niepohamowana swoboda przekształceń. Czyni to
z »Ćwiczeń…« jedną z najdowcipniejszych książek świata”. Niewątpliwie najdowcipniejsi są zaś ci ślepawi i głuchawi, co wielbią piszczeć
o przeroście formy nad treścią, więc
są święcie przekonani, że intonacyjne arcydzieło Queneau to jeden i ten
sam banał opowiedziany na 99 sposobów. Biedni! Nie widzą, że „Ćwiczenia…” są 99 różnymi stylistykami, w których jeden banał nabiera
99 fundamentalnie różnych smaków.
Nie słyszą, iż autobusowo-guzikowe
zdarzenie paryskie podane, dajmy
na to, „metatetycznie”, jest zupełnie
czymś innym niż podane „rustykalnie”, „anglofilsko”, „protetycznie”
bądź „definicyjnie”. Tak jak nie pojmują istnienia przepaści między, na
przykład, wierszem „Który skrzywdziłeś” Czesława Miłosza, czytanym
przez Trelę, a „Który skrzywdziłeś”
Czesława Miłosza, tuż po lekturze
Treli śpiewanym przez Sojkę.
Ze wszystkim, co brzmiało ostatniej niedzieli, podobnie sprawy się
miały. Miłosza „Który skrzywdziłeś”,
„Na cześć księdza Baki”, „Jasności
promieniste”, „Piosenka pasterska”
i „Po osiemdziesiątce”. Wiersze Bolesława Leśmiana, Osipa Mandel­sztama
oraz Haliny Poświatowskiej. Jarosława
Iwaszkiewicza „Nim przyjdzie wiosna”, „Świat” Leopolda ­Staffa, „Allegro ma non troppo” Wisławy Szymborskiej. Wiersze w trzech nic ze sobą
wspólnego nie mających brzmieniach,
139
Alan Alexander Milne
przekład Irena Tuwim
Dziwny jest niedźwiedzi ród,
Że tak bardzo lubi miód.
Bzyk – bzyk – bzyk, ram – pam – pam,
Co to znaczy? Nie wiem sam.
4 grudnia 2011
359
Kubuś Puchatek
Mikołajkowy Salon Poezji dla dzieci
czytał Tadeusz Chudecki
na fortepianie grała Aldona Krasucka
po spotkaniu odbył się konkurs recytatorski z niespodziankami
Archiwum
Tadeusz Chudecki
140
Archiwum
Tadeusz Chudecki,
Anna Dymna
Im bardziej
prószy śnieg –
tym bardziej
sypie śnieg
Całkiem możliwe, co ja mówię!, nie,
nie możliwe – absolutnie pewne, że
popełniłem największy błąd życia.
W poniedziałek, przy porannej kawie
opowiadając Małgorzacie o niedzielnym Salonie Poezji, kiedy to Tadeusz
Chudecki czytał dzieciom z okazji
Mikołaja fragmenty „Kubusia Puchatka” Alana Alexandra Milne’a,
w ferworze palnąłem, że Kłapouchy
to Kangurzyca. Po prostu – zwierzęce
uszy pomyliłem w pamięci. Spojrzenie Gosi nie dawało nadziei.
Można nie wiedzieć, co to Troja;
uchodzi oznajmić, że „Hamleta” napisał Sofokles; po nazwaniu krowy
płazem – da się uniknąć wiekuistej
kompromitacji; umiejscowienie Ustki w Tatrach nie eliminuje z dobrego
towarzystwa; można też w miarę bezkarnie przesunąć Konrada z „Dziadów” Mickiewicza do „Niemców”
Kruczkowskiego, a nawet z pełną powagą utrzymywać, że Tadeusz Kantor
to wynalazca ulicznej dziupli, gdzie
obcą walutę wymieniają na złotówki.
Tak, można te i milion podobnych
skandali intelektualnych popełnić,
lecz gdy pomylisz coś w świętej książce Milne’a – jesteś, chłopie, bezpowrotnie zgubiony. To jest nieuchronne.
Skąd się wziął globalny mit akurat
tej bajki? Słuchałem mistrzowskiego
czytania Chudeckiego, patrzyłem,
jak szalał głos jego i ciało całe, gdy
stawał się Puchatkiem, Prosiaczkiem,
Maleństwem, Sową Przemądrzałą,
Królikiem, Tygrysem, Pszczołami,
Mamą Kangurzycą, Krzysiem oraz
Kłapouchym, którego uszy mnie pogrążyły w poniedziałek, podziwiałem
go też, gdy odgrywał przed mikrofonem cały Stumilowy Las – słuchałem, patrzyłem i dumałem: co aż
tak wyjątkowego, niepowtarzalnego
nawet, ma w sobie dzieło Milne’a,
że jego miłośnicy zmieniają się, jak
moja Małgorzata, w morderczą dla
laików sektę najcieplej pod słońcem
uśmiechniętych fanatyków? I właściwie na czym polega tajemnica fraz:
„Małe Conieco”, „To lubią Tygrysy”,
albo „Krewni i znajomi Królika”, iż
dawno temu, chyba już na początku,
w 1926 roku, kiedy Milne tworzył
„Kubusia Puchatka”, na wieki weszły
one do magazynu porzekadeł ludzkości, a już z pewnością Polaków?
Z drugiej strony – po co męczyć
siebie i bliźnich takimi zagwozdkami? Równie jałowo można pytać:
Dlaczego akurat Chudecki potrafi
„Kubusia Puchatka” czytać na głos
tak świetnie, że po nim już raczej nikt
tego nie powinien czynić? Jedyna
sensowna odpowiedź brzmi: bo tak
wyszło. I jest to zarazem odpowiedź
jałowa zupełnie, gdyż nic nie zmienia
w przyjemności patrzenia na szalejącego Chudeckiego i słuchania jego
intonacyjnej żonglerki.
Chęć laboratoryjnego dłubania
w smaku akapitów „Kubusia Puchatka”, niezdrowe pragnienie poznania wiązań chemicznych jego
tajemnicy, męczące żądanie ujawnienia tablicy Mendelejewa sekretu,
apelowanie o lekcję anatomii tego,
co niepowtarzalnie subtelne, ciepłe,
lekkie i gdzieniegdzie przyprószone
uśmiechniętym już nawet nie smutkiem, a smuteczkiem, który nie zasmuca. Wszystko to są namiętności
niedelikatne. Czemu „Kubuś Puchatek” nie daje spokoju? Delikatność skłania do odpowiedzi: bo tak
wyszło. Nie daje spokoju, powraca,
przypomina się i szepce, bo – nie
daje spokoju, powraca, przypomina
się i szepce. Z opowieścią ­Milne’a jest
całkiem jak z wyjętą z „Chatki Puchatka” – drugiej części kultowej
bajki – pieśnią o sekrecie padającego
śniegu, którą Chudecki nucił w niedzielę kilka razy, niczym refren, lepiej
rzec – niczym memento.
Im bardziej pada śnieg,/ Bim – bom/
Im bardziej prószy śnieg,/ Bim – bom/
Tym bardziej sypie śnieg/ Bim – bom/
Jak biały puch z poduszki.// I nie wie
zwierz ni człek,/ Bim – bom/ Choć żyłby cały wiek,/ Bim – bom/ Kiedy tak
pada śnieg,/ Bim – bom/ Jak marzną
mi paluszki.
Tak właśnie. Im bardziej prószy –
tym bardziej sypie. Oto cała tajemnica – prawda nie do obalenia. Śnieg
jest, bo spadł – i już! Czy ktoś się
przejmuje prawami fizyki: że woda
w niskiej temperaturze w ciało stałe
zmienia się w niebie, zaś przyciąganie
ziemskie nigdy nie przestaje działać?
Gdy śpiewa Chudecki – nikt. A paluszki marzną, bo zimno na świecie.
Słowem: jest, co jest, bo jest. Są tajemnice, które trzeba zostawić w spokoju. Niech działają. I są na świecie
takie bajki.
* Cytat w przekładzie Ireny Tuwim.
141
Agnieszka Osiecka
Cierniem jesteś w mej koronie,
w mym uśmiechu – smugą smutku,
czy ja kiedy cię dogonię,
chociaż idziesz pomalutku?
11 grudnia 2011
360 List od Agnieszki Osieckiej
czytały Anna Dymna, Ewa Kaim, Anna Radwan-Gancarczyk
śpiewały studentki PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie
Aleksandra Pisula, Anna Maria Stachoń, Sandra Staniszewska, Wiktoria Węgrzyn
na fortepianie grał Dawid Rudnicki
Anna Radwan-Gancarczyk,
Anna Dymna,
Ewa Kaim
Andrzej Głuc
142
Aleksandra Pisula,
Anna Maria Stachoń,
Sandra Staniszewska
Truman Capote nie miał litości.
Zapytany o jednego z „kolegów po
piórze”, głosikiem najbardziej malowniczego geja Nowego Yorku,
bezlitosnym jak wysoki skrzek Jacka
Woszczerowicza w pamiętnej roli naczelnego szekspirowskiego potwora
Ryszarda III, syknął: „On nie pisze.
On pisze na maszynie do pisania”.
Co po takiej frazie mógł właściwie
począć Capote’a „kolega po piórze”?
Lać w pysk tego cynicznego kurdupla o miękkich nadgarstkach i pergaminowej cerze? Albo dać się ponieść
fali pogardy, udającej wielkopańską
obojętność stuprocentowego heteryka? Trzeciego wyjścia nie było. A po
tych słowach Agnieszki Osieckiej?
Jedni piszą wiersze piórem/ na maszynie drudzy klepią –/ ci pomysłów mają
furę,/ inni – z trudem rymy lepią,/ ci
znowu pisząc oczy mrużą –/ a ja, a ja,
a ja – piszę wiersze/ różą, różą. Co
można zrobić po takich zdaniach?
Gdy na ostatnim Salonie Poezji,
który miał intymność w tytule: „List
od Agnieszki Osieckiej”, studentki
aktorstwa – Aleksandra Pisula, Sandra Staniszewska, Anna Maria Stachoń, Wiktoria Węgrzyn – śpiewały
pieśni Osieckiej, przypomniał się
Stanisław Sojka, mruczący ongiś tę
opowiastkę o układaniu liryki. Jedni piórem – a ja różą… I dalej: Jedni
piszą wiersze głową,/ drudzy – sercem
wiersze piszą,/ jedni tworzą erę nową,/
drudzy wciąż w ogonie wiszą,/ a ci
mi,/ jedni piszą, choć nie mogą,/ inni
takich mają za nic,/ ci znowu dręczą
się podwyżką –/ a ja, a ja – pisałam to/
łodyżką, łodyżką!
I to już rzeczywiście było wszystko, co było do powiedzenia. Ona –
Osiecka, której fakt, że pisała na
podarowanej przez Marka Hłaskę
maszynie do pisania – jednak nie
wadził w pisaniu. Ona. Kwiat. Róża.
Łodyżka. Co można wobec dwóch
tysiący opowieści, przez taki kwartet
ułożonych, zrobić? W każdym razie – żadnych scen z policzkowaniem
w roli głównej, żadnych fal pretensjonalnej obojętności, żadnych innych
gestów gwałtownych. Wszystko, co
można, to słuchać falowania ciepłej
żółci. Stojąc z boku. W cieniu. Z nikim przy sobie. Cicho.
Andrzej Głuc
Ona.
Kwiat. Róża.
Łodyga
znowu dręczą się nad światem –/ a ja,
a ja, a ja – piszę wiersze –/ kwiatem,
kwiatem. Więc – ona. Ona. Kwiat.
Róża. Myślę, że żółta.
Tak, żółta żółcią spokojną, dojrzałą, głęboką, niespieszną – całkiem
jak żółć okładek niedawno wydanego tomu zdań Osieckiej i Jeremiego
Przybory „Listy na wyczerpanym
papierze”. Spokój tej księgi, pełnej
światła na każdej ze stron, pełnej
fotograficznych podobizn starych
widokówek, znaczków pocztowych
i piórem zapisanych świstków, wreszcie pełnej też wyblakłych zdjęć bohaterów tamtej dyskretnej miłości, która musiała trwać, lecz która nie miała
żadnych szans. Żółtawy spokój tomu
listów, spokój słów pisanych z boku,
na zapleczu reflektorów, tomu tego
zapach wiekowego albumu rodzinnego, bądź zielnika z delikatnymi zdaniami zamiast traw i liści – to, obok
mruczanda Sojki, które się przypomniało, było drugim sednem Salonu.
Bo gdy milkły studentki, niewielką
garść z ponad dwóch tysięcy rymowanych opowieści Osieckiej czytały:
Anna Dymna, Anna Radwan-Gancar­
czyk i Ewa Kaim. Trzy kobiecości spoza naszych czasów kółek w nosach niewiast, albo łożyskowych kulek na ich
językach. Trzy niespieszne kobiecości,
jakby ulepione ze spokoju i dyskrecji
kart żółtej księgi. Wiersze Osieckiej –
i one: Dymna, Radwan-Gancarczyk,
Kaim. Tej niedzieli lepiej się złożyć nie
mogło. To wszystko.
Wszystko? Tak. Ustalanie jakichś
filozoficznych tematów poezji Osieckiej – jałowa mordęga. Jałowa, bo
ostatni Salon był w istocie tyleż seansem rymowanego myślenia, co lekcją
niedzisiejszej kobiecości, która wciąż
się zdarza – na rogu ulicy, w księdze
listów, w kawiarni, na Salonie Poezji.
Kobiecości, która w ostatniej zwrotce mruczanda Sojki wyznała o sobie
z wiotką jak włos ironią: Jedni piszą
lewą nogą,/ drudzy piszą z ambicja-
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Wiktoria Węgrzyn
Józef Opalski
143
Lucjan Rydel
Dziś we żłobie odpoczywa,
Z nieba zszedłszy Prawda żywa,
Od aniołów ogłoszony,
Z Panny w stajni narodzony
Odkupiciel!
22 grudnia 2011
361
Lucjan Rydel Betlejem polskie
Bożonarodzeniowy Salon Poezji
czytali Dominika Bednarczyk, Lidia Bogaczówna, Anna Dymna, Karolina Kazoń, Anna Terpiłowska,
Katarzyna Zawiślak-Dolny, Rafał Dziwisz, Krzysztof Jędrysek, Grzegorz Łukawski,
Krzysztof Orzechowski, Feliks Szajnert, Błażej Wójcik, Tomasz Wysocki, Tadeusz Zięba
grali Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Sławomir Berny – na instrumentach perkusyjnych
koncepcja artystyczna Krzysztof Orzechowski
Lidia Bogaczówna,
Dominika Bednarczyk,
Anna Terpiłowska,
Karolina Kazoń,
Katarzyna Zawiślak-Dolny
Andrzej Głuc
Tadeusz Zięba
Andrzej Głuc
144
Andrzej Głuc
Sławomir Berny,
Grzegorz Łukawski,
Feliks Szajnert,
Błażej Wójcik,
Tomasz Wysocki
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Błażej Wójcik jako prostaczek Boży
Maciek – w ciemnej czapie typu toczek wyglądał lepiej niż grany przez
Feliksa Szajnerta prostaczek Boży
Bartek w iście skrzacim kapelutku,
niechybnie od tego samego wsiowego czapnika z zezem rozbieżnym?
Lepiej, czy gorzej? A może w trudnej
dziedzinie prowincjonalnej kuriozalności garderobianej przebił ich
kmiot trzeci – bardzo długi Stach
w wydaniu Grzegorza Łukawskiego – i jego zdumiewające nakrycie,
tak zdumiewające, że nie ma go do
czego porównać?…
I co dalej? Ciągnąć ten, powiedzmy sobie, żarcik? Zabawić się złośliwie bądź czule z czapkami na odzianych w garnitury aktorach? Rzecz
w tym, iż nie ma to znaczenia. Akurat
dziś, moment przed Świętami – żadnego znaczenia nie ma dziwność ich
nakryć głowy. Ani wice felietonowe,
ani eseistyczne głębie – jakoś nie imają się tych trzech dni, co przed nami.
Jakoś głupio jest szarżować z błazeństwem, filozofować, miny stroić, oko
puszczać. Więc?
Po prostu, z okazji Bożego Narodzenia aktorzy „Betlejem polskie”
Lucjana Rydla na dużej scenie Teatru
im. Juliusza Słowackiego przeczytali – bardzo patriotyczną, jasełkami
pachnącą opowieść ku pokrzepieniu
serc. I tyle. Nie dość, że Betlejemską szopę Rydel pod Kraków przeniósł, w rok 1906 przeniósł, to na
kilka funtów/ i każdy dźwignie go z łatwością,/ co uprzystępnia szerszej masie/ w teatrze drżeć przy tym hałasie,/
imitującym nastrój dzwonu/ z przedziwną subtelnością tonu. W czwartkowy wieczór Zygmunt i Wyspiański
byli zadowoleni z Orzechowskiego.
„Pierz, Krzysiu, pierz!” – szeptali.
I tyle. Jako się rzekło – wszystko
na swoim miejscu i w sam raz. Nie
za dużo, nie za mało. Uśmiech, żart,
powaga, słowa, kolędy, nuty – w harmonii. A gdzieś na boku – ulga. Co
komu po felietoniście w czasie świętym? Nic. Stare felietonowe numery
bezradne są, jałowe, zbędne. I dobrze. Jakoś się człowiekowi nie chce
wydziwiać. Ani nad polszczyzną Rydla, ani nad patriotami w Betlejem,
ani nad czapkami kmiotów. Można
odpocząć. Wesołych!
Krzysztof Jędrysek,
Tadeusz Zięba,
Rafał Dziwisz
Bożonarodzeniowy Salon Poezji
Andrzej Głuc
Trzy ciemne
czapki i ja
dodatek do Dzieciątka giganci ściśle
nasi pielgrzymują: Kazimierz Wielki, Kosynier, Władysław Jagiełło,
Jan III Sobieski, powstańcy oczywiście, Konfederat Barski, Legionista
i rzecz jasna Husarz. I bardzo dobrze!
Niech pielgrzymują. Nikomu nie
wadzą. Pasują, jak wszystko zresztą.
Bo na dobrą sprawę – czy ktoś, bądź
coś, nie pasuje do tego żłobu?
Wszystko jest na miejscu, wszystko i wszyscy, więc i na miejscu byli
aktorzy. Odświętni, może nawet lekko uroczyści, ale też umiejący brać
lukrowane frazy Rydla w nienachalny nawias. Przez godzinę z okładem
bawili się starymi lirycznymi bibelotami. Poważna Dominika Bednarczyk jako Matka Polka i Matka Boska. Lidia Bogaczówna, czyli Śmierć
z malowniczą kosą i Tomasz Wysocki
w roli Szatana, któremu się na łysej
głowie cień wideł kładł. Krzysztof
Jędrysek w babilońskim fotelu – Herod odpustowy. Jeszcze trzy kuszące
Anielice – Karolina Kazoń, Anna
Terpiłowska, Katarzyna Zawiślak-Dolny. I Rafał Dziwisz – Wielki
Podskarbi. I Tadeusz Zięba – Arcykapłan. A Halina Jarczyk na skrzypcach, Jacek Bylica przy fortepianie
i Sławomir Berny na bębnach im
przygrywali w chwilach milczenia,
albo gdy wychodzili z milczenia,
śpiewając kolędy, wspomagani głosami z widowni. Tak, cieniuteńko się
bawili, przy pomocy słów Rydla powtarzając starą historię.
A na jej początku i końcu – gong.
I kilka gongów w trakcie, jako zwieńczenia kolejnych części starej historii.
To Krzysztof Orzechowski, inscenizator całości, który z Anną Dymną
czytał didaskalia, majestatyczną pałą,
buławą bez mała – prał w zwisającą
salaterę! Taktownie prał, z wyczuciem! Stanisław Wyspiański rzekł
w „Wyzwoleniu”: Tam-tam jest w stanie dzwon Zygmuntów/ z przedziwną
oddać dokładnością,/ waży zaś ledwo
Anna Dymna,
Krzysztof Orzechowski
145
Stanisław Barańczak
Ktoś nabił nas w butelkę,
czy raczej – w szkło tych kul,
gdzie prószą płatki wielkie
nad kaszlem gołych pól.
8 stycznia 2012
362
Podróż zimowa
Wiersze Stanisława Barańczaka
do muzyki Franza Schuberta
czytał Krzysztof Orzechowski
śpiewał Andrzej Biegun
na fortepianach grali Olha Tsymbalyuk, Konrad Mastyło
scenariusz
i koncepcja artystyczna Józef Opalski
Andrzej Głuc
Krzysztof Orzechowski
146
Andrzej Głuc
Konrad Mastyło,
Olha Tsymbalyuk
Żadnych podobizn, analogii, ani
ogólnych, ani aptekarsko detalicznych. Żadnego małpowania.
W większości ponad 600 pieśni, co
je Franciszek Schubert skomponował do cudzych słów, chyba właśnie
ten brak jest najmocniej fascynujące.
Przyjęło się tak: gdy w wierszu ciemność – to nuty ciemne, jak w słowach
wicher – fortepian różą wiatrów, kiedy tematem śmiech – rechoczą pięciolinie, zaś opisane łkanie matki,
pochylonej nad trupem syna, powtarzane jest szlochem strun. I tak dalej.
U Schuberta – nic z tych rzeczy. Jałowa, pasywna kalkomania była poza
jego geniuszem.
Teksty wielkich, największych.
Strofy Goethego, Novalisa, Scotta,
Schobera, Seidla, Szekspira, Schmidta, Heinego, Mayrhofera, R
­ ückerta,
Klopstocka i Schillera. Muzyka
Schuberta nie była małpowaniem
nastrojów tej liryki, nie staczała się
do roli ilustracji, lustrzanego odbicia,
pokornie za tekstem kuśtykającego
akompaniamentu. Odpowiedź Schuberta na którąkolwiek z wierszowanych opowieści to nie jest muzyczna
kalka wiersza, tylko samoistna intymna opowieść w nutach, co fenomenalnie tańcząc ze słowami – tworzą opowieść trzecią. I dopiero to jest
pełnia.
Tak było prawie zawsze. Nie inaczej
w „Podróży zimowej” – cyklu XXIV
pieśni na krawędzi słów Wilhelma
Müllera. Ta Schuberta odpowiedź
Stojąc przed witryną, w jej lustrzanym tle/ widzę kątem oka kubek
w kubek mnie. Dalej: na wkroczeniu
w starość przyłapana twarz. A w finale: Więc to prawda, bracie w zwierciadlanym szkle?/ Mam jakiegoś ciebie,
masz jakiegoś mnie? Poza tym, który
pyta, patrząc na swoje odbicie, nie
ma nikogo, zupełnie. Jak wtedy, gdy
Schubert czytał Müllera. Jak wtedy,
gdy Barańczak słuchał Schuberta. Jak
wtedy, gdy twórcy tego Salonu Poezji
kiedyś pierwszy raz czytali sobie po
cichu Barańczaka. I jak w niedzielę –
na widowni każdy zobaczył swoją,
tylko swoją „przyłapaną twarz”. Bo
każda z tych „Podróży zimowych”,
tych odpowiedzi, jest w istocie lekcją
podróży samotnej. Jak wszelka sztuka
niebanalna.
Andrzej Głuc
Twarze
przyłapane
w niedzielne
południe
muzyczna to odpowiedź, co nie jest
podobizną. Ale to nie koniec. Grubo
ponad 150 lat później Stanisław Barańczak pisze swoją „Podróż zimową”
i poza jednym – żaden z XXIV wierszy Barańczaka nie jest tłumaczeniem
drobiazgów Müllera, spolszczeniem
idealnie pasującym do nut Schuberta. Poza jednym – są dziełkami samoistnymi, które owszem, doskonale
pasują do starych melodii, ale tańczą
z nimi już inny taniec, tworząc kolejną, czwartą opowieść, czwartą pełnię.
Lecz i to nie koniec! W niedzielę, na
Salonie Poezji z „Podróżą zimową”
Barańczaka i Schuberta, Krzysztof
Orzechowski – recytacja, Andrzej
Biegun – śpiew, oraz Olha Tsymbalyuk i Konrad Mastyło przy fortepianach, dali odpowiedź piątą – ich
własną opowieść.
Nieuchronnie zapadające ciemności, nieodwracalne wystyganie
świata – ten, jakby rzekł poeta, „słupek rtęci, opadający w ustach dnia”.
Zgódźmy się, że sednem Barańczaka opowieści w XXIV taktach jest
właśnie to. Orzechowski, Biegun,
Tsymbalyuk i Mastyło. Dawno nikt
w teatrze nie oddał tych nieuchronności tak dojmująco, jak oni, tak
dojmująco, gdyż spokojnie, z piękną
rezygnacją, lecz bez cienia koturnowej rozpaczy.
Cierpko ironiczna głośna lektura
Orzechowskiego. Bieguna śpiew, co
w swej delikatności był niczym falujące przypominanie słów: „nic już nie
da się zrobić”. Raz lektura była odpowiedzią na śpiew, innym razem – odwrotnie. I fortepiany, przy pomocy
których Tsymbalyuk i Mastyło stare
nuty Schuberta nicowali serpentynami z naszych czasów, jakby jazzem,
jakby swingiem. Słowa mówione,
słowa nucone, nuty same. Zapętlała
się ta trójca idealnie, bezlitośnie, do
końca.
W ostatnim, XXIV wierszu „Podróży zimowej” Barańczak powiada:
Andrzej Biegun
147
Bruno Schulz
Przychodziła pora Wielkiego Sezonu. Ożywiały się ulice.
O szóstej godzinie po południu miasto zakwitało gorączką,
domy dostawały wypieków, a ludzie wędrowali ożywieni
jakimś wewnętrznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni
jaskrawo, z oczyma błyszczącymi jakąś odświętną, piękną
i złą febrą.
15 stycznia 2012
363
czytała Anna Polony
grali Jascha Lieberman – na skrzypcach i altówce
Łukasz Pawlikowski – na wiolonczeli
Paweł Iwan – na akordeonie
Mateusz Frankiewicz – na kontrabasie
Anna Polony
Andrzej Głuc
Noc wielkiego sezonu
Ostatni rozdział Sklepów cynamonowych
Brunona Schulza
148
Jascha Lieberman,
Łukasz Pawlikowski
Gdy czuł bliskość złego, gdy czuł, że
nastąpi nagłe szturchnięcie w bok, co
je dla rozweselenia wymierzał kolega z klasy, gdy czuł, że zaraz usłyszy
czyjś ciężki rechot, dostrzeże lepką
obojętność dorosłych, dotknie policzkiem tafli lodowatej ciemności,
bądź któreś z tysiąca podobnych zdarzeń zada ból – mały Bruno Schulz
rysował ponoć wtedy palcem w powietrzu domek. A po sekundzie:
jego dłoń na niewidzialnej klamce,
niesłyszalne skrzypnięcie niewidzialnych lilipucich drzwi, dwa chłopięce
kroki w przód – i już było dobrze.
Był ocalony wewnątrz swego na jawie wyśnionego domku. Niektórzy
utrzymują, że to prawda, lecz żadnej
pewności nie ma. Jest za to kilka innych pewności.
Że urodził się nocą, 120 lat temu,
a zmarł lat temu 70 – na ulicy
w rodzinnym Drohobyczu, od gestapowskiej kuli. Że był trzecim,
najwątlejszym dzieckiem w rodzinie, nieco przygarbionym, bardzo
chudym, z dziwacznymi, jakby za
krótkimi rękami i nieproporcjonalnie wielką głową – i że ta marność
fizyczna została z nim do końca. Jak
i chorobliwa nieśmiałość, niewiara
w siebie, nieustanne zakłopotanie,
wieczne poczucie wyobcowania, samotność wręcz hermetyczna i upor­
czywa codzienna troska, by kroki
jego były filcowe, niesłyszalne jak
kapcie nocą. Do końca został z nim
Andrzej Głuc
tecznie nie może zmieścić się w zdarzeniu i tylko próbuje się zdarzyć,
tylko „próbuje gruntu rzeczywistości,
czy je uniesie”. Polony czyta tak, że
mityczne i widmowe potęgi, co nocą
próbują gruntu realności bławatnego
sklepu – pachną przez chwilę.
Pachną. Nabierają ciała, zyskują
kształt i kolor. Można ich dotknąć,
posłuchać ich mruczenia, a także śledzić, jak w chwilach, kiedy Polony
milknie, mruk mitów i widm obraca
się w dyskretną muzykę, graną przez
kapelę Jaschy Liebermana. A w fina­
le opowiadania, gdy dzień wstaje
w słowach – widać kota, gdyż Polony
przeczytała ostatnie zdanie: Kot mył się
w słońcu. Widać go wyraźnie – niczym
jesienne muchy, do których mały Bruno Schulz uciekał, by się nie bać.
Mateusz Frankiewicz
Dorota Imiełowska,
Paweł Głowacki
Andrzej Głuc
Nocna wizyta
w bławatnym
sklepie Jakuba
też zbliżony do szeptu głos, pełen
miękkiej rezygnacji, a także zdumienie nie wiedzieć skąd biorącą się siłą
tego głosu. I coś jeszcze jest pewne.
Niepojęta czułość dla spasionych
much jesiennych, które karmił cukrem na parapecie.
Tak, nie ma pewności, że w dzieciństwie uciekał przed lękiem do
przezroczystego domku, lecz wiadomo, że uciekał do much. Za blaskiem
odwłoków szukał czegoś? Drugiej
strony bzyczenia? Podszewki kształtów, barw? Dna światła? Widmowych szczelin, przez które skapują
czasem sygnały światów innych, potężniejszych od realności za oknem,
sygnałów odganiających strach i dających ulgę? Uciekał do much, a potem, życie całe – do słów, by karmić
je swym słuchem absolutnym i szukać kładek wiodących na drugą stronę codziennych widoków.
Co tu dużo gadać – tomy opowiadań Brunona Schulza: „Sklepy
cynamonowe” i „Sanatorium pod
Klepsydrą”, to są zbiory polszczyzny
absolutnej. Dalej pójść nie sposób,
a uczone dywagacje o różnicach między wierszem a prozą – tracą sens.
I nie ma też po co na czworo dzielić
innego włosa, klecąc odpowiedź na
pytanie: czy poza Anną Polony, która na ostatnim Salonie Poezji czytała
opowieść „Noc wielkiego sezonu”,
ktoś jeszcze potrafi w świecie akapitów Schulza istnieć tak swobodnie,
niczym u siebie w domu?
W „Nocy wielkiego sezonu” starotestamentowe mity i widmowe
ptaki wsuwają się po kładkach słów
w ciemną realność śpiącego sklepu
bławatnego Jakuba, nadając realności
na chwilę sens inny, spoza czasu, niecodzienny. W opowiadaniu „Księga”
Schulz mówi o istnieniu za plecami
zwykłych zdarzeń (przypomina się
nasłuchiwanie podszewki buczenia
karmionych cukrem much) czegoś
potężnego, tak potężnego, że osta-
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Paweł Iwan
149
Kto łzy nazywa świadectwem jedynem
Duszy kobiety, ten jak gdyby z cienia
Próbował zgadnąć barwę jej odzienia.
John Donne
przekład Stanisław Barańczak
22 stycznia 2012
Ogród w Twickenham
Poezja Johna Donne’a
364
czytali Rafał Szumera, Tadeusz Zięba
grali Halina Jarczyk – na skrzypcach
Tadeusz Zięba – na gitarze
Tadeusz Zięba
Adam Dąbroś
Adam Dąbroś
Rafał Szumera
150
Adam Dąbroś
Halina Jarczyk
Figury mowy,
szczypce na
kominie
Gdy zwyczajny człowiek przeczyta
bądź usłyszy słowo metafizyka – z automatu wypełnia mu oczy coś na podobieństwo lepkiej mgły koloru popiołu, wszystko wsysającej mgły bez
dna. Tracą w niej ostrość, mętnieją,
rozmywają się krawędzie rzeczy, mrą
barwy, znika twardość, miękkość,
szorstkość, gładkość i reszta cech, co
je kiedy indziej palcem można badać.
Milkną brzmienia, wietrzeją smaki,
nie inaczej z zapachami. Rtęć termometrów traci znaczenie i stają zegarki.
Za metą fizyki zaczyna się dla zwyczajnego człowieka wieczność, przestrzeń nieskończona, gdzie panuje
nieważkość, bezprawie sennego dryfowania budyniowatych tajemnic.
Niby nirwana, niby katatonia. Coś
jakby lewituje, choć nie wiadomo
co i diabli wiedzą, czy lewituje, czy
może zwisa na – rzecz jasna, a ściśle
mówiąc rzecz niejasna – niewidzialnej linie… Co to? Ścisłe mówienie za
metą fizyki? Precyzja słów w mgle jak
lepki popiół?
Owszem – ścisłość, precyzja. Na
ostatnim Salonie Poezji – „Ogród
w Twickenham”, taki tytuł nosiła
ta godzina – Tadeusz Zięba i Rafał
Szumera czytali wiersze Johna Donne’a, naczelnego poety nurtu metafizycznego epoki wczesnego baroku –
i była to figa, co ją aktorzy pokazali
powszechnemu tikowi mentalnemu,
który czyni z metafizyki synonim
bezdennej mgły. Już w prologu przy-
pomniała się „Wielka elegia dla
Johna Donne’a” Josifa Brodskiego.
John Donne już usnął, wszystko śpi
­wokoło – tak zaczyna Brodski. Ale
„wszystko” – to nie budyniowate
idee, dryfujące w nieważkości. Nie.
John Donne już usnął, wszystko
śpi wokoło,/ podłoga, ściany, obrazy,
posłanie,/ śpi hak, zawory, kobierce
i stoły,/ kredens, zasłony, świece i ubranie./ Posnęło wszystko. Butla, misy,
szklanka,/ chleb, nóż do chleba, fajans
i zastawa,/ szafa, bielizna, szkło, knot
u kaganka,/ stopnie, drzwi, zegar.
Wszędzie noc nastawa./ Noc wszędzie:
w oczach, w kątach i w bieliźnie,/
w papierach, stole, w kazaniu dla rzeszy,/ w figurach mowy, w szczypcach
na kominie,/ w ostygłej jego czerni,
w każdej rzeczy.
Tak, rzecz każda. Brodski recytuje cały plankton realności, co jest
na wyciągnięcie ręki, do zobaczenia
z bliska, powąchania, wzięcia na język, usłyszenia. Kataloguje plankton,
a później mówi o słowach Donne’a,
które są namacalne. Znawcy angielskiej poezji metafizycznej XVII stulecia, na czele ze Stanisławem Barańczakiem, przez wszystkie przypadki
odmieniają pojęcie „konkretność”.
Konkretność słów, ścisłość stóp rytmicznych, precyzja intonacji – nie
mgła. Więc – wiersz jak rzecz każda?
Owszem. Między figurami mowy
a szczypcami na kominie – nie ma
żadnej przepaści.
Czytając strofy Donne’a – łatwo
jest sięgać po sprawdzone numery
recytacji metafizycznej. Łatwo jest
w gardło mgłę wcisnąć, sennie rozbujać intonację, okrasić wers szeptem
tajemnym, marsem lico swoje przystroić i powłóczystym spojrzeniem
widownię muskać, spojrzeniem spod
powiek, oczywiście, lekko opadłych,
gdzieś tak do połowy oka. Można też
czasem na dłuższą chwilę zamrzeć
w stylu Buddy i zagrać kontemplowanie dali sinej – numer ten zawsze
dodaje głębi wystąpieniu. W głośnym czytaniu Zięby i Szumery – śladu tej atrakcyjnej łatwizny nie było.
Była jedynie rzeczona konkretność.
Głosy mocne, twarde, czyste, męskie. Twarze jasne, bez grymasów,
oczy szeroko otwarte i niemętne, plecy wyprostowane, czoła normalne,
czyli nie blade i tylko, jak Pan Bóg
przykazał ludziom jasno mówiącym
do ludzi, w pozycji pionowej. Dłonie na blacie stołu, palce nienerwowe, spokojnie przewracające kartki
z wierszami. Tyle wystarczyło, by to,
co u Donne’a nieuchwytne – wybrzmiało boleśnie mocno. Tuż przy
twym uchu, zdumionym, że można
tak jasno i chłodno mówić o ciemnościach.
* Cytat w przekładzie Stanisława Barańczaka.
151
Trafisz Anioła między oczy,
A para skrzydeł mu wyskoczy.
Pies będzie szczekać, kogut piać,
A pozytywka walca grać.
Julian Tuwim
29 stycznia 2012
365 Karnawał z Tuwimem
na fortepianie grał Konrad Mastyło
Dariusz Starczewski
Małgorzata Piskorz
Adam Dąbroś
Adam Szarek
Adam Dąbroś
czytali Małgorzata Piskorz, Dariusz Starczewski, Adam Szarek
Adam Dąbroś
152
Adam Dąbroś
Ta, o której
zapomniał
Julian Tuwim
Może dlatego, że była to niedziela –
dzień, który należy święcić a nie obrażać dokazywaniem, choćby tylko
słownym? Może zadziałała wyniesiona z domu pewność, że człowiek,
który dał świetny poetycki wyraz
zamiłowaniu do wolno ruszającej ze
stacji lokomotywy, nie może mieć
zamiłowania do innych samodzielnie
poruszających się, by tak rzec, dwunożnych cudów techniki, a już z pewnością nie wolno mu grzesznych tych
ciągot publicznie ogłaszać w rymowanym kształcie? A może (przecież
jest tak, że przesada w czymkolwiek
zawsze kończy się groteskowym patosem) protestacyjna odezwa pewnej
niewiasty, bywalczyni Salonów Anny
Dymnej, była owocem jej zbyt długo
trwającego i zbyt namiętnego przywiązania do zupek, słówek oraz nocy
skrajnie postnych? Nie wiadomo. Za
to wiadomo, że niewiasta ta cierpliwie czekała i pilnie słuchała, przez
godzinę całą, zaś gdy aktorzy lekturę
zakończyli – dzielnie wstała i na głos
zaprotestowała.
Generalnie rzec można tak: w fina­
le ostatniego Salonu Poezji, na którym Małgorzata Piskorz, Dariusz
Starczewski i Adam Szarek czytali Juliana Tuwima wiersze dla dorosłych,
pewna zatroskana o stan moralności
naszej ojczyzny dorosła niewiasta brawurowo zaprotestowała, albowiem
nie usłyszała słów: „lokomotywa”,
„ptaszki”, „radio”, „słoń”, „Zosia”,
„samosia” bądź „kotek”, za to usłyszała słowo „d…” oraz sporo innych,
gatunkowo bliskich „d…e”.
Dumam intensywnie: niby o czym
miałbym z dzielną niewiastą dyskutować? Z nią bądź – znów generalnie
cyrk ten mentalny ujmując – z wielką, coraz większą armią świątobliwego patosu, którego to patosu wojowniczym paziom płci obojga wystarczy
dziś palec pokazać – a już do sądu
mkną i żądają stosu za obrazę moralności, albowiem wiadomo przecież,
co uniesiony palec przypomina, za
obrazę kościoła katolickiego, papieża, prymasa, proboszcza, kościelnego, organisty oraz wszystkich ministrantów. Nie ma co daleko szukać.
Chwilę temu paziowie świątobliwego
patosu biczowali intelektualnymi
rózgami całe Muzeum Narodowe
w Krakowie – za wystawienie dzieł
Kozyry. W ostatnią niedzielę kobiecy
paź (paziówna?) lewitował w obronie
skalanych językiem Tuwima uszu narodu. A co jutro? Jak to co! Znów coś
ciekawego się wydarzy z powodu palca lub rzepki kolanowej. Tak, rzepki,
bo czy rzepka widziana z przodu nie
przypomina aby łonowego wzgórka?
Owszem, więc: fuj, ach, fuj i fuj!
Boga chwalić – nie muszę dyskutować z armią. Tuwim się za mnie
wypowiedział dawno temu. Biedny
Tuwim… Nie wytrzymał naporu
niezliczonych grupek rodaków, oszalałych na punkcie swych przekonań,
nachalnie zmuszających resztę do
przyjęcia jedynej słusznej racji. Nie
wytrzymał ich lepkich łap, napastliwości, fundamentalistycznych rzężeń – i wiersz napisał. Wiersz jest jak
litania, a raczej – jak katalog księgowego. Starczewski go czytał zacnie.
Spokojnie czytał Tuwima katalog
stad fundamentalistycznych, regularnie kraszony refrenem, który zarazem
jest tytułem utworu.
W zdaniach Tuwima suną więc:
bubki, żygolaki, rębajły, naukow-
cy, katolicy, Żydzi, dorobkiewicze,
gówniarze uperfumowani, głupki,
wszechsłowianie, rekordziści, karne pętaki, szturmowcy, sportowcy,
absztyfikanci, katowickie węglokopy,
borysławskie naftowierty, mądrale,
łzawi marzyciele, patrioci, czciciele
radia i fizyki, ględziarze i bajdury,
oczytane faje, nawiedzeni artyści,
gęby zakazane i masa innych nawiedzonych plutonów. Aż wreszcie
nadchodzi zwrotka ostatnia. I wy,
o których zapomniałem,/ Lub pominąłem was przez litość,/ Albo dlatego, że
się bałem,/ Albo, że taka was obfitość,/
I ty, Cenzorze, co za wiersz ten/ Zapewne skarzesz mnie na ciupę,/ Iżem
się stał śmiechów hersztem.
Tak, wielka jest obfitość plutonów,
potężna ich żywotność. Jakby rzekł
inny poeta: „z pokoleń idą w pokolenia”. Niezniszczalne – wciąż się odradzają plutony. Wyłażą z nor, by cię
opluć za to, że nie plujesz tak jak oni.
I dla nich powraca rzeczony refren
i tytuł wiersza Tuwima: „Całujcie
mnie wszyscy w d…”. Popieram.
Konrad Mastyło
153
Jaki polny jest ten konik,
jaka leśna ta jagoda –
nigdy bym nie uwierzyła,
gdybym się nie urodziła!
Wisława Szymborska
5 lutego 2012
Portret kobiecy
Poezja Wisławy Szymborskiej
366
czytała Irena Jun
poetkę i jej wiersze wspominali
poeci Wojciech Bonowicz, Bronisław Maj, Leszek Aleksander Moczulski
aktorzy Anna Dymna, Anna Polony, Dorota Segda, Krzysztof Globisz, Krzysztof Orzechowski
na skrzypcach grała Maria Wieczorek
Irena Jun
Wojciech Bonowicz
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Bronisław Maj
Andrzej Głuc
154
Krzysztof Globisz
Nie było nikogo w żałobnej czerni,
było za to sporo radości, a przecież
przyszli z powodu końca – pożegnać
ją, słuchając jej słów. Dziwne? Naprawdę? Jak na śmierć akurat tej małej kobietki, śmierć niemalowniczą,
spokojną, niezauważalną dla umierającej – Wisława Szymborska odeszła
we śnie – wcale nie zaskakująco dużo
śmiechu było na ostatnim Salonie
Poezji, śmiechu nie nerwowego, nie
bolesnego, nie ciemnego, nie jak
ołów. Było go tyle, ile trzeba. I musiał się człowiek przez godzinę bardzo
po Teatrze Słowackiego nachodzić,
by znaleźć twarz skrajnie ponurą.
Tak, ludzie byli wszędzie. Na Salonach prawie zawsze jest pełno, lecz
rzadko kiedy nie ma innego wyjścia
i trzeba w holu na parterze teatru
telebim ustawić. Jak w niedzielę. Ludzie na krzesłach przed telebimem,
ludzie po kątach, siedzący na schodach, oparci o ściany, pochyleni nad
balustradami, znieruchomiali pod
głośnikami w korytarzach pierwszego piętra albo spacerujący po czerwonym dywanie oddzielającym szatnie
od lóż, samotni przy oknach z widokiem na Planty lub zlepieni w gęstą
masę obok drzwi do foyer, a o liczbie
głów w samym foyer – szkoda gadać.
I ani pół łzy.
Nikt nie załkał, gdy Bronisław Maj
rzekł na wstępie, iż mało kto potrafił
tak jak Szymborska uczyć nas rozumienia rzeczy najprostszych, których
Andrzej Głuc
runek, zderzają się z sobą, to znów
odskakują od siebie, bezustannie wirując wokół różnych tematów”. Nic
celniejszego nie da się powiedzieć
o tańcu jej wierszy na ostatnim niedzielnym Salonie Poezji.
Jej wiersze, jej czytane słowa swobodnie, wysoko w powietrzu, a pod
nimi – nikogo w żałobnej czerni, nikogo na kolanach, nikogo łkającego,
nikogo z różańcem w palcach. Zamiast różańca – rękawiczki, czapka
bądź szalik. Tak, widziałem wyraźnie:
w palcach kobiety, mężczyzny, dziecka – szalik wełniany, długi, z frędzlami. I ciepły, lekki uśmiech nad szalikiem, wywołany spokojnie przez Jun
powiedzianym, ciepłym i lekkim,
dawno temu przez Szymborską zapisanym w wierszu słowem – „szalik”.
Dorota Segda,
Anna Polony
Krzysztof Orzechowski,
Anna Dymna
Andrzej Głuc
350 dotknięć
Wisławy
Szymborskiej
nie podejrzewamy, że w ogóle jest
w nich coś do rozumienia. Nikt nie
zaczął rozsnuwać cmentarnym szeptem krzepiących modlitw, gdy poeci
i aktorzy: Leszek Aleksander Moczulski, Wojciech Bonowicz, Anna
Dymna, Anna Polony, Dorota Segda
i Krzysztof Globisz czytali swe ulubione wiersze Noblistki. A gdy Irena Jun z fenomenalnym wyczuciem
lekkiej ironii fraz mówiła fragmenty
swego z utworów Szymborskiej złożonego monodramu – nikt nie runął
na kolana i zgruchotanym głosem nie
jęknął: „Pod Twoją obronę uciekamy
się…” Dziwne? Nie.
Uczyła rozumienia rzeczy najprostszych. W tym, co pod ręką,
w żołądku, sercu, pod powiekami,
w całym planktonie codzienności –
uczyła dostrzegać szczeliny wiodące na drugą stronę. Całkiem jak jej
ukochany Montaigne w przepastnych „Próbach”. Pies, kot, szalik, bal,
spojrzenie, chmura, płaszcz, czapka,
jakieś zwierzę rzeczne, miłość udana
lub nie, słowne banały żałobników
w kondukcie, jeszcze coś, chwila jakaś, albo stalówka, kropla atramentu, przecinek, byle co, wszystko.
Ile tego mikrego dobra tkwi w jej
wszystkich, czyli, jak policzono, około trzystu pięćdziesięciu wierszach?
Jedno pewne, w trzystu pięćdziesięciu dotknięciach Szymborskiej – zupełny brak koturnu, patosu, celebry,
mszy. Oswajając nas z planktonem –
w istocie oswajała z lekkością. Dobrze uczyła ocalającej sztuki ciepłego
uśmiechu nad ołowiem.
Było więc, jak być musiało. W felietonie o pełnym wydaniu „Prób”
Montaigne’a Szymborska mówi: „Są
one po dziś dzień rewelacyjnym autoportretem człowieka myślącego.
Składają się na ten obraz nie tylko
myśli w kształcie dojrzałym, ale również sam proces myślenia. Myśli te
rodzą się, rosną, zrywają się do lotu,
co chwilę zmieniają postać i kie-
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Maria Wieczorek
155
Afrodyta bawi się moim sercem,
A Pitho oblewa moje piersi nektarem.
Tracę zmysły.
Safona
przekład Nikos Chadzinikolau
12 lutego 2012
Przytul głowę do piersi młodej dziewczyny…
Poezja Safony
Salon Walentynkowy
367
o miłości czytały i śpiewały Karolina Kazoń, Katarzyna Zawiślak-Dolny oraz Halina Jarczyk
grały Katarzyna Musiał – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Katarzyna Zawiślak-Dolny
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Karolina Kazoń
156
Andrzej Głuc
Ciepło
znad
wyspy Lesbos
Lubiłaś ozdabiać włosy/ świeżymi
kwiatami,/ wiankami z fiołków i róż.//
[…] Albo na miękkich poduszkach,/
na miękkim posłaniu się kładłaś,/ by
gasić pragnienie dziewcząt… Te słowa
sprzed ponad 2600 lat powiedziała
w niedzielę o dwunastej piętnaście,
może dwadzieścia, młoda kobieta
w białej koszulce z ramiączkami cienkimi niczym włos do młodej kobiety
w podobnej bieli na skórze – i znów
zrobiło się cieplej, niż było naprawdę.
Jakby cofnęły się śniegi za oknami,
jakby zmiękł mróz, albo gdzieś w kotłowni palacz z łopatą w garści stracił
umiar nad koksem. Trzeba było zdjąć
sweter, jak wcześniej czapkę, rękawice, szal i płaszcz, trzeba było guzik
pod szyją rozpiąć, podwinąć rękawy,
wytrzeć chustką kark. Tak, na frazie: „gasić pragnienie dziewcząt” –
wyblakło wszystko, skarlało, nawet
skąd­inąd ważkie mądrości literackie.
Że poetka zwała się Safona, że na
eolskiej wyspie Lesbos żyła na przełomie VII i VI wieku p.n.e., że pochodziła z zamożnej arystokracji, że
znano w starożytnej Grecji siedem
ksiąg jej wierszy miłosnych, z czego
ocalało żałośnie mało – wszystkiego
kilkanaście strzępów, że od niej pochodzi miara wiersza zwana strofą saficką – trzy jedenastozgłoskowce, po
których jest wers pięciozgłoskowy, że
układała też pieśni weselne – epitalamia, a także hymny do bogiń, że
wcześnie owdowiała, że gromadziła
wokół siebie młode dziewczęta z zac­
nych domów, ucząc muzyki, poezji,
dobrych manier i chyba tego czegoś,
co do dziś nie wszystkim się podoba,
że w finale życia zdarzył się fatalny
romans, zakończony jej samobójczą
śmiercią, że… Co jeszcze? Jak pokazuje portret – miała kręcone włosy.
Ale to też się oddaliło ostatniej niedzieli.
