Krakowski Salon Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego spotkań
Transkrypt
Krakowski Salon Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego spotkań
Krakowski Salon Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego Gospodarze o Salonie Felietony Pawła Głowackiego spotkań tom 4 Poeci, Artyści, Bywalcy Wokół Salonu. Fakty Krakowski Salon Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego Gospodarze o Salonie Felietony Pawła Głowackiego spotkań tom 4 Poeci, Artyści, Bywalcy Wokół Salonu. Fakty Krakowski Salon Poezji Krakowski Salon Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie Tom 4 © Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, 2013 Redakcja Diana Poskuta-Włodek Współpraca redakcyjna, wybór ilustracji, koordynacja produkcji Ewa Ziencikiewicz Opracowanie graficzne Władysław Pluta Projekt znaku graficznego Krakowskiego Salonu Poezji Ryszard Melliwa Autorzy fotografii Andrzej Głuc oraz Andrzej Czapliński, Adam Dąbroś, Robert Jaworski, Marcin Kin, Marek Kowalski, Piotr Kubic, Jacek Łasiewicki, Adrian Ochalik, Marcin Oliński, Joanna Siercha, Zdzisław Siwik Wykorzystano również zdjęcia z archiwów: Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, Andrzeja Głuca, Polsko-Austriackiego Towarzystwa Kultury TAKT w Wiedniu, Salonu Poezji w Skawinie, Stowarzyszenia K40, WDK w Kielcach, Villa Polanica Korekta Małgorzata Punzet Współpraca Katarzyna Siekańska Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Skład, łamanie, opracowanie techniczne Piotr Hrehorowicz, Małgorzata Punzet Inter Line SC Druk Drukarnia Skleniarz Książkę złożono krojem Adobe Garamond Pro i wydrukowano na papierze FocusArt Cream – 115 g ISBN 978-83-937675-1-9 Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie instytucja kultury Województwa Małopolskiego Plac Św. Ducha 1 31-023 Kraków www.slowacki.krakow.pl Spis treści Gospodarze o Salonie 15 Na zawsze uwiedziona! Anna Dymna 17 Magiczny spektakl poezji Anna Burzyńska 18 Osobność poezji Józef Opalski 19 Dobrze pojęty konserwatyzm Krzysztof Orzechowski Paweł Głowacki Całe życie chodzenia + 100 spotkań Spotkanie 301 22Nadzieja. Wielkanoc w Krakowskim Salonie Poezji 23 Żeby być razem, w nocy Paweł Głowacki 24 25 Spotkanie 302 Homer „Odyseja”, Pieśń V i VI. Salon Poezji odwołany z powodu katastrofy pod Smoleńskiem Najprostszy wiersz świata Paweł Głowacki Spotkanie 303 26Klezmer. Promocja książki Jacka Cygana o życiu Leopolda Kozłowskiego-Kleinmana 27 Twarde okładki Paweł Głowacki 28 29 Spotkanie 304 Wtańcz mnie w swoje piękno. Salon Poezji z okazji Międzynarodowego Dnia Tańca Słowa i gesty Paweł Głowacki 31 Spotkanie 305 Śmierć miłości potrzebna. Pożegnanie wybitnych Małopolan i wszystkich Ofiar katastrofy samolotu pod Smoleńskiem Pilnie badać rytm bębnów i piszczałek Paweł Głowacki 32 33 Spotkanie 306 My z drugiej połowy XX wieku. Poezja Małgorzaty Hillar Całe życie czarna Paweł Głowacki 34 35 Spotkanie 307 Homer „Odyseja”. Pieśni VII i VIII Ocean języka Paweł Głowacki 30 37 Spotkanie 308 Brzechwa dzieciom. Salon Poezji z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka Narodziny gwiazdy Paweł Głowacki 38 39 Spotkanie 309 Homer „Odyseja”. Pieśni IX i X Przygody długich zdań Paweł Głowacki 40 41 Spotkanie 310 …miliard kilowatów + Wat. Poezja Aleksandra Wata Pożegnanie z tańcem Paweł Głowacki 36 Spis treści 42 43 Spotkanie 311 My – kawalery błędne. Nocny Krakowski Salon Poezji Rytm bębnów i piszczałek Paweł Głowacki Spotkanie 312 44 Rżnij, harmonio! Poezja z akordeonem w tle 45 Srebrna dziesiątka z Piłsudskim Paweł Głowacki 46 47 Spotkanie 313 Pogłos. Wiersze Ewy Lipskiej Postać z Czechowa Paweł Głowacki 48 49 Spotkanie 314 Homer „Odyseja”. Pieśni V i VI Wszystkie litery Homera Paweł Głowacki 50 51 Spotkanie 315 Chorzy z urojenia. Poezja o zdrowiu i chorobie Marian i rydze Paweł Głowacki 52 53 Spotkanie 316 Złoty szerszeń. Poezja Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego A Nowak płynie Paweł Głowacki 66 67 Spotkanie 323 Homer „Odyseja”. Pieśni XIII i XIV Kilka małych gestów Paweł Głowacki 68 69 Spotkanie 324 Najpiękniejsze wiersze i kolędy. Boże Narodzenie w Salonie Poezji Kilka myśli o pięciuset głowach Paweł Głowacki 71 Spotkanie 325 Byłam sekretarką Piłsudskiego. Poezja i fragmenty prozy Kazimiery Iłłakowiczówny Ślady po molach Paweł Głowacki 72 73 Spotkanie 326 Homer „Odyseja”. Pieśni XV i XVI Szkoła przetrwania Paweł Głowacki 74 75 Spotkanie 327 Książki nie znam, ale nazwisko czytałem. Przegląd poezji niepoważnej Trup powszechnego użytku Paweł Głowacki 76 77 Spotkanie 328 Był sobie dziad i baba… Małżeństwo w poezji Uśmiech człowieka mądrego Paweł Głowacki 78 79 Spotkanie 329 Tobą patrzę. Poezja o miłości Nieobecność dzidzi Paweł Głowacki 70 55 Spotkanie 317 Zaduszkowy Salon Poezji dedykowany wszystkim Ludziom Teatru i Sztuki, którzy odeszli, a wciąż pozostają w naszej pamięci Noc dla Sindbada Paweł Głowacki 56 57 Spotkanie 318 Homer „Odyseja”. Pieśni XI i XII Ocalona trąbka Paweł Głowacki 80 81 Spotkanie 330 Homer „Odyseja”. Pieśni XVII i XVIII Czytanie od dołu Paweł Głowacki 58 59 Spotkanie 319 O miłości i samotności bardzo kobieco. Poezja Ludmiły Marjańskiej Gra z utrapieniami Paweł Głowacki 82 83 Spotkanie 331 Nalej mi wina! Poezja Juliana Tuwima Spokój nietutejszy Paweł Głowacki 60 61 Spotkanie 320 Do lotu! Poezja Władysława Broniewskiego Przeczytana zagadka Paweł Głowacki 84 85 Spotkanie 332 Ja se pisze wierszyki! Poezja Ludwika Jerzego Kerna Nie ma sensu łazić Paweł Głowacki 62 63 Spotkanie 321 Blask popiołu. Poezja Jorgego Olivera Castillo Paczka dla Olivery Paweł Głowacki 86 87 Spotkanie 333 O sobie i innych. Poezja Kornela Filipowicza Mag uważności Paweł Głowacki 54 Spotkanie 322 64 Bajeczki z morałem i nie tylko. Mikołajkowy Salon dla dzieci 65 Łza dyrektora Paweł Głowacki 88 89 Spotkanie 334 Uroczyste czytanie najpiękniejszych scen z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego w 110. rocznicę prapremiery dramatu Dać słowom święty spokój Paweł Głowacki Spis treści 92 93 Spotkanie 335 Homer „Odyseja”. Pieśni XIX i XX Głosy osobne Paweł Głowacki 95 Spotkanie 336 Cały świat to scena. Salon Poezji z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru Grzegorz Kolumb Łukawski Paweł Głowacki 96 97 Spotkanie 337 …miliard kilowatów + Wat. Poezja Aleksandra Wata Wysoko idą dymy Paweł Głowacki 98 99 Spotkanie 338 Poezja krzyża. Wielkanoc w Salonie Poezji Dziewięć kroków Paweł Głowacki 94 Spotkanie 339 100 Wujek. Wspomnienia o duszpasterstwie turystycznym i poezja Karola Wojtyły 101 Powrót do małych liter Paweł Głowacki Spotkanie 340 102 Chandra Unyńska. Poezja Juliana Tuwima 103 Maleńki w ogromnym fotelu Paweł Głowacki Spotkanie 341 104 Mówiąc nie tylko do siebie… Poezja Julii Hartwig 105 Jabłka i szale Paweł Głowacki Spotkanie 342 106 Homer „Odyseja”. Pieśni XXI i XXII 107 Poczciwa teoria Paweł Głowacki Spotkanie 343 108 Pełna skrzynka wierszyków Rusinka. Dzień Dziecka w Salonie Poezji 109 Nie budzić biednego Paweł Głowacki Spotkanie 344 110 Homer „Odyseja”. Pieśni XXIII i XXIV 111 Ostatnia taka Ossa Paweł Głowacki Spotkanie 345 112Milonga. Poezja Jorgego Luisa Borgesa 113 Kroki dawno niewidziane Paweł Głowacki Spotkanie 346 114 Salon Poezji ornitologiczno-entomologiczno-orgiastyczny. 115 Pani z kokiem Paweł Głowacki Spotkanie 347 116 Nigdy od Ciebie, miasto, nie mogłem odjechać. Litwa w poezji Czesława Miłosza z muzyką Mikołaja Konstantego Čiurlionisa 117 Rachowanie porzuconych rzeczy Paweł Głowacki Spotkanie 348 118 Salon na Parnasie. Uroczyste spotkanie w ramach I Krakowskiej Nocy Poezji 119 Sześć małych dygotów Paweł Głowacki Spotkanie 349 120 Umocz wargi w kamieniu. Przekłady z poetów latynoamerykańskich 121 Nic dawnego pod słońcem Paweł Głowacki Spotkanie 350 122Nożyk. Poezja Tadeusza Różewicza 123 Stare opowieści Paweł Głowacki Spotkanie 351 124 Specjalny Polsko-Ukraiński Krakowski Salon Poezji w Kijowie w ramach Polskiej Prezydencji 2011 125 Dokąd biegnie napisana sarna Paweł Głowacki Spotkanie 352 126 Pies w tunelu. Promocja tomiku wierszy Jacka Cygana 127 To, co lubi Jacek Cygan Paweł Głowacki Spotkanie 353 128Pustynia?… Poezja Tuaregów 129 Tamahak. Imzad. I-n-Belal Paweł Głowacki Spotkanie 354 130 Zaduszkowy Salon Poezji dedykowany wszystkim Ludziom Teatru i Sztuki, którzy odeszli, a wciąż pozostają w naszej pamięci 131 Odległy dźwięk Paweł Głowacki Spotkanie 355 132Farbiarka. Poezja Anny Piwkowskiej 133 Noc, trawa, kostki stóp Paweł Głowacki Spotkanie 356 134 To lubię. Poezja Czesława Miłosza 135 I znowu cudowny dzień Paweł Głowacki Spotkanie 357 136 Co jest we mnie. Poezja Krzysztofa Kamila Baczyńskiego 137 Gra dwóch głosów Paweł Głowacki Spis treści Spotkanie 358 138 Świat pełen poezji według Stanisława Sojki 139 Ćwiczenia intonacyjne Paweł Głowacki Spotkanie 369 160 Pod anielskimi skrzydłami 161 Anioł przed domem Pelagiusza i Elisendy Paweł Głowacki Spotkanie 359 140 Kubuś Puchatek. Mikołajkowy Salon Poezji dla dzieci 141 Im bardziej prószy śnieg – tym bardziej sypie śnieg Paweł Głowacki Spotkanie 370 162Tunel. Poezja Jacka Kaczmarskiego 163 Tunel z lichym światłem Paweł Głowacki Spotkanie 360 142 List od Agnieszki Osieckiej 143 Ona. Kwiat. Róża. Łodyga Paweł Głowacki Spotkanie 371 164 Boję się zostać wieszczem. Poezja Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego 165 Pod Aniołami chyba można! Paweł Głowacki Spotkanie 361 144 Lucjan Rydel „Betlejem polskie”. Bożonarodzeniowy Salon Poezji 145 Trzy ciemne czapki i ja Paweł Głowacki Spotkanie 372 166Podróż. Poezja Jerzego Hordyńskiego 167 Niebieski tusz do rzęs Paweł Głowacki Spotkanie 362 146 Podróż zimowa. Wiersze Stanisława Barańczaka do muzyki Franza Schuberta 147 Twarze przyłapane w niedzielne południe Paweł Głowacki Spotkanie 373 168 Ach, że też nie jestem wszystkim i wszędzie! Fado i poezja Fernanda Pessoi 169 Ucieczka przed Alą, co ma kota Paweł Głowacki Spotkanie 363 148 Noc wielkiego sezonu. Ostatni rozdział „Sklepów cynamonowych” Brunona Schulza 149 Nocna wizyta w bławatnym sklepie Jakuba Paweł Głowacki Spotkanie 374 170 Drzewo życia. Wielkanocny Salon Poezji 171 Żeby ktoś kiedyś nie pomylił grobów Paweł Głowacki Spotkanie 364 150 Ogród w Twickenham. Poezja Johna Donne’a 151 Figury mowy, szczypce na kominie Paweł Głowacki Spotkanie 365 152 Karnawał z Tuwimem 153 Ta, o której zapomniał Julian Tuwim Paweł Głowacki Spotkanie 366 154 Portret kobiecy. Poezja Wisławy Szymborskiej 155 350 dotknięć Wisławy Szymborskiej Paweł Głowacki Spotkanie 367 156 Przytul głowę do piersi młodej dziewczyny… Poezja Safony. Salon Walentynkowy 157 Ciepło znad wyspy Lesbos Paweł Głowacki Spotkanie 368 158 Z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz. Poezja Tadeusza Boya-Żeleńskiego 159 Piękno pytań niezawikłanych Paweł Głowacki Spotkanie 375 172 My jesteśmy z polskiej Florencji. Salon poezji lwowskiej 173 Szara chusteczka Paweł Głowacki Spotkanie 376 174 Trzeba marzyć. Poezja Jonasza Kofty 175 Rewolucja jest gdzie indziej Paweł Głowacki Spotkanie 377 176 Wracając do moich Baranów. Salon poetów Piwnicy pod Baranami 177 Powolne odwijanie białego turbanu Paweł Głowacki Spotkanie 378 178 Patrzę na fotografię… Poezja Adama Zagajewskiego 179 W chłodnych galeriach współczesności Paweł Głowacki Spotkanie 379 180 Życie tutaj to zjawisko atmosferyczne. Poezja hiszpańskiej Galicji 181 W cieniu słonych ścian Paweł Głowacki Spotkanie 380 182 Podsłuchany horyzont. Poezja Tomasa Tranströmera 183 Ślady sarnich racic na śniegu Paweł Głowacki Spis treści Spotkanie 381 184Wystarczy. Wiersze z ostatniego tomu poezji Wisławy Szymborskiej 185 Piotr Cyrwus i Cyprian Kamil Norwid Paweł Głowacki Spotkanie 392 208W drodze. Wybór wierszy poetów amerykańskich 209 Po prostu idzie się Paweł Głowacki Spotkanie 382 186 Wszystko gra. Salon poezji dla dzieci 187 Wyznania jeszcze starszego wuja Paweł Głowacki Spotkanie 393 210 Zuzanna w stearynie. Wiersze i poematy Stanisława Grochowiaka 211 Ciemne wiersze Grochowiaka Paweł Głowacki Spotkanie 383 188Przedświt. Fragmenty poematu Zygmunta Krasińskiego w dwusetną rocznicę urodzin poety 189 Po drugiej stronie maski Paweł Głowacki Spotkanie 394 212 Krakowskie Abecadło. Wiersze dla dzieci Mieczysława Czumy. Mikołajkowy Salon Poezji 213 Zaproszenie do opowieści Paweł Głowacki Spotkanie 384 190 Uszczypnij muzo. Poezja Mariana Załuckiego 191 Chaplinowski lament Paweł Głowacki Spotkanie 395 214 Wiersze u Turowicza 215 Znikanie gestów, znikanie ścieżek Paweł Głowacki Spotkanie 385 192 Boże, nie daj mi zwariować. Poezja szalona 193 Samotność Paweł Głowacki Spotkanie 396 216Pastorałka. Misterium ludowe w układzie Leona Schillera. Bożonarodzeniowy Salon Poezji 217 Wciąż od nowa, wciąż płonnie Paweł Głowacki Spotkanie 386 194Przezroczystość. Poezja Beaty Zalot. Rekomendacje mistrzowskie Jana Kantego Pawluśkiewicza 195 Ocalenie jabłoni Paweł Głowacki Spotkanie 397 220 Wielkie żarcie. Salon sylwestrowych szaleństw 221 Ostatnie rozliczenia Paweł Głowacki Spotkanie 387 196 Ulica Miła. Poezja Władysława Broniewskiego 197 Ulica nie do przejścia Paweł Głowacki Spotkanie 398 222 Jak w poezji działa czystego piękna wzniosła siła. Salon poezji absurdu 223 Czysty luksus opowieści Paweł Głowacki Spotkanie 388 198 Zaduszkowy Salon Poezji dedykowany wszystkim Ludziom Teatru i Sztuki, którzy odeszli, a wciąż pozostają w naszej pamięci 199 Wizyty Lubow Raniewskiej Paweł Głowacki Spotkanie 399 224 Portret Polaka według fraszki polskiej 225 Figle z marnością Paweł Głowacki Spotkanie 389 202 Krakowski Salon Poezji na Targach Książki. Salon nowości wydawniczych Spotkanie 390 204 Póki we śnie jeszcze nie kłamię. Salon akmeistów i symbolistów rosyjskich 205 Trzej, którzy są muzyką Paweł Głowacki Spotkanie 391 206 Kwiaty polskie. Fragmenty poematu Juliana Tuwima 207 Prawidłowi i Tuwim Paweł Głowacki Spotkanie 400 226Podróż. Cztery setki poezji. Jubileuszowe 400. spotkanie Krakowskiego Salonu Poezji 227 Całe życie chodzenia Paweł Głowacki Spis treści Poeci, Artyści, i Bywalcy o Salonie 260 Szczególna przyjemność Anna Tomaszewska 261 Poezja o poezji Ewa Worytkiewicz 232 Poeci o Salonie 262 Szukanie tajemnicy Błażej Wójcik 232 Tajemnica poezji Józef Baran 268 Bywalcy o Salonie 233 Uciszamy serca Ewa Lipska 268 Strawa duchowa Krystyna Biernacka 234 Miejsce poezji Anna Piwkowska 268 Cudowny dar Irena Cygan 236 Poezja i teatr Stanisław Stabro 270 Zaczarowany czas Wiesława Grela 238 Salon życzliwości Leszek Aleksander Moczulski 270 Przystanek Salon Maria Musioł 239 Genius loci Elżbieta Zechenter-Spławińska 272 Moi ukochani aktorzy Michalina Karandyszowska 240 Na poetyckiej bani Adam Ziemianin 272 Balsam dla duszy Ewa Wołosewicz 241 Artyści o Salonie 274 Lepieje o Salonie Poezji Barbara Pidanty 241 Znaki zapytania Bożena Adamek 276 Mona Lisa Poezji Anna Konarska 244 Czytanie dla siebie Tomasz Augustynowicz 276 Cudowne SPA Anna Niedźwiedzka 245 Fotograf na salonach Andrzej Głuc 278 Występy gościnne Krakowskiego Salonu Poezji 246 Ukochane drżenie Dominika Bednarczyk 280 Zakopane 247 Pakt z poezją Marta Bizoń 282 Krakowskie Salony Poezji w kraju i zagranicą 248 Czy poezja zanika? Juliusz Chrząstowski 284Wiedeń 249 Szacunek i radość Aleksander Fabisiak 286 Warszawa – Teatr Polski 250 Miłe wspomnienia Małgorzata Gałkowska 288Gdynia 251 Azyl dla poezji Irena Jun 290Kielce 252 Refleksje uczestnika Marek Litewka 292Konin 253 Jak tlen Konrad Mastyło 294Polanica-Zdrój 254 Salonowy styl Beata Paluch 296Pruszków 256 Marzy mi się piąta setka w złocie Władysław Pluta 298Skawina 258 Odłóżcie na godzinę smartfony i laptopy Feliks Szajnert 300Supraśl 259 Czytam wiersz Jerzy Święch 302Wieliczka Spis treści Wokół Salonu. Fakty 306Krakowski Salon Poezji 301–400 307 Gospodarze Salonu 307Anioły Muzyczne Salonu 307 Koordynacja projektu 307 Pomoc organizacyjna 308 Serwis fotograficzny 308 Opracowanie ulotek i programów 308Realizacja 309 Poeci w Salonie 313 Utwory literackie czytali 316 Grali i śpiewali 318 Zespoły muzyczne w Salonie 319 Goście specjalni 320 Spotkania tematyczne 320 Promocje książek 322 Krakowskie Salony Poezji w kraju i zagranicą 326Podziękowania Gospodarze o Salonie 12 13 14 Marek Kowalski Gospodarze Krakowskiego Salonu Poezji Anna Dymna Na zawsze uwiedziona! Jest 20 stycznia 2013 roku. Widownia Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie wypełniona po brzegi. Słychać śmiechy i radosny szmer wyczekiwania. Wreszcie gaśnie światło i – dokładnie w samo południe – podnosi się kurtyna Siemiradzkiego. Na scenie muzycy, aktorzy i poeci. Rozbrzmiewa muzyka oraz słowa Czesława Miłosza… Do tej krainy idź ścieżkami tonów, Z których się rodzą spokojne muzyki, Granicą dźwięków jeszcze niespełnionych, Zaczętych tylko… Wyruszamy w kolejną podróż. Już czterechsetny raz. Uzbrojeni w ciszę, skupienie, z plecakami wyobraźni, walizkami wzruszeń, otwartymi głowami i sercami zamieramy w bezruchu, zapominamy o codzienności i słowa unoszą nas na planety nieznane, w tajemnicze zakamarki ludzkich uczuć, wrażliwości, przeżyć. Nauczyliśmy się podróżować razem, słowa nas oswoiły i pozwalamy się im prowadzić… Słuchamy… Możesz im wierzyć. Idź, nim umilkną Wierzymy i idziemy… Już jedenaście lat. Dokładnie. Nikt tego nie wyliczał i nie wymyślał. Dzisiejsza data to jakiś magiczny znak. Pierwsze spotkanie w Krakowskim Salonie Poezji odbyło się właśnie 20 stycznia 2002 roku. W taki sam zimowy dzień jak dziś. W pierwszą podróż na planetę swoich myśli i wyobraźni zabrał nas ksiądz Jan Twardowski. I od tego spotkania przemierzamy, w niedzielne południa, przez wszystkie te lata ogromne przestrzenie, czasy, kultury, epoki, odległe kraje, miasta, wpływamy w zatoki najskrytszych intymności, na wyspy cierpień, rozterek, samotności, przemierzamy pustynie rozpaczy i niezmierzone pola zachwytów, niebosiężne szczyty zwycięstw oraz radości. Ta podróż nie ma końca. Jest rozległa jak wszechświat, nieskończona i wciąż nieodkryta. Przez tych jedenaście lat odwiedziło nas 1118 artystów z całej Polski: 582 aktorów i 536 muzyków. Około 65 tysiącom widzów czytaliśmy utwory ponad 760 autorów. Dzisiaj prowadzą nas w swoje światy wielcy podróżnicy: Anna Piwkowska, Elżbieta Zechenter-Spławińska, Józef Baran, Wojtek Bonowicz, Jacek Cygan, Leszek Długosz, Leszek Aleksander Moczulski, Ryszard Krynicki, Stanisław Stabro, Michał Zabłocki, Adam Zagajewski… Siedzą na scenie i każdy z nich, po kolei, czytają swój wiersz o podróży. Aktorzy: Anna Polony, Jacek Romanowski, Radek Krzyżowski, Krzysztof Orzechowski – czytamy wybrane przez obecnych na scenie poetów wiersze nieobecnych poetów, między innymi: Ewy Lipskiej, Wisławy Szymborskiej, Tadeusza Różewicza, Bolesława Leś miana, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Józefa Czechowicza, Zbigniewa Herberta. Skrzydeł naszej podróży, jak zawsze, dodaje muzyka i śpiew. Dziś są z nami Beata Rybotycka, Halina Jarczyk, Michał Braszak i Konrad Mastyło. Ufna widownia w bezruchu daje się prowadzić słowom w niezmierzone krainy. 15 Gospodarze Krakowskiego Salonu Poezji Wydaje mi się, że siedzimy wszyscy na jakiejś rozkołysanej arce i że jesteśmy choć na chwilę bezpieczni, uratowani… od kłopotów codzienności, od agresji, chamstwa, nienawiści. I powtarzam, jak własną modlitwę, słowa Zbigniewa Herberta: Panie dziękuję Ci że stworzyłeś świat piękny i bardzo różny a także za to że pozwoliłeś mi w niewysłowionej dobroci Twojej być w miejscach które nie były miejscami mojej codziennej udręki Dla mnie i dla wielu ludzi takim miejscem stał się Krakowski Salon Poezji. Mam nadzieję, że odbędziemy w nim następne sto podróży, a potem jeszcze i jeszcze… Zapraszam i dziękuję za te wszystkie wspólne poetyckie podróże, bo – tak jak Zbigniew Herbert – jestem na zawsze uwiedziona. dziękuję Ci Panie że stworzyłeś świat piękny i różny a jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony na zawsze i bez wybaczenia 16 Anna Burzyńska Gospodarze Krakowskiego Salonu Poezji Andrzej Głuc Magiczny spektakl poezji „Poezja to idee w zmysłowym przebraniu” – mówił dawno temu jeden z największych poetów francuskich Paul Valéry. Poetycka fraza sprawia, że to, co mamy w niej do przekazania nie jest jedynie treścią, ale rozlewa się kaskadą dźwięków, albo zatrzymuje nas w chwili milczenia – w metafizycznej pauzie. Przebłyskuje feerią świateł, albo spowija wszystko chłodnym mrokiem. Słowa bolą i dotykają, albo niosą ze sobą przyjemność, a nawet rozkosz. Dlatego poezję odbieramy nie tylko intelektem, ale wszystkim zmysłami i całym ciałem. Valéry chciał przez to dać do zrozumienia, że nawet jeśli nie do końca jest dla nas jasny sens poetyckiego przekazu, nawet, gdy nie rozumiemy treści ukrytej w gąszczu metafor, to jednak nie pozbawia nas to doznań zmysłowych – dynamiki, energii i piękna poetyckiego słowa. Dzięki poezji uczestniczymy w specyficznym doświadczeniu języka, nierzadko stającym się epifanią – momentalnym olśnieniem, w którym także istota rzeczy ukazuje się w pełnym blasku. Dlatego też, zarówno Paul Valéry, jak i inni wielcy poeci uważali, że poezję najlepiej mówić na głos – wiersz zapisany na papierze i odbierany jedynie wzrokiem oddziałuje słabiej, niż wygłaszany. Nieskończona ilość barw i odcieni wprawnego ludzkiego głosu zdolna jest bowiem o wiele bardziej wydobyć wielość barw i odcieni poetyckiego słowa, niż pismo. Wtedy to właśnie – jak dopowiadał inny wybitny poeta francuski René Char – mamy do czynienia z prawdziwym spektaklem. Tylko bowiem poezja jest zdolna – nierzadko z pojedynczego słowa lub zdania – uczynić mikroskopijny, lecz oddziałujący na wszystkie nasze zmysły i emocje magiczny spektakl. W każdą niedzielę, w ciszy foyer Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, odbywa się ten spektakl. Znakomici artyści, mocą swojego talentu, ofiarują nam możliwość uczestniczenia w owym niezwykłym, jedynym w swoim rodzaju spektaklu słowa poetyckiego. I za to należy się im wszystkim głęboka wdzięczność. 17 Józef Opalski Gospodarze Krakowskiego Salonu Poezji Andrzej Głuc Osobność poezji Czwarty tom naszych Salonów Poezji… Coś trzeba napisać… Znowu o wielkości poezji? O jej osobności, o jej prawdzie?, pięknie? Jak uniknąć powtarzania? – banałów, truizmów, frazesów? Wróciłem właśnie z 428. Salonu… Jak od tylu lat, pełno. Zasłuchane, zadumane, uśmiechnięte twarze. Spokój i radość. Żyjemy w czasach, gdy w Polsce mówi się o literaturze – bez literatury, o teatrze – bez teatru… Pogoń za prymitywną teraź- niejszością, bez żadnego piętra metafory (a bez tego żadna sztuka nie staje się Sztuką), przysłania wszystko. Przypomina mi się przemówienie Josifa Brodskiego, w czasie wręczenia mu Nagrody Nobla: Jestem absolutnie przekonany, że nad człowiekiem, który czyta poezję, trudniej jest zapanować niż nad tym, który jej nie czyta. Tylko tyle. Aż tyle? Kraków, 17 listopada 2013 r. 18 Krzysztof Orzechowski Gospodarze Krakowskiego Salonu Poezji Andrzej Głuc Dobrze pojęty konserwatyzm Poezja w czasach wszechogarniającego bełkotu w mediach, polityce, życiu społecznym… Wygląda na to, że Krakowski Salon Poezji stał się swoistą odtrutką, ostoją mądrości i spokoju. Ale to nie wszystko. Przecież postmodernistyczne przemiany w sztuce, tak radykalnie narzucane i egzekwowane głównie w krajach zachodnioeuropejskich, w tym również w Polsce, głoszą wyczerpanie tradycji, ucieczkę od formy, kwestionują zakomponowane słowo na rzecz doraźnego zdarzenia artystycznego. W tym rozumieniu salonowe spotkania okazały się być oazą dobrze pojętego konserwatyzmu, bo przecież z założenia nie stanowią trybuny swobodnych zabiegów eksperymentatorskich, ani nie są poetyckimi slamami. Sięgają do twórczości uznanych, najwybitniejszych poetów, dla których przesłanie musiało być przyobleczone we właściwą, często wyszukaną formę artystyczną. Anachronizm? Pewnie tak, ale cóż kiedy publiczność tego oczekuje. Po raz któryś okazuje się jak rozbieżne z potrzebami publiczności jest oblicze sztuki nadążającej za doraźnymi modami i trendami, jak wątpliwe w tym kontekście stają się wynurzenia teoretyków i krytyków. Niedawno zakończyliśmy czytanie dwudziestu czterech pieśni Odysei Homera. Nasza salonowa publiczność z zapartym tchem słuchała nienajłatwiejszych, napisanych heksametrem strof, oczywiście tłumaczonych na polski. Właśnie – słuchała – bo w taki sposób od zarania ludzkości odbierano poezję. Dawno temu powiedział Hegel: …tylko poezja zdolna jest zatrzymać czas w momentalnym akcie olśnienia i dzięki temu możemy osiągnąć duchową doskonałość. Jestem głęboko przekonany, że to zatrzymanie się w zgiełku i pośpiechu codziennego życia jest nam wszystkim bardzo potrzebne. 