Historia starożytnej Grecji, historia literatury, wersyfikacyjne prawidła, dzieje życia, początki poezji,
pomniki ze słów… Gdy garść łupin,
co ocalały z ponad sześciu tysięcy
utworów Safony, czytały Katarzyna
Zawiślak-Dolny i Karolina Kazoń –
zwyczajnie przestało na chwilę cokolwiek znaczyć to, jak było naprawdę
2600 lat temu, a zaczęło znaczyć, że
robiło się cieplej tu i teraz, znacznie
cieplej niż było naprawdę. Gdy wiersz
na głos się podaje – winno być tak,
jakby się wiersz ten stawał tu i teraz.
To stara prawidłowość, stara i banalna. Lecz bywa też tak, jak zeszłej
niedzieli, tak, że wiersz bardzo, oj,
bardzo intensywnie tu i teraz się staje.
Nie było więc tamtej wyspy Lesbos, tamtych czasów, szat, blasków,
komnat, tamtych loków Safony, dotykającej swe wargi ciemnym rysikiem.
Był zlodowaciały Kraków i na dnie
lodu – dwie młode kobiety w białych
koszulinach z jak włos cienkimi ramiączkami na ramionach. Ich skóry
blisko siebie, oddech przy oddechu,
oko przy oku – i słowa Safony, które
od 2600 lat krążą wokół wszystkich
ciemnych spraw ciała, wokół dotyków, muskania, spojrzeń schodzących
na dno i oddechów w uchu, wokół
tego, co jest sensualną stroną miłości,
co można wziąć w palce lub na język,
co ma zapach i kolor.
One więc, one – takie. Zawiślak-Dolny i Kazoń. I jeszcze jedna czytająca, Halina Jarczyk. Powiedzmy:
Jarczyk jako głos kobiecego doświadczenia. I Katarzyna Musiał przy for-
tepianie, jej dziwna, niepokojąca,
każąca myśleć o ociężałej nocy sierpniowej muzyka, wciąż błąkająca się
wokół tanga, które bez szmeru kręcących się skór i oddechów jest przecież
tylko wydmuszką. I tyle.
Tyle wystarczyło, by z każdym
kolejnym słowem Safony, z każdą
kolejną nutą bądź ciszą, robiło się
coraz cieplej. Najpierw zatem – czapka z głowy. Później – rękawiczki na
ziemię, a po nich płaszcz. Wreszcie:
„by gasić pragnienie dziewcząt…”.
To usłyszałeś. Więc: sweter, guzik,
rękawy, chusteczka – na ziemię, pod
krzesło. I wypatrywanie ciągów dalszych. Czekanie na kolejne słowa.
Halina Jarczyk,
Katarzyna Musiał
157
Ekscytowała Edzia eteryczna Emma,
Iż przewrotnej miłości chce poznać dilemma:
Póty się naprzykrzała, aż wreszcie znudzony
Edward ewakuował Emmy edredony
Tadeusz Boy-Żeleński
19 lutego 2012
Z tym największy jest ambaras,
żeby dwoje chciało na raz
Poezja Tadeusza Boya-Żeleńskiego
368
czytali Beata Fudalej oraz studenci PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie:
Magdalena Koleśnik, Małgorzata Kowalska, Lena Schimscheiner, Helena Wyszogrodzka,
Kamil Mróz, Michał Nowak
na fortepianie grał Oleg Sznicar
Beata Fudalej
Andrzej Głuc
Helena Wyszogrodzka,
Małgorzata Kowalska,
Magdalena Koleśnik,
Lena Schimscheiner
Andrzej Głuc
158
Kamil Mróz
Piękno
pytań
niezawikłanych
„Mały Książę” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego – gdzie mam go szukać wśród tylu poważnych ksiąg
o tea­trze? Na ostatnim Salonie Poezji, co miał długawy tytuł „Z tym
największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz”, studenci II roku
PWST w Krakowie, podopieczni
pani prof. Beaty Fudalej: Magdalena Koleśnik, Małgorzata Kowalska,
Lena Schimscheiner, Helena Wyszogrodzka, Kamil Mróz i Michał
Nowak – właśnie od Małego Księcia
zaczęli, od jego rozmowy z różą, od
tego zbliżenia chłopczyka do kwiatu,
zbliżenia ciepłego, pastelowego, najsubtelniejszego z możliwych. A może
nie był to czysty S­ aint-Exupéry, tylko
czyjś pastisz jego arcydziełka lirycznej
prostoty? W sumie – obojętne. Bo
grunt, że młodzi we wszystkim, co
czytali i śpiewali, byli jaśni i uroczo
naiwni, jak tamten przybysz z gwiazdy B-612, co uczył piękna pytań niezawikłanych.
Gwiazda B-612? Dobrze pamiętam? Przepadł gdzieś mój „Mały
Książę”, zniknął, od lat nie dotykany. Gdzie szukać tej cienkiej książki,
żeby sobie wszystko przypomnieć?
Za uniwersyteckimi podręcznikami
teorii teatru? Obok jedno-, dwui trzytomowych historii dramatu,
scenografii i kostiumów? Gdzieś pod
stosami uczonych, psychologiczno-socjologiczno-filozoficznych analiz
sztuki aktorskiej, snutych głównie
Andrzej Głuc
na kanwie Freuda oraz Junga? Blisko Kotta, Puzyny, pism zebranych
Kantora, zanotowanej alchemii Grotowskiego? Niedaleko od podręczników Konstantego Stanisławskiego,
Michaiła Czechowa i mistrzów z legendarnego Actors Studio w Nowym
Jorku? Przy nich mam szukać, przy
nich i przy setce podobnie czcigodnych woluminów, pełnych pytań
zawikłanych, pytań coraz bardziej
zawikłanych i coraz bardziej zawikłanych odpowiedzi?
Zawsze, gdy na Salonie występują studenci I, II roku, jest podobnie. Człowiek, słuchając ich, zaczyna myśleć o „Małym Księciu”. Nic
wielkiego się nie dzieje, studenci po
prostu dopiero zaczynają, jeszcze im
się, Bogu niech będą dzięki, nie chce
intelektualnie wydziwiać – łapać prawą dłonią za lewe ucho, jeszcze zbyt
młodzi i zbyt wolni są, by na własne
życzenie hodować sobie garb, nocami pochylając się na przykład – nad
metafizyką esejów Krystiana Lupy.
Jeszcze umieją być zwyczajnie czyści
w intonacjach, gestach, spojrzeniach,
jeszcze potrafią docenić proste ścieżki, jeszcze mają twarze nie wykrzywione wiekopomnym namysłem nad
istotą wszechrzeczy teatralnej. Jeszcze
się nie nadymają.
Po prostu – są, jacy są. I tyle. Oczywiście – żadne wielkie Salony z tego
nie wychodzą, nie. Ale też człowiek
niewiarygodnie odpoczywa przy
ich bezpretensjonalnej lekkości. Jak
ostatniej niedzieli. Czytali i śpiewali
moc drobiazgów różnych autorów,
drobiazgów o tytułowej miłości. Limeryki, także te nieco pieprzne – na
czele z pewnym dziełkiem niezawodnego Bronka Maja, współgospodarza
Salonów – i pioseneczki, choćby ten
szlagier, w którym dziewczę wyznaje,
że takie głupie to dziewczę już nie
jest, może trochę, ale takie głupie –
to już nie. A wszystko tematycznie
ułożone w szereg wiadomy. Zauro-
czenie. Miłość potężna. Małżeństwo,
czyli blaknięcie uczucia i narastanie
nudy. Dalej – rozglądanie się na boki.
Zamiana się rozglądania na działanie
na boku, sekretne, tajne. Wreszcie
etap finalny miłości – fundamentalne
kładzenie lagi na wszystko, zupełna
obojętność.
Przez godzinę setnie bawili się tym
nieuchronnym szeregiem, tym od
wieków powtarzającym się scenariuszem – i właśnie to było najbardziej
kojące. We wszystkich przez kogoś
innego kiedyś zapisanych rymowanych żarcikach – byli jak mikry przybysz z gwiazdy B-612, który nie ma
w sobie żadnego lęku przed kolcami
pięknej, samotnej róży. Tak, trzeba
będzie odszukać arcydziełko Saint-Exupéry’ego. A młodym – co rzec?
Pamiętajcie: nie ma nic bardziej kłopotliwego niż aktor pokazowo głęboki. Pozostańcie więc wzruszająco
płytcy, mali, nienachalni.
Oleg Sznicar
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Michał Nowak
159
Czesław Miłosz
Odjęto wam szaty białe,
Skrzydła i nawet istnienie,
Ja jednak wierzę wam,
Wysłańcy.
26 lutego 2012
369 Pod anielskimi skrzydłami
wiersze
Jan Brzechwa, Wiesław Dymny, Tadeusz Gajcy, Konstanty Ildefons Gałczyński, Julia Hartwig,
Zbigniew Herbert, Kazimiera Iłłakowiczówna, Anna Kamieńska, Tymoteusz Karpowicz,
Bolesław Leśmian, Ewa Lipska, Czesław Miłosz, Wacław Oszajca, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska,
Jeremi Przybora, Włodzimierz Słobodnik, Wisława Szymborska, Jan Twardowski
wiersze o aniołach czytali Anna Radwan-Gancarczyk, Roman Gancarczyk
gość specjalny o. Andrzej Zając OFMConv.
grali Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski – na wiolonczelach
Gajusz Kęska – na fortepianie
Tomasz Potaczek – na flecie traverso
Andrzej Głuc
Roman Gancarczyk,
Anna Radwan-Gancarczyk
160
Chciałbym studiować u prof. Anny
Radwan-Gancarczyk, chciałbym się
uczyć pod jej okiem, przy jej uchu,
lecz nie po to, by aktorem zostać i kiedyś, jako na przykład gwiazda młodego pokolenia tragików Narodowego
Starego Teatru, mimo od urodzenia
niescenicznych tyłów, w przedstawieniu Michała Zadary portki opuścić
ciekawie i tak – zabłysnąć. Nie po to
też, by umieć nad tremą panować,
dykcyjne wady zlikwidować, głos
ustawić na poziomie brzmienia dzwonu, uszlachetnić gest, a także by posiąść tajniki wymierającej sztuki czytania na głos ze zrozumieniem, przy
jednoczesnym subtelnym żonglowaniu emocjami. Nie. Chciałbym studiować pod jej opieką, by nauczyć się
oddychać i choć w dziesięciu procentach móc robić to tak, jak ona czyniła
to w niedzielę, gdy na Salonie Poezji
czytała z Romanem Gancarczykiem
wiersze o aniołach.
Wdech, wydech, wdech, wydech,
czasem dyszenie, bądź rzężenie – i tak
od urodzenia, do końca. Nie ten truizm życiowy mam na myśli, mówiąc
o oddechu pani Anny. Nie chodzi mi
też o stary aktorski banał, że robiąc
pauzy – Anna Radwan-Gancarczyk
sugerowała karkołomnymi minami
istnienie pod tekstem jakichś strzelistych treści, przez autora celowo
przemilczanych. Tu chodzi o zdumiewającą harmonię między szmerem powietrza a zdaniami, harmonię
nie mają ciał”. Czytanie Gancarczyka przypominało pięknego anioła
z krwi i kości, który w opowiadaniu
Marqueza wylądował przed domem
Pelagiusza i Elisendy. Oboje w osłupieniu zaczęli przypatrywać się temu
leżącemu ciału. Odziane było jak
ostatni szmaciarz. Na wyłysiałej czaszce pozostały zaledwie jakieś bezbarwne
strzępki, zębów też miało toto niewiele,
a ten litości godny stan, przemoczonego
do suchej nitki pradziadka, pozbawił
toto jakichkolwiek oznak wielkości.
Jego skrzydła, niczym u olbrzymiego
sępa, brudne, w połowie wyskubane,
już na zawsze osiadły w błocie. Słowem – anioł całkiem jak ty. Słaby
tak, że deszcz go powalił.
* Cytat w przekładzie Grażyny Grudzińskiej i Kaliny Wojciechowskiej.
Andrzej Głuc
Łukasz Pawlikowski
Józef Opalski,
o. Andrzej Zając,
Anna Dymna
Andrzej Głuc
Anioł
przed domem
Pelagiusza
i Elisendy
w sferze czasu i sferze rytmu. Z oddechem czytającej Anny Radwan-Gancarczyk jest dokładnie tak jak z masami niewidzialnego powietrza między
widzialnymi kształtami na obrazach
największych malarzy. Gdyby powietrza tego było o naparstek mniej bądź
więcej – kto wie, może cały namalowany krajobraz trochę uwierałby
oko, albo w ogóle szlag by krajobraz
trafił i tylko kupa gruzu by została na
płótnie?
Nic nie uwierało ucha, gdy wiersze
o aniołach czytała Anna Radwan-Gancarczyk. Większe lub mniejsze
masy powietrza między wersami, za
plecami słów i w metaforach Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Jana
Twardowskiego, Bolesława Leś­miana,
Wiesława Dymnego, Jana Brzechwy,
Czesława Miłosza, Wisławy Szymborskiej, Zbigniewa Herberta, Anny
Kamieńskiej, Julii Hartwig, Włodzimierza Słobodnika, Ewy Lipskiej,
Kazimiery Iłłakowiczówny, Marii
Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Wacła­
wa Oszajcy, Tadeusza Gajcego, Tymoteusza Karpowicza i Jeremiego Przybory. Dużo wierszy, dużo powietrza
i jego bezbłędne falowanie w pauzach
Radwan-Gancarczyk. I podobny powietrza ruch wokół kwartetu: Dorota
Imiełowska i Łukasz Pawlikowski na
wiolonczelach, Gajusz Kęska na fortepianie, Tomasz Potaczek na flecie.
Owszem, zdarzają się Salony – jak
ostatni właśnie – których wszystkie
elementy są z sobą w związku zgody
daleko, bardzo daleko, do samego
końca idącej. Tak daleko, że gdyby
nie Roman Gancarczyk, co dał pokaz
aktorstwa innego, nawet odwrotnego – całość by kulała. Jej czytanie
było, by tak rzec, doskonale przezroczyste. On zaś – rozgrywał poszczególne słowa, bawił się nimi, zdania
przystrajał maskami, teatralizował
intonacje. Jeszcze inaczej to ujmę.
Gość Salonu, o. Andrzej Zając,
rzekł: „anioły są jak ludzie, tylko
Gajusz Kęska
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Tomasz Potaczek,
Dorota Imiełowska
161
Jacek Kaczmarski
Brniemy, brniemy zaciekle
Dopóki życia staje
Danym za frajer Piekłem
Rzadko dostępnym Rajem
4 marca 2012
370
czytał Andrzej Seweryn
Andrzej Seweryn
Andrzej Głuc
Tunel
Poezja Jacka Kaczmarskiego
162
Tunel
z lichym
światłem
Władysław Broniewski jest jednak
ponadczasowy, bezlitosny, bolesny.
Któż nie szydził z jego pamiętnego
równania z partią i Leninem w rolach
głównych? Prawie wszyscy prawdziwi
Polacy. Któż nie czuł swej duchowej
wyższości wobec tego rymowanego
portretu zautomatyzowanej mentalności, tylko odrobinę bardziej ludzkiej niż tiki psa Pawłowa, tej mentalności polskiej, utożsamiającej władzę
nadwiślańską z bogiem rewolucji?
Prawie każda rasowa Polka. Ale kto
z tych Polaków i Polek może przysiąc, że w epoce ostatniej naszej walki
o wolność obcy mu był płaski banał
legendarnego równania polskiej wolności, które brzmiało: mówimy Jacek
Kaczmarski – a w domyśle Solidarność, mówimy Solidarność – a w domyśle Jacek Kaczmarski? Kto z nich
szczerze wyzna, że mu dziś nie po
drodze z tą sztancą? No – kto?
Andrzej Seweryn, który na ostatnim Salonie Poezji zatytułowanym
„Tunel” czytał wiersze Kaczmarskiego, na początku wyraził skądinąd
oczywistą myśl, że człowiek każdy jest
po stokroć, po tysiąckroć bardziej zapętlony, niż to się wydaje, i że nie da
się tych pętli „załatwić” poręcznym
wytrychem, który szybko, łatwo i na
wieki wieków jednoznacznie definiuje człowieka. Kaczmarski – bard Solidarności! Jego pieśń „Mury” – hymn
Solidarności! Jego talent – dla Stoczni!
Jego wrażliwość – dla internowanych!
Jego pisanie – dla Narodu! Muzyka
jego – dla Ojczyzny ratowania! Jego
życie – nie dla niego, gdyż dla plemienia całego! Wystarczy. Niemałą resztę
podobnie szlachetnych tandemów
można sobie dośpiewać. Gdy się dziś
w liceum bądź gimnazjum młodzież
o Kaczmarskiego zagadnie – kto zanuci inną niż te prostackie tandemy
pieśń? Po Salonie Seweryna ktoś inaczej śpiewający jednak się znajdzie?
Oby, oby, oby.
Tak. Że człowiek jest po tysiąckroć
bardziej zapętlony niż chwytliwe,
zwłaszcza bogoojczyźniane, banały
o nim – to oczywistość. Może nawet
truizm, papier, tanie pocieszenie.
Lecz bywają artyści, których pełnię
ocala przypomnienie tego truizmu,
przypomnienie zmieszane z gigantyczną troską o to, co po nich pozostało, na przykład – o słowa, ich
ciężar, smak, zapach, fakturę, dno.
Gdy Seweryn czytał wiersze Kaczmarskiego, przypomniały się zdania,
co je o sztuce Tadeusza Łomnickiego
Adolf Rudnicki ongiś ułożył.
„Jest to aktor, który w swojej głowie i w swym sercu długo ugniata
słowa, aż dochodzi do ich tajemnego
dna. Ponieważ nigdy nie gubi drogi,
jego sztuka nie traci powietrzności,
światła. Czuje się je zarówno w cichych pasażach, jak i w koronującym
je zwykle krzyku tak dlań charakterystycznym. Tak krzyczą zwierzęta
w noc ciemną, tak krzyczą ludzie,
gdy ich dochodzi całkowita ich bezradność”.
Ostatniej niedzieli, jak zresztą zawsze, Seweryn był blisko tych fraz.
I blisko ich był kiedyś Kaczmarski.
Co się okazało? Że Kaczmarskiego
opowieści o jego zapętlonym życiu
nie wyczerpują słowa: „wyrwać”,
„mury”, „zęby”, „krata”, „zerwać”,
„kajdany”, „łamać”, „bat” i „runąć”.
Jeśli nie one były wszystkim – to
co było za nimi? Nie ma rady, coś
muszę wybrać. Godzina troskliwej
lektury Seweryna, kiedy każda litera Kaczmarskiego obejrzana została
uważnie z każdej strony – godzina ta
ułożyła się w mozaikę nieubłaganie
narastającej samotności, mozaikę nie
do ogarnięcia. Muszę wybierać, więc
wybieram słowa: „wlec” i „cień”.
Wlokłem swój cień, cień wlókł
mnie… Jakoś tak rzekł Kaczmarski
w jednym z wierszy. A Ojczyzna?
Ojczyzna była daleko, coraz dalej,
Solidarność też, i Stocznia. Coraz
kruchsze było życie. Czy wers o sobie i cieniu pisał wtedy, gdy klasyczna polska czterdziestoprocentowa
pocieszycielka na coraz dłużej brała
go w deliryczne posiadanie? Czy też
wtedy, gdy gardło rozsadzać zaczął
guz? Może później, kiedy w szyi była
już tylko czarna dziura po operacji?
Może w jeszcze innych chwilach innego bólu, w innych punktach tunelu z lichym światłem, tunelu, co
z niego raczej nie ma dobrego wyjścia?
163
Przecie nie dla mnie spokój ksiąg lśniących wysoko
i wiosna też nie dla mnie, słońce i ruń wonna,
tylko noc, noc deszczowa i wiatr, i alkohol –
serwus, madonna.
Konstanty Ildefons Gałczyński
11 marca 2012
Boję się zostać wieszczem
Poezja Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego
371
śpiewała Marta Bizoń
na fortepianie grał Jerzy Kluzowicz
Andrzej Franczyk
Kajetan Wolniewicz
Andrzej Głuc
czytali Marta Bizoń, Andrzej Franczyk, Kajetan Wolniewicz
Andrzej Głuc
164
Andrzej Głuc
Jerzy Kluzowicz
W liście do Zbigniewa Mitznera Konstanty Ildefons Gałczyński nazwał się
Karakuliambro i stanął w obronie
samego siebie, podanego w roli własnego dziadka, obywatela dziadka.
„W Nr 16 Pańskiego poczytnego
»Tygodnika« z dn. 27 października
1946 ukazał się essay ob. Stanisława
Grzegorzewskiego pt. »Sienkiewicz
pisał winem«, uwłaczający w sposób
bezprzykładny czci mojego dziadka
ob. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego o pijaństwo i gust do demolowania rzeczywistości zastanej”. No
i jak go nie wielbić?!
Nie sposób nie. Który to już raz
podano do słuchania na Salonie
Poezji wiersze Gałczyńskiego? Dziewiąty? Siódmy? Dwunasty? Było, jak
zawsze bywa z nim, z jego magicznymi frazami. Marta Bizoń, Kajetan Wolniewicz i Andrzej Franczyk
czytali, Bizoń śpiewała, Jerzy Kluzowicz grał na fortepianie – i dziewiąty,
siódmy albo dwunasty raz zatańczyły
w uszach litery. Pozornie byle jakie
tematy, których nawet kulawy pies
nie oznaczy, szare zdarzonka za dwa
grosze, lite banały, farfocle codzienności, co się ich nie zauważa, nie
zapamiętuje, nieogarniony plankton
ulicy, knajpy, rynku – wszystko to,
w sieci wierszy złowione, zamigotało.
Jakaś gdzieś zobaczona głowa ludzka, ale z drewna, jakieś tekturowe
słowiki, jakaś wódka w jakimś barze,
nagły cud w podłej winiarni, czyjaś
Drugie urżnięcie się i ostatnie urżnięcie się: Tuż przed drugą światówką
w Krakowie, na Szewskiej, w bufecie
Pod Aniołami (Pod Aniołami chyba
można!) z prezesem Janem Brzechwą.
Ściśle mówiąc, Brzechwa wtedy nic
nie pił ani Dziadek nic nie pił, zaszkodziły Im korniszony”. Mało?
Jak mało wam tej morderczej lekkości, to wiedzcie, iż Karakuliambro
podaje jeszcze listę świadków drugiego urżnięcia się i ostatniego urżnięcia się, którą otwiera Wincenty Lutosławski, filozof, a zamyka pewien
komik z krakowskiego kabaretu „Siedem Kotów”, niejaki J. Bielenia –
abstynent integralny.
Andrzej Głuc
Pod Aniołami
chyba
można!
nieporadna miłość, jakieś niczym się
niewyróżniające nieszczęście, widmo
zmarłego męża za drzewami, los kapitana Papawaja, jakiś poeta i jego
miłość do „trąbienia”, jeszcze w wierszu „Boję się zostać wieszczem” (taki
też tytuł miał ostatni Salon) rymowane igranie z patosem Mickiewicza,
jakiś strzęp, jakiś widok, jakieś wrażenie – a im pozornie mniejsze to coś,
tym fantastyczniejsze w efekcie.
W efekcie – czyli we frazach Gałczyńskiego. Klasyk mawia: nieważne jak było, ważne jak się napisało.
Gałczyńskiemu napisało się tak, że
plankton codzienności zaczynał tańczyć w literach Gałczyńskiego, zdaniach pisanych zielonym atramentem. Tak, jego gust do fantastycznego
demolowania słowem rzeczywistości
zastanej – nie do podrobienia był.
I tak też się aktorom przeczytało.
Czy te migotliwe opowiastki o całych światach, nagle wyskakujących
z byle czego, w ogóle da się źle podać, źle, czyli ciężko, topornie, mozolnie wyciągając zdania z gardeł?
Pewnie tak. Ale to nie jest przypadek
Bizoń, Franczyka i Wolniewicza. Po
prostu – bawili świetnie, siebie i nas.
Bo owszem, można do wszystkiego
z ołowiem na twarzy podchodzić, ale
jak się da lekko, pląsając – to po co
męczyć bliźnich ponurą gębą swoją?
Tak jest, kto inny pewnie pozwałby
Mitznera do sądu, żądał oficjalnych
przeprosin w gazetach i wysokiego
odszkodowania, ktoś inny tak, lecz
nie Gałczyński. On się zabawił, stanął
w obronie obywatela dziadka, który
był bezbronny, albowiem, wedle słów
Karakuliambro: „przez dłuższy czas
nie żył”. A poza tym: „Mój dziadek
niczym się nie odznacza, nikomu się
nie naraża. Cierpi na lunatyzm, ale
zupełnie prywatnie, a urżnął się tylko 2 (dwa) razy w życiu. Pierwsze
urżnięcie się: W pierwszej połowie
XIX w. ze ś.p. redaktorem Edgarem
Allanem Poe w Bostonie (USA).
Marta Bizoń
165
Jerzy Hordyński
Pamięć kołacze do wygnanych domów,
sprawdza cmentarze – jeszcze są na miejscu,
każda ulica odzyskuje nazwę,
by nie błądzili żywi i umarli
18 marca 2012
372
czytali Joanna Mastalerz, Tomasz Międzik
grali Joanna Dyjak – na altówce
Oleg Dyyak – na instrumentach dętych i perkusyjnych
Paweł Dyjak – na akordeonie
Grzegorz Klimczak – na kontrabasie
Joanna Mastalerz
Adam Dąbroś
Podróż
Poezja Jerzego Hordyńskiego
166
Adam Dąbroś
Joanna Dyjak,
Grzegorz Klimczak,
Paweł Dyjak,
Oleg Dyyak
Wtorek? Czwartek? Sobota? Dzień
tygodnia po prostu. Niech będzie –
niedziela. Ciepła, z początku wiosny
któregoś roku w przeszłości. Podobna do naszej przedwczorajszej? Niech
tak będzie. Kobieta i mężczyzna przy
stoliku w kawiarnianym ogródku,
oboje w ciemnych okularach. Jak
ostatniej niedzieli na Salonie Poezji
z wierszami Jerzego Hordyńskiego.
On zdejmie po chwili swoje ciemne,
ona swoje też. Jak Joanna Mastalerz
i Tomasz Międzik przy wytwornym
stoliku pod wielkim oknem f­oyer
Teatru im. Juliusza Słowackiego
przedwczoraj. Spojrzeli sobie w oczy
łagodnie, bez złudzeń. I przeczytali
wiersz „Nieudana wizyta”. Powtórzyli odległą rozmowę kobiety i mężczyzny przy stoliku w kawiarnianym
ogródku tamtej ciepłej niedzieli z początku wiosny któregoś roku w przeszłości. Było jak wtedy, jak tam. Przenicowały się czasy.
On: Co pozostało z naszego wiedeńskiego spotkania,/ co z Paryża, co
z Rzymu i wielu innych miast?
Ona: Może nie należało więcej się
widywać,/ by nadal wierzyć, że czas jest
niezmienny,/ liść – pocałunek w sztambuchu/ powinien był nam wystarczyć.
On: Ktoś niepodobny do mnie,/
niepodobny do ciebie,/ do tego niezbyt
wprawny w commedia dell’arte/ wykrzykuje, że miłość nasza/ nadal trwa.
Co dalej? Milczeli akurat tyle, by
wypić łyk ciemnego płynu z butelki
żadnych szans nie miała. Albo dworzec kolejowy, choćby w Krakowie…
Czytając wiersz „Spotkanie z Ewą”,
Międzik był tym, który odjeżdża
i ma nadzieję. Powiada strzeliście:
Kupido z wieńcem strzał/ na stalowym
obłoku peronu. Ty, który w niedzielę
słuchałeś „Spotkania z Ewą”, pamiętasz taki natchniony odjazd? Pociąg
rusza, a ona – Ewa, Gosia bądź Ala,
to obojętne – mówi do ciebie: nie
zapomnij przywieźć mi z Paryża/ niebieskiego tuszu do rzęs. Tak do ciebie
powiedziała. Całkiem jak Mastalerz
w niedzielę.
Tomasz Międzik
Adam Dąbroś
Niebieski
tusz
do rzęs
z grubego szkła. Wypić tu i teraz,
wypić tam i wtedy, w sumie – różnice bez znaczenia. Wypić, bo ciepła
wiosna. I założyć ciemne okulary, bo
słońce niebywałe jest. Jak wtedy, tam.
Przeczytać wiersz ze zrozumieniem
i uczuciem, sycąc uszy dykcją perlistą i nieomylną intonacją – to jedno.
Przeczytać go tak, by wróciły smaki, barwy, temperatury, co falowały
wokół słów zsuwających się z pióra
na kartkę – to coś zupełnie innego.
Ostatniej niedzieli Mastalerz i Międzik byli bez reszty po stronie tego
czegoś „zupełnie innego”. Czytając,
taktownie szli (Salon nosił tytuł „Podróż”) przez wszystkie zapisane przez
Hordyńskiego miasta, ulice, place,
krajobrazy, spotkania. Hordyńskiego spokojnych, na długim oddechu
wierszowanych nostalgii i melancholii dotykali tak, jakby każde z nich
dotykało własnych niegdysiejszych
strat, pożegnań, zaniechań. To była
lektura grubo poważniejsza niż czytanie samych słów. Coś niby wywoływanie duchów miejsc i ludzi, lecz
z cierpką świadomością nieuchronnej
bezradności wirującego talerzyka.
Więc – cienia żalu w ich głosach, cienia skargi, cierpienia. Nic tylko lekkość. Jedwabny uśmiech nad stratami
życia.
Tak, Mastalerz i Międzik nie czytali wierszy, czytali całe dawno dokonane plastry świata z wierszami w środku, dodając do nich nieokreślone,
milczące kawałki własnej przeszłości.
Hordyński wyznał: Mój program nie
jest zbyt skomplikowany:/ jak najwięcej
zobaczyć,/ jak najwięcej dotknąć,/ jak
najwięcej zapomnieć. Przez godzinę
z Mastalerz i Międzikiem – każdemu ze słuchających przypomniało się
więcej, dużo więcej niż na co dzień się
przypomina. Na przykład: mężczyzna w ciemnych okularach i kobieta
w ciemnych okularach, przy kawiarnianym stoliku, kiedyś, gdzieś, i ich
podsłuchana rozmowa o miłości, co
167
Fernando Pessoa
przekład Wojciech Charchalis
Nie niosę słońca ani księżyca w kieszeni.
Nie chcę podbić światów, bo się nie wyspałem,
Ani zjeść na obiad świata z powodu żołądka.
25 marca 2012
373
śpiewała Kinga Rataj
grali Marek Bazela – na fortepianie
Gertruda Szymańska – na instrumentach perkusyjnych
Marcin Hilarowicz – na gitarze
Paweł Kuźmicz – na kontrabasie elektroakustycznym
wprowadzenie Monika Świda
Krzysztof Orzechowski
Monika Świda
Andrzej Głuc
czytał Krzysztof Orzechowski
Andrzej Głuc
Ach, że też nie jestem wszystkim i wszędzie!
Fado i poezja Fernanda Pessoi
168
Marcin Hilarowicz
Marek Bazela
Szmat czasu temu utarło się, że akurat Melpomena, a nie inna z pozostałych ośmiu cór Zeusa i Mnemosyne, na wieki wieków pozostanie
Muzą tragedii, teatru w ogóle. Od
dziecka tego nie pojmuję. Dlaczego
nie Proteusz, bożek morski, w południowych wodach wypasający trzody
fok Posejdona, samotnik i gbur, co
znał przyszłość i umiał wróżyć, nade
wszystko zaś – aktor genialny?!
Dla zabawy, ale też by umknąć
natarczywym, którzy w poniedziałek
chcieli poznać wtorek, Proteusz na
pstryknięcie stawał się lwem, tygrysem
bądź smokiem, skraplał się w wodę,
zaczynał pałać jak ognisko, obrastał
korą, w ostateczności zaś odgrywał
przed natarczywymi doskonały brak
życia – obracał się w skałę. Totalny
kameleon, mag niepewności. Wiecznie nieuchwytny, a im bardziej nieuchwytny – tym bliższy naturze świata. Bo niby cóż naprawdę pewnego da
się powiedzieć o świecie? Mógłby przyklasnąć Jagonowi, który w „Otellu”
rzekł: „Nie jestem tym, kim jestem”.
Mógłby napisać wiersz, w którym
Álvaro de Campos wyznał: Zaczynam
się poznawać. Nie istnieję./ Jestem luką
między tym, czym chciałbym być i tym,
czym uczynili mnie inni. Mógłby to
Proteusz uczynić, bo tak jak on, również de Campos i Jago w istocie – nigdy nie istnieli naprawdę.
Jagona wyśnił Szekspir. Proteusz to
jedno z widm starych mitotwórców.
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Pessoa, gadający w zastępstwie trzech
widm, i Orzechowski, który przez
godzinę był wieloma i w kolejnym
ze swych mistrzowskich salonowych
monodramów pokazał, że trzeba stanąć po stronie niepewności, zwłaszcza, że inaczej i tak się nie da. Krócej
mówiąc – przez godzinę Orzechowski był teatrem. Trochę jak Szekspir
przez życie całe, Szekspir, który wyśnił Jagona i całą wielką resztę cudownych indywiduów. Albo jak Proteusz, w doskonałą iluzję bezlitośnie
uciekający przed bożymi prostaczkami, co w poniedziałek nachalnie żądali odeń prostej prawdki o wtorku.
* Cytaty w przekładzie Wojciecha
Charchalisa.
Andrzej Głuc
Ucieczka
przed Alą,
co ma kota
De Camposa ulepił poeta Fernando
Pessoa. Nie tylko jego. Stworzył jeszcze Alberta Caeiro i Ricarda Reisa.
Każdemu z nich dał osobny wygląd,
niepowtarzalne namiętności, nie do
podrobienia myśli. Ulepił golemy
i pisał dla nich wiersze… Dla nich?
Za nich? W ich imieniu? Jak tę grę
nazwać? Tworzył wiersze takie, jakie
by tworzył, gdyby nie był sobą, tylko każdym z ulepionych przez siebie
indywiduów. Właśnie tę wierszowaną dziwność Krzysztof Orzechowski
czytał na ostatnim Salonie Poezji.
Czytał? Znów wahanie, gdyż powiedzieć „czytał” – to nic nie powiedzieć. Orzechowski, niczym Proteusz
z Krakowa, odegrał całą poetycką
Pessoi grę z trzema golemami. Rozkręcił teatr wiecznej niepewności –
to żonglowanie maskami, ten taniec
iluzji z prawdą, ten nieusuwalny kameleonizm słów, metafor, intonacji.
On jako de Campos, jako Caeiro,
jako Reis, jako Pessoa i jako Pessoa
rymujący w zastępstwie de Camposa,
Caeiro i Reisa. A gdzie Orzechowski
jako Orzechowski? Wszędzie? Nigdzie? Może w żalu tej frazy, co była
tytułem Salonu: „Ach, że też nie jestem wszystkim i wszędzie!”
Dość. W głowie się od tych wirujących pięter kręci, a powyższe pytania to tylko żałosna prośba o nic
niewartą pewność, godną płaskiego
zdanka „Ala ma kota”. Orzechowski, bądź nie Orzechowski, czytał: To
nie ja piszę. Jestem tkaniną/ A ukryta
ręka kogoś we mnie barwi. Wyznał
też, on lub nie on: Niezliczeni przebywają w nas./ Kiedy myślę lub czuję,
nie wiem,/ Kim jest ten, który myśli
lub czuje./ Jestem jedynie miejscem,/
W którym się czuje lub myśli.// Mam
więcej niż jedną duszę./ Jest więcej ja
niż ja sam.
Najrozsądniej – usłyszeć to wyraźnie i zaniechać gmerania w tym. Tu
nie ma jałowej pewności zdanka „Ala
ma kota”. W niedzielę na Salonie był
Kinga Rataj
Gertruda Szymańska
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Paweł Kuźmicz
169
Cyprian Kamil Norwid
Oto – wszerz i wzwyż
Wszystko toż samo.
– Gdzież podział się krzyż?
*
– Stał się nam bramą.
1 kwietnia 2012
374
wiersze Drzewo życia
Wielkanocny Salon Poezji
Stanisław Baliński, John Donne, Thomas Stearns Eliot, Konstanty Ildefons Gałczyński,
Zbigniew Herbert, Jakub z Todi, Anna Kamieńska, Jan Kasprowicz, Krystyna Krahelska,
Jan Lechoń, Teofil Lenartowicz, Bolesław Leśmian, Janusz Stanisław Pasierb,
Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Rainer Maria Rilke, Tadeusz Różewicz, Leopold Staff,
Jan Twardowski
czytali Anna Dymna, Agnieszka Judycka, Aleksander Fabisiak, Grzegorz Mielczarek
gość specjalny o. Andrzej Zając OFMConv.
grali Jacek Tosik-Warszawiak – na fortepianie
Tomasz Tomaszewski – na skrzypcach
Dorota Imiełowska – na wiolonczeli
Andrzej Głuc
Anna Dymna,
Grzegorz Mielczarek,
Agnieszka Judycka,
Aleksander Fabisiak
170
Tomasz Tomaszewski,
Jacek Tosik-Warszawiak
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Dorota Imiełowska
Dwa dni przed śmiercią majaczący
Franciszek Schubert wystosował do
świata prośbę o pamięć – o to, by nie
mylono grobów, gdyż on jednak był,
sobą był i do końca robił wszystko,
co mógł, by sobą być, by być „ja,
Schubert”, choć dobrze wiedział, że
to i tak za mało. Wyrzęził: „Nie, tu
nie leży Beethoven!”. Ciemna ironia?
Bezradność? Gorycz? Słaniająca się
wściekłość?
Wszystko to naraz tkwiło w ostatniej prośbie, bo cóż innego tkwić
mogło, skoro kawałek krótkiego życia Schuberta przeleciał parę ulic od
domu, w którym komponował Lud­
wig van Beethoven? W takim cieniu,
blisko nut, co od razu osiągały wieczność – na jakie zmartwychwstanie
swoich nut mógł liczyć Schubert, na
jakie i kiedy? Nucić blisko kolosa –
to musiał być ból straszny. Tak wielki, że nawet najjaśniejsze, najlżejsze
kompozycje Schuberta mają na dnie
czarne smugi, wióry ołowiu. Choćby
„Trio fortepianowe Es-dur op. 100”.
Rzecz jasna – nie tylko cień Beethovena dławił jasność, nie tylko on, lecz
on chyba najmocniej.
Fragment tego „Tria…”, które
Schubert ułożył rok przed bezradną prośbą o niemylenie grobów,
Dorota Imiełowska (wiolonczela),
Jacek Tosik-Warszawiak (fortepian)
i Tomasz Tomaszewski (skrzypce) zagrali w prologu ostatniego,
Wielkanocnego Salonu Poezji.
Czy znaczy to, że należy od razu
w czarną depresję popaść? Nie. Rzecz
w tym, by się w miarę spokojnie
i dzielnie własnej małości trzymać.
Nawet gdy (takie jest sedno przypadku Schuberta) małość ta naprawdę – wcale nie taka mała. Zostawmy
w spokoju muzykę. Któż jest skazanym na nieśmiertelność Beethovenem? I w jakiej dziedzinie życia?
W którym geście? W jakiej myśli?
I ilu jest takich?
Chcę być dobrze zrozumiany: okołowielkanocny uśmiech powszechny –
to jedno. Lecz rechot tak bombastyczny, jakby się chwilę temu skutecznie
z mogiły wyszło – czymś zupełnie innym jest. Żeby ktoś kiedyś nie pomylił grobów – marzenia o takim zmartwychwstaniu trzeba się nam, armii
nie-Beethovenów, trzymać.
Andrzej Głuc
Żeby ktoś
kiedyś nie pomylił
grobów
Zachwycająca intonacja skrzypiec
Tomaszewskiego – głównie w niej
szemrała ta nieoczywistość jasności,
mruczały na dnie ołowiane wióry.
„Trio…” zaczynało uśmiechać się
jakby kwaśno, cienko, nuty jakby
lekko opuszczały głowy grających
„Trio…”. Taka nieoczywistość jasności stawała się nieoczywistością
nadziei. Dokładnie to samo działo
się w głosach aktorów.
Agnieszka Judycka, Anna Dymna,
Aleksander Fabisiak, Grzegorz Mielczarek. Cóż innego, jak nie wiersze
na okoliczność cudu zmartwychwstania napisane, czytać mogli? Strofy
Leo­polda Staffa i Stanisława Balińskiego, Jana Lechonia i Kazimierza
Przerwy-Tetmajera, Jana Twardow­
skiego i Anny Kamieńskiej, jeszcze Janusza Stanisława Pasierba, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Teofila
Lenartowicza, Johna Donne’a, Jakuba
z Todi, T.S. Eliota, Jana Kasprowicza,
Tadeusza Różewicza, Zbigniewa Herberta i paru innych, co się próbowali, jak każdy z nas na własną rękę, ze
starym cudem jakoś uporać. Czytali
aktorzy te stare usiłowania poetów
i w głosach ich tę samą, co w skrzypcach Tomaszewskiego nieoczywistość
dało się słyszeć.
Inaczej mówiąc – był brak dobrodusznej cepelii. Żadnych dziecinnych
szczebiotów nad jajeczkiem, baziami
i cukrowym barankiem. Żadnej,
w gruncie rzeczy pretensjonalnie sytej pewności, że skoro Jezuskowi ongiś się udało, to i każdemu z nas, jak
przyjdzie czas, też się uda, więc bać
nie ma się czego! Alleluja!…
Nie Alleluja. Ten Salon to była
godzina przyprószonej nadziei, rzekłbym – nadziei dorosłej, bez złudzeń.
Całkiem jak w finale wiersza Leśmiana „Czas zmartwychwstania”, co go
Dymna czytała. I cóż, że surma w niebie gra/ By nowym bytem świat odurzyć?/ Nie każdy śmiech się zbudzić da/
Nie każda łza się da powtórzyć.
o. Andrzej Zając
171
Zbigniew Herbert
po lewej sklep Paszandy
trzecie gimnazjum księgarnie
widać nawet przez szybę
głowę starego Bodeka
15 kwietnia 2012
375
My jesteśmy z polskiej Florencji
Salon poezji lwowskiej
wiersze Marian Hemar, Zbigniew Herbert, Maria Konopnicka, Beata Obertyńska, Emanuel Schlechter,
Leopold Staff, Witold Szolginia, Tadeusz Śliwiak, Maryla Wolska, Adam Zagajewski,
Henryk Zbierzchowski
czytali artyści Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie:
dyrektor Teatru Zbigniew Chrzanowski oraz aktorzy: Julia Czubak, Jadwiga Pechaty, Jerzy Głybin
na fortepianie grał Zbigniew Rymarz
Zbigniew Chrzanowski
Adam Dąbroś
Jerzy Głybin
Adam Dąbroś
172
Adam Dąbroś
Zbigniew Rymarz
Czytali tak, śpiewali tak, milczeli tak,
jakby istotą Lwowa, w którym przecież żyją, tworząc Polski Teatr Ludowy, była stara mgła a nie dzisiejsza
realność cegieł, tynków, bram, okien,
bruku, asfaltu, kroków, rozmów,
klaksonów, twarzy, gestów i nieogarnionej reszty, zwanej miastem. Stara
mgła bądź sepia pamięci w albumie
martwych pocztówek. Dyrektor Polskiego Teatru Ludowego Zbigniew
Chrzanowski, aktorzy: Julia Czubak, Jadwiga Pechaty i Jerzy Głybin, jeszcze Zbigniew Rymarz przy
fortepianie – siwy pan, któremu, jak
wszystkim im, obca jest każda forma
pośpiechu. Przez godzinę z okładem
wszyscy oni byli nostalgią. Przypominali. Nucąc lwowskie pieśni, czytając
wiersze o tym mieście, albo wiersze
i nie wiersze tych, co się tam urodzili,
żyli przez chwilę lub słowem wprost
i nie wprost do Lwowa odsyłali: strofy Zbigniewa Herberta, Mariana Hemara, Tadeusza Śliwiaka, Adama Zagajewskiego, innych. Przypominali,
lecz co właściwie?
Coś wyraźnego, coś lub kogoś?
Też, lecz konkrety z przeszłości mniej
ważne były. Przywoływali, starali się
przywoływać raczej smak czasu przeszłego dokonanego, smak, zapach,
temperaturę, niegdysiejszy sposób
bycia ludzi i rzeczy, ich nie do powtórzenia codzienną intonację, rytm
szarego bycia. Przywoływali to i chyba mieli świadomość, że naprawdę
na jedno z jasnych pytań dzieciństwa,
po czym cicho czekają na ostateczne
pożegnanie.
[…] ale na próżno/ się starają, na
próżno powiewają szarą chusteczką,/
wychylając się z pociętej kozikiem
szkolnej ławki/ – już wiedzą, że pozostają im tylko/ niezliczone sposoby
odchodzenia,/ patos bezradnego uśmiechania się,/ niezliczone sposoby żegnania się ze światem,/ i nawet nie słyszą,
że brudne dekoracje/ śpiewają razem
z nimi, nieśmiało śpiewają/ i chyba
wstępują w niebo.
Taki to był Salon. A po nim? Zwyczajnie. Ich kolacja, sen, świt, rosa na
walizkach i znów jazda do Lwowa,
którego brak. I z nami też wszystko
jak zwykle. Na przykład: spacer Szpitalną, Mikołajską, Sienną, dom na
końcu. Przejście przez nasze miasto,
którego też już nie ma.
Julia Czubak,
Jadwiga Pechaty
Adam Dąbroś
Szara chusteczka
niewiele więcej da się zrobić dziś.
Kilkaset zdań przeczytać tak, jakby
się ostrożnie przeglądało wiekowy
album mglistych, martwych fotografii – to wszystko, co można. Usłyszałem wśród fraz tych wersy Adama
Zagajewskiego, który właśnie w tamtym Lwowie się urodził?
Przez godzinę z okładem goście
ze Lwowa byli nostalgią na krawędzi szeptu, nostalgią tak wyciszoną,
dyskretną, taktowną, że mikrofony
i głośniki czasem nie pomagały. I jak
to się w mozole przypominania zdarza nieuchronnie – słowa blakły jak
twarze na starych zdjęciach, mieszały
się ze sobą, milkły za wcześnie, nazwiska poetów ginęły w szmerze. Być
może więc czytali zdania Zagajewskiego, być może nie. Wiem tylko,
że w którejś z krótkich cisz usłyszałem początek i koniec jego ciemnego wiersza „Jechać do Lwowa”, moja
pamięć przypomniała ten początek
i ten koniec.
[…] Z którego dworca jechać/ do
Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie,/
gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą
się/ ekspresy i torpedy. […] dlaczego
każde miasto/ musi stać się Jerozolimą
i każdy/ człowiek Żydem i teraz tylko
w pośpiechu/ pakować się, zawsze, codziennie/ i jechać bez tchu, jechać do
Lwowa, przecież/ istnieje, spokojny
i czysty jak/ brzoskwinia. Lwów jest
wszędzie.
Nawet jeśli tego nie czytali – ich
Salon Poezji był spokojny jak te
chłodne zdania, i podobnie cierpki.
Właśnie tak. I mogli też goście ze
Lwowa przeczytać nam – nam, lecz
chyba sobie przede wszystkim – finał
wiersza „Tadeusz Kantor”, to jakby
memento, obrazek nieuchronny, co
go Zagajewski ze słów stworzył dla
pięknych dziadków, tych nieporadnych widm, które w „Umarłej Klasie” Kantora wracają do kruszejących
ławek szkolnych i palce wolno podnoszą, chcąc jeszcze raz odpowiedzieć
173
Jonasz Kofta
Bądź, zostań jeszcze chwilę, moment
Płonę, płonę, płonę, płonę…
Zimnym ogniem czarnych słońc
22 kwietnia 2012
376
Trzeba marzyć
Poezja Jonasza Kofty
czytali Anna Radwan-Gancarczyk, Wojciech Skibiński, Błażej Wójcik
śpiewali studenci PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie
Maria Kania, Wiktoria Kulaszewska, Jaśmina Polak, Julia Sobiesiak, Adrian Wajda,
Radosław Walenda, Jakub Wróblewski
na fortepianie grał Dawid Rudnicki
Wojciech Skibiński,
Błażej Wójcik
Andrzej Głuc
Anna Radwan-Gancarczyk
Andrzej Głuc
174
Jakub Wróblewski,
Radosław Walenda,
Adrian Wajda,
Wojciech Skibiński
Jeszcze nigdy tak nie było, by nie
działo się coś. Zawsze coś się dzieje – jak nie tu, to tam, jak nie tam,
to dalej, jak nie pod nosem, to za
granicą, za oceanem, za siedmioma
górami. Władza walczy o utrzymanie władzy, rewolucja obala władzę,
ci, co utracili władzę, dążą do odzyskania władzy. Zawsze i wszędzie coś,
ruch jakiś, jakieś buzowanie nastrojów, mruk mas. I albo wielotysięczne
marsze przeciwko lub za, albo kukieł
i opon palenie, albo skrzykiwanie się
na marsz i na palenie, albo tromtadracje w mediach, albo na wiecach
skandowanie żądań: więcej chleba
dla ludu, więcej pieniędzy dla ubogich, więcej wolności dla narodu.
Tak, zawsze ktoś przeciwko komuś,
rycząc lub gestykulując, lub to i to.
Zawsze, wszędzie, zatem 1 marca
1894 w Oksfordzie coś społecznie,
politycznie ważkiego działo się, a jak
nie w samym Oksfordzie, to w Anglii
generalnie.
Wtedy właśnie, wtedy i tam –
w sali Taylorian Institution – Mallarmé wygłosił prelekcję „La Musique et
les Lettres”. W prologu te oto słowa
podał do przemyślenia. „Rządy się
zmieniają, ale prozodia mimo to pozostaje nienaruszona; bądź to dlatego, że w czasie rewolucji nie zwraca
się na nią uwagi, bądź że razem z zamachem stanu nie narzuca się opinii,
iż ten największy dogmat winien się
zmienić”. Tak rozpoczął, pozornie
Kofta opróżniał, gęstniała nieubłaganie – udawało się czasem zobaczyć
kawałek blasku, dotknąć ciepła, lżej
odetchnąć. To wszystko. I co? I nie
zgubili tego artyści w niedzielę.
Wszystkim, lecz chyba najistotniejsze, że młodym zwłaszcza – udało się
w niedzielę nie zgubić sedna.
Przez Kofty rymowanki, czasem
cierpkie, czasem słodkie, czasem szydercze, czasem poważne, lecz prawie zawsze o miłości – młodzi „szli”
pięknie, bo delikatnie, z cienkim
uśmiechem, jakby nie piali poezji,
a niespiesznie szeptali z kimś wczesną ciepłą wiosną, w kawiarnianym
ogródku, olśniewającym sobotnim
popołudniem. Tak. Czas zwolnił
przed niedzielą, w szkle piwo doskonale zimne, papieros smakuje wybornie. A permanentna rewolucja jest
gdzie indziej, daleko stąd. Nie słychać
jęków Ojczyzny mocującej się z Ojczyzną o Ojczyznę.
Wiktoria Kulaszewska,
Maria Kania,
Jaśmina Polak,
Julia Sobiesiak
Andrzej Głuc
Rewolucja jest
gdzie indziej
sucho, by po chwili, kończąc dowód
na niewzruszoną potęgę prozodii,
wpuścić w powietrze błysk nie do
zapomnienia: „ponieważ każda dusza
jest splotem rytmicznym”. Ile głów
było na widowni?
Co najwyżej sześćdziesiąt. A gdzie
reszta? Szkolili się w ryczeniu? Transparenty malowali? Gromadzili starą
gumę i podpałkę szykowali? Pisali
scenariusze protestacyjnych zgromadzeń? Nieistotne. Jak i nieistotne, gdzie była i co czyniła reszta nas
ostatniej niedzieli o 12.00, nieistotne, choć przecież nie ma co kryć:
w Polsce przez dwa lata działo się, oj,
działo, działo, i rychło raczej się nie
skończy. Mniejsza z tym. Grunt, że
na widowni Salonu Poezji było głów
sześćdziesiąt, no, może sto. Sto głów
i proste wiersze, lepiej rzec rymowanki, Jonasza Kofty. To – w środku naszej Ojczyzny, ostro działającej
w sprawie Ojczyzny.
Studenci szkoły teatralnej, podopieczni pani prof. Anny Radwan-Gancarczyk, śpiewali drobiazgi
Kofty. Maria Kania, Wiktoria Kulaszewska, Jaśmina Polak, Julia Sobiesiak, Adrian Wajda, Radosław
Walenda, Jakub Wróblewski – siedem lekko dygoczących „duszyczek”,
siedem kojąco świeżych „splotów
rytmicznych”. A czytali – sama Rad­
wan-Gancarczyk, plus Wojciech
Skibiński i Błażej Wójcik. Oni więc
i zdania Kofty świętej pamięci. Jaka
jest prozodia jego rymowanek, taka
jest, jak pląsają intonacje tych drobiazgów, tak pląsają. Owszem, nie są
to wersy godne wersów Rilkego, ale
przecież nie o to chodzi. O cóż więc?
Rzecz po prostu w tym, by nie zgubić sedna – faktu, że na wątłych plecach małego nucenia Kofcie udawało
się czasem wyłazić z mułu bydlęcych
ryków i ołowianych gestów także za
jego życia ostro przecież działającej
Ojczyzny. Tak, udawało się. Mimo,
że ciemność na dnie flaszek, co je
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Dawid Rudnicki
175
Wiesław Dymny
Pasą się pasą
barany wełniane
chmury białe
tak jak na patelni
na niebieskiej łące
owieczki niedzielne
29 kwietnia 2012
Promocja
książki
Janusza R.
Kowalczyka
„Wracając
do moich
Baranów”
377
Wracając do moich Baranów
Salon poetów Piwnicy pod Baranami
utwory Andrzej Bursa, Włodzimierz Dulemba, Wiesław Dymny, Krzysztof Janicki,
Janusz R. Kowalczyk, Andrzej Pacuła, Jerzy Święch, Waldemar Żyszkiewicz
spotkanie z udziałem Włodzimierza Dulemby, Krzysztofa Janickiego, Janusza R. Kowalczyka, Andrzeja Pacuły,
Marka Pacuły, Andrzeja Słabiaka, Jerzego Święcha
Marek Pacuła,
Andrzej Pacuła
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Włodzimierz Dulemba
176
Przecież artystami Piwnicy pod Baranami byli! Przecież noc w noc na piwnicznej scenie śpiewali, gadali, kozły
fikali, po czym w ciemnawych kątach
legendarnych nor pod pałacem na
rogu Rynku i św. Anny heroicznie na
świt czekali, a gdy późnym popołudniem dnia następnego wysupływali
się ze snów dygoczących – regularnie
pojąć nie potrafili, jakim cudem,
Matko Święta, zawrotny ten bałagan kabaretowy znów się udał, znów
w całość się sklecił, znów zachwycił!
Nie bądźmy maniakalnie małostkowi, nie dzielmy włosa pamięci na
dwieście niewidzialnych nitek, nie
katujmy świata dywagacjami: który
z nich w jakim charakterze w Piwnicy się pojawiał i który z nich do dziś
tam ląduje czasami. Niech wystarczy,
że przeszłość w żyłach mają. Tak,
Janusz R. Kowalczyk, Włodzimierz
Dulemba, Krzysztof Janicki, Andrzej
Pacuła, Marek Pacuła, Andrzej Słabiak i Jerzy Święch, którzy w niedzielę na Salon Poezji przyszli, by księgę
„Wracając do moich Baranów”, to
Kowalczyka niespieszne błąkanie się
po własnej jego pamięci recytacją
i śpiewem promować – Piwnicę w żyłach mają. I co? Zdumienie wielkie!
Zdumienie, bo do szpiku kości
Piwniczanie z nich – a tu, w foyer
Teatru Słowackiego, przez godzinę
ni cienia bałaganu! Żadnego opóźnienia! Wcześniej ustalona kolejność występów – przez wszystkich
Jaką ze słów pajęczynę utkać, by choć
okruch sekretu złowić? Co robić? Katalogować? Księgować? A może sonety układać?
Bezradność. Oswajanie się z nią –
tyle na razie pozostaje. I takie, jak
w niedzielę, seanse z roku na rok
coraz bardziej cierpkiej nostalgii pozostają nam do zobaczenia, wysłuchania. I coś jeszcze. Ufność, że Piwnica zazna kiedyś szczęścia Wenecji,
czyli że pojawi się drugi Josif Brodski
i napisze dla Piwnicy drugi „Znak
wodny” – utka drugą genialną pajęczynę zdań, w którą wpadnie sekret
Piwnicy, jak w pierwszą wpadł sekret
Wenecji. I drugi ten Brodski o nieuchronności czasu i o naszej marnej
pamięci powie: „Król Mgły wjechał
cwałem do Piwnicy pod Baranami,
ściągnął wodze wierzchowcowi i zabrał się do odwijania z głowy białego
turbanu”.
Krzysztof Janicki
Janusz R. Kowalczyk,
Jerzy Święch
Andrzej Głuc
Powolne
odwijanie
białego turbanu
grzecznie, bez szemrania honorowana! W kwestii ilości wykonywanych
utworów – brak bijatyk w kuluarach!
Zero obrażania się, fochów strojenia
oraz jadowitego obgadywania kolegów! Zupełna nieobecność świń, do
podkładania zdatnych! No i – last,
but not least – wręcz groteskowa nieobecność sławetnych powłóczystych
spojrzeń, precyzyjniej fenomen ten
ujmując – z każdym kolejnym pojawieniem się na scenie coraz bardziej
mętnych i powłóczystych coraz intensywniej, aż do poziomu stepów
akermańskich o świcie! Słowem –
harmonia w niedzielę na Salonie
panowała, harmonia plus oko jak
skalpel.
Harmonia, porządek, precyzja.
Utwory Andrzeja Bursy, Wiesława
Dymnego, Dulemby, a także innych.
Wszystko po kolei. Najpierw jeden
artysta, później drugi, po drugim
zaś – trzeci, nie piąty. Słabiak cudnie
śpiewający w momentach do tego wyznaczonych. Marek Pacuła eleganckie „ę” ku Święchowi wypuszczający,
Święch podobnie wytwornym „ą”
Pacule odpowiadający. I chyba wtedy, w trzydziestej minucie, przy „ę”
lub „ą”, sam siebie zapytałem: a cóżeś
myślał, dowcipnisiu – że jak Piwniczanie na Salonie się pojawią, to jaja
niczym melony będą? I zdumiała cię
tychże jaj nieobecność?
Pół żartem, ale i pół serio, bo z bezradności – tak właśnie myślałem.
Bezradność to pytanie: jaka jest pestka sekretu Piwnicy? Że strzelisty, do
dziś wspominany burdel noc w noc
w kabarecie tym panował? Dajcie
spokój, nie o to chodzi. O co więc?
Księga Joanny Olczak-Ronikier, księga Wacława Krupińskiego, teraz tom
pamięci Kowalczyka. Ile jeszcze jest
utworów o Piwnicy? Ile o niej prac
magisterskich, doktorskich, habilitacyjnych popełniono? I co? Sekret
w istocie wciąż nietknięty. Jak mówić
o nim, jak pisać, by się doń zbliżyć?
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Słabiak
177
Adam Zagajewski
Opiewaj okaleczony świat
i szare piórko, zgubione przez drozda,
i delikatne światło, które błądzi i znika
i powraca.
6 maja 2012
378
Patrzę na fotografię…
Poezja Adama Zagajewskiego
czytali Aleksander Fabisiak, Marcin Kątny (PWST), Krystian Wojtarowicz
grali Mariola Cieniawa – na fortepianie
Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski – na wiolonczelach
Adam Dąbroś
Marcin Kątny,
Aleksander Fabisiak,
Krystian Wojtarowicz
178
Adam Dąbroś
Łukasz Pawlikowski,
Mariola Cieniawa,
Dorota Imiełowska
W chłodnych
galeriach
współczesności
W luźnych zapiskach „Bez retuszu”,
Paul Valéry rzekł: „Nic, co piękne,
nie daje się streścić. Barbarzyńscy
pedagodzy streszczają i każą streszczać dzieła, których streszczanie jest
z istoty swej absurdalne. Wypreparowane przez nich szkielety „Eneidy”
czy „Odysei” pozbawione są ruchu,
siły i wdzięku, które w oczach ludzi
rozsądnych decydują o wartościach
tych dzieł”.
W sumie miło jest wiedzieć, że
mniej więcej sto lat temu byli ludzie,
co im na kanwie dzieł sztuki nigdy do
głowy nie przyszło spytać: „A o czym
to jest?”, ani odpowiedzieć: „O tym
i tamtym”. Mieli pewność, że nawet
jeśli odpowiedź istnieje – posiada
znaczenie nastorzędne, czyli żadne
w istocie. Kojąco jest wiedzieć, że
ongiś żyli rozsądni, co nie gustowali
w absurdalnych zajęciach intelektualnych. Dziś powtórzenie sobie szeptem stuletniej frazy Valéry’ego: „Nie
streszcza się melodii” – przynosi ulgę.
Tak. Tylko że sekundę po uldze –
ktoś niestety wciska ci w ucho płaski absurd. Na przykład: „O czym
są wiersze Adama Zagajewskiego?
A ostatni Salon Poezji – o czym był?”.
Owszem, w niedzielę prof. Aleksander Fabisiak i młodzi: Marcin
Kątny oraz Krystian Wojtarowicz,
czytali strofy Zagajewskiego. Prawda
to najprawdziwsza. Tak, lecz z powodu Valéry’ego rozwinięcie myśli:
„Utwory Zagajewskiego są o smutku
Zagajewskiego” – pozostawiam innym. Niech inni streszczają melodię.
Ja zostanę przy tej oto sugestii autora
„Bez retuszu”: „Krytyka za wiele zajmuje się autorem. Jej użyteczność, jej
pozytywna funkcja mogłaby wyrażać
się w następujących wskazaniach:
Doradzam osobom o danej kompleksji i danym usposobieniu przeczytanie danej książki”.
Zatem: którzy często spozieracie za
własne plecy, którzy lubicie patrzeć
na przebyte przez was ścieżki, wasze
dawno temu wyschłe namiętności,
opuszczone przez was domostwa,
twarze, krajobrazy, barwy, dźwięki –
jeśli się przytrafi, że Fabisiak, Kątny
i Wojtarowicz będą gdzieś na głos raz
jeszcze podawać liryczne opowieści
Zagajewskiego, pójdźcie posłuchać,
koniecznie. Wasza mglista kompleksja, wasze pełne sepii usposobienie –
będą zadowolone. Przez godzinę ktoś
wreszcie będzie z wami w waszym rytuale dyskretnego smakowania czasu
przeszłego-dokonanego.
Powiedzmy: poczujecie się jak
z końcem października, o zmierzchu,
nad taflą jeziora, gdy ciepła już tylko biedne resztki nad ziemią a wiatr
ledwo żywy. Bo jakoś tak falują długie, niespieszne zdania Zagajewskiego. Intonacja jego nostalgii układa
się w sinusoidę prawie niewidzialną
z boku, zaś Fabisiak, Kątny i Wojtarowicz są skrajnie wierni tej dyskrecji. Zatem – tafla ciemna, miękka,
lśniąca. I biedne resztki przeszłości
na niej, chwilami nad nią. Tak, możnaby cudowne, długie, mistrzowskie
„kaczki” puszczać płaskimi kamykami, ale nie w głowach wam taka
tromtadracja. Wolicie nie burzyć powłóczystego falowania. Wolicie oczy
zamknąć? Czy tak?
Tak. I dobrze. Wtedy po grzbietach
słów niespiesznie patrzącego za siebie
Zagajewskiego – własne wasze stare,
nieuchronne straty do was wrócą na
chwilę. Brzdęki dzieciństwa, wonie
ulic, kształty i kolory widziane kiedyś
z okna, o którym nie wiadomo, czy
w ogóle jeszcze jest na tym świecie.
Wielki album rodzinny otworzy się
pod powiekami, w uszach, na języku.
Wróci, co przecież nie wróci. Ale to
nie szkodzi, że nie. Iluzje pamięci nie
są złe.
Słowem – przez godzinę będzie
wam dobrze. Usłyszycie Zagajewskiego: jakbyśmy wszyscy byli sierotami/ z tego samego domu, rozłączonymi
na zawsze/ i zdanymi tylko na krótkie
chwile widzenia/ w chłodnych galeriach współczesności. Tak, usłyszycie
to wyraźnie. Przez godzinę nikt z was
nie będzie samotny.
179
Rosalía de Castro
przekład Beata Janke
Kocham ich pieśni słyszę,
jak słyszę melodię wiatru,
ciche szemranie strumyka
albo beczenie baranków.
13 maja 2012
379
Życie tutaj to zjawisko atmosferyczne
Poezja hiszpańskiej Galicji
wiersze Fran Alonso, Rosalía de Castro, Álvaro Cunqueiro, Rafael Dieste, Tristan Garcia,
Salvador García-Bodaño, Manuel María, Lois Pereiro, Manuel Rivas, Xohana Torres
czytali Dominika Bednarczyk, Joanna Mastalerz, Radosław Krzyżowski
grali Paweł Wajrak – na skrzypcach
Lindsay Davidson – na dudach
Michał Nagy – na gitarze
wprowadzenie Maria Filipowicz-Rudek
Joanna Mastalerz,
Radosław Krzyżowski,
Dominika Bednarczyk
Andrzej Głuc
180
Michał Nagy
Lindsay Davidson
Kilka dni temu we wszystkich telewizyjnych serwisach informacyjnych
taki oto portret rekordu świata, portret powtarzany od poranka do nocy:
człekokształtna kropka na surfingowej desce jak pół zapałki – sunie po
miękkiej, słonej ścianie trzydziestometrowej atlantyckiej fali u wybrzeży
Portugalii. Dotąd nikt nie próbował
ocaleć na tak wysokiej! Ta kropka jest
pierwsza!
Właściwie co sensownego można
było zrobić, patrząc na tę cudowną bezczelność? Włosy rwać przed
ekranem? Rękami wymachiwać?
Coś wrzeszczeć ku pokrzepieniu?
„Trzymaj się, kropko!!!”? „Podołasz,
podołasz!!”? „Skręcaj! Na rany Chrystusa – skręcaj, uciekaj, bo tony słonego wypukłego sklepienia na łeb ci
runą za sekundę!”? „Przetrwaj grzmot
bezmózgiego, szarego molocha i dowiedź, że »człowiek« – to brzmi dumnie bardzo!!”?… Czy tak należało
krzyczeć do telewizora?
Kropki, co żyją w hiszpańskiej Galicji, na ziemiach między północną
granicą Portugalii a Zatoką Biskajską, nie rwą włosów, nie wymachują
rękami, nie krzyczą. Raczej nie. Ani
dziś, ani nigdy w przeszłości. Tam
kropki – piszą. Ten sam Atlantyk za
plecami, te same dziesięcio-, dwudziesto-, trzydziestometrowe miękkie
mury od świtu do świtu, przez życie
całe uporczywa bliskość tego samego
grzmotu szarego molocha – a kropki
piszą wiersze spokojne jak kra, bądź
jak kra spokojne kawałki prozy piszą.
Dziś i zawsze. Xohana Torres, Manuel Rivas, Salvador García-Bodaño,
Rafael Dieste, Manuel María, Álvaro
Cunqueiro, Rosalía de Castro, Tris­
tan Garcia, Fran Alonso, Lois Perei­
ro. Przy wszystkich różnicach intonacji – w ich słowach, na dnie, wciąż ta
sama dziwna, pięknie zrezygnowana
godność, ten sam smak bezradnej
melancholii.
U nas lubią gromko ryknąć: „Przecież nie będę się kopał z koniem!”.
A tam, na wybrzeżu, w mieście La
Coruña albo w maleńkiej Villagarcía
de Arosa, kropka napisała: „Życie tutaj to zjawisko atmosferyczne”. I tyle.
Żadnych wykrzykników pychy, tylko pogodzenie. Taki tytuł – „Życie
tutaj to zjawisko atmosferyczne” –
miał ostatni Salon Poezji. Dominika
Bednarczyk, Joanna Mastalerz i Radosław Krzyżowski czytali wiersze
i fragmenty prozy hiszpańskiej Galicji. Świetnie, jakby na wylot znali
skądś spokój bezradności, przeczytali zgodę galicyjskich kropek na ich
ludzką małość.
Małość w cieniu trzydziestometrowych słonych ścian. Bądź małość
języka na wybrzeżu, na spodzie monstrualnych mas powietrza, sunących
znad oceanu bądź nad ocean. Kropka
wyznaje: Słowa zgubiły się na wietrze./ Jesteśmy otoczeni marmurem/
w kawałkach/ i od pamięci do popiołu
tylko jeden/ krok. Inna dodaje: Przychodzą słowa by upomnieć się o swoje,/ o resztę./ Z dala od miejsc pracy/
stąpają ostrożnie niczym porcelana/
albo pierwszy kwietniowy dzień. I tak
w swoich wierszach i prozie wiodą
kropki swoje porcelanowe słowa pomiędzy to, co nieusuwalne, obojętne
na dotyk i nieme.
Pomiędzy skały wybrzeża, do
mchów na skałach, pod ogromny zmierzch bądź w pobliże nigdy
nie kończącej się mgły nad słonymi
Andrzej Głuc
sklepieniami, co przyłażą bez litości
i mlaszczą. Kropka, słowo, mech.
W gruncie rzeczy – jaka to różnica? Tak, wielkości, lecz jaka jeszcze?
W każdym razie – któraś kropka pisze o postaci, plującej mchem, i o innej, co miała zmierzch w oczach. Po
czym dotyka sedna.
Wyznaje, jak zwykle cicho, bez
cienia frenezji: Kocham mgłę. Nie
wiem czy ona jest misterium, ale
z pewnością jest niemiejscem. Mgła
i pisanie uzupełniają się. W niemiejscu szukasz domu, szałasu do marzeń
na Zachodnich Kresach. Właśnie tak,
Zachodnie Kresy. Tam gdzie kończy się
linijka, pisanie, które podąża ze wschodu na zachód, tam, na białym marginesie kartki, jest szałas we mgle. I tyle.
Kolejny raz brak skargi. Kolejny raz
pogodzenie.
Andrzej Głuc
W cieniu
słonych ścian
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Paweł Wajrak
Maria Filipowicz-Rudek
181
Lód zwisa z krawędzi dachu.
Sople: gotyk do góry nogami.
Tomas Tranströmer
przekład Leonard Neuger
20 maja 2012
Podsłuchany horyzont
Poezja Tomasa Tranströmera
380
czytali Katarzyna Krzanowska-Peszek, Juliusz Chrząstowski
grali Adam Niedzielin – na fortepianie
Tomasz Kupiec – na kontrabasie
Leszek Szczerba – na saksofonie
Katarzyna Krzanowska-Peszek
Adam Dąbroś
Adam Dąbroś
Juliusz Chrząstowski
182
Ślady
sarnich racic
na śniegu
Istnieje taka fotografia: spokojna
twarz Tomasa Tranströmera, za nią
kształty nie wiadomo co znaczące,
jak ślady po przejściu kogoś o dziwnych stopach, tropy pędzla – czarne hieroglify chińskiego alfabetu na
białym kartonie. Możliwe, że zdjęcie
to zrobiono już po przyznaniu Tranströmerowi Literackiej Nagrody Nobla w 2011 roku. Wcześniej, grubo
wcześniej, napisał: Dość mając wszystkich, co przychodzą/ ze słowami/ – słowa ale nie język –/ Jadę na ośnieżoną
wyspę./ To co dzikie nie ma słów./ Nie
zapisane kartki ścielą się na wszystkie
strony!/ Napotykam ślady sarnich racic
na śniegu./ Język ale nie słowa. Przyłożył wtedy ucho do śladów? Kiedy
indziej postawił na kartce, albo wypowiedział słowa, na co dzień odległe
od siebie: „Podsłuchany horyzont”.
Stworzył brzmienie nieoczekiwane,
brzmienie prawie jak przedmiot,
jak trop czegoś zdumiewającego. Na
ostatnim Salonie Poezji Katarzyna
Krzanowska-Peszek i Juliusz Chrząstowski czytali jego wiersze-znaki,
wiersze-ślady, wiersze-tropy. Salon
miał tytuł właśnie ten: „Podsłuchany
horyzont”.
W uzasadnieniu decyzji Komisja
Noblowska powiada, że Tranströmera poetyckie przejrzyste obrazy dają
niezmiennie świeży wgląd w do cna
zrutynizowaną rzeczywistość. Zaiste,
kto by pomyślał, że można podsłuchiwać horyzont, bądź że we wła-
snym cieniu jest się niesionym jak
skrzypce/ w czarnym pudle. Tak, ale
też nic więcej. Te obrazy ze słów, te
trójwymiarowe nagłe blaski – nie
mają filozoficznej obudowy, nie mają
furtek, przez które Tranströmer wyprowadza nas ku sensowi, idei, intelektualnej pewności oznajmienia
„to jest o tym”. Józef Baran powiada,
że za strofami Tranströmera nie stoi
„wiem”, że przemycają przez ciemność jasną „sieć połączeń między rzeczami, sensami, zdarzeniami… i nie
wiadomo, czy te połączenia istnieją,
czy śniły się”. Słowem, chłodne niczym haiku – są epifaniami, trwającymi tyle, co pstryknięcie.
„Już nie zachwyca mnie podróżowanie. Ale podróż mnie odwiedza”.
„Godzina ponad męczarniami./ Było
tak lekko”. „Lód zwisa z krawędzi
dachu./ Sople: gotyk do góry nogami”.
„Most: wielki ptak z żelaza żeglujący obok śmierci”. „W twoim wnętrzu
otwiera się sklepienie za sklepieniem
bez końca./ Nigdy nie będziesz gotowy i tak jest słusznie”. „Śniło mi się,
że narysowałem klawisze fortepianu/
na kuchennym stole. Grałem na nich,
bezgłośnie./ Przyszli sąsiedzi, żeby posłuchać”. „Kiedyś gdy umrę będę mógł
się skupić”. Albo ta w wierszu „Cisza”
dwukrotnie powtórzona fraza, mantra, echo: Idźże dalej, oni są pochowani… Jak to wszystko czytać na głos?
Jakby się w istocie nie czytało, tylko na wysuniętej dłoni pokazywało
dziwaczną, iście mitologiczną figurkę, w której, dajmy na to, człowiek
z koniem się zlepił w jedno. Czyli –
czytać „na surowo”, jak Chrząstowski
i Krzanowska-Peszek. „Na surowo”,
bez intonacyjnych fajerwerków, bez
wczuwania się, słania spojrzeń powłóczystych, dziergania nastroju tajemniczości, łamiącego się głosu i, Boże
uchowaj, łez. Pozwolić gołym słowom
zawisnąć w powietrzu na chwilę –
niech sieć błyśnie między nimi, a ci,
co słuchają, niechaj do końca trwa-
nia językowej epifanii, tego nagłego
hieroglifu, śladu, tropu – pięknie nie
wiedzą, czy sieć istnieje naprawdę, czy
jedynie przyśniła się.
Tak czytali. Za Tranströmerem –
dali godzinną lekcję subtelnej sztuki
bycia w NIE WIEM. On, wielbiciel
muzyki, któremu kompozytorzy ślą
fortepianowe utwory na lewą rękę
(prawa jest po udarze mózgu bezsilna) – pewnie ucieszyłby się, że w ciszy
po słowach kapela snuła akurat jazzowy dym. Blask-dym-blask-dym…
Tak szła lekcja spokojnego czekania
na chwilę, po przejściu której wreszcie będziesz mógł się skupić.
* Cytaty w przekładzie Leonarda Neugera.
Adam Dąbroś
Adam Dąbroś
Leszek Szczerba,
Tomasz Kupiec
Adam Niedzielin
183
Wisława Szymborska
Nie przybywa gromadnie.
Nie zbiera się tłumnie.
Nie uczęszcza masowo.
Nie obchodzi hucznie.
27 maja 2012
381
Wystarczy
Wiersze z ostatniego tomu poezji
Wisławy Szymborskiej
oraz poezja Charlesa Bukowskiego, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Stanisława Grochowiaka,
Zbigniewa Herberta, Bolesława Leśmiana, Cypriana Kamila Norwida, Jana Twardowskiego
i innych
czytali artyści Teatru Polskiego w Warszawie:
Anna Cieślak, Lidia Sadowa, Magdalena Smalara, Paweł Ciołkosz, Piotr Cyrwus,
Jarosław Gajewski, Marcin Jędrzejewski, Paweł Krucz, Maksymilian Rogacki
na fortepianie grał Jacek Bylica
Maksymilian Rogacki,
Magdalena Smalara,
Marek Kudełko
Anna Cieślak
Andrzej Głuc
oraz Marek Kudełko, Radosław Krzyżowski
Andrzej Głuc
184
Andrzej Głuc
Piotr Cyrwus,
Lidia Sadowa,
Radosław Krzyżowski
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Wielkieś mi uczynił pustki w domu
moim, mój drogi Ryszardzie, tym
zniknieniem swoim… Pełno nas
przed szklanym ekranem, a jakoby
nikogo nie było… Jedną prostą duszą
męską – tak wiele ubyło…
Kto z tych, co od wieków oglądają
serial „Klan”, nie wielbił Rysia Lubicza? Nikt się nie zgłasza. Po czarnym
odcinku, w którym Rysio odszedł
od nas na zawsze – czy ostał się choć
jeden wielbiciel, co do dziś, na cześć
wiekuistej nieobecności Rysia, wieczór w wieczór nie szepce sobie i reszcie zamarłej przed telewizorem rodziny lekko zmienionego „Trenu” Jana
Kochanowskiego? Cisza. I nie dziwota. Szepcemy, co szepcemy, albowiem
pewność mamy, że bolesną pustkę po
Rysiu wypełnić może tylko doskonałość fraz starego bólu czarnoleskiego.
To uczucie nasze jest wyjaśnieniem
oraz usprawiedliwieniem naszej recytacji. W tercecie My – Rysio – Kochanowski nie ma żadnych sekretów.
A co z Piotrem Cyrwusem, aktorem,
który był Rysiem? Co z nim i jego
niedzielnym wyborem? Co sprawiło,
że z wszystkich wierszy świata mogąc
wybrać i przeczytać jeden ukochany,
najbliższy mu – wybrał i na ostatnim
Salonie Poezji przeczytał akurat „Addio!” Cypriana Kamila Norwida?
Wszystkim można postawić to
pytanie. Aktorzy Teatru Polskiego
w Warszawie: Cyrwus, Anna Cieślak,
Lidia Sadowa, Magdalena Smala-
nazwy, mimo użycia potężnej lupy,
nie mogłem odczytać z mego domowego globusa – może po prostu
miło mu było wyrecytować dwukrotnie przez Norwida użyte zawołanie:
„synu ziemi”, bo dzięki temu Cyrwus
poczuł się jak w domu?
Stare pytanie. Co w mówiącym
wybiera słowa do mówienia, a w czytającym – słowa do uwielbienia? Intelekt? Jakiś punkt na podniebieniu?
Język? Gardło? Serce? Pamięć? Stos
pacierzowy? Żyły? Ciemne jamy
brzucha? Stare pytanie – i stary brak
odpowiedzi. W prawdziwym teatrze – brak ten jest dobry. Tu Kochanowski ci nie pomoże, gdy pustkę
czujesz, bo nie wiesz, dlaczego Cyrwus czytał akurat Norwida. Tu trzeba
umieć pogodzić się z niewiedzą.
Jacek Bylica
Paweł Krucz,
Paweł Ciołkosz,
Marcin Jędrzejewski
Andrzej Głuc
Piotr Cyrwus
i Cyprian Kamil
Norwid
ra, Paweł Ciołkosz, Marcin Jędrzejewski, Jarosław Gajewski, Paweł
Krucz, Maksymilian Rogacki, a także aktorzy skądinąd: Marek Kudełko i Radosław Krzyżowski – każdy
z nich, nim w finale przeczytał wiersz
z ostatniego tomu Wisławy Szymborskiej „Wystarczy”, recytował swój
utwór ulubiony. Gajewski – Grochowiaka, Ciołkosz – Charlesa Bukowskiego, Sadowa – ks. Twardowskiego,
Krucz – Gałczyńskiego, Krzyżowski – Herberta, Rogacki i Smalara –
Szymborską, Jędrzejewski – przepraszam, lecz nie pamiętam autora.
Dlaczego wybrali to?
Kudełko śpiewał balladę Toma
­Waitsa „Tuż za oknem mym”. Na jakiej zasadzie temu jasnemu chłopczykowi z Warszawy, co ma słodką tenorową skalę w porcelanowej szyjce – po
drodze jest z ciemnymi gruzami, sennie przewalającymi się w studziennym gardle Waitsa? A Cieślak? Czym
ją, damę z resztkami dziewczęcia pod
skórą, dotknęła „Karczma” Bolesława
Leśmiana, gdzie w mordowni bez
Boga chleją i tańcują skąpiec, zbrodniarz, nierządnica i tłuścioch, zaś za
piecem ukryta starucha śni sobie po
cichu/ Cuda pierwszej miłości, spełnionej na strychu,/ I zawzięcie słodkiemu
oddana wspomnieniu,/ Gra polkę –
wytrzykąta na rdzawym grzebieniu?
No i Cyrwus…
Co go zachwyciło w wierszu
Norwida? Spór, jaki tam wiodą
o człowieka Prawda i Popularność?
Taki strzelisty problemat ludzkości
uwiódł Cyrwusa? Może szlachetna
konstatacja Norwida, że tak Prawda,
jak i Popularność – nic nie znaczą
bez Sumienia? Może lubi smakować
stare formy słów i zdań: „czasowemi”, „roztargnij”, „obiedwie”, „Bo
nie dojrzysz i cieniu mego zgoła”?
A może miło było Cyrwusowi, fantastycznie prostolinijnemu artyście
z Podhala, urodzonemu gdzieś pod
Nowym Targiem, w miejscu, którego
Jarosław Gajewski
185
Ludwik Jerzy Kern
A muzyka ta czym jest
nie wiem
może wieczornym niebem
z nutami zamiast gwiazd
3 czerwca 2012
382
Wszystko gra
Salon poezji dla dzieci
wiersze Wanda Chotomska, Dorota Gellner, Anna Kamieńska, Ludwik Jerzy Kern, Tadeusz Kubiak,
Wojciech Próchniewicz, Ewa Stadtmüller, Julian Tuwim
czytali Bożena Adamek, Feliks Szajnert
grali Marysia Moliszewska, Ania Tarcholik – na fortepianie
Michał Balas – na wiolonczeli
Jaś Karpała – na skrzypcach
Andrzej Głuc
Bożena Adamek,
Feliks Szajnert
186
Ania Tarcholik,
Marysia Moliszewska
Wyznania
jeszcze starszego
wuja
Dziesięć lat temu rzekłem o sobie:
„stary wuj”. Czerwiec był, jak dziś,
początek czerwca pierwszego roku
istnienia Salonów Poezji. Osiemnasty, dopiero osiemnasty niedzielny
poranek z wierszami w foyer Teatru
Słowackiego. Słońce? Chyba tak.
Osiemnasty Salon i pierwszy dla
dzieci – z okazji ich święta czerwcowego. Anna Polony i Jerzy Stuhr
czytali rymowanki klasyków. Tuwim,
Konopnicka, Brzechwa oczywiście,
kilkoro innych. Dzień, może dwa dni
później pisałem: „Podłoga foyer cała
w poduchach a na poduchach falujący piach, złocisty i ciepły. Dziesiątki płowych główek. Krzyś, Agatka,
Maruś, Janek, Kasia, Justynka… kto
tam jeszcze?… każdy, wszyscy. Patrzę
i w duchu stawiam sobie pytanie: co
z nich wyrośnie?”.
Tak, była to zagwozdka kłopotliwie
rozczulonego „starego wuja”, zaś odpowiedź – porażała naiwnością. „Co,
jak co – zaszczebiotałem wtedy do
siebie, patrząc na zasłuchanych małych – ale kolejny Michał Wiśniewski
raczej z tego drobiazgu nie wyjdzie”.
A dalej piałem jeszcze żałośniej. Opętany bez mała fundamentalistyczną
profesorską pewnością co do wpływu,
jaki na przyszłe życie dzieci ma słuchanie rymów – zrobiłem wycieczkę
aż do „Potęgi smaku” Zbigniewa Herberta i coś zasadniczego wieszczyłem,
coś o przyszłym pięknie, o przyszłej
mocy „włókien duszy” oraz „chrzą-
stek sumienia” tych małych, co wtedy, w niedzielny poranek, wiersze
przez Polony i Stuhra czytane chłonęli. Słowem, wieszczyłem, co wieszczyłem, bo „stary wuj” skandował we
mnie, że na chybotliwych kładkach
między poezją a człowiekiem, zwłaszcza małym, tylko jasne, prawie matematyczne reguły panują, że sprawdza
się tam trywialne równanie: „czym
skorupka za młodu nasiąknie – tym
na starość trąci”…
Rzecz jasna – tylko na niejasność
można liczyć na kładkach. Gdyby
między zasłuchanym uchem widza
a metaforami w buczącym gardle
aktora panowała klarowność godna
zasad działania silnika dwusuwowego – uszy i gardło posnęłyby z nudów, Salony Poezji nie przetrwałyby
miesiąca. A tu (nie wiadomo, kogo
chwalić, może Boga) – już dziesiąty rok trwa fantastyczna niejasność.
I już dziesiąty raz płowe główki na
poduchach w foyer zasiadły w niedzielę, by z okazji Dnia Dziecka zabawić się… w niejasność, w intrygującą niecodzienność słów.
Bożena Adamek i Feliks Szajnert czytali wiersze z muzyką w roli
głównej. Rymowanki Stadtmüller,
Próchniewicza, Geller, Kubiaka,
Kamieńskiej, Kerna, Tuwima i Chotomskiej, która sportretowała chyba
całe instrumentarium orkiestry symfonicznej. Wiersze o dźwiękach i tej
czarodziejskiej sztuczce, dzięki której
na pozór przypadkowe, bezładnie
rozrzucone szmery, brzdęki, grzmoty
i pojękiwania świata całego – nagle
składają się w hipnotyczną całość,
w opowieść jakąś, opowieść dziwną,
bo przecież tak naprawdę nie wiadomo o czym, a jednak mimo tej
niejasności ucha od niej oderwać nie
sposób. Adamek i Szajnert po prostu – oswajali z nieuchwytnością.
Na szczęście sczezł we mnie tamten
entuzjastycznie do pedagogicznych
mocy poezji nastawiony „stary wuj”.
Andrzej Głuc
Dziś nie zapytam: co też wyrośnie
z zasłuchanych w muzyczne wiersze
płowych główek? I w odpowiedzi nie
ugrzęznę w humanistycznie naiwnej
tromtadracji. Zwyczajnie – zielonego
pojęcia nie mam, co i czy w ogóle cokolwiek sensownego wyrośnie z małych, nie wiem, czym te skorupki
na starość trącą. Czytanie, słuchanie
poezji to zajęcie zbyt intymne, zbyt
niejasne, by w nie włazić i rozganiać
mgły. Kern mawia: A muzyka ta czym
jest/ nie wiem/ może wieczornym niebem/ z nutami zamiast gwiazd// albo
mostem zaklętym/ po którym instrumenty/ przeprowadzają nas. Kern ma
rację. Mgły bywają dobre. W najbliższą niedzielę więc – kolejny Salon
Poezji, kolejna godzina czule słowami rozmytych ostrych kantów świata.
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Jaś Karpała
Michał Balas
187
Zygmunt Krasiński
My tu skonamy, lecz pieśń, co nie kona,
Powróci kiedyś, wierna mnie i tobie,
By, jak stróż anioł, strzec nas śpiących w grobie!
10 czerwca 2012
383
czytał Andrzej Seweryn
grali Paweł Kaczmarczyk – na fortepianie
Adam Kowalewski – na kontrabasie
Janusz Muniak – na saksofonie
Dawid Fortuna – na perkusji
Andrzej Seweryn
Andrzej Głuc
Przedświt
Fragmenty poematu Zygmunta Krasińskiego
w dwusetną rocznicę urodzin poety
188
Andrzej Głuc
Paweł Kaczmarczyk,
Adam Kowalewski,
Janusz Muniak
Po drugiej
stronie
maski
Co przywołać? Na przykład to: Wiekuisty ojców Boże,/ Ty, co górny i daleki,/ Coraz jaśniej w nas przez wieki/
Tu zstępujesz – i, jak zorze,/ Z bram
wieczności w czasu tonie/ Skry Twe sypiesz, aż czas spłonie!/ Teraz idzie znów
zaranie,/ Które dajesz nam z miłości,/
I po grobach zadrżą kości/ W szelest
hymnu Tobie, Panie! To też trzeba
przywołać, koniecznie: Alleluja! –
Dniom boleści/ Wnet skrzydłami zaszeleści/ Anioł, zwiastun dobrej wieści!/
Alleluja! – Moc szatana,/ Co udawał
ziemi pana,/ Już na ziemi pokonana!
I może jeszcze frazy, co wybrzmiały
tuż przed finałem ostatniego Salonu
Poezji: Niech nucą jeszcze dzieciątka
niewinne –/ Harfy już nigdy, nigdy nie
nastroję!/ Drogi przed nami otwarte są
inne:/ Zgińcie, me pieśni – wstańcie,
czyny moje!
Te słowa z poematu „Przedświt”
Zygmunta Krasińskiego (w istocie
„Przedświt” w dowolnym miejscu
otwierasz – i na ten sam smak wpadasz) przywołuję – a obok zupełnie
skądinąd wzięte słowo „Dandys”
stawiam. Tu powłóczysta intonacja
natchnionego Krasińskiego, intonacja o smaku, co jest pomieszaniem
lukrowanego katolicyzmu, operowej
rycerskości, łez z daleka widocznych
oraz dekoracyjnie gorzkiej godności
Polaka odciętego od Ojczyzny – a tu
pewnie kłopotliwa dla polonistek
prawda o Krasińskim jako jednym
z najbardziej utalentowanych dandy-
sów romantyzmu. Po lewej poemat
o (przywołuję sądy Aliny Witkowskiej) zwieńczającej dzieje ludzkości
organicznej epoce czynu, o woli jako
sile motorycznej w urzeczywistnianiu pozytywnych działań społecznych nowej, organicznej epoki – a po
prawej w istocie bolesna myśl Baudelaire’a, że dandyzm to życie przed
lustrem.
Dzień w dzień sprawdzanie swych
odbić w czym tylko się da, dzień
w dzień jakby zza węgła badanie jakości wciąż nowych masek na własnej
twarzy, dzień w dzień teatr, przedstawienie, gra ze światem. Krasińskiego
dandyzm chorób wyssanych z palca,
spleenów, spazmów, melancholii,
nostalgii, histerii i miękkich egzaltacji. Jak to pogodzić z koturnem
„Przedświtu”? Krasińskiego maski
wszędzie i lustra wszędzie – w oczach
bliźnich, w słowach własnych i cudzych, w pokojach pustych i pełnych
ludzi, w widoku z okna powozu,
w czymkolwiek. Jeśli tak, to czy koturn „Przedświtu” brać za kolejną
maskę? Może, a może nie. Teraz tego
nie rozstrzygnę, za mało miejsca
i czasu, by mechanizmów dandyzmu
Krasińskiego dotykać. Niech wystarczy, że czasem maskę zakłada się
bez uśmieszku – nie dla igraszki, lecz
by spróbować przejść przez własne
ciemności.
Intonację „Przedświtu”, to, że powtórzę, pomieszanie lukrowanego
katolicyzmu, operowej rycerskości,
łez z daleka widocznych oraz dekoracyjnie gorzkiej godności Polaka
bez Ojczyzny – Andrzej Seweryn
wziął taką, jaka jest. Bez wstawiania
jej w ironiczny nawias, bez kraszenia
uśmiechem artysty zdystansowanego. Powiedzmy: czytał w skali 1 do 1.
Stał, rzecz jasna, pięknie stał. Rozciągał nosowe samogłoski całkiem
tak, jak wyborna kapela Janusza
Muniaka rozsnuwała obok Seweryna
dym jazzu. I Krasińskiego obrazy ze
słów, często krańcowo karkołomne
obrazy – jakby lepił niespiesznie falującymi nad tekstem palcami. Jasna
koszula, ciemny garnitur, doskonały,
powłóczysty mruk i zawrotne pauzy,
co zdawały się nie mieć końca. Słowem – nie czytanie, a rytuał to był.
Ostatniej niedzieli Seweryn był niczym gadająca rzeźba – niby Posąg
Komandora, który nie frazy z „Don
Juana” Moliera, lecz fragmenty
„Przedświtu” Krasińskiego głosi. Podobna samotność?
Dziwne: naraz stało się tak, jakby
ten, co rytuał celebruje – przeszedł na
drugą stronę rytuału. Ciężko to nazwać, wyjaśnić… Seweryn przeszedł
na drugą stronę słów, na podszewkę
maski patosu, gdzie nie było już nikogo. Prawie nikogo. Jak też prawie
nikogo nie było po drugiej stronie
„Przedświtu”, gdy go pisał Krasiński,
nikogo poza Krasińskim.
189
Marian Załucki
Nic nie poradzisz –
Co byś rzekł.
Musisz korzystać ze zdobyczy –
Trudno: dwudziesty wiek!
24 czerwca 2012
384
czytali Leszek Piskorz, Krzysztof Zawadzki
na akordeonach grali Halina Jarczyk, Jacek Hołubowski
scenariusz i prowadzenie Marek Pacuła
Leszek Piskorz
Andrzej Głuc
Uszczypnij muzo
Poezja Mariana Załuckiego
190
Andrzej Głuc
Jacek Hołubowski,
Halina Jarczyk
Andrzej Głuc
Gdy po estradowych wojażach satyryk Marian Załucki lądował w Krakowie i stawał w drzwiach klubu
„Pod Gruszką” – na biesiadujących
padał strach blady. Znali go dobrze,
od lat – wiedzieli więc, że za chwilę
skończy się czas ich lekkiej senności
nad popołudniową kawą. Albo i nie
kawą. Mieli pewność, że zacznie się
orka na polu słów, rymów i rytmów,
dygotali, bo dobrze wiedzieli, że za
chwilę zostaną bezlitośnie przeczołgani w temacie „Możliwości języka”.
Nie mieli jak uciekać, ani dokąd.
Musieli wytrwać. A Załucki przystępował do metodycznego zamęczania
niewinnych ludzi.
Zamęczał wszystkich kolejnymi
wersjami swych drobiazgów wierszowanych – tak badał na doświadczalnych królikach klubu „Pod Gruszką”
działanie swoich fraz. Uparcie, do
znudzenia. Jeszcze raz, jeszcze raz,
i jeszcze, i znów od początku. I jeśli co
dziesięć, piętnaście sekund nie słyszał
króliczych braw – wpadał w rozpacz
czarną i przystępował do poprawiania wadliwego fragmentu. Po czym –
wszystko od nowa! Króliki błagały:
„Nie możesz tego wypróbowywać
w domu, na rodzinie? Rodzina przecież jest od tego!”. Nie pomagało,
króliki były bez szans. Odpowiadał:
„Dom jest już przepróbowany. Teraz
kolej na was”. Ludwik Jerzy Kern,
jeden z męczonych w tamtym odległym czasie w klubie „Pod Gruszką”,
przesądzone z góry – takie zamęczanie jest konieczne. Popołudniowe
zamęczanie królików w klubie „Pod
Gruszką” wyszło poezji na dobre. Do
spodu pojął to Witold Filler. Tuż po
śmierci Załuckiego nie wstrzymał
swojej piszącej ręki i w kilku tomikach zebrane satyryczne błyskotki
Załuckiego – pięknie pasował na
„chaplinowski lament”.
Marek Pacuła
Krzysztof Zawadzki
Andrzej Głuc
Chaplinowski
lament
wyznał: „Dzięki tej metodzie wiersze
Załuckiego wyglądają tak jak wyglądają. Są perfekcyjne, wypolerowane
i błyszczą nawet po latach”.
Rzeczywiście, błyszczały na 384. Sa­
lonie Poezji. Perfekcyjne ich kształty
intonacyjne, rymy zawrotne, rytmy, co
spokojnie oddychać nie dają – wszystko to w zdumienie wbijało. Strofy Załuckiego zdumiewały same w sobie,
lecz także dlatego, że z rzadko spotykaną dbałością o wszelkie liryczne subtelności wiersze te Krzysztof Zawadzki
i Leszek Piskorz czytali. Wiersze?
Wierszyczki raczej, wierszyczki –
jak to u satyryków bywa – o byle
czym. O tym, co za oknem, na ulicy, w obyczajach i polityce, o babie i chłopie, o głupotach i czyimś
tanim sprycie – co tylko w oko lub
ucho wpadło i na dłużej tam zostało, w doskonały wierszyczek Załucki
zmieniał. Zawadzki i Piskorz czytali
jakby na pohybel tej pęczniejącej dziś
masie Koziołków Matołków, dla których tekst to kiełbasa na wagę, albo
gorzej – pakowy sznurek od metra:
im krótszy, tym mniej roboty, a jak
mniej roboty – mniej grosza za robotę. Więc mechanicznie, na siłę rozdymać tekst trzeba i wtedy więcej kasy
wpadnie. A jeśli płacą zawsze tyle
samo, bez względu na to, jak długi
jest utwór – to niby po co się mordować?! Nie ma głupich! Trzeba wydalać z siebie kozie bobki! Biedne kozły,
z piórami w raciczkach, przeżuwające
coś nad kartkami.
Rzecz jasna – jest dokładnie odwrotnie. Od zawsze tak jest i nigdy
nie będzie inaczej. Bywa, że mordęga popłaca. Jak się inaczej nie da, to
trudno i darmo, w sprawie słów, zdań,
rymów, rytmów, metafor – należy zamęczać. Zamęczanie ojca, matki, zamęczanie żony, zamęczanie przyjaciół
w knajpie, wreszcie, a może przede
wszystkim siebie katowanie poszukiwaniem słów, dzień za dniem, i dalej,
dalej, aż się znajdzie, co nigdy nie jest
191
Emily Dickinson
przekład Stanisław Barańczak
On gmera w twojej Duszy
Jak Muzyk – co trąca dla próby
Klawisze – nim Muzyką spadnie –
7 października 2012
Spotkanie
w ramach
kampanii
„Schizofrenia –
Otwórzcie
drzwi”
385
wiersze Boże, nie daj mi zwariować
Poezja szalona
Wolfgang Bittner, Robert Bly, Emily Dickinson, Jacques Dupin, Tadeusz Gorlach,
Friedrich Hölderlin, Jolanta Janik, Bogdan Loebl, Czesław Miłosz, Małgorzata Misiewicz,
Sylvia Plath, Adrienne Rich, Renate Schoof, Anne Sexton, Charles Simic, Ewa Sonnenberg,
Edward Stachura, Mark Strand, Łukasz Surzycki, Anna Świrszczyńska, Dorota Udziela,
Adam Ważyk, Rafał Wojaczek, Karol Wojtyła
czytali Małgorzata Zawadzka, Grzegorz Mielczarek
grali Adam Niedzielin – na fortepianie
Grzegorz Piętak – na kontrabasie
Leszek Szczerba – na saksofonie
Andrzej Głuc
Małgorzata Zawadzka,
Grzegorz Mielczarek
192
Leszek Szczerba
Andrzej Głuc
Coś pękło w jego gardle. Jak na
pstryknięcie. Zdumiewająca to była
sekunda. Może w połowie wiersza,
w połowie słowa, albo między słowami, w połowie oddechu – nagle zmienił intonację. Niepojęte. Dlaczego
tak nagle zmieniło się jego czytanie?