19 Paweł Głowacki Całe życie chodzenia felietony drukowane w „Dzienniku Polskim” od marca 2010 do stycznia 2013 spotkań Jan Twardowski Ale są takie krzyże ogromne, gdy kochając – za innych się kona – 28 marca 2010 301 Nadzieja Wielkanoc w Krakowskim Salonie Poezji wiersze Anna Kamieńska, Czesław Miłosz, Cyprian Kamil Norwid, Tadeusz Nowak, Janusz Stanisław Pasierb, Barbara Sadowska, Ewa Szelburg-Zarembina, Wisława Szymborska, Jan Twardowski, Kazimiera Zawistowska czytała Maja Komorowska grali Renata Żełobowska-Orzechowska – na fortepianie Wiesław Suruło – na flecie Andrzej Głuc Maja Komorowska 22 Andrzej Głuc Wiesław Suruło Dziwne. W jasne południe Niedzieli Palmowej, Maja Komorowska sobie i nam przypomniała siebie z dalekiej przeszłości – siebie jako Hamma w „Końcówce” Samuela Becketta. – W Krakowie kończyłam szkołę teatralną – mówiła, nim zaczęła czytać wybrane przez siebie teksty – później był Teatr Słowackiego… Dużo pracy… Grałam… Grałam… Na przykład – jeszcze nie będąc starym człowiekiem, grałam Hamma, starego ślepca w inwalidzkim wózku… Dziwna wycieczka w przeszłość. Nie tylko dziwna? Również kłopotliwa? Owszem. Bo jakże to tak?! Chrystus kolejny raz wjeżdża na oślicy do Jerozolimy, przez tydzień znów wydarzy się, co już się wydarzyło i wszystko znów skończy się najradośniejszym zdumieniem świata, na tę okoliczność Anna Dymna organizuje odświętny Salon Poezji – godzinę wierszy zatytułowaną „Nadzieja” – a Maja Komorowska przywołuje dawną siebie w roli Chrystusa bez nadziei?! Dokładnie mówiąc – w roli ślepego starca, który odgrywa Chrystusa takiego, jakim byłby Chrystus, gdyby był tylko człowiekiem… Wiem, błędnie o Hammie powiedziałem, bo za dużo powiedziałem. Za dokładnie, zbyt jednoznacznie, jakbym raz na zawsze zamykał temat. Nieogarnione labirynty B ecketta nie dają szans na tak prosty spokój. Hamm jest wieloma wielkimi, malowania intonacyjnych pisanek, żadnego lepienia ze słów zajączków cukrowych, żadnej wielkanocnej odpustowości. Tylko wyłuskiwanie z dna zdań starych pestek ludzkości: Nadziei… Zdumienia… Lęku… Bezradności… Zwłaszcza to ostatnie uwiera. Bezradność – dźwięk rzeczywiście podstawowy. Brzdęk nie do ominięcia, nawet w rychłym dniu pustych prześcieradeł. Dlaczego? Gdy Komorowska milkła, słyszałem odpowiedź – szare słowa Hamma. No, niech pan pomyśli przez chwilę, niech pan przez chwilę pomyśli, jest pan na Ziemi, na to rady nie ma! * Cytaty w przekładzie Juliana Rogo zińskiego. Renata Żełobowska-Orzechowska Andrzej Głuc Żeby być razem, w nocy Hamm jest każdym z małych. Ale zostawmy to, wróćmy do kłopotliwej dziwności przedwczorajszego południa. Kłopotliwej, bo oto w środku jasnej radości Niedzieli Palmowej – Maja Komorowska przypomina opowieść, której jasności są jak popiół i o której da się powiedzieć wszystko, tylko nie to, że trwa w niej radość na widok odrzuconego kamienia i pustych prześcieradeł wewnątrz rozczarowanego grobu. Dlaczego, mogąc przywołać z przeszłości bardzo wiele, w takim dniu przywołała akurat to? Przypadek? I tylko przypadek sprawił, że tuż po wycieczce pamięci do napisanych przez Becketta popiołów Komorowska przeczytała fragmenty z Koheleta, tego od wersetów o marności wszystkiego? Być może. Recytowała, że na ziemi wszystko ma swój czas, również, a nawet zwłaszcza słowa, mówienie słów. Gadanie też jest marnością, lecz skazanym na czekanie – właśnie jak Hamm, jak każdy, jak wszyscy – cóż więcej pozostaje? Mówią wszyscy, dzień po dniu, noc za nocą. Mówi każdy. Po co? Beckett każe Hammowi wyszeptać: Potem mówić, szybko, słowa, jak samotne dziecko, które zmienia się w kilkoro, dwoje, troje, żeby być razem, w nocy. Po to. Nie pamiętam, czy przed zdaniami Koheleta, czy po nich – Komorowska, kłaniając się widowni, wyznała, że jednym z największych darów, które możemy sobie wzajem dawać wciąż od nowa, jest nasza obecność. Czy należy to tłumaczyć? Więc pamięć o „Końcówce” na początek, a dalej Kohelet i cała reszta. Słowa Miłosza, Kamieńskiej i księdza Twardowskiego, zdania księdza Pasierba, wersy Norwida, strofy Zawistowskiej, Szelburg-Zarembiny oraz innych. Komorowska czytała tak, jakby do dzieł tych przykładała wyznanie Becketta: Moje utwory są kwestią podstawowych dźwięków. Żadnego zatem 23 Homer przekład Lucjan Siemieński Biada mi! Zeus zaledwie we mnie wlał otuchę Ląd wskazując, gdym morską przebrnął zawieruchę, Aż tu wybrnąć z tej toni już nie wiem którędy: Zębate skały sterczą, wre i kipi wszędy 10 kwietnia 2010 302 nie wystąpili Andrzej Seweryn, Agnieszka Kaczmarek-Bialic (harfa) Andrzej Seweryn, Anna Burzyńska, Józef Opalski, Krzysztof Orzechowski Andrzej Głuc Homer Odyseja Pieśń V i VI Salon Poezji odwołany z powodu katastrofy pod Smoleńskiem 24 Nie przeczytał: Eos z łoża ślicznego Titona gdy wstała,/ Na bogów i na ludzi zdrój światła wylała,/ A na wiecu zasiedli niebianie zebrani,/ Śród nich Zeus, pan wszystkiego, wszyscy mu poddani. Nie postawił kropki po słowie „poddani”, nie zamilkł na chwilę, nie nabrał powietrza, nie ruszył dalej, nie otworzył kolejnych heksametrów, nikt nie usłyszał: Atenie na myśl przyszły Odysa cierpienia,/ Ninie jeńca Kalypsy, i do zgromadzenia/ Rzekła: […] – więc nikt nie dowiedział się, co rzekła bogini wojny. W sobotę o 12.00, wyjątkowo w sobotę, nie jak rytuał każe – w niedzielę, na 302. Krakowskim Salonie Poezji nikt nie usłyszał niczego poza dwiema minutami bezradnej ciszy. Andrzej Seweryn nie przeczytał V pieśni „Odysei” Homera – „Tratwy Odyseusza”, i nie przeczytał pieśni VI, w której Odys przybywa do Feaków. Harfa Agnieszki Kaczmarek-Bialic pozostała nietknięta. Lecz koniec dwóch minut bezradnej ciszy ludzi stojących z brakiem słów w gardłach – nie był epilogiem Salonu. Chwilę później, gdzie indziej, nie w złotym foyer Teatru im. Juliusza Słowackiego, dla pięciu, sześciu wybranych, przypadkowo wybranych, Seweryn przez godzinę wciąż od nowa recytował najprostszy wiersz o nas, wciąż jeszcze o nas. Musiał go mówić. Wiersz jest dziecinnie prosty, nie do zapomnienia, w sumie – tylko lewizja? Chcę zdementować plotkę. Otóż – ja żyję”. Nausikaa, córka króla Feaków, nie przyniosła Odysowi ani szat, ani pożywienia, ani dobrej rady, jak ma prosić jej ojca o pomoc w powrocie do domu. „Kochani, to ja, tak, ja. Żyję. Będę w domu w poniedziałek”. I co? I wrócił do domu w poniedziałek. Tak się skończyła przez nikogo nie wyśniona czerń sobotniej odysei. Dla Andrzeja Seweryna – tak. Dla innych – zupełnie inaczej. W słynnym wierszu „Campo di Fiori” Czesław Miłosz mówi o samotności umierających. Tu płonący stos – a tu kwiaty, handel, buczący dzień. Tu dymy warszawskiego getta – a za murem dziecięca radość na wirującej karuzeli. Patrząc, jak po dwuminutowym Salonie nie do zapomnienia Andrzej Seweryn najprostszym wierszem świata tłumaczył się światu ze swego niezawinionego zmartwychwstania – nie sposób było nie pomyśleć o samotności żyjących. O nas, w sobotę, od 8.41 w górę. Chwila ciszy… * Cytat w przekładzie Lucjana Siemieńskiego. Początek żałoby… Andrzej Głuc Najprostszy wiersz świata jeden wyraz. Jedno słowo w pierwszej osobie liczby pojedynczej czasu teraźniejszego. W sobotę rano samolot runął na trawy pod Smoleńskiem. W ósmej pieśni „Odysei” Homer uczy, że bogowie przędą nieszczęścia, aby przyszłym pokoleniom nie zabrakło tematów do opiewania. Gorzka lekcja. Lecz gdy to ludzie – zapewne z dobrej chęci, z troski wielkiej, albo na kanwie odwiecznej namiętności Ziemian do wzmagania czerni realnej czerniami iluzyjnymi, wyssanymi z własnych palców – w zastępstwie bogów przędą słowami nieszczęścia, gorycz nie jest lżejsza. Na trawach pod Smoleńskiem zginęli wszyscy. Był wśród nich przedstawiciel Rodzin Katyńskich, Wojciech Seweryn – kuzyn Andrzeja Seweryna. Ktoś skojarzył zbyt łatwo, nie sprawdził imion, niczego nie sprawdził, wrzucił w tłum żywych czarną iluzję, która siłą bezwładności puchnąć zaczęła, rozrastać się, twardnieć, oddychać. Ten ktoś chciał przecież dobrze. Z pewnością tak. W sobotę o 12.00, gdy Andrzej Seweryn stał bez słowa na dwuminutowym Salonie Poezji – ilu było w Polsce takich, dla których już nie żył? Należało się oburzyć? Wyć? Zaocznie karcić tego, który chciał dobrze, lecz wzruszenie tragedią poniosło mu jego słowa wprost w czarną groteskę? Nie. Wszystko, co Andrzejowi Sewerynowi pozostało, to wciąż od nowa szeptać przez telefon komórkowy najprostszy, najbardziej łamliwy wiersz świata: „Żyję”. Nie przeczytał V i VI pieśni „Odysei”. Kalypso nie uwolniła Odysa, Odys nie odpłynął na tratwie, by wrócić do domu. Seweryn recytował tylko: „Cześć, jednak żyję”. Posejdon nie zesłał burzy, nie zdruzgotał wichrem tratwy. „Mama? Wszystko w porządku, nic się nie stało, żyję”. Odys nie zasnął w krzakach nad rzeką w królestwie Feaków. „Te- Andrzej Głuc Andrzej Głuc Agnieszka Kaczmarek-Bialic 25 Jacek Cygan Śmiej się, bracie, śmiej Niech perły rodzi śmiech Pan chce mieć naszyjnik z naszych łez 25 kwietnia 2010 303 ze specjalnym udziałem Jacka Cygana na fortepianie grał gość specjalny Leopold Kozłowski na skrzypcach grała Halina Jarczyk Katarzyna Jamróz, Marta Bizoń Jacek Cygan Andrzej Głuc czytały i śpiewały Marta Bizoń, Katarzyna Jamróz, Kamila Klimczak, Renata Świerczyńska Andrzej Głuc Klezmer Promocja książki Jacka Cygana o życiu Leopolda Kozłowskiego-Kleinmana 26 Andrzej Głuc Renata Świerczyńska, Kamila Klimczak Andrzej Głuc Wciąż trwają nad Wisłą żywoty zdumiewające, tak dotkliwie zdumiewające, że dla nas, zwyczajnych, prawie niemożliwe do pojęcia – nieliczne żywoty godne opisania, którym należą się od nas twarde okładki. Całkiem jak te, co otwierają i zamykają stworzoną przez Wydawnictwo Austeria księgę Jacka Cygana „Klezmer. Opowieść o życiu Leopolda Kozłowskiego-Kleinmana”. Ostatni Salon Poezji był promocją właśnie tej ponad trzystustronicowej opowieści, o której obecny na salonie 87-letni Leopold Kozłowski rzekł, iż w istocie jest ona jego spowiedzią z życia. Marta Bizoń, Katarzyna Jamróz, Kamila Klimczak i Renata Świerczyńska czytały fragmenty konfesji Wielkiego Klezmera. Co w lekturze tej było ważne? Publiczne nagłośnienie walorów pióra Cygana? Dziwność przygód Kozłowskiego? Koloryt lokalny czasów dawno temu dokonanych? Być może. Lecz istotniejsze zdaje się być to, że w głosach pań, w ich intonacjach, w pauzach tkwiło coś ze spokoju, z trwałości, z taktownej elegancji… twardych okładek właśnie, tych prostokątów nie do zmięcia, nie do złamania, w formacie większym niż powszedni format szkolnych zeszytów, co po tygodniu używania są już martwotą strzępów. Tak, ostatni Salon Poezji był w dziwnej zgodzie ze znakomitą, przez nych intonacji, jak nie poszatkowaną na mrowie pieśni odwieczną opowieścią o sepii, nieodwracalnie gęstniejącej na ludziach, rzeczach, nutach? Pięć, albo osiem lat temu łaziłem między macewami cmentarzyska na Kazimierzu. Sam. Po godzinie pojawił się stróż w jarmułce i spytał, jaką mam tu sprawę do załatwienia. Rzekłem: chodzę i dumam, czemu wy, naród wybrany, nie kładziecie na grobach swoich bliskich kwiatów, jeno kamyki. Odpowiedział: bo kamienie nie więdną. Nie powiedziałem nic więcej. Kamyki, twarde okładki… W gruncie rzeczy – jaka to różnica? Leopold Kozłowski Halina Jarczyk, Renata Świerczyńska, Kamila Klimczak Andrzej Głuc Twarde okładki Wydawnictwo Austeria stworzoną, ponad trzystustronicową rzeczą dyskretną i wytrzymałą. Twarde, pamiętliwe okładki zatem, i grzbiet, co zdaje się być odporny na działanie czasu. Takie okładki, a między nimi kartki porównywalnie trwałe. Kartki nie kłujące oczu śnieżną bielą i nie lśniące pretensjonalnie niczym aluminium nowoczesnych barów sprinterskiej obsługi, do nikogo i w żadnej trywialnej sprawie nie wdzięczące się kartki z papieru o matowej fakturze i barwie, na dnie której da się wyczuć przyszłą, godną albumów zdjęć rodzinnych sepię. Głosy pań, które po odczytaniu fragmentów księgi zaczęły śpiewać pieśni Kozłowskiego, zdawały się być echem matowej faktury kartek. A dalej – co? Na stronicach, w minutach godzinę trwającego Salonu – coś nowego? Nie. Od początku do końca wciąż ten sam związek dziwnej, dobrej zgody. Na przykład – litery. Czyli smak Salonu. Litery tylko ciemne – żadnych papuzich udziwnień, cienia jarmarcznej malowniczości dla zmysłów, śladu napastliwej migotliwości za dwa grosze. Żadnych trywialnych atrakcji w sferze kształtu czcionek. A fotografie? Wyłącznie czarno-białe i bardzo stare. Nawet te najświeższe, sprzed kilku lat, wyglądają tak, jak będą wyglądały za pół wieku. I coś jeszcze. Dużo światła na marginesach i między wersami. Dużo spokojnego światła w kartkach – dużo spokojnego powietrza w foyer Teatru im. Juliusza Słowackiego. Powtórzę: dziwny związek zgody między „rzeczą”, zwaną Salonem Poezji w ostatnią niedzielę, a przywodzącą na myśl smakowite, niezniszczalne cacka z Desy rzeczą, zwaną pamiętliwą księgą Cygana – to było dobre. Bo czymże innym jest muzyczna sztuka Kozłowskiego, jak nie upartym przywoływaniem odwiecz- 27 Edward Stachura Tango – żałobny śpiew jak po szarańczy. Tango – to smutna myśl, którą się tańczy. 9 maja 2010 304 wiersze Wtańcz mnie w swoje piękno Salon Poezji z okazji Międzynarodowego Dnia Tańca Krzysztof Kamil Baczyński, Josif Brodski, Franciszek Fenikowski, Małgorzata Hillar, Salomea Kapuścińska, Jan Kochanowski, Jonasz Kofta, Bolesław Leśmian, Cyprian Kamil Norwid, Agnieszka Osiecka, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Halina Poświatowska, Rainer Maria Rilke, Leopold Staff, Wisława Szymborska, Julian Tuwim, Rafał Wojaczek czytali Natalia Strzelecka, Feliks Szajnert grali Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach z udziałem tancerzy Teatru Tańca DF Centrum Kultury Dworek Białoprądnicki oraz Krakowskiego Teatru Tańca Nowohuckiego Centrum Kultury Andrzej Głuc Feliks Szajnert, Natalia Strzelecka 28 Andrzej Głuc Tancerze Teatru Tańca DF Centrum Kultury Dworek Białoprądnicki oraz Krakowskiego Teatru Tańca Nowohuckiego Centrum Kultury Na pierwszej stronie programu 304. Krakowskiego Salonu Poezji – fotograficzny portret nóg niezwyczajnych. Trudno się dziwić – południowa niedzielna godzina nosiła tytuł „Wtańcz mnie w swoje piękno”, była czasem wierszy czytanych z okazji Międzynarodowego Dnia Tańca. Nogi więc, nadzwyczajne, lecz nie całe. Same stopy – tylko ta, rzekłbym, dodatkowa para dłoni tancerki, sunącej na puentach. Znieruchomiałe stopy, baletki, białe taśmy wokół kostek, matowa skóra okutana jedwabną materią, pięty wysoko nad ziemią. Co to wszystko znaczy? O czym jest ten fotograficzny portret? Co miała na myśli tancerka? Jaki sens chciała przekazać, czyniąc stopami gest akurat taki, nie inny? A poeci? Wiersze czytali Natalia Strzelecka i Feliks Szajnert. Weźmy słowa pierwsze z brzegu. Krzysztof Kamil Baczyński, „Sur le pont d’Avi gnon”: Ten wiersz jest żyłką słoneczną na ścianie. Albo XVIII sonet do Orfeu sza, Rainera Marii Rilkego: I w końcu wir, to drzewo z ruchu. I jeszcze Małgorzaty Hillar „Taniec hinduski Kumari A. Sarada”: Jej miedziane ręce/ prosiły o deszcz// a kiedy spadł/ zbierały go/ w marmurową miskę dłoni. Wystarczy. Jaki sens chcieli przekazać, czyniąc słowami gesty akurat takie, nie inne? Panie Baczyński, co pan chciał powiedzieć, mówiąc: „żyłka słoneczna na ścianie”? niowej kości. Na czerwonym dywanie, okrywającym stopnie, wirowanie tancerki o skórze z miodu – drzewo ulepione z ruchu niewielkiego. I jeszcze nagle zamarłe ręce trzeciej, filigranowej – kamienna miska, czekająca na wybłagany wcześniejszym ruchem deszcz. Pomyślałem, że nie byłoby źle każdy Salon Poezji otwierać właśnie tym – tańcem jako mementem, refrenem, może nawet mantrą. Niezwyczajny ruch słów poprzedzać niezwyczajnym ruchem ciał. Niech się pierwsze w drugim przegląda. Niech drugie siebie słyszy w pierwszym. Tak, to byłoby dobre. * Cytat z R.M. Rilkego w przekładzie Mieczysława Jastruna. Tancerze Teatru Tańca DF Centrum Kultury Dworek Białoprądnicki oraz Krakowskiego Teatru Tańca Nowohuckiego Centrum Kultury Andrzej Głuc Słowa i gesty Odpowiedź. Mówiąc: „żyłka słoneczna na ścianie”, chciałem powiedzieć: „żyłka słoneczna na ścianie”, gdyż to, co chciałem powiedzieć, jest dokładnie tym: „żyłką słoneczną na ścianie”. Tak – to jest tym. Wiersz jest wierszem – rzeczą sensualną tak, jak każda inna rzecz. Gombrowicz rzekłby może: nie jest ideą doczepioną do faktu, lecz faktem samym. Salony Poezji od początku są powracającą lekcją tej starej prawdy. Jak kto woli – Salony od początku przypominają, że wiersze, podobnie jak taniec, nie są gestami przezroczystymi. Że frazy, podobnie jak ciała wirujących baletnic, mają swoją gęstość, zapach, barwę, ciężar wreszcie. Że ciągłe międlenie przez nieszczęsne nauczycielki wszystkich czasów pytania: co poeta, tancerz, miał na myśli – to upór przykry, gdyż klasyczny podział na treść i formę jest głupotką. W końcu że mędrkowanie o przeroście formy nad treścią, bądź treści nad formą, to trud do cna jałowy, albowiem wiersz-trup, bądź taniec-trup, to zawsze efekt ułomności formy, a nie martwoty myśli. Strzelecka i Szajnert czytali świetnie. Słowa Baczyńskiego, Rilkego i Hillar. Zdania o tańcu, w okolicach tańca, o ruchu, gestach, rytmach – zdania Juliana Tuwima, Jonasza Kof ty, Wisławy Szymborskiej, Agnieszki Osieckiej, Cypriana Kamila Norwida i Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Czytanie to nazywam świetnym, bo całe było troską o nieprzezroczystą gęstość wierszy. Było niczym ten pląs przedziwny, co go artyści Teatru Tańca DF Centrum Kultury Dworek Białoprądnicki i Krakowskiego Teatru Tańca Nowohuckiego Centrum Kultury kwadrans przed Salonem na głównych schodach Teatru im. Juliusza Słowackiego odtańczyli. Ta jasna baletnica, przeciągająca się na poręczy – rzeczywiście żyłka słoneczna na marmurze w tonacji sło- 29 Jan Twardowski ukochani umarli są z nami już blisko w śnie na palcach podchodzą czytamy ich listy dopiero po rozstaniu pamięta się wszystko 9 maja 2010 Specjalny Salon Poezji z inicjatywy Marka Nawary – Marszałka Województwa Małopolskiego, Stanisława Kracika – wiersze Krzysztof Kamil Baczyński, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Jan Lechoń, Tadeusz Różewicz, Wojewody Jan Twardowski Małopolskiego oraz Krzysztofa Orzechowskiego – Dyrektora Naczelnego i Artystycznego Teatru im. Juliusza Słowackiego 305 Śmierć miłości potrzebna Pożegnanie wybitnych Małopolan i wszystkich Ofiar katastrofy samolotu pod Smoleńskiem czytali Anna Tomaszewska, Tomasz Augustynowicz, Marian Dziędziel Andrzej Głuc grali Mariola Cieniawa, Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Dorota Imiełowska – na wiolonczeli Halina Jarczyk, Mariola Cieniawa, Jacek Bylica, Dorota Imiełowska, Krzysztof Orzechowski, Stanisław Kracik, Marek Nawara, Marian Dziędziel, Anna Tomaszewska, Tomasz Augustynowicz 30 Anna Tomaszewska Marian Dziędziel Co powiedzieć dziś, niewiele dni po katastrofie smoleńskiej? Jeśli już w ogóle z takich lub innych powodów trzeba wyjść z milczenia – to co powiedzieć nad tyloma trupami? Co i jak mówić, pisać, które słowa wyłuskać z góry słów wszystkich, na jaką intonację się decydować, by nie brzmieć pretensjonalnie, egzaltowanie? Co i jak mówić, ażeby nie wpaść w ten bełkot, cały z fałszu lepiony na kanwie nagłej ciemności pod Smoleńskiem, bełkot politycznie interesowny, bełkot, który już zaczął oblepiać wszystkich i który nie wiedzieć przez ile lat jeszcze puchł będzie do rozmiarów monstrualnej groteski, na Ziemi jeszcze nie widzianej? W prologu dedykowanego Tragedii Smoleńskiej Salonu Poezji Krzysztof Orzechowski spokojnie odczytał długa listę ofiar. Na dużej scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego – imiona, nazwiska i funkcje. Głos Orzechowskiego równy, nie mokry od łez, nie rozwibrowany emocjami, nie jękliwy. To było dobre na początek, smakowite. A później – wiersze. Przy trzech stolikach – każdy przy swoim, każdy sam ze sobą: Anna Tomaszewska, Marian Dziędziel i Tomasz Augustynowicz. Oni i poezja, i czytanie taktowne, prawie na biało, i takie same, jak u Orzechowskiego, głosy. Nie mokre od łez, nie rozwibrowane, nie jękliwe. Trzy doskonale równe głosy. Andrzej Głuc Andrzej Głuc lały. To wcale nie wymagało wielkiego charakteru, wyznaje Herbert. Wystarczyło tylko mieć czyste, czułe na fałsz podniebienie. W gruncie rzeczy była to sprawa smaku/ Tak smaku. Ocalenie w czasach bełkotu zawsze jest kwestią podniebienia. Dlatego nie należy zaniedbywać nauki o pięknie. I zanim zgłosimy akces trzeba pilnie badać/ kształt architektury rytm bębnów i piszczałek/ kolory oficjalne nikczemny rytuał pogrzebów. W istocie swojej „Potęga smaku” – bo o tym wierszu mowa – jest dziełem ponadczasowym, boleśnie dzisiejszym. Nie ma już samogonnego Mefista w leninowskiej kurtce, nie ma wnucząt Aurory, lecz interesowne narzecze ich, ta żałość paru pojęć jak cepy – trwa. Za murami teatru, w gazetach, tramwajach, telewizji i radiu. Chłopcy o twarzach ziemniaczanych i bardzo brzydkie dziewczyny – czerwonymi z politycznego podniecenia rękami i pozbawionym wszelkiej dystynkcji rozumowaniem opętańczo międlą nagłą ciemność smoleńską. Będzie z tym coraz głupiej. Dlatego wszystko, co nam do zrobienia pozostało, to pilnie badać rytm bębnów i piszczałek. Andrzej Głuc Pilnie badać rytm bębnów i piszczałek I jeszcze to, co najważniejsze: słowa Zbigniewa Herberta, Jana Twardowskiego, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, paru innych. Ich mowa, inna, zupełnie inna niż inne mowy. Jak w każdej wielkiej poezji – język okrążający tajemnicę, dotykający delikatnie, choć przecież jest stara pewność, że tajemnicy żaden język nie przejrzy. A na zewnątrz gmachu teatru, na ulicach, w gazetach, telewizji i radiu – interesowny bełkot pęcznieje, narasta plucie jadem, wzmaga się jazgotliwe, kompletnie pozbawione smaku polowanie na czarownice. Jest właśnie tak za murami teatru. I właśnie dlatego tu, na widowni, niewiele dni po nagłej ciemności pod Smoleńskiem, przypomina się stary Zbigniewa Herberta wiersz o smaku. O mocy dobrego smaku w czasach niepoczytalnego bełkotu. Smak. W nim są, powiada Herbert, włókna duszy i chrząstki sumienia. Nie gdzie indziej, nie w czym innym. Gdyby w epoce tamtego bełkotu lepiej i piękniej kuszono ludzi, to kto wie… Ale w epoce tamtego bełkotu piekło, choć mordercze, było w istocie żałosną tandetą, odpustowym krajobrazem, interesownym prostactwem. […] mokry dół zaułek morderców barak/ nazwany pałacem sprawiedliwości/ samogonny Mefisto w leninowskiej kurtce/ posyłał w teren wnuczęta Aurory/ chłopców o twarzach ziemniaczanych/ bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach. Takie było piekło, a narzecze w nim panujące rządziło się odwiecznymi regułami bełkotu wszelkiego. Zaiste ich retoryka była aż nazbyt parciana/ (Marek Tulliusz obracał się w grobie)/ łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy/ […] żadnej dystynkcji w rozumowaniu/ składnia pozbawiona urody koniunktiwu. Owszem, ból uszu świata był potężny. Ale też niektóre uszy, niektóre dusze, niektóre mózgi – oca- Halina Jarczyk Mariola Cieniawa, Dorota Imiełowska Andrzej Głuc Andrzej Głuc Tomasz Augustynowicz 31 Małgorzata Hillar Ja znam słowa które jak atropina rozszerzają źrenice zmieniają kolor świata 16 maja 2010 306 My z drugiej połowy XX wieku Poezja Małgorzaty Hillar czytała Zofia Kucówna grały Renata Żełobowska-Orzechowska – na fortepianie Marta Bielawska – na skrzypcach Andrzej Głuc Zofia Kucówna 32 Andrzej Głuc Marta Bielawska, Renata Żełobowska-Orzechowska Całe życie czarna Niedziela, południe jak zmierzch, od piętnaście godzin ciemna woda schodzi na miasto niespiesznie. Da się coś z tym zrobić? Nie. Tak bywa. Można tylko czekać, słuchając kropel, słuchając słów. W południe jak zmierzch, Zofia Kucówna zaczyna szyć cichą opowieść o życiu, wierszach i milczeniu Małgorzaty Hillar. Krople, słowa – w sumie podobna skłonność do znikania. Nie powstrzymasz znikania. Czy temu, że dziś mało kto wie o Hillar więcej, niż nic – dało się zaradzić? Nie. Z jednego życia zostaje na Ziemi dużo, z innego nie zostaje nic. Tak już jest. Kucówna zszywa opowieść z drobin, co się cudem uchowały. Z kawałków swojej o Hillar pamięci, ze strzępów wyjętych z autobiografii Hillar „Dwadzieścia lat minęło odkąd umarłam”, z sukna jej wierszy. Wszystko to nicuje się wzajem, zapętla, przegląda jedno w drugim. I nagle nie wiesz, czego tak naprawdę słuchasz w danej chwili. Brzmienia pamięci? Zdań autobiografii? Wierszowanych obrazów? To się nie zmieni. Ta krucha niepewność opowieści Kucówny zostanie do końca, tak jak do końca zostały z Hillar ciemności, które pierwszy raz przyszły w dzieciństwie. Ile mogła mieć lat? Pięć? Osiem? Dziesięć? Cierpienie – wyzna w autobiografii – było konsekwencją niekochania mnie, a nawet nienawi- ści mojej matki, która odrzuciła mnie uczuciowo, nie akceptowała, dyskryminowała na rzecz brata, który zawsze był biały, a ja przez cała życie czarna. Kiedy poczuła, że do końca pozostanie czarna? Wystarczająco wcześnie i wystarczająco głęboko, by prędko przestać się łudzić, że da się coś na to poradzić. Nie było pocieszeń, były ucieczki przed niekochaniem. Do obozu Cyganów i marzeń o porwaniu jej przez króla taboru. Do godzin samotności oko w oko z obrazem Matki Boskiej w opustoszałym kościele. Do słów wreszcie, do słów, do pierwszych kulejących wierszy, pisanych na strychu i w wieży rodzinnego dworu. Jak o pisaniu, o słowach, które się notuje, rzekł klasyk? Krople ciszy, spadające w ciszy. No właśnie. Gdy już spadły – trzeba było wracać. Więc wracała. Z obozu Cyganów, z pustki świątyni, z kulejących wierszy. Dzień po dniu kończyły się jasne chwile i trzeba było wracać do siebie – czarnej. Nic nie dało się z tym zrobić. Do końca, do śmierci w maju 1995 roku, nic nie dało się zrobić z ciemnościami. Rzecz jasna, nie jest tak, że całe jej życie to tylko jakaś monstrualna beczka gęstniejącej smoły. Nie. Wielka miłość do męża? Tak. Jeszcze większe uczucie do syna Dawida? Tak. Sporo innych, jasnych pasm? Tak. Wszystko to było, ale i prędko kruszało. Zbyt prędko jak na jej delikatność. Ucieczki do wierszy, gdy już zniknęli Cyganie i oddaliły się świątynie? Owszem – pisze, wydaje tomiki – lecz i to któregoś dnia zamiera, któregoś dnia albo którejś nocy. Zaczyna się dwudziestoletnie milczenie. Już nie ma sił na ucieczki. Zostało to, co zwykle zostaje, gdy wszystko odchodzi. Wysysanie kropel z flaszek. Deliryczne obrazy. Brązowy pot. Mysi oddech. Brak słów. Czekanie. Zgoda na bezradność? Tak. To jest sedno. Owszem, podniosła się z alkoholizmu, ułożyła tom „Gotowość do Zmartwychwstania” (nie doczekała druku), lecz sednem zdaje się być to Hillar łagodne pogodzenie, którego gorycz poczuła, gdy pierwszy raz zrozumiała, że jest czarna. W jej wierszach – ani krzty wściekłości, protestu, krzyku. Jest tylko to, co w dojmującej opowieści Kucówny. Falowanie słów jak falowanie traw. Co nam pozostaje? W południe niczym zmierzch, jasna pani cicho mówi o życiu tej, która w dzieciństwie spotkała ciemność. Słychać pamięć jasnej pani o pani czarnej i ciemną wodę, schodzącą na miasto. Wszystko, co nam pozostaje, to nie zgubić tych dźwięków. 33 Ledwo rumianopalca rankiem błysła Zorza, Święta moc Alkinoja porwała się z łoża. Wstał i Odysej, grodów burzyciel on gracki, I obaj z Alkinojem szli na plac feacki W niewielkiej od okrętów leżący oddali; Homer przekład Lucjan Siemieński 23 maja 2010 Homer Odyseja Pieśni VII i VIII 307 czytali Dominika Bednarczyk, Radosław Krzyżowski grali Dominik Wania – na fortepianie Adam Kawończyk – na trąbce i kalimbie Radosław Krzyżowski Andrzej Głuc Andrzej Głuc Dominika Bednarczyk 34 Ocean języka W pierwszych taktach pieśni VII „Odysei” Homer powiada: Tak się tam modlił Odys losem bity srodze,/ Gdy pannę rącze muły uniosły po drodze/ W miasto wiodącej. To znaczy – co się działo? W skrócie rzecz ujmując: „Odys się modlił, a panna odjechała”. Czy tak? A może jeszcze krócej się da? Na przykład: „On – zdrowaśki, ona – pa pa”. Czy właśnie to się dzieje w pierwszej frazie pieśni VII? A w pierwszym zdaniu pieśni VIII? Czy kiedy Homer mówi: Ledwo rumianopalca rankiem błysła Zorza,/ Święta moc Alkinoja porwała się z łoża, to jest to samo, kiedy ja rzeknę: „Alkinoos wstał rano”? To samo, czy raczej nie to samo? Zanim Dominika Bednarczyk i Radosław Krzyżowski zaczęli lekturę wspomnianych pieśni – Krzysztof Orzechowski i Anna Dymna przeczytali streszczenia. Kilka, kilkanaście zdań jasnych, krótkich i jak to się w szkole mówi – węzłowatych. Że w VII Odyseusz przybywa do Alkinoosa, że pałac jest wręcz baśniowy, że Arete rozpoznaje na Odysie własnoręcznie przez siebie tkaną szatę, oraz że Alkinoos obiecuje przybyszowi odwieźć go nazajutrz. Że w VIII okręt już czeka, że trwa pożegnalna uczta u Alkinoosa, że później następują tańce i zawody sportowe, że wyzwany przez jednego z Feaków Odys popisuje się rzutem dalszym niż wszystkie poprzednie, że Alkinoos sowicie obdarowuje wielkiego miota- cza, wreszcie że Nausikaa prosi Odysa tylko o jedno: by o niej pamiętał. I tyle. Nic więcej. Dziecięca garść słówek bez tajemnicy. Zdanka jak komunikaty na kolejowych dworcach. To – tu, a tamto – tam. Wiadomo bez żadnych wątpliwości, kto, z kim, gdzie, kiedy i po co. Śmiało można palce unieść, jak pani na „polskim” o pieśni VII i VIII zapyta. Tak, dzięki streszczeniom wszystko było wiadomo. Po czym Bednarczyk i Krzyżowski czytać zaczęli Homera… Rzecz jasna, głosić, iż każde streszczenie, każdy skrót, bryk studencki, każda „kostka rosołowa” jest w istocie fundamentalnym zarzynaniem oryginału – to głosić stary truizm, serwować banał. Z drugiej strony jednak mało jest atrakcji przyjemniejszych niż śledzenie, jak streszczenia oraz inne erzace obracają się przy oryginałach w nicość. Niedzielny Salon był właśnie takim seansem. Bednarczyk i Krzyżowski czytali Homera smakowicie bardzo, z wielkim wyczuciem intonacyjnych komplikacji, z pokorą wobec językowych labiryntów, ale też normalnie, bez pompowania balonów. I z każdą czytaną przez nich frazą marniały zdanka streszczeń, karlały nieuchronnie, jakby same siebie spłaszczały i wciskały w ziemię. Aż w końcu – nie było ich. Znikły zupełnie. Przepadły gdzieś te tandetne pocieszenia prostych zdanek. Zdechło to powszechne przekonanie leniwych, że jak coś łatwe jest, jasne, węzłowate i na talerzu podane – to jest dobre. Został nieogarniony, czysty ocean języka. I dobra wobec oceanu bezradność słuchających. Andrzej Głuc Andrzej Głuc Adam Kawończyk, Dominik Wania Adam Kawończyk * Cytaty w przekładzie Lucjana Siemieńskiego. 35 Jan Brzechwa Nie Mruczek, nie Burek Nie jeż, nie ptak – Czerwony Kapturek To ja zwę się tak. 30 maja 2010 308 Brzechwa dzieciom Salon Poezji z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka czytali Małgorzata Kochan, Ewa Worytkiewicz, Rafał Dziwisz, Feliks Szajnert grali Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Ewa Worytkiewicz, Małgorzata Kochan Andrzej Głuc Andrzej Głuc Feliks Szajnert z wnuczką 36 Andrzej Głuc Halina Jarczyk, Jacek Bylica Andrzej Głuc Andrzej Głuc Panie Głowacki, kto to jest ta mała, no, tam, przy stoliku koło fortepianu, ta w kapelutku uszytym chyba z liścia paproci?… Redaktorze, pan pewnie wie, więc niech pan powie jak się nazywa aktorka, co tam, po prawej, tak malowniczo siedzi i gada grubym, intrygująco zrujnowanym głosem?… Przepraszam pana najmocniej, że odbiór zakłócam, lecz czy artystka, która gra Babcię, ta okutana wytwornym szalem, ta co jej głowa ledwo nad blat wystaje, to artystka z któregoś teatru w Krakowie, czy z teatru spoza Krakowa, na przykład z Kielc?… I tak bez przerwy. Tam, w foyer, na Salonie Poezji z okazji Dnia Dziecka zorganizowanym, Małgorzata Kochan, Ewa Worytkiewicz, Rafał Dziwisz i Feliks Szajnert „Czerwonego Kapturka” Jana Brzechwy czytają, lekko inscenizując, siedząca na poduchach dzieciarnia uszy i oczy wytęża ciekawie, blednie na widok Worytkiewicz przebranej za Wilka, klaszcze patrząc jak Kochan w czerwonym przyodziewku przez las do babci sunie w podskokach, z nadzieją wypatruje Gajowego Dziwisza, podpowiada tekst narratorowi Szajnertowi, słowem, bajkowa biesiada kwitnie w najlepsze – a tu, z boku, matki i ojcowie nękają mnie bezlitośnie. Klepią, szturchają, dźgają, chcą wiedzieć, kto gra Babcię z liściem paproci na głowie. A ja? Tak – ona! To Halina Jarczyk, skrzypaczka wybitna, muzyczny Anioł Salonów Poezji, gra Babcię!… Puściłem miękki daszek, cień paproci wrócił na oczy Haliny. Zagadka nieśmiertelności „Czerwonego Kapturka”… Bolesna dla teatru zagadka dnia, w którym Jarczyk wybrała skrzypce, nie aktorstwo… Sednem wielkich zagadek jest, że pozostają nierozwikłane. Nic nie mam do wiolinistyki Haliny. Lecz słyszeć ją w „Czterech porach roku” Vivaldiego, to jednak coś mniej wstrząsającego, niż zobaczyć ją w tytułowej roli wyreżyserowanego przez Żuka Opalskiego „Ryszarda III” Williama Szekspira. Rafał Dziwisz, Feliks Szajnert Wszyscy chcemy poezji! Andrzej Głuc Narodziny gwiazdy A ja nie wiem! Nigdy tragiczki tej nie widziałem. Ani na scenie, ani w telewizji, ani w kinie. Więc ni me, ni be, ni kukuryku – i to mnie irytuje coraz intensywniej. Tracę spokój, bo chciałem dumać i pisać o fenomenie Brzechwy, pragnąłem rozgryźć zagadkę nieśmiertelności „Czerwonego Kapturka”, miałem chęć zbadać sekret jego wiecznej świeżości – a tu mnie w kwestii Babci wszyscy klepią, szturchają, dźgają. I na dokładkę – świętą rację mają! Mają rację, chcąc wiedzieć, kto gra Babcię – mają rację, bo niecodzienne talenty sceniczne należy znać z imienia i nazwiska. Porzucam więc zagadkę nieśmiertelności „Czerwonego Kapturka”, przechodzę na zagadkę artystki o oczach skrytych w cieniu liścia. Zaczynam kombinować. Mała jest, owszem. Krótka niczym Dustin Hoffman, ale to raczej nie on. On już babę grał, a ponoć nie lubi się powtarzać. Nasza niewiele większa od stolika Babcia to nie Hoffman, nie Al Pacino, nie Tadeusz Łomnicki, nie Jacek Woszczerowicz i nie Jerzy Trela, choć tutaj analogie głosowe wiele dają do myślenia. Nasza mała Babcia to żaden z nich, ale aktorsko, owszem – porównywalną skalą Babcia dysponuje! Więc? Kto zacz? Może to Ewa Lassek na chwilę zmartwychwstała? Może to Beata Fudalej odrobinę posunęła się w latach? Może to Teresa Budzisz-Krzyżanowska trochę zmalała? Kombinuję tak, niczym koń pod górę kombinuję, sam się z duchowej równowagi wyprowadzam minuta po minucie, czuję, że za moment szał poznawczej bezradności weźmie mnie w swoje władanie – i właśnie wtedy zdobywam się na gest najprostszy. Otóż – ruszam! Idę przez foyer, kroczę między dzieciarnią, przy stoliku staję, delikatnym gestem miękki daszek liścia paproci unoszę i… Po sekundzie mój krzyk: „Halina?! Bój się Boga! To ty?!”. Anna Dymna z najmłodszymi widzami Salonu 37 Homer przekład Lucjan Siemieński Stamtąd-eśmy płynęli, płynęli wciąż smutni, Aż do ziemi Kyklopów. Łotrzy to okrutni, Gdyż całkiem się spuściwszy na opatrzność bożą, Nie pracują nic w roli, ni sieją, ni orzą. 6 czerwca 2010 309 Homer Odyseja Pieśni IX i X czytali Jerzy Trela oraz studenci PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie: Ewa Srokowska i Wojciech Trela grały Aleksandra Dobrowolska-Schut – na fortepianie Dorota Imiełowska – na wiolonczeli Ewa Srokowska, Wojciech Trela Andrzej Głuc Andrzej Głuc Jerzy Trela 38 Andrzej Głuc Przygody długich zdań Któregoś popołudnia wiele lat temu, gdy Ewa Srokowska i Wojciech Trela, dziś studenci trzeciego roku krakowskiej PWST, jedynie śnić mogli o indeksie Wydziału Aktorskiego, główna sala ich wymarzonej uczelni jęczała od nadmiaru. Studenci wszędzie. Na widowni, przy ścianach, kucając na schodach, w drzwiach, których nie dało się domknąć, na korytarzu wreszcie – dzielne pszczoły. Rozchichotany ul młodzieżowej kontestacji. Pod noskami jeszcze mleko, lecz w sercach już spiżowa wierność refrenowi bitew w piaskownicach: „na złość mamusi odmrożę sobie uszy”. I w piętnastej minucie spotkania z Mistrzem – ułański sztych, z widowni ku scenie wyprowadzone pytanie-cios: „Panie Seweryn! Po cholerę mamy się w dzisiejszych czasach uczyć mówienia wiersza trzynastozgłoskowego?!”. W niedzielne południe pytanie powróciło. I przypomniała się też stara, jak się okazało bolesna, fraza o strofie, co ma być, co jest taktem, nie wędzidłem. Srokowska i Wojciech Trela – plus prof. Jerzy Trela, o którym nic nie powiem, bo chyba wszystko jasne – czytali na Salonie Poezji IX i X pieśń „Odysei” Homera. Urocza to była godzina. Tu starożytne heksametry, ponad 130 lat temu w rytm trzynastozgłoskowej polszczyzny Lucjana Siemieńskiego przemienione – a tu recytacja „lekko odmrożonych uszu”. Bóg świadkiem, że mówiąc o godzinie akurat uroczej – nie ironizuję. Niby po co? W końcu czego kandydatów na aktorów w szkole uczą, tego uczą – ani ja, ani nikt w materii tej niczego już nie zmieni. Nie ironizuję i też nie rozliczam ciała pedagogicznego PWST z tematów lekcji – trudno, niechaj będzie, co ma być. Ja tylko patrzę na aktorską młodzież, rzuconą na wodę niecodziennie głęboką, patrzę i słucham cichej intonacji młodzieńczych próśb o ratunek. Wzruszająca to była walka. Kipiel strof Siemieńskiego coraz potworniejsza, bo coraz doskonalsza, główki Srokowskiej i Wojciecha Treli ledwo, ledwo nad taflę wystają. I chciałyby główki, bardzo by chciały ocalającą tercynę: „d…, d…, d…” wykrzyczeć – a tu, o zgrozo!, trzeba taką na przykład frazę: Nie orany, nie siany grunt tam nader płodny,/ Daje jęczmień, pszenicę, winograd dorodny,/ gdyż deszczyk Diosowy często tam przepada recytować. Tak, ten obraz ze słów, ten i całą resztę obrazów IX i X pieśni, zdarzenia na wyspie monstrualnego Kyklopa, ofiara z owiec złożona Zeusowi, bezsilność bukłaka zamkniętych wiatrów, zagłada wszystkich okrętów poza jednym, przygody na wyspie czarodziejki Kirke, która potrafiła ludzi zmieniać w zwierzęta, wszystko trzeba było mówić na długich, spokojnych oddechach – a u młodych oddechy coraz krótsze. Coraz mocniejszy lęk przed złamaniem powierzchownych reguł trzynastozgłoskowego wersu. Nie przeoczyć średniówki! Nie łamać kadencji! Nie przesadzać z wygłosem!… itd. I tylko to. Słowem, bezradność młodych na dziewiczych dlań terenach. Wzruszająca bezradność i ciągłe zgrzytanie wędzidła w zębach Srokowskiej i Wojciecha Treli, kiedy za lejce pociąga jakiś wyjątkowo złośliwy demon, który każe młodym wierzyć, że głośne czytanie Homera to tylko monotonne klepanie pacierza średniówek, kadencji i wygłosów, oraz pozwala bezboleśnie zapomnieć, iż przygody Odysa są w istocie przygodami zdań Homera, a nie sekwencją realnych zdarzeń na ziemiach prawdziwych, zamkniętą w słowach obojętnych. Gdybym ja odpowiadał na tamto dzielne pytanie młodych ułanów PWST, właśnie o konieczności poznawania fenomenalnych przygód długich zdań bym mówił. Andrzej Seweryn odpowiedział krócej: „Ano po to, byście mieli prawo mówić publicznie słowo d…”. To znaczy – byście umieli słowa d… używać z sensem, a nie na wiwat, z przytupem, ku chwale młodzieżowego teatrzyku nadwiślańskiego. Dorota Imiełowska, Aleksandra Dobrowolska-Schut * Cytaty w przekładzie Lucjana Siemieńskiego. 39 Aleksander Wat W czterech ścianach mego bólu nie ma okien ani drzwi. Słyszę tylko: tam i nazad chodzi strażnik za murami. 13 czerwca 2010 310 na fortepianie grali Halina Jarczyk, Jacek Bylica Beata Paluch Krzysztof Orzechowski Andrzej Głuc czytali Beata Paluch, Krzysztof Orzechowski Andrzej Głuc …miliard kilowatów + Wat Poezja Aleksandra Wata 40 Andrzej Głuc Jacek Bylica, Halina Jarczyk Nawet gdybym znał profesjonalną nazwę choroby, która Aleksandrowi Watowi kazała się zabić w 1967, nie zdradziłbym jej. Aptekarska fachowość zawsze spłaszcza pojedyncze przerażenie. Dajmy na to: paradentoza. Człowiek żre steki na śniadanie, obiad i kolację, gryzie bez wytchnienia, bo wie, że za chwilę wypad zębów, czyli nic, tylko kaszka manna; człowiek maniakalnie za całowanie się bierze, nawet gruntownym kaszalotem nie gardzi, albowiem ma czarną pewność, że jutro, góra za tydzień, nawet żaba go nie cmoknie; człowiek się szeroko śmieje, także na pogrzebach, rechocze jakby wszystko serem było, by ludzie zapamiętali jego pełną bieli gębę – a dentysta sobie, proszę ja was, siedzi, sylabizuje: „paradentoza”, receptę na skuteczną pastę wystawia i generalnie znakomicie się, buc jeden, czuje. I co z nim zrobić? Lać w mordę? Nie wiem, czy ból, który kazał Watowi się zabić, przybył nagle, w połowie życia, czy też snuł się pod skórą od urodzenia, tyle że niemrawo. Wiem, iż na początku słowa tańczyły w głowie Wata. Jakby ból był jeno miękkim szeptem. Mówię: „ból”, bo nie chcę być lekarzem. Mówię: „taniec”, gdyż wiem, że jak za literackimi krytykami rzeknę: „konwergencyjność”, ewentualnie „proliferacyjność” – to w istocie powiem: „paradentoza”. Taniec więc. fabułą, jego rytmem, jego prawdą. Tak, sczezł filigranowy barok czytających głosów i ciał, muzyczny karnawał Jarczyk i Bylicy obrócił się w coś na podobieństwo nokturnu, plumkanego epitafium, ciemnej sonaty, pożegnania na cztery ręce i fortepian, elegii na odejście pana, co się zabił, by nie bolało. Dojmujący Salon. Jeden z najlepszych. Może właśnie w tę stronę – nie wytworne czytanie, a delikatna inscenizacja na kanwie słów przeżytych do dna – winna rozwijać się idea Salonów? Na dwoje babka wróżyła. Lecz jeśli mieliby to robić artyści „orzechowsko” i „paluchopodobni” – jestem ostro za. Halina Jarczyk Andrzej Głuc Pożegnanie z tańcem Zawrotny taniec futurystycznych słów Wata, gdy ból był jeszcze śmieszny. Taniec taki, jak w pierwszej części niedzielnego Salonu Poezji pląs twarzy, intonacji, dłoni Krzysztofa Orzechowskiego. Jak spacery Beaty Paluch, która z Orzechowskim czytała wiersze Wata. Albo jak wariacka gra Haliny Jarczyk i Jacka Bylicy – fortepianowa improwizacja na cztery ręce plus iście „warszawskojesienne” niepokojenie pałkami i pazurami wnętrza czcigodnego instrumentu. Radość? Tak. Nieogarniona radość liter, sylab, gramatyki, na głowie postawionych po jednej i po drugiej stronie „mopsożelaznego piecyka” Aleksandra Wata. I może jeszcze ta dobra refleksja u słuchających, myśl, że owszem, gada się w nadwiślańskim narzeczu, od rana do nocy, bez opamiętania, zwłaszcza w najbardziej duperelnych sprawach – lecz jednak słabo zna się nadwiślańskie narzecze. Taki taniec. A po chwili, prawie na pstryknięcie – dojmujący spokój. Ból przyszedł do Wata – to wiertło fatalne, co kilka, kilkanaście razy na dobę masakrowało wnętrze czaszki i zmieniało skórę w plac nieludzkiej nadwrażliwości, w teren, gdzie nawet najlichszy dotyk był żarem. Przyszedł taki ból. I został. Słowom już nie był w głowie taniec. W język wlazła ciemność. Zaczęło się to, co nieuchronne. Samotność pękającej głowy, samotność skóry niedotykalnej. Przybywało popiołu w oczach. Ubywało piruetów zdań. I z każdym wierszem ubywało na Salonie piruetów recytatorskich. Spokojnie sczezł filigranowy barok twarzy, intonacji, dłoni Orzechowskiego. Znieruchomiał spacer Paluch. Ich gardła wypuszczały już tylko bezradną surowość. Ten związek zgody między słowami Wata, na kanwie bólu coraz mocniej ascetycznymi, coraz skrajniej samotnymi, a sztuką czytania Orzechowskiego i Paluch – był sednem Salonu. Jego 41 Cyprian Kamil Norwid …a my – kawalery błędne, Bez giermków, z wstęgą na piersi czerwoną, Przez mokre lasy, przez lasy żołędne Ciągniemy przędzę z dala zaczepioną 18 czerwca 2010 Specjalne spotkanie z okazji IV Krakowskiej Nocy Teatrów 311 wiersze My – kawalery błędne Nocny Krakowski Salon Poezji Lewis Carroll, Jacek Cygan, Comtessa de Dia, Stanisław Grochowiak, Aleksander Grotowski, Zbigniew Herbert, Jacek Kaczmarski, Józef Kościelski, Jerzy Lutowski, Adam Mickiewicz, Alan Alexander Milne, Cyprian Kamil Norwid, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Jeremi Przybora, Wisława Szymborska, Andrzej Waligórski czytali i śpiewali Marta Bizoń, Rafał Dziwisz, Sławomir Rokita, Błażej Wójcik grali Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Błażej Wójcik, Sławomir Rokita, Rafał Dziwisz Andrzej Głuc Andrzej Głuc Marta Bizoń 42 Andrzej Głuc Halina Jarczyk Gdy 18 czerwca roku pańskiego 2010 około godziny duchów przybyłem na Nocny Krakowski Salon Poezji, Salon „My – kawalery błędne”, co z przymrużeniem oka szczebiotać miał o polskim etosie rycerskim – byłem po kilku potyczkach, niegroźnych, bo niegroźnych, lecz jednak. Nie dziwota. W końcu IV Krakowska Noc Teatrów trwała, trzeba było wędrować, trzeba było z napotkanymi w drodze rycerzami oręż skrzyżować, choćby w sprawie wyborów prezydenckich, a wiedzcie, że to nie byle pętelki rycerskie, to wytrawni, lubiący mocne szermiercze sztychy fachowcy byli. Słowem, na Salon dobrnąłem lekko ranny. I słucham, oko, ucho wytężam ciekawie – a tu groteska, parodia, ubaw po pachy! Jajca jak berety! Aktorzy: Marta Bizoń, Sławomir Rokita, Błażej Wójcik i Rafał Dziwisz – cudownie ironią rozjuszeni! Halina Jarczyk na skrzypcach szaleje! Jacek Bylica, zwykle stateczny, rumieńców frenezji nabrał! Bawili się, igrali z naszym etosem narodowym. Żonglując fragmentami utworów z epoki (nie rozszyfrowałem, o które dzieła szło), a zwłaszcza żonglując parodiami, co je na kanwie poważnych rycerskich dzieł polskich popełnili tacy arcymistrzowie prześmiewczych nawiasów, jak: Zbigniew Herbert, Jacek Kaczmarski, Jeremi Przybora, czy Andrzej Waligórski, ten od słynnych rycerskiego, z intonacjami właśnie, nie z tezami, myślami, przesłaniami. Bo gubi nas przede wszystkim nie koturn patriotycznej myśli. Głównie poniewiera nami koturn naszego łkania, gdy przychodzi nam beknąć coś o Polsce. Kompromituje nas fałsz śpiewu, zabija głuchota na cudzy fałsz. Gubi nas bezmyślne lekceważenie brzdęków władzy. W wierszu o dbałości o smak, czyli o jedynym sposobie na ocalenie, wspomniany Zbigniew Herbert nie mówi: słuchaj, CO gada aktualny Olimp. Nie. Herbert radzi: słuchaj, JAK gada. Mówi: Zanim zgłosimy akces trzeba pilnie badać […] rytm bębnów i piszczałek. Bo tu jest wszystko. Jeszcze w: „kształtach architektury”. I w: „rytuałach pogrzebów”. Marta Bizoń, Rafał Dziwisz, Halina Jarczyk, Błażej Wójcik, Jacek Bylica Andrzej Głuc Rytm bębnów i piszczałek „Rycerzy trzech…” – rozkruszali stare zbroje śmiechem czystym. A ja? Słuchając szyderstw, badałem twarze rodaków na widowni, by dociec, który przemycił w kieszeni balsam na moje rany, i zarazem dumałem, czy subtelna zabawa artystów salonowych nie jest aby pusta. Gdyż by parodia dawała do myślenia – trzeba mieć co parodiować. A gdzie dziś znajdziesz w Polsce etos rycerski o naprawdę poważnym, groźnym, marsowym obliczu? Wprawdzie niedawno mocno zaistniała nad Wisłą prastara „Pieśń o małym Rycerzu”, lecz był to raczej efekt chwilowego uniesienia, a nie zasada codzienności. Więc? Nie znalazłem twarzy dającej nadzieję na balsam w kieszeni, i pewnie dlatego – skupiwszy się na mej słabości narastającej – pomyślałem o artyście, który całe życie był skrajnie słaby. O Prouście mianowicie. Otóż Proust, nim napisał wiadomo co, stworzył garść pastiszów literackich. Powtórzył głosy innych piszących. I to pierwsza jego lekcja dla nas. Gdy na wylot przejrzałeś filozofię pisarza, jego przepowiednie, gatunek jego troski o los ludzkości – nie znasz go. W istocie znasz go dopiero wtedy, gdy usłyszałeś falowanie jego języka, brzmienie słów, sekrety intonacji. Pal licho pisarzy. To samo ze światem. Choćby z dźwiękiem tej części globu, która zwie się władzą. Najpierw badanie dźwięku, później lekcja anatomii sensów. Bo najpotworniejsze wnyki tkwią w tym pierwszym. Tylko taka kolejność troski o nas samych daje szansę na ocalenie. Co tu dużo gadać, po co przykłady mnożyć. Przecież wieczna potęga „Trans-Atlantyku” Witolda Gombrowicza, po przeczytaniu którego Polacy winni ponoć mądrzejsi być, to Gombrowicza arcymistrzowska gra z koturnowymi intonacjami odwiecznego polskiego pienia bardzo 43 Sergiusz Jesienin przekład Zbigniew Dmitroca W dali płacz harmonii, samotny głos nocny I taki rodzimy, i taki mi obcy. 27 czerwca 2010 312 Rżnij, harmonio! Poezja z akordeonem w tle wiersze Charles Baudelaire, Władysław Broniewski, Konstanty Ildefons Gałczyński, Stanisław Grzesiuk, Michaił Isakowskij, Sergiusz Jesienin, Wacław Krupiński, Antoni Mleczko, Julian Tuwim, Tom Waits, Adam Ziemianin czytali Jerzy Grałek, Błażej Wójcik grał zespół Motion Trio: Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek spotkanie poprowadził Wacław Krupiński Błażej Wójcik, Jerzy Grałek Andrzej Głuc 44 Andrzej Głuc Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek Gdy słucham akordeonu, zawsze jest tak, jak bym spoglądał za siebie. Zapewne nie ma w tym nic specjalnego. Jak każdy – odwracam głowę, widzę nieruchomy czas przeszły, dokonany. Rzeczy kiedyś opuszczone, kurz na nich, którego raczej już nie da się zetrzeć. Puste krzesła, czyjeś suknie na wieszakach w szafie i nikogo w domu, kto by szafę otwierał, zamykał, otwierał, zamykał, otwierał… Ciemne okna, coraz większa trawa na schodach z ganku do dziczejącego ogrodu. I ślady dawnych pożegnań w powietrzu – widmo chusteczki falującej nad drogą przez łąki. Takie obrazy przyłażą, gdy słucha się akordeonu. Nie chce być inaczej. Jakoś tak – jest zawsze. I tak też było przedwczoraj na Salonie Poezji. Ostatnia w tym sezonie niedziela z wierszami, ostatnia przed wakacyjną przerwą, pożegnanie, falująca chusteczka, pa, pa. Pożegnanie godzinne, a w środku – pewnie niezamierzony, dobry zbieg okoliczności, więcej nawet, daleko idący związek zgody między sednem Salonu, którym był koniec, a brzmieniem. Tytuł? „Rżnij, harmonio!”