Tak, bardzo dziwna to była chwila,
bo przecież wcześniej wszystko szło,
jak iść miało. Na pierwszym powakacyjnym Salonie Poezji – spotkaniu
w ramach kampanii „Schizofrenia –
Otwórzcie drzwi” – Małgorzata Zawadzka i Grzegorz Mielczarek czytali
wiersze o szaleństwie. Czysto czytali,
niespiesznie, taktownie – tak jak na
to zasługują zdania pisane przez tych,
których mózgi są dla nas, podobno
zdrowych, zupełnie niepojęte. Anna
Świrszczyńska, Renate Schoof, Rafał
Wojaczek, Anne Sexton, Emily Dickinson, Łukasz Surzycki, inni jeszcze, znani i nieznani, w miarę zdrowi
i ci raczej nie bardzo – każde z ich
słów Zawadzka i Mielczarek recytowali z dobrą pokorą, z pokorą taka
samą, z jaką każdy rozsądny człowiek
mówi zawsze o obcych mu ciemnościach. Czytanie Zawadzkiej i Mielczarka można inaczej nazwać porządnym profesjonalizmem. I nagle
ta przemiana w gardle Mielczarka,
złamanie głosu, niepojęty skok z pułapu oficjalnego wprost w intonację
intymną, prywatną – jakby lot Mielczarka w dół, na własne jego dno,
gdzie nikogo nie ma, gdzie my już
Adam Niedzielin
Barbara Banaś ze Stowarzyszenia
Otwórzcie Drzwi
Andrzej Głuc
Samotność
nie byliśmy Mielczarkowi potrzebni
do niczego.
Czytał „List do pozostałych” – te
tylko w połowie przytomne, czarne
zdania, które Edward Stachura kreślił
kilka minut przed śmiercią. I gdzieś
w połowie wiersza, może w środku
słowa „samotność” albo słowa „przemienienie”, może w pauzie między
„strasznie” a „nie do zniesienia” – zaczął się lot w dół. Właściwie co się
stało? Jakiś zły obraz wrócił do Mielczarka z przeszłości? Przypomniała
się bezradność nad czyimś stygnącym czołem? Nagle usłyszał echo
jęków, słów, milczenia, których już
nigdy nie chciał usłyszeć? Jakiś stary
żal przyszedł i zgniótł mózg? Wrócił
stary ból? Stara potworność? Stara
ciemność? A może było, jak często
bywa – ot, zły dzień miał Mielczarek, do tego fatalna pogoda trwała
za oknami i w efekcie ostatnie, czarne słowa pół-trupa Stachury tak po
prostu do kupy się zebrały, za gardło
chwyciły i wycisnęły łzę?
Nie wiem. Nikt nie wie. Nie wiem
i nie chcę wiedzieć. Pamiętam tylko,
wciąż widzę to z detalami: w połowie
„Listu do pozostałych”, w połowie
słowa, albo między słowami, Mielczarek czoło na prawej dłoni opiera
tak, żeby nie było widać coraz bardziej słonych oczu, i doskonale nieoficjalnym głosem czytając już tylko
dla siebie – odchodzi dokądś, daleko,
głęboko we własną pamięć, na dno
swoje, w odległy, zupełnie nie nasz
kawałek czasu dokonanego. Odchodzi, nie ruszając się z miejsca. Nie
należało iść za nim. Dziś też nie należy. O nic nie wolno pytać. Bywają
samotności nieosiągalne.
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Grzegorz Piętak
193
Beata Zalot
sublokatorzy od siedmiu boleści
pasikonik, wiewiórki i Bóg
trwają ze mną od lat
14 października 2012
386
czytały Małgorzata Gałkowska, Katarzyna Tlałka
goście specjalni grał Beata Zalot, Jan Kanty Pawluśkiewicz
Cracow Clarinet Quartet:
Michał Poniżnik – 1. klarnet/klarnet piccolo
Mariusz Stępień – 2. klarnet
Marek Nemtusiak – 3. klarnet/klarnet altowy
Jakub Sztencel – 4. klarnet/klarnet basowy
Katarzyna Tlałka,
Małgorzata Gałkowska
Andrzej Głuc
Przezroczystość
Poezja Beaty Zalot
Rekomendacje mistrzowskie
Jana Kantego Pawluśkiewicza
194
Andrzej Głuc
Cracow Clarinet Quartet
Andrzej Głuc
„Nie wypada już pisać o ogrodzie”.
Jeśli tak jest naprawdę – to niby
o czym pisać wypada? Przecież zasugerować w wierszu, ba, w wierszu
syknąć sugestią, że nie uchodzi, bo to
wstyd drobny, trudzić języka w sprawie na przykład kwiatów, to w istocie
dać do zrozumienia, że nie ten, który pisze, decyduje o czym i jak ma
pisać, lecz komisja jakaś zewnętrzna
ma decydować – i że to jest dobre!
Ale kto, jeśli nie poeta, ma mieć aż
taką władzę? Jakaś widmowa Najwyższa Izba Kontroli sfer lirycznych?
Vox populi, czyli łatwe do przewidzenia żądanie masy leniwych, by
w wierszu, w ogóle we wszystkim, co
napisane, było jak w telewizji, czyli
łatwo, prędko i przyjemnie, bo po
cholerę się wysilać? A może o formie i treści decydować ma bladawy
naczelny, ten biedny paź skaczących
słupków sprzedaży, pokornie łaszący
się do cienkich portfeli miliona szarych obywateli, którzy nie lubią się
męczyć z literami? Ktoś inny jeszcze?
Jakiś porównywalnie płaski demon
masowości decyduje dziś o tematach
wartych pióra i o stylu?
Beata Zalot, która w pierwszym
wersie wiersza bez tytułu zgadza się
na pisarską rezygnację z ogrodów –
dalej wyznaje, dlaczego się zgadza.
Bo: drzewa nie te same/ pszczoły
odeszły z pszczelarzem/ wiatr chuligan/ przewrócił starą jabłoń. I tyle?
To wszystko? Naprawdę? Szczerze
niste głosy aktorek. Nic nie pomaga.
Stara jabłoń gromko pada pod nieludzko wielkimi zwałami słodyczy
i wiadomo, jaki dźwig musi jabłoń
zatrudnić, by się podnieść. Otóż –
sakramencko duży dźwig.
Jan Kanty Pawluśkiewicz
Beata Zalot
Andrzej Głuc
Ocalenie jabłoni
zdziwiony jestem. Więc jednak nie
nachalny świat szarych mas, nie bladawy naczelny, ani słupek sprzedaży,
zabiły ogród dla liryki Zalot? Co zatem? Wystarczyła mięta, co ją pszczoły do pszczelarza poczuły pewnego
popołudnia? Wystarczyła zmienność
pni oraz słabość posiwiałej jabłoni
w zwarciu z wiatrem, co do którego
to wiatru zachowania na co dzień
mamy sporo zastrzeżeń?
Cała prawda jest taka: od pierwszego akapitu pytam o rzeczy bardzo
dziwne, dziwaczne nawet, gdyż się
w niedzielę na Salonie Poezji w ciepłocie słów Zalot dokumentnie pogubiłem. Małgorzata Gałkowska
i Katarzyna Tlałka, które wiersze Zalot czytały, mają głosy ciemne, niskie,
głosy zrobione z cienia. Są to brzmienia świetne w ogóle, a w szczególe
okazały się bardzo dobre do odsładzania lukrowanych metafor Zalot.
Tak, świetne to były głosy, ale jednak
za mało świetne, bym się w miodach
Zalot nie pogubił, bym nie zaczął
w nich tonąć. Dlatego otworzyłem
felieton zestawem pytań w istocie
ocalających, bo twardych, z przytupem postawionych, rzekłbym brawurowo, że męskich.
Jak w przypadku wszystkich innych produktów słodkich, a raczej
przesłodzonych, bywa, produktów
na dokładkę delikatnych, migotliwych, z kilkunastu słów zrobionych,
drobiazgów godnych haiku – niedzielny problem drobiazgów Zalot
był kwestią nadmiaru, że tak powiem, bombonierkowatości. Zamiast
piętnastu, góra trzydziestu minut,
urocze, naprawdę urocze świecidełka
liryczne Zalot buczały godzinę. Szkoda. Wielka szkoda, bo słowa Zalot to
jest poezja miła, tyle że, powiedzmy
sobie tak – krótka. Ot, łątka jednodniówka – nie należy na siłę zmuszać
jej do życia bardziej rozwlekłego niż
pan Bóg przykazał. Jak wiersze Zalot
za długo trwają – nie pomagają cie-
195
Władysław Broniewski
W każdym domu cuchnie podwórko,
w każdym domu jazgot i turkot,
błoto, wilgoć, zaduch, gruźlica.
Miła ulica.
21 października 2012
387
Ulica Miła
Poezja Władysława Broniewskiego
czytali Jacek Romanowski i studenci PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie:
Alicja Karluk, Ewa Porębska, Kamil Mróz, Damian Strzała, Kosma Szyman
na gitarach grali Tomasz Grzybowski, Filip Tuz
Alicja Karluk,
Kamil Mróz
Andrzej Głuc
Ewa Porębska
Andrzej Głuc
196
Filip Tuz,
Tomasz Grzybowski
Andrzej Głuc
Na początku był młodzieńczy szczebiot we wszystkich drzwiach złocistego foyer Teatru im. Juliusza Słowackiego. Szczebiot, radosne truchtanie
i całe z frenezji zrobione uśmiechy,
które, zdawać się mogło, więc się
zdawało, nie do starcia z twarzy są.
Na początku był więc szczebiot, słowo „Miła” przyszło odrobinę później.
Ktoś z tych truchtających studentów
aktorstwa, uczniów prof. Jacka Romanowskiego – Alicja Karluk, Ewa
Porębska, Damian Strzała, Kamil
Mróz bądź Kosma Szyman, w sumie obojętne ściśle kto – pierwszy
wykrzyczał: „Ulica Miła”, a po nim
inni podjęli te słowa i przez chwilę na
różne sposoby wypuszczali je z gardeł
w świat, tak długo, aż można już było
podać na głos całe pierwsze wersy:
Ulica Miła, wcale nie jest miła./ Ulicą Miłą nie chodź, moja miła. Tutaj
młodzieńczy szczebiot zaczął wolno
ciemnieć.
Mówili z pamięci rozpisany na pięć
ich głosów stary wiersz Władysława
Broniewskiego „Ulica Miła”. To na
początek, a później – przez resztę godzinnego Salonu Poezji – kilkanaście
innych rymowanych jego opowiastek. Co do swych falujących nastrojów, dziwnych, jasno-ciemnych
rytmów, pomieszania radości z bólem, pocieszeń bez ustanku nicowanych gorzkim brakiem jakichkolwiek
złudzeń – cały Salon był jak „Ulica
Miła” w prologu, jak to w prologu
jącym mówieniu młodych była cała
niejednoznaczność poezji Broniewskiego. I jego gorycz. I brak litości.
I cała mordęga jego ucieczki w pisanie, żeby się nie powiesić w połowie
drogi, na jakiejkolwiek ulicy któregokolwiek z miast. Choćby na Miłej, w środku Warszawy roku 1943,
wtedy, w centrum niebawem pustego spłachetka ziemi, na razie jeszcze
zwanego gettem.
Damian Strzała
Jacek Romanowski
Andrzej Głuc
Ulica
nie do
przejścia
falujące mówienie młodych. Właśnie
falujące, gdyż na ulicy Miłej nic nie
jest jednoznaczne i dane na zawsze.
Nie tylko tam. Nic nigdzie nie jest,
nie było, nie będzie tylko miłe i na
wieki wieków – do rany przyłóż.
Domy są surowe na Miłej, nie,
jak na pierwszy rzut oka mogłoby się
zdawać, przytulne. Są napęczniałe bólem i troską. Podwórka cuchną. I jaz­
got trwa, i turkot, i błoto wszędzie,
i jeszcze zaduch, wilgoć, zgnilizna.
Taka jest ulica Miła. Zakład pogrzebowy i sklepik z wodą sodową – brama w bramę. Obok jatki – naprawa
parasoli. To boli. Fryzjer powiesił się
pod trzynastym, chciał być aktorem – nie wyszło. Tu nic nie wychodzi. Moja miła, ty nie wiesz, jak źle/
ulicą Miłą błąkać się we mgle,/ niosąc
bezdomne marzenie i nie napisany
wiersz./ No, powiedz miła, czy wiesz?
Tak, z każdym kolejnym słowem
Broniewskiego coraz mocniej czarno
jest na Miłej, coraz prawdziwiej.
W nocy niebo nad Miłą – gwiaździsta ospa. W dzień – szloch wdowy,
komornik, trup służącej, co się ługiem
otruła, policyjna rewizja i dziewczyna, która dwudniowe dziecko zabiła.
Na ulicy Miłej ani jedno drzewko nie
rośnie,/ na ulicy Miłej – w maju! – ludzie nie wiedzą o wiośnie/ […] Moja
miła, ja tą ulicą nie chodzę, / choćby
mi było po drodze./ Nawet kiedy do ciebie się śpieszę,/ nie idę ulicą Miłą,/ bo
kto wie, czy się tam nie powieszę. Tak,
świat jest czernią, choćby jak najmilej
dzień na Miłej się zaczął. Jest czernią
pod skórą, na skórze, wszędzie. Trzeba tylko umieć patrzeć. Trzeba umieć
nie odwracać głowy.
Broniewski to umiał. Nie miał
złudzeń, gardził tanimi pocieszeniami okularów jednoznacznie różowych. Dlatego początkowy szczebiot
młodych – ciemniał z każdym kolejnym słowem Broniewskiego. Zamierało truchtanie, blakły frenetyczne
uśmiechy. W takim spokojnie falu-
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Kosma Szyman
197
Kazimierz Wierzyński
Zmarli moi, nie opuszczajcie mnie!
Tylko przy waszej śmierci bliski jestem życia
27 października 2012
388
wiersze Zaduszkowy Salon Poezji
dedykowany wszystkim Ludziom Teatru
i Sztuki, którzy odeszli, a wciąż pozostają
w naszej pamięci
Krzysztof Kamil Baczyński, Stanisław Barańczak, Charles Baudelaire, Robert Burns,
Leszek Długosz, Konstanty Ildefons Gałczyński, Zbigniew Herbert, Jan Lechoń, Marek Litewka,
Czesław Miłosz, Leszek Aleksander Moczulski, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Tadeusz Różewicz,
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Adam Ziemianin
czytali Bożena Adamek, Anna Dymna, Halina Jarczyk, Agnieszka Judycka, Ewa Kaim, Ewa Kolasińska,
Katarzyna Zawiślak-Dolny, Tomasz Augustynowicz, Juliusz Chrząstowski, Aleksander Fabisiak,
Maciej Jackowski, Marek Litewka, Józef Opalski, Feliks Szajnert, Jerzy Święch
za zmarłych modlił się o. Marek Krzysztof Donaj OSA
śpiewali Leszek Długosz, Beata Paluch, Rafał Sadowski, Anna Szałapak, Tadeusz Zięba
grali Gajusz Kęska, Andrzej Zarycki – na fortepianie
Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski – na wiolonczelach
Andrzej Głuc
Halina Jarczyk,
Anna Dymna
198
o. Marek Krzysztof Donaj
Kiedy Anna Dymna rzekła: „Odeszli,
wielu już odeszło, niedawno odszedł
Jerzy Jarocki…” – wrócił do pamięci
stary obraz. Opuszczone krzesła. Za
chwilę wielu aktorów, wiele aktorek,
miało, jak co roku na Zaduszkowym
Salonie Poezji, czytać wiersze – każdy dla swojego zmarłego, i zapalić
dlań świeczkę. Wtedy, zanim zaczęli noc intymnych dedykacji, wrócił
niepojęty niepokój pustych krzeseł
w „Wiś­niowym sadzie”, przedstawieniu bardzo odległym.
Nie ma go już. Nazywał się Jerzy
Jarocki, dokładnie tak, i odszedł,
nie inaczej. To jest pewne. Jak każda
prawda obiektywna, jasno udokumentowana, nietykalna dla wątpliwości. Nikt też, nikt i nigdy nie rozcieńczy faktu, że Jarocki przyszedł na
świat 11 maja 1929 roku w Warszawie, oraz że ojciec miał na imię Bohdan a matka Leokadia była z domu
Kur. W powyższych i stu innych
punktach długiego życia niedawno
zmarłego maga teatralnej reżyserii,
świat nie ma cienia wątpliwości. To
dobrze. Opasłe katalogi niewzruszonych prawd zawsze dają spokój,
porządkują przeszłość, pocieszają
pamięć, wyrównują oddech. Prawda
jest dobra. Tak. Lecz ile może uczynić w istocie? Ile rozjaśnić?
Po jego śmierci, na nocnym Salonie Poezji stary obraz powraca
z mocą większą, niż gdy wracał za
jego życia. W pamięci kurtyna znów
jest prawdą najprawdziwszą. Dobrze
ją znać, warto do niej wracać. Lecz
na ile, i czy w ogóle, rozjaśnia ona tajemnicę starego krajobrazu z prologu
tamtego „Wiśniowego sadu”?
Bo to jest tajemnica. Ascetyczna
konstrukcja z tapety, drzwi, krzeseł,
desek i nieruchomego powietrza,
ten Jarockiego portret braku litości
czasu, jadowity portret, który można zatytułować: „Nic już nie da się
zrobić” – nie wiedzieć czemu, wedle
jakich reguł, wtedy, gdy „Wiśniowy
sad” był grany, portret ten gwałtownie wpłynął w żyły i nie dawał spokoju przez lat dziesięć, dwadzieścia,
trzydzieści i dalej. Do dziś nie daje
spokoju. Powraca uparcie. Będąc
echem słów Lwa Szestowa, który
odkrył, że Czechow nie jest dostarczycielem pastelowych, przyjemnych
pocieszeń, tylko twórcą doskonałych
ciemności, co nikomu nie pozostawiają żadnych kojących złudzeń –
stary obraz Jarockiego wraca i płoszy
pewność, łamie oddech, przeszłość
obraca w gruz i uczy, że w istocie
nic nie wiemy. Powraca. Tak. Lecz
dlaczego? I dlaczego uwiera? Powtarzam sobie: Jarocki urodził się…
Powtarzam sobie to zaklęcie prawdy
najprawdziwszej – i dalej nie znam
odpowiedzi.
Nie ma klucza do szyfru Jarockiego. Wiem tylko, że w pamięci mojej
Raniewska od czasu do czasu wchodzi w pustkę martwej natury i znów
wraca do niej stara rezygnacja. I raz
jeszcze wie. Niczego nie da się odzyskać. Niczego nie da się ocalić, nawet
sadu. Nic nie zostaje. Nic. Najwyżej
zapomniany Firs na szarej podłodze,
gdy wszyscy odjadą. Koniec.
Teatr naprawdę wielki jest sprawą
kilku obrazów, co wchodzą w żyły
na zawsze i których jadowitej tajemnicy nie rozjaśnią ani prawdy życia,
ani prawda śmierci. Pocieszam się
nadzieją, że przeznaczone magowi Jarockiemu umieranie było lekkie.
Andrzej Głuc
Wizyty
Lubow
Raniewskiej
się rozsuwa i w mojej głowie wyrasta
salon wielki, pusty, trupio znużony –
jak tamtego wieczoru na progu lat
osiemdziesiątych, kiedy pierwszy raz
go zobaczyłem, oglądając w Starym
Teatrze wyreżyserowany przez Jarockiego w 1975 roku „Wiśniowy sad”
Antoniego Czechowa. Ta sama martwota łuszczących się tapet, całych
w arabeskach już pogodzonych z własnym powolnym blaknięciem, znikaniem. Te same na podłodze obojętne
deski, na których wszystkie przeszłe
kroki wieki temu obróciły się w nic
nikomu niemówiącą szarość. Jeszcze
drzwi posiwiałe. Jeszcze pod ścianami
kilka zrezygnowanych krzeseł. I jeszcze – brak zegarów. Zaraz tu wejdzie
Lubow Andrejewna Raniewska, ziemianka. Spojrzy i kolejny raz pojmie,
co wie od dawna. Niczego nie da się
odzyskać. Niczego nie da się ocalić.
Tapety, deski, krzesła, drzwi,
nieruchome powietrze. Tylko tyle.
I z tego uczyniony – krajobraz rezygnacji, martwa natura z pustką.
Tak, niewzruszone prawdy o życiu
są dobre. Uspokajają, porządkują,
pocieszają. Jarocki, ten, nie inny,
urodził się dnia konkretnego i co do
minuty. W młodości chciał zostać
marynarzem. Nie wyszło, wybrał
teatr. Tajniki aktorstwa i reżyserii
zgłębiał wiadomo dokładnie gdzie
i kiedy. Najświętszą prawdą jest też
zestaw naszych słów o jego sztuce. Że
chłodna, precyzyjna niczym świeży
skalpel, bezlitosna dla aktorów. Że
stronił mistrz od bombastycznych
inscenizacji i wybujałych poetyk
awangardowych. Że nie opuszczał
stareńkiej sceny pudełkowej, by dla
swej sztuki anektować korytarze,
widownię, szatnię i toalety. Że nikt
tak jak on genialnie nie umiał czytać
opowieści Witkacego, Gombrowicza i Mrożka, i nikt też nie potrafił
wyłuskiwać z aktorów aż tak krystalicznych tonów. Wszystko to – i sto,
tysiąc podobnie twardych faktów –
Jerzy Święch
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Ewa Kaim
Katarzyna Zawiślak-Dolny
199
Tomasz Augustynowicz
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Bożena Adamek
388
Andrzej Głuc
Łukasz Pawlikowski,
Gajusz Kęska,
Dorota Imiełowska
Tadeusz Zięba
Anna Szałapak
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Feliks Szajnert
200
Juliusz Chrząstowski
Leszek Długosz
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Maciej Jackowski
Rafał Sadowski
Agnieszka Judycka
Marek Litewka
Ewa Kolasińska
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Beata Paluch
201
Zbigniew Herbert
Powietrze mieszka w instrumentach
Nadzieja jabłka na dnie kwiatu
Ziemia co rodzi tłuste ziarna
W ustach ma martwy smak miedziaka
28 października 2012
389
Krakowski Salon Poezji na Targach Książki
Salon nowości wydawniczych
wiersze Zbigniew Herbert, Jarosław Mikołajewski, Wisława Szymborska, William Szekspir
czytali Anna Dymna, Jacek Romanowski
na wiolonczelach grali Dorota Imiełowska, Michał Balas, Łukasz Pawlikowski
Anna Dymna,
Jacek Romanowski
Andrzej Głuc
202
Andrzej Głuc
Wielbicielki poezji
na Targach Książki
Andrzej Głuc
Dorota Imiełowska,
Łukasz Pawlikowski,
Michał Balas
Andrzej Głuc
Publiczność Salonu Poezji
na Targach Książki
203
Nikołaj Gumiłow
przekład Zbigniew Dmitroca
Oto chodzę po mogiłach, co przyjaciół moich strzegą,
Czy o miłość pytać zmarłych to doprawdy coś zdrożnego?
I wykrzyczał z dołu czerep sekret grobu jednym tchnieniem:
Świat to blask z oblicza druha, wszystko inne jego cieniem!
4 listopada 2012
390
Póki we śnie jeszcze nie kłamię
Salon akmeistów i symbolistów rosyjskich
wiersze Anna Achmatowa, Gieorgij Adamowicz, Innokientij Annieńskij, Aleksander Błok,
Walery Briusow, Sasza Czorny, Zinajda Gippus, Michał Kuzmin, Konstanty Ldow,
Mirra Łochwicka, Irena Odojewcew, Konstanty Słuczewski, Fiodor Sołogub
czytali Anna Tomaszewska, Sławomir Maciejewski, Tomasz Międzik
grał zespół Motion Trio: Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek
Tomasz Międzik,
Anna Tomaszewska,
Sławomir Maciejewski
Adam Dąbroś
204
Adam Dąbroś
Trzej,
którzy
są muzyką
Janusz Wojtarowicz – wódz o znakomicie, niczym kula soli łysej głowie.
Wojtarowicz na scenie nie sam, rzecz
jasna. Jest jeszcze dwóch. Krótko mówiąc: Wojtarowicz, Marcin Gałażyn
i Paweł Baranek. Ich trzech i ani jednego więcej.
Co tam „ani jednego więcej”! Im
nie potrzeba ani pół dodatkowego
chłopca. Niepotrzebne im kolejne
oko, ani palec, ani mózg, ani nawet
ząb nadprogramowy. Wojtarowicz,
Gałażyn, Baranek. Albo: Gałażyn,
Wojtarowicz, Baranek. Albo: Baranek, Gałażyn, Wojtarowicz. Albo:…
Matematyka uczy, że mamy sześć
możliwości do dyspozycji – na sześć
sposobów można Wojtarowicza, Baranka i Gałażyna na trzech krzesłach
posadzić – ale to jest kompletnie nieistotne. Piękny dowcip bowiem na
tym polega, że w jakiejkolwiek kolejności Wojtarowicza, Baranka i Gałażyna wymienisz, usadzisz – i tak
zawsze trafiasz na ten sam motyw zasadniczy, na sedno nie do usunięcia,
nie do ruszenia – na słowo „jedność”
mianowicie. Jedność, pełnia, samowystarczalność, samonapędzająca się
struktura, spójność idealna, nie do
skruszenia, bez słabych miejsc – konstrukcja zamknięta, doskonale szczelna. Wojtarowicz, Gałażyn, Baranek –
„Motion Trio” po prostu. Trzech
grających na rozciągliwych kredensach, przez fachowców zwanych
akordeonami. Trzech w czarnych
garniturach, którzy są muzyką, a także pantomimicznym teatrzykiem,
w którym występują ich twarze, nad
akordeonami wyczyniające niebywałe rzeczy. Jak po grze „Motion Trio”
można zabrzmieć sensownie?
Na przykład – jak po ich muzyce
czytać wiersze, jakiekolwiek, choćby
strofy rosyjskich akmeistów i symbolistów? Odpowiedź jest prosta: dokładnie tak, jak na ostatnim Salonie
Poezji zrobili to Anna Tomaszewska,
Tomasz Międzik i Sławomir Maciejewski. Zwyczajnie – trzeba być, na
głos czytając, w zgodzie absolutnej
z intonacją cudzych lirycznych opowieści. To wszystko. I stąd właśnie,
z tej piętrowej symbiozy – aktorzy
doskonale z muzyką słów zestrojeni i czytaniem swoim nieomylnie
„tańczący” z akordeonistami, co byli
z nutami w związku zgody bardzo
daleko idącym – stąd wyjątkowa lekkość tej niedzielnej godziny.
Lekkość, dowcip, subtelność,
wyżej wspomniana pełnia. Miniony Salon to był czas wielkiej ulgi
słuchania brzmień trafiających zawsze w dziesiątkę. Bo ani włosa intonacji za dużo, ani rzęsy uczucia
za mało. Tego, co było – dokładnie
tyle było, by pogardzić chętką dłubania w słowno-nutowym, godzinę
trwającym, bezbłędnym organizmie,
stworzonym z gry „Motion Trio”,
słów akmeistów i symbolistów, oraz
z głosów aktorów, którzy dobrze rozumieją słowa.
Inaczej powiem. To, co na Salonie
było, było w taki sposób, że trzeba
przypomnieć miażdżącą nawyk fachowych krytyków sztuk wszelkich
prawdę, co ją Josif Brodski na kanwie poezji Anny Achmatowej ogłosił.
Otóż: nie rozcina się ptaka, żeby odnaleźć źródło jego śpiewu. Jeśli trzeba
coś rozciąć – to własne ucho.
Janusz Wojtarowicz,
Marcin Gałażyn,
Paweł Baranek
205
Julian Tuwim
Czekał mój Pegaz bez zajęcia
Na cud, na dziw, na czar odklęcia,
Na właśnie TĘ: znającą Słowo.
Na właśnie TO: czyniące Słowo.
11 listopada 2012
391
Kwiaty polskie
Fragmenty poematu Juliana Tuwima
czytali Dorota Segda oraz studenci PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie:
Anna Paruszyńska, Agata Woźnicka, Konrad Beta, Bartosz Ostrowski, Dominik Rybiałek
na fortepianie grał Mirosław Herbowski
Agata Woźnicka,
Anna Paruszyńska
Andrzej Głuc
Bartosz Ostrowski
Andrzej Głuc
206
Mirosław Herbowski
Polska i Julian Tuwim – stare dzieje.
Polska? Cała, od Tatr do Bałtyku, od
Odry po Bug? I wszyscy w Polsce
Polacy? To stanowczo za dużo powiedziane. Nie Polska cała, czyli Polacy
nie wszyscy, a tylko część Polaków –
ci zwani prawidłowymi, z dziada pradziada, o krwi bez domieszek. Tacy
my i Tuwim – o takich starych dziejach mówię.
Patrzcie na ten nos! – pewnie tak
rechotali prawidłowi Polacy, gdy przed
ostatnią wojną prawidłowe władze
Miechowa okrasiły urzędową tablicę
ogłoszeń karykaturą Tuwima. Nos
niczym żagiel! Albo jak sierp! I ten,
spójrzcie tylko, rodacy, no, spójrzcie –
ten na policzku kawał ciemnej sierści,
chyba ze szczura!… Prawidłowym
śmiechom i prawidłowym gestom zapewne nie było końca w Miechowie
przed ostatnią wojną. A gdy później
hitlerowcy wyprowadzali miechowskich Żydów do lasu i kazali im nieść
na przedzie karykaturę Tuwima, aby –
nie mogąc zabić realnego Tuwima –
rozstrzelać wraz z Żydami realnymi
przynajmniej rysunkową podobiznę
Żyda chwilowo nieosiągalnego – możliwe, że prawidłowi Polacy, tarzając się
ze śmiechu w rowach na rogatkach
Miechowa, poczuli w sobie wielką
lekkość. Bo czy to nie jest Olimp puchowego kabaretu: śmieszne kreski,
machnięte na kartce, wiodą nieprawidłowych Polaków na śmierć łatwą jak
pstryknięcie?! Zaiste.
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Prawidłowi
i Tuwim
W ostatnią niedzielę na Salonie
Poezji Żuk Opalski przypomniał
tamten Olimp miechowski. Przypomniał go w środku 11 listopada. Cóż
począć – tak się złożyło. Prof. Dorota Segda i jej studenci aktorstwa:
Anna Paruszyńska, Agata Woźnicka,
Konrad Beta, Bartosz Ostrowski oraz
Dominik Rybiałek, czytali fragmenty
„Kwiatów Polskich” Tuwima. Obezwładniająco doskonałą polszczyznę
Tuwima świetnie, bo skromnie inscenizowali w południe, akurat blisko
tej strzelistej godziny, w której na
cześć 11 listopada Polska zmieniła się
w kraj tysiąca marszów najbardziej
prawidłowych. Owszem, nie ma co
kryć – bywają na świecie szalenie
ciekawe zbiegi okoliczności. I bywa –
jak na Salonie – że najciekawszy jest
efekt szalenie ciekawych zbiegów
okoliczności, jego finał, morał. Tym
razem lekcja jest może banalna, lecz
jednak to lekcja.
Otóż – Żyd Tuwim. Bogiem
a prawdą – cóż mógł zrobić ktoś głuchy na jego polszczyznę, a nie obojętny na jego nos? Inaczej: co mógł
zrobić lity debil? Narysować kilka
głupawych kresek? Tak. Wywiesić
to arcydzieło żartu w gablocie? Tak.
Dołączyć do chóru prawidłowych,
prawidłowo rechoczących przed gablotą? Tak. Co jeszcze? Rozstrzelać
głupawe kreski w lesie pod Miechowem? Tak. I to już wszystko. Ergo –
gówno mógł zrobić głuchy debil.
Oto jest ta lekcja banalna.
Zostawmy w spokoju faszystów.
Wielogłowy Polak prawidłowy, głuchy jak pień, nic nie mógł. A gdy
milkł jego prawidłowy rechot – ingrediencje poezji Tuwima jakby same
z siebie w doskonałość się zbierały,
by obezwładniać uszy normalnych.
Do dziś jest właśnie tak. Do dziś
w sprawie Tuwima prawidłowy Polak
może – gówno.
Dorota Segda
Dominik Rybiałek
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Konrad Beta
207
Wallace Stevens
przekład Jacek Gutorow
Widziałem, jak nadeszła noc,
Odmierzała kroki jak kolor ciężkich świerków.
Przestraszyłem się.
I zapamiętałem krzyk pawi.
18 listopada 2012
392
W drodze
Wybór wierszy poetów amerykańskich
wiersze Charles Bukowski, Edward Estlin Cummings, Allen Ginsberg, Jack Kerouac,
August Kleinzahler, Denise Levertov, Frank O’Hara, Charles Reznikoff,
William Carlos Williams
czytali Natalia Strzelecka, Adam Nawojczyk
grali Jacek Bylica – fortepian
Halina Jarczyk – skrzypce
Andrzej Głuc
Natalia Strzelecka
208
Jacek Bylica
Wędrowali – rzekł Józef Opalski,
zagajając 392. Salon Poezji, tę godzinę z wierszami poetów amerykańskich, które czytali: Natalia
Strzelecka i Adam Nawojczyk. Wędrowali ciągle, pieszo, autostopem,
na kultowych motorach, wędrowali
dosłownie i w przenośni, na grzbietach pisanych na byle czym słów,
pisanych albo tylko myślanych,
a nawet bez słów, pozwalając nieść
się strugom pitej gorzały, dymom
traw, żarzących się w fifkach, wizjom
puchnącym na kanwie wciąganych
śnieżnobiałych proszków. Włóczyli
się idąc i włóczyli się, nie robiąc ni
kroku. Szli dokąd­kolwiek. Przodem
do przodu, zawsze tylko tak i zawsze
z uporczywą ufnością, nawet jeśli ślady włóczęgi układały się w okrąg –
figurę, co nie ma żadnych drzwi,
figu­rę, z której nie da się wyjść. Tak,
wędrowali amerykańscy poeci, zwani „beatnikami”. Angielska fraza „To
be beat” znaczy „Być przegranym”,
„Być wypalonym”. Ale oni szli mimo
to, uparcie. A może szli właśnie dlatego? Bo jeśli nic nie da się już zrobić,
jeśli człowiek jest z góry skazany na
„To be beat”, to niechże nie opuszcza
głowy, n
­ iechże przyjmie całą gorycz
frazy „To be beat” – niech idzie, choć
wie, że donikąd nie dojdzie.
Wędrowali więc uparcie, ale, tak
na dobrą sprawę – któż nie wędrował,
któż nie wędruje? Wszyscy, od zawsze
i do końca wszystkich przyszłych ze-
Tamtego? Tamtej? A my – co?
A nasze – gdzie? My – tu? Nasze –
tutaj? A inni? Oni też tylko u siebie
i tylko ze swoim? Kiedy się idzie – nie
ma takich podziałów. Kiedy się idzie
po nic, a idzie się tak, bo się musi,
a się musi, bo się żyje – nie ma znaczenia, w którym punkcie globu się
idzie, ani w jakim czasie. Po prostu
idzie się. A to jest trud wystarczająco beznadziejny, by się na dokładkę
męczyć z geografią, historią i czasem.
Andrzej Głuc
Po prostu idzie się
garów. Plemię skazane na „To be
beat” wychodzi z Egiptu, idzie przez
dno Morza Czerwonego, którego
wody się rozstąpiły – idą, choć nie ma
pewności, czy Ziemia Obiecana jest,
czy jest tylko Obiecana. Odys wraca
do domu, latami brnąc przez magię
i realność, do domu nie wiadomo
czy już nie jedynie widmowego. Inny
Ulisses – Leopold Bloom – w jeden
dzień niepokoi krokami miasto Dublin, jak czynił we wszystkie przeszłe
jego dni, jak będzie czynić we wszystkie dni przyszłe, zawsze z tej samej
przyczyny – bo żyje. Z powodu życia
bohaterowie prozy Samuela Becketta włóczą się bez ustanku, wciąż od
nowa, włóczą się niczym sam Beckett, który był ponoć wybitnym piechurem, tak wybitnym jak szalony
Friedrich Hölderlin, zupełnie po nic
przemierzający ziemię zawsze ścieżką
na krawędzi między łąkami w słońcu
a mrokiem wnętrza lasu. Zbigniew
Herbert radził: Idź dokąd poszli tamci
do ciemnego kresu/ po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę, i dodawał:
bo tak zdobędziesz dobro którego nie
zdobędziesz […] Bądź wierny Idź.
Jak wielu jeszcze wędrujących można wymienić? Jak dużo wędrujących
słów można jeszcze dorzucić? To jest
liczenie ziaren piasku.
Byli wierni amerykańscy poeci.
Szli. Szli jak wszyscy – wędrowali
niczym Nawojczyk i Strzelecka, co
nie ruszając się z miejsca wędrowali
na grzbietach ich zdań. Czytali niespiesznie, doskonale. Słowo po słowie – krok po kroku – powtarzali
wyznania ludzi skazanych na „To be
beat”, pokornie powtarzali zamknięte w zdaniach poetów tamtych tamte
ścieżki amerykańskie, które ulicami
kolosalnych miast lub między trawami, obok stacji benzynowych, przydrożnych barów, miasteczek prawie
wymarłych i kamienistych pustyń –
wiodły do tamtego „złotego runa nicości”, do tamtej „ostatniej nagrody”.
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Halina Jarczyk
Adam Nawojczyk
209
Stanisław Grochowiak
W krainę pleśni; w ciemną mą ojczyznę
Jest wejście przez miłość.
25 listopada 2012
393
czytali Krzysztof Globisz, Marta Mazurek (PWST)
na fortepianie grał Daniel Malchar (PWST)
Krzysztof Globisz
Andrzej Głuc
Zuzanna w stearynie
Wiersze i poematy Stanisława Grochowiaka
210
Andrzej Głuc
Marta Mazurek
„Świat był jeszcze tak młody” – pisał
Gabriel García Márquez o czasach
mitycznych, kiedy my, bywalcy Salonów Poezji, nawet cieniem, ba, nawet
cieniem cienia projektu na ludzi nie
byliśmy – „że wiele rzeczy nie miało
nazwy i mówiąc o nich trzeba było
wskazywać palcem”. Po czym epoki
się przewaliły – i jesteśmy!
Żyjemy, mając na co dzień do
zmielenia Saharę słów. Co najmniej
Saharę. Wskazujące palce nasze
uschły na amen, bo wszystko ma swą
nazwę, a nawet jest i tak, że nazw błąka się w powietrzu chyba więcej, niż
jest na świecie rzeczy i uczuć. Ale ta
niebotyczna góra słów, ten nadmiar –
nie jest złem. Złem jest bezhołowie
nadmiaru. I nie wdając się w detale,
mówię: w samym środku naszego semantycznego bezhołowia codziennego – Krzysztof Globisz i jego studenci
aktorstwa: Marta Mazurek i Daniel
Malchar, na ostatnim Salonie Poezji
adorowali cudowny nadmiar słów.
Naszych słów? Twoich? Moich? Ciotki jakiejś? Wuja? Taksówkarza? Nie,
to niestety nie nasz był bałagan. To
był gęsty barok opowieści Stanisława
Grochowiaka – nadmiar, co swym
uporządkowaniem zawstydza słowny
nasz burdel codzienny.
Globisz więc, Mazurek i Malchar.
Ich własne intonacje, do tego brzdęk
skrzypiec, mruki akordeonów, timbre
fortepianu. Tym przez godzinę artyści
adorowali język, który w uszach nam
Daniel Malchar
Andrzej Głuc
Ciemne
wiersze
Grochowiaka
się nie mieści. Czynili mszę nie świętą
w intencji zdań, wersów i słownych
obrazów, co raczej nie są przez nas
do ogarnięcia. Przez zawrotną gęstość
fraz Grochowiaka wędrowali tak, jakby to była jedyna dostępna realność.
Nie inaczej. I co najważniejsze – wędrowali bez śladu pretensji do sugerowania sobie i nam, światu całemu, że
oto wszystko zrozumieli z genialnych,
onirycznych krętactw Grochowiaka,
z jego zawrotnie zapętlonych ścieżek
językowych.
Przypominali tylko o istocie rzeczy, czytali tak, jakby z każdą strofą
Grochowiaka wciąż od nowa wracali
do starej prawdy Samuela Becketta:
„Słowa – nic więcej nie mamy”. I za
Grochowiakiem powtórzyli też inną,
równie starą, może nawet najstarszą
myśl: że język dobrze użyty tyleż służy do banalnego porozumiewania się,
informowania, przekazywania treści,
niczym pieniędzy na poczcie – co
sam w sobie jest porozumieniem,
jest informacją, jest treścią. Trzeba
tylko nauczyć się właściwie słuchać,
a zwłaszcza – prawidłowo czytać.
I wtedy się wie.
Nie należy marudzić, że się pisania
Grochowiaka nie pojmuje. Należy
siedzieć cicho i modlić się, by – jak
sam poeta o to prosił tonem gorzkim – by Matka Boska rzuciła dla
nas, czytających, maleńki blask na
jego ciemne, piękne, bolesne wiersze.
211
Co godzinę
od stuleci
do samego
nieba leci.
Mieczysław Czuma
O tej samej
też godzinie
z nieba spada
wprost na Rynek.
2 grudnia 2012
Krakowskie Abecadło
Wiersze dla dzieci Mieczysława Czumy
Mikołajkowy Salon Poezji
394
czytali Beata Paluch, Andrzej Kozak
grali Halina Jarczyk – na skrzypcach
Jacek Hołubowski – na akordeonie
Robert Klepacz – na kontrabasie
Andrzej Kozak
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Beata Paluch
212
Andrzej Głuc
Halina Jarczyk,
Jacek Hołubowski,
Robert Klepacz
Przy literze Y natchnienie najwyraźniej opuściło Mieczysława Czumę.
Poetyckie natchnienie było blisko,
gdy Czuma dumał nad A, co się
na wierszyk „Andrus” przełożyło,
wiernie trwało przy Czumy namysłach nad B, C, D oraz E, która to
wierność dała w efekcie rymowanki
„Barbakan”, „Cegiełki wawelskie”,
„Dorożka” i „Emaus”. Słowem, poetyckie natchnienie było z Czumą
przy każdej w wiersz zmienianej literze jego „Krakowskiego abecadła”,
przy każdej – lecz nie przy Y. Tu nagle osamotniony, a nawet osierocony
poeta – osłabł całkowicie. Osłabł, ale
i, co najważniejsze, nie zataił swojej
nagłej słabizny. Po męsku, z wysoko
uniesionym czołem, wyznał: Chociaż
chęci/ miałem szczere,/ aby i na/ tę literę// znaleźć nazwę,/ choćby małą,/
jednak mi się/ nie udało.// Więc mi teraz/ powiedz Ty,/ co w Krakowie/ jest
na Y?// Masz przed sobą/ ramkę czystą,/ bądź więc twórcą,/ bądź artystą…
Tak, przy Y natchnienie Czumę opuściło – i Bogu niech będą
dzięki! Nie, skądże znowu, nie ma
w zdaniu poprzednim żadnej bolesnej ironii, żadnego szyderstwa,
żadnego śmiechu. Chodzi o to, że
możliwe jest, iż przy Y natchnienie
wcale Czumy nie opuściło, tylko
Czuma rozstanie to lisio wymyślił,
by w epilogu swego abecadła wyżej cytowanym wierszykiem „Y”
zaprosić dzieciarnię do tworzenia.
Leszek Mazan,
Mieczysław Czuma
Andrzej Głuc
Zaproszenie
do opowieści
Jeśli więc mówię: „Bogu niech będą
dzięki!” – wspomniane zaproszenie
właśnie mam na myśli.
Zaprosić dzieciarnię do tworzenia,
do lepienia opowieści ze słów. To jest
mądre sedno tej smakowitej, przez
Kazimierza Wiśniaka fantastycznie
zilustrowanej księgi. I to też było
istotą 394., mikołajkowego Salonu
Poezji, na którym Beata Paluch i Andrzej Kozak czytali alfabetycznie ułożone krakowskie rymowanki Czumy.
Bawili się z dziećmi w zgadywanie
nagle przez siebie przemilczanych rymów, w szukanie słów urwanych po
pierwszej sylabie, w nadawanie sensu słowom jeszcze nieznanym. Przez
całą godzinę było więc tak, jak jest
w wierszyku „Y”. Wciąż zapraszali
dzieci do twórczości.
Stary truizm słusznie głosi, że
czytanie rozwija wyobraźnię małych
ludzi. Owszem, lecz co szkodzi pójść
krok dalej i skłonić dzieci, by nie
tylko dodawały obrazki, przez siebie
w ich małych głowach malowane, do
cudzych słów czytanych lub słuchanych, ale by dokładały też własne słowa do obrazków przeróżnych, zobaczonych w książkach? Albo do rzeczy
widzianych w drodze z przedszkola?
Albo do obcych, w parku spotkanych
twarzy? Albo do zdarzenia jakiegoś?
Albo do jednej literki – choćby do Y?
Cóż komu szkodzi mały człowiek,
gdzieś z boku świata snujący o obserwowanym przez siebie świecie jakąś
własną, kruchą, cichą opowieść?
213
Za niedosiężną zasłoną
Sens ziemskich spraw umieszczono.
Gonimy dopóki żywi,
Szczęśliwi i nieszczęśliwi.
Czesław Miłosz
9 grudnia 2012
Specjalne
spotkanie
Salonu
Poezji
z okazji
Jubileuszu
stulecia
urodzin
Jerzego
Turowicza
395 Wiersze u Turowicza
wiersze Krzysztof Kamil Baczyński, Stanisław Barańczak, Tadeusz Borowski, Kornel Filipowicz,
Konstanty Ildefons Gałczyński, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Kazimiera Iłłakowiczówna,
Anna Kamieńska, Ryszard Krynicki, Stanisław Lem, Ewa Lipska, Federico García Lorca,
Bronisław Maj, Artur Międzyrzecki, Czesław Miłosz, Agnieszka Osiecka, Leopold Staff,
Wisława Szymborska, Jan Twardowski, Wiktor Woroszylski, Adam Zagajewski
czytali Anna Dymna, Irena Jun, Krzysztof Zawadzki
śpiewała Anna Szałapak
grali Jacek Bylica – na fortepianie
Tomasz Góra – na skrzypcach
Anna Dymna
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Krzysztof Zawadzki,
Irena Jun
214
Tomasz Góra
Bardzo możliwe, może nawet pewne, że gdy z końcem maja 1943 roku
31-letni Jerzy Turowicz grał w wyreżyserowanej przez Tadeusza Kantora
w podziemnym Teatrze Niezależnym
„Balladynie” Juliusza Słowackiego
rolę Kirkora – Kantor zdradzał już ten
wyjątkowy, właściwie niepowtarzalny
talent do emocjonalnej pirotechniki.
Możliwe, że już widać w nim było
zadatki na mistrzowskiego w skali
globu „bombera” słów i gestów. Lecz
możliwe też jest, iż właśnie wtedy,
na kanwie stentorowych szaleństw
Kantora, Turowicz pierwszy raz pomyślał o odwrotnej stronie morderczego wrzasku – o równie potężnych
mocach kroków niespiesznych i statecznych gestów, o mocach cierpliwej
ciszy długiego namysłu, o mocach
szmeru zdań sunących powoli. Szmeru takiego, jak choćby szmer słów
„Modlitwy Pana Cogito – podróżnika” Zbigniewa Herberta.
Panie// dziękuję Ci że stworzyłeś
świat piękny i bardzo różny// a także
za to że pozwoliłeś mi w niewyczerpanej dobroci/ Twojej być w miejscach które nie były miejscami mojej/
codziennej udręki. Po czym statecznie, cicho suną nazwy miejsc, dobre
twarze, kształty nie do zapomnienia,
krajobrazy, co zostały w głowie na zawsze. Pięknie cały ten ogrom Krzysztof Zawadzki odczytał, pięknie, bo
nic nie roniąc z mocy niespiesznego
szmeru. Nic nie uronił z tej napisanej
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Znikanie gestów,
znikanie ścieżek
dyskrecji, z tego Herberta taktownego smakowania świata. Nie uronił
nic aż do końca wiersza, do tej frazy
doskonałej: a jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony na zawsze
i bez/ wybaczenia.
Wiersz ten i garść pozostałych.
Wersy Gałczyńskiego, Baczyńskiego,
Twardowskiego, Herberta, Miłosza,
Iłłakowiczówny, Kamieńskiej, Lema,
Maja, poetów innych jeszcze, co
w „Tygodniku Powszechnym” – dziele życia niegdysiejszego Kirkora –
wiersze drukowali. Dzień przed setną
rocznicą urodzin Jerzego Turowicza,
na 395., odświętnym Salonie Poezji
Zawadzki i Irena Jun wszystko czytali tak, jak Zawadzki „Modlitwę…”
Nic nie gubiąc z ciepłego, miękkiego szmeru, który był sednem gestów
i słów Turowicza. I czytali blisko,
bardzo blisko głosu, ciepłego brzmienia samego Redaktora.
W prologu Salonu słychać było
w głośnikach jego lekturę wersów
Czesława Miłosza. Tak, Turowicz
nigdy donikąd się nie spieszył. Tak,
cierpliwie szukał smaku słów Noblisty, słów o nieuchronnym znikaniu
gestów wszelkich i każdej ścieżki,
o nieodwracalnym blaknięciu śladów.
Jacek Bylica
Tomasz Fiałkowski
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Anna Szałapak
215
Leon Schiller
Nuż my teraz Aniołkowie,
Nuż ptaszkowie z nieba,
Kolędujmy Dzieciąteczku
Wesoło, jak trzeba
16 grudnia 2012
396
Pastorałka
Misterium ludowe w układzie Leona Schillera
Bożonarodzeniowy Salon Poezji
czytali
Krzysztof Orzechowski – Narrator; Anna Dymna – Narrator/Prologus; Barbara Garstka – Maria;
Natalia Strzelecka – Królowa/Śmierć; Katarzyna Zawiślak-Dolny – Ewa/Anioł-Echo/Chłopka;
Tomasz Augustynowicz – Adam/Szlachcic/Żołnierz; Rafał Dziwisz – Archanioł Michał;
Krzysztof Jędrysek – Herod; Tomasz Międzik – Archanioł Gabriel/Chłopek;
Grzegorz Łukawski – Pasterz III/Król Baltazar; Feliks Szajnert – Józef;
Rafał Szumera – Pasterz II/Król Melchior; Błażej Wójcik – Pasterz I/Król Kacper;
Tomasz Wysocki – Diabeł
grali
Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Krzysztof Mucha, Przemysław Sokół – na tubach
Grzegorz Palus – na akordeonie
koncepcja artystyczna
i scenariusz Anna Dymna
Błażej Wójcik,
Rafał Dziwisz
Andrzej Głuc
216
Andrzej Głuc
Kolejny raz to samo. Powolne migotanie fundamentalnych obrazów, złożonych w sekwencję nie do ruszenia,
nie do zasłonięcia, nie do zastąpienia.