. Wiersze? Nostalgiczna liryka, intonacje utraty, głównie słowa Sergiusza Jesienina. I jeszcze Antoniego Mleczki, Adama Ziemianina, Isakowskiego, Waitsa, Grzesiuka, Tuwima, Broniewskiego, wreszcie – któż by pomyślał! – Wacława Krupińskiego. Tak jest – piep rzego Grałka frazach Jesienina – dokładnie to, co w akordeonach, gdy je ożywiają Wojtarowicz, Baranek i Gałażyn. Brzmienie pamięci bezradnej, tembr zaśniedziałych klamek, blaknących portretów, albumów zdjęć rodzinnych, coraz rzadziej otwieranych. Tu by należało zacząć układać opowieść o Motion Trio, jakiś esej niepoprawnie subiektywny, bez ani jednego słowa fachowego, jakąś kraszoną wytwornym, rymowanym jajcarstwem Wacka Krupińskiego prozę o sobie samym, zasłuchanym w nieuchwytną, zawsze gdzieś w bok umykającą rozmowę trzech akordeonów. Może ktoś, kiedyś… Może przeczytamy. Na razie – do widzenia! Ucichły akordeony, Grałek i Wójcik zamknęli teczki z wierszami. Chusteczka nad drogą. Dobrych wakacji. Anna Burzyńska, Wacław Krupiński, Krzysztof Orzechowski Andrzej Głuc Srebrna dziesiątka z Piłsudskim rzne limeryki mego redakcyjnego pryncypała, pisane, śmiem insynuować, z pięknej bezradności wobec sztuki kapeli Motion Trio. Gdy się wysłucha akordeonów Janusza Wojtarowicza, Pawła Baranka i Marcina Gałażyna – jak zareagować? Alchemię ich dźwiękowych opowieści rozchlastać muzykologicznym skalpelem, gmerać w alchemii tępym dłutem znawstwa i na papierze milimetrowym, przy pomocy ekierki, kątomierza i cyrkla snuć laboratoryjne dywagacje o nutach, krzyżykach, rytmach, intonacyjnych geometriach, molach, durach oraz innych kompozycyjnych esach floresach? Owszem, można. Lecz gdy się – jak Krupiński – wie, że to tylko dmuchanie pustych baniek mydlanych jest, baniek, co od sztuki Motion Trio odpadają niczym suchy groch od doskonałego fresku – lepiej zgodzić się z bezradnością swego zachwytu i w odpowiedzi strzelić wiersz, na przykład śmieszny. Albo smutny. Jak „Zielony dom” Ziemianina. Wojtarowicz, Baranek i Gałażyn grali na ostatnim Salonie. Grali pewnie tak, jak dawno temu grał Ziemianinowi Jan Sopel. Po tamtych dźwiękach zostały słowa Ziemianina. Coraz dalej mi do domu/ Wszystkie klucze pogubione/ Dom za rzeką już się rozmył/ Dom zielony z Ogrodowej// A przecież tam wszystko zostało/ Zegarek ojca obrączka po matce/ Srebrna dziesiątka z Piłsudskim/ Po babci Annie złoty naparstek. Obrazy czasu przeszłego, dokonanego. I odkrywaliśmy mowę piwonii/ Kwiecistą mowę i bujną/ Jan Sopel grał na harmonii/ Znaną melodię upojną// Ta ostatnia niedziela/ Jutro się rozstaniemy…/ Skąd Jan harmonista wiedział/ Że nie będzie już takiej niedzieli. Po prostu wiedział. Tyle musi wystarczyć. Jest w tym wierszu, dojmująco przez Błażeja Wójcika przeczytanym, jak i w tak samo podanych przez Je- 45 Co jakiś czas wraca miłość i niewidome noce podczas których możemy liczyć jedynie na dotyk. Ewa Lipska 3 października 2010 Pogłos Wiersze Ewy Lipskiej 313 czytały Anna Dymna, Ewa Lipska śpiewała Anna Szałapak grali Konrad Mastyło – na fortepianie Tomasz Góra – na skrzypcach Anna Dymna Andrzej Głuc Andrzej Głuc Ewa Lipska 46 Andrzej Głuc Tomasz Góra Cóż to się, Boże mój, porobiło!… Westchnął ktoś tak w niedzielę? Przesłyszałem się? Nie? Tak? 313. Salon Poezji. Który? 313.? Już? Jakim cudem tyle przeszło? I kiedy, Boże mój? Ile było tych salonowych lat? Co?! Niemożliwe! A jednak… Południe, znów. Anna Szałapak – biały, powiedzmy sobie, Serafin piwniczny – śpiewa słowa Ewy Lipskiej, Tomasz Góra gra na skrzypcach, Konrad Mastyło – na fortepianie. Dyrektorowi Teatru im. Juliusza Słowackiego Krzysztofowi Orzechowskiego wybiło (co począć – tak się mówi potocznie) 40 lat pracy twórczej (nic nie poradzę – tak się zaokrągla finał laurki). 40, nie inaczej. A imię jego 40, nie 4! Sława! Sława! Sława!… Nim się zaczęło, jubilat zapytał Szałapak, co też tam, w tej Piwnicy pod Baranami, na dobrą sprawę dziś dzieje się, albo i nie dzieje… Cóż to się, Panie nasz, pokiełbasiło!… Kiedyś, dawno temu, niemożliwe były takie zagwozdki. I kiedyś, dawno, dawno stąd – za siedmioma górami małych wskazówek – nikt by nie pomyślał, że z włosów Mastyły można utkać szaty dla Szałapak. Naprawdę aż tak dawno? A dziś? Co to się, Matko Święta, porobiło na głowach!… Dziś kapitel Kondzia jest jak… Co? Nic innego nie pozostaje, tylko sięgnąć po ptaka pokoju bądź kolor mąki? Śpiewa więc Serafin. Jestem tam. Anna Dymna i Ewa Lipska czytają w wierszach Lipskiej falowanie słów nie byle jakich i najlichszych łupin dnia, wciąż to samo ich wzajemne nicowanie się, przenikanie, przechodzenie w siebie. Jak w zdaniu: Lubię wracać ze spaceru pod koniec wiersza, kiedy się ściemnia. Albo w słowach: Kawa, z której wylatuje ćma. U wielkiego Nabokova motyle nocy zawsze wloką za sobą ostateczną ciemność. Owszem. Ale może ćma Lipskiej nie czytała Nabokova? Zobaczy się. A tak w ogóle – w niedzielę człek czuł się jak postać z Czechowa. Niby nic się nie działo – a płakać mu się chciało. Co to się porobiło, Boże drogi!… * Cytat z T.S. Eliota w przekładzie Michała Sprusińskiego. Anna Szałapak, Konrad Mastyło Andrzej Głuc Postać z Czechowa wiersze tej ostatniej, wiersze ze świeżego tomu „Pogłos”, a może też i skądinąd. Przypomina się coś. Kiedy, za iloma kopcami małych wskazówek było już tak w tym samym miejscu: głos Szałapak, obecność Lipskiej, miękka mowa Dymnej, ja i wy? Kiedy i ile razy? Na pewno więcej niż raz. Więc nic się nie zmieniło? A jeśli, to niewiele? Któraś z pań czyta słowa: Wiersze jak życie, może trochę bardziej siwe. One przywołują inne. Te Eliota? Chyba Eliota. Ten popiół na starca rękawie/ Popiół spalonej róży całej prawie. I przypominają jeszcze to, co ktoś, o wiek swój zapytany, odrzekł spokojnie. „Mam lat tyle co wszyscy”. Tak, niewiele się zmieniło. Tylko że niewiele to nie nic. Co to się, Boże i ty, Kondzio drogi, porobiło! Głowa twoja, Kondzio, jest dziś jak te wiersze z frazy Lipskiej, frazy wyszeptanej przez którąś z pań. No, sam powiedz, co to się porobiło i nie daje się odwrócić… Ktoś tak lub podobnie westchnął ostatniej niedzieli? Naprawdę? Nawet jeśli się przesłyszałem, nawet jeśli na widownię ktoś cisnął mak – nie szkodzi. Pachniało. Przez godzinę bezgłośnie pachniało westchnieniem właśnie tym. Tak Dymna i Lipska czytały. I nie inaczej – sam Dyrektor, który wiersz „Dwugłos” wykonał w parze z Dymną. Wszystko – niespieszne głosy czytających, śpiew, skrzypce, fortepian – złożyło się tak samo z siebie, niechcący, bez niczyich nalegań, podszeptów, interwencji, w miękki zapach nostalgii. Pamiętacie ostatni, pożegnalny, przedwakacyjny Salon „akordeonowy”? Było podobnie, bardzo podobnie. Było tak samo delikatnie. Zapach nostalgii zatem, pożegnań, utraty. I wszyscy my na Salonie – jak Kondzio. Każdy inny od siebie z wczoraj o włos koloru mąki. I zdania czytane, śpiewane. Niby nowe – a w istocie wciąż to samo wytworne 47 Homer przekład Lucjan Siemieński W płótno żaglowe, w liny, wiosła, inne sprzęty. U Feaków łuk, kołczan nie na wiele służy; Za to maszty i wiosła, korab do podróży – W to im graj! To ich duma mknąć po modrej fali! 10 października 2010 314 Homer Odyseja Pieśni V i VI czytał Andrzej Seweryn grali Agnieszka Kaczmarek-Bialic – na harfie Mariusz Pędziałek – na oboju Archiwum Andrzej Seweryn 48 Archiwum Mariusz Pędziałek, Agnieszka Kaczmarek-Bialic Wszystkie litery Homera Wystarczy pięć, dziesięć razy pójść do teatru, by dokumentnie zapomnieć, że słowa składają się z liter. Bo z grubsza tak mówią ze sceny uczeni w scenicznym mówieniu. Nie wszyscy, nie zawsze, lecz wystarczająco wielu, wystarczająco regularnie, byś musiał pogodzić się z nieistnieniem samogłosek i spółgłosek. Ściślej mówiąc: ze zbędną iluzorycznością ich istnienia. Na widowni siedzisz, słuchasz i w głowę zachodzisz, jak to możliwe, że sensy słów i zdań jako tako rozumiesz, choć liter prawie nie ma. Prawie, bo owszem, są – tyle że trzeba by mieć uszy nietoperza, aby złowić ich szmer. Są więc: a, k, l, m, e oraz cała konieczna reszta, lecz są jakoś wstydliwie, gdzieś głęboko, na czarnym dnie słów i zdań, ukryte, zdławione, obrócone w mgłę. Słysząc tak podane literki – raczej trupki słyszysz, nie życie. I za ojcem poezji polskiej pytasz: Pełno ich, a jakoby żadnej nie było… Za sprawą jakiegoż to feleru gębowego tak wiele ubyło?… Za sprawą głosu źle postawionego? Lumpenproletariackiej dykcji? Języka jak kołek i warg znudzonych? I dopytujesz: po co? Po co im ta lepka maź alfabetyczna, która każdy tekst trywializuje, spłaszcza niby mgła Tatry jesienią? Bo tak jest bardziej tajemniczo? Bo na tle mętnej płaskości lepiej prezentują się jelita mówiącego? Może pierwsze, czyli tajemniczość, może drugie, czyli taniutka pycha, może pierwsze i drugie. W sumie – obojętne. I tak na scenach jest z mówieniem, jak jest. Ale nie obojętna była ostatnia niedziela. Andrzej Seweryn czytał na Salonie Poezji V i VI pieśń „Odysei”. Pierzchła alfabetyczna mgła. Porównywanie dykcji Seweryna z dykcją, by tak rzec, autochtonów scenicznych, zwłaszcza tych najmłodszych, wstępujących – to kwestia drugo-, trzeciorzędna. Sedno problemu polega na tym, że gębowy feler to w istocie feler mózgu, to sprawa zgubnego dla aktora lenistwa, które pozwala spokojnie zapomnieć, że gdy się mówi tekst, dajmy na to, Szekspira – winno się opowiadać kraj obrazy Szekspira, nie własne jelita. Krócej mówiąc: im pełniej, dokładniej wypowiesz cudzy kraj obraz – tym pełniej, dokładniej będziesz na scenie. Im mniej ciebie – tym więcej ciebie. To nie paradoks, to stare prawidło teatru. Wedle tej reguły Seweryn zaczął czytać w południe – i tak już zostało do końca. Pierzchła mgła, na światło wylazły kamienie Homera, bogowie Homera, tratwa, na której Homer kazał Odysowi snuć się przez dni siedemnaście po napisanym przez Homera morzu i walczyć z burzą, ziemia Feaków, cudowna Nausikaa, ocalenie. A wszystko, w najmniejszym detalu – wyraźne, ostre, twarde, jak na dłoni. Tatry widać tak czasem aż z Krakowa. Warunek: powietrze musi być czyste. Tak, sczezła mgła alfabetyczna, na blask wyszły genialne krajobrazy Homera, gdyż Seweryn wyłuskał litery z dna słów i zdań. Wszystkie, co do jednej. I wraz z odzyskanym abecadłem przybyły zapachy, faktury, barwy, kształty i brzmienia, cała sensualność świata przedstawionego. Sensualność cała – czyli trzeci wymiar. Powszechna płaskość bleblania magistrów Melpomeny, płaskość, co zawsze ma przykrą dla ucha pergaminową cerę katatonika, była nie- możliwa. A wszystko za sprawą troski o całe ciało każdej czcionki. Czy muszę dodawać, że nie mówię o seansie sylabizowania, ani o mistrzowskim pokazie ćwiczeń dykcyjnych? Nic wielkiego się nie wydarzyło. Po prostu stał Seweryn, stał i z tego, co na kartkach miał zapisane – nie zgubił niczego. Jak na dużej scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego, gdzie czasem mówi monologi Szekspira – był bardzo mocno, gdyż musiał się usunąć, aby zrobić miejsce wszystkim literom Homera. Ot, tyle. 49 Marian Załucki Jak wytłumaczyć mam to sobie, Ja już doprawdy nie wiem sam: Dość wspomnieć przy mnie o chorobie, A już na wieczór ja ją mam! 17 października 2010 315 Chorzy z urojenia Poezja o zdrowiu i chorobie wiersze Tadeusz Boy-Żeleński, Jan Brzechwa, Konstanty Ildefons Gałczyński, Stanisław Jachowicz, Ignacy Piotr Legatowicz, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Dorothy Parker, Jeremi Przybora, Wisława Szymborska, Julian Tuwim, Marian Załucki oraz autorzy anonimowi czytali Marian Cebulski, Tomasz Międzik, Krzysztof Piątkowski śpiewały Ewa Kaim, Beata Paluch na fortepianie grał Janusz Butrym Krzysztof Piątkowski, Marian Cebulski, Tomasz Międzik Andrzej Głuc 50 Czasy takie, że zamiast pytać: „kto jest chory?”, lepiej pytać: „kto nie jest chory?”. Lepiej, rozsądniej, bo łatwiej zliczyć podniesione ręce. Palce wystarczą. Tak, czasy takie, jednak ogólniej patrząc – czy kiedyś były miesiące inne? Przecież każdego w epoce każdej dotyczą te ongiś na Salonie Poezji czytane wiersze. Od madery rypią nery. Albo: Od wódki rozum krótki. Rzecz jasna, nie tylko nery albo rozum i nie wyłącznie od madery bądź gorzałki. Wątroba, wyrostek robaczkowy, łeb, serce, ucho, gardło, noga, ząb, stawy, nos… A jak nie ciało, to dusza albo pamięć. Wszystko. Jeśli nie naraz, to po kolei – absolutnie wszystko rypie jak zawsze. Co? Dziś nie? Nie ciesz się – jutro też jest dzień. Na przykład – aktorem jesteś. Więc jutro rypnie cię w ten oto kłopotliwy dla rodziny sposób, że od 19.00 do 22.00 bardzo poważnie będzie ci się zdawało, iż Hamletem, Konradem bądź innym Orgonem jesteś. Albo dotknie cię dokładnie tak, czyli znakomicie, jak Mariana Cebulskiego, Tomasza Międzika, Krzysztofa Piątkowskiego, Ewę Kaim i Beatę Paluch dotknęło w niedzielę o 12.00 na Salonie Poezji, po molierowsku zatytułowanym „Chorzy z urojenia”. Przez godzinę aktorom zdawało się, że – by tak rzec – są wierszami o zdrowiu i braku zdrowia, aktorkom zaś – że są piosenkami o tym samym. Oczywiście – nie w sensie ścisłym. leń. Sześćdziesiąt pięć lat bycia niepowtarzalnie chorym na teatr, na cud niezdrowej metamorfozy, na jad iluzji. Sześćdziesiąt pięć lat stawiania rodziny w kłopotliwym położeniu co wieczór. Sześćdziesiąt pięć lat wielkiej, dwuznacznej sztuki nie bycia sobą przez parę godzin dziennie. Cóż ja, tylko po amatorsku przeziębiony, mogę panu, jubilacie znamienity, rzec teraz? Gdy zapytać, kto nie jest chory – ktoś jednak się zgłosi. Co z nimi robić? Żyjemy w demokracji, a ta pielęgnuje mniejszości. Ergo – musimy tolerować zdrowych. Życzę więc panu spokojnej wielkoduszności dla rydzów. Janusz Butrym Anna Dymna, Marian Cebulski Andrzej Głuc Marian i rydze W ścisłym – nie byli wierszami i pieśniami, lecz tym pięciorgu znakomicie chorym niechybnie się uroiło, że są smakiem wierszy i pieśni. Smakiem, barwą, temperaturą, światłem, rytmem. Ba, uroiło im się nawet, że są też trochę poetami – Marianem Załuckim, Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim, Jeremim Przyborą, Julianem Tuwimem i całą resztą – którzy właśnie tu i teraz szukają słów, rymów, obrazów. W tych świetnie chorych metamorfozach nie było nic szczególnego. Właśnie tak jest na Salonach Poezji od początku – w niedzielę już po raz 315. I tak też jest w teatrze w ogóle. Od zawsze – świetnie niezdrowe przemiany ludzi zwanych aktorami. Zresztą, co tam aktorstwo jako jednostka chorobowa! Spójrzcie na teatralną literaturę, spójrzcie i znajdźcie choć jednego w miarę krzepkiego, zwłaszcza pod czaszką. Hamlet? Makbet? Arturo Ui? Konrad? Król Lear? Lady Makbet? Faust? Pani Dulska? Krapp?… Dajcie spokój. Przecież nawet za stan głowy brata Alberta w „Bracie naszego Boga” Karola Wojtyły lekarz ręki raczej nie dałby sobie uciąć. Słowem – nie ma nierypniętych. A kto ma ich grać? Zdrowi? Cóż zdrowy pojmie z chorego? Powiem inaczej. Kto lepiej niż Marian Cebulski zna całą cierpkość odpowiedzi na to pytanie? Ostatni Salon był w sumie dla niego. Młodsi zagrypione, zasmarkane, skacowane, rozgorączkowane i pod każdym innym względem bolejące wiersze czytali i śpiewali z okazji zawrotnego jubileuszu Cebulskiego – na okoliczność, wystawcie sobie, 65-lecia jego pracy artystycznej. Wiem, ta liczba jest niemożliwa, ale cóż począć. Nam, co chronicznie kaszlemy jeszcze przed trzydziestką, wypada się tylko taktownie zdumieć i przywołać Ludwika Solskiego. Sześćdziesiąt pięć lat na scenie. Sześćdziesiąt pięć lat tysiąca wcie- Andrzej Głuc Andrzej Głuc Ewa Kaim, Beata Paluch 51 Konstanty Ildefons Gałczyński Więc odjeżdżasz, oszuście, słodki szarlatanie, któryś kochał alkohol, cygara i czaple. 24 października 2010 316 Złoty szerszeń Poezja Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego czytał Jerzy Nowak śpiewali Beata Rybotycka, Jacek Wójcicki grali Konrad Mastyło – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Jerzy Nowak, Beata Rybotycka Andrzej Głuc Andrzej Głuc Jacek Wójcicki 52 Andrzej Głuc A Nowak płynie Gdyby było tak, że sny Federica Felliniego nawiedzałby duch Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego – co wtedy? Gdyby w oniryczne marzenia alchemika z Rimini cień alchemika z Warszawy wjeżdżał widmową dorożką, „prrr” wołał, na koźle stawał i nieuchwytny rytm swoich wierszy, tych korowodów zdumiewających indywiduów, kolorów, rzeczy, batem dyktując – zaczynał recytować „Bal u Salomona”, „Inge Bartsch”, „Balladę o trzęsących się portkach” albo cokolwiek innego? Puryści jawy już cmokają, kręcą mózgami. Kwaśno cmokają, ekierki, cyrkle, kątomierze wyciągają, płachty papieru milimetrowego rozkładają, elektroniczne liczydła włączają i przystępują do rachowania, co i dlaczego było bądź nie było możliwe na linii Fellini – Gałczyński. A kiedy który z nich się urodził? A kiedy który zmarł? A czy Włoch mógł czytać strofy Polaka? A czy Polak mógł oglądać filmy Włocha? A co Włoch nakręcił po 6 grudnia 1953 roku, dniu śmierci Polaka? A to? A tamto?