Najpierw, rzecz jasna, Raj.
Tak, Raj, Adam i Ewa w czasie
doskonałym, kiedy dobro i zło było
jedną błogością bez końca. Później
mamy Szatana i udane kuszenie małych podniebień pierwszych ludzi
zakazanym jabłkiem. Dalej – ziemska mordęga śmiertelnych, ból, niesprawiedliwość, kurczenie się dobra.
Jeszcze dalej – Zwiastowanie, poczęcie bez dotknięcia i szukanie ciepłego
miejsca, dobrego na Jego przyjście.
Wreszcie – staje się! Ucieleśnia się!
On i żłobek, pastuszkowie, Królowie
Trzej, a później, aż do dzisiaj, nieprzeliczona masa istnień ludzkich,
oceany zdarzeń i czasu. Amen. I coś
jeszcze.
Na wieki wieków się ustala nasz
powszechny mus powtarzania sobie
w różnych formach tamtej migotliwej sekwencji fundamentalnych obrazów. Powtarzamy więc. Grudzień
po grudniu powtarzamy – w poezji,
malarstwie, bajkach dziecięcych, rozprawach, filmach, teatrze i nutach,
byle gdzie i w świątyniach, prymitywnie i wysublimowanie, nad gorzałką
i karpiem, a niechby i nad niczym,
nawet nad pustką zupełną. Powtarzamy. Przez dwa tysiące lat. Zdawać by
się mogło, że po tak monstrualnym
czasie nieogarnionych adora­cji – mi-
Przemysław Sokół
Krzysztof Mucha
Tomasz Augustynowicz,
Katarzyna Zawiślak-Dolny
Andrzej Głuc
Wciąż od nowa,
wciąż płonnie
gotanie Bożego Narodzenia może
być już tylko jąkającym się blaskiem
odpustowych świecidełek, uroczą
tandetą, radosną operetką – bo ileż,
na Boga, można na poważnie adorować wciąż to samo? No, ile?
Można. Chyba bez końca. A raczej – tyleż można, co nie da się
inaczej. Na ostatnim, przedświątecznym, 396. Salonie Poezji, mrowie
aktorów i aktorek pod wodzą Anny
Dymnej i Krzysztofa Orzechowskiego czytało na dużej scenie Teatru
im. Juliusza Słowackiego fragmenty
„Pastorałki” Leona Schillera. I co?
Znów to samo, kolejne dotykanie
fundamentalnej sekwencji obrazów –
tym razem dotykanie frazami Schillera. Nihil novi sub sole.
Tak, znów to, co zawsze, ale i kolejny raz – to samo mikre drżenie
wszędzie. Jakby się starą opowieść
powtarzało pierwszy raz. Niby jest
tak, że po całym życiu kalkowania
starej opowieści wszyscy wszystko
w jednym palcu mają, zatem i szans
na głębsze przeżycie w wytrenowanej
duszy nie ma, w każdym razie nie
powinno być – a tu proszę! Świeże
drżenie, kolejny raz. Na scenie stara
opowieść, milion razy odklepana,
i milion już razy odśpiewane siwe kolędy – a dyskretny dygot na widowni
kolejny raz świeży był jednak ostatniej niedzieli.
Trudno, trzeba odwieczny banał
wygłosić: dyskretny dygot pewnie
stąd, że opowieść o Jego przyjściu
na Ziemię nigdy nie będzie dla nas
zrozumiała w pełni. Na wylot znamy fabułę, ale nie do przejrzenia jest
pestka fabuły. Więc – jakby rzekł klasyk – przez wszystkie grudnie, które
nam pozostały, będziemy sobie tę
fabułę powtarzać wciąż od nowa, bo
wciąż płonnie.
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Barbara Garstka,
Feliks Szajnert
217
Andrzej Głuc
Tomasz Wysocki,
Natalia Strzelecka
396
Andrzej Głuc
Szopka krakowska
w Salonie Poezji
Halina Jarczyk,
Grzegorz Palus
218
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Błażej Wójcik,
Rafał Dziwisz,
Krzysztof Jędrysek
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Rafał Szumera
Grzegorz Łukawski,
Feliks Szajnert,
Tomasz Międzik
219
Adam Mickiewicz
W kociołkach bigos grzano; w słowach wydać trudno
Bigosu smak przedziwny, kolor i woń cudną
30 grudnia 2012
397
wiersze Wielkie żarcie
Salon sylwestrowych szaleństw
Jan Brzechwa, Edmund Chojecki, Konstanty Ildefons Gałczyński, Jacek Kaczmarski,
Jędrzej Kitowicz, Urszula Kozioł, Ignacy Krasicki, Antoni Markiewicz, Adam Mickiewicz,
Artur Międzyrzecki, Wojciech Młynarski, Krzysztof Opaliński, Włodzimierz Patuszyński,
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Władysław Syrokomla, Wisława Szymborska, Julian Tuwim,
Andrzej Waligórski, Stanisław Wyspiański, Marian Załucki, Adam Ziemianin, Antoni Karol Żera
czytali Aldona Jankowska, Krzysztof Orzechowski
grali Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Jacek Hołubowski – na akordeonie
Andrzej Głuc
Aldona Jankowska
220
Halina Jarczyk,
Amma Dymna
Poeta Zbigniew Herbert wyznał kiedyś z małej litery: właściwy pojedynek
Apollona/ z Marsjaszem/ (słuch absolutny/ kontra ogromna skala)/ odbywa
się pod wieczór/ gdy jak już wiemy/
sędziowie/ przyznali zwycięstwo bogu.
Otóż, właściwy pojedynek – Aldona
Jankowska kontra Krzysztof Orzechowski – odbył się w niedzielne
południe, na 397. Salonie Poezji, gdy
pewne było, że wygra ona, albo on,
a najpewniej – że pospołu zwyciężą.
W co grali? W normalność. To znaczy – w konsumpcję.
W żarcie grali. W trunki grali.
W kace, czyli umieranie o świcie.
W to grali. Ściśle mówiąc – w kiedyś
przez kogoś napisane, opisane żarcie,
napisane, opisane picie, napisane,
opisane poranne cierpienie wątrób,
trzustek, jelit grubych i cienkich…
Jankowska i Orzechowski – grali
w słowa. I to jak! Z tego wszystkiego, co przez poetów uwiecznione
zostało – z bajania Kitowicza, z fragmentów „Pana Tadeusza”, z wierszy
Waligórskiego, Młynarskiego, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego
i Włodzimierza Patuszyńskiego,
z poezji Jana Brzechwy, Władysława
Syrokomli, Urszuli Kozioł, Adama
Ziemianina, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Wisławy Szymborskiej, Jacka Kaczmarskiego wreszcie – z tego wszystkiego Jankowska
i Orzechowski Salon Noworoczny
ulepili taki, że po nim jeść oraz pić
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Ostatnie
rozliczenia
się chce natychmiast i okrutnie.
Dwie i śledź, kochana, migiem!
Po prostu, czyli tak sprawy się
mają: jeśli Orzechowski wyborną intonacją łączy pasztety z sarny z krystaliczną śliwowicą, zaś Jankowska
podobnie elegancko zszywa bigos
z piwem – jeśli tak się dzieje, a tak
właśnie się dzieje, nic innego, tylko
wziąć udział w konsumpcji, nam nie
pozostaje! Trzeba tylko z nowym rokiem zjeść coś, po czym – napić się
nam trzeba. To wszystko.
Jak za poetą Żerą mówi Orzechowski: Non meriut dulcia, qui non
gustavit amara./ Kto nie pije gorzałki – od zakąski wara./ Godzien ten
śmierci, a śmierć tego godna,/ Kto tej
szklaneczki nie wypije do dna. Oraz
jak za lirykiem Edmundem Chojeckim naucza Jankowska – w sztuce
czytania tekstów mięsistych świetna
jak Orzechowski – Kto w winku nie
smakował,/ Wstręt do kobiet czuje,/
Ten, jeśli nie zwariował,/ To pewnie
zwariuje.
Krótko mówiąc, wedle mitu i Herberta – Marsjasz źle kończy. A wedle
nas – Jankowska i Orzechowski kończą świetnie. Więc, jak mawiał Jurek
Skarżyński: może strzelimy po wódeczce? No, skoro pan nalega…
Krzysztof Orzechowski
Jacek Hołubowski
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Jacek Bylica
221
Lewis Carroll
przekład Stanisław Barańczak
Brzdęśniało już; ślimonne prztowie
Wyrło i warło się w gulbieży;
Zmimszałe ćwiły borogowie
I rcie grdypały z mrzerzy.
6 stycznia 2013
398
wiersze czytali Katarzyna Gniewkowska, Bolesław Brzozowski, Juliusz Chrząstowski
na akordeonach grał zespół Duo Acco-sfera: Alena Budzinakova, Grzegorz Palus
Katarzyna Gniewkowska
Juliusz Chrząstowski
Andrzej Głuc
Charles Follen Adams, Hilaire Belloc, Edmund Clerihew Bentley, Morris Bishop,
Edward Estlin Cummings, William Schwenck Gilbert, Harry Graham, Langston Hughes,
Edward Lear, John Lennon, Paul McCartney, Ogden Nash, Shel Silverstein
oraz autorzy anonimowi
Andrzej Głuc
Jak w poezji działa czystego piękna
wzniosła siła
Salon poezji absurdu
222
Sztuka. Na przykład – literatura
w ogóle, albo i w szczególe. Choćby
poezja. Niech będzie poezja. Na co to
komu potrzebne? Do szczęścia? Niby
do jakiego?
Weźmy to: Mamut/ Dość ma Mód/
Przelotnych, które, nic nie dbając oń,/
Faworyzują taką Miernotę jak Słoń.
Bądź to: Brakuje mi u Ślimaka/ Czegoś w rodzaju Śliniaka./ Jak Niemowlę, urzeka nas Wdziękiem i Luzem,/
Tylko że ono ocieka Śliną, a Ślimak
Śluzem. I to jeszcze: „Wziął ciupagę
Juhas z Górnej Redli,/ Stół rozrąbał
wpół: „Nie będziem jedli!/ Jakem juhas, jucha z ucha buchnie,/ Jak znów
któraś skrytykuje kuchnię!/ Macie
trawę żreć! Nie robię knedli!” Po co
komu coś takiego?
Na zakończenie swych wykładów,
Vladimir Nabokov do amerykańskich studentów tak rzekł o istocie
literackich dzieł i własnego gadania
o dziełach: „Nie nauczą was niczego,
co dałoby się zastosować do rozwiązywania klasycznych życiowych problemów. Nie pomogą wam w biurze
ani w koszarach, w kuchni ani w pokoju dziecinnym. […] Wiedza, którą
próbowałem się z wami podzielić,
jest czystym luksusem”. Więc?
Trzy arcymistrzowskie drobiazgi
Stanisława Barańczaka wyżej przytoczyłem, akurat te miałem pod ręką.
Na Salonie Poezji – tym razem poezji
absurdu – Katarzyna Gniewkowska,
Bolesław Brzozowski i Juliusz Chrzą-
Bolesław Brzozowski
Grzegorz Palus
Andrzej Głuc
Czysty luksus
opowieści
stowski czytali inne zawrotne szaleństwa rymowane, inne i nie tylko
Barańczakowe. W sumie obojętne,
ściśle kto napisał co. W tym cyrku
językowym liczyła się tylko całość
godzinnego przedstawienia. To było
najważniejsze i to się udało. Bezbłędnie, lekko, z taktem żonglując frazami, co same w sobie są niebywałą
żonglerką słowną – Gniewkowska,
Brzozowski i Chrząstowski wpuścili
w powietrze absurd w kilkudziesięciu
wierszowanych odsłonach, absurd,
niedorzeczność, groteskę, nonsens,
czy jak to jeszcze chcecie nazwać. I po
każdym kolejnym fantastycznym
tańcu wiersza diabli wiedzą o czym,
lecz uszytego tak, że ucha odeń oderwać nie można było – nad widownią, nad czaszkami trzeszczącymi od
nadmiaru „klasycznych życiowych
problemów”, zawisała wciąż ta sama
zagwozdka. „Pięknie i wesoło, pani
artystko i panowie artyści, sprawy się
mają, owszem, lecz – po co to komu?
Hę?”.
Odpowiedź Nabokova jest doskonała: „Po nic”. Rzecz jasna, „po nic”
jest poezja, ale wtedy i tylko wtedy,
jeśli zgadzasz się ze starym biednym
pocieszeniem ludzkości, że biuro,
kuchnia i łóżko bez reszty wyczerpują twój świat.
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Alena Budzinakova
223
Po jednej, drugiej, trzeciej wódce
Każdy ma się za dowódcę.
Jan Sztaudynger
13 stycznia 2013
399 Portret Polaka według fraszki polskiej
wiersze Mikołaj Biernacki, Franciszek Bohomolec, Michał Brodowicz, Ryszard Brudziński,
Wiesław Brudziński, Jan Brzechwa, Bogdan Brzeziński, Jan Czarny, Aleksander Fredro,
Zuzanna Ginczanka, Antoni Gorecki, Marian Hemar, Jan Huszcza, Florentyn Jałowiecki,
Jan Kochanowski, Tadeusz Kotarbiński, Ignacy Krasicki, Stanisław Jerzy Lec, Zbigniew Lengren,
Antoni Marianowicz, Andrzej Morsztyn, Jerzy Paczkowski, Leon Pasternak,
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Horacy Safrin, Artur Maria Swinarski, Karol Szpalski,
Jan Sztaudynger, Wisława Szymborska, Jakub Teodor Trembecki, Julian Tuwim,
Kajetan Węgierski, Adam Władysławiusz, Marian Załucki, Alojzy Żółkowski (ojciec)
czytali Ewa Kaim, Grzegorz Łukawski, Jerzy Święch
grali Jacek Bylica – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
scenariusz i prowadzenie Marek Pacuła
Jerzy Święch
Grzegorz Łukawski
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Ewa Kaim
Andrzej Głuc
224
Być może niezręcznie jest się taką
w dobrym towarzystwie kłopotliwą
refleksją dzielić z rodakami; może
o istnieniu takich jakości przypominać – to „a fe!” jest, a nawet grzeszek;
mówić, iż poza naszymi odwiecznymi Balonami Nadwiślańskimi istnieje ogromna rzeczywistość niebalonowa – to może zdrada stanu jest.
Wszystko to być może. Lecz przy
każdej okazji trzeba jednak wracać do
normalności. Jak Ewa Kaim, Grzegorz Łukawski i Jerzy Święch, którzy
na ostatnim Salonie Poezji czytali
fraszki polskie wszystkich epok – należy odświeżać starą oczywistość, że
na tym poletku globu łez, zwanym
„Ziemią Polaków”, oprócz Boga,
Honoru i Ojczyzny istnieje również
najtrywialniejsze życie codzienne,
szarość powszednia.
Szarość, to bycie zwyczajne, cudownie płaskie, to trwanie daleko
od krzyża, trwanie nie w cieniu Rejtana i nie z biało-czerwonym sztandarem, a, dajmy na to, z kieliszkiem
w garści. Tak jest, trwanie ze zmrożoną pięćdziesiątką wzniesioną nie
nad dumnie uniesionym czołem
polskim, lecz dygoczącą tuż przy na
wiór wyschłej wardze człeka samotnego. Trwanie ze zmrożoną pięćdziesiątką lub (pójdźmy odważnie
ścieżką wstrętnej rozpusty) z udem
sąsiadki w tej samej garści, sąsiadki,
która wreszcie była łaskawa, bo mąż
w delegację wyjechał. Albo trwanie
Jacek Bylica
Marek Pacuła
Andrzej Głuc
Figle z marnością
z cichą rozpaczą w sercu zapiekłego kibica, gdyż Cracovia znów nie
weszła do ekstraklasy. Albo trwanie
z czymkolwiek innym pod ręką, szarym jak seks, kac lub smutek, co nie
odstępuje nawet na krok. Po prostu –
należy uparcie przypominać, że trwanie jest tu, gdzie jest, zaś tam, gdzie
słychać werble i zgrzytanie mieczy –
normalnego trwania mało. Inaczej
rzecz ujmę. Dobrze jest przy każdej
okazji powtarzać, że wciskanie Boga,
Honoru i Ojczyzny we wszystko,
w każdą sekundę – to niedelikatność
bardzo męcząca, to chamstwo zgoła.
Więc – Lec, Kochanowski, Hemar,
Szymborska, Tuwim i wielu innych.
Ich fraszki Kaim, Łukawski i Święch
czytali przez godzinę. Bardziej od słowa „fraszka” wolę „figlika” Mikołaja
Reja. Wolę, bo jakoś lżej mi napisać,
że Kaim, Łukawski i Święch przez
godzinę figlowali z nieprzeliczonym
naszym planktonem codzienności,
niż gdybym miał rzec, że… co właściwie czynili? „Fraszkowali”? Nie –
właśnie figlowali. Z kacem, seksem,
ślimakiem lub upadkiem na schodach, z czymkolwiek, ze wszystkim,
co pozornie bez znaczenia – z całym
tym ogromem naszej szarości figlowali, czytając rymowane figle mądrych, którzy wiedzieli, że pisać należy przede wszystkim o tym, co na
pozór marne. Właśnie o tym.
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Halina Jarczyk
225
Leszek Aleksander Moczulski
Liczby nie liczą, znaki nie znaczą
A dzień się kończy zanim się zaczął
Podmiot liryczny zastygły w pozie
Albo na sofie albo w kosmosie
20 stycznia 2013
wiersze
najpiękniejsze wiersze o podróżach czytali
poeci i goście specjalni
oraz aktorzy śpiewała grali Krzysztof Kamil Baczyński, Józef Baran, Gottfried Benn, Wojciech Bonowicz, Josif Brodski,
Jacek Cygan, Józef Czechowicz, Leszek Długosz, Konstatnty Ildefons Gałczyński, Julia Hartwig,
Zbigniew Herbert, Jarosław Iwaszkiewicz, Konstandinos Kawafis, Ludwik Jerzy Kern,
Urszula Kozioł, Ryszard Krynicki, Bolesław Leśmian, Ewa Lipska, Bronisław Maj, Czesław Miłosz,
Anna Piwkowska, Feliks Przybylak, Arthur Rimbaud, Tadeusz Różewicz, Stanisław Stabro,
Wisława Szymborska, Tadeusz Urgacz, Michał Zabłocki, Adam Zagajewski,
Elżbieta Zechenter-Spławińska, Adam Ziemianin
Anna Piwkowska, Elżbieta Zechenter-Spławińska, Józef Baran, Wojciech Bonowicz, Jacek Cygan,
Leszek Długosz, Ryszard Krynicki, Leszek Aleksander Moczulski, Stanisław Stabro,
Michał Zabłocki, Adam Zagajewski, Adam Ziemianin
Anna Dymna, Anna Polony, Radosław Krzyżowski, Krzysztof Orzechowski, Jacek Romanowski
Beata Rybotycka
Konrad Mastyło – na fortepianie
Halina Jarczyk – na skrzypcach
Michał Braszak – na kontrabasie
Ryszard Krynicki,
Adam Zagajewski,
Wojciech Bonowicz
Andrzej Głuc
400
Podróż. Cztery setki poezji
Jubileuszowe 400. spotkanie
Krakowskiego Salonu Poezji
226
Andrzej Głuc
Anna Dymna,
Krzysztof Orzechowski
Jan Kott, ilekroć bywał w Paryżu,
zawsze wieczorami zaglądał do tea­
trzyku na rue de la Huchette. „Żeby
sprawdzić, czy wszystko jest, jak
było”, powiada w eseju „Spotkania”.
Dokładnie mówiąc: żeby sprawdzić,
czy wszystko jest, jak było z granymi tam od zawsze arcydziełami
Eugene’a Ionesco „Lekcja” i „Łysa
­
śpiewaczka”. „Zeszłej jesieni postanowiłem zobaczyć przedstawienie raz
jeszcze”. Nic się nie zmieniło, „Nawet publiczność się nie zmieniła”.
O samej „Lekcji” dodał: „Nie byłem
pewien, czy Uczennicę gra ta sama
aktorka”, bo kiedyś Uczennica wydała mu się dziecinna. Po spektaklu,
na kolacji u Ionesców, autor uspokoił Kotta: „Oczywiście, że ta sama.
»Lekcję« będą grali jeszcze pięćdziesiąt lat albo siedemdziesiąt. Kiedyś
Uczennica umrze, naprawdę, nie na
scenie. Pójdzie do nieba, święty Piotr
groźnie zapyta: Coś ty robiła w życiu,
moje dziecko?”. Słowa, które w swojej anegdocie przy kolacji kazał jej
Ionesco rzec w odpowiedzi, do jednego się sprowadzają. Uczennica całe
życie – grała Uczennicę.
Na 400. Salonie Poezji przypomniała się ta historyjka. Czterysta
spotkań! Jedenaście lat chodzenia
na Salon, niedziela w niedzielę, nie
licząc świąt i miesięcy wakacyjnych!
I nie zanosi się na koniec podróży!
Właśnie taki tytuł nosił Salon uroczysty, jubileuszowy: „Podróż”. Poeci
czytali własne wiersze, aktorzy czytali
Michał Braszak,
Konrad Mastyło,
Halina Jarczyk
oraz poeci
Andrzej Głuc
Całe życie
chodzenia
wiersze wybrane przez poetów, Beata
Rybotycka pieśni śpiewała, w sumie – było jak zawsze, tyle że na dużej scenie Teatru Słowackiego. Znów
przyszli ci, co od zawsze przychodzą,
przyszli, by nie ruszając się z miejsc –
wędrować po cudzych, świetnych
słowach, nie wiadomo dokąd, ale
z pewnością daleko stąd, daleko od
codzienności słów, od ulicy. Kolejny
raz, czterechsetny.
Obyśmy wiecznie żyli, lecz jak
się nie uda – a chyba się nie uda, co
przykre, lecz nic nie da się z tym zrobić – możliwe, że będzie z nami jak
z Uczennicą w opowiastce Ionesco.
„Całe życie chodziliśmy na Salon Poezji Anny Dymnej”. Tak odpowiemy
świętemu Piotrowi, a on się uśmiechnie, bo przecież będzie wiedział, że
tam, w dole, Salon Poezji trwa sobie
w najlepsze, już bez nas, już z innymi
Uczennicami i Uczniami, innymi aktorami, innymi muzykami, innymi
żywymi poetami. Trwa i potrwa jeszcze z pięćdziesiąt lat. Albo nawet siedemdziesiąt. Jak arcydzieła Ionesco.
227
400
Andrzej Głuc
Jacek Romanowski,
Anna Polony,
Radosław Krzyżowski,
Anna Dymna
Andrzej Głuc
Leszek Długosz,
Józef Baran,
Leszek Aleksander Moczulski,
Elżbieta Zechenter-Spławińska
228
Anna Piwkowska
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Adam Ziemianin
Andrzej Głuc
Stanisław Stabro,
Michał Zabłocki,
Jacek Cygan
229
Poeci,
Artyści
i Bywalcy
o Salonie
Poeci o Salonie
Tajemnica poezji
Józef
Baran
Andrzej Głuc
Człowiek nie jest tylko tym czym jest i co widać gołym okiem.
Człowiek nie jest tylko tym, który je, pije, wydala, pracuje, chodzi, mówi,
mieści się kratkach dni i nocy, i umiera.
Człowiek jest również tym czym nie jest,
ale o czym marzy, śni, wyobraża sobie.
Czymś większym od siebie, czym może nawet nie był
w najśmielszej wyobraźni, ale co przeczuwał, że wyłoni się z niego,
może nawet w chwili ostatniej, jako coś większego…
*
W niedopowiedzeniu, w przemilczeniu możemy się odnaleźć wszyscy.
Jednym wielkim niedopowiedzeniem jest nasze życie, które usiłujemy wyrazić poprzez sztukę.
Człowiek widoczny na zewnątrz to tylko czubek góry lodowej.
To co w nim niewidoczne, nieoczywiste czyli życie duchowe najpełniej wyraża się w muzyce i liryce.
Poezja jest opowieścią o rzeczach nieoczywistych.
*
Jak dobrze, że dzięki Ani Dymnej i jej Salonom Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego możemy
się dowiedzieć aż tyle o tym co ukryte w nas samych i zatajone w innych.
O tym co niewyrażalne i nieoczywiste, choć tak ważkie i istotne!
Józef Baran
232
Poeci o Salonie
Andrzej Głuc
Ewa Lipska
Uciszamy serca
Salon Ani Dymnej, to spotkania poezji z poezją, poezji z muzyką, poezji i muzyki ze słuchaczami.
Podczas tych niedzielnych poranków mówimy do siebie innym językiem, uciszamy serca,
przywołujemy pamięć i wzruszenia, odnajdujemy sens w tym za głośnym świecie…
Widownia jak zwykle
pełna miłośników poezji
Andrzej Głuc
Ewa
Lipska
233
Poeci o Salonie
Miejsce poezji
Anna
Piwkowska
Wiersz? – szczególna choroba ucha lub błędnika
Andrzej Głuc
W.H. Auden
Anna Piwkowska
Wizja, aby przy placu Świętego Ducha w Krakowie otworzyć Salon Poezji, a więc miejsce, gdzie
duch może poczuć się świetnie i rozkwitać, była wizją prawdziwie natchnioną, a więc spełniającą
podstawowe zadania poezji. Ale potrzeba było jeszcze czegoś więcej, aby wizja z żelazną konsek­
wencją i naturalną swobodą została wcielona w czyn. Potrzeba było Anny Dymnej. Dzięki niej
od wielu lat, w niedzielne południa, w Teatrze im. Juliusza Słowackiego gromadzi się prawdziwy
tłum, aby słuchać poezji.
Kiedy jesienią 2011 roku miałam zaszczyt wystąpić tam i posłuchać swoich wierszy w pięknym
wykonaniu dwóch krakowskich aktorek, Aldony Grochal i Ewy Kaim, zdumiała mnie atmos­
fera, czy może raczej energia towarzysząca spotkaniu. Publiczność zebrana na widowni przyszła
wyłącznie po to, aby posłuchać poetyckich słów; to było prawdziwe święto mowy. I można tam
było trochę uwierzyć, że – jak powiedział nieco ryzykownie Josif Brodski w swoim przemówieniu
noblowskim: „jeżeli tym, co odróżnia nas od reszty przedstawicieli królestwa zwierząt jest właśnie
mowa, to literatura, a w szczególności poezja, będąc szczytową formą piśmiennictwa, stanowi,
mówiąc brutalnie, cel naszego gatunku”.
W dzisiejszym świecie przyznawać tak wysokie miejsce poezji to prawdziwy heroizm. Są do
niego zdolni już tylko fantaści, wizjonerzy i… poeci. Kiedy na czterechsetnym spotkaniu Salonu
siedziałam wraz z innymi poetami na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego, po raz pierwszy
w życiu po drugiej stronie Kurtyny Siemiradzkiego, na której Natchnienie kojarzy Piękno z Praw­
dą, miałam wrażenie, że duch poezji dotknął wszystkich i wszystko. Poeci czytali swoje wiersze,
wspaniali aktorzy recytowali wiersze o podróżach, Beata Rybotycka śpiewała, publiczność siedzia­
ła zasłuchana, a urodzinowy tort rozpływał się w ustach słodko i rozkosznie.
Bo dary poezji bywają różne i przychodzą do nas, do nas wszystkich, pod przeróżnymi postacia­
mi. Czasami bywa to kawałek słodkiego tortu, a czasami nieszczęśliwa i zziębnięta Dziewczynka
z zapałkami. Różne są drogi do odkrywania poetyckich światów, tak jak różna i tajemnicza jest
alchemia stwarzająca poetę. Jak w pięknym wierszu Audena o Rimbaudzie:
Noce, wiadukty dworców, nieba zimne piętno:
Jego kompani inne znali światy, nie ten;
Ale w nim, dziecku, kłamstwo retoryki pękło
Jak rura wodociągu: mróz stworzył poetę.
234
Poeci o Salonie
Kolejki, które stawiał liryczny i słaby
Przyjaciel, wprowadzały w metodyczny zamęt
Jego zmysły, kres kładąc bzdurnej normie, aby
Z lirą i ze słabością rozwieść go na amen.
Wiersz? – szczególna choroba ucha lub błędnika;
Uczciwość? – to za mało, to było wciąż jeszcze
Piekło dzieciństwa: musiał od nowa się trudzić.
W galopie przez Afrykę, śnił już tylko wreszcie
O nowym ja, o synu, fachu mechanika,
O prawdzie do przyjęcia dla kłamliwych ludzi.
tłum. Stanisław Barańczak
Jeżeli wiersz, jak chce Auden, jest szczególną chorobą ucha lub błędnika, a czynieniu dobrego
użytku z liry zawsze towarzyszy rodzaj nadwrażliwości, czyli słabości, bądźmy dostatecznie często
chorzy i słabi, aby poprzez poezję czynić świat bardziej ludzkim.
Andrzej Głuc
Niedzielne południe
w Salonie Poezji
235
Poeci o Salonie
Poezja i teatr
Stanisław
Stabro
Andrzej Głuc
Mochnacki jak trup blady siadł przy klawikordzie
I z wolna jął próbować akord po akordzie.
Już ściany pełnej sali w żółtym toną blasku,
A tam w kącie kirasjer w wyzłacanym kasku,
A tu bliżej woń perfum, dam strojonych sznury,
A wyżej na galerii – milcz serce! – mundury.
Tylko jeden krok mały od sali go dzieli,
Krok jeden przez wgłębienie dla miejskiej kapeli –
On wie, że okop hardy w tej przepaści rośnie,
Więc skrył się za okopem i zagra o wiośnie.
Stanisław Stabro
Ten początek wiersza Jana Lechonia pt. „Mochnacki” z tomu „Karmazynowy poemat” (1920),
dotyczył fragmentu życiorysu Maurycego Mochnackiego (1803–1834). Krytyka literackiego, pu­
blicysty, działacza politycznego epoki romantyzmu. Uczestnika powstania listopadowego, który
po upadku insurekcji wyemigrował do Francji. Był także pianistą o znacznym talencie improwi­
zatorskim. W marcu 1832 roku, na emigracji, w Metz, Mochnacki wziął udział w koncercie cha­
rytatywnym na ubogich, który miał miejsce w sali Société Philharmonique. Zagrał tam koncert
Johanna Nepomuka Hummla w stylu brillant, odnosząc wielki sukces. Poeta sięgnie po ten temat
osiemdziesiąt sześć lat później, czytając swój utwór poświęcony Mochnackiemu w warszawskiej
kawiarni „Pod Picadorem” w listopadzie 1918 roku.
Wiersz Lechonia był sugestywnym przykładem realizacji idei „correspondance des arts”, znanej
już od czasów antyku (ut pictura poesis). Idea ta dotyczyła związków oraz odpowiedniości pomię­
dzy różnymi rodzajami sztuk, ujmowanych w zróżnicowanych perspektywach oraz oddziaływania
różnych dziedzin sztuki na siebie. Mogły tu wchodzić w grę analogiczne inspiracje oraz sytuacje,
w których wrażenia powstałe w obcowaniu z jedną sztuką mogły przekładać się na wrażenia po­
wstające w kontakcie z inną (vide: „Correspondances” Baudelaire’a). W przypadku tekstu Lecho­
nia, „partytura” (kompozycja) jego wiersza „nakładała” się na partyturę koncertu Hummla. Zaś
partytura koncertu odtwarzana przez Mochnackiego – bohatera lirycznego w roli pianisty – była
partyturą określonej wizji historii, rozgrywającej się de facto nie tylko w sali Société Philharmoni­
que w Metz, lecz również w Teatrze Świata. W ten sposób zarówno utwór Lechonia jak i koncert
Mochnackiego, jak i historyczne wypadki ukazane w tym tekście, odnalazły swój głęboki sens
i zostały ze sobą zderzone w mitycznej przestrzeni teatralnej. A w taki właśnie sposób została opi­
sana przez narratora sala koncertowa oraz reakcja słuchaczy. To, co niewyrażalne i niewysłowio­
ne – mowa przecież jest tutaj o poezji – (nie) obecność właśnie w teatralnej przestrzeni. Jest przez tę
przestrzeń szczególnie intensywnie przywoływane w poezjosferze od Norwida do Miłosza. Poezja
236
Poeci o Salonie
i teatr przenikają się w szczególny sposób nawzajem. Ich tajemnice i przestrzenie są wspólne. Po­
ezja przenika materię teatru, poeta jest także aktorem, a teatr żyje w poezji jak u Szekspira, jak
u Wyspiańskiego. Reguła ta ma charakter uniwersalny i ponadczasowy. Tymczasem epoka współ­
czesna stara się owo misterium tradycyjnej sztuki zastąpić innymi środkami wyrazu i komunika­
cji. A przecież każda poezja, dawna i obecna, wymaga szczególnej „korespondencji”, szczególnej
publiczności i szczególnego koncertu.
Czy jednak utwór Lechonia odnosi się tylko do romantycznej wizji historii? Do dziejów boha­
tera z zamierzchłej przeszłości? Oto puenta jego wiersza:
Po sali idzie cisza przeraźliwa, blada
I obok tęgich boszów w pierwszym rzędzie siada.
Wzrok wlepia martwy, ślepy, w jakiś punkt na ścianie
I patrzy w Mochnackiego, kiedy grać przestanie.
………………
A on, blady jak ściana, plącze, zrywa tony
I kolor spod klawiszy wypruwa – czerwony,
Aż wreszcie wstał i z hukiem rzucił czarne wieko
I spojrzał – taką straszną, otwartą powieką,
Aż spazm ryknął, strach podły i z miejsc się porwali:
„Citoyens! Uciekać! Krew pachnie w tej sali!!!”
Docieramy tu ponownie do problemu „niewyrażalności” , dotyczącego nie tylko poezji. W tym
przypadku, po lekturze „Mochnackiego” można by sformułować pytanie, czy artysta jest wład­
ny „przełożyć” na język muzyki historyczne dzieje? Do jakiego stopnia te dwie narracje mogą ze
sobą korespondować? Czy poeta, z kolei, w swoim utworze potrafi przełożyć na język, którym się
posługuje, kod muzyki i kod historii? Czy ideę „korespondencji sztuk” da się zrealizować w każ­
dych okolicznościach? Czy owa przepaść pomiędzy twórcą odbiorcą jest możliwa do zasypania
np. w aurze artystycznego salonu?
Wydaje mi się, że dzieło Lechonia powstałe na początku epoki XX wieku, odzwierciedla sta­
ry jak świat dramat artysty, stojącego przed koniecznością wyrażenia „niewyrażalnego”. Kreator
ma bowiem świadomość faktu, że niekiedy „język myślom kłamie”, a sztuka retuszuje, idealizuje
rzeczywistość wbrew intencjom twórcy. Spersonifikowana cisza oraz „straszna, otwarta powieka”
bohatera utworu Lechonia jest jego doskonałą metaforą. Jednakże nie miejsce tu na przytaczanie
naukowych teorii. Pozostańmy w gmachu poezji splecionej w miłosnym uścisku z teatrem, pytając
jeno samych siebie: lecz czymże jest ta krew żywa, która w finale koncertu nakazuje zamilknąć
artyście? Krwią sztuki? Krwią poezji? Krwią teatru?
237
Poeci o Salonie
Salon życzliwości
Krakowski Salon Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego to fenomen, zjawisko nieprawdopo­
dobne. Czterysta kilkadziesiąt spotkań przy nadkompletach publiczności.
Można by za poetą powiedzieć „Cuda”, czy „Powrót do krainy łagodności”. A może jest to po­
trzeba ucieczki od języka codziennej szarości, nachalności medialnej i politycznej brutalności. Po­
trzeba wsłuchania się w słowa piękne, dobre, bolesne nawet, ale czyste, pisane i wypowiadane od
dawnych wieków aż do współczesności. Słowa, które się zna i nigdy nie zapomina i takie, których
dotychczasowa nieznajomość staje się tu odkrytym bogactwem.
Salon Poezji to kraina życzliwości dla zapraszanych poetów, występujących aktorów i muzy­
ków. Tu każdej niedzieli wszyscy obecni otrzymują dar przygotowany wielkim staraniem przez
Gospodarzy Salonu Annę Dymną i dyrektora Krzysztofa Orzechowskiego oraz Przyjaciół z Nimi
współpracujących.
A nam, uczestnikom tych cotygodniowych spotkań pozostaje tylko wdzięczność, bo: „Kto za­
pomina podziękować, marnieje zamiast owocować”.
Leszek Aleksander Moczulski,
Anna Dymna
Andrzej Głuc
Leszek
Aleksander
Moczulski
238
Poeci o Salonie
Genius loci
Elżbieta
Zechenter-Spławińska
Andrzej Głuc
Salon Poezji Ani Dymnej w Teatrze im. Juliusza Słowackiego to jeden z cudów świata. Bo tylko
działaniem sił nadprzyrodzonych można wytłumaczyć jego niegasnącą od lat popularność.
Co zmusza krakowską publiczność do stania w długiej kolejce po wejściówkę na niedzielny
poetycki poranek – naprawdę nie wiadomo. Na wieczorach autorskich zwykle bywa przecież pu­
bliczności niewiele. Jak w wierszu Wisławy Szymborskiej „połowa przyszła bo deszcz pada, reszta
to krewni”. A tu w każdą niedzielę, w samo południe, tłum wiernych bywalców „Salonu” wypeł­
nia szczelnie teatralne foyer. Przychodzą posłuchać wierszy w interpretacji krakowskich aktorów.
Oprócz słowa jest jeszcze część muzyczna. Ktoś gra, ktoś śpiewa. I jeszcze poczęstunek – kubek
czarnej kawy.
Poetycki spektakl trwa około półtorej godziny. Na tyle długo, żeby zamyślić się nad słowem, na
tyle krótko, żeby wyjść z uczuciem niedosytu i – w następną niedzielę znowu ustawić się w kolejce
po wejściówkę!
Elżbieta Zechenter-Spławińska
239
Poeci o Salonie
Na poetyckiej bani
Adam
Ziemianin
Andrzej Głuc
Salony bywają różne – i poprzeczne i podłużne – jak powiadał stary Bodziony, który nigdy nie był
wprowadzony na salony. Ale gdyby żył, to z całą radością wprowadziłbym go na Krakowski Sa­
lon Poezji Anny Dymnej do Teatru im. Juliusza Słowackiego. Bo on kochał poezję i z pewnością
dobrze by się tu poczuł. Nawet załatwiłbym mu wejściówkę, żeby nie musiał stać w kolejce, bo,
pod koniec, nogi trochę odmawiały mu posłuszeństwa. Pewnie byłby szczęśliwy, słuchając strof
poetyckich podawanych przez znakomitości aktorskie, Jak go znam, gustowałby bardziej w poezji
poprzednich epok. Bo taki był – po prostu – stary Bodziony.
W Krakowskim Salonie Poezji dzieją się cuda. Już tyle lat! To fenomen na skalę światową, który
powinien dostać – jak nie literacką, to przynajmniej pokojową Nagrodę Nobla. Albowiem rzecz
tego godna. To jedyny taki salon, gdzie każdy może się dostać. Niepotrzebne są żadne składki
i zadatki. Dyplomy i medale! Nawet stary Bodziony mógłby się tu odnaleźć. A po Salonie poszli­
byśmy na małe piwo, żeby przedłużyć do Poezji miłość. Wypilibyśmy toast za zdrowie Dymnej
Ani, ale do końca bylibyśmy – wyłącznie – na poetyckiej bani!
Aniu! Dziękuję Ci za to!
Adam Ziemianin
240
Artyści o Salonie
Znaki zapytania
Andrzej Głuc
Bożena
Adamek
Bożena Adamek
To oczywiste, że dla nas, aktorów, Krakowski Salon Poezji stał się miejscem i doświadczeniem
bardzo ważnym. Chociaż działa już od tylu lat, nadal możliwość zaprezentowania się na tej ma­
leńkiej scenie, a właściwie podeście, jest wyróżnieniem i artystycznym świętem. Koncentrując się
na przekazie myśli poety, uchylamy nasze teatralne maski, nie musimy „postaciować” – jesteśmy
prywatnie. To czasem jest bardzo trudne, bo trzeba uspokoić ciało, znaleźć formę dla słowa, dla
frazy, dla melodii wiersza. Zauważyłam, że Salon chyba najbardziej obnaża aktora, jego sposób
myślenia, kulturę, po prostu to, co ma w głowie. Forma przekazu może być różna i myślę, że
atrakcyjność kolejnych „salonowych” spotkań na tym właśnie polega.
Jakże inaczej i jakże ciekawie, te same wiersze Wisławy Szymborskiej mówią dwie wspaniałe ak­
torki Irena Jun i Joanna Szczepkowska. Mamy tu oczywiście do czynienia z wybitnymi indywidual­
nościami. Ale chyba nie da się odpowiedzieć na pytanie – jak czytać poezję? Dziś tzw. recytacja razi,
ale jeśli ktoś to robi dobrze, z pełnym przekonaniem, czy można to odrzucić? Wojciech Siemion
w bardzo charakterystyczny sposób mówił wiersze, wybijając pewne słowa, wyraziście podkreślając
rytm, bawiąc się samogłoskami. Chwilami wydawało mi się to nadużyciem, ale tekst poddany ta­
kim zabiegom zaskakiwał nowymi znaczeniami, przykuwał uwagę, fascynował. Musiałam jednak
się bronić, gdy usiłował mnie do podobnego mówienia nakłonić. Nic z tego nie wychodziło, była
to czysta parodia. Skrajnym przykładem był także Josif Brodski, który właściwie „śpiewał” swoje
wiersze. Ci, którzy go słyszeli podczas jego ostatniego pobytu w Polsce twierdzą, że robił ogromne
wrażenie, był porywający! Nie ma więc, moim zdaniem, przepisu na mówienie poezji. Jeżeli aktor
wie precyzyjnie co ma do powiedzenia, jeśli podparte to jest kontrolowaną emocją, niezbędną, by
wzruszyć i dotrzeć do serca słuchacza, forma się znajdzie – jego własna i niepowtarzalna.
Pamiętam wielokrotne, krytyczne wypowiedzi Czesława Miłosza w stosunku do czytających
aktorów. Jestem przekonana, że nie lubił aktorskich popisów, chciał słyszeć istotę myśli zawartej
w wierszach. W tym cała trudność i piękno poezji – skoncentrowana prawda. Jak trudne jest po­
rzucenie naddatku aktorskiej formy, który psuje odbiór wiersza, niejednokrotnie doświadczyłam.
Prezentując od czasu do czasu własne tłumaczenia twórczości Anny Achmatowej staram się za­
pomnieć o tym, że jestem aktorką i szukam intymnego, szczerego kontaktu z publicznością. Gdy
uda się zapomnieć o tzw. „graniu” słuchacze nie czują wysiłku, a siłę wykonawcy. Takie szczęśliwe
chwile rzadko się jednak zdarzają. Dlatego rozumiem poetów, którzy sami wolą prezentować swą
poezję i nie narażać jej na niepożądaną interpretację. Jeśli jednak zwracają się do mnie z prośbą
o udział w spotkaniu poetyckim, jestem wdzięczna za zaufanie. Chyba nie jest tak źle, myślę
wtedy i poszukuję takiego klucza do ich utworów, by opracowując tekst, rozświetlając go swoją
wrażliwością, pozostać wierną stylistyce, graficznym zapisom i sensowi.
Wypowiedzi Artystów notowała Ewa Ziencikiewicz
241
Andrzej Głuc
W środku:
Leszek Aleksander Moczu
lski –
od lat zadomowiony w Sal
onie
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Uzbrojona Bożena Zawiślak-Dolny
na Salonie „poezji małżeńskiej”
242
Ewa Lipska i Anna Dymn
Andrzej Głuc
a
Anna Dymna i Stanisław Stabro –
chwila przed występem
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Janina Ochojska
z dyrektorem Krzysztofem Orzechowskim
Andrzej Głuc
Janusz Muniak i Irena Santor –
Salon łączy przyjaciół
243
Artyści o Salonie
Andrzej Głuc
Czytanie dla siebie
Tomasz
Augustynowicz Jednym z najważniejszych doświadczeń było dla mnie spotkanie z twórczością Williama ­Blake’a.
Wiersze tego poety czytałem wspólnie z Bartkiem Mazurem. Mieliśmy długie próby czytane
i wszystkie założenia dość dokładnie przepracowane. Jednak mam wrażenie, że w kontakcie z pu­
blicznością zaowocowało to jakąś trudną do uchwycenia „wartością dodaną”, która co prawda uro­
dziła się w wyniku naszych prób, ale podczas nich się nie pojawiła. Dużą rolę odegrały wówczas
także improwizacje perkusyjne Sławka Bernego. Pamiętam, że miałem inny pomysł na muzykę,
a on mnie zaskoczył.
Bardzo mile wspominam także przygodę z poezją absurdu: to z kolei zaskakujące tłumaczenia,
dowcipna zabawa słowem, skojarzeniami i podobieństwami brzmienia. Te łamigłówki i szarady
formalne sprawiły mi dużą radość.
Naturalnie dla aktora ważne jest także kto mu partneruje! Lubię tych, których cenię jako akto­
rów i takich partnerów do wspólnego czytania poezji staram się dobierać. Fajnie jest lubić kogoś
z kim się pracuje.
Występ w ramach spotkań Krakowskiego Salonu Poezji to dla mnie jedno z zadań aktorskich,
traktuję go jak kolejną rolę… A właściwie jakiś etap jej przygotowania, bo z oczywistych wzglę­
dów nie jest poprzedzony serią prób, jak to bywa w przypadku pełnowymiarowych spektakli.
Najistotniejsze dla mnie jest spotkanie z twórcą – poetą, człowiekiem-osobowością, mającym do
przekazania ciekawą myśl, spostrzeżenie, pogląd, które intrygują i warto się nimi podzielić z inny­
mi. Jako aktor staram się utożsamić z tym „ja” autora oraz oddać to, co sam tekst ze sobą niesie.
Sam dla siebie, w życiu prywatnym, także sięgam po poezję, ale interesuje mnie ona nie ze
względu na formę literacką, ale dlatego, że tacy, a nie inni ludzie zawarli w swoich utworach myśli
i uczucia, które mnie poruszają. W tym jest sedno. Przecież poezja kryje się nie tylko w liryce.
Czasami książka pisana prozą jest bardziej poetycka niż niejeden wiersz. Gdyby np. William Blake
pisał prozą, to zapewne również by mnie zainteresował…
Tomasz Augustynowicz
244
Artyści o Salonie
Archiwum A. Głuca
Andrzej Głuc
Andrzej
Głuc
Fotograf na salonach
To było dziesięć lat temu, napotkany Konrad Mastyło wspomniał o niedzielnym (wtedy jeszcze
o wpół do jedenastej) Salonie Poezji poświęconym Wiesławowi Dymnemu, mówiąc, że będą grali
z Haliną Jarczyk, i żebym wpadł… I wpadłem, i zostałem do dziś… I nawet, jak słyszę od dyrek­
tora Orzechowskiego, od tamtego czterdziestego czwartego Salonu byłem częściej niż sama Anna
Dymna, bo ona to musi otwierać kolejne Krakowskie Salony w innych miastach kraju i świata,
to ma swoje inne zajęcia. Zatem wychodzi na to, że częściej niż ja był tylko Pan Dyrektor… To
osiągnięcie zawdzięczam również tolerancji mojej ukochanej żony, która mimo rodzinnych zobo­
wiązań i różnych domowych obowiązków, zgadza się na te coniedzielne rozłąki… Pamiętam, że
wtedy czytali Anna Dymna, Krzysztof Globisz i Grzegorz Mielczarek i widać spodobało mi się,
skoro zostałem salonowym fotografem.
Nie będę pozował na kogoś, kto czyta poezję, na znawcę, ale co niedzielę słucham jej z przyjemnością
i, jak sadzę, potrafię już odróżnić wykonawcę znakomitego od trochę słabszego. Oczywiście nie każda
poezja, że tak powiem, sięga moich lotów. Ale z Salonu na Salon dorastam, dojrzewam… Podobnie
było kiedyś, gdy zacząłem pracować w Klubie pod Jaszczurami z jazzem – najpierw mnie denerwował,
a z czasem go polubiłem, zacząłem poznawać kto i co gra… W przypadku Salonu dochodzą jeszcze,
co ogromnie sobie cenię, towarzyskie spotkania (już po Salonie) w teatralnej kawiarni, które są dla
mnie rodzajem teatralnego uniwersytetu. I jeszcze bardziej zbliżają mnie w rejony poezji, teatru.
Już dziesięć lat fotografuję Salony. Tyle że głównie próby, kiedy aktorzy są prywatnie, bez make­
-upu, kiedy jeszcze nie ma tej salonowej aury. Ale to pozwala mi nie przeszkadzać już podczas
czytania wierszy; wtedy już tylko robię zdjęcia na samym początku lub podczas wręczania kwia­
tów. Ileż już zebrało się zdjęć; aż mi trochę szkoda, że nie ma ich w serwisie na stronie interneto­
wej teatru, że spoczywają jedynie na kolejnych płytach w archiwum artystycznym teatru u pani
dr Diany Poskuty-Włodek. Przyglądam się przez te lata także salonowej publiczności, od lat po
części tej samej; to już są znajomi, z którymi wymieniamy ukłony „na mieście”…
Jestem fotografem trzydzieści sześć lat… Klub Rotunda, Ośrodek Dokumentacji Studenckiego Ruchu
Kulturalnego, prowadzony przez nieżyjącego już, legendarnego „Wuja” Potoka, wspomniane „Jaszczu­
ry” w którym byłem i programowcem, współorganizując i festiwal jazzowy Solo-Duo-Trio, i XXVI
Studencki Festiwal Piosenki… A jeszcze były nieistniejące już pisma „Notes Jazzowy” i poświęcone
filmowi „Powiększenie”. I tak wrosłem w to środowisko… Od lat współpracując z Telewizją Kraków,
dokumentując jej programy, wciąż tkwię w kulturze; do dziś na przykład czerpię satysfakcję z faktu
zainicjowania, w początkach 1989 roku, telewizyjnej rejestracji występu w Starym Teatrze Piwnicy pod
Baranami. Powstał wspaniały zapis znakomitego programu; pierwszy w dziejach tego kabaretu! Zatem
Salon Poezji to konsekwencja mej obecności w kulturze. I to się już pewnie nie zmieni. W sumie to
także „fotografia usługowa”, jak wypisałem sobie na wizytówce. I to zaszczytna – „na salonach”.
Notował red. Wacław Krupiński
245
Artyści o Salonie
Ukochane drżenie
Dominika
Bednarczyk
Andrzej Głuc
W 2005 roku urodziła się moja córka Kaja. Po blisko 12 latach szaleńczej pracy w teatrze życie
„wywróciło się do góry nogami”. Jeszcze będąc w ciąży, wzięłam udział w Salonie poświęconym
miłosnym sonetom szekspirowskim. Pamiętam, że zmysłowość i piękno tego poetyckiego wieczo­
ru odczuwałam niezwykle silnie.
A potem przyszła zupełnie nowa, jakże trudna „rola życiowa”. Trudno było mi wrócić do teatru.
Miałam poczucie, że miłość do sceny, do teatralnych zmagań, gdzieś się ulotniła. W pewnym sen­
sie tęskniłam za nią, nie potrafiąc jednocześnie o nią zawalczyć.
Aż pojawiła się propozycja od Ani Dymnej: Salon poświęcony Sylvii Plath i Tedowi Hugheso­
wi. Bałam się tej poezji, poezji Plath, szczególnie w momencie w którym wtedy byłam. Ale wpa­
dłam w nią po uszy. Czytałam, czytałam i miałam wrażenie, że każdy mój nerw jest postawiony
w gotowości. I naprawdę byłam szczęśliwa. To ukochane drżenie gdzieś w środku „jestestwa” dało
o sobie znać znów. Dotkliwe, ważne doświadczenie. Cudowne spotkanie z moim dobrym kolegą
teatralnym Tomkiem Wysockim, który fantastycznie czytał teksty Teda Hughesa.
Dziękuję za tę szansę!
Dominika Bednarczyk
246
Artyści o Salonie
Andrzej Głuc
Marta Bizoń
Marta
Bizoń
Pakt z poezją
Nie lubiłam poezji!!! A właściwie przestałam lubić, kiedy na próbnej maturze za własną interpre­
tację wiersza, nie pamiętam już jakiego, dostałam ocenę niedostateczną. W krakowskiej szkole
teatralnej o wiele bardziej wolałam zajęcia z prozy. Poezja była mi obca, tak bardzo obca, że kiedy
widziałam koleżanki kupujące kolejne tomiki swych ulubionych poetów z niedowierzaniem pyta­
łam samą siebie: po co? dlaczego?
Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy byłam gościem Salonu Poezji, oczywiście krakowskiego,
bo przecież tu, w mieście Kraka wszystko się zaczęło. Nigdy jednak nie zapomnę tych wpatrzo­
nych we mnie, chłonących każde słowo oczu słuchaczy, entuzjastów którzy od wczesnych godzin
porannych stali w kolejce, żeby zająć dobre miejsce i posłuchać jak ich ulubiony lub też nawet
nieznany im artysta sączy w ich dusze poetyckie strofy. To właśnie dla tej „salonowej” publiczności
postanowiłam zaprzyjaźnić się z poezją na nowo. To właśnie ta „salonowa” publiczność zmobili­
zowała mnie żeby spróbować jeszcze raz… i spróbowałam. Podczas kolejnych salonów przeżyciom
i wzruszeniom nie było końca. Do tej pory to magiczne dla mnie chwile, począwszy od momentu
wybrania wierszy, przez ich analizę, a skończywszy na jakże miłej prezentacji. Czy lubię teraz
poezję? Lubię czuć jak drży mi serce, kiedy recytowane przeze mnie słowa wzbudzają uśmiech na
twarzach lub są powodem choćby jednej łzy płynącej po policzku, zarówno mojej, jak i cudownej
salonowej publiczności!!!!!!!
Andrzej Głuc
Żuka Opalskiego
u
pakt z publicznością Salon
247
Artyści o Salonie
Czy poezja zanika?
Juliusz
Chrząstowski
Andrzej Głuc
Na portalu społecznościowym przeczytałem post mojego znamienitego kolegi aktora o tym, że
w Krakowie poezja całkiem zanikła. Nie wiem dokładnie, co miał na myśli, podejrzewam je­
dynie, że chodziło o całkowitą nieobecność poezji w życiu codziennym. Odruchowo chciałem
ten post „zalajkować” dając do zrozumienia, że go przeczytałem i że temat nie jest mi obcy. Ale
w tym samym momencie dostrzegłem paradoks sytuacji. Przecież wyjdzie na to, że polubię fakt,
iż POEZJA ZANIKA. I nie kliknąłem „lubię to”.
Owszem, my miłośnicy poetyckiego słowa jesteśmy w mniejszości. Działalność poetycka jest
niszowa. W księgarniach półka z poezją jest bardzo wąska, jeśli w ogóle jest. Znajoma dzienni­
karka radiowa mówiła mi, że jeśli nagrodą w audycji jest tomik poezji, to prawie nikt nie dzwoni,
a telefon zawiesza się, gdy pojawia się romans. W sklepie internetowym z e-bookami nie ma nawet
działu „poezja współczesna”, bo kto chciałby czytać poetów na e-booku. Wśród nominowanych
do Nagrody Literackiej NIKE tylko jeden tomik…
To dlaczego co tydzień na Salonie Poezji widziałem tłumy? Gdy byłem jego gościem i czytałem
Tranströmera, czy amerykańską poezję nonsensu. Podobnie w Nowym Targu, gdzie Salon miał
już swój jubileusz – odbyło się pięćdziesiąte spotkanie.
Czyli potrzebujemy jej? Chcemy słuchać, czytać, myśleć o niej. Zatem nie zanika?
Może tylko POEZJA potrzebuje lepszego marketingu?
„Dobry piar dla poety!”, albo lepiej: „zróbmy poecie dobry piar!” Czyż to nie brzmi, jak począ­
tek wiersza?
P.S.
Napisałem komentarz pod tym postem, że się nie zgadzam z tym zanikaniem.
Juliusz Chrząstowski
248
Artyści o Salonie
Andrzej Głuc
Aleksander Fabisiak
Aleksander
Fabisiak
Szacunek i radość
Krakowski Salon Poezji liczy już sobie przeszło jedenaście lat. Powstał z inicjatywy Anny Dymnej
i stał się miejscem najbardziej uczęszczanym i lubianym w Krakowie zarówno przez starszych, jak
i młodych widzów. Okazało się, że w tym naszym gorączkowo śpieszącym się świecie powstała
oaza spokojnej zadumy, wzruszenia, a także żartu. Krakowianie – i nie tylko – pokochali ten
Salon, gdyż mogli przez godzinę rozsmakować się w poezji, która przemówiła do nich całym wy­
ciszonym pięknem swoich strof, czyniąc ich na chwilę „lepszymi”.
Sam miałem nierzadko okazję brać udział w tym Salonie, z kolegami aktorami czy też mo­
imi studentami z PWST, i za każdym razem byłem świadkiem niezwykłej wprost więzi między
mówiącymi poezję a zasłuchanymi widzami. Piękne wnętrze Teatru im. Juliusza Słowackiego
dodawało jeszcze temu nastrojowi elegancję i urok, a muzyka towarzysząca poezji stwarzała nie­
powtarzalną atmosferę.
Oprócz niedzielnych organizowano także, mające specyficzną atmosferę, Salony Zaduszkowe,
Wielkanocne czy okazjonalnie na Dużej Scenie Salony przybliżające widzom najpiękniejsze po­
etyckie teksty dramatyczne.
Tłumnie – jak zawsze – oblegane Salony Poezji będą nadal proponowały słuchaczom najpięk­
niejszy dar jakim może obdarować aktor widza: szacunek i radość.
Kraków, 1 października 2013
249
Artyści o Salonie
Miłe wspomnienia
Małgorzata
Gałkowska
Rytmami nasycony jest świat, który nas otacza.
Spotykamy się z nimi nieustannie, od pierwszych chwil życia.
Rytmem jest ruch kołyski i śpiew, który mu towarzyszy,
błysk morskiej latarni i szum fal bijących o brzeg.
Andrzej Szczeklik
Andrzej Głuc
Każda moja wizyta w Salonie Poezji wiąże się z miłym wspomnieniem i zawsze przyjmuję nowe
propozycje z wielką radością. I nie ma znaczenia czy jest to czytanie współczesnej poezji, czy
też klasyki – zawsze kiedy Salon dobiega końca, pozostaje uczucie niedosytu. Mówienie poezji,
przekazywanie swoich emocji w tak bliskim kontakcie z publicznością niesie ze sobą wielką przy­
jemność. Salon Poezji jest dla mnie również możliwością spotkania kolegów z innych teatrów,
przyjaciół i poetów, czy wreszcie wspaniałych muzyków, którzy towarzyszą każdemu niedzielne­
mu wydarzeniu.
Najbardziej zostanie mi w pamięci czytanie fragmentów pieśni „Odysei” Homera. Była to wy­
jątkowa okazja, zarówno dla nas aktorów jak i widzów. Okazja i możliwość spotkania się z fascy­
nującym materiałem, z którym nie mamy szansy zetknąć się w codziennej pracy w teatrze. Sam
pomysł czytania całości poematu w kilku cyklach wydaje mi się niezwykle celny i cieszę się, że
mogłam w tym uczestniczyć.
Nie mogę oczywiście nie wspomnieć o ciepłej i przyjaznej atmosferze, która jest zasługą wszyst­
kich współtworzących salon. Atmosferze, która rozniecana za każdym razem, z tym samym entu­
zjazmem zachęca nas do powrotu.
To ważne, że istnieje miejsce, gdzie poezji można słuchać i można ją mówić.
Małgorzata Gałkowska
250
Artyści o Salonie
Andrzej Głuc
Irena Jun
Irena
Jun
Azyl dla poezji
Krakowski Salon Poezji to miejsce, gdzie schroniła się Poezja, a z nią ci, którzy jej potrzebują – pu­
bliczność i aktorzy. Pomysł Anny przerósł nasze oczekiwania; miasta, które go przyjęły w Polsce
i dalej – gromadzą tych dziwnych ludzi, którzy potrafią słuchać poezji. Stąd już blisko do wzru­
szenia i radości przeżywania ofiarowanego słowa poetyckiego. Może wzniośle brzmi ten wstęp
do moich wspomnień, ale czuję się szczególnie związana z uprawianiem, przekazywaniem poezji.
Brałam udział w kilku spotkaniach Salonu, wspominam je jak najlepiej. Wieczór poświęcony
Wisławie Szymborskiej w Sztokholmie – świetnie zorganizowany, a polska widownia – niezwykle
serdeczna.
Krakowski Salonie Poezji, żyj, rozrastaj się, sprzyjaj Poezji. Poezji kochanej i wciąż w naszym
życiu obecnej.
251
Artyści o Salonie
Refleksje uczestnika
Andrzej Głuc
Marek
Litewka
Marek Litewka
Krakowski Salon Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, jak się Państwo domyślacie – w Kra­
kowie, jest fenomenem. I na tym mógłbym zakończyć, ale spróbuję dodać jakieś uzasadnienie, tej
przecież wyczerpującej definicji. Otóż: w przepięknym foyer co tydzień zasiadają komplety widzów­
-słuchaczy. A zdarza się często, że okupują schody od góry do dołu. Bo pomysł Anny Dymnej roz­
błysnął, jak cudnej urody fajerwerk, nad starym Krakowem. Skrzyknęła Ania ekipę w osobach: Anny
Burzyńskiej, Józefa Opalskiego, Bronisława Maja i pod patronatem dyr. Krzysztofa Orzechowskie­
go – i poooszło! Bo tak jak królową nauk jest matematyka, jak królową literatury (umotywowanie
później) jest poezja, tak królową trafionych inicjatyw jest Anna Dymna (bez motywowania, bo to
samo przez się!). A weźmy od uwagę, że w epoce „kompa” z Internetem i telewizji bez granic, poezją
zarazić jest trudno. Tak też było, na chwilę, na początku. Starsi widzowie, potem w średnim wieku,
aż wreszcie młodzież! Patrząc czasem – niechcący – na widownię, widzę i takie twarze, które chyba
musiały wziąć przepustki od rodziców, gdyż, np. Salon Zaduszkowy zaczyna się o 22.00.
Ale co nam niesie Salon? Nie wymienię poetów, polskich i niepolskich, których wiersze czytano,
nie wymienię plejady aktorów, poetów i innych artystów, którzy tę poezję czytali, ani wspaniałych
muzyków, ozdabiających nutami strofy, bo to miała być refleksja, a nie bibliografia. Nie wymienię
też miast, które „ukradły” Salonowy pomysł, bo jest ich za dużo, w kraju i zagranicą – od np. Tcze­
wa po np. Montreal. I tak fenomen przeistoczył się w światowe zjawisko pt. „Czytamy poezję”. Bo
przecież jest ona refleksją nad życiem i śmiercią, miłością i nienawiścią, wolnością i zniewoleniem,
ale w esencjonalnej formie. To, co epik rozkłada na setkach stron, wspaniała Wisława Szymborska,
w najpiękniej prostych słowach, zawiera w kilku strofkach. Nie, żebym miał coś do Prousta, ale co
Pani Wisława to Pani Wisława. Salon edukuje, uczy widzieć to, na co się patrzy, łapać myśl, która
przelatuje, jak – za ks. Janem Twardowskim – „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”.
Odróżniać poezję śpiewaną Asnyka od „poezji śpiewanej” typu: „Kocham cię wciąż, a ty mnie nie,
czemu ach czemu, ty nie kochasz mnie”. I za to chyba wszyscy, zwłaszcza młodzi bywalcy Salonów są
Ci Aniu wdzięczni. Ja zaś za to, że pozwoliłaś mi przeczytać własne wierszyki w towarzystwie takich
potęg jak Baczyński, Norwid czy Hemar. To zaszczyt. Dzięki, Anno, za to, że mój syn sięgnął po
tomik Gajcego, a jego ojciec znowu po długopis, żeby opisać sikorkę wcinającą słoninkę na balkonie.
A tak nawiasem – trochę żal, że wśród „mądrych”, opowiadających o cudach nowych pozy­
cji prozy wszelakiej, nikt nie zająknie się o poezji, że szlachetny wierszyk można czasem usłyszeć
w wykonaniu autora – Wojtka Młynarskiego, w „Szkle kontaktowym” i że łatwiej na dzieła poetów
trafić w antykwariatach, niż w renomowanych księgarniach. Telewizja na ich temat milczy, chyba,
że jakiś Nobel się przytrafi. A gdyby jakiś cichy kącik z poezją w TV? Choćby malutki. No cóż.
A na koniec – z okazji 120-lecia Teatru Słowackiego, życzę mu 200 lat, ale z nieodłącznym
Salonem Poezji przy boku.
Rozpędzony Marek Litewka.
252
Artyści o Salonie
Konrad Mastyło
Konrad
Mastyło
Jak tlen
Dzięki spotkaniom i uczestnictwu w Salonach Poezji (wieczna chwała Ani Dymnej za pomysł!),
przekonałem się, że poezja jest nam potrzebna jak tlen, szczególnie w dzisiejszych czasach. Kiedyś
dawała nam nadzieję, a dziś stara się choć na chwilę zatrzymać nas w biegu i przenieść do innego
świata. Tego lepszego.
Andrzej Głuc
tycka,
Salonowe trio: Beata Rybo
Mastyło
Jacek Wójcicki i Konrad
253
Artyści o Salonie
Salonowy styl
Beata
Paluch
Rzeczownik, rodzaj męsko-rzeczowy kobiecą ręką wymuskany, od włoskiego słowa „salone” po­
chodzący – salon. Wymawiaj [salón]. Duży pokój, dzienny pokój, pokój gościnny. Spotkanie to­
warzyskie w elitarnym gronie. Salonowy nastrój, salonowy styl i… salonowiec. Wymawiaj [saló­
nov’iec] – rzeczownik, rodzaj męski! Bywalec salonów, człowiek wyrobiony towarzysko, a także:
Andrzej Głuc
…taka elegancka zabawa klaps, klaps z lewa, z prawa argumenty spadają na część ciała intymną,
a wokół bliźni, każdy szczerzy się z miną niewinną
(OT.TO Salonowiec)
Beata Paluch
Zasady gry są bardzo proste i łatwe do zapamiętania. Bierze się kogoś, zawiązuje mu się oczy
i ustawia tak, by ta część ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, była wypięta na środek sa­
lonu, a następnie w zależności od konwencji, uderza się w tę część dłonią, paskiem, lub kopie bez­
litośnie. Delikwent (najczęściej skonfundowany) zrywa opaskę i musi wskazać napastnika. Jeżeli
nie zgadnie, to znów zawiązuje mu się oczy i zabawa zaczyna się od nowa. Jeżeli zgadnie, to mówi
mu się, że nie zgadł i… reszta zależy od temperamentu wybrańca. Poważne źródła historyczne do­
noszą, że już Solon grał w salonowca, a także Neron. Ten drugi pewnego razu tak się zamachnął,
że Petroniusz rąbnął łbem w lampkę oliwną i z tego zrobił się wielki pożar Rzymu. Potem Neron
zwalił wszystko na chrześcijan, bo nie chcieli z nim grać, pokazywali mu język i w ogóle go przezy­
wali. Najnowszą historię salonowca opisał Waldemar Łysiak w książce pt. „Salon: Rzeczpospolita
kłamców”. O przeciwwskazaniach i skutkach ubocznych gry można przeczytać na stronie: www.
salonowiec.pl. Mój dziadek, dla którego salon był synonimem ciepła i błogiej przyjemności, chociaż z salonem
(jako chłop z dziada pradziada) nie miał nic wspólnego, od wczesnego mego dzieciństwa uczył
mnie zasad gry w salonowca. Będąc nauczycielem języka rosyjskiego w Ludowej Ojczyźnie, która
zakazała mu nauczania języka polskiego, którego nauczał na Wołyniu przed wybuchem drugiej
wojny światowej, uważał że mnie musi nauczyć przede wszystkim jak nie dać się kopać. Wydawa­
łoby się, że wystarczy nie dać się wybrać. Otóż nie! Trzeba dać się wybrać! Ale nie wolno pozwolić,
żeby zasłonili ci oczy. Kiedy cię wybiorą, musisz tak zauroczyć, zaskoczyć, zaczarować, zakwilić,
zabrykać, zaćwierkać, zaćwirwirykać, żeby ci, co cię wybrali, zapomnieli, gdzie zmierzali i słucha­
li… Słuchali.
254
Artyści o Salonie
Żeby pod Mariacką Bramą
było słychać: Brawo! Brawo!
Chcemy jeszcze raz to samo!
I zatem, kiedy salonowca już „ni ma”, dziadkowy salon się zaczyna. Piękne, ciepłe miejsce, pełne
wspaniałych duchów i ludzi. Pełne myśli, emocji i uczuć; z herbatą, ciastem i ogniem w komin­
ku – jak Krakowski Salon Poezji. I wtedy można się bawić w coś zupełnie innego.
Andrzej Głuc
Beata Paluch czaruje
w Salonie
255
Artyści o Salonie
Władysław
Pluta
Marzy mi się piąta setka w złocie
Pierwsze spotkanie dotyczące wcielenia w życie pomysłu utrwalenia, poprzez wydawnictwo, spot­
kań Krakowskiego Salonu Poezji miało miejsce grubo po pierwszej setce. Mieliśmy zaprojektować
pierwszą księgę! To było bardzo odpowiedzialne zadanie i pamiętam różne obawy, zarówno swoje,
jak i Organizatorów, jak to powinno wyglądać, jakie powinno być?
Tego typu zadanie, czy raczej wyzwanie, bardzo mi odpowiada, dlatego, że to – pozornie – nie
jest atrakcyjna książka… Ma to być druk użytkowy, katalog, który pokazuje siłę, ogrom i konse­
kwencję w przeprowadzaniu artystycznego przedsięwzięcia, porządkuje ogromny dorobek każdej
setki salonów, gdzie przewijają się dziesiątki, tysiące ludzi – wykonawców, poetów, gości… Zawsze
w takich sytuacjach najważniejsza jest odpowiedź na pytanie: jak najlepiej zrealizować podstawo­
we funkcje takiej publikacji z jej wszelkimi ograniczeniami?
Podstawowym ograniczeniem był skromny budżet. Wiadomo jednak, że tego typu kronika
dotycząca zagadnień związanych z poezją nie musi być ekskluzywnie wydana. Wręcz może nie
byłoby to właściwe. Słowo miało być na pierwszym miejscu! I to od początku narzuciło nam wy­
raźną dyscyplinę: nie posługiwaliśmy się kolorowymi fotografiami – wszystko doprowadziliśmy
do dwóch kolorów, wybraliśmy stosunkowo cienki, ale dobry papier, na którym dobrze się drukuje
ale i dobrze się czyta, bo nie „blikuje”…
Salon, już po pierwszej setce, był opromieniony sławą, już sam w sobie był bardzo atrakcyjną
ideą i szalenie zorganizowaną! Jego cykliczny charakter sprawił, że stosunkowo łatwo było wymy­
ślić formułę albumu: i tę graficzną, i organizacyjną, dotyczącą rytmu pracy wydawniczej, podziału
publikacji, które nawiązują do pewnych form poetyckich; jest tu i rytm, i nadrzędna koncepcja,
którym należało później nadać określone wartości graficzne. Niczego nie robiłem dla dekoracji,
dla efektu plastycznego. Słowa i fakty są podstawowym budulcem tej książki.
Jednak, przy budowaniu założeń projektowych, podstawowe dla mnie jest to, aby dane dzieło
miało zdecydowany charakter, było wyraźnie określone, bardzo konsekwentnie przeprowadzone
i natychmiast rozpoznawalne. Tym, co wyróżnia poszczególne tomy albumu, jest zdecydowana
kolorystyka (kolor wiodący okładki plus barwa środka drukowana z czerni i procentu koloru wio­
dącego: zieleń, błękit, pomarańcz i teraz czerwony) oraz intrygujący, dynamizujący znak graficz­
ny – setka z jednym odwróconym zerem wyobrażającym deklamujące usta. Piąty tom obejmujący
jubileuszową pięćsetkę chciałbym zrobić w złocie.
Co tu jest jeszcze genialnie prościuteńkie? Każdy z opisywanych Salonów ma wydzielone dwie
strony: kluczem był zawsze felieton Pawła Głowackiego, on miał swoje stałe miejsce, a ponieważ
w poszczególnych przypadkach jego długość podlegała zmianom, wolne przestrzenie maksymal­
nie wykorzystywałem dla zamieszczenia żywych, niemal reporterskich fotografii dokumentują­
cych opisywane wydarzenie. One były dodatkiem do słowa w szlachetnym rozumieniu, stąd też
zawsze „trzymały się” marginesów.
256
Artyści o Salonie
Piotr Kubic
Władysław Pluta
Ponadto wszystkie podstawowe informacje: numer, data, tytuł, wykonawcy w ramach prze­
strzeni każdego salonu znajdują się zawsze w tym samym miejscu. Dlatego niezwykle łatwo tu
odszukać wszelkie potrzebne informacje. Zawsze przygotowuję takie wydawnictwa z myślą o czy­
telniku, dla tego, kto będzie takiej publikacji UŻYWAŁ. Wszystkie swoje środki podporządkowa­
łem zatem funkcji, a funkcją było opisanie poszczególnych spotkań salonowych. Wielkość czcionki
i szerokość łamu, która zapewnia komfort czytania, wygodna objętość jednego tomu i jego ciężar
sprzyjający odbiorcy. Zawsze podkreślam, że jestem rzecznikiem czytelnika, ale w tym wypadku
nie stanowiło to żadnej rozbieżności, bo moje założenia całkowicie pokrywały się z oczekiwaniami
organizatorów i wydawców, czyli Teatru im. Juliusza Słowackiego. Tak, że praca nad tą książką,
była i jest, i będzie zawsze wielką przyjemnością.
Przy okazji pracy nad kolejnymi częściami książki szczęśliwie udało się stworzyć wspaniałe,
doskonale zgrane grono współpracowników, którzy pracują na rzecz maksymalnie dobrego efektu
końcowego. Trzeba pamiętać, że każda książka jest dziełem zbiorowym i czasem pozornie najsłab­
sze ogniwo może zadecydować o charakterze całości.
Członkowie naszego zespołu, mimo, że bezpośrednio nie uczestniczą w przygotowaniach cyklu
pani Anny Dymnej, tworzą swoistą niewidoczną „ekipę postprodukcji”, a że pod względem me­
rytorycznym i graficzno-edytorskim skupiają w swoich rękach komplet informacji o cyklu i mają
jego całościowy ogląd, paradoksalnie często wiedzą o nim więcej, niż niejeden najwierniejszy widz.
W 2004 roku zaczęliśmy serię, nie mając jeszcze świadomości jak to wszystko dalej będzie się
toczyć. Przyjęte wówczas założenia okazały się jednak tak trafne, że mimo iż przez lata trwania
Salonu różne parametry jego archiwizacji podlegały ewolucjom, w zasadzie nie musieliśmy zmie­
niać zasad, które udało nam się na samym początku określić. One stanowią drogowskaz i dyscy­
plinują przygotowywanie następnych edycji tej książki. Stanowią rodzaj ramówki, którą następnie
twórczo się wypełnia. Przygotowując kolejne edycje książki salonowej muszę z dumą stwierdzić,
że założenia graficzne przyjęte w „prototypie” i dyktowane wtedy różnymi zewnętrznymi ograni­
czeniami – wciąż znakomicie się sprawdzają!
257
Artyści o Salonie
Feliks
Szajnert
Odłóżcie na godzinę smartfony i laptopy
Na mapie kulturalnej Krakowa widniała biała plama, którą dostrzegła i potrafiła wypełnić Anna
Dymna. Tak powstał Salon w „moim” Teatrze. Kiedy dołączyłem do olbrzymiej grupy kolegów
czytających wiersze, poczułem ten dreszcz emocji, jaki daje tak bliski kontakt z odbiorcą. Poczu­
łem też, że swoim sposobem pojmowania i interpretowania poezji dodaję temu projektowi jeszcze
jedną barwę – swoją własną. Poezja kształtuje wrażliwość, charakter i sposób patrzenia na otacza­
jącą nas rzeczywistość, kieruję więc apel do młodych ludzi: odłóżcie na godzinę w niedzielne po­
łudnie smartfony i laptopy i przyjdźcie posłuchać poezji! Dziękuję Ani za tę przygodę artystyczną.
Dziękuję też Halince Jarczyk, bez której Salon byłby uboższy.
i widzami
Andrzej Głuc
Feliks Szajnert z młodym
Andrzej Głuc
Feliks Szajnert
258
Artyści o Salonie
Andrzej Głuc
Jerzy Święch
Jerzy
Święch
Czytam wiersz
Uczyłem się składać litery na „Lokomotywie” Tuwima. Wiedziałem, że to coś więcej niż zwy­
kła bajka. Żeby urzekła pięknem, trzeba ją specjalnie mówić, czytając wersy zgodnie z zapisem,
mało – robiąc jeszcze małe przerwy w środku czytanej linijki. Od małego wiem, że wiersz to mowa
specjalna, odświętna. Tylko rymowanką można obwieścić wszem i wobec miłość, jaką żywimy dla
cioci, w ten sposób przekazane są w kalendarzach do zrywania złote maksymy. Potem dowiedzia­
łem się, że ten rodzaj twórczości jest obwarowany specjalnymi rygorami, których znajomość jest
obowiązkiem aktora. Próbowałem poznać te zasady, przeczytałem kilka książek. A przecież, gdy
po śmierci prof. Marii Dłuskiej poproszono mnie, abym powiedział dla telewidzów jej utwór, nie
umiałem oddać struktury wiersza, pogubiłem się.
Zaproszony na pokaz egzaminacyjny Adam Ziemianin gratulował mi przygotowania studen­
tów, kończąc wypowiedź: „Świetni, świetni. Tylko ja trochę inny wiersz napisałem”.
Z lękiem czytam utwory Norwida, bojąc się, że nie umiem odczytać kodu. „Bema pamięci
żałobny rapsod” – to polski heksametr. A „Gladiator”? Niektórzy wiedzą, ale skąd? A nie chodzi
o zabawkę, igraszkę słowną – jaką są np. limeryki. Wiersz jest zaklęciem. Wypowiedziany otwie­
ra światy obecne a równoległe. Poezja jest kluczem do zrozumienia tego co nas otacza, odkrywa
znaczenia dla nas patrzących bez niej niedostępne. Wypowiedziana – staje się. Nie dotrą do niej
głusi, ślepi nie ujrzą zaklętych krain. Danuta Michałowska powtarza, iż tylko niektórzy posiedli
prawo do mówienia wiersza, to specjalna zdolność. Któż z zawodowców przyzna się, że jest poza
tą grupą? A forma to nie jedyny kłopot. Jest jeszcze treść. Nie wolno grać wiersza. Wierszem się
gra, ale wiersza się nie gra. „Zemsta” jest napisana wierszem o toku trochejowym. „Paweł i Gaweł”
nie może być mówiony jak Papkinowy opis przewag rycerskich. Bardzo nieszlachetne jest czytanie
wiersza na tle muzyki. To przyznanie się, że nie umiemy zapełnić przestrzeni. A jak nie umiemy,
to dlaczego publicznie czytamy wiersze? I jeszcze – wiersz powstaje wtedy, gdy rozsadzających
emocji nie można już dłużej pomieścić w sobie. Grek Zorba w takich chwilach tańczył. Trzeba tak
mówić wiersz, by oddać całą jego złożoność, przedstawić zapisany świat i nie rozbić świetlnej bań­
ki unoszącej się nad słuchaczami. Słowo tu użyte ma wartość oszlifowanego drogiego kamienia.
W wielkim utworze nie może być zastąpione, przestawione. Siadając przed słuchaczami w Salonie
Poezji, czuję się jak muzyk, mający przed sobą na pulpicie nuty.
259
Artyści o Salonie
Andrzej Głuc
Anna Tomaszewska
Szczególna przyjemność
Czytanie poezji w Salonie daje szczególną przyjemność obcowania poprzez słowo z publicznością
na wyciągnięcie ręki. Daje aktorowi swobodę interpretacji tekstów i stwarza wyjątkową możliwość
improwizacji.
Lubię czytać w Salonie…
Grzegorz Mielczarek,
Anna Tomaszewska,
Maciej Jackowski
Andrzej Głuc
Anna
Tomaszewska
260
Artyści o Salonie
Ewa
Worytkiewicz
Poezja o poezji
Andrzej Głuc
***
Przychodzą dobrowolnie
by pobyć przez chwilę
z tymi, co byli Inni.
Bo myśleli wierszem.
Ewa Worytkiewicz
jako Bardzo Zły Wilk
(Salon poezji dla dzieci)
***
Słowa, jak dym z papierosa.
Jak hafty koronki.
Z babcinego kuferka.
Ulotne, zakurzone.
Wirują pod sufitem.
Wpadają do ucha.
I wypadają.
Słowa utkane muzyką,
Wersem, frazą, rytmem.
Czasem nieprzyjemne.
Bolesne jak ból zęba.
Raniące.
Bardziej niż kamień.
A jednak –
Wielu jest takich,
którzy w oparach dymu
czują się szczęśliwi.
I wirują pod sufitem
trzymając się za ręce.
***
Szekspir – opasły grubas
w koronkach, I łysy.
Jesienin – z płową wstęgą włosów
i alkoholem. Pod pachą.
Maur Puszkin z pistoletem.
Mickiewicz w bokobrodach.
Na skale. W pelerynie.
Słowacki – 1,49 wzrostu,
lekko kulejący.
W nieskazitelnie białych rękawiczkach.
Różewicz – też nie za wysoki.
Poświatowska – ze swoim
kołaczącym jak ptak sercem.
Tuwim – z myszką na twarzy.
Leśmian – z nosem lub bez.
Krucha Emily Dickinson.
Witkacy z kokainą
i nieznanym grobem.
Wszyscy szaleni.
Myślący Inaczej.
Bardziej lub mniej
Podobni do mnie.
Do swoich fotografii.
Portretów.
Wspomnień.
I wyobrażeń.
Stają przede mną
w długim korowodzie.
Gdy czytam poezję.
261
Artyści o Salonie
Szukanie tajemnicy
Andrzej Głuc
Błażej
Wójcik
Błażej Wójcik
Brałem udział w wielu spotkaniach Krakowskiego Salonu Poezji, wiele z nich było dla mnie waż­
nych, wiele pozostawiło intensywne wspomnienia. Pierwszym, i mam wrażenie najistotniejszym,
był „Jesienin”. Wspólną przygodę z poezją tego artysty zaproponował mi Jurek Grałek. On ukła­
dał scenariusz. Jesienin jest do niego przypisany, zrośnięty z nim – „mówił go” od dawna, jeździł
po Polsce prezentując w formie monodramu. To jest cudowna poezja, której energia była zgodna
z tym co się we mnie działo, z moim stanem ducha w tamtym momencie. Zaraziłem się nią.
Wtedy też przekonałem się, że poezja nie jest martwa, lecz niezwykle żywa, intensywna. I to ode
mnie zależy, czy można ją w ciekawy, energetyczny sposób przekazać. To salonowe doświadczenie
zaowocowało później pełnokrwistym spotkaniem teatralnym. Wróciliśmy z Jurkiem do tego pro­
gramu po bodajże dwóch latach, żeby usystematyzować wiersze nieco inaczej, ułożyć w opowieść,
dodać im życia przestrzenią Sceny w Bramie, scenografią Agaty Dudy-Gracz, akordeonowymi
brzmieniami chłopaków z Motion Trio. Udział tych konkretnych muzyków w Salonie i później
w spektaklu w Bramie od początku był niezwykły: właśnie myśleliśmy o nich z Jurkiem, gdy się
okazało, że pani Ania Dymna nas uprzedziła i zaprosiła do wspólnego występu. Telepatia!
Salon z poezją Jesienina był niezwykle istotny dla mnie, także dlatego, że po nim odważyłem się
wziąć udział w następnych…
Ważni byli Oberiuci – fascynacja sprzed lat. Dawno temu z Radkiem Krzyżowskim, Dominiką
Bednarczyk i Agą Korzeniowską zrobiliśmy spektakl w reżyserii Łukasza Czuja pt. „Sen pogod­
nego karalucha” na podstawie twórczości oberiuckiej: Charmsa, Wwiedeńskiego, Olejnikowa. To
jest bardzo intrygująca poezja z groteskowo-onirycznym sztafażem, taki Monty Pyhton czasów
sowieckich. Po tym doświadczeniu dużo się we mnie działo, chodziło mi po głowie, że warto coś
z tym dalej zrobić. Dorwałem książkę „Pijcie ocet, panowie” – wybór poezji oberiuckiej w prze­
kładzie Jerzego Czecha, zaprosiłem Grzesia Mielczarka… i wszystko tak się idealnie złożyło, że
powstał ciekawy Salon. Ta fascynacja Oberiutami trwa nadal, marzę teraz o spektaklu muzycz­
nym…
Zawsze w swoich wyborach starałem się szukać czegoś nieznanego, nieoczywistego, kierowała
mną chęć odkrycia kolejnej tajemnicy zawartej w poezji, lub próba podejścia do niej z innej, nie­
typowej strony. Tak jak gdy przygotowałem sonety Petrarki z Marianem Dziędzielem: w nowych
przekładach, przy akompaniamencie gitary elektrycznej, w rytmie bluesów, bo to nie są senty­
mentalne strofy sprzed wieków, brzmiące dobrze tylko przy lutni, ale płonące wysoką temperaturą
teksty!
Najciekawsze dla mnie jest poszukiwanie, zmaganie się z nową materią, jej ujarzmienie. To, co
oparte na tekście i słowie jest zawsze solidnie przygotowane i przemyślane. Improwizacja w Salo­
nach przygotowanych przeze mnie dotyczyła w zasadzie sfery muzyki. Na próbach wyznaczaliśmy
co prawda pewne „kamienie milowe”, momenty, gdzie miała się pojawić, ale zawsze mówiłem
262
Artyści o Salonie
muzykom, żeby pomiędzy tymi „bramkami” nie bali się improwizować: „Jeśli poczujesz, że chcesz
grać – graj! To też jest twój czas”. W moim odczuciu nie jest dobrze, kiedy program spotkania
poetyckiego dzieli się na bloki: słowo, muzyka, słowo, muzyka, itd. One powinny się przenikać,
płynąć razem. Przyboś – którego z resztą również kiedyś czytałem – pisał, że każde słowo ma
swoją melodię, jest muzyką. Nie ma zatem powodu, aby oddzielać muzykę od słowa mówionego.
Improwizowana muzyka, która wpływa w precyzyjnie przygotowane słowo, to strumień, który
nas, mówiących aktorów, zaskakuje, porywa i unosi. Daje FLOW.
Andrzej Głuc
Janusz Wojtarowicz,
Marcin Gałażyn,
Paweł Baranek
263
Andrzej Głuc
O widzów troszczy się
Bartosz Jelonek
Andrzej Głuc
Muzy Salonu:
Ewa Ziencikiewicz,
Halina Jarczyk,
Anna Burzyńska
Andrzej Głuc
Paulina Nawalany
i Konrad Mastyło –
pogawędka przy kawie
264
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Słodkie życie Salonu
Jadwiga Romańska – znakomita śpiewaczka
operowa i Żuk Opalski
Bartłomiej Oskarbski –
niezastąpiony pomocnik
koordynatora Salonu
265
Andrzej Głuc
Nawet schody
mogą być poetyckie
Czytajmy poezję
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Lekcja poezji
266
Andrzej Głuc
Miło być znowu dzieckiem…
Andrzej Głuc
Goście
uroczystego
Salonu
Poezji
z okazji
110-lecia prapremiery
„Wesela”
267
Bywalcy o Salonie
Pani
Krystyna
Biernacka
Strawa duchowa
Pani
Irena
Cygan
Cudowny dar
Przychodzę na spotkania Krakowskiego Salonu Poezji, bo stanowią dla mnie strawę duchową na
cały tydzień. Piękne słowo to niemało, ale jego wykonanie podkreśla treść i odkrywa więcej zna­
czeń. Obok niego ważni dla mnie są także dowcipni gospodarze, piękno sali, wykonawcy i oprawa
muzyczna, ciekawi poeci i dobór wierszy. Na zawsze zapamiętam „Bal w operze” Tuwima oraz
wiersze Władysława Broniewskiego w wykonaniu Krzysztofa Orzechowskiego, doskonałą oprawę
muzyczną do poezji Gałczyńskiego grupy studentów z prof. Tadeuszem Malakiem. Proszę jeszcze
o więcej Tuwima, chciałabym częściej móc widywać i słuchać pana Bronisława Maja, panią Anię
Dymną i pana Andrzeja Seweryna. Jestem stałą bywalczynią dopiero trzeci rok!
Dlaczego tyle lat zmarnowałam, głupia?! Jesteście WSPANIALI. DZIĘKUJĘ.
Pierwszy raz kierowała mną ciekawość, później zachwyt! Otoczenie Teatru im. Juliusza Słowac­
kiego – prawdziwej świątyni sztuki – podnosi rangę Krakowskiego Salonu Poezji i nobilituje
uczestników jego spotkań. Z literatury wiemy, że salony były domeną dworów królewskich, ary­
stokracji, bogatego ziemiaństwa… I tak jest do dziś, tylko zmieniła się zasada: są salony mody,
polityczne i inne, ale tylko dla wybranych, elity biznesu i polityki. Szary człowiek raczej nie ma
szans na uczestnictwo w tych spotkaniach. Dlatego z całego serca dziękuję pani Annie i dyrektoro­
wi Orzechowskiemu za możliwość uczestniczenia w słuchaniu poezji recytowanej przez aktorów,
którzy wypowiadając słowa poetów potrafią wywołać u nas – słuchaczy – emocje, uczucie radość,
nastrój, zadumy czy smutku.
Ja odbieram poezję jako chwilę wytchnienia od codzienności: szarej, drapieżnej i wulgarnej.
Często słowa wierszy wywierają u mnie rachunek sumienia na taśmie przeżytych wspomnień.
Jedne są powodem do dumy, inne – wstydu, przypominają błędy popełnione w życiu. Słowem –
są bodźcem do analizy mojego postępowania. Muzyka zaś jest dla mnie jak plaster miodu na
polepszenie samopoczucia, zapomnienie o dolegliwościach, starości i wszystkim, co związane jest
z wiekiem (mam 83 lata).
Szczególnie pamiętam spotkanie z panią Mają Komorowską, która, gdy stanęła na estradzie,
była jakby jedną z nas: bez makijażu, w skromnym stroju, z włosami związanymi w koczek, oku­
larami spadającymi na koniec nosa… Ale gdy zaczęła czytać!… Zapanowała bezwzględna cisza
i nikt się nie wstydził łez spływających po policzkach.
268
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
Brawa dla poezji!
Grzegorz Turnau
rozdaje autografy
Andrzej Głuc
Wierna Publiczność Salonu
269
Bywalcy o Salonie
Pani
Wiesława
Grela
Zaczarowany czas
Pani
Maria
Musioł
Przystanek Salon
Dzięki spotkaniom w Krakowskim Salonie Poezji jest mi łatwiej żyć i mieć nadzieję na porządek
na świecie. Od niedzieli rano zaczyna się dla mnie zaczarowany czas. Mam możliwość w kameral­
nym salonie Teatru im. Juliusza Słowackiego słuchać pięknych tekstów poezji recytowanych przez
wspaniałych aktorów i słuchać muzyki wykonywanej przez wybitnych profesjonalistów. Z ener­
gii, którą „ładuję się” w Salonie, czerpię przez parę dni. Chce mi się żyć, wierzę w ludzi, czuję się
bezpiecznie. Pod koniec tygodnia cieszę się, że znów czekają na mnie nowe wrażenia; że pojadę
po wejściówki, spotkam (w większości) znajomych „kolejkowiczów”… i choćbym miała wątpliwo­
ści – z powodu konieczności wstania przed piątą rano, albo braku czasu – to w piątek wieczorem
już wiem, co mam robić: pakuję torebkę i wiem, że MUSZĘ jechać.
Do Salonów przyciąga mnie też przemiła atmosfera spotkań. Organizatorzy – Anna Dymna
z dyrektorem Krzysztofem Orzechowskim – zawsze życzliwi, ciepli, żartobliwie się nieraz prze­
komarzający… Józef Opalski i Bronisław Maj – profesjonalni, młodzi panowie z obsługi widza –
sympatyczni i rzeczowi. Bez nich spotkania w Salonie Poezji nie miałyby takiego uroku. Każda,
sporadyczna zresztą, nieobecność pani Dymnej powoduje odrobinę tęsknoty.
Magia Krakowskiego Salonu Poezji sprawia, że ludzie, z którymi wspólnie słucham poezji i mu­
zyki, są także mili, kulturalni i czuję się w takiej atmosferze wspaniale. Ulubionymi aktorami pre­
zentującymi poezję są dla mnie Anna Polony, Anna Dymna, Krzysztof Orzechowski i Grzegorz
Mielczarek. Bardzo lubię też wspaniałą Halinę Jarczyk – Muzycznego Anioła Salonu.
Od dwóch lat przyjeżdżam na Salony z małej miejscowości Wolbrom odległej od Krakowa
o 40 km. Łącznie uczestniczyłam w czterdziestu czterech Salonach. Moje ulubione to spotkania
z poezją Tuwima: „Bal w operze”, „Kwiaty polskie”, z poezją Broniewskiego („Ulica Miła”!), spot­
kanie wielkanocne „Cóżem Ci uczynił”. Duże wrażenie wywarły na mnie także Salony: poezji
akmeistów, Fernando Pessoi, spotkanie z aktorami ze Lwowa.
Lubię spotkania poetyckie u pani Anny Dymnej, bo tchną uśmiechniętym smutkiem, pachną
dobrym przemijaniem i nastrajają do pozytywnego spojrzenia w przyszłość. Salon jest świetlisty
i ciepły. Chwile tu spędzone to czas, który pozwala zatrzymać się choć na chwilę w pędzie co­
dzienności. To mój przystanek na autostradzie zwariowanego tygodnia, gdzie tylko się mijamy.
Dzyń! Dwunasta. Czas na poezję. Czas na SPOTKANIE!
270
potrzeby…
Andrzej Głuc
Poezja – towar pierwszej
…mimo, że nie reglamentowany…
Andrzej Głuc
…wciąż przyciąga wielu chętnych…
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
…do kontemplacji wierszy
271
Bywalcy o Salonie
Moi ukochani aktorzy
Pani
Michalina
Przychodzę na spotkania Krakowskiego Salonu Poezji, ponieważ jest to dla mnie prawdziwa uczta
duchowa. Zawsze kochałam teatr – to była i jest dla mnie świątynia sztuki… i tak samo trak­
Karandyszowska tuję Salon. Jestem z pokolenia wychowanego na Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie i innych
wielkich poetach. Tych przede wszystkim preferuję. Nade wszystko w wykonaniu Anny Polony,
Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, Anny Seniuk, Zofii Kucówny, Mai Komorowskiej, Jerzego Tre­
li, Krzysztofa Globisza… Trudno ich wszystkich wymienić, ale moimi ulubionymi aktorami są
artyści właśnie z tej generacji. Najżywsze wspomnienia pozostawiły we mnie Salony poświęcone
poezji Norwida, Tuwima (w wykonaniu Krzysztofa Orzechowskiego!), spotkania przed Niedzielą
Palmową i Bożym Narodzeniem. Piękny był Salon o Krakowie. Może jeszcze kiedyś się powtórzy?
Pani
Ewa
Wołosewicz
Balsam dla duszy
Gdy usłyszałam, a potem przeczytałam w „Dzienniku Polskim” informację o Krakowskim Sa­
lonie Poezji, przyszłam wiedziona ciekawością. Chciałam zobaczyć i usłyszeć „to coś” – nowe,
nieznane mi dotychczas zjawisko kulturalne, poetyckie, i do tego z towarzyszeniem muzyki. Tak
więc „to coś” mnie urzekło i w każdą niedzielę (jeżeli Salon jest), już około godziny 10.15 jestem
przed drzwiami teatru, bez względu na pogodę.
Lubię poezję – sama dużo czytam, ale słuchać pięknych wierszy w takim miejscu, w wykonaniu
artystów i przy muzyce, to doprawdy nadzwyczajne przeżycie.
Bardzo lubię atmosferę Salonów (poczęstunek, kawę, czasem dzwoniące komórki), lubię słuchać
artystów, krótkie z nimi rozmowy, autografy. A Gospodarze – to po prostu balsam dla duszy i oczu.
Wspominam też aktorów, którzy niestety już odeszli, a czytali wiersze w Salonie: Gustawa Holo­
ubka, Krzysztofa Kolbergera, Jerzego Nowaka… Aktorów ulubionych – tych z Teatru im. Juliusza
Słowackiego i Starego, często oglądam w spektaklach – tak więc jest to dodatkowa przyjemność.
Szczególnie zapamiętam spotkanie z utworami Brechta, podczas którego Krzysztof Orzechow­
ski w „swobodnej” koszuli z podwiniętymi rękawami i buteleczką na stoliku „grzmiał” i szeroko
gestykulował – pyszne to było, zabawne, nadzwyczajne, bo zwykle stateczny i spokojny pan dy­
rektor mówi cicho, a tu taka gratka!
Cieszę się, że mam to szczęście uczestniczyć w tak niezwykłym zjawisku jak Salon Poezji, któ­
rego zazdroszczą mi znajomi i rodzina z różnych miast w Polsce. Często opowiadam im o spotka­
niach, bo dzwonią i pytają.
Życzę Gospodarzom Salonu wszelkiej pomyślności, zdrowia i dalszych wspaniałych progra­
mów, nawet dla tych, którzy nie wyłączają komórek.
272
Andrzej Głuc
W pierwszym rzędzie:
Elżbieta Zającówna,
Beata Rybotycka,
Jerzy Nowak
Andrzej Głuc
Jacek Cygan podpisuje
swoją książkę
273
Bywalcy o Salonie
Pani
Barbara
Pidanty
Lepieje o Salonie Poezji
Lepszy Salon poetycki,
Niż na deser ser tylżycki.
Lepsze wiersze na Salonach,
Niż kapuśniak na ogonach.
Lepsze Salonowe słowo,
Niż schabowy na surowo.
Lepszy Salon w małym mieście,
Niż krewetka w kruchym cieście.
Lepsza na poezję chrapka,
Niż na święta pyszna babka.
Lepsze słowo i muzyka,
Niż myśliwski pasztet z dzika.
Lepiej o Salonach marzyć,
Niż co dzień żur w barze warzyć.
Lepiej ćwiczyć się w poezji,
Niźli sczeznąć od amnezji.
Lepszy poetycki odlot,
Niż w tomacie skumbria i szprot.
Pozdrawiam Salonowo
274
Andrzej Głuc
Andrzej Seweryn
i Ewa Ziencikiewicz
zaczytani w poezji
Przyjaciele w Salonie:
Anna Dymna
z Adamem Kawończykiem
Andrzej Głuc
Andrzej Głuc
…i Jerzym Nowakiem
275
Bywalcy o Salonie
Pani
Anna
Konarska
Mona Lisa Poezji
Kocham poezję, ale wolę jej słuchać, niż czytać. Salon Poezji daje niezwykłą możliwość spotka­
nia z żywymi Poetami, nie tylko z ich twórczością. Bardzo cenne jest dla mnie słowo wstępu,
zwłaszcza w wykonaniu prof. Opalskiego. No i muzyka! Wszystko to składa się na mój Salon.
Lubię patrzeć na panią Annę Dymną – raz widzę ją jako Damę z łasiczką, raz jako Monę Lisę…
Lubię ludzi, którzy tutaj przychodzą, wspominam tych, których już nie ma… Ile to już czasu? Ile
wzruszeń? Wszystkich poetów słucha się przyjemnie, trudno wybierać, ale szczególnie mile wspo­
minam spotkanie z udziałem Doroty Segdy i poezją Mirona Białoszewskiego. Cudowna zabawa
słowem!