… Purystom jawy zawsze nie po drodze z ulgą poetyckich anachronizmów. Prawda purystów nigdy nie była naszą, a od ostatniej niedzieli – nasza jest prawdą smakowicie niemożliwą. Od Salonu Poezji znamy ją i wiemy, że nigdy jej nie udowodnimy. Oto na pokładzie wyśnionego okrętu w „A statek płynie” Felliniego – Jerzy Nowak siedzi w fotelu i nad falami z celofanu na głos czyta widmowym podróżnym wyśnione bajania Gałczyńskiego. Tak, w ten niemożliwy obrazek skroplił się ostatni Salon. Nie mogło być inaczej. Powiem więc za Mrożkiem: jeden z Warszawy – drugi z Rimini, ten Gałczyński – tamten Fellini. I żadnej wielkiej przepaści między nimi. Chodzi o istotę – o niejednoznaczność, światłocień, próbę oswajania przerażeń odpustowymi korowodami, głównie zaś o zachwycający brak sprzeczności między przerażeniem a korowodem. Tak bajali – niepowtarzalnie lekko zlepiając papier-mâché z lękiem. Powszechne wyobrażenie o Gałczyńskim wiadome jest. Ot, birbant, malowniczy fircyk w skutecznych zalotach do flaszki, w materii wierszoklectwa – wręcz cyrkowo utalentowany, dostarczyciel jasnych, miłych, bezpiecznych, groteskowych żonglerek słownych, paź wszelkiej maści akademii gimnazjalnych. Łatwo sobie wyobrazić, co by uczynił ktoś, kto zapragnąłby odbrązowić, odlukrować tę laurkę. Sięgnąłby po wielkie poematy Gałczyńskiego, po „Inge Bartsch” bądź „Niobe”, i recytacją obróciłby je w wannę litej smoły – w płaską jednoznaczność, niestety. Ktoś – tak. Lecz nie Jerzy Nowak. Czytał „Inge Bartsch”, „Piosenkę o Wicie Stwoszu”, „Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich” – i ani na sylabę nie opuścił tego punktu przedziwnego, gdzie się lęk plecami o plecy papier-mâché ociera. Najmniejszych szans na stoczenie się w którąkolwiek ze skrajności. I nie inaczej w „Liście z fiołkiem”, „Pomniku studenta”, „Balladzie o trzęsących się portkach”, czyli wierszykach, powiedzmy, czysto biesiadnych, żartownych, rozchichotanych. Słowem, od początku do końca Salonu – ani tylko ciemność, ani wyłącznie odpust. Jerzy Nowak ma doskonałe ucho. W tym sekret. Słyszy całą niejednoznaczność Gałczyńskiego, tak jak Fellini widział gorycz nieuchwytnego świata. Więc w elegii „A statek płynie” – jest Nowak na pokładzie białego okrętu „Gloria”. Siedzi w operetkowym fotelu i nad odpustowymi falami z celofanu, niedaleko od kury, zahipnotyzowanej w okrętowej kuchni i od monstrualnego nosorożca odpustowego pod pokładem – wyśnionym cieniom arystokracji recytuje „Inge Bartsch”. A gdy skończy, dziennikarz Orlando znów zapyta o to, o co kazał mu pytać Fellini. Dokąd płyną ci wspaniali ludzie? Halina Jarczyk, Konrad Mastyło 53 kto potrafi pomiędzy miłość i śmierć wpleść anegdotę o istnieniu Halina Poświatowska 30 października 2010 Zaduszkowy Salon Poezji dedykowany wszystkim Ludziom Teatru i Sztuki, którzy odeszli, a wciąż pozostają w naszej pamięci 317 wiersze Anna Achmatowa, Krzysztof Kamil Baczyński, Leszek Długosz, Kornel Filipowicz, Zbigniew Herbert, Tamara Kalinowska, Marek Litewka, Czesław Miłosz, Tadeusz Nowak, Aleksander Puszkin, Rainer Maria Rilke, Tadeusz Różewicz, Fryderyk Schiller, Wisława Szymborska, Jan Twardowski, Leszek Wójtowicz czytali ze specjalnym udziałem śpiewali grali Tomasz Augustynowicz, Michał Chołka, Henryk F. Dąbrowski, Anna Dymna, Aleksander Fabisiak, Jerzy Fedorowicz, Małgorzata Gałkowska, Marek Litewka, Krzysztof Orzechowski, Marek Pacuła, Monika Rasiewicz, Beata Schimscheiner, Tomasz Schimscheiner, Karolina Staniec (PWST), Marta Waldera, Tadeusz Zięba ks. infułata Jerzego Bryły Beata Rybotycka, Jacek Wójcicki Adrian Konarski – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach oraz zespół Motion Trio: Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek Jerzy Fedorowicz Tomasz Augustynowicz Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Głuc Michał Chołka 54 Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Głuc Tadeusz Zięba Tomasz Schimscheiner, Beata Schimscheiner Aleksander Fabisiak Janusz Wojtarowicz Andrzej Głuc Dlaczego dopiero teraz, w sobotę, przez boczną bramę Teatru im. Juliusza Słowackiego na już dziewiąty z rzędu, jak zwykle nocny, Zaduszkowy Krakowski Salon Poezji wchodząc godzinę przed północą – dlaczego dopiero teraz zrozumiałem, że jestem doskonale sam, czyli że nic by się nie zmieniło, gdybym wszedł bramą główną? Parafrazując słynny fragment „Procesu” Franza Kafki, Adolf Rudnicki pisał ongiś, że ludzie wchodzą do teatru często gromadnie, gęsiego, przez jedne wrota – ale w istocie jest tak, jakby każdy z nich wchodził przez furtkę przeznaczoną tylko dla niego, i że właśnie ta pojedynczość zdaje się być sednem teatru. Furtka tylko dla ciebie, później fotel tylko dla ciebie i tylko dla ciebie, dajmy na to, Ofelia kocha Romea tak, jak kocha, a Ryszard III zabija tak, jak zabija. Tylko dla ciebie, choć w pluszu wokół – tłum ogromny, ścisk jak w puszcze sardynek. Tu nie ma liczby mnogiej. Żadnego my, żadnego zbiorowego serca, ani wzruszeń stadnych, żadnej szansy na wsparcie bliźniego. Tu jest tylko liczba pojedyncza. Dlaczego dopiero teraz pojąłem, że niewątpliwa dziwność Salonów Zaduszkowych, dziwność, którą od ośmiu lat uchwycić próbuję bez skutku, polega właśnie na tym, na czym teatr polega w ogóle – na delikatnym pomnażaniu dobrej samotności by do czerwonych, żółtych, białych nalewek, które pani Dymna przynosi na Zaduszkowe Salony, by dzięki naszym gardłom – trupom cieplej się robiło. A gdy słyszałem czyjeś słowa o zmarłym dzień wcześniej Ludwiku Jerzym Kernie – mieliłem w głowie wiersz dla ducha mego ojca, zmarłego, Boże mój, bite 28 lat temu. Jak to szło? Mój ojciec bardzo lubił France’a/ i palił Przedni Macedoński/ w niebieskich chmurach aromatu/ smakował uśmiech w wargach wąskich/ i wtedy w tych odległych czasach/ gdy pochylony siedział z książką/ mówiłem: ojciec jest Sindbadem/ i jest mu z nami czasem gorzko. Tak się zaczyna wiersz Zbigniewa Herberta. A dalej – finał. Całkiem taki, jak u nas 28 lat temu. Porównywalnie lekki. Nie do zniesienia „na święta raz firanki zdjęto/ przez szybę wyszedł i nie wrócił/ nie wiem czy oczy przymknął z żalu/ czy głowy ku nam nie odwrócił. Andrzej Głuc Andrzej Głuc Noc dla Sindbada w świecie? A może inaczej – może dziwność tę zawsze pojmowałem, lecz zawsze też, jak każdy, wolałem o niej zapominać, bo jak każdy wybierałem złudne pocieszenie liczby mnogiej? Zostawmy to. W sobotę, jak osiem razy w przeszłości, nie było żadnego zbioru, był tłum tysiąca samotności. Aktorzy? Anna Dymna, Beata Rybotycka, Tomasz Schimscheiner, Jerzy Fedorowicz, Aleksander Fabisiak, armia innych, ba, nawet Andrzej Seweryn – korespondencyjnie. Każdy czytał coś dla swoich zmarłych, tak jak Krzysztof Orzechowski czytał wybrany przez Seweryna wiersz Fryderyka Schillera. Muzycy? Każdy – choćby Halina Jarczyk na skrzypcach, bądź akordeo nowi wirtuozi z Motion Trio – grał dla swoich zmarłych. Widzowie? Tu też wszystko było, jak zawsze. Każdy słuchał, pamięcią uczepiony swoich prywatnych widm rodzinnych. Recytowali, grali, słuchali – i każdy ognik zapalał. Każdy tylko jeden ognik. Dlaczego dopiero teraz zrozumiałem, że mój znicz nie ma nic wspólnego z twoim zniczem, tak jak twój nie ma nic wspólnego z moim – bo drogi zmarłych to nie ośmiopasmowe, zakorkowane autostrady, tylko ścieżyny, na każdej z których mieści się nie więcej niż jeden cień? I dlaczego dopiero teraz pojąłem, że ta przepaść między naszymi światłami nie jest zła, jest dobra? Wiek? Co, już starość? Już niechęć do tanich pocieszeń zbiorowości? Było jak zawsze, lecz pierwszy raz nie chciało mi się odwracać głowy od prawdy, że jestem jak każdy. Sam. I nawet kiedy w cieniach bocznego korytarza rozmawiałem z panią Rybotycką – nie rozmawiałem z nią. Zostawiałem jej tylko grzecznie swoją twarz i swój głos, tak jak ona zostawiała mi twarz swoją i swój głos – i wędrowałem dokądś. Choć- 55 Homer przekład Lucjan Siemieński – Cny Odysie! Ty wrócić chciałbyś na okręcie Do domu – lecz bóg jeden stoi ci na wstręcie; Od gniewu Ziemioburcy nikt się nie wymiga: Tyś mu syna oślepił – więc zemstą cię ściga. 7 listopada 2010 318 czytali Olga Omeljaniec, Mariusz Benoit na trąbce grał Adam Kawończyk Mariusz Benoit, Olga Omeljaniec Andrzej Głuc Homer Odyseja Pieśni XI i XII 56 Andrzej Głuc Ocalona trąbka Myślę, że Mariusz Benoit uspokaja młodzież. Tak myślę, nawet pewność mam. Gdy studiujący w warszawskiej Akademii Teatralnej geniusze aktorstwa przychodzą na jego zajęcia (nawiasem, czego Benoit uczy? wiersza? prozy? scen klasycznych? scen współczesnych? czy mądrości umiaru właśnie?) miękną im w tornistrach marszałkowskie buławy. Kruszeje młodzieńczy dygot, zdycha chętka do odstawiania aktorskiego baroku, do cudowania w sferze intonacji i gestów, do popisów, do chwytania prawą nogą za lewe ucho, do dziergania całej tej zawstydzającej fanfaronady chichoczących żaków. Mam pewność, że na lekcjach Mariusza Benoit młodzież fantastycznie się starzeje, bez pośpiechu oddzielając sceniczne ziarna od scenicznych plew. Jak choćby Olga Omeljaniec. Jej skóra? W odcieniu miękkiego zmierzchu w sadzie oliwnym na południu. Twarz też nie znad Wisły. Rysy, krój oczu zwłaszcza – każą myśleć o dalekim mieście gdzieś na Zakaukaziu. Urodziła się już w Polsce, ale rodzice pochodzą stamtąd, z daleka. Tuż przed 318. Salonem Poezji, na którym czytała z Benoit pieśni XI i XII „Odysei” Homera, zdradziła nazwę tej dalekiej krainy. Oczywiście – nie zapamiętałem. Zostawmy to. Istotne, że nie muszę tłumaczyć, jak niezwyczajne pochopności, jak potężne nieprawdopodobieństwa wędrują żyłami tak egzotycznych postaci. Gdyby nie siedzący obok, skamieniały Benoit – cóż by między dwunastą a trzynastą Omeljaniec uczynić mogła na Salonie? Statecznemu Adamowi Kawończykowi wyrwałaby z palców złotą trąbkę, w okrąg by ją zwinęła i żółtym światłem tego wysoko nad salą uniesionego precla – przyświecałaby odczytywanej przez siebie wędrówce Odysa przez świat umarłych? By kroki jego brzmiały wiarygodnie – wskoczyłaby na stolik i owalną szybę na blacie obcasami ciemnych czółenek krusząc, zainsynuowałaby nam szklaną potworność ziemi umarłych? A później, w księdze XII, by oddać grozę hipnotycznego śpiewu Syren – wskoczyłaby Krzysztofowi Orzechowskiemu na kolana i w ucho dyrektorskie wszeptałaby mu wilgotne swoje „Chodź, Odysie…”? Co jeszcze? Kogoś by z widowni wyciągnęła, do jednej z kolumn westybulu Teatru im. Juliusza Słowackiego przywiązała i kazała cierpieć tak, jak cierpiał, słuchając Syren, przywiązany do masztu Odys? No, co jeszcze? Zakaukaskimi paznokciami rozszarpałaby niespieszne frazy Homera? I tańcząc, skacząc, fruwając – po kolei odegrałaby całość: słoną wodę, żagiel, skały, wyspę, wszystkich żywych, wszystkich umarłych i boga każdego? Owszem, mogłaby. Lecz ona była, wolała być – fantastycznie stara. To znaczy – pięknie cierpliwa. Jak znieruchomiały obok niej Benoit. Ilu jeszcze jest dziś w Polsce aktorów, którzy jak on siedzą pochyleni nad tekstem długo, bardzo długo, nie do wytrzymania długo, przy każdym zbyt łatwym znalezisku intonacyjnym powtarzając sobie uparcie: „nie, nie, to nie, to też nie, jeszcze, dalej, nie, nie, nie…” – czyli tak długo, aż usłyszą dźwięk czysty, idący gdzieś z samego dna, czysty dźwięk cudzej opowieści, bez którego nie ma opo- wieści a jedynie jarmarczne fajerwerki sceniczne, skrywające bezradność? Ilu? Dziesięciu? Trzydziestu? I ilu z nich uczy dzieci cierpliwości? W gruncie rzeczy lekcje Benoit są nauką spokojnej siły. Im bezwzględniej Omeljaniec dławiła te po żyłach jej wędrujące pochopności niezwyczajne i potężne nieprawdopodobieństwa – tym mocniejsze one były w istocie. To nie paradoks. To zasada. Tak ocalała trąbka Kawończyka, zaś dyrektor Orzechowski nie musiał odpowiedzieć: „Idę!”. I bardzo dobrze słychać było Homera. PS. W ostatnim felietonie salonowym palnąłem, że Ofelia kocha Romea. Czy muszę rozwijać swój wstyd? Dziękuję. Adam Kawończyk 57 Ludmiła Marjańska Ten obcy obok mnie to mój najbliższy Nienawidzi mnie bo mnie kochał 14 listopada 2010 319 czytała Anna Seniuk na fortepianie grał Adam Niedzielin Krzysztof Orzechowski, Anna Seniuk Andrzej Głuc O miłości i samotności bardzo kobieco Poezja Ludmiły Marjańskiej 58 Andrzej Głuc Gra z utrapieniami Być może kiedyś w przeszłości, nie wieki temu, skądże, ale choćby kilkanaście lat wstecz, w trochę innym czasie, trochę innym życiu, gdy oddech był głębszy i spacery szybsze – słowo „Dawniej”, kończące wiersz Ludmiły Marjańskiej „Próba porozumienia”, Anna Seniuk rzekłaby z goryczą? Może tkwiłoby tam coś na podobieństwo cytrynowego smaku utraty, bezradności, zmieszanego z niezgodą, protestem, albo nawet z pretensją do Boga, losu bądź czasu, że dają – a za chwilę odbierają? Słowo „Dawniej”, trzykrotnie powtórzone, byłoby może wtedy przez Seniuk zrobione z ciemności? Być może kiedyś w przeszłości – tak. Lecz nie dziś. Dziś już nie. Nie w niedzielę, gdy Seniuk czytała na Salonie Poezji wiersze Marjańskiej. Nim zaczęła, wygłosiła dwie anegdoty o sobie i czasie – że dobrze jest się nie nerwowo, a spokojnie, na lekkim uśmiechu żegnać z sobą wczorajszą, przedwczorajszą, przedprzedprzed… itd. Obie opowiastki niezłe, lecz pierwsza chyba smakowitsza. Oto Seniuk w sklepie spożywczym. Zamawia coś, płaci, pakuje prowiant do siat, ekspedientkę pozdrawia, wychodzi. I wtedy babina jakaś ją zaczepia. „Jakże miło panią spotkać, pani Seniuk!”. Następnie dodaje: „Poznałam panią… po głosie!”. Dawniej, dawniej, dawniej… Przecież dawniej coś takiego było nie do pomyślenia! I co? Smutek teraz? Gorzkie żale po utracie? Marsowe oblicze? Filozoficzna, proszę ja was, zaduma nad nieuchronnością przemijania? Nie. W anegdocie tej niczego więcej nie było, tylko uśmiech Seniuk, miękki uśmiech i coś, co przywodziło na myśl koniuszek języka, dyskretnie, z wielkim taktem wysunięty z warg na pohybel zegarkom rytualnie upor czywym. Pomijając kilka wierszy bolesnych bardzo – cała godzina salonowa właśnie tym była. Miękkim uśmiechem, koniuszkiem języka. Dwie panie – Seniuk oraz Marjańska – spotkały się w wierszach tej drugiej. Słowa i aktorka – niewiele czasu potrzebowały, by się porozumieć do samego dna. Wyszła z tego niezwyczajna godzina łagodnego oswajania utrapień. Czy na widowni wpadł ktoś na pomysł, by się w to porozumienie po cichu wciskać ze swymi opiniami, dla samego siebie snutymi w kącie mózgu, ze swym kręceniem nosem? Jabłoń przekwitła, lecz pachnie jabłkami, powiada Marjańska w wierszu „Małżeństwo”. W innym wyznaje: Tylko w ciemności rozmawiam z sobą jak dawniej. Na kanwie pustki, co została po ukochanym, szepcze: Teraz jesteś tylko ty, ponieważ cię nie ma. Albo fraza o miłości późnej, bardzo późnej: Czy starość może być płocha? I jeszcze to: Trzeba się z sobą przywitać. Trzeba się z sobą pogodzić. Nie, nikomu nie przyszło do głowy, by sobą niepokoić związek zgody aktorki ze słowami być może nazbyt słodkawymi, zbyt miękkimi, cokolwiek pensjonarskimi. I tu się zaczyna, tu się kończy maestria Seniuk. Ktoś kiedyś powiedział, że aktorstwo to bycie sobą na zadany temat. Od niedzieli znów nie ma wątpliwości, iż jest właśnie tak. Wiersze Marjańskiej: „Zaręczyny”, „Małżeństwo”, „Złote gody”, „Mój niekochany”, „Piąte koło u wozu”, „Rozmowa”, „Milczenie”, garść innych. I do każdego wiersza dodana ta Anny Seniuk łagodna, nienapastliwa ironia, która na kanwie słów Marjańskiej pozwalała Seniuk brać każde utrapienie w palce i – jakby to może ujął inny poeta – bawić się z nim, grać z nim jak z dzieckiem, grać tak długo, aż na buzi utrapienia pojawi się nikły uśmiech. I uśmiechały się. Tym chętniej, że światło na sali było takie, jakie utrapienia lubią. Nie było go. Bo jakiś ważny kabel w teatrze wymieniają. Nie było światła – były cienie. Prądu z generatora starczyło tylko na mikrofon i żarówkę w lampie o zielonym kloszu nad stolikiem czytającej Seniuk. Znakomity zbieg okoliczności. Adam Niedzielin 59 Władysław Broniewski Kochałbym cię (psiakrew, cholera!), gdyby nie ta niepewność, gdyby nie to, że serce zżera złość, tęsknota i rzewność. 21 listopada 2010 320 Do lotu! Poezja Władysława Broniewskiego czytał Krzysztof Orzechowski grali Halina Jarczyk – na skrzypcach Marek Michalak – na puzonie Andrzej Głuc Krzysztof Orzechowski 60 Andrzej Głuc Halina Jarczyk Rak zarastał gardło, do 10 lutego 1962 roku – do końca wszystkich pomniejszych końców życia całego – zostało Władysławowi Broniewskiemu mało. Pewności nie ma, ale chyba trzęsły się ręce. Gorzałka pomagała jak zawsze? Wedle starej, rytualnie niezawodnej receptury szkło szło w górę – i dygot ustawał choć na chwilę? Czy w ogóle była wtedy przy nim jakaś flaszka? Jeszcze tak? Już nie? Na ostatniej stronie scenariusza Salonu wierszy Broniewskiego, czytający je Krzysztof Orzechowski napisał: „Przyczyną śmierci był rak krtani”. I dodał: „Ale różnie mówiono…”. Tak, różnie mówiono, różnie mówią. Tyle niech wystarczy. I niech wystarczy, że trzy miesiące przed swym odejściem Broniewski pisze wiersz „Bratek”. O Stalinie?… Przepraszam, głupawy to był żart. Na początku „Bratka” powiada: Przyniosłem bratek z grobu Anki,/ stoi przede mną,/ i znowu będą chmurne poranki,/ w południe ciemno. Dalej, w trzeciej strofie, pyta trupa swej tragicznie zmarłej córki Anki: A czy tam ciepło w tej jesionowej/ wąskiej trumnie?/ Chory. W lecznicy. I znów na nowo./ Chciałbym umrzeć. Kiedy indziej, wcześniej, grubo wcześniej, gdy jeszcze był głos, wył stentorowo: Pędzi pociąg historii,/ błyska stulecie-semafor./ Rewolucji nie trzeba glorii,/ nie trzeba szumnych metafor,// potrzebny władzy, z właściwą sobie wirtuozerią mówiąc frazy Broniewskiego – ulepił niejednoznaczność Broniewskiego. Niby wiadomo, że żadne życie nie daje się łatwo zdefiniować, ogarnąć jedną prostą sentencją – lecz kto by się tym przejmował. Przecież jaki jest Broniewski – każdy koń w Polsce widzi dobrze, a nawet najlepiej. Orzechowski pokazał jego ciemności, jego delikatność i furie, jego wieczne gdzieś umykanie, jego strach, trzepoczące łapy, ból, wściekłość, ciszę i bezradną czułość do bratka na grobie Anki. Orzechowski przeczytał zagadkę. Andrzej Głuc Przeczytana zagadka jest maszynista,/ którym jest On:/ towarzysz, wódz, komunista –/ Stalin – słowo jak dzwon! Wycie więc, stentorowe, spiżowe, jak pier… z moździerza. Z drugiej strony – z dna dygotu szeptane pytanie o ciepło wieczności. Pomiędzy – całe, dokumentnie poskręcane życie. Legiony Piłsudskiego, dalej – Komunistyczna Partia Polski, dalej – aresztowanie przez NKWD i trzynaście miesięcy w celi na Łubiance, dalej – cud amnestii, dalej – armia generała Andersa, dalej – Polish Information Center w Jerozolimie, dalej – powrót do Polski, dalej – śmierć ukochanej córki, dalej – rak w gardle, a najdalej – już nic dalej, jak w pierwszej strofie wiersza „Mój los”: I cóż się ze mną stanie,/ kiedy te wiersze dopiszę?/ Nic się nie stanie,/ wrosnę w ciszę. I, rzecz jasna, słowa ciągle, zapisywanie słów. A także rozczarowania, wzloty, fiaska, głupoty, mała garść szczęścia, słowem – wszystko. I ciągłe potwierdzanie mądrości Alberta Einsteina – przestrzeń uparcie zakrzywiająca się przez życie całe w pobliżu coraz liczniejszych mas flaszek. Da się to ogarnąć? Zdefiniować? Pierwsza znakomitość Salonu Orzechowskiego to właśnie skrajne rozpięcie – od krzyku stentorowego do szeptu pytania o ciepło. Pomiędzy – wszystkie, prawie wszystkie intonacje Broniewskiego. Druga znakomitość to fakt, że Orzechowski czytał bardzo blisko słów. Nie dał sobie i nam żadnych szans na tzw. dystansik wyższościowy, na wciskanie Broniewskiego, zwłaszcza Broniewskiego wyjącego, w nawias ironiczny, na puszczanie nad jego wersami przemądrzałego oczka. Nie dał sobie i nam szans na wspomniane żarciki głupawe. Przeczytał Broniewskiego, rzekłbym, w skali 1 : 1. Rozparty na stole przykrytym czerwoną kapą, w świetle lampy przywodzącej na myśl gabinety tamtej Marek Michalak 61 Jorge Olivera Castillo przekład Marcin Sarna Dziś świętuję swoją ekskomunikę, powtarzając głośne NIE, z którym odłączyłem się od stada. 28 listopada 2010 321 czytali Rafał Dziwisz, Marcin Kuźmiński gość specjalny Małgorzata Olasińska-Chart (Polska Akcja Humanitarna) grali Halina Jarczyk – na skrzypcach Tomasz Kupiec – na kontrabasie Adam Kawończyk, Przemysław Sokół – na trąbkach Artur Malik – na instrumentach perkusyjnych śpiewała Halina Jarczyk Marcin Kuźmiński, Rafał Dziwisz Andrzej Głuc Blask popiołu Poezja Jorgego Olivera Castillo 62 Tomasz Kupiec Artur Malik Może jeszcze nie jest tam bardzo źle? Tam, daleko stąd, na największej wśród Wielkich Antyli wyspie w środku Morza Karaibskiego, zielonej, z wolno zarastającym trawą trupem miasta Hawana na północnym krańcu. Może bywa tam dobrze, choćby tylko odrobinę i rzadko, lecz jednak? Na przykład – powietrze. No proszę – jest jeszcze! Więc można oddychać! Jest powietrze, jest stolik w cieniu drzewa, można podejść, usiąść za stolikiem, odpocząć, nic nie mówić, albo powiedzieć coś do kogoś, choćby do nas. Jak w niedzielne południe Jorge Olivera Castillo. Zanim Marcin Kuźmiński i Rafał Dziwisz przeczytali wiersze ze świeżo wydanego przez Instytut Lecha Wałęsy dwujęzycznego tomu Castillo „Cenizas alumbradas. Blask popiołu” – on sam mówił do nas z ekranu telewizora. Mówił stamtąd, znad stolika w cieniu drzewa na krawędzi wolno zarastającego trawą trupa miasta. Słał pozdrowienia, podziękowania. Słał bezradność. Co mu można przesłać stąd? Jemu, dziennikarzowi, prozaikowi i poecie, jemu, który od lat jest jednym z potężniejszych człekokształtnych utrapień wielkiego Komendanta. Nie może opuścić wyspy, ani on, ani nikt z jego rodziny. Nic nie może. Może tylko być. Pewnie już dawno temu by zdechł w Guantanamo, skazany na osiemnaście lat kaźni, Andrzej Głuc Andrzej Głuc nia świat kunsztownych metafor, jak choćby tytułowy „blask popiołu”, nie należy babrać słów zbyt wybujałą intonacją – pewnie mu się spodoba. A gdy usłyszy kapelę: Tomasza Kupca na kontrabasie, Artura Malika na kongach, Przemysława Sokoła i Adama Kawończyka na skrzydłówkach, a zwłaszcza Halinę Jarczyk, w finale Salonu śpiewającą jakąś starą pieśń kubańską – uśmiechnie się. To nic wielkiego i niczego nie zmieni. Ot, coś jasnego przez sekundę w obrazku: stolik, drzewo, cień, miasto jak popiół. Andrzej Głuc Paczka dla Olivery lecz zły stan zdrowia go ocalił. Tak, Kuba jest potworną ironią. Od grudniowego dnia przedterminowego zwolnienia w 2004 roku – Castillo może tylko być, więc tylko jest. I szuka słów. Układa metafory. Co można mu przesłać? W olśniewającym filmie Wima Wendersa „Buena Vista Social Club” widać przez moment chłopca, który skarlałą świnię wlecze na sznurku przez trawy w spękanym asfalcie Hawany. Co można przesłać wyspie takich obrazów? Tych kilka żałosnych pocieszeń? Że nie jest bardzo źle, bo przecież jest powietrze, jest stolik i cień drzewa? Że można usiąść, odpocząć, patrząc przed siebie? W nieskończoności/ kaligrafia twoich wierszy pęcznieje wyznaje Castillo na początku drobiazgu „Nauczanie”. A dalej: Litery lekko pochylają się w prawo,/ stają się czytelne, pachnie łąką.// Mimo że piszesz na wietrze,/ ani jedna litera nie ucieka,/ nic nie podlega przypadkowi./ Lot sylab jest spójny,/ z automatycznym pilotem.// Miłość, wieczność, ogień, szaleństwo./ Wszystkie te słowa wymawiasz z dużej litery.// Tak wyglądają lekcje,/ jakich uczę się na pamięć.// Późną nocą/ przejrzystość wzrasta,/ akustyka delikatnieje,/ to idealny moment, by przemienić się,/ w uczłowieczony lament,/ w przykładnego ucznia,/ w ofiarę nie do pokonania. To ostatnie jest w oryginale wspaniałym, szarym, zamszowym brzmieniem: en la victima insuperable. Może trzeba by było przesłać Jorgemu Olivierze Castillo nagranie Salonu jego wierszy? Poczuć, fizycznie wręcz, namacalnie odczuć ruch własnych liryków – to chyba nie jest mało. Niech zobaczy, że słowa jego wciąż dokądś podążają, nie ustają. Niech zobaczy to wędrowanie i usłyszy spójny lot własnych jego sylab. Interpretacja Dziwisza i Kuźmińskiego – taktowna asceza, chyba jedynie słuszna, bo gdy się ma do wygłosze- Przemysław Sokół, Adam Kawończyk * Cytaty w przekładzie Marcina Sarny. Krzysztof Orzechowski, Małgorzata Olasińska-Chart Andrzej Głuc Andrzej Głuc Halina Jarczyk 63 Stanisław Jachowicz Raz swawolny Tadeuszek Nawsadzał w flaszeczkę muszek, A nie chcąc ich morzyć głodem, Ponarzucał chleba z miodem. 5 grudnia 2010 322 Bajeczki z morałem i nie tylko Mikołajkowy Salon dla dzieci wiersze Stanisław Jachowicz, Ludwik Jerzy Kern, Alan Alexander Milne, Zygmunt Wyrobek czytali Anna Polony, Tadeusz Huk grali Renata Żełobowska-Orzechowska – na fortepianie Łukasz Pawlikowski – na wiolonczeli Andrzej Głuc Tadeusz Huk, Anna Polony 64 Łukasz Pawlikowski Łza dyrektora Święty Mikołaj to jest rezolutny cudak. Widzi, co się dzieje: Polska w białej poniewierce. Góry śnieżnej mazi, na chodnikach bagno, a mróz taki, że nożem go pokroisz. Samochody jak ślimaki, o taksówce zapomnij, rozkłady jazdy autobusów komunikacji miejskiej, tramwajów normalnych i szybkich, pociągów, autokarów PKS-u i samolotów – w rozsypce. Nikt donikąd na czas dobrnąć nie może, odwołuje się imprezy, imieniny i urodziny też. Ba, nawet ostatnia w zimowym rozdaniu, czyli pierwsza kolejka rundy wiosennej polskiej ekstraklasy futbolowej została przeniesiona na koniec lutego, zaś wielkie uroczystości z okazji jubileuszu 50-lecia aktorstwa Anny Polony – musiano ze Starego Teatru przenieść do Teatru im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Bo zaspy w drodze na plac Szczepański były ponoć nie do przejścia, za to na torach wiodących na Śląsk nie było ich w ogóle. Tak, przyroda jest złośliwa. Ludzie obeznani z tematem mówią, że dyrektor Starego, Mikołaj Grabowski, dopiął jubileusz na ostatni guzik. Kupił odświętny garnitur, ogolił się, wypachnił, teatr obwiesił od wewnątrz girlandami, przygotował tysiąc szampanów i sztuczne ognie, wynajął orkiestrę dętą oraz białą limuzynę, która miała Polony przywieźć. Niestety – sypnęło. Lu- Andrzej Głuc dzie obeznani z tematem dodają, że gdy na kanwie sypnięcia Grabowski podejmował decyzję o przeniesieniu uroczystości do Katowic – uronił rzewną łzę i do dziś płacze. Tak mówią, ale nie wiadomo, czy można im ufać. W dzisiejszych czasach nikomu nie wolno ufać. Nikomu – poza św. Mikołajem. On, widząc, co się w Polsce porobiło z przyzwoitością i dobrym smakiem nie tylko pogody, w niedzielne południe, magię wykorzystując, przyniósł nam i dzieciom w prezencie na mikołajkowy Salon Poezji właśnie Annę Polony. Byśmy nie musieli jej aktorskiego półwiecza czcić w Katowicach, Wrocławiu, Jeleniej Górze albo w Berlinie, a Mikołaj Grabowski – by mógł przestać płakać po swym niezawinionym niewypale. Chciał przecież, bardzo chciał, ale nie wyszło. Trudno. Zima to jest jednak duża świnia. Przyniósł więc św. Mikołaj Annę Polony, przyniósł też Tadeusza Huka, by nam i dzieciom przeczytali, jak głosi podtytuł Salonu, „bajeczki z morałem i nie tylko”. Myślę, że nic się w sztuce Polony zasadniczo nie zmieniło od dalekiego wieczoru grudniowego, gdy na deskach Teatru im. Juliusza Słowackiego 50 lat temu debiutowała jako Janielka w „Królowej przedmieścia” Konstantego Krumłowskiego. Czystość tonu i rzadko spotykana wyrazistość, oparta o nadzwyczajny umiar aktorskich środków. Podobnie z Hukiem. Ci państwo bardzo niewiele potrzebowali, by stać się bajkowymi zwierzątkami – pchłą, psem, małpą – albo bajkowymi dziećmi – łakomym Kubusiem, Hanią niejadką – z wierszowanych opowiastek Zygmunta Wyrobka i Ludwika Jerzego Kerna. Na Salonach organizowanych dla najmłodszych nie zawsze tak bywa. Zresztą, co tam Salony. W nowoczesnych teatrach, choćby w Starym, złotym cielcem jest dziś kłopotliwy w odbiorze nadmiar. Jakaś o niezamierzoną groteskę ocierająca się bombastyczność gestów, min i tonów, plus wytrzeszcz gał ocznych. Więc gdy się widzi w akcji Polony i Huka, przybyszów z krainy taktownego umiaru – człowiek czuje ulgę. Z powodu ulgi – przyłączam się do życzeń. Przyłączam się do dyrektora Mikołaja Grabowskiego, który podobno był na uroczystościach w Katowicach, zapłakany i dogłębnie wzruszony wręczył Polony sto róż, zaśpiewał dla niej arię Jontka i zatańczył krzesanego. Ludzie obeznani z tematem mówią tak dziś – w czasach, gdy nikomu nie wolno ufać. Może naprawdę inaczej było w Katowicach? Józef Opalski, Anna Dymna, Krzysztof Orzechowski Andrzej Głuc Andrzej Głuc Renata Żełobowska-Orzechowska 65 Na to rzekła Atene o błyszczącym oku: „Pomoc dam, zawsze znajdziesz mię przy swoim boku, Gdy się weźmiesz do sprawy. Już dziś widzieć mogę, Jak niejeden krwią zbryzga i mózgiem podłogę Z tej zgrai, co twe mienie i dobytek trwoni” Homer przekład Lucjan Siemieński 12 grudnia 2010 Homer Odyseja Pieśni XIII i XIV 323 czytali Anna Tomaszewska, Maciej Jackowski, Grzegorz Mielczarek grali Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Grzegorz Mielczarek Anna Tomaszewska Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Głuc Maciej Jackowski 66 Andrzej Głuc Jacek Bylica, Halina Jarczyk Kilka małych gestów Zachwycające jest, jak niewiele wystarcza. Byle co, prawie nic. „Światła były zwykłe” – wspomina Jan Kott pewien wieczór roku 1960 w warszawskim Domu Kultury na Elektoralnej – „żadnych rekwizytów. Woszczerowicz zrzucił marynarkę, był w czarnym, grubym golfie sięgającym pod brodę. Lewy rękaw podwinął, opadł kikut ręki. Na wskazującym palcu prawej dłoni miał wielki pierścień. Nic więcej”. Istotnie – nic. Kawałek pustej podłogi, obojętna jasność, on – dziś już legendarny Jacek Woszczerowicz, jeden gest, błysk metalu na palcu, aktorska młodzież z Teatru Ateneum, słowa. Tyle wystarczyło, prawie nic, by stał się teatr i zaczął istnieć „Ryszard III” Williama Szekspira. W południe ostatniej niedzieli Grzegorz Mielczarek też był w marynarce i czarnym golfie. Ale nie zdjął marynarki. Coś innego małego wystarczyło. Salony Poezji są lekcjami wybornego czytania wierszy, czyli też słuchania, pojmowania. Po prostu czyszczą uszy zatkane codziennym bełkotem. Lecz bywa, że aktor zrobi coś – dotknie włosy palcem, na niepokojąco długo zawiesi spojrzenie na czyjejś twarzy, dziwnie rozhuśta głos, opuści głowę – a wszystko przesuwa się nagle, ląduje na tajemnej krawędzi i kolebie się. Jeszcze nie jest teatrem, lecz już nie jest głośną lekturą. Przykładu nie trzeba szukać daleko. Dwie, trzy niedziele temu Krzysztof Orzechowski czytał zapisaną w wierszach dziwność życia Władysława Broniewskiego. Ale też przykrył obojętny stolik bordowym suknem, ale postawił na nim nieobojętną lampę z gabinetów dawnej władzy i gestem szarych eminencji proletariatu podwinął rękawy koszuli. Nic więcej. Byle co – a dziwność Broniewskiego stała się nieuchwytna, niemożliwa do prostackiego zinterpretowania. Była jak sceniczna iluzja. Ile kroków dzieli wejście do Teatru im. Juliusza Słowackiego od Sceny Miniatura na jego tyłach? Zaledwie sto? Mniej, dużo mniej. Ostatniej niedzieli trzeba było przenieść Salon z foyer w głównym gmachu do Miniatury. Mielczarek, Anna Tomaszewska, Maciej Jackowski pieśni XIII i XIV „Odysei” Homera przeczytali właśnie tu, na małej scenie. Więc – mniej niż sto kroków. Tyle wystarczyło. I brak okien, nic, tylko czarne ściany. I światło trochę inne, niż w złotym foyer. I odrobinę inne powietrze, bardziej nieruchome. I o parę kresek gęstsze cienie w kątach. I trochę odmienna akustyka. Słowem – różnice śmiesznie małe. Ale wystarczyło. Słynne spotkanie Odyseusza z Ateną, udającą młodego pasterza, zawrotna rozmowa Odysa z Eumajosem, władcą 12 chlewów, po 50 świń w każdym – zaczęły się kolebać między czytaniem a jakimś przyszłym przedstawieniem. Eumajos Jackowskiego namiętnie macał powietrze nad stolikiem, jakby badał tłuszcz swych 600 świń. Jako pastuszek – Atena Tomaszewskiej była chłopięcym wdziękiem. Wreszcie Odys. Nie porównuję Mielczarka z Woszczerowiczem, ale też nikt, kto zna filmowy zapis „Ryszarda III” z roku 1960 oraz aktorskie dziełka Mielczarka, nie może nie dostrzec, że w sztuce obu o ten sam gatunek scenicznej, by tak rzec, „zwierzęco- ści” chodzi – „zwierzęcości” w najlepszym znaczeniu. Mam na myśli prawdę. Ich prawda, prawda kotów – żadna różnica. Zostawmy to. Ja mówię tylko, że Mielczarek nie zdjął marynarki. Za to, by jego Odys żyć zaczął, zrobił coś drobnego tak, jak zdjęcie marynarki. Dwa, trzy razy na długo utopił wzrok w pustce. Nie były to miłe oczy. To wszystko. Teatr nie jest świątynią skandowania koturnowych idei. Podwinięcie rękawa, chłopięcy grymas na twarzy kobiety, dłoń międląca powietrze, zimne oczy w pustce. Byle co. Teatr to miejsce kilku małych gestów, które długo nie dają o sobie zapomnieć. 67 Jan Twardowski Pomódlmy się w noc betlejemską, W noc szczęśliwego rozwiązania, By wszystko się nam rozplątało, Węzły, konflikty, powikłania. 19 grudnia 2010 324 wiersze Najpiękniejsze wiersze i kolędy Boże Narodzenie w Salonie Poezji Krzysztof Kamil Baczyński, Ernest Bryll, Franciszek Czarnowski, Józef Czechowicz, Tytus Czyżewski, Konstanty Ildefons Gałczyński, Jacek Kaczmarski, Jan Kasprowicz, Ludwik Jerzy Kern, Jerzy Kirst, Jan Lechoń, Czesław Miłosz, Stanisław Młodożeniec, Bronisława Ostrowska, Wacław Rolicz-Lieder, Juliusz Słowacki oraz autorzy anonimowi czytali Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Natalia Strzelecka, Jerzy Trela, Tomasz Wysocki grali Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Dorota Imiełowska – na wiolonczeli oraz muzycy Orkiestry Akademii Beethovenowskiej pod kierunkiem Marcina Klejdysza Andrzej Głuc Jerzy Trela, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Natalia Strzelecka, Tomasz Wysocki 68 Andrzej Głuc Krzysztof Orzechowski, Anna Dymna, Natalia Strzelecka Na początku był Kraków. Zimowy poranek niedzielny przed ośmioma laty – pierwszy na Ziemi Salon Poezji. W foyer Teatru im. Juliusza Słowackiego Anna Dymna i Mariusz Wojciechowski czytali garstce zdumionych ludzi wiersze Jana Twardowskiego. Godzinę trwało, a później już poszło. Samo z siebie? Chyba. I minęło zdumienie. A dziś? Co po ośmiu latach od tamtego zimowego poranka niedzielnego? Dziś: Kraków oczywiście, Gdańsk, Tczew, Szczecin, Opole, Warszawa, Świdnica, Gniezno, Gliwice, Bytom, Czechowice-Dziedzice, Bielsko-Biała, Oświęcim, Lublin, Rzeszów, Kalisz, Nowy Targ. Do tego Sztokholm doszedł, Montreal, Ottawa i miasto Kork w Irlandii. Jak dobrze się wszystko ułoży, a zapewne tak się ułoży, Dymna rychło otworzy Salon w Wiedniu, Polkowicach i drugi warszawski – w Teatrze Polskim Andrzeja Seweryna. Majaczy też Berlin, ale zostawmy to. Nawet jeśli w Berlinie będzie fiasko, całość i tak zakrawa na niepojęte szaleństwo. Bo jakże to tak: w wiadomej epoce żyjemy, a nikomu do niczego nieprzydatny proceder czytania ludziom wierszy nie zdycha, tylko pączkuje? Tak. I nic już nie da się z tym zrobić. Oto ostatnia niedziela – Boże Narodzenie w Salonie. Duża Scena teatru. I co? Mógłbym zliczyć głowy na widowni, ale to bez sensu. Było ich blioteki w plastikowych pudełkach – książka jako taka jutro umrzeć musi! Więc może nie rozumiem pączkowania Salonów i pięciuset głów w niedzielę słuchających wierszy, gdyż albo niedoceniam odwiecznej normalności rodaków, albo przeceniam moce nowoczesności, która słowa, pełne zdania, w ogóle język ma, gdzie ma – i coraz głębiej? A prawda jest stara jak świat. Po prostu nie da się z ludzi zrobić redyku aż tak łatwo. Plastik plastikiem, bekanie bekaniem. Owszem. Lecz wiersz, jak zawsze, znajduje głowy. Jacek Bylica, Dorota Imiełowska i Halina Jarczyk oraz muzycy Orkiestry Akademii Beethovenowskiej Andrzej Głuc Kilka myśli o pięciuset głowach tyle, ile jest miejsc na parterze, w lożach parteru, pierwszego, drugiego i trzeciego piętra. Więc jeszcze im się nie znudziło? No nie. Przyłażą, są, słuchają. Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Natalia Strzelecka, Jerzy Trela i Tomasz Wysocki czytali bożonarodzeniowe wiersze Miłosza, Gałczyńskiego, Baczyńskiego, Słowackiego, Kasprowicza, Lechonia, Czechowicza, Brylla, innych jeszcze – a naprzeciwko (nie bądźmy aptekarzami) pół tysiąca głów. Pięćset par uszu i słowa. Pięćset par uszu i muzyka grana przez Dorotę Imiełowską (wiolonczela), Halinę Jarczyk (skrzypce), Jacka Bylicę (fortepian) oraz Orkiestrę Akademii Beethovenowskiej pod kierunkiem Marcina Klejdysza. Pięćset głów, które nie miały co robić w zimowe niedzielne południe? A w internecie się poślizgać – nie łaska? A na internetowych forach pobekać sobie z bekającymi koleżankami i koleżkami? A pod pseudonimem charknąć na Józia bądź Helę, używając rytualnych polskich czterech klawiszy? A w „Pudelka” wejść i poczytać sobie literaturę codzienności? A pooglądać fotki na „Naszej Klasie” – bo a nuż koleżanka z liceum wygląda dziś jak własna jej babcia, więc ubaw będzie? A pyknąć 287 esemesów w obowiązującym narzeczu zmartwychwstałych neandertalczyków? Przy pomocy tych i tysiąca podobnych zdobyczy nowoczesności mózg pięknie rozgimnastykować – to co jest? Pies to jest? Ano, okazuje się, dla niektórych – pies. Pączkowanie Salonów, bądź te pięćset głów na widowni w niedzielę, nazywam niepojętym szaleństwem, bo nie rozumiem. Przecież nie powinno być tak! Ale też coś mi podpowiada, że nie pojmuję, bo dałem się zwieść modnej w naszych czasach poetyce skrajności. Pierwszy z brzegu przykład. Paziowie elektroniki piszczą, że skoro dziś na topie są bi- 69 Kazimiera Iłłakowiczówna Jeszcze nie wszystko we mnie jest dla mnie znajome, żyję w przedsionku jak na słonecznym podwórzu 16 stycznia 2011 325 czytały Ewa Dałkowska, Joanna Mastalerz na kontrabasie grał Grzegorz Piętak Ewa Dałkowska Andrzej Głuc Byłam sekretarką Piłsudskiego Poezja i fragmenty prozy Kazimiery Iłłakowiczówny 70 Andrzej Głuc Grzegorz Piętak Znów wychodzi na stary banał, że kreski i farby żywotniejsze są od ludzi i rzeczy pozujących? Że iluzja trwalsza jest niż realność? Na karykaturach porucznika Zdzisława Czermańskiego odzież malowniczych indywiduów międzywojennej Polski, na czele z Józefem Piłsudskim, te koszule, portki, marynarki, suknie i szynel marszałka mają się lepiej, przepastnie lepiej niż odzieżowa lichota postnego kroju, którą to lichotą okutana Kazimiera Iłłakowiczówna, jako osobisty sekretarz Piłsudskiego, przez dziewięć lat herbatę i kruche ciastka serwowała najwybitniejszym gościom tamtych czasów. Nie chce być inaczej. Zwłaszcza w niedzielę nie chciało – przepaść było widać z detalami. A raczej dało się ją detalicznie odczuć, oglądając wystawione w korytarzach teatru z grubsza osiemdziesięcioletnie malunki Czermańskiego i zarazem słuchając Ewy Dałkowskiej, czytającej fragmenty „Ścieżki obok drogi” – wspomnień Iłłakowiczówny z lat 1926–1935, kiedy zawiadywała tacką oraz imbrykiem. Nieważne, jakie pozy na karykaturach autorstwa plastycznie uzdolnionego porucznika przyjmuje Piłsudski i reszta. Istotne, że namalowana tam odzież starej Polski jest taka, jakby nigdy żadna mucha nie śmiała na niej usiąść, więc nie usiadła, a cóż dopiero o grubszych katastrofach mówić. Wszystkie szaty, nawet te śmieszne – istna doskona- Wracając do karykatur i pamięci poetki: nie chodzi o wyższość sztuki nad realnością. Chodzi o to, że Piłsudski był też człowiekiem. Pacykarze zaś glansują tak mocarnie, iż później człowiek głupio się dziwuje, gdy na dnie blasku trafia na ślady po molach. Tak, to też banał, lecz przyjemny. Miło jest usłyszeć, że gdy rozstrzygały się sprawy kraju, sekretarz wodza występował w sztukowanej lichocie. I miło jest pojąć, że gdyby nawet klej puścił, nic by się nie stało. Taki Wieniawa bez problemów łyknąłby herbatę z łatką. On ponoć łykał wszystko. Joanna Mastalerz Andrzej Głuc Ślady po molach łość, nieskazitelność, obezwładniające wypucowanie, najwyższej klasy glans, co się go czas nie ima. A tam, w księdze przez Dałkowską czytanej w miękkim świetle zielonej lampy? Dziury – powiada Dałkowska. Dziury w sukni dyżurnej, dziury, dziurki, a na dziurkach łatki-bidule przyszywane bądź na kleju. Klej przecież wysycha, Matko Święta, nitki czasem puszczają… Więc? Więc lęk kolosalny, bo co czynić, Matko Święta, czym ugasić wstyd, gdy w bezpośredniej bliskości Bartla, Becka, Wieniawy bądź innego pana boga z szablą bądź bez, przed którym szaremu człeczynie buty same spadają – nie buty pod stół, a któraś łatka-franca wprost do herbaty pana boga spadnie, ewentualnie na kruche ciastko?! Z właściwą sobie, lekko złośliwą, może nawet ironiczną łagodnością idzie Iłłakowiczówna przez smakołyki codzienności. Dziurki w reprezentacyjnej sukni, groteskowo wielki imbryk i kubki jak dla Polifema, bon moty Piłsudskiego, śmieszności naczelnych głów państwa i ogrom cudownie trywialnej reszty – bawi się tym wszystkim Iłłakowiczówna całkiem jak lwem w wierszach, które Joanna Mastalerz recytowała w finale Salonu. I tak samo łagodnie bawi się Dałkowska, odczytując pamięć osobistego sekretarza Marszałka. Ale zdumienie nie znika, choć chyba powinno. Nie znika zdumienie spęczniałe na rewelacji, że przecież Iłłakowiczówna nie była przez tamte dziewięć lat kuchtą na plebani w Poroninie! No nie, skąd więc dziurki-bidulki? Pewnie stąd, że dziurki-bidulki wszelkiego gatunku, nie tylko odzieżowe, są częścią normalności, a normalność jest zasadą świata, nawet na największych wysokościach, nawet w salonach Piłsudskiego, który był jak Zeus. Właśnie – blask Olimpu. 71 Homer przekład Lucjan Siemieński Odys mu odpowiedział: „O mój Telemachu! Przerażać się i dziwić tobie czyż przystoi, Kiedy własny twój ojciec przed tobą tu stoi? Innego się Odysa nie spodziewaj widziéć: Jam jest ten, co się długo miał błąkać i biédzić” 23 stycznia 2011 326 czytali Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej, Tomasz Międzik, Błażej Wójcik na akordeonach grali Jacek Hołubowski, Bogusław Zięba Błażej Wójcik, Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej, Tomasz Międzik Andrzej Głuc Homer Odyseja Pieśni XV i XVI 72 Andrzej Głuc Szkoła przetrwania Fakt, że nowy dyrektor Teatru Polskiego w Warszawie Andrzej Seweryn nie jest Platonem, ma swoje dobre strony. Dokładnie mówiąc – jedną. Tak, to mało, ale za to bardzo cieszy. Jak wiadomo, relacje Platona ze sztuką i artystami nie były jednoznaczne. Owszem, doceniał, poetów i poezję może bardziej niż malarstwo czy rzeźbę – głównie wtedy, gdy w słowach wyczuwał obecność boskiego szału, w pieśniarzu zaś dostrzegał dobrego demona, zwanego boskim mężem, czyli pośrednika między Olimpem a śmiertelnikami, przez którego to męża przemawiają sami bogowie. Z drugiej strony, kopiując sofistów, uznawał sztuki wszelkie tylko za naśladownictwo. A jako że naśladownictwo zawsze jest poniżej tego, co naśladuje – sztuka okazuje się „czynnikiem ujemnym” w istocie, jałowością, która nie unosi rzeczywistości, lecz ją obniża. Dochodzi do tego kłopot niemały, ten, że naśladując głównie rzeczy naszego świata, które przecież, wedle Platona, już są ułomnymi kalkami idei, sztuka okazuje się być naśladownictwem w drugiej potędze – kalkuje kalki. Efekt takiego myślenia mógł być tylko jeden: teza, że artystów należy usunąć z idealnego państwa. A Seweryn? Seweryn dokładnie odwrotnie. Nie usuwa, lecz przyjmuje. Może z przekory? Może uparty jest? A może właśnie mądry, bo nie ma złudzeń co do smaku ideału, który się dziś w nadwiślańskim państwie tak szparko ucieleśnia, więc nie chce ludziom odcinać dróg ucieczki z puchnącego kwiku? Przecież gdy dziś człowiek choć na kwadrans włączy telewizor, musi sobie później dla uspokojenia przeczytać jakiś wierszyk, najlepiej „Potęgę smaku” Zbigniewa Herberta, po prostu musi. W każdym razie – w niedzielę Seweryn nie usunął, w niedzielę przyjął Annę Dymną. I gdy tu, w Krakowie, na 326. Salonie Poezji Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej, Tomasz Międzik i Błażej Wójcik czytali pieśni XV i XVI „Odysei” Homera – Seweryn i Dymna wierszami Jana Twardowskiego inaugurowali kolejny w Polsce Salon Poezji, Salon w warszawskim Teatrze Polskim. Może by się stary myśliciel grecki skrzywił na to, może cmoknąłby kwaśno. Ale też gdyby cudem jakimś przybył w niedzielę na krakowskie czytanie „Odysei”, nie sposób byłoby go nie zapytać: o co, szanowny panie, tak naprawdę panu chodzi z tym wykluczaniem poetów? Słyszy pan, jak doskonale czytają, z jaką lekkością zajmują się zawrotnymi intonacjami Homera, a nie topornym kalkowaniem świata przy pomocy słów? Jakie naśladownictwo, jakie i czego właściwie? Gdzie tu czynnik ujemny? Jakie bycie poniżej rzeczywistości i jej obniżanie? Czy tak trudno usłyszeć, że odwieczne frazy o Telemachu, Odysie, Ktesiosie, Eumajosie i innych Amfinomosach oraz Eurymachach w istocie nie obniżają, a podnoszą rzeczywistość, gdyż choć na chwilę, na godzinę trwania Salonu, bełkot rzeczywistości, zwłaszcza zaś, by rzecz ująć słowem ryzykownie dwuznacznym, katastrofalny bełkot ostatnich dni – obracają w popiół? Tak jest z Salonami od zawsze. Gdy w gazetach, telewizji i radiu pęcznieje kwik elit – cokolwiek jest na Salonie czytane, nieoczekiwanie nabiera dziwnej mocy, jakby osobnej, dodatkowej, niezależnej od istoty wierszy, przywracającej językowy spokój, nie wprost przypominającej, że karzeł to karzeł, garbus to garbus, a bzdura to bzdura. Słowa wracają na swoje miejsca. Telemach powiada: Oby ten, co włada/ Niebem, Hery małżonek piorunny, to sprawił!/ Niech się ziści, a będę cię jak bóstwo sławił!. Po czymś takim człowiek znów nie umie mylić krzywego z prostym. Tak, Salon Poezji to jest w gruncie rzeczy szkoła przetrwania uszu. Jacek Hołubowski, Bogusław Zięba * Cytat w przekładzie Lucjana Siemieńskiego. 73 Edward Lear przekład Antoni Marianowicz Kiedy Puchacz z koteczką wypłynęli łódeczką Najzieleńszą z łódeczek na morze, Miód zabrali w słoiku i gotówki bez liku By swobodnym o każdej być porze. 30 stycznia 2011 327 wiersze Edmund Clerihew Bentley, Morris Bishop, Charles William Brodribb, Gelett Burgess, George Gordon Byron, Lewis Carroll, Edward Estlin Cummings, James Vincent Cunningham, John Donne, William Schwenck Gilbert, Edward Gorey, Harry Graham, Langston Hughes, Philip Larkin, Edward Lear, David McCord, Phyllis McGinley, Ogden Nash, Dorothy Parker, Ted Pauker, Keith Preston, Justin Richardson, Theodore Roethke, William Szekspir, John Updike, Richard Wilbur, Jonathan Williams oraz autorzy anonimowi czytali Marta Waldera, Tomasz Augustynowicz na fortepianie grał Jacek Bylica Marta Waldera, Tomasz Augustynowicz Andrzej Głuc Książki nie znam, ale nazwisko czytałem Przegląd poezji niepoważnej 74 Andrzej Głuc Jacek Bylica Matko Boska Częstochowska! – piszczą słowa, kiedy kończy się jego drzemka poobiednia, bądź nad ranem. Dygnął prawą powieką! Dygnął lewą! Panie Niebieski, przecież zaraz oczy otworzy i znów zacznie się jatka! Uciekać! Mysiej dziury szukać! Czapkę niewidkę wdziewać! Trupa udawać!… Tak piszczą, to robią – nic nie pomaga. Gdyby się okazało, że jak Stanisław Barańczak śpi, to polszczyzna chodzi na palcach, bo wie, że gdy Barańczak wstanie, to ją enty raz zetrze w uchu – wcale bym się nie zdziwił. On ma, musi mieć gdzieś obok trąbki Eustachiusza jakieś alabastrowe żarna, co słowo rozkładają na atomy. Dalej mózg lepi z nich coś świeżego, po czym semantyczny ten bibelot sunie żyłami do palców trzymających pióro i ze stalówki skapuje na biel. Ty to czytasz i chwiejesz się. Na przykład: Anantanarayanan. I chwytasz się mebli, blady. Możliwe, że Anantanarayanan, bohater niepoważnego wiersza Johna Updike’a „Książki nie znam, ale nazwisko czytałem” – ostatni Salon Poezji dokładnie taki nosił tytuł – to twór nie Barańczaka, lecz Updike’a, sedna paniki słów to jednak nie zmienia. Być polszczyzną obróconą w Anantanarayanana to w sumie równie karkołomne, jak pozostać polszczyzną, lecz intonacyjnie, rytmicznie i w rymach dostrojoną do stotą”, „jego styl jest klarowny i prosty”, „jego styl jest piękny i prosty”. Później pedagogów przaśnych, co trąbią, że głównym celem wielkiego pisarza i właściwie głównym kluczem do wielkości jest prostota, zwie mącicielami. Po czym mówi: „Zapamiętajcie sobie: prostota to czczy frazes. Prosty jest styl gazetowy. Prosta jest mama. Proste są bryki i streszczenia. Proste jest przeklinanie. Ale Tołstojowie i Melville’owie nie są prości.” Tak, na Salonie słów Barańczka można było pojąć, że frazy: „pół kilo salcesonu” bądź „spektakl X portretuje środowisko bankierów” – to jest w istocie jeden trup prostoty powszechnego użytku. * Cytat w przekładzie Stanisława Barańczaka Marta Waldera Andrzej Głuc Trup powszechnego użytku siedmiu a, skaczących w Anantanarayananie – nazwisku nie z tej ziemi. Zostawmy to. Grunt, że Marta Waldera i Tomasz Augustynowicz Salon właśnie tym rozpoczęli, zwrotką Updike’a: Pisarze – nudna to odmiana/ Ludzi i słusznie unikana,/ A jednak – chciałbym poznać pana/ M. Anantanarayanana. Po czym przez godzinę narastał językowy cyrk – chyba głównie z tomu „Fioletowa krowa” zaczerpnięty cyrk Barańczaka przekładów z absurdalnej, niepoważnej, groteskowej poezji angielskiej i amerykańskiej. Słowa na trapezach, w powietrzu pod kopułą odstawiające najkarkołomniejsze fikołki, bądź w trocinach areny stające na jednym uchu, na głowie kręcące piruety i piłkę podbijające płetwami nagle wyrosłymi z nosa. Wygibasy sylab, łamańce rymów, koziołki głoskowych harmonii. Słowa, niczym ludzie-gumy, zawiązujące się w supły bądź znikające w małych walizkach. Słowa-klauni. Słowa żonglujące same sobą, słowa siebie tresujące, słowa jak króliki wyskakujące z pustych cylindrów, woltyżerka słów. Głowy słów w paszczach słów, słowa unoszone w trąbach z liter, słowa… Co jeszcze? Wszystko. Przez godzinę Waldera z Augustynowiczem lekko bawili nas i siebie tańczącym słownikiem Barańczaka, śmiechu była ducka, choć przecież bladł słuchacz coraz bardziej, coraz częściej wspierał się na meblach, by nie runąć. A ja gdzieś w połowie pomyślałem o nędzy naszego dobrodusznego apelowania o prostotę, wymachiwania tezą, że do mas musisz dziś, bracie, leźć z filmem, teatrem, obrazem, piosenką i zdaniem, co są tym lepsze, im prostsze są. Przypomniał się, rzecz jasna, Vladimir Nabokov i te jego stare zdania, kreślone na kanwie „Śmierci Iwana Iljicza” Lwa Tołstoja. Najpierw cytuje perły studenckich klasówek: „jego styl odznacza się pro- 75 Julia Hartwig Połóż się koło mnie. Jak lis koło lisicy, jak ptak obok ptaka, gdy rozlega się pohukiwanie sowy. 6 lutego 2011 328 wiersze Był sobie dziad i baba… Małżeństwo