Pani
Cudowne SPA
Anna
Krakowski Salon Poezji to mój gabinet odnowy psychofizycznej. Godzina pełna finezji. Pozbawio­
na banałów, powierzchowności i wszechobecnego przeciętniactwa. Przynosi rewelacyjne rezultaty.
Niedźwiedzka Raz pogłaszcze szczególnie piękną frazą, to znowu dotknie do głębi dosadnym słowem jakiś od
dawna zobojętniały nerw. Lifting, masaż, orzeźwienie i co chcecie! Uwaga – to cudowne SPA jest
dostępne dla wszystkich i na każdą kieszeń. Otwarte w każdą niedzielę od godziny 12.00. Pole­
cam!
Andrzej Głuc
Autografy rozdaje
Pierwszy Klezmer
Rzeczpospolitej
Leopold Kozłowski
276
Andrzej Głuc
alski
Paweł Głowacki i Żuk Op
h
w szampańskich humorac
Andrzej Głuc
Aldona Jankowska
wśród wielbicielek
277
Występy gościnne
Krakowskiego
Salonu Poezji
278
6 grudnia 2012
Zakopane
279
Stanisław Ignacy Witkiewicz
Nie zabrną me twory popod żadne strzechy,
Bo wtedy na szczęście żadnych strzech nie będzie.
W ogóle z tego żadnej nie będzie uciechy,
I tylko świństwo równomiernie rozpełźnie się wszędzie.
6 grudnia 2012
Dwaj panowie W. czyli Pan Stanisław
z Krakowa u Wariata z Krupówek
poezja Witkacego i Stanisława Wyspiańskiego
Zakopane
Salon Poezji
odbył się
w ramach
Otwarcia
Sceny
Witkacego
w dniach
6–8 grudnia
2012
czytali Anna Dymna, Emilia Nagórka, Krzysztof Najbor, Krzysztof Orzechowski
grali Halina Jarczyk – na skrzypcach
Jacek Hołubowski – na akordeonie
Robert Klepacz – na kontrabasie
z towarzyszeniem kapeli góralskiej
Krzysztof Najbor,
Emilia Nagórka
Marcin Kin
280
Stanisław Wyspiański
Bądźcie spokojni, jeźli Bóg pozwoli,
jeszcze was nieraz wprowadzę w te progi,
gdzie panem jedno pani mojej woli
Sztuka i wolna myśl, niezlękle bogi,
Szanowni Państwo!
Z poważaniem
Krzysztof Orzechowski
Zakopane, 6 grudnia 2012 roku
Fragmenty listu dyrektora Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie do
uczestników zakopiańskiego spotkania z Krakowskim Salonem Poezji, inau­
gurującego uroczystości z okazji otwarcia dużej sceny Teatru im. Stanisława
Ignacego Witkiewicza w Zakopanem.
Krzysztof Orzechowski,
Anna Dymna
Marcin Kin
Dwóch Panów W. – Witkacego i Wyspiańskiego – dzieliło lat bardzo niewie­
le. Stanisław z Krakowa był starszy od „Wariata z Krupówek” zaledwie o szesna­
ście wiosen. To mniej niż jedno pokolenie – i raczej mogli być braćmi, niż ojcem
i synem. A jednak w tamtych czasach – z początkiem dwudziestego stulecia –
ta niewielka różnica w datach urodzenia stanowiła przepaść światopoglądową,
mentalną i estetyczną. W latach największej erupcji twórczej Wyspiańskiego
Polski nie było na mapie Europy i czas ten ze zrozumiałych powodów sprzyjał
postawom patriotycznym – czasami wręcz fanatycznym – a w twórczości wielu
artystów temat polskości i idea narodowa wychodziły zdecydowanie na plan
pierwszy. Pan Stanisław był Polską obłąkany, ale był też wiernym synem moder­
nizmu – kierunku, który zaprzeczając naturalizmowi, wyniósł artystę do pozycji
boskiej – kreatora i przywódcy dusz. Przynajmniej w teorii, bo praktyka okazy­
wała się często niezwykle bolesna – również dla Wyspiańskiego.
Lata dwudzieste i trzydzieste, które przyniosły największy rozkwit talentu
Witkacego – to już zupełnie inna bajka. Polska była niepodległa, dlatego te­
mat patriotycznych uniesień przestał być obowiązkowy. Na europejskie salony
wkroczyła awangarda, której nieodrodnym synem był „Wariat z Krupówek”,
ba – nawet więcej – moglibyśmy z powodzeniem nazwać go enfant terrible
tego ruchu. Artysta awangardowy to jednak zupełnie coś innego, niż moder­
nista. Pozostała w nim wiara w sztukę i w wyższość artysty nad tłumem, ale
artysty – jako bytu odrębnego w życiu i (często) użyciu, a niekoniecznie jako
przewodnika dusz. Nie postromantyczna poza, lecz dziwactwo stało się wy­
różniającą go legitymacją, bo przecież artyście wolno wszystko! I chociaż nie­
którzy twierdzą, że postawę skandalisty zaczerpnął Witkacy wprost z młodo­
polskiej bohemy, to z kontynuowaniem jej stylu nie miało to wiele wspólnego.
Oprócz, rzecz jasna, pełnego pychy szokowania i obrażania wstrętnych miesz­
czuchów – nieprzemijająco zasługujących na pogardę – choć na ich uznaniu
tak bardzo obu Panom W. zależało. Ale o tym za chwilę.
Mimo tych różnic Dwaj Panowie W. mieli ze sobą wiele wspólnego. Po
pierwsze – byli malarzami i czynnie uprawiali tę formę sztuki. Na świat
i swoje inne praktyki twórcze patrzyli okiem artystów plastyków, zatem wy­
obraźnię, zmysł wrażliwego postrzegania rzeczywistości oraz organizowania
przestrzeni, również teatralnej (dziś powiedzielibyśmy – „myślenia kadrem”),
mieli rozwinięty w stopniu wybitnym. Wystarczy poczytać i porównać dida­
skalia w ich dramatach, żeby przekonać się, że słowu towarzyszyła tutaj zawsze
sugestywna, obrazowa wizja, choć były to obrazy z zupełnie innych galerii.
Dwaj Panowie W. byli nie tylko wnikliwymi „oglądaczami” świata, ale rów­
nież jego zagorzałymi „czytaczami” – wszechstronnymi erudytami, artystami
o niepospolitej inteligencji.
Byli poetami, ale przede wszystkim wybitnymi dramatopisarzami. Stwo­
rzyli nieprzemijające arcydzieła, jak choćby Wesele, Noc listopadową czy Wyzwolenie – Wyspiański, Szewców, Matkę i Onych – Witkacy, choć to też zdecy­
dowanie inne biblioteczne półki. Niektóre cytaty z ich dzieł weszły do języka
potocznego, wiele innych jest rozpoznawalnych dla każdego humanisty.
Byli też teoretykami sztuki: Wyspiański stał się jednym z największych
reformatorów europejskiego teatru na przełomie XIX i XX wieku. Witkacy
zadziwiał licznymi esejami i odczytami na temat swojego wynalazku czystej
formy.
Obaj cierpieli na podobny kompleks niedowartościowania i niezrozumie­
nia, czemu (w przypadku Wyspiańskiego – wręcz dramatycznie) dawali wyraz
w swojej twórczości.
Interesowali się polityką i historią. Wyspiański – w kontekście porozbioro­
wego niebytu Polski i szans na narodowe „wyzwolenie”, Witkacy – poprzez
swoją katastroficzną wizję świata zalanego przez rosyjski bolszewizm.
W młodości kochali kobiety ekscentryczne, piękne i wysublimowane (co,
jak wiadomo, Wyspiańskiemu skróciło życie), ale paradoksalnie – Panu Sta­
nisławowi w ostatniej drodze towarzyszyła pragmatyczna, prosta chłopka
z podkrakowskich Węgrzec, a „Wariatowi z Krupówek” – nieco pretensjonal­
na i pozbawiona demonizmu urzędniczka bankowa.
Dzisiaj zderzamy ze sobą te dwie postacie – tak dalekie i tak bliskie zarazem.
Urodzony w Krakowie, 15 stycznia 1869 roku Wyspiański nie miał pojęcia, że
w Warszawie 24 lutego 1885 roku przyszedł na świat „Wariat z Krupówek”.
A Witkacy twórczość Pana Stanisława znał i cenił.
Życzę Państwu dobrych wrażeń z naszej lektury, ale przede wszystkim
wspaniałych artystycznych olśnień w nowym-starym Teatrze Witkacego,
a jego Twórcom nieprzerwanych sukcesów!
281
Krakowskie
Salony Poezji
w kraju
i zagranicą
282
Do stycznia 2013 powstało
trzydzieści sześć filii
Krakowskiego Salonu Poezji
283
Wiedeń
Archiwum Polsko-Austriackiego Towarzystwa Kultury TAKT
Anna Dymna,
Kathrin Buczak
Salon Poezji w Krakowie działa bardzo prężnie już od jedenastu lat. To właśnie spotkania z poezją w Te­
atrze im. Juliusza Słowackiego zainspirowały nas do otwarcia… Krakowskiego Salonu Poezji w Wied­
niu. Od razu zachwyciliśmy się tym pomysłem i postanowiliśmy go zrealizować – oczywiście za zgodą
Anny Dymnej. 27 marca 2011 roku zainaugrowaliśmy już piąty Krakowski Salon Poezji zagranicą.
Pierwsze spotkanie z poezją, poświęcone twórczości księdza Jana Twardowskiego, odbyło się
w wiedeńskiej Piwnicy TAKT. Było prawdziwym przeżyciem duchowym, wsparciem serca, za­
trzymaniem na chwilę zabieganej codzienności. Siła oddziaływania poezji księdza Twardowskiego
jest wszechogarniająca, a decydują o niej proste słowa kreujące zwyczajną, bliską nam rzeczywi­
stość. Jednocześnie poezja ta otwiera drogę na wyżyny ducha i sięga w głąb uczuć, lekko i natural­
nie wprowadza temat wartości, sensu istnienia człowieka i świata.
Anna Dymna to wielka osobowość, wybitna aktorka, a emanująca z niej dobroć i charyzma
sprawiają, że nawet najbardziej odporni na słowa muszą się poddać ich magii. Poezja w Piwnicy
TAKT świetnie współtworzy atmosferę, jaka panuje w tym miejscu. Poprzez ten rodzaj działal­
ności pragniemy również przyczynić się do edukowania młodzieży szkolnej i studentów mieszka­
jących i urodzonych już za granicą Polski. Staramy się dobierać program i artystów czytających
utwory tak, aby zaciekawić młodych ludzi. A oni swoją liczną obecnością potwierdzają sens naszej
działalności. Zachwyceni spotkaniami z poezją, sięgają sami po ciekawe wiersze i tym samym
pogłębiają swoją wiedzę literacką.
Proponujemy również spotkania poetyckie tłumaczone równolegle z języka polskiego na języki
obce – między innymi na język niemiecki i włoski. Takie propozycje spotykają się z dużym zaintere­
sowaniem gości, nie tylko polskojęzycznych. Obcokrajowcy chętnie słuchają melodii naszego języka.
Taka działalność może być realizowana tylko dzięki zaangażowaniu ludzi wrażliwych i wspie­
rających nasz projekt, również finansowo.​
W tym roku mija 10 lat działalności Piwnicy TAKT. W 2003 roku zostało oficjalnie zareje­
strowane Polsko-Austriackie Towarzystwo Kulturalne TAKT. Lecz już kilka lat wcześniej odby­
wały się w piwnicy spotkania z pisarzami, poetami, koncerty i wernisaże. Celem Towarzystwa
jest integracja społeczności polskiej oraz austriackiej poprzez propagowanie obyczajów i kultury
polskiej. Stowarzyszenie TAKT nie ogranicza działalności do prezentacji wyłącznie polskich twór­
ców, chętnie zaprasza artystów innych narodowości. Organizowane są wielonarodowe spotkania
artystów, muzyków, malarzy, pisarzy, aktorów, zapraszanych przez polskie stowarzyszenia i osoby
prywatne. Piwnica stała się dla Polonii centrum kulturalnym. „Istotne jest dla nas kim jesteś, a nie
skąd pochodzisz” – takie jest motto przewodnie Piwnicy TAKT.
Młodzi Polacy, urodzeni w Austrii, mogą zaznajomić się z tradycjami, historią i kulturą kraju
swojego pochodzenia. Starszym rodakom Piwnica TAKT umożliwia kontakt z kulturą ojczyzny,
a Austriakom przybliża to, co dla nich w Polakach „egzotyczne”.
Ta różnorodność celów decyduje o różnorodności propozycji, stąd tak szeroki wachlarz imprez –
od koncertów rockowych po teatrzyki dla dzieci, od poezji śpiewanej i kabaretu po koncerty muzy­
ki klasycznej i występy teatralne.
284
Archiwum Polsko-Austriackiego Towarzystwa Kultury TAKT
Sarah Chlebowsky,
Tomasz Schimscheiner
W ciągu tych kilkunastu lat przez piwnicę przewinęło się kilkudziesięciu (a może więcej) ar­
tystów różnych narodowości. Odwiedzili nas m.in.: Anna Dymna, Janusz Józefowicz, Natasza
Urbańska, Lidia Stanisławska, Agata Konarska, Bogdan Smoleń, Roman Frankl, Tomasz Stockin­
ger, Grażyna Torbicka, Ryszard Rynkowski, Jacek Cygan, Hanna Banaszak, Zbigniew Wodecki,
Jolanta Fajkowska i wiele innych, znamienitych postaci kina, teatru i estrady.
Polska Piwnica TAKT jest porównywana do Krakowskiej Piwnicy pod Baranami, gdzie spoty­
kała się polska śmietanka artystyczna, tak jest również w Wiedniu.
Maria Buczak
Prezes​
Polsko-Austriackiego Towarzystwa Kultury TAKT w Wiedniu
Archiwum Polsko-Austria
ckiego Towarzystwa Kult
ury TAKT
Piwnica TAKT
w Wiedniu
285
Robert Jaworski
Kora i Kamil Sipowicz
podczas Salonu poezji bitników
Warszawa
Teatr Polski
23 stycznia 2011 roku, poezją księdza Jana Twardowskiego, zainaugurowaliśmy z Anią Dymną
Salony Poezji w Teatrze Polskim w Warszawie.
Wiedziałem, że krakowskie Salony cieszą się dużym zainteresowaniem widzów, wiedziałem, że
idea ta podjęta została z wielkim powodzeniem przez inne sceny w Polsce, przygotowując zatem
koncepcję naszych spotkań poetyckich postanowiłem nie wyważać otwartych drzwi, nie szukać
nowej formuły, nie udziwniać, nie wymyślać. Zaufałem intuicji i doświadczeniu Ani, a także sile
poezji, podanej w najprostszej, najczystszej formie.
Spotkania miały się odbywać raz w miesiącu, w saloniku foyer dużej sceny, gdzie zwykle gości­
my około stu osób. Wiedzieliśmy, że można tam szybko dostawić kilka krzeseł według potrzeb,
a i kilka krzeseł ująć, gdy zbyt wiele stoi pustych. Idealna pod wieloma względami przestrzeń na
kameralne, niedzielne spotkanie miłośników poezji.
Salon inaugurujący cykl odbywał się wyjątkowo na scenie kameralnej. Ania Dymna, ksiądz
Twardowski… przyjdzie trochę więcej ludzi – pomyśleliśmy.
Na godzinę przed spotkaniem dostałem informację z kasy, że zostały już wydane prawie wszyst­
kie wejściówki, kolejka widzów, ustawiona wzdłuż pasażu Szyfmana nadal sięga ulicy Karasia,
a od przystanków autobusowych na Krakowskim Przedmieściu ciągną tłumy.
Następnego dnia w biurze obsługi widzów urywały się telefony.
Do dziś, jako anegdotę o początkach naszego Salonu, opowiadamy rozmowę z panią, która
wprawdzie, przeciskając się bliżej wejścia, straciła guziki w palcie, ale i tak chce zarezerwować
miejsce na następny Salon.
Dziś mamy za sobą blisko pięćdziesiąt spotkań. Wszystkie kolejne odbywały się już na dużej
scenie. Co dwa tygodnie pięćset–siedemset osób na widowni. Na scenie mistrzowie poezji: Jan
Kochanowski, Julia Hartwig, Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, Andrzej Bursa, Zygmunt
Krasiński, Miron Białoszewski, Cyprian Kamil Norwid, Aleksander Fredro… i mistrzowie słowa:
Andrzej Łapicki, Anna Seniuk, Zofia Kucówna, Krystyna Janda, Olgierd Łukaszewicz, Jerzy Ra­
dziwiłowicz, Daniel Olbrychski, Krzysztof Globisz, Ignacy Gogolewski… Widzowie rezerwujący
miejsca oczywiście pytają o to, „kto czyta”, ale jeszcze częściej chcą wiedzieć „kogo czytamy”. Sa­
lony poezji nie są spotkaniami z gwiazdami, są spotkaniami z żywą poezją. Kryzys słowa, z jakim
mamy do czynienia na co dzień, budzi tęsknotę za słowem pełnym, nieokaleczonym, pięknym,
obdarowanym znaczeniem. Indywidualna lektura przestaje już wystarczać. Nasi widzowie chcą
wspólnie słuchać, wspólnie przeżywać. Poezja – coś z natury intymnego – staje się nagle doświad­
czeniem zbiorowym, powszechnym, zaczyna znaczyć wiele dla wielu. W ciszy, która zapada wraz
pierwszymi słowami aktora, zawiera się absolutny fenomen Salonów Poezji. Widownia jest cicha,
ale nie głucha.
Od samego początku staramy się tak wybierać bohaterów kolejnych spotkań, by stale poszerzać
obszary zainteresowania, by poprzez poezję dotykać nowych tematów, by łączyć różne spojrzenia
i poglądy. Aktorom prawie zawsze towarzyszą muzycy. Stanisław Sojka zaśpiewał sonety Szekspi­
ra i haiku Dariusza Brzóski-Brzóskiewicza, ale gościli u nas także uczniowie szkół muzycznych
286
Robert Jaworski
Sonety Szekspirowskie
wykonują
Andrzej Seweryn
i Stanisław Sojka
grający klasyków i studenci Uniwersytetu Muzycznego grający własne kompozycje. Większość
spotkań to Salony monograficzne, poświęcone twórczości jednego artysty. Dwukrotnie gościliśmy
aktorów ze wschodu – ze Lwowa i z Wilna – z montażami poetyckimi. Innym razem Kora i Ma­
rek Dyjak czytali poezję bitników, a spotkaniu towarzyszyła dyskusja, w której udział wzięli Jerzy
Bralczyk, Bohdan Zadura, Janusz Zalewski i Kamil Sipowicz. Tradycją stało się już, że gościmy
w Teatrze Polskim laureatów Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego. Jeden ze specjalnych
Salonów Poezji odbył się w Sejmie Rzeczypospolitej, gdzie czytaliśmy „Satyry i pamflety” Fredry.
W czerwcu zawsze poświęcamy jeden Salon twórczości dla dzieci. Listopadowe Salony poświęco­
ne są „spotkaniom z duchami przodków”. Czas Bożego Narodzenia to oczywiście okazja do czytania
poezji świątecznej i śpiewania kolęd. Wielkanoc to utwory pasyjne. Staramy się wpisywać Salony
w rytm roku i stworzyć warunki by poezja dopełniała codzienność. Wydaje nam się, że jest to ważne.
Nasze czytania stały się rodzajem autentycznej rozmowy z publicznością. To widzowie często
proponują tematy kolejnych spotkań i my chętnie z takich podpowiedzi korzystamy. Sami staramy
się też zaskakiwać wyborami. Dziś zdarza nam się z premedytacją wystawiać naszych widzów na
próbę. Czytamy „Księgę Mądrości”, czytamy poezję barokową, wiersze Białoszewskiego, „Przed­
świt” Krasińskiego, staropolską poezję pasyjną, „Kwiaty polskie” Norwida. Czekamy na reakcję.
Myślimy – tak, teraz powiedzą, że to już jest za trudne, że zbyt hermetyczne, a tu nic z tego. Czy­
tamy limeryki Szymborskiej, czytamy erotyki powstałe w różnych epokach – nie ma oburzenia,
jest zrozumienie i zachwyt.
Przez prawie trzy lata, które minęły od naszego pierwszego Salonu, udało nam się stworzyć
przestrzeń dla wymiany myśli, wrażeń i emocji. Udało nam się zyskać stałych widzów, którzy
traktują te spotkania jak kurs literatury i historii. Jak lekcje mistrzowskie, podczas których może­
my mówić o miłości słowami poezji erotycznej, a za kilka tygodni słowami Jana Pawła II i Bene­
dykta XVI. Widzowie ufają nam na tyle, że nawet w takich prowokacjach widzą głębię przesłania.
I chyba to najbardziej nas cieszy – autentyczna żywotność idei, którą wspólnie podjęliśmy i stara­
my się rozwijać, nie ustając w poszukiwaniach.
Andrzej Seweryn
Robert Jaworski
Małgorzata Lipmann
i Andrzej Łapicki
287
Joanna Siercha
Anna Dymna
Gdynia
Pomysł, aby w Teatrze Miejskim im. Witolda Gombrowicza zorganizować Krakowski Salon
Poezji, podsunął dyrektor artystyczny – Krzysztof Babicki. Czemu by nie spróbować w Gdyni,
w mieście z morza i marzeń, smaku poezji? Wiedzieliśmy, że w sąsiednim Gdańsku Salon świetnie
funkcjonuje i ma rzesze wielbicieli. Uznaliśmy, że warto dać i gdynianom taką szansę. Tak oto
nadmorski wiatr przywiał do Gdyni poezję.
We wrześniu 2011 roku Anna Dymna zainaugurowała naszą działalność, czytając wraz z aktorem
Teatru Miejskiego – Szymonem Sędrowskim, wiersze księdza Jana Twardowskiego. Akompaniował
im na saksofonie znany trójmiejski jazzman – Przemek Dyakowski. Zainteresowanie przeszło nasze
najśmielsze oczekiwania. Okazało się, że jest w naszym mieście wielu sympatyków poezji… i spo­
koju, wytchnienia, zadumy, które niesie ze sobą. Wiedzieliśmy już, że pomysł, by przeszczepić ideę
Anny Dymnej na gdyński grunt, był bardzo dobry. Rozsmakowaliśmy się w poezji!
Początkowo nieśmiało, by nie generować dodatkowych kosztów, później nieco śmielej, rozwi­
jaliśmy nasze działania. Czytaliśmy Miłosza, poezję rosyjską, wiersze Herberta i Kaczmarskiego,
Baczyńskiego i Poświatowskiej, Gałczyńskiego i trójmiejskich poetów, uczciliśmy odejście Wisła­
wy Szymborskiej, świętowaliśmy Boże Narodzenie, Dzień Mamy. Zaprosiliśmy poezję do naszych
domów, do naszych rodzin, dopasowaliśmy ją do tego, co w naszym życiu ważne, co tu i teraz.
Fakt, że co miesiąc mamy swoją publiczność, która po każdym Salonie z wdzięcznością wstaje
i bije brawo artystom, dziękując im za czas, za emocje, za ich talent przekonuje nas, że to dobry
trop. Tym tropem chcemy dalej podążać.
Od 2012 roku mamy wsparcie ze strony Towarzystwa Miłośników Gdyni, dzięki nim udało
się uzyskać dofinansowanie ze środków Urzędu Miasta Gdyni. Jesteśmy na dobrej drodze, by
skutecznie „zarażać” otoczenie miłością do poezji. I, co bardzo ważne, zawsze możemy liczyć na
naszych artystów. W ciągu dwóch lat zaangażowali się w Salony Poezji fantastyczni aktorzy Teatru
Miejskiego i niezwykle zdolni muzycy. Wielkie dzięki należą się, wspomnianemu już, Przemko­
wi Dyakowskiemu, a także Adamowi Bartuszowi i Rafałowi Kowalowi, którzy wiele razy brali
na siebie odpowiedzialność za muzyczne opracowanie naszych spotkań. Przepiękne scenariusze,
pełne pomysłów zbliżających do siebie widzów i aktorów, przygotowywali dla nas: Dorota Lulka,
Małgorzata Talarczyk, Beata Buczek-Żarnecka, Olga Barbara Długońska, Marta Kadłub, Grze­
gorz Wolf, Krzysztof Babicki. Bardzo Wam dziękujemy!
Przede wszystkim jednak dziękujemy Widzom za to, że są z nami i cieszą się tym, co i nam
radość sprawia. Tworzymy jedną, nierozerwalną całość. I jest nam z tym bardzo dobrze.
Marta Jezierna
288
Joanna Siercha
Piotr Michalski,
Dorota Lulka,
Maciej Wizner
czytają wiersze
poetów rosyjskich
Joanna Siercha
Anna Dymna,
mo
Szy n Sędrowski,
Przemek Dyakowski
289
Archiwum WDK w Kielcach
Anna Dymna,
Michał Pustuła
Kielce
Salon Poezji w Kielcach został stworzony z inicjatywy pani Agnieszki Król, wielkiej miłośniczki
poezji. Zauroczona Salonem w Krakowie, stworzonym przez Annę Dymną, postanowiła na jego
wzór zorganizować podobny Salon w Kielcach. Agnieszka Król wraz z Piotrem Żołądkiem, Wi­
cewojewodą Województwa Świętokrzyskiego i Adamem Ochwanowskim – poetą, animatorem
kultury z Ponidzia, postanowiła przenieść tę piękną ideę do Kielc, aby mieszkańcy województwa
świętokrzyskiego mieli możliwość zapoznania się z literaturą polską, przeniesienia się w poetycki
świat, aby na chwilę mogli zapomnieć o codzienności. Tego pomysłu nie udałoby się zrealizować
bez pomocy i ogromnego wsparcia Marszałka Województwa Świętokrzyskiego Adama Jarubasa.
18 września 2011 roku w Sali Kominkowej Wojewódzkiego Domu Kultury im. Józefa Piłsudskie­
go w Kielcach Anna Dymna zainaugurowała działalność kolejnego, trzydziestego już, Salonu Poezji
stworzonego na wzór Krakowskiego. Odtąd spotkania były organizowane raz w miesiącu i cieszyły
się ogromnym zainteresowaniem. Biorą w nich udział znani aktorzy recytujący utwory poetów
i pisarzy. Towarzyszy im muzyka wykonywana na żywo.
Wbrew powszechnie panującej opinii ludzie lubią poezję. Świadczy o tym fakt, że zawsze na Salo­
nach Poezji sale wypełnione są po brzegi. Poezja porusza nasze emocje, uczucia, a gdy przekazywana
jest na żywo, wówczas działa jeszcze mocniej; dodatkowo jej wartość wzrasta, kiedy recytuje ją zna­
ny aktor. Takie artystyczno-towarzyskie spotkania są wspaniałą okazją do refleksji nad utworami
znakomitych poetów, ale też do integracji środowiska teatralnego, gospodarzy wydarzenia oraz
widzów. Jak powiedział Jerzy Trela, goszcząc u nas podczas czwartego spotkania na Salonie Po­
ezji: „Tu nie tylko o język chodzi, ale o myśl, uczucie. Dziś kiedy porozumiewamy się za pomocą
SMS-ów, mało rozmawiamy, zapominamy jak piękny jest język polski, i że warto i trzeba do tej
poezji wracać”.
Na uczestników spotkania czekają niespodzianki – miód na wafelku do osłodzenia herbaty,
ziół, kawy, pyszne ciastka, a wszystko to przygotowane przez organizatorów spotkania, aby stwo­
rzyć klimat i domową atmosferę, ażeby umilić czas odwiedzającym salon, jak również zachęcić ich
do wcześniejszego przybycia, spotkania się z przyjaciółmi, zajęcia dobrego miejsca.
Na inauguracji Salonu w Kielcach 18 września 2011 roku Anna Dymna zaprezentowała program
„Jestem, bo jesteś” złożony z wierszy Jana Twardowskiego – księdza i poety którego znała osobiście.
Tę wielką postać Anna Dymna wspominała wraz z aktorem kieleckiego teatru Ecce Homo – Mi­
chałem Pustułą. Aktorom towarzyszył Piotr Laczek, grający na fortepianie. Gospodarzami spotka­
nia byli: Agnieszka Król i Adam Ochwanowski.
„To lubię – Nowy Jork” – pod takim tytułem odbyło się kolejne spotkanie (23 października
2011 r.), podczas którego zaprezentowano poezję Czesława Miłosza – poety, prozaika, historyka
literatury i tłumacza. Wiersze czytane były przez aktorów filmowych, telewizyjnych i teatralnych
Piotra Cyrwusa oraz Michała Breitenwalda, autorem oprawy muzycznej był Jan Bieniasz, gościem
specjalnym – Piotr Żołądek, członek Zarządu Województwa Świętokrzyskiego.
Podczas trzeciego spotkania Krakowskiego Salonu Poezji w Kielcach (27 listopada 2011 r.)
pod hasłem: „Byli szczęśliwi dawniejsi poeci…”, zaprezentowano fragmenty twórczości Tadeusza
290
Archiwum WDK w Kielcach
Piotr Cyrwus,
Michał Breitenwald,
Adam Ochwanowski,
Agnieszka Król
Różewicza polskiego poety, dramaturga, prozaika i scenarzysty. Poezję przedstawiciela pokolenia
Kolumbów zaprezentowali dwaj warszawscy aktorzy Michał Breitenwald i Krzysztof Gosztyła,
który przed laty kreował bohatera Różewiczowskiej „Kartoteki” i poezją tego autora zadebiutował
w Krakowskim Salonie Poezji. Scenariusz przygotowała Dorota Kucharczyk.
Czwarte spotkanie odbyło się pod hasłem „Pieśń to wielka, pieśń – tworzenie” (26 lutego
2012 r.). Gościem był wielki aktor teatralny, telewizyjny i filmowy, związany z Teatrem Starym
w Krakowie, Jerzy Trela. Zaprezentował fragmenty dramatów wielkich polskich wieszczów –
Adama Mickiewicza, Stanisława Wyspiańskiego i Cypriana Kamila Norwida. Pieśni oraz arie
koloraturowe z przełomu XIX i XX wieku wykonała sopranistka Marta Trybulec, przy akompa­
niamencie pochodzącej z Kielc Elżbiety Konopczak.
Agnieszka Król
Archiwum WDK w Kielcach
Publiczność
Krakowskiego Salonu Poezji
w Kielcach
291
Marcin Oliński
Szymon Pawlicki,
Andrzej Łapicki
Konin z poezją u ramion
Konin
Marcin Oliński
Ignacy Gogolewski
Marcin Oliński
Andrzej Pieczyński
Że poezja uskrzydla – o tym byliśmy przekonani. Każdego z nas, z osobna, intymnie, z ulubionym
tomikiem w dłoniach, w domowym zaciszu, w długie zimowe wieczory. Ale żeby tak publicznie,
wśród innych ludzi? Nie bardzo mieściło się to w głowach. Pierwszy Salon Poezji Anny Dymnej
organizowaliśmy w Koninie z duszą na ramieniu. I było nadzwyczajnie, gdy stało się jasne, że poezja
jest wspólna, bardziej niż można mniemać w zatłoczonym, hałaśliwym, często bezrefleksyjnym
świecie. Postindustrialne miasto odkryło przy tym swoją Duszę, z zakamarków wyłonili się miłośnicy,
znawcy, wrażliwcy, których jest niemało. Niczym ludzi dobrej woli, którzy czekali na lepsze czasy.
Pierwszy Krakowski Salon Poezji w Koninie otworzyły Anna Dymna, inicjatorka Salonów pod
każdą szerokością geograficzną i Katarzyna Kubacka – dobry duch Konińskiego Domu Kultury.
Na co dzień dba o edukację filmową dzieci i młodzieży, rozwija twórcze pasje nauczycieli, a wi­
dzom serwuje uczty filmowe godne konesera. Niespokojny to duch, wędrując po świecie, spotyka
świetnych ludzi, co zwykle przeradza się w znakomite pomysły zaszczepiane w Konińskim Domu
Kultury i jego kinie. Do ich listy dołączamy nasze wydanie Salonu, który od pierwszej odsłony
zdobył publiczność wierną i światłą.
Anna Dymna każdy Salon otwiera czytając wiersze księdza Jana Twardowskiego. W Koninie
udało się nam ją zaskoczyć. W pobliskim Ślesinie mieszka bowiem Szymon Pawlicki, aktor dra­
matyczny w stanie spoczynku, nieustannie zachłanny na poezję. Anna Dymna i On – jako go­
spodarz Salonu, czytali więc Twardowskiego razem, spotkaniu towarzyszyła projekcja dokumentu
o księdzu-poecie, anegdoty, którymi Dymna sypała pomiędzy wierszami i Muzyczne Anioły –
postacie, które okraszają dźwiękami to artystyczne zjawisko. Premiera Krakowskiego Salonu Poezji
w Koninie odbyła się 28 września 2011 roku. Kolejny Salon wpisał się w program XXI Przeglądu
Polskich Filmów Fabularnych „Debiuty” w Koninie, wydarzenia, które prawie od ćwierćwiecza
prezentuje i popularyzuje debiutujących polskich reżyserów. Uświetnili go Ignacy Gogolewski,
Szymon Pawlicki i aktor młodego pokolenia – Wojciech Solarz, czytający wiersze Stanisława Ró­
żewicza. Spotkanie zbiegło się 90. rocznicą urodzin poety, powodów do świętowania było więc
sporo. Artystom towarzyszyło trio jazzowe Hand Made Ensamble: Ksawery, Maurycy i Szymon
Wójcińscy – rodzimi jazzmani, laureaci ważnych europejskich konkursów dedykowanych mu­
zyce korzeni. Widzowie oglądali także dokument TVP SA, zrealizowany przez Elżbietę Sitek –
„­Tadeusz Różewicz o poezji” (23 listopada 2011).
Trzeci Salon Poezji w naszym mieście porwał publiczność do niezwykłego świata Jacka Kacz­
marskiego, poety, kompozytora i barda. Gościem był tym razem Andrzej Seweryn, wybitny polski
i francuski aktor, prywatnie – przyjaciel Kaczmarskiego. Dzięki jego opowieściom poeta objawił
się jako dusza towarzystwa, baczny obserwator i człowiek pełen humoru, czego dowiodły również
czytane przez aktora wiersze: „Księga skarg i zażaleń”, „Piosenka o szaleństwie”, „Miedź czy mieć”
czy „Oddział chorych na raka á la Polonaise A.D. 2002”, ukazujące go jako poetę zachwyconego
292
Szymon Pawlicki
Zdzisław Siwik
Daniel Olbrychski
Anna Dymna
Marcin Oliński
Zdzisław Siwik
Andrzej Seweryn
zwyczajnością i codziennością. W wydaniu tego Salonu gospodarzył jak zwykle Szymon Pawlicki,
czytanie obu aktorów przeplatała muzyka. Jak łatwo się domyślić – muzyka Jacka Kaczmarskiego,
ale i Włodzimierza Wysockiego, wykonana na żywo przez Włodzimierza Sypniewskiego (gitara)
i Michała Sypniewskiego (skrzypce).
Dzień Matki, 26 maja 2012 roku. Wizyta Mistrza. W naszym Salonie Poezji gościł Andrzej
Łapicki. Wszyscy mieliśmy ogromną tremę. Aktor obiecał widzom poezję Skamandrytów, ale ra­
zem z Szymonem Pawlickim dzielił się z publicznością także innymi wierszami. Byli więc i Kofta,
i Szymborska, Norwid, a nawet hrabia Fredro – z „Małpą w kąpieli”. Wracając do Skamandry­
tów. Okazało się, że niektórych z nich aktor poznał osobiście. I oto zamienił się Salon nie tylko
w świątynię sztuki, ale i anegdot czy ploteczek z życia poetów międzywojnia. Czytane wiersze
uzmysłowiły jak lapidarni i wylewni, jak powściągliwi i frywolni, jak refleksyjni i zabawni bywali
poeci Skamandra. Andrzej Łapicki z niezwykłym wyczuciem zmieniał nastrój „Poematem o koń­
cu Gałczyńskiego”, po którym z elegancją sprokurował bis – „Lokomotywą” Tuwima! Artystom
towarzyszyli uczniowie i wykładowcy Państwowej Szkoły Muzycznej I i II Stopnia im. Ignacego
Jana Paderewskiego w Koninie. W ich wykonaniu usłyszeliśmy kompozycje Chopina i Debussy­
’ego. Andrzej Łapicki wystąpił przed konińskimi słuchaczami po raz ostatni w swoim życiu – od­
szedł niespełna dwa miesiące później. Po tym wydarzeniu Salon Poezji w Koninie jakby przycichł.
Następne spotkanie odbyło się dopiero 20 stycznia 2013 r. I warto było czekać. Na Cypriana
Kamila Norwida, na Daniela Olbrychskiego, na Szymona Pawlickiego, jak i na Bacha, Chopina,
Barensa w wykonaniu uczniów i wykładowców PSM w Koninie, którzy wzruszyli swą znakomitą
grą Olbrychskiego. Aktor w przerwie podjął przed nimi próbę wykonania znanego sobie utworu
na skrzypcach, co wszystkich wprawiło w dobry nastrój.
21 kwietnia 2013, chorego Szymona Pawlickiego zastąpiła Anna Dymna, która wspólnie z An­
drzejem Pieczyńskim czytała poezję miłośniczki kiczu, papierosów, Andrzeja Gołoty i limeryków,
wstydliwie skrywającej nagrodę Nobla w pawlaczu – Wisławy Szymborskiej. Kolejna odsłona ko­
nińskiego Salonu Poezji już wkrótce. Tym razem w roli gospodarza odnalazł się Andrzej Seweryn,
który czytał wiersze wespół z Anną Polony.
Krakowski Salon Poezji w Koninie wciąż działa, wciąż TRWA i trwać będzie. Dziękujemy, Pani
Anno – za Konin z poezją u ramion.
Marcin Oliński
Izabela Bobrowska
293
Polanica-Zdrój Słowa zamiast hałasu zwykłości
Czy Krakowski Salon Poezji w Polanicy-Zdroju różni się czymś od innych? Może tym, że wbrew
obiegowym opiniom o sanatoryjno-wczasowiskowej publiczności, potrafi podjąć tematy trudne,
bolesne, przejmujące… niezupełnie pasujące do spacerowej atmosfery tradycyjnego, nieco wynio­
słego, kurortu?
Poetyckie podróże na pobocze codzienności, w jesienny zapach herbacianej depresji, w wiosen­
ny parkowy pejzaż za oknem albo w słoneczne drżenie niedzielnego południa, w najlepszym to­
warzystwie mistrzów i czarowników słowa, zawsze bywają wymagające, ale dzięki temu budują też
niezwykłą „otwartą zażyłość”. Jak za rękę prowadzą na bardziej przestronne poziomy znajomości
z poetami, rozumianymi kolejny raz i na nowo, oraz z wrażliwą odwagą aktorów, dzięki którym
to „na nowo” pozwala przyglądać się nie tylko tekstowi, ale również samemu sobie. Nawet, jeśli
zdarzy się na jakiś czas pogubić w gęstwinie sugestywnych interpretacji, wyjście na jasną polanę
przemilczeń, zamyśleń i niedomówień zawsze pozwala odetchnąć głębiej.
To porozumienie pomiędzy autorem i aktorem, fascynujące mimo swej oczywistości, co kilka
tygodni wypełnia widownię Teatru Zdrojowego, a potem spaceruje wśród rododendronów, przy­
siada na ławce, odbija się w fontannach, chronione w dłoniach, szeptach i smakach. Wystarczy
wpaść do Polanicy… wszystko, co przejmujące, piękne i mądre, z całą pewnością jednak tu pasuje.
Przemysław Rozenek
Villa Polanica
Przemysław Rozenek
294
Villa Polanica
Krzysztof Globisz,
Małgorzata Zawadzka
Marek Kowalski
Krzysztof Zawadzki,
Anna Dymna,
Agnieszka Kozakowska,
Witold Kozakowski
Marek Kowalski
Krzysztof Zawadzki,
Anna Dymna
295
Salony Poezji K40 w Pałacu Sokoła w Pruszkowie wystartowały 11 września 2011 r. Wiersze
księdza Twardowskiego czytała, jak zwykle, Anna Dymna, której towarzyszył Wojciech Malajkat.
Od tego czasu nasza wierna widownia raz w miesiącu wypełnia szczelnie salę Pałacu Sokoła. Nie
ma się czemu dziwić – samo spotkanie z poezją jest już wydarzeniem, a co dopiero w interpretacji
wspaniałych aktorów! Gościłyśmy Daniela Olbrychskiego, Jerzego Radziwiłowicza, Zbigniewa
Zamachowskiego, Krystynę Tkacz, Agatę Kuleszę, Marcina Dorocińskiego, Krzysztofa Tyńca,
Jana i Łukasza Nowickich i… trudno wszystkich wymienić.
Raz w miesiącu zdarza się taka niedziela, którą śmiało można nazwać „podwójnie poetycką”.
Dlaczego?
Stowarzyszenie K40 jest gospodarzem dwóch Salonów Poezji jednocześnie – w Pruszkowie
i w Łazienkach Królewskich w Warszawie. Jako że w Łazienkach nasze Salony odbywają się co
tydzień, taka „podwójnie poetycka” niedziela musi się wydarzyć i chwała jej za to!
W listopadzie w Łazienkach Królewskich czeka nas wspaniały jubileusz – Setny Salon Poezji
K40. Nie byłoby takiego święta, gdyby nie współpraca z dyrektorem Muzeum Łazienki Kró­
lewskie w Warszawie, Panem Tadeuszem Zielniewiczem oraz Starostą Powiatu Pruszkowskiego,
Panią Elżbietą Smolińską.
Scenariusze do wszystkich Salonów przygotowuje Ewa Telega, a producentem wykonawczym
jest Lucyna Kowalska.
Zapraszam.
Ewa Telega
Stowarzyszenie K40
www.k40.org.pl
Jerzy Radziwiłowicz
Archiwum Stowarzyszenia K40
Pruszków
296
Archiwum Stowarzyszenia K40
Aleksandra Justa,
Maja Hirsch
Archiwum Stowarzyszenia K40
Magdalena Warzecha,
Łukasz Nowicki
i Daniel Olbrychski
Archiwum Stowarzyszenia K40
Gospodyni salonu
Ewa Telega
z Wojciechem Wysockim
297
Archiwum Salonu Poezji w Skawinie
Anna Sokołowska,
Feliks Szajnert
We współczesnym, zabieganym, pełnym pośpiechu świecie często trudno znaleźć chwilę, by się­
gnąć po książkę. Jeszcze rzadziej się zdarza, że jest to książka poetycka… Jak się jednak okazuje,
amatorów dobrej poezji nie brakuje. W ciągu trzech lat funkcjonowania Krakowskiego Salonu
Poezji w Skawinie udało nam się zrealizować dziesięć spotkań. Czytaliśmy utwory różnych au­
torów – Twardowskiego, Szymborskiej, Miłosza, Tuwima, Barana, Ziemianina, Lipskiej, Rusin­
ka – dorosłym i dzieciom. Nade wszystko jednak udało się wokół idei, zapoczątkowanej przez
Annę Dymną, zgromadzić grupę wiernych bywalców Salonów – prawdziwych smakoszy litera­
tury. Nam, gospodarzom, zawsze jednak towarzyszy pewien niedosyt. Chcielibyśmy organizować
te swoiste święta poezji i muzyki częściej, chcielibyśmy widzieć coraz więcej ludzi, dla których
obcowanie z poezją jest przyjemnością, chcielibyśmy powiedzieć tym jeszcze nie przekonanym, że
poezja nie musi być nudna ani trudna…
To nie jest jednak zadanie łatwe. Nie ma bowiem mody na czytanie i słuchanie poezji. To my,
ludzie Salonów Poezji, tę modę tworzymy. Poprzez dobry repertuar, znakomitych wykonawców –
niejednokrotnie samych Autorów. Żywe słowo, muzyka, spontaniczne reakcje publiczności, na ko­
niec rozmowa z Autorami i Wykonawcami – to wszystko składa się na niepowtarzalną atmosferę
spotkań w skawińskim Pałacyku „Sokół”.
Przez ostatnie trzy lata tę atmosferę tworzyli z nami: Anna Dymna, Krzysztof Orzechowski,
Paulina Biegaj, Kajetan Biernat, Anna Sokołowska, Feliks Szajnert, Halina Jarczyk, Jacek Bylica,
Michał Rusinek, Bożena Adamek, Józef Baran, Kinga Rataj, Marek Bażela, Barbara Wrońska,
Szczęsny Wroński, Ewa Romaniak, Jerzy Sobeńko, Lidia Chrzanówna, Grzegorz Widera, Renata
Břežková Heczková, Agnieszka Bubka-Sagan, Włodzimierz Mazoń, Adam Ziemianin, Ewa Lip­
ska oraz Joanna Miciak – gospodyni Salonu.
Kolejne lata, miejmy nadzieję, przyniosą następne fantastyczne spotkania w coraz liczniejszym
gronie miłośników poezji.
Krystyna Droździewicz
Michał Grzeszczuk
Adam Ziemianin
Archiwum Salonu Poezji w Skawinie
Skawina
298
Archiwum Salonu Poezji
w Skawinie
Krakowski Salon Poezji
w Skawinie
Archiwum Salonu Poezji w Skawinie
Grzegorz Widera,
Renata Břežkova Heczkova,
Lidia Chrzanówna
Archiwum Salonu Poezji w Skawinie
Józef Baran,
Bożena Adamek
299
Jacek Łasiewicki
Piotr Piasecki,
Sława Tarkowska,
Jacek Szymkiewicz
Supraśl
Krakowski Salon Poezji w Alkierzu. Brzmi bardzo dumnie i niesamowicie poważnie. Nie do koń­
ca to jednak tak było (piszę – było – ponieważ nasza przygoda z Alkierzem jest już przeszłością,
ale o tym potem). Zaczęło się jak prawie wszystko, przy wieczornej rozmowie w ogródku z naszym
przyjacielem Dariuszem Matysem. Darek jest aktorem, który swojej sztuki uczył się od mistrzów
w Krakowie, a obecnie jest jednym z głównych aktorów Teatru Wierszalin w Supraślu. I tak pod­
czas wieczornej rozmowy o wszystkim i niczym, w pewnym momencie, jakby od niechcenia,
zostało zadane pytanie: „dlaczego nie gościcie u siebie Krakowskiego Salonu Poezji?”. Na drugi
dzień rano byłem już po rozmowie telefonicznej z przemiłą panią z Teatru im. Juliusza Słowackie­
go. Zostało nam tylko czekać na możliwość „wstrzelenia się” w terminarz pani Anny Dymnej, tak
by mogła otworzyć nasz Salon. Oczywiście, jak wszystkie Salony, tak i nasz rozpoczęliśmy poezją
księdza Jana Twardowskiego. Dwie instrumentalistki z białostockiej opery, Kinga Szmigulska
i Maria Grądman, dopełniły całości. 24 września 2011 roku, sala była wypełniona po brzegi, zo­
stały rozbudzone nadzieje na kolejne spotkania i nasza przygoda się zaczęła.
Następną okazją do spotkania był 23 października, gdy Katarzyna Siergiej i Dariusz Matys,
wspaniali aktorzy Wierszalina i nasi przyjaciele, podali nam we wspaniały sposób poezję Bole­
sława Leśmiana. Znowu była pełna sala, a do tego wyśmienita oprawa muzyczna Konrada Ro­
gińskiego. Przy pierwszym spotkaniu zdawaliśmy sobie sprawę, że postać twórczyni Salonu, pani
Anny, była jedną z przyczyn zapełnienia sali po brzegi. Kolejne spotkanie było jednak przemiłym
zaskoczeniem. Rozpiętość wiekowa gości, od licealistów z supraskiego „plastyka” po panie emeryt­
ki, które z księdzem proboszczem wymusiły na nas przesunięcie godziny rozpoczęcia Salonu o pół
godziny, tak by mogły zdążyć po mszy na spotkanie. Kolejne Salony, wypełniona sala, rozmowy
po spotkaniach i prośby do nas o konkretnych poetów i aktorów. O ile poetów mogliśmy dobierać,
to jednak aktorów już nie do końca. Jednak udało nam się zaprosić Marię Pakulnis, Piotra Cyrwu­
sa, Piotra Dąbrowskiego, Alicję Dąbrowską, Sławę Tarkowską, Jacka Szymkiewicza, Aleksandrę
Maj, Ewę Chacianowską i Jerzego Łazewskiego. Odświeżyliśmy dzięki nim kontakt z poezją Bole­
sława Leśmiana, Zbigniewa Herberta, Andrzeja Bursy, Wisławy Szymborskiej, Edwarda Stachury,
Tymoteusza Karpowicza. Dzięki kontaktowi z Instytutem Węgierskim w Warszawie jeden Salon
poświęciliśmy spotkaniu z poezją węgierską. Nasze spotkania staraliśmy się obudowywać mu­
zycznie i scenograficznie odpowiednio do poezji. W ten sposób Konrad Rogiński tak przygotował
muzycznie wieczór z poezją Bolesława Leśmiana, że mieliśmy problem z zakończeniem spotkania.
Publiczność wymusiła na Kasi Siergiej i Darku Matysie bisy i więcej wierszy (był to prawdopodob­
nie pierwszy bis czytania poezji). Natomiast ekspresja Jacka Szymkiewicza w czytaniu Stachury
z muzyką Piotra Piaseckiego dosłownie porwała publiczność z foteli. Wszystkie te spotkania zosta­
ną w naszej pamięci jako wspaniałe chwile, o których już w Supraślu krążą anegdoty.
Jednak nic nie trwa wiecznie i z Supraślem musieliśmy się rozstać. W tej chwili jesteśmy w trak­
cie otwierania w Białymstoku „Zmiany Klimatu”. Jest to miejsce, w którym przed laty działał teatr
lalek. Tak jak supraski Alkierz mogą się tu spotkać muzycy, poeci, pisarze i zwykli wspaniali zja­
dacze chleba, bez których to wszystko nie miałoby sensu. Jesteśmy już po spotkaniach w ramach
300
Jacek Łasiewicki
Piotr Cyrwus,
Alicja Dąbrowska
4 Festiwalu Literackiego „Zebrane” i miejsce to jest jak najbardziej przyjazne dobremu słowu.
Mamy nadzieję na dobrą współpracę przy organizowaniu Salonów z Teatrem Dramatycznym
w Białymstoku, Białostockim Teatrem Lalek oraz z Akademią Teatralną. Jesteśmy więc pewni, że
przeniesienie tu Krakowskiego Salonu Poezji jest bardzo dobrym pomysłem i najpóźniej w stycz­
niu 2014 roku będziemy mogli na nowo zaistnieć na mapie Krakowskich Salonów Poezji.
Przy nowym miejscu spotkań z poezją będą, tak jak dotychczas, pracować Joanna, Jacek i Woj­
tek Łasiewiccy, Dariusz Matys oraz, jako nowa postać, Damian Kudzinowski.
Jacek Łasiewicki
Jacek Łasiewicki
Jerzy Łazewski,
Ewa Chacianowska
301
Krakowski Salon Poezji schodzi do podziemi
Wieliczka
Krakowski salon Poezji znalazł swoją kolejną siedzibę w miejscu szczególnym. Poezji można po­
słuchać 135 metrów pod ziemią w Komorze Haluszka i w Komorze Warszawa w Kopalni Soli
w Wieliczce. To dodatkowa atrakcja dla miłośników poezji: widzowie zjeżdżają ciemną windą
do kopalni, przechodzą solnymi korytarzami, a czas Salonu spędzają w mikroklimacie solnych
komór, który wpływa znakomicie na poprawę jakości oddychania i stan zdrowia.
Salony w Wieliczce odbywają się nieregularnie, dlatego informacji o terminie kolejnego wyda­
rzenia, należy szukać na oficjalnej stronie internetowej kopalni www.kopalnia.pl
Adrian Ochalik
Adrian Ochalik
Anna Dymna
302
Adrian Ochalik
Anna Dymna,
Adrian Ochalik,
na flecie gra
Magdalena Kołodziejczyk
Adrian Ochalik
Salon Poezji w Wieliczce
303
Wokół
Salonu.
Fakty
304
305
Krakowski
Salon Poezji
301–400
28 marca 2010 – 20 stycznia 2013
306
Gospodarze
Salonu
Anioły
Muzyczne
Salonu
Koordynacja
projektu
Pomoc
organizacyjna
Anna Dymna
Halina Jarczyk
Paweł Szot
2002–2005
Bartłomiej Oskarbski
2010–2012
Anna Burzyńska
Dorota Imiełowska
Agata Schweiger
2005–2007
Bartosz Jelonek
od 2012
Bronisław Maj
Józef Opalski
Krzysztof Orzechowski
Patrycja Włodek
2007–2009
Ewa Ziencikiewicz
od 2009
307
Serwis
fotograficzny
Andrzej Głuc
Opracowanie
ulotek
i programów
Anna Burzyńska
Mirosław Klotzer
Ewa Ziencikiewicz
Łukasz Ziomek
Realizacja
Realizacja dźwięku oraz
nagrania – Zespół Pracowni
Akustycznej Teatru
im. Juliusza Słowackiego
w Krakowie
Rejestracja audiowizualna –
Adam Dąbroś
Obsługa widowni –
F.H.U. KULUAR
Andrzej Sukiennik,
Piotr Szczerba
308
Poeci
w Salonie
Achmatowa Anna 317, 354, 390*
Bryll Ernest 324,
Adamowicz Gieorgij 390
Brzechwa Jan 308, 315, 328, 346, 369, 397, 399
Adams Charles Follen 398
Brzeziński Bogdan 399
Alonso Fran 379
Bukowski Charles 381, 392
Amiel Irit 338
Burgess Gellet 327
Andrycz Nina 336
Burns Robert 388
Annieńskij Innokientij 390
Bursa Andrzej 336, 377
Apollinaire Guillaume 329
Burzyńska Anna 346
Asnyk Adam 328, 336, 338
Byron George Gordon 327
Baczyński Krzysztof Kamil 304, 305, 317, 324, 354, 357, 388, 395, 400
Carroll Lewis 311, 327
Baliński Stanisław 374
Castillo Jorge Olivera 321
Baquero Gaston 349
Castro Rosalía de 379
Baran Józef 328, 400
Chełmiński Wincenty 336
Barańczak Stanisław 362, 388, 395
Chojecki Edmund 397
Baudelaire Charles 312, 388
Chotomska Wanda 382
Belloc Hilaire 398
Cuadra Antonio 349
Benn Gottfried 400
Cummings Edward Estlin (e.e. cummings) 327, 392, 398
Bentley Edmund Clerihew 327, 398
Cunningham James Vincent 327
Białynia-Chołodecki Józef 336
Cunqueiro Alvaro 379
Biernacki Mikołaj 336, 399
Cwietajewa Marina 336
Bishop Morris 327, 398
Cygan Jacek 303, 311, 352, 400
Bittner Wolfgang 385
Czarnowski Franciszek 324
Bly Robert 385
Czarny Jan 399
Błok Aleksander 390
Czechowicz Józef 324, 400
Bogusławski Wojciech 328
Czorny Sasza 390
Bohomolec Franciszek 399
Czuma Mieczysław 394
Bonowicz Wojciech 400
Czyżewski Tytus 324
Borges Jorge Luis 345, 349
Dickinson Emily 329, 385
Borowski Tadeusz 395
Dia, Comtesse de 311
Boy-Żeleński Tadeusz zob. Żeleński Tadeusz, pseud. Boy
Dieste Rafael 379
Bradstreet Anne 328
Długosz Leszek 317, 354, 388, 400
Briusow Walery 390
Donne John 327, 364, 374
Brodowicz Michał 399
Dulemba Włodzimierz 377
Brodski Josif 304, 400
Dupin Jacques 385
Brodribb Charles William 327
Dymny Wiesław 369, 377
Broniewski Władysław 312, 320, 328, 387
Dziwisz Rafał 346
Brudziński Ryszard 399
Ebner Jeannie 328
Brudziński Wiesław 399
Eliot Thomas Stearns 374
309
Poeci
w Salonie
Estreicher Karol 336
Jachowicz Stanisław 315, 322, 346
Fenikowski Franciszek 304
Jakub z Todi 374
Ficowski Jerzy 336
Jałowiecki Florentym 399
Filipowicz Kornel 317, 333, 354, 395
Janicki Krzysztof 377
Fredro Aleksander 328, 329, 399
Janik Jolanta 385
Gajcy Tadeusz 369
Janko Anna 329
Gałczyński Konstanty Ildefons 312, 315, 316, 324, 328, 329, 336, 346, 369,
Jerzyna Zbigniew 336
371, 374, 381, 388, 395, 397, 400
Jesienin Sergiej 312
Garcia Tristan 379
Joyce James 329
García-Bodaño Salvador 379
Kaczmarski Jacek 311, 324, 370, 397
Gellner Dorota 382
Kalinowska Tamara 317, 354
Gilbert William Schwenck 327, 398
Kamieńska Anna 301, 328, 329, 369, 374, 382, 395
Ginczanka Zuzanna 329, 399
Kapuścińska Salomea 304
Ginsberg Allen 392
Karpowicz Tymoteusz 369
Gippus Zinajda 390
Kasprowicz Jan 324, 374
Gliński Kazimierz 336
Kawafis Konstandinos 400
Gorey Edward 327
Kern Ludwik Jerzy 322, 324, 328, 332, 346, 382, 400
Gorecki Antoni 336, 399
Kerouac Jack 392
Gorlach Tadeusz 385
Kirst Jerzy 324
Graham Harry 327, 398
Kitowicz Jędrzej 397
Grochowiak Stanisław 311, 381, 393
Kleinzahler August 392
Grotowski Aleksander 311
Kochanowski Jan 304, 399
Grzesiuk Stanisław 312
Kofta Jonasz 304, 329, 376
Guillén Nicolas 349
Konopnicka Maria 328, 346, 375
Hartwig Julia 305, 328, 341, 369, 395, 400
Korab-Brzozowski Stanisław 336
Hemar Marian 329, 375, 399
Kościelski Józef 311
Herbert Zbigniew 305, 311, 317, 346, 351, 354, 369, 374, 375, 381, 388,
Kotarbiński Tadeusz 399
389, 400
Kowalczyk Janusz R. 377
Hillar Małgorzata 304, 306
Kozioł Urszula 329, 348, 397, 400
Hoffman Karol 336
Krahelska Krystyna 374
Hölderlin Friedrich 385
Krasicki Ignacy 328, 397, 399
Homer 302, 307, 309, 314, 318, 323, 326, 330, 335, 342, 344
Krasiński Zygmunt 338, 383
Hordyński Jerzy 372
Kraszewski Józef Ignacy 328
Hughes Langston 327, 398
Krupiński Wacław 312
Huszcza Jan 399
Krynicki Ryszard 395, 400
Iłłakowiczówna Kazimiera 325, 338, 369, 395
Kubiak Tadeusz 382
Isakowskij Michaił 312
Kulmowa Joanna 336
Iwaszkiewicz Jarosław 358, 400
Kundera Ludvík 336
310
Poeci
w Salonie
Kuzmin Michał 390
Misiewicz Małgorzata 385
La Fontaine Jean de 346
Mleczko Antoni 312
Larkin Philip 327
Młodożeniec Stanisław 324
Ldow Konstanty 390
Młynarski Wojciech 397
Lear Edward 327, 398
Moczulski Leszek Aleksander 336, 338, 348, 388
Lec Stanisław Jerzy 399
Morsztyn Andrzej 399
Lechoń Jan 305, 324, 329, 336, 374, 388
Nałkowska Zofia 329
Legatowicz Ignacy Piotr 315
Nash Ogden 327, 398
Lem Stanisław 395
Neruda Pablo 349
Lenartowicz Teofil 329, 374
Norwid Cyprian Kamil 301, 304, 311, 338, 381
Lengren Zbigniew 399
Nowak Tadeusz 301, 317, 354
Lennon John 398
Obertyńska Beata 329, 375
Léon Victor 328
Odojewcew Irena 390
Leszczyc Antoni 338
O’Hara Frank 392
Leśmian Bolesław 304, 329, 358, 369, 374, 381, 400
Opaliński Krzysztof 397
Levertov Denise 392
Orzechowski Krzysztof 346
Lipska Ewa 313, 328, 348, 369, 395, 400
Osiecka Agnieszka 304, 360, 395
Litewka Marek 317, 354, 388
Ostrowska Bronisława 324
Loebl Bogdan 385
Oszajca Wacław 369
Lorca Federico García 395
Pacheco José Emilio 349
Lutomski Jerzy 311
Pacuła Andrzej 377
Łochwicka Mirra 390
Paczkowski Jerzy 399
Maj Bronisław 395, 400
Parra Nicanor 349
Majakowski Włodzimierz 329
Parker Dorothy 315, 327
Mandelsztam Osip 358
Pasierb Janusz Stanisław 301, 338, 374
María Manuel 379
Past Ambar 349
Marianowicz Antoni 399
Pasternak Leon 399
Marjańska Ludmiła 319, 328
Patuszyński Włodzimierz 397
Markiewicz Antoni 397
Pauker Ted 327
McCartney Paul 398
Pawlikowska-Jasnorzewska Maria 304, 315, 329, 336, 346, 369, 397, 399
McCord David 327
Paz Octavio 349
McGinley Phyllis 327
Pereiro Lois 379
Mickiewicz Adam 311, 328, 329, 397
Pessoa Fernando 373
Międzyrzecki Artur 395, 397
Pieśniarz Roman 338
Mikołajewski Jarosław 389
Piwkowska Anna 355, 400
Milne Alan Alexander 311, 322, 359
Plath Sylvia 329, 385
Miłosz Czesław 301, 317, 324, 329, 347, 348, 351, 354, 356, 358, 369, 385,
Poe Edgar Allan 329
388, 395, 400
Polkowski Jan 348
311
Poeci
w Salonie
Poświatowska Halina 304, 329, 358
Stabro Stanisław 400
Preston Keith 327
Stachura Edward 336, 385
Próchniewicz Wojciech 382
Stadtmüller Ewa 382
Przerwa-Tetmajer Kazimierz 311, 328, 374, 388
Staff Leopold 304, 358, 374, 375
Przybora Jeremi 311, 315, 369
Stein Leo 328
Przybylak Feliks 400
Strand Mark 385
Puszkin Aleksander 317, 354
Surzycki Łukasz 385
Raleigh Walter 336
Swinarski Artur Maria 336, 399
Rapacki Wincenty 336
Synder Gary 329
Reznikoff Charles 392
Syrokomla Władysław 338, 397
Rich Adrienne 385
Szekspir William 327, 329, 336, 389
Richardson Justin 327
Szelburg-Zarembina Ewa 301
Rilke Rainer Maria 304, 317, 329, 354, 374
Szolginia Witold 375
Rimbaud Jean Arthur 400
Szpalski Karol 399
Rivas Manuel 379
Sztaudynger Jan 336, 399
Roethke Theodore 327
Szuber Janusz 348
Rolicz-Lieder Wacław 324
Szymborska Wisława 301, 304, 311, 315, 317, 328, 329, 336, 351, 354, 358,
Rostworowski Jan 329
366, 369, 381, 389, 395, 397, 399, 400
Różewicz Tadeusz 305, 317, 328, 329, 338, 350, 351, 354, 374, 388, 400
Śliwiak Tadeusz 328, 375
Rusinek Michał 343
Śpiewak Jan 329
Rydel Lucjan 361
Święch Jerzy 377
Sadowska Barbara 301
Świrszczyńska Anna 328, 329, 385
Safona 367
Tetmajer Włodzimierz 328
Safrin Horacy 336, 399
Tkaczyszyn-Dycki Eugeniusz 388
Schiller Leon 396
Torres Xohana 379
Schiller Fryderyk 317
Tranströmer Tomas 380
Schlechter Emanuel 328, 375
Trembecki Jakub Teodor 399
Schoof Renate 385
Turowicz Jerzy 395
Schulz Bruno 363
Tuwim Julian 304, 312, 315, 328, 329, 331, 340, 346, 365, 382, 391, 397, 399
Sexton Anne 385
Twardowski Jan 301, 305, 317, 338, 351, 354, 369, 374, 381, 395
Silverstein Shel 398
Udziela Dorota 385
Simic Charles 385
Updike John 327
Słobodnik Włodzimierz 369
Urgacz Tadeusz 400
Słonimski Antoni 329, 336
Waits Tom 312
Słowacki Juliusz 324, 329
Waligórski Andrzej 311, 397
Słuczewski Konstanty 390
Wat Aleksander 310, 337
Sołogub Fiodor 390
Ważyk Adam 385
Sonnenberg Ewa 385
Węgierski Kajetan 399
312
Utwory literackie
czytali
Wilbur Richard 327
Adamek Bożena, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków* 339, 382, 388
Williams Jonathan 327
Augustynowicz Tomasz, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 305, 317,
Williams William Carlos 392
327, 354, 388, 396
Władysławiusz Adam 399
Baran Józef 400
Wojaczek Rafał 304, 385
Bednarczyk Dominika, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 307, 361, 379
Wojnarowska Zofia 329
Benoit Mariusz, Teatr Powszechny, Warszawa 318, 350
Wojtyła Karol (Jan Paweł II) 339, 358, 385
Beta Konrad, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 391
Wolska Maryla 375
Bizoń Marta, Teatr Ludowy, Kraków 303, 311, 352, 371
Woroszylski Wiktor 395
Bogaczówna Lidia, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 336, 361
Wójtowicz Leszek 317, 354
Bonowicz Wojciech 366, 400
Wyspiański Stanisław 334, 336, 397
Brzozowski Bolesław, Narodowy Stary Teatr, Kraków 398
Wyrobek Zygmunt 322
Budner Iwona, Narodowy Stary Teatr, Kraków 335
Vallejo César 349
Budzisz-Krzyżanowska Teresa, Teatr Ateneum, Warszawa 324
Zabłocki Michał 400
Burzyńska Anna, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 346
Zadura Bohdan 348
Cebulski Marian, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 315, 336
Zagajewski Adam 375, 378, 395, 400
Chołka Michał, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 317
Zalot Beata 386
Chrzanowski Zbigniew, Polski Teatr Ludowy, Lwów 375
Załucki Marian 315, 384, 397, 399
Chrząstowski Juliusz, Narodowy Stary Teatr, Kraków 380, 388, 398
Zawistowska Kazimiera 301, 338
Chudecki Tadeusz, Teatr Komedia, Warszawa 359
Zbierzchowski Henryk 375
Cieślak Anna, Teatr Polski, Warszawa 381
Zechenter-Spławińska Elżbieta 328, 400
Ciołkosz Paweł, Teatr Polski, Warszawa 381
Zieliński Jacek 338
Cygan Jacek 400
Ziemianin Adam 312, 388, 397, 400
Cyrwus Piotr, Teatr Polski, Warszawa 381
Żeleński Tadeusz, pseud. Boy 315, 328, 368
Czubak Julia, Polski Teatr Ludowy, Lwów 375
Żera Antoni Karol 397
Dałkowska Ewa, Nowy Teatr, Warszawa 325
Żółkowski Alojzy (ojciec) 399
Dąbrowski Henryk F. 317
Żyszkiewicz Waldemar 377
Długosz Leszek 354, 400
Drobot Mark 351
Dulemba Włodzimierz 377
Dymna Anna, Narodowy Stary Teatr, Kraków 313, 317, 331, 334, 344, 348,
351, 354, 358, 360, 361, 366, 374, 388, 389, 395, 396, 400
Dziędziel Marian, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 305
Dziwisz Rafał, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 308, 311, 321, 346,
361, 396
Fabisiak Aleksander, Narodowy Stary Teatr, Kraków 317, 334, 347, 354,
374, 378, 388
Fedorowicz Jerzy, Teatr Ludowy, Kraków 317
* Liczby odpowiadają numerom Salonów
Franczyk Andrzej, Teatr Ludowy, Kraków 371
313
Utwory literackie
czytali
Fudalej Beata, Teatr Narodowy, Warszawa 368
Kozak Andrzej, Narodowy Stary Teatr, Kraków 347, 394
Gajewski Jarosław, Teatr Polski, Warszawa 381
Kozioł Urszula 348
Gałkowska Małgorzata, Narodowy Stary Teatr, Kraków 317, 386
Kożuchowska Małgorzata, Teatr Narodowy, Warszawa 333
Gancarczyk Roman, Narodowy Stary Teatr, Kraków 369
Krucz Paweł, Teatr Polski, Warszawa 381
Garstka Barbara, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 396
Krzanowska-Peszek Katarzyna, Narodowy Stary Teatr, Kraków 380
Globisz Krzysztof, Narodowy Stary Teatr, Kraków 329, 366, 393
Krzyżowski Radosław, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 307, 351,
Głybin Jerzy, Polski Teatr Ludowy, Lwów 375
379, 381, 400
Gniewkowska Katarzyna, Narodowy Stary Teatr, Kraków 398
Krynicki Ryszard 400
Godzic Dorota, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 353
Kucówna Zofia, Teatr Współczesny, Warszawa 306, 341
Grabowska Urszula, Teatr Bagatela, Kraków 342, 354
Kudełko Marek, Teatr Polski, Warszawa 381
Grałek Jerzy, Narodowy Stary Teatr, Kraków 312, 335
Kuźmiński Marcin, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 321
Grochal Aldona 334, 355
Leonowicz Wojciech, Teatr Bagatela, Kraków 342
Huk Tadeusz, Narodowy Stary Teatr, Kraków 322
Lipska Ewa 313, 348
Jackowski Maciej, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 323, 354, 388
Litewka Marek 317, 354, 388
Jamróz Katarzyna 303
Loga-Skarczewski Wiktor, Narodowy Stary Teatr, Kraków 349
Janicki Krzysztof 377
Łazowa Polina 351
Jankowska Aldona 397
Łukawski Grzegorz, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 336, 346, 361,
Jarczyk Halina, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 367, 388
396, 399
Jędrzejewski Marcin, Teatr Polski, Warszawa 381
Maciejewski Sławomir, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 390
Jędrysek Krzysztof, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 336, 361, 396
Maj Bronisław 348, 366
Judycka Agnieszka, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 374, 388
Maj Maria, TR Warszawa 338
Jun Irena, Teatr Studio, Warszawa 366, 395
Mastalerz Joanna, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 325, 372, 379
Kaim Ewa, Narodowy Stary Teatr, Kraków 332, 343, 354, 355, 360, 388, 399
Mazurek Marta, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 393
Kaleta Zbigniew W., Narodowy Stary Teatr, Kraków 357
Michelevičiūte Dalia, Litewski Narodowy Teatr Dramatyczny, Wilno 347
Kalinowska Tamara 354
Mielczarek Grzegorz, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 323, 334,
Karluk Alicja, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 387
Kazoń Karolina 361, 367
Kątny Marcin, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 378
343, 374, 385
Międzik Tomasz, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 315, 326, 372,
390, 396
Klimczak Kamila, Teatr Bagatela, Kraków 303, 352
Moczulski Leszek Aleksander 348, 366, 400
Kochan Małgorzata, Teatr Ludowy, Kraków 308
Mróz Kamil, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 368, 387
Kolasińska Ewa, Narodowy Stary Teatr, Kraków 335, 388
Nawojczyk Adam, Narodowy Stary Teatr, Kraków 343, 392
Koleśnik Magdalena, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 368
Nowak Jerzy, Narodowy Stary Teatr, Kraków 316, 340
Kominek Karolina, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 346
Nowak Michał, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 368
Komorowska Maja, Teatr Współczesny, Warszawa 301
Omeljaniec Olga 318
Kondrat Marek 331
Opalski Józef, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 388
Kosiński Cezary, Teatr Powszechny, Warszawa 357
Orzechowski Krzysztof, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 310, 317,
Kowalczyk Janusz R. 377
Kowalska Małgorzata, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 368
320, 337, 339, 344, 346, 354, 361, 362, 366, 373, 396, 397, 400
Ostrowski Bartosz, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 391
314
Utwory literackie
czytali
Pacuła Andrzej 377
Stebnicka Marta 332
Pacuła Marek 317, 377
Strama Jacek, Teatr Ludowy, Kraków 354
Paluch Beata, Narodowy Stary Teatr, Kraków 310, 337, 394
Strzała Damian, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 387
Paruszyńska Anna, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 391
Strzelecka Natalia, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 304, 324, 334,
Pawluśkiewicz Jan Kanty 386
Pechaty Jadwiga, Polski Teatr Ludowy, Lwów 375
Piątkowski Krzysztof, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 315
392, 396
Szajnert Feliks, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 304, 308, 330, 356,
361, 382, 388, 396
Piskorz Leszek, Narodowy Stary Teatr, Kraków 384
Szarek Adam, Teatr Bagatela, Kraków 365
Piskorz Małgorzata, Teatr Bagatela, Kraków 365
Szczepkowska Joanna, Teatr Studio, Warszawa 329
Piwkowska Anna 400
Szuber Janusz 348
Polkowski Jan 348
Szumera Rafał, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 364, 396
Polony Anna, Narodowy Stary Teatr, Kraków 322, 345, 363, 366, 400
Szyman Kosma, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 387
Porębska Ewa, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 387
Świerczyńska Renata 303, 352
Radwan-Gancarczyk Anna, Narodowy Stary Teatr, Kraków 360, 369, 376
Święch Jerzy, Narodowy Stary Teatr, Kraków 377, 388, 399
Rasiewicz Monika 317
Terpiłowska Anna, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 361
Rogacki Maksymilian, Teatr Polski, Warszawa 381
Tlałka Katarzyna, Teatr Ludowy, Kraków 386
Rokita Sławomir, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 311, 328
Tomaszewska Anna, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 305, 323, 390
Romanowski Jacek, Narodowy Stary Teatr, Kraków 332, 334, 387, 389, 400
Trela Jerzy, Narodowy Stary Teatr, Kraków 309, 324, 358
Róg Andrzej 352
Trela Wojciech, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 309
Rybiałek Dominik, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 391
Waldera Marta, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 317, 327, 349
Sadowa Lidia, Teatr Polski, Warszawa 381
Wojtarowicz Krystian 378
Sadowski Rafał, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 330
Wolniewicz Kajetan, Teatr Ludowy Kraków 371
Schimscheiner Beata, Teatr Ludowy, Kraków 317
Woronowicz Adam, TR Warszawa 338
Schimscheiner Lena, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 368
Worytkiewicz Ewa, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 308, 346
Schimscheiner Tomasz, Teatr Ludowy, Kraków 317
Woźnicka Agata, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 391
Segda Dorota, Narodowy Stary Teatr, Kraków 366, 391
Wójcik Błażej, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 311, 312, 326, 353,
Seniuk Anna, Teatr Narodowy, Warszawa 319
361, 376, 396
Seweryn Andrzej, Teatr Polski, Warszawa 302, 314, 370, 383
Wójtowicz Leszek 354
Skibiński Wojciech, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 376
Wysocki Tomasz, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 324, 334, 361, 396
Słabiak Andrzej 377
Wyszogrodzka Helena, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków
Sławynski Ihor 351
368
Smalara Magdalena, Teatr Polski, Warszawa 381
Zabłocki Michał 400
Sokołowska Anna, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 328
Zadura Bohdan 348
Sośnierz Sławomir 342
Zagajewski Adam 400
Srokowska Ewa, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 309
Zającówna Elżbieta 332
Stabro Stanisław 400
Zalot Beata 386
Staniec Karolina, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 317
Zawadzka Małgorzata, Narodowy Stary Teatr, Kraków 330, 354, 385
Starczewski Dariusz, Teatr Bagatela, Kraków 365
Zawadzki Krzysztof, Narodowy Stary Teatr, Kraków 333, 384, 395
315
Grali
i śpiewali
Zawiślak-Dolny Katarzyna, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 334,
336, 351, 361, 367, 388, 396
Ząbkowska-Kołodziej Małgorzata, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków
326, 356
Balas Michał, wiolonczela 382, 389
Bazela Marek, fortepian 373
Bernatowicz Sebastian, fortepian 355
Berny Sławomir, instrumenty perkusyjne 342, 344, 361
Zechenter-Spławińska Elżbieta 400
Bester Jarosław, akordeon 334
Ziemianin Adam 400
Biegun Andrzej, śpiew 328, 362
Zięba Tadeusz, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 317, 361, 364
Bielawska Marta, skrzypce 306
Bizoń Marta, śpiew 303, 311, 349, 352, 371
Braszak Michał, kontrabas 400
Butrym Janusz, fortepian 315
Bylica Jacek, fortepian 304, 305, 308, 310, 311, 323, 324, 327, 328, 330,
337, 338, 339, 346, 348, 349, 356, 361, 381, 392, 395, 396, 397, 399
Cieniawa Mariola, fortepian 305, 378
Davidson Lindsay, dudy 379
Długosz Leszek, śpiew 388
Dobrowolska-Schut Aleksandra, fortepian 309
Dziwisz Rafał, śpiew 311
Dyjak Joanna, altówka 372
Dyjak Paweł, akordeon 372
Dyyak Oleg, instrumenty dęte i perkusyjne 372
Fortuna Dawid, perkusja 383
Frankiewicz Mateusz, kontrabas 363
Góra Tomasz, skrzypce 313, 395
Grzybowski Tomasz, gitara 387
Herbowski Mirosław, fortepian 391
Hilarowicz Marcin, gitara 373
Hołubowski Jacek, akordeon 326, 346, 384, 394, 397
Imiełowska Dorota, wiolonczela 305, 309, 324, 336, 341, 345, 348, 354,
369, 374, 378, 388, 389
Iwan Paweł, akordeon 363
Jamróz Katarzyna, śpiew 303
Jarczyk Halina, skrzypce 303, 304, 305, 308, 311, 316, 317, 320, 321, 323,
324, 330, 332, 334, 337, 338, 339, 346, 348, 352, 356, 361, 364, 367,
392, 394, 396, 397, 399, 400; fortepian 310; akordeon 384; śpiew 321
Kaczmarczyk Paweł, fortepian 383
Kaczmarek-Bialic Agnieszka, harfa 302, 314
* Podawane są nazwy teatrów, z którymi Artyści byli związani w czasie
występów w Krakowskim Salonie Poezji
Kaim Ewa, śpiew 315
Kania Maria, śpiew 376
316
Grali
i śpiewali
Karpała Jaś, skrzypce 382
Polak Jaśmina, śpiew 376
Kawończyk Adam, trąbka, kalimba 307; trąbka 318, 321, 342, 357; trąbka,
Potaczek Łukasz, flet traverso 369
kalimba, fletnia Pana 342
Rataj Kinga, śpiew 373
Kazoń Karolina, śpiew 367
Rokita Sławomir, śpiew 311
Kęska Gajusz, fortepian 354, 369, 388
Róg Andrzej, śpiew 352
Klepacz Robert, kontrabas 394
Rudnicki Dawid, fortepian 360, 376
Klimczak Grzegorz, kontrabas 372
Rybotycka Beata, śpiew 316, 317, 332, 340, 400
Klimczak Kamila, śpiew 303, 352
Rymarz Zbigniew, fortepian 375
Kluzowicz Jerzy, fortepian 371
Sadowski Rafał, śpiew 388
Kociuban Jacek, wiolonczela 333, 338
Słowińska Joanna, śpiew 334
Konarski Adrian, fortepian 317
Sobiesiak Julia, śpiew 376
Kowalewski Adam, kontrabas 383
Sochaczewski Wojciech, bębny 353
Kozłowski Leopold, fortepian 303, 352
Sojka Stanisław, śpiew, fortepian 358
Krasucka Aldona, fortepian 359
Sokół Przemysław, trąbka 321; tuba 396
Kupiec Tomasz, kontrabas 380
Stachoń Anna Maria, śpiew 360
Kulaszewska Wiktoria, śpiew 376
Staniszewska Sandra, śpiew 360
Kupiec Tomasz, kontrabas 321
Suruło Wiesław, flet 301
Kuźmicz Paweł, kontrabas elektroakustyczny 373
Szałapak Anna, śpiew 313, 388, 395
Lieberman Jascha, skrzypce, altówka 363
Szczerba Leszek, saksofon 329, 350, 380, 385
Ligas Konrad, akordeon 336, 345
Sznicar Oleg, fortepian 368
Malchar Daniel, fortepian 393
Szymańska Gertruda, instrumenty perkusyjne 373
Malik Artur, instrumenty perkusyjne 321
Ślazyk Roman, kontrabas 336, 345
Mastyło Konrad, fortepian 313, 316, 332, 340, 352, 362, 365, 400
Świerczyńska Renata, śpiew 303, 352
Michalak Marek, puzon 320
Tarcholik Ania, fortepian 382
Moliszewska Marysia, fortepian 382
Tomaszewski Tomasz, skrzypce 374
Mucha Krzysztof, tuba 396
Tosik-Warszawiak Jacek, fortepian 374
Muniak Janusz, saksofon 383
Towarnicka Elżbieta, śpiew 242
Musiał Katarzyna, fortepian 367
Tsymbalyuk Olha, fortepian 362
Nagy Michał, gitara 379
Turnau Grzegorz, śpiew, fortepian 331
Niedzielin Adam, fortepian 319, 329, 380, 385
Tuz Filip, gitara 387
Nowak Jerzy, śpiew, fortepian 332
Wajda Adrian, śpiew 376
Paluch Beata, śpiew 315, 388
Wajrak Paweł, skrzypce 379
Palus Grzegorz, akordeon 396
Walenda Radosław, śpiew 376
Pawlikowski Łukasz, wiolonczela 322, 336, 341, 345, 348, 363, 369, 378,
Wania Dominik, fortepian 307
388, 389
Węgrzyn Wiktoria, śpiew 360
Pędziałek Mariusz, obój 314, 343
Wieczorek Maria, skrzypce 366
Piętak Grzegorz, kontrabas 325, 346, 385
Wójcicki Jacek, śpiew 316, 317, 332
Pisula Aleksandra, śpiew 360
Wójcik Błażej, śpiew 311
317
Zespoły muzyczne
w Salonie
Wróblewski Jakub, śpiew 376
Zarycki Andrzej, fortepian 388
Zawiślak-Dolny Katarzyna, śpiew 367
Zawiślak-Dolny Bożena, śpiew 328
Acoustic Acrobats: Jacek Hołubowski, Adam Leśniak, Jędrzej Łaciak, Piotr
Skupniewicz, Bogusław Zięba 335
Cracow Clarinet Quartet: Michał Poniżnik, Mariusz Stępień, Marek Nem­
tusiak, Jakub Sztencel 386
Zięba Bogusław, akordeon 326
Duo Acco-sfera: Alena Budzinakova, Grzegorz Palus 398
Zięba Tadeusz, gitara 364, 388
Kroke: Jerzy Bawół, Tomasz Kukurba, Tomasz Lato 344
Zubovas Rokas, fortepian 347
Motion Trio: Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek 312, 317,
Żełobowska-Orzechowska Renata, fortepian 301, 306, 322, 328, 341, 343, 348
351, 390
Muzycy Orkiestry Akademii Beethovenowskiej pod kierunkiem Marcina
Klejdysza 324
318
Goście
specjalni
Baran Józef 400
Święch Jerzy 377
Bonowicz Wojciech 400
Teatr Ludowy Tradycja z Okleśnej 334
Bryła Jerzy, ks. infułat 317, 354
Teatr Tańca DF Centrum Kultury Dworek Białoprądnicki 304
Burzyńska Anna 346
Zabłocki Michał 400
Cebulski Marian 336
Zadura Bohdan 348
Ciećkiewicz Jakub 353
Zagajewski Adam 400
Cygan Jacek 303, 352, 400
Zalot Beata 386
Długosz Leszek 400
Zając Andrzej OFMConv. 369, 374
Donaj Marek Krzysztof OSA 388
Zechenter-Spławińska Elżbieta 400
Dulemba Włodzimierz 377
Ziemianin Adam 400
Dziwisz Rafał 346
Filipowicz-Rudek Maria 379
Illg Jerzy 355
Janicki Krzysztof 377
Kowalczyk Janusz R. 377
Kozioł Urszula 348
Kozłowski Leopold 303
Krakowski Teatr Tańca Nowohuckiego Centrum Kultury 304
Krupiński Wacław 312
Krynicki Ryszard 400
Kujawa Małgorzata 353
Lipska Ewa 313, 348
Maj Bronisław 331, 348
Moczulski Leszek Aleksander 348, 400
Nowak Jerzy 332
Olasińska-Chart Małgorzata 321
Orzechowski Krzysztof 346
Pacuła Andrzej 377
Pacuła Marek 377, 384, 399
Pawluśkiewicz Jan Kanty 386
Piwkowska Anna 355, 400
Polkowski Jan 348
Rodowska Krystyna 349
Słabiak Andrzej 377
Sojka Stanisław 358
Stabro Stanisław 400
Szuber Janusz 348
Świda Monika 373
319
Spotkania
tematyczne
Promocje
książek
Bożonarodzeniowe Salony Poezji 324, 361, 396
25 kwietnia 2010
Dzień Dziecka w Salonie Poezji 308, 343, 382
Promocja książki Jacka Cygana Klezmer. Opowieść o życiu Leopolda Kozłow-
Jubileuszowe spotkanie Krakowskiego Salonu Poezji 400
skiego-Kleinmana, Wydawnictwo Austeria, Kraków–Budapeszt 2009
Krakowski Salon Poezji na Targach Książki 389
Krakowski Salon Poezji w ramach Festiwalu Barwy Maroka 353
29 maja 2011
Krakowskie Noce Teatrów 311, 346
Promocja książek Michała Rusinka: Jak przeklinać. Poradnik dla dzieci” i Jak
Krakowska Noc Poezji 348
robić przekręty. Poradnik dla dzieci, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak,
Małżeństwo w poezji 328
Kraków 2008
Międzynarodowy Dzień Tańca 304
Międzynarodowy Dzień Teatru 336
26 czerwca 2011
Mikołajkowe Salony dla dzieci 322, 359, 394
Promocja dwujęzycznego wydania jubileuszowego wierszy wileńskich
Odyseja Homera 302, 307, 309, 314, 318, 323, 326, 330, 335, 342, 344
Czesława Miłosza z okazji setnej rocznicy urodzin poety Wilno/Vilnus,
Poeci amerykańscy 392
Wydawnictwo Austeria, Kraków 2011
Poezja absurdu 398
Poezja akmeistów i symbolistów rosyjskich 390
2 października 2011
Poezja hiszpańskiej Galicji 379
Promocja książki Krystyny Rodowskiej Umocz wargi w kamieniu. Przekłady
Poezja latynoamerykańska 349
z poetów latynoamerykańskich, Wydawnictwo Biuro Literackie, Wrocław
Poezja lwowska 375
2011
Poezja niepoważna 327
Poezja o zdrowiu i chorobie 315
16 października 2011
Poezja szalona 385
Promocja tomiku wierszy Jacka Cygana Pies w tunelu, ISKRY, Kraków 2011
Poezja z akordeonem w tle 312
Polsko-Ukraiński Salon Poezji we Lwowie 351
29 kwietnia 2012
Portret Polaka według fraszki polskiej 399
Promocja książki Janusza R. Kowalczyka Wracając do moich Baranów,
Salon Poezji z okazji Jubileuszu 90. urodzin Tadeusza Różewicza 350
Wydawnictwo Trio, Kraków 2012
Salon Poezji z okazji Jubileuszu 100. urodzin Jerzego Turowicza 395
Salon poetów Piwnicy pod Baranami 377
28 października 2012
Sylwestrowy Salon Poezji 397
Promocja książek:
Walentynkowy Salon Poezji 367
Zbigniew Herbert Utwory rozproszone (Rekonesans), Wybór i opracowanie
Wielkanocne Salony Poezji 301, 338, 374
edytorskie Ryszard Krynicki, Wydawnictwo a5, Kraków 2012;
Wiersze o aniołach 369
Wisława Szymborska Wiersze wybrane, Wydawnictwo a5, Kraków 2012;
Wiersze o miłości 329
William Shakespeare Sonety, przekład, wstęp i opracowanie Stanisław Barań­
Zaduszki poetyckie 317, 354, 388
czak, Wydawnictwo a5, Kraków 2012;
Jarosław Mikołajewski Na wdechu, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012
320
Promocje
książek
2 grudnia 2012
Promocja książki Mieczysława Czumy Krakowskie Abecadło, Oficyna
Wydawnicza ANABASIS, Kraków 2012
20 stycznia 2013
Promocja książki Krakowski Salon Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego
+ 100 spotkań, Tom 3, redakcja: Diana Poskuta-Włodek, opracowanie
graficzne: Władysław Pluta, felietony: Paweł Głowacki, wydawca: Teatr
im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, Kraków 2012
321
Krakowskie Salony Poezji
w kraju i zagranicą
Gdańsk
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodyni
Inauguracja
Teatr Wybrzeże
Ratusz Główny
Marta Anna Kalmus
20 października 2002
Tczew
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodarz
Inauguracja
Tczewskie Towarzystwo
Kulturalne „Brama”
Dom Kultury
Zdzisław Wojtaś
20 października 2002
Tarnów
Organizatorzy
Miejsce spotkań
Gospodarze
Inauguracja
Teatr im. L. Solskiego,
Miejska Biblioteka Publiczna
im. Juliusza Słowackiego,
Muzeum Okręgowe
Ratusz
Janina Kania,
Wojciech Markiewicz
11 maja 2003
Częstochowa
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodarz
Inauguracja
Teatr im. Adama Mickiewicza
foyer Teatru
Marek Ślosarski
22 listopada 2003
Opole
OrganizatorStowarzyszenie
Młodych Poetów
Miejsce spotkań Ratusz
Gospodarze Agnieszka Mazur,
Leszek Malec,
Łukasz Zalewski
Inauguracja 3 października 2004
Lublin
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodarz
Inauguracja
Teatr im. J. Osterwy,
Koło Teatrologiczne
„Skant” UMCS
foyer Teatru
Jacek Król
20 lutego 2005
Czechowice-Dziedzice
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodarz
Inauguracja
Miejski Dom Kultury
sala teatralna
Miejskiego Domu Kultury
Bolesław Folek
27 lutego 2005
Gliwice
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodarze
Inauguracja
Gliwicki Teatr Muzyczny
Gliwicki Teatr Muzyczny,
Scena w Ruinach,
Scena przy Nowym Świecie
Paweł Gabara,
Jacek Mikołajczyk
8 maja 2005
Oświęcim
OrganizatorMiędzynarodowy
Dom Spotkań Młodzieży
Miejsce spotkań Międzynarodowy
Dom Spotkań Młodzieży
Gospodarze Bożena Georgiew
(do kwietnia 2006),
Leszek Szuster,
Jadwiga i Janusz Toczkowie
Inauguracja 9 października 2005
Rzeszów
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodyni
Inauguracja
Teatr im. Wandy Siemaszkowej
Teatr im. Wandy Siemaszkowej,
Szajna Galeria
Julia Wernio
30 października 2005
322
Krakowskie Salony Poezji
w kraju i zagranicą
Gniezno
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodyni
Inauguracja
Miejski Ośrodek Kultury
Sala Kryształowa Starego Ratusza
Zenona Golc
22 stycznia 2006
Szczecin
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodarz
Inauguracja
Andrychów
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodarze
Inauguracja
Centrum Kultury i Wypoczynku
Miejski Dom Kultury
Zbigniew Przybyłowicz,
Katarzyna Przebinda-Niemczyk,
Anna Rychter,
Marianna Żmija
(do czerwca 2006),
Zbigniew Przybyłowicz,
Magdalena Ficek,
Agnieszka Janosz
(od września 2006)
19 marca 2006
Komorów
Opera Śląska w Bytomiu
Sala Koncertowa im. Adama
Didura w Operze Śląskiej
Ewa Petrymusz,
Jacek Woleński
Dorota Pomykała
1 października 2006
Bielsko-Biała
OrganizatorStowarzyszenie
Centrum Sztuki Kontrast
Miejsce spotkań sala koncertowa Zamku
Książąt Sułkowskich
Gospodarze Ewa Kozak,
Przemysław Drabek,
Tomasz Drabek,
Rafał Sawicki
Inauguracja 5 października 2006
Organizator Miejsce spotkań Gospodyni Inauguracja Stowarzyszenie K40
dwór Pęcice
Ewa Telega
18 listopada 2007
Świdnica
Bytom
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodarze
Opiekun artystyczny
Inauguracja
Zamek Książąt Pomorskich
sale Bogusława i Anny Jagiellonki
Zamku Książąt Pomorskich
Michał Józef Kawecki
8 listopada 2006
Organizator Miejsce spotkań Gospodyni Inauguracja Świdnicki Ośrodek Kultury
Świdnicki Ośrodek Kultury
Halina Szymańska
3 lutego 2008
Nowy Targ
Organizator Miejsce spotkań Gospodarz Inauguracja Miejski Ośrodek Kultury
Miejski Ośrodek Kultury
Stanisław Krzak
18 maja 2008
Kalisz
Organizator Miejsce spotkań Gospodarz Inauguracja Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego
Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego
Igor Michalski
4 października 2009
Warszawa
Organizator Miejsce spotkań Gospodyni Inauguracja Stowarzyszenie K40
Łazienki Królewskie, Podchorążówka
Ewa Telega
18 października 2009
323
Krakowskie Salony Poezji
w kraju i zagranicą
Tychy
Organizator Miejsce spotkań Gospodyni Inauguracja Teatr Mały
Teatr Mały
Ewa Iwanciów
26 października 2009
Dublin, Irlandia
Organizator Miejsce spotkań Gospodarze Inauguracja Korpusy Pokoju
Dom Polski
Agnieszka Grzesiak-Kozina,
Bolesław Kozina 20 września 2008
Od 13 listopada 2010 spotkania
zostały przeniesione do Cork
Sztokholm, Szwecja
Organizator Miejsce spotkań Gospodyni Inauguracja Towarzystwo „Sztokholmski
Salon Poezji”
Była siedziba Instytutu Polskiego
przy Villagatan,
Konsulat RP w Sundbyberg,
TeaterStudio Lederman
Małgorzata Kwiecińska-Järvenson
23 maja 2009
Montreal, Kanada
Organizator Miejsce spotkań Gospodynie Inauguracja Fundacja Liliany Komorowskiej
„Dla sztuki” i Fundacja
im. Wiesława Dymnego
Konsulat Generalny RP
Liliana Komorowska, Barbara Szara
1 września 2009
Ottawa, Kanada
Organizatorzy Miejsce spotkań Patronat Gospodyni Inauguracja Fundacja Liliany Komorowskiej
„Dla sztuki”, Fundacja
im. Wiesława Dymnego
Ambasada RP
Ambasada RP w Ottawie
Liliana Komorowska
4 września 2009
Skawina
Organizatorzy Miejska Biblioteka Publiczna,
Biblioteka Pedagogiczna,
Centrum Kultury i Sportu
Miejsce spotkań sala teatralna Pałacyku „Sokół”
Gospodarze Krystyna Droździewicz,
Michał Grzeszczuk,
Janusz Bysina
Inauguracja 9 października 2010
Warszawa
Organizator Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana
Miejsce spotkań Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana
Gospodarze Andrzej Seweryn,
Jarosław Gajewski
Inauguracja 23 stycznia 2011
Wieliczka
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodarz
Inauguracja
Kopalnia Soli w Wielczce
Kopalnia Soli w Wielczce
Adrian Ochalik
20 marca 2011
Wiedeń, Austria
Organizator
Polsko-Austriackie Towarzystwo
Kultury TAKT
Miejsce spotkań Piwnica TAKT
Gospodyni Maria Buczak
Inauguracja 27 marca 2011
Pruszków
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodyni
Inauguracja
Stowarzyszenie K40
Pałacyk Sokoła,
Młodzieżowy Dom Kultury
Ewa Telega
11 września 2011
324
Krakowskie Salony Poezji
w kraju i zagranicą
Kielce
Organizator Wojewódzki Dom Kultury
Miejsce spotkań Wojewódzki Dom Kultury
Gospodarze Agnieszka Król
Adam Ochwanowski
Inauguracja 18 września 2011
Supraśl
Organizator Klub Alkierz
Miejsce spotkań Klub Alkierz
Gospodarze Jacek Łasiewicki,
Dariusz Matys
Inauguracja 24 września 2011
Gdynia
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodarze
Inauguracja
Teatr Miejski
im. Witolda Gombrowicza
Teatr Miejski
im. Witolda Gombrowicza
Krzysztof Babicki
25 września 2011
Konin
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodarze
Inauguracja
Koniński Dom Kultury
Koniński Dom Kultury
Szymon Pawlicki
28 września 2011
Polkowice
Organizator
Miejsce spotkań
Gospodarze
Inauguracja
Polkowickie Centrum Animacji
Polkowickie Centrum Animacji
Andrzej Wierdak
27 lutego 2012
Polanica-Zdrój
Organizator
Villa Polanica
w Teatrze Zdrojowym
Miejsce spotkań Teatr Zdrojowy
Gospodarze Arkadiusz Stolarski
Inauguracja 9 września 2012
Podziękowania
Dziękujemy
Mecenasom, Darczyńcom, Fundatorom poczęstunków
oraz Patronom medialnym za pomoc, która umożliwiła
zorganizowanie czterystu spotkań Krakowskiego Salonu Poezji
326
Projekt
realizowany
przy udziale
finansowym
Mecenasi
Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
PBO „SKOBUD” Sp. z o.o.
Gminy Miejskiej Kraków
Solidex S.A.
Fundacji Bractwo Sympatyków Wielkiego Gmachu Przy Placu Świętego Ducha
327
Najwierniejsi
Pozostali
Darczyńcy
Darczyńcy
Bahlsen Sweet Sp. z o.o.
Ambra S.A.
Budostal-2 S.A.
Małgorzata i Robert Michalscy Cukiernia „Michalscy”
Instal Kraków S.A.
Międzynarodowy Port Lotniczy im. Jana Pawła II Kraków-Balice Sp. z o.o.
Inwestorsko-Projektowa Spółdzielnia Pracy INWESTPROJEKT w Krakowie
MPK S.A. w Krakowie
Jan Baran – Restauracja „Pod Baranem”
SKARBY MAROKA
Kwiaciarka krakowska – Zuzanna Bieńkowska
Winiarium (KONDRAT Wina Wybrane)
Marzena i Krzysztof Pierścionek – Hotel Rubinstein
Zielona Budka S.A.
Metalodlew S.A.
Okręgowe Przedsiębiorstwo Geodezyjno-Kartograficzne w Krakowie
Ośrodek Chirurgii Oka Prof. Zagórskiego sp. z o.o.
328
Darczyńcy
Patronat
400.
medialny
Krakowskiego
Salonu Poezji
Cukiernia Kaczmarczyk – Pracownia Tortów Artystycznych Grażyna
Dziennik Polski
Kaczmarczyk – fundatorka tortów
Radio Kraków
DOM WINA Sp. z o.o. – fundator wina
Telewizja Polska S.A. Oddział w Krakowie
„Teatralna” Kwiaciarnia Teresa Chojnacka – dekoracja sceny
Cafe Foyer
329
Wybrane salony
współorganizowali
Pomoc
Cafe Foyer
Fundacja „Bractwo Sympatyków Wielkiego Gmachu Przy Placu Św. Ducha”
Fundacja im. Jerzego Turowicza
Izba Przemysłowo-Handlowa
organizacyjna
Krakowscy Szopkarze – p. Lucyna Paczyńska
Krakowski Teatr Tańca Nowohuckie Centrum Kultury
Małopolski Urząd Wojewódzki
Oficyna Wydawnicza ANABASIS
Poczta Polska
Polska Akcja Humanitarna
Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK
Teatr Tańca DF Centrum Kultury Dworek Białoprądnicki
Tygodnik Powszechny
Urząd Marszałkowski Województwa Małopolskiego
Wydawnictwo A5
Wydawnictwo Austeria
Wydawnictwo EZOP
Wydawnictwo ISKRY
Wydawnictwo Literackie
Wydawnictwo SKRZAT
Wydawnictwo Zielona Sowa
Wydawnictwo ZNAK
330
Artystów Salonu
gościli
Hotel Pollera
Hotel pod Różą
Hotel Rubinstein
331
Krakowski
Salon Poezji
Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
instytucja kultury
Województwa Małopolskiego
Plac Św. Ducha 1
31-023 Kraków
www.slowacki.krakow.pl
ISBN 978-83-937675-1-9

Podobne dokumenty