w poezji Adam Asnyk, Józef Baran, Wojciech Bogusławski, Tadeusz Boy-Żeleński, Anne Bradstreet, Władysław Broniewski, Jan Brzechwa, Jeannie Ebner, Aleksander Fredro, Konstanty Ildefons Gałczyński, Julia Hartwig, Anna Kamieńska, Ludwik Jerzy Kern, Maria Konopnicka, Ignacy Krasicki, Józef Ignacy Kraszewski, Victor Léon, Ewa Lipska, Ludmiła Marjańska, Adam Mickiewicz, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Tadeusz Różewicz, Emanuel Schlechter, Leo Stein, Wisława Szymborska, Tadeusz Śliwiak, Anna Świrszczyńska, Włodzimierz Tetmajer, Julian Tuwim, Elżbieta Zechenter-Spławińska oraz autorzy anonimowi czytali Anna Sokołowska, Sławomir Rokita śpiewali soliści Opery Krakowskiej: Bożena Zawiślak-Dolny – mezzosopran Andrzej Biegun – baryton na fortepianie grała Renata Żełobowska-Orzechowska Anna Sokołowska, Sławomir Rokita Andrzej Głuc 76 Andrzej Głuc Renata Żełobowska-Orzechowska Andrzej Głuc Pani Anna Sokołowska, pan Sławomir Rokita. Co tu dużo gadać – mądrzy ludzie. I tyle. Żadni filozofowie z nich, psychologowie, moraliści, etycy, seksuolodzy, bądź, uchowaj Boże, bladawi terapeuci życia małżeńskiego, co to na wszystko mają wykresy i wiedzą niezbicie, w jakiej mianowicie intonacji szeptać „dzień dobry, kochanie moje”, by stadło trwało w szczęściu i spokoju aż do samej śmierci, amen. Nie. Pani Sokołowska i pan Rokita są mądrzy tak zwyczajnie, po prostu, cicho. I żadnych w nich ciągot do pouczania żon oraz mężów. Dlatego w niedzielę uśmiechali się cieniuteńko, zwłaszcza pan Rokita, gdy recytował strofy pełne powagi. Na Salonie Poezji, co miał w tytule pierwszy wers znanego wiersza Józefa Ignacego Kraszewskiego, frazę: „Był sobie dziad i baba”, czytali utwory, powiedzmy, o parach, albo dla par małżeńskich. W sumie zaskakujące jest, jak wiele poetek i poetów borykało się – wprost bądź poniekąd, lecz jednak – z odwiecznymi kłopotami duetów życiowych. Adam Mickiewicz, Ludwik Jerzy Kern, Ignacy Krasicki, Wisława Szymborska, Konstanty Ildefons Gałczyński, Julia Hartwig, Anne Bradstreet, Anna Kamieńska, Jan Brzechwa, Władysław Broniewski, Ewa Lipska, Ludmiła Marjańska, Julian Tuwim, Tadeusz Różewicz, Tadeusz Śliwiak… I tak dzinne uwznioślające wiersze – a tu cienka, nieustępliwa cisza pod nosem aktora? Można kombinować, snuć domysły, a mnie się zdaje, że tu chodzi o prostą rzecz. Otóż, piękno wierszy o małżeństwie – pięknem, radość obcowania z odświętnym językiem – radością. Rym – rymem, metafora – metaforą, sonet – sonetem. Lecz dla własnego dobra lepiej pamiętać o istnieniu innych form aktywności słownej. Lepiej się cieniutko uśmiechać, bo jak człowiek wróci do domu, a przecież nie wrócić się nie da – będzie jak zawsze. Żona mówi. Mówi, po czym – mówi. Do nocy mówi, mówi, mówi i mówi. Ale nie mówi, co mówi. Bożena Zawiślak-Dolny Andrzej Biegun Andrzej Głuc Uśmiech człowieka mądrego dalej. Ba, nawet Maria Konopnicka oraz Józef Baran nie wzgardzili trudnym tematem „bycia z sobą na całe życie”. Krótko i z przesadą mówiąc – wszyscy. Czyli jednak coś jest na rzeczy. Coś, to znaczy – intonacje. W niedzielę słychać było wszystkie możliwe melodie. Od serio po buffo – cała paleta. Delikatne liryczne portrety uczuć filigranowych – i jaja jak berety. Subtelne metafory – i kabaretowe wice słowne. Dobroduszna Konopnicka – i twarde takty Broniewskiego. Ciepła ironia Szymborskiej – i Kerna wytworne żarty. Smutek – rechot. Nostalgia – operetka. Ból – śmichy-chichy. Łza, pisk, strach, szyderstwo, dziewczęca naiwność, chłopięca ufność, kobieca gorycz, męska cierpkość, melancholia, nuda, jarmark… Co tylko chcecie – było. A na dokładkę artyści operowi, mezzosopranistka Bożena Zawiślak-Dolny i baryton Andrzej Biegun, setnie się bawili pieśniami o miłości, na czele ze wspomnianą opowiastką Kraszewskiego. Był sobie dziad i baba,/ Bardzo starzy oboje,/ Ona kaszląca i słaba,/ On skurczony we dwoje. Więc – wszystko, co chcecie… A z tyłu, jakby za plecami zabawy, cieniutkie uśmiechy czytających, zwłaszcza pana Rokity. Wie coś, czego nikt nie wie? A może uśmiechał się, bo wie to, co wszyscy znają tak gruntownie, że mówić o tym nie widzą sensu? Oczywiście, w cienkim grymasie warg pana Rokity nie było nic napastliwego. Żadnego podtekstu, żadnego poczucia, bo ja wiem? jakiejś na doświadczeniu niebywałym wyhodowanej wyższości, żadnej niewypowiedzianej mądrości z gatunku: „Wy się tu, dzieci, bawicie w wierszyki, a prawda, dorosła prawda małżeństwa trochę inna jest – dojrzejecie, to pojmiecie”. Nic z tego. Tylko taktowna obecność uśmiechu. Dobrze – ale w jakiej sprawie? Tu piękne, pięknie uczucia ro- 77 Bolesław Leśmian Lubię szeptać ci słowa, które nic nie znaczą – Prócz tego, że się garną do twego uśmiechu 13 lutego 2011 329 wiersze Tobą patrzę Poezja o miłości Guillaume Apollinaire, Emily Dickinson, Aleksander Fredro, Konstanty Ildefons Gałczyński, Zuzanna Ginczanka, Marian Hemar, Anna Janko, James Joyce, Anna Kamieńska, Jonasz Kofta, Urszula Kozioł, Jan Lechoń, Teofil Lenartowicz, Bolesław Leśmian, Włodzimierz Majakowski, Adam Mickiewicz, Czesław Miłosz, Zofia Nałkowska, Beata Obertyńska, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Sylvia Plath, Edgar Allan Poe, Halina Poświatowska, Rainer Maria Rilke, Jan Rostworowski, Tadeusz Różewicz, Antoni Słonimski, Juliusz Słowacki, Gary Synder, Wiliam Szekspir, Wisława Szymborska, Jan Śpiewak, Anna Świrszczyńska, Julian Tuwim, Zofia Wojnarowska czytali Joanna Szczepkowska, Krzysztof Globisz grali Adam Niedzielin – na fortepianie Leszek Szczerba – na saksofonie Andrzej Głuc Krzysztof Globisz, Joanna Szczepkowska 78 Nieobecność dzidzi Nieważne, w czyjej powieści i jak zatytułowanej, „mała” Margot doprowadza „starego” Alberta do zguby. Rzecz jasna – wszystko z powodu szaleńczej miłości. Wystarczyło, że Albert – głowa rodziny, mąż i ojciec, szanowany krytyk sztuki – raz zobaczył „małą” – i nic już nie dało się zrobić. Owinęła go sobie wokół palca. Pomińmy szczegóły. Grunt, że bez szemrania dał jej pieniądze na wynajęcie i wyposażenie dyskretnego mieszkanka i potulnie czekał, aż „mała” poda mu adres i zaprosi. Oczywiście – nie wytrzymuje ciszy telefonu. Pod wieczór wybiega z domu, cudem zdobywa nazwę ulicy i numer lokalu, przybywa cały w skowronkach – a nasza na cztery nogi kuta Margot wcale nie jest zdumiona. Niby czym? Przecież godzinę temu wysłała mu do domu liścik z adresem! O, nawet pamięta, co napisała: „Drogi Albercie, gniazdko gotowe, ptaszyna czeka. Tylko za mocno mnie nie ściskaj, bo jeszcze bardziej niż dotąd zawrócisz w głowie swojej dzidzi”. Małżonka Alberta ma zwyczaj czytania całej poczty. Czy muszę coś do tego dodawać? Nieważny autor, nieważny tytuł, nawet bez znaczenia, że to powieść. Jaka fikcja?! Nie oszukujmy się – dzidzia jest wszędzie, dzidzia jest wieczna, dzidzia jest nieuchronna. Dlaczego więc nie było jej na niedzielnym Salonie Poezji, walentynkowym Salonie Leszek Szczerba Andrzej Głuc Andrzej Głuc Adam Niedzielin „Tobą patrzę”, gdzie Joanna Szczepkowska i Krzysztof Globisz czytali wiersze o miłości? Dlaczego nikt nie wyrecytował listu, którym dzidzia „poderżnęła” gardło Albertowi? Czyżby Szczepkowska, która ułożyła scenariusz, nie doceniała dzidzi? Może zapomniała o dzidzi? Miłość na tym Salonie – to było uczucie czyste, dostojne, szlachetne, nawet majestatyczne. Czesław Miłosz, Konstanty Ildefons Gałczyński, Julian Tuwim, Anna Świrszczyńska, Włodzimierz Majakowski, Anna Kamieńska, Bolesław Leśmian, James Joyce, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Anna Janko, Zofia Nałkowska, Jan Lechoń, jeszcze Antoni Słonimski, jeszcze Juliusz Słowacki, jeszcze Marian Hemar, jeszcze Zofia Wojnarowska, Jan Rostworowski i Wisława Szymborska, i z pewnością ktoś jeszcze. Od początku do końca – duże dostojeństwo miłości. I równie duża, tak to nazwijmy, godność recytatorska Szczepkowskiej i Globisza. Heloiza i Abelard? Romeo i Julia? Hamlet i Ofelia? Owszem, takie piękno i te głębie przychodziły w niedzielę na myśl. Nawet, gdy od czasu do czasu brzęczało w powietrzu coś, powiedzmy, lekkiego – była to lekkość najwyższej duchowej próby, lekkość powłóczysta. Słowem – miłość do grobowej deski, pierwsza i ostatnia, największa, jak opoka, miłość z listu św. Pawła do Koryntian. I w sumie dobrze, że takie uczucie na Salonie czytali – bo takie na świecie też się zdarza. W końcu Heloiza, Julia, Ofelia to nie są wyłącznie cuda nie z tej ziemi. Owszem – bywają tu. Lecz cóż takie bywanie znaczyć może wobec nieuchronności dzidzi? Z Heloizami, Juliami, Ofeliami człowiek się żeni, dom zakłada, dzieci płodzi i wychowuje. Wszystko pięknie i ładnie, lecz – zapyta każdy Albert – ileż można? A z dzidzią? Dzidzia człowie- ka wykańcza. Jednak pytanie: lepiej być wykańczanym, czy nie być wykańczanym? – to jest, o czym dobrze wie każdy Albert, pytanie retoryczne. Bez dzidzi obraz miłości nie jest pełny. Bez dzidzi Dzień Dzidzi po prostu kulał. Bez dzidzi Salon Poezji był tylko nieziemsko subtelny. A ona, gdzieś daleko, w powieści bądź w jednej z niezliczonych garsonier naszego miasta, zamykając oczy szeptała do siedzącego na brzegu kanapy i z rozpaczą kręcącego głową Alberta: „Pocałuj mnie. Już ja cię pocieszę”. Z Ofelią pocieszenie znów trzeba byłoby przełożyć na jutro. Nie zapominajmy więc o dzidzi. 79 Wracasz mi, Telemachu, wracasz, mój jedyny! Zwątpiłam, czy cię ujrzę – wszak z twojej to winy, Żeś wbrew woli matczynej popłynął do Pylu Dla odszukania ojca tam, po latach tylu. Homer przekład Lucjan Siemieński 20 lutego 2011 Homer Odyseja Pieśni XVII i XVIII 330 czytali Małgorzata Zawadzka, Rafał Sadowski, Feliks Szajnert grali Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Małgorzata Zawadzka Feliks Szajnert Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Głuc Rafał Sadowski 80 Andrzej Głuc Halina Jarczyk, Jacek Bylica Czytanie od dołu Legendarne opowieści ludzkości, te monumenty ze słów, spiż intonacyjny, językowe marmury, świątynie leksykalne – chyba jednak lepiej jest na głos czytać je od dołu, nie od góry. Nie na baczność, ze wzrokiem lekko wzniesionym ku niebu, głosem krańcowo majestatycznym, mając maniakalne baczenie na całą, by tak rzec, matematykę frazy – na średniówkę, wygłos, kadencję, antykadencję, akcenty, harmonie głoskowe, wewnętrzne rymy, takt, melodię i całą resztę estetycznych esów floresów. Oczywiście – nie jest tak, że w odgórnym czytaniu, odświętnym, dostojnym, emisyjnie i dykcyjnie wirtuozerskim, z definicji dzieje się coś szczególnie nieprzyjemnego, na przykład jakaś sztuczność nie do zniesienia rozkwita, a tuż za nią – nieuchronne kłamstwo. Skądże. Lektura na baczność ma swoje miłe walory. Problem jednak w tym, że aktor na głos czytający od góry – jakby Witold Gombrowicz powiedział – nie może wyrazić siebie, gdyż musi wyrazić wiersz, co równoznaczne jest z fatalnym obowiązkiem pięknego wyrażania piękna najpiękniejszego z najpiękniejszych w świecie. Wyrazić siebie? Na przykład – czytając opowieści Homera? Ryzykowna sprawa, z punktu jest się posądzonym o niesmaczną megalomanię. Sprawa niby ryzykowna, a w istocie banalna jak każda oczywistość. Chodzi o to, byś spokojnie włożył głowę i ręce w kopiec cudzych słów i przy pomocy ucha, języka, nosa, oka, palców wyłowił zeń to, co leży tobie. Takie dźwięki, takie smaki, takie zapachy, takie barwy i kształty, takie faktury, taką ciepłotę bądź chłód, taką szorstkość lub gładkość, taką twardość, taką miękkość. I byś w czytaniu na głos został przy tym. To wszystko. Gdzie tu megalomania? Tu nie ma żadnej megalomanii, jest za to bycie w zgodzie z sobą. Całkiem tak, jak w niedzielne południe byli Małgorzata Zawadzka, Feliks Szajnert i Rafał Sadowski, gdy czytali pieśni XVII i XVIII „Odysei” Homera. Który to homerowy Salon Poezji? IX. I jest, jak mówię. Lepiej, gdy się „Odyseję” czyta od dołu, nie od góry. Na dłużej zostaje w pamięci, zachwyca jakoś normalniej, wzrusza po ludzku, czyli dalece głębiej, niż gdy ktoś z opowieści Homera robi akademię ku czci heksametru, czyli po naszemu – ku chwale trzynastozgłoskowca tłumacza Lucjana Siemieńskiego. Zawadzka, Szajnert, Sadowski – po prostu bawili się przez godzinę. Zleźli na dół, stanęli na Itace i okazało się, że są tam kamienie, spieczone trawy i skwar taki, że trudno wytrzymać, niczym pod Wawelem w lipcowe południe, gry powietrze morderczo nieruchome. Kto by pomyślał… Tak, po ośmiu homerowych Salonach, kiedy różnie z koturnami i umiarem bywało, na dziewiątym szalenie miło było odkryć, że Telemach posiada nogi podobne do moich bądź twoich, żebranina Odysa w mieście jest realna, zaś brutalny koźlarz Melantios kogoś bliskiego bardzo przypomina. Miło było poczuć sól łzy, co ją Odys roni nad psem Argosem i chcieć skarcić nadmiernie brutalnego wobec Odysa Antinoosa. Miło też było zaśmiać się z Penelopą nad nagłym kichnięciem Telemacha, trzymać kciuki za jej wobec zalotni- ków lisie strategie, a także oburzyć się setnie zniewagami, którymi Melanto i Eurymach, fatalni kochankowie, ciskają w Odyseusza gdzieś pod koniec pieśni XVIII – pod koniec godzinnego seansu lektury od dołu. Kto by pomyślał, że z Itaki jest tak blisko do nas. Wystarczy, czytając, rozluźnić kark i krzyż, usiąść za stołem, napić się kawy i zacząć węszyć, bez lęku oglądać słowa, brać frazy na język bądź w palce i je rozcierać. Dokładnie tak, jak Zawadzka, Szajnert i Sadowski. Jak oni – wystarczy lekko bawić się z mitem. 81 Julian Tuwim W mózgi wysoko biło wino Kolorowymi fontannami. Nad ranem wiatr i walc popłynął Świeżym powietrzem i pannami. 27 lutego 2011 331 Nalej mi wina! Poezja Juliana Tuwima czytali Anna Dymna, Marek Kondrat ze specjalnym udziałem Bronisława Maja śpiewał i grał na fortepianie Grzegorz Turnau Andrzej Głuc Anna Dymna, Marek Kondrat 82 Andrzej Głuc Grzegorz Turnau Jak na polskiego aktora – Marek Kondrat posiada cerę bardzo niepolską. Żadnych metafizycznych wybroczyn pod uszami. Cienia smutnych wągrów, co rosną na glebie niespełnionych marzeń celebryckich. Śladu ziemistości, pergaminowej suchości i łuszczycy – nieuchronnych konsekwencji namiętnego oczekiwania na telefon w sprawie angażu do jakiejkolwiek roli – niech by to była choćby paprotka na parapecie damskiej toalety – w którymś z 287 aktualnie rozkwitających polskich seriali kolumbijskich. Identycznie z uczesaniem. Nie intrygująco łysa pała, nie mebel z włosów, przez osobistego stylistę tworzony godzinami za 1500 nowych złotych, i nie irokez. A garderoba? Także i w tej sferze mógłbym tworzyć znaczące opozycje, lecz powiem tylko, że na niedzielnym Salonie Poezji Kondrata nie dało się pomylić z parką młodzieży teatralnej o rewolucyjnych ciągotach, co niedawno, odbierając paszporty „Polityki”, niemo sugerowała: „W dupie mamy! Nasze zalatujące towotem dresy gierkowskie dowodzą, że w dupie to mamy, lecz szmal przyjmujemy ku chwale przyszłych zwycięstw nad mieszczańskimi salonami!!!”. Taki więc – z niepolską dyskrecją ubrany, o bardzo niepolskiej cerze, uczesany normalnie – Kondrat czytał z Anną Dymną Juliana Tuwima wier- ziomu pani Muchy, zadaje pytanie: „Co słychać?” – i jest to jedyne jego przytomne pytanie. A gdy dodamy do tego wyborny pastisz Bronisława Maja, który zagaił Salon wykładem o delirycznej istocie „Lalki” Bolesława Prusa – otrzymamy pełnię ulgi. Lekcja była prosta: nie napinać się i jak najczęściej porzucać święte przekonanie, że przaśny nasz pępek to dużo więcej niż przaśny nasz pępek. I jak Kondrat – pamiętać, że poza Polską istnieje jeszcze Toskania. Albo jak ja – że istnieje jedenastka Barcy, gdzie wprawdzie nie ma Piotra Cyrwusa, ale za to jest Leo Messi, który w piłkę nożną gra tak, jak Kondrat czytał wiersze Tuwima. Bronisław Maj Andrzej Głuc Spokój nietutejszy sze o winie, o spożywaniu gorzałki w ogóle. O winie, bo o czymże innym miał czytać akurat on? Kilka ładnych lat temu opuścił światek nadwiślańskiego aktorstwa na rzecz starożytnej kultury tworzenia trunków czerwonych bądź przezroczystych, zwanych białymi, wytrawnych, półsłodkich i słodkich. Zawiesił żałosny proceder rycia nosem w coraz bardziej jałowej glebie tutejszego filmu i teatru. Podniósł głowę – i to go ocaliło. Przebywa teraz w innych przestrzeniach, gdzie dużo powietrza. Żyje blisko rzeczy i pojęć pięknych, bo niezmiennych: winnej latorośli, łagodnych wzgórz, korka, ciemnego szkła, leżakowania, łagodnego kurzu na flaszkach, które latami czekają w piwnicach od zawsze takich samych. Żyjąc blisko takich rzeczy i pojęć – żyje blisko gatunku spokoju, którego u nas nie uświadczysz. I właśnie to było sednem Salonu. Spokój nietutejszy, lekki i uśmiechnięty spokój Polaka już odrobinę nie z Polski. To wyróżniam, bo przecież nie ma się co wygłupiać i pisać o wciąż tej samej, nieusuwalnej maestrii aktorskiej Kondrata, oznajmiać, że dykcja perlista, głos nie z tej ziemi, zaś panowanie nad intonacją takie, że ho ho, panie drogi, ho ho! Kondrata spokój nietutejszy i porównywalnie nietutejszy, malowniczo falujący spokój lekko pijanych wierszy Tuwima, wyjętych ze znanego tomu „Nalej mi wina!”. Efekt? Nasza godzinna ulga. Ulga bycia poza zasięgiem mordęgi polskich pereł filmowych typu: „Ciacho” lub „Hela w opałach”. Ulga nieobecności heroicznego aktorstwa braci Mroczków, Żmudy-Trzebiatowskiej i pani Muchy. Ulga zapomnienia o teatrach, wiecznie szlochających nad władzą, która pieniędzy skąpi. Ulga niepatrzenia na redaktora Janiaka, który w programie „Jak minął tydzień” szpicy aktorstwa nadwiślańskiego, zdjętej z po- 83 Ludwik Jerzy Kern Kto pierwszy zaczął? Z tym jest krewa. Nie wiem, choć sprawę dawno badam. Adamy mówią mi, że Ewa, Ewy zaś twierdzą, że to Adam… 6 marca 2011 332 Ja se pisze wierszyki! Poezja Ludwika Jerzego Kerna czytali Ewa Kaim, Marta Stebnicka, Elżbieta Zającówna, Jacek Romanowski śpiewał i grał na fortepianie gość specjalny Jerzy Nowak śpiewali Beata Rybotycka, Jacek Wójcicki grali Konrad Mastyło – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Jacek Romanowski, Marta Stebnicka, Ewa Kaim Andrzej Głuc Andrzej Głuc Elżbieta Zającówna 84 Śmierci nie ma. Co mówiąc – mówię tylko tyle, ni grama więcej, z małej litery, nie ma się więc czego bać. Można spokojnie czytać dalej, gdyż w żadne teologiczne dysputy z Ojcami Kościoła i całą resztą duchownych myślicieli nie wchodzę. Nie będę gruchotał średniowiecznego „memento mori”, nie będę przywoływał oświeceniowego racjonalizmu ani na kanwie starego pocieszenia dygoczącej przed ostatecznym sekretem ludzkości, pocieszenia, co brzmi: non omnis moriar, szyderstw dziergał nie będę. Żadnego podejmowania kwestii wędrówki dusz, zmartwychwstania, Sądu Ostatecznego i zapowiadanej zsyłki do raju, czyśćca bądź na dno den. I żadnego klepania żałobnych dyrdymałów, które ze styp znamy, łzawego ćwierkania zaklęć typu: „Na zawsze zostanie w naszej pamięci!”, albo: „Jak Homer, Dante, Szekspir oraz Goethe – wiecznie żył będzie w rymach swoich!”. Nic z tych balonów. Śmierci nie ma, tak po prostu. Mówiąc dokładniej – nie było jej w niedzielę, między 12.00 a 13.00. Przez godzinę nie było śmierci, bo przez godzinę nie było na Salonie Poezji lęku, choćby szczypty. I nawet gdy podczas czytania pierwszego wiersza Ludwika Jerzego Kerna głos jego żony, Marty Stebnickiej, która cały Salon ułożyła, łamał się – łamanie było tylko jasne. Nie inaczej z całą resztą. Ewa Kaim i Jacek tyle. Bez teologicznych napięć, marsowych twarzy, lęku przełykanego z trudem. I wszystko z małej, jasnej, lekkiej litery. Więc usłyszcie to najmniejszym uchem, zobaczcie okiem najlżejszym. To wszystko. A Kern nie przyszedł, bo mu się zwyczajnie nie chce chodzić. Ileż można! Poza tym – niby dokąd? Po co? Na Salonie już kiedyś był osobiście, kolegów od kawiarnianego stolika zna na wylot, „Przekrój” nie istnieje. Nie ma sensu łazić. Lepiej w domu posiedzieć. Halina Jarczyk Jerzy Nowak, Beata Rybotycka, Elżbieta Zającówna, Jacek Wójcicki Andrzej Głuc Nie ma sensu łazić Romanowski – jasność. Aktorzy śpiewający, Beata Rybotycka i Jacek Wójcicki – jasność. Jerzy Nowak, co sam na fortepianie akompaniując sobie, wykonał song do słów Kerna – jasność. Jasny taniec palców Konrada Mastyły na klawiaturze, jasne skrzypce Haliny Jarczyk, wreszcie to, co najistotniejsze – jasność widowni (dawno nie tłoczyła się na Salonach taka masa uszu i oczu), jasność i lekkość. Śmierci nie było, choć są tacy, co z maniackim uporem twierdzą, że Kern nie żyje. Niech im będzie. Każdemu wolno twierdzić. Na Salonach czasem bywa tak, jak ostatniej niedzieli: naraz wszystkie ingrediencje dopasowują się wzajem idealnie, wchodzą z sobą w związek zgody doskonałej i same z siebie tańczyć zaczynają. Wszystko spójne niczym widmo światła. Przejścia z wiersza w wiersz, z piosenki w piosenkę, z ciszy w ciszę – łagodne niczym w widmie przejścia barwy w barwę. Jeśli kto woli – jak w wierszykach Kerna (właśnie tak sam je zwał – wierszykami) przemiany rymów w rymy, obrazów w obrazy, żartów w żarty. Co tu dużo gadać – oto środek drobiazgu „Sezon”: Jadą więc ciała/ Ludzkie, jadą,/ Wiozą organy/ Ku tym „badom”,/ Schorzałe serca,/ Smutne nerki,/ Kichy tęskniące/ Do wyżerki,/ Wątroby pełne/ Alkoholu,/ Stawy, co przy sia-/ Daniu bolą,/ Pęcherze, które/ Nie chcą nazbyt,/ I stolce bez roz-/ Kładu jazdy… Gdy się tak potrafi jechać na karkach słów po kartce – a Kern inaczej nie umie – gdy się finezję wytwornie miesza z bezpretensjonalnością dziecięcych wyliczanek – Wielki Koniec znika na chwilę, choćby na godzinę. I tak to szło – tak fruwały wierszyki o psach, kotach i ludziach. Przypomniały się frazy Grochowiaka, które enty raz przytaczam: Godziny przy piórze – one leczą rany. I śmierć jest daleko – jak była w dzieciństwie. Tylko Andrzej Głuc Andrzej Głuc Konrad Mastyło 85 Jestem człowiekiem prostym Trwałości moich przekonań Nie zawdzięczam wielkiej wiedzy ani wysokiemu morale Raczej tylko uporowi i nadziei Kornel Filipowicz 13 marca 2011 O sobie i innych Poezja Kornela Filipowicza 333 na wiolonczeli grał Jacek Kociuban Małgorzata Kożuchowska Krzysztof Zawadzki Andrzej Głuc czytali Małgorzata Kożuchowska, Krzysztof Zawadzki Andrzej Głuc 86 Andrzej Głuc Mag uważności Lubię przyglądać się twarzy Kornela Filipowicza na starych fotografiach. Wracają wtedy słowa, które Andrzej Stasiuk napisał o obliczu Samuela Becketta – kamieniu, co na nim powietrze zostawiło hieroglificzne ślady nie do rozszyfrowania. Myślę też o ptasim profilu starego Jakuba w opowiadaniach Brunona Schulza, gdy już zmienił się w sępa i skamieniały tkwił na żyrandolu, bądź krawędzi szafy, czekając, aż czas dobiegnie końca. Ten sam brak zainteresowania dla żwawych grymasów, podobna obojętność wobec tańca znaczących min, zapewne identyczne, niebywałe oczy, jakby przezroczyste. Zielone? Bezlitośnie jasne – to pewne. Ślepiec z ulicy Maipu w Bue nos Aires, który napisał „Ogród o rozwidlających się ścieżkach”, rzekł, że wieczność to „znużona nadzieja”. Na starych fotograficznych portretach Filipowicza znużona nadzieja pali papierosa, pije kawę z lilipuciej filiżanki, bądź tylko patrzy, szukając rozwidleń w tobie. Nad biurkiem – cisza doskonała. Jak ta na przedstawiającym egzotyczną twarz rysunku Jerzego Nowosielskiego, zdobiącym tom wierszy Filipowicza „Powiedz to słowo”. Tak, mag krótkiej prozy, „mistrz uważności” – układał też poezję. Na początku i na końcu. Finałowy wiersz „Ostatnie słowo oskarżonego” – spowiedź starca, co zabił mu- chę i prosi wysoki sąd o najniższy wymiar kary – napisał cztery miesiące przed śmiercią. W spowiedzi tej, jak i we wszystkim przez Filipowicza napisanym – to samo, co w jego twarzy. Dokumentny brak zainteresowania dla fajerwerków, grymasów, doskonała obojętność wobec pląsu wysilonych min, nieustępliwa jasność od dna do powierzchni. I dokładnie tę samą ulgę nieobecności strzępów duperelnych dało się wyczuć na niedzielnym Salonie Poezji, gdy Małgorzata Kożuchowska i Krzysztof Zawadzki czytali wiersze z tomu „Powiedz to słowo”, plus kilka, które o Filipowiczu napisali inni. W sumie zabawne to, że przemilczę urzędniczy hit ostatnich dni – nieprzyznanie Salonowi Anny Dymnej dotacji ministerialnej. Przemilczę, gdyż przypuszczam, że Filipowicz ani jedną samogłoską nie kiwnąłby w stronę mózgów warszawskich jurorów. Przemilczę, ale za to sięgnę po jego wiersz „Republika bez poetów”, który tak wybornie, jak zresztą wszystko, wybornie, bo bezlitośnie jasno przeczytali Kożuchowska i Zawadzki. Otóż: Władcy pewnej republiki doszli do przekonania/ Że bez poezji można się zupełnie dobrze obejść. Co wymyślili – to uczynili. I pięknie szło! Republika świetnie prosperowała! A pieniądze zaoszczędzone na poezji/ Przeznaczano na widowiska i gmachy parady i zbrojenia. Cudownie więc było, lecz do czasu. Coś się zaczęło psuć. Jakieś małe rysy się pojawiły, pęknięcia, plamy, szczeliny. Potem powstały przerwy między zdaniami, słowami. W końcu zaczęły rozsuwać się domy. A ludzie? Zamknęli się w mieszkaniach i milczeli. Cierpieli bez współczucia umierali bez pożegnania// A potem było już za późno. Nie znalazł się nikt, kto umiałby zawiązać pozrywane w świecie związki. Między ludźmi, zwierzętami, drzewami, kamieniami, chmurami i ptakami. Rzeczami a rzeczami/ Ziemią a niebem księżycem a gwiazdami/ Pojęciami i wyobrażeniami/ […] Bo zabrakło tych/ Którzy przed tym nic innego nie robili/ Tylko starali się zrozumieć/ Jak się te rzeczy nawzajem do siebie mają. Tak, za późno już było. Nie wiem, czy dziś też jest już za późno. Mam tylko przeczucie, że Filipowicz nawet by się nie zająknął na okoliczność warszawskich orłów ministerialnych. Zapaliłby sobie, kawy by się napił z lilipuciej filiżanki, co najwyżej zbadałby jasnym okiem rozwidlenia w ministerialnych głowach. Zupełnie inna sprawa, czy rozwidlenia w ogóle mogą zaistnieć w doskonałej pustce. Jacek Kociuban 87 Stanisław Wyspiański Miałeś, chamie, złoty róg, miałeś, chamie, czapkę z piór: czapkę wicher niesie, róg huka po lesie, ostał ci sie ino sznur 19 marca 2011 czytali ze specjalnym udziałem śpiewała grali spotkanie poprowadził Anna Dymna, Aldona Grochal, Natalia Strzelecka, Katarzyna Zawiślak-Dolny, Aleksander Fabisiak, Grzegorz Mielczarek, Jacek Romanowski, Tomasz Wysocki artystów Teatru Ludowego Tradycja z Okleśnej Joanna Słowińska Halina Jarczyk – na skrzypcach Jarosław Bester – na akordeonie Krzysztof Orzechowski Artyści Teatru Ludowego Tradycja z Okleśnej Andrzej Głuc 334 Uroczyste czytanie najpiękniejszych scen z Wesela Stanisława Wyspiańskiego w 110. rocznicę prapremiery dramatu 88 Dać słowom święty spokój Co pozwala myśleć lepiej? „Wesele” płaskie jak plakat dla analfabety? Czy gołe słowa Wyspiańskiego, które możesz ubrać tylko w to, na co stać twoją zasłuchaną głowę? Nic. 110. rocznica prapremiery „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego – i nic za plecami „Wesela”, nic nad nim, nic po bokach, nic na proscenium. Osiemnasty dzień marca roku 2011, sobota, godz. 12.00. W tym samym teatrze (dziś imienia Juliusza Słowackiego), gdzie 16 marca roku 1901 grający rolę Czepca Józef Kotarbiński o 19.01 pierwszy raz w historii Polski zapytał: Cóz tam, panie, w polityce?/ Chińcyki trzymają się mocno? – uroczysty jubileusz arcyopowieści polskiej. A na scenie doskonała nieobecność widomych znaków polskości. Nic. Cepeliowe wnętrze bronowickiego domostwa? Nie. Surowe bale ścian izby tanecznej? Niska powała? Przaśne drzwi? Podłoga z sękatych dech? Nie. Toporne ławy i stoły? Rustykalne skrzynie w kątach? Święte obrazki? Lampy naftowe? Na ścianach skrzyżowane kosy na sztorc? Nie. Lepki krajobraz kiełbas, słojów z ogórkami, pieczywa, mięsiw, kielichów, ciast, mosiężnych sztućców i flach palnego bimbru? Nie. I nikt nie dyszy, nie podryguje, nie rozsnuwa kwaśnych smug potu, nikt nikogo nie leje w pysk. Zamiast ludowej kapeli – tylko Halina Jarczyk, maleńka, ledwo widoczna w rogu orkiestronu, zamiast skocznych przygrywek – jedynie senny, cichy cień dźwięku w skrzypcach Jarczyk. Nikt nie wygląda przez okno na zmarznięty ogród i chochoła w niskiej mgle. Bo nie ma nikogo. I nie ma okna. Ci, którzy są – aktorzy – siedzą za stołem, blisko rampy. Na ich ramionach to samo, co wszędzie. Nic. Żadnych ludowych kreacji – portek pasiastych, wyszywanych kubraków, sukman, buciorów z cholewami, pawich piór. I najmniejszego śladu fraków, kamizelek, much malowniczo wiązanych, jedwabnych kreacji mieszczek, monokli, binokli, korali z Wiednia. Ot, ubrania codzienne – nieme fatałaszki. Niczego nie sugerująca, niczego nie dająca do myślenia odzież bez symbolicznych właściwości. Oni więc – Anna Dymna, Aldona Grochal, Natalia Strzelecka, Katarzyna Zawiślak-Dolny, Aleksander Fabisiak, Grzegorz Mielczarek, Jacek Romanowski, Tomasz Wysocki. Oni, odziani Niczym, z Niczym za plecami, Niczym nad głowami, Niczym w rękach, prawie nieruchomi przy stole, co nie ukrywał żadnych znaczeń – przez dwie godziny czytali wybrane przez Annę Burzyńską sceny z „Wesela”. To wszystko. Nic. Same słowa. Gołe. Tyle wystarczyło, by ponadstuletni śpiew Wyspiańskiego odzyskał pierwotną, ciemną gorycz. Wystarczyło dać wolne scenografowi, muzykom, teatralnym krawcom, specom od szminek, pudrów i peruk, magikowi świateł, alchemikowi dźwięków i wirtuozowi machiny do robienia dymów tajemnych. Wystarczyło nie chcieć inscenizować, ani na modłę skansenową, ani wedle reguł owczego pędu ku uwspółcześnianiu, co otwiera wspaniałe perspektywy myślowe. Na przykład, w finale „Wesela” Jasiek trzyma w garści kawałek skrzydła z wraku wiadomego samolotu – i wszystko jasne. Albo: jest Andrzej Głuc Żydem z książką Grossa pod pachą, stoczniowcem z oponą na szyi, gejem z piłką nożną w siatce bądź powodzianinem w kajaku – i już wiesz, że chocholi taniec dotyka palących problemów Polski. Tak, wystarczyło się nie wygłupiać i nie przebierać „Wesela” we własne artystowskie fanaberie, nie pstrzyć go ambitnymi znakami inscenizacyjnymi. Wystarczyło dać słowom święty spokój. Kiedyś, dawno temu, chyba Adam Hanuszkiewicz wyreżyserował w telewizji któreś ze starożytnych arcydzieł. „Antygonę”? „Króla Edypa”? Obojętne. Był tylko wielki, obojętny stół, aktorzy w odzieży bez właściwości, czarne okulary, biała laska. Niewiele więcej. Czystość brzmienia starych myśli w tak świetnym Niczym była, jest nie do zapomnienia. W sobotę, na uroczystym, jubileuszowym Salonie Poezji, Krzysztof Orzechowski zrobił z „Weselem” podobnie. Zwrócił słowom Wyspiańskiego ich istotę: nieuchwytność, niejednoznaczność, moc czynienia niepokoju w ludziach na widowni. Nic. Może to jest dziś najlepsza ścieżka? Dziś, w epoce klasyków kwiczących pod gruzami tępej publicystyki, kleconej z paździerza, łomotu, gołych dup, gadżetów codzienności i kapłanów Melpomeny, jakże zabawnie zgrywających się na tanie cioty. W studium o arcydziele Szekspira Wyspiański powiada, że „Hamlet” jest zawsze o tym, co jest w Polsce do myślenia. A co pozwala myśleć lepiej? „Wesele” płaskie jak plakat dla analfabety? Czy słowa gołe, które możesz ubrać tylko w to, na co stać twoją zasłuchaną głowę? Jarosław Bester Andrzej Głuc Andrzej Głuc Artyści Teatru Ludowego Tradycja z Okleśnej Joanna Słowińska 89 Andrzej Głuc Aldona Grochal 334 Tomasz Wysocki Andrzej Głuc Andrzej Głuc Grzegorz Mielczarek 90 Aleksander Fabisiak Andrzej Głuc Andrzej Głuc Krzysztof Orzechowski Andrzej Głuc Anna Dymna, Jacek Romanowski, Natalia Strzelecka Andrzej Głuc Katarzyna Zawiślak-Dolny 91 Homer przekład Lucjan Siemieński Oby nigdy już więcej ten gaszy tłum nie siadł Tu, w zamku Odysowym, do rozpustnych biesiad, Na które mleć im mąkę muszę, mdła kobiéta! Niechby się raz ostatni najedli do syta! 20 marca 2011 335 czytali Iwona Budner, Ewa Kolasińska, Jerzy Grałek grał zespół Acoustic Acrobats: Jacek Hołubowski, Bogusław Zięba – na akordeonach Adam Leśniak – na instrumentach perkusyjnych Jędrzej Łaciak – na gitarze basowej Piotr Skupniewicz – na klarnecie Ewa Kolasińska. Jerzy Grałek, Iwona Budner Andrzej Głuc Homer Odyseja Pieśni XIX i XX 92 Jędrzej Łaciak Andrzej Głuc Zatem – pieśni XIX i XX. Eurykleja obmywa stopy Odysa, rozpoznaje go po bliźnie na nodze. Zalotnicy znieważają Odysa na uczcie – któryś z nich ciska weń krowią nogą, trafia w ścianę. Wieszczba Teoklymena sprowadza grozę. Zbliża się chwila decydująca – chwila łuku… Niewiele zostało, jeszcze tylko cztery pieśni. A gdy skończy się salonowa lektura „Odysei” i ziści się plan wydania całości na płytach – jak ongiś „Pana Tadeusza” oraz „Beniowskiego” – będzie można sto razy usłyszeć wyraźnie, że każdy z głosów aktorskich jest tak intensywnie osobny, iż jest w istocie – przedmiotem niepodobnym do innych przedmiotów. Trupia niemota słów „piękne”, „znakomite”, „ciekawe” – brzdęknie czysto jak nigdy. Bogusław Zięba Piotr Skupniewicz Andrzej Głuc „Jerzy Grałek, Matko Boska, ależ on ma głos!” – pieje histeryczny fan. Pytam: Czyli jaki właściwie? „No, zachwycający!” A może pan trochę dokładniej rzecz ująć? „No, głęboki, męski, piękny!” Pozwoli pan, że powtórzę: czyli jaki ściśle? „No, przecież mówię – piękny, głęboki i męski!” Dobrze, ale co to znaczy? Czy z oczywistego faktu, że o brzmieniu podnieconego jelenia, niewydojonej krowy oraz Jerzego Treli mógłby pan zapiać identyczną trójcę przymiotnikową, wynika, iż Grałek jest w brzmieniu swym jednojajowym bliźniakiem jelenia, krowy i Treli? Czyli że w każdym z tych czterech wypadków – a można by dorzucić jeszcze z tysiąc – głębia jest jedna, męskość jest jedna i to samo piękno?… Przerywam, nie ma sensu ciągnąć zabawy. Histeryczny fan, niczym Edek z „Tanga” Mrożka, i tak wie swoje. W niedzielę na Salonie Poezji Grałek, Iwona Budner i Ewa Kolasińska czytali pieśni XIX i XX „Odysei” Homera. Głos głęboki, męski, piękny? Głos ciemny, erotyczny? Głos intrygująco zachrypnięty? O czytających tyle powiedzieć, to tak, jakby po sobotnim Salonie z okazji 110. rocznicy prapremiery „Wesela” Wyspiańskiego oznajmić, że Joanna Słowińska śpiewała – znakomicie, zaś akordeonista Jarosław Bester grał – interesująco. Cóż, nie bądźmy skromni, do słów: „znakomicie” oraz „interesująco” dorzućmy dzielnie kolejne trzy mądrości. Otóż, Słowińska jest kobietą, Bester – mężczyzną, zaś akordeon to instrument muzyczny kłopotliwy w transporcie. Nie ma niczego boleśniej kłopotliwego w transporcie myśli, smaków, uczuć, wrażeń niż semantyczne trupki histerycznego fana banałów. Słowa – wory, słowa – sprane szmaty, słowa bez twarzy, słowa – dziwki dobre do wszystkiego i dla każdego. Matka moja mawiała: gdy coś jest do wszystkiego – jest do niczego. Przecież nawet wśród psów jest tak, że nie każdemu Burek. Dlaczego wśród nas bywa, że za każdym razem, gdy komuś coś się spodoba, ten ktoś ciska worem „piękne!” – i uważa sprawę za odfajkowaną? Skąd się to bierze? Z lenistwa? Z głupoty? Z głuchoty? Ze stadnego nawyku? Homer, wiersze w ogóle, metafory na Salonach Anny Dymnej, uczą, by w myśleniu, mówieniu, pisaniu o czymkolwiek, o sztuce zwłaszcza, nie poprzestawać na wymachiwaniu semantycznymi dziwkami. Uczą uważności. Uczą wyłuskiwania ze wszystkiego niepowtarzalności, osobności, 1 os. l. poj. – i szukania osobnych układów słów, brzmień nie do podrobienia. Niczym brzmienia aktorów w niedzielę. Głos Grałka. Kroki zmęczonego mężczyzny, w twardych butach idącego kamienistą aleją? Głos Budner. Wieczorny szmer jeziora filcu? Głos Kolasińskiej. Skoki pasikonika, któremu od dziecka coś chrzęści w stawach? Tak jest – cuduję! Celowo klecę kłopotliwe obrazki! Wlokę język po bandzie! Po to, by przypomnieć starą prawdę: lepiej zaryzykować utonięcie w baroku niż taplać się w płytkich bajorach słów bez twarzy. W pierwszym przypadku – może uda ci się przeżyć. W drugim – trupem jesteś, nim zaczniesz bekać truizmy. Adam Leśniak Andrzej Głuc Głosy osobne Andrzej Głuc Andrzej Głuc Jacek Hołubowski 93 William Szekspir przekład Maciej Słomczyński Cały świat to scena, A ludzie na nim to tylko aktorzy. Każdy z nich wchodzi na scenę i znika, A kiedy na niej jest, gra różne role. 27 marca 2011 336 wiersze Cały świat to scena Salon Poezji z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru Nina Andrycz, Adam Asnyk, Mikołaj Biernacki, Andrzej Bursa, Wincenty Chełmiński, Józef Białynia-Chołodecki, Marina Cwietajewa, Karol Estreicher, Jerzy Ficowski, Konstanty Ildefons Gałczyński, Kazimierz Gliński, Antoni Gorecki, Karol Hoffman, Zbigniew Jerzyna, Stanisław Korab-Brzozowski, Ludvík Kundera, Joanna Kulmowa, Jan Lechoń, Leszek Aleksander Moczulski, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Walter Raleigh, Wincenty Rapacki, Horacy Safrin, Antoni Słonimski, Edward Stachura, Artur Maria Swinarski, William Szekspir, Jan Sztaudynger, Wisława Szymborska, Stanisław Wyspiański oraz autorzy anonimowi czytali Lidia Bogaczówna, Katarzyna Zawiślak-Dolny, Marian Cebulski, Krzysztof Jędrysek, Grzegorz Łukawski ze specjalnym udziałem Mariana Cebulskiego grali Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski – na wiolonczelach Konrad Ligas – na akordeonie Roman Ślazyk – na kontrabasie Andrzej Głuc Krzysztof Jędrysek, Lidia Bogaczówna, Marian Cebulski, Katarzyna Zawiślak-Dolny, Grzegorz Łukawski 94 Andrzej Głuc Konrad Ligas, Roman Ślazyk W niedzielne południe wybierając dalszy swój los, aktor Grzegorz Łukawski wybrał smutną dolę artysty skazanego w teatralnym bufecie na mielonego zawsze zimnego, wczorajszego, kauczukowego dla zębów, o ile nie na permanentnie pustą tackę z tektury. Czas był wiosenny – niebywałe słońce. Czas był wiosenny i odświętny – Międzynarodowy Dzień Teatru. Na Salonie Poezji „Cały świat to scena”, Lidia Bogaczówna, Katarzyna Zawiślak-Dolny, Marian Cebulski, Krzysztof Jędrysek i właśnie Łukawski, czytali okolicznościowe, przez Annę Dymną wybrane wiersze. Cud teatru, labirynty aktorstwa, alchemia scenicznej iluzji, trochę melancholii, szczypta zachwytu, radość, kilka łez. Wszystko było w tych strofach. I wszystko też na Salonie działo się wedle odwiecznego wzoru. Słowa dostojne więc. Joanny Kulmowej, Zbigniewa Jerzyny, Karola Estreichera, Karola Hoffmana, Leszka Aleksandra Moczulskiego, Jana Lechonia, Adama Asnyka, Wisławy Szymborskiej, Wyspiańskiego oczywiście, Wyspiańskiego i Szekspira. Czcigodny ton, pełen powagi, ale też strofy uśmiechnięte – dowcipne sentencje Jana Sztaudyngera, Józefa Białyni-Chołodeckiego, Wincentego Rapackiego, Antoniego Goreckiego, Artura Marii Swinarskiego, Kazimierza Glińskiego i kilku anonimów. chach Melpomeny – przyjdzie mu zapłacić. Koledzy zmienią się w same plecy, teatralny bufet na wieki będzie dla Łukawskiego tylko lodem. Jest śledź, pani Gieniu? Nie ma. A bigos? Nie ma. Więc co jest? Nic nie ma. Ale ja głodny! To masz… I Gienia ciśnie na tekturową tackę kauczukowy ochłap. A bułeczka, ogóreczek, masełko? I co jeszcze – syknie Gienia – może bąka puścić w oponkę?! Rzecz jasna – wszystkie krzesła będą zarezerwowane. Pozostanie więc Łukawskiemu kosz w kącie, kosz i konsumpcja palcami. Bo takim, jak on, widelec nie należy się. Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski Andrzej Głuc Grzegorz Kolumb Łukawski Do tego aktorzy – słusznie naznaczeni skromną godnością. Wytworne intonacje, szeroko otwarte gardła, czoła wysoko uniesione. Słowem – wszystko „szło”, jak się godziło. Aż tu nagle – niczym w bajce, gdy na czerwonego kapturka wstrętny wilk z krzaków wyskakuje znienacka – Łukawski dedykuje wiersz… krytykowi teatralnemu! Niebywałe! Dedykuje rymowane piękno gryzipiórkowi, co go znam z dawnych lat. Do szkół żeśmy razem chadzali, piłkę kopali, noce mitrężyli… A dziś? Katastrofa lita. Lecz mniejsza z tym. Mniejsza z gryzipiórkiem – grunt, że czyn Łukawskiego nie ma precedensu w chyba już pięćdziesięcioletniej tradycji Dnia Teatru. Kogo się rok w rok z końcem marca czci, komu pokłony bije? Aktorom, reżyserom, scenografom, kompozytorom, dyrektorom naczelnym i literackim, dramaturgom, brygadierom scen, krawcom, szatniarkom, garderobianym, bufetowym, ba, nawet widzom. Wszystkim. Wszystkim, tylko nie gryzipiórkom, o których klasyk rzekł: „Eunuch i krytyk z jednej są parafii. Obaj wiedzą jak – żaden nie potrafi”. Tak, w historii Dnia Teatru nikt nigdy nie zająknął się o tych wstrętnych, „żabich oczkach”. Łukawski jest pierwszy. I żeby jeszcze zadedykował eunuchowi Melpomeny rymowankę o wróbelku bądź stokrotce! Ale gdzie tam! On zadedykował mu wiersz samego Antoniego Słonimskiego, który o aktorach pisał tak czule! Wiersz – zaproszenie halabardnika do pijaństwa! Posłuchajcie. Śmieją się. Słyszysz? Gwiżdżą. Zdejmij z twarzy szminki,/ Chodź do domu, mój stary, bo już późna pora./ Wypijemy po drodze, zanim zamkną szynki,/ Zdrowie wygwizdanego starego aktora. Tak, Łukawski jest pierwszy, jak Kolumb. I za śmiertelny grzech pamiętania w Dniu Teatru o eunu- 95 Aleksander Wat W czterech ścianach mego bólu nie ma okien ani drzwi. Słyszę tylko: tam i nazad chodzi strażnik za murami. 3 kwietnia 2011 337 …miliard kilowatów + Wat Poezja Aleksandra Wata czytali Beata Paluch, Krzysztof Orzechowski grali Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Andrzej Głuc Krzysztof Orzechowski 96 Andrzej Głuc Beata Paluch Spóźniłem się trochę, wszystkiego pięć minut, tak, najwyżej pięć. Spóźniłem się o wiersz, może o dwa. W sumie – nie zaszkodziło. Pomogło pamięci. Na dole, jeszcze na progu wytwornej sieni Teatru Słowackiego – męski krzyk w głośnikach, krzyk próbujący znaleźć drogę przez pozorną ruinę futurystycznych zdań Aleksandra Wata. Całkiem jak kiedyś, na innym Salonie Poezji. Co wtedy napisałem? Więc – kilka kroków przez wytworną sień, dalej schody pod karmazynowym dywanem, wreszcie spojrzenie w prawo, przez szyby złotego foyer na pierwszym piętrze. Tak, wszystko jak na Salonie 310. w czerwcu zeszłego roku. Pani (Beata Paluch) i Pan (Krzysztof Orzechowski). Ona bokiem na wyściełanym krześle. On na wysokim barowym stołku z oparciem, tuż za obłożonym wierszami pulpitem, na jakich filharmonicy rozkładają nuty. Jeszcze Halina Jarczyk i Jacek Bylica – papużki nierozłączki przy fortepianie. Wszystko tańczy delikatnie, jak dziesięć miesięcy temu. Ręce Pana, próbującego znaleźć w powietrzu oparcie, niczym dłonie Wata na fotografii zdobiącej program Salonu. Intonacje Pana, rozpięte między pisklęcym piskiem a najciemniejszym barytonem, intonacje i twarz, co na razie nie chce się uspokoić. Głos Pani, jej powłóczyste spacery od ścieżek, czystego brzmienia. Więc na Salonie już brak intonacji skaczącej od pisklęcego pisku do najciemniejszego barytonowego krzyku. Przy fortepianie – elegijny spokój. Szukanie szeptu, czekanie na ciszę. Jak w tym wierszu, jednym z ostatnich Wata wyznań: Ogień gwiazd i ogień z kości/ naszych: wspólny ogień./ Wysoko idą dymy./ Przeleciała mewa./ Żegnaj, żono./ Żegnaj, ptaku./ Żegnaj, chmuro. To wszystko. Tak, fabularnie – podobnie jak w czerwcu 2010 roku. Tyle że czas pozwolił „przegryźć” się wzajem wszystkim gestom, spojrzeniom, brzmieniom. Stąd w epilogu bezradność na widowni twardsza niż wtedy. I bardziej nieustępliwa cisza, trudniejsza do zapomnienia. Halina Jarczyk, Jacek Bylica Andrzej Głuc Wysoko idą dymy krzesła do mikrofonu, jej śpiew, jej spojrzenia, próbujące dotknąć oczu Pana. Łapki papużek nierozłączek dobywające z fortepianu „warszawskojesienną” dziwność, paznokcie Jarczyk na strunach w jamie czarnego pudła. Wszystko to tańczy delikatnie, kolebie się, dygocze, kręci piruety. Wszystko, lecz głównie słowa Wata z czasów, gdy ból, co tkwił w nim chyba od zawsze, był jeszcze uśpiony – frazy z okolic legendarnego „mopsożelaznego piecyka i jego dwóch stron”. Co o tym pisałem dziesięć miesięcy temu? Że taki seans, to chyba dobry dla Salonów kierunek. Że właśnie taka, delikatna, prawie niezauważalna inscenizacja, snuta na kanwie słów przeżytych do spodu, lepsza jest, lepsza, gdyż bardziej nieuchwytna, mocniej niejednoznaczna, niż tylko solenne, wytworne, nieruchome odczytywanie wierszy na głos. Bodaj to pisałem. I nic się nie zmieniło, nic – poza jednym. W porównaniu z Salonem z czerwca 2010 roku, Salon sprzed dwóch dni był… Czystszy? Spokojniejszy? Bardziej spójny? Przychodzą na myśl kulinaria. Salon sprzed dwóch dni był niczym fasolka po bretońsku, leczo, bigos bądź rosół z makaronem. Wiadomo: po dwóch, trzech dniach dania te są o niebo lepsze, niż tuż po przyrządzeniu. Smaki, zapachy, przyprawy muszą mieć czas, by się „przegryźć”, związać – zlepić w jedność. Fabularnie – podobnie jak wtedy. Najpierw wspomniany futurystyczny taniec gestów, grymasów, palców, spacerów, spojrzeń, słów pociętych na sylaby i zdumiewającej, szaleńczo poskręcanej gramatyki. Później – powolne uspokojenie. Wiersze z czasów, gdy ból Wata już na dobre się obudził – miażdżył głowę, zmieniał skórę w połać, którą parzyło nawet muśnięcie. Zdania coraz bardziej zmęczone, szukające najprostszych 97 Michał Baliński Szukam Cię tam Gdzie kończy się Słowo. A zaczyna ciało. 17 kwietnia 2011 338 wiersze Poezja krzyża Wielkanoc w Salonie Poezji Irit Amiel, Adam Asnyk, Kazimiera Iłłakowiczówna, Zygmunt Krasiński, Antoni Leszczyc, Leszek Aleksander Moczulski, Cyprian Kamil Norwid, Janusz Stanisław Pasierb, Roman Pieśniarz, Tadeusz Różewicz, Władysław Syrokomla, Jan Twardowski, Kazimiera Zawistowska, Jacek Zieliński czytali Maria Maj, Adam Woronowicz grali Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Jacek Kociuban – na wiolonczeli Andrzej Głuc Adam Woronowicz, Maria Maj 98 Andrzej Głuc W połowie Wielkanocnego Salonu Poezji, w połowie wiersza Jana Twardowskiego, który czytała na głos, Maria Maj, nie ruszając się z miejsca, wymknęła się na chwilę – na czas kilku słów, albo dziewięciu kroków. Stamtąd, gdzie była – i nikogo poza nią – skapnęła na Salon tylko jej nagle złamana intonacja, szczypta łkania, wilgoć w oczach. Słowa poety coś przypomniały? Odległą stratę? Dawno uśpiony ból? Czyjąś postać, co zmartwychwstaje rzadko, coraz rzadziej i zawsze na krótko – na czas kilku słów, dziewięciu kroków? Postać ojca? Matki? Jedynej miłości życia? W „Krokach” Samuela Becketta May, która chodzi tam i z powrotem wzdłuż linii długiej na dziewięć kroków, mówi o sobie, o sobie w trzeciej osobie, o kimś, o każdym: Wymykała się o zmroku i przemykała do małego kościółka, przez północne drzwi, zawsze o tej porze zamknięte, i snuła się, tam i z powrotem, tam i z powrotem, wzdłuż Jego biednego ramienia. W niektóre noce zastygała nagle, jakby przeszywał ją dreszcz jakiejś mrożącej myśli, i stała tak, nieruchomo, sztywno, aż znowu mogła się ruszać. Ale najczęściej chodziła bez ustanku, tam i z powrotem, tam i z powrotem, póki nie znikła, tak samo jak się zjawiła. Bezszelestnie. Niesłyszalnie w każdym razie. Raz, dwa, trzy… osiem, dziewięć – zwrot. Pewnie jakoś tak było światło… jak księżyc przez pędzące… poszarpane chmury. W każdym dziewięć kroków, tam i z powrotem, tam i z powrotem, wzdłuż Jego biednego ramienia. Osiem, dziewięć – zwrot. I znów: Raz, dwa… Gdy Maria Maj, nie ruszając się z miejsca, była przez chwilę daleko i wskrzeszała dla siebie kogoś bliskiego, coś intymnego – pomyślałem o Brunonie Schulzu. O nim, bo Jezus Chrystus to jednak zbyt wiele. Przecież w filmie Andrzeja Domalika postać autora „Sanatorium pod Klepsydrą” ma zagrać Adam Woronowicz właśnie. Czekam na to chwilowe wskrzeszenie. Łudzę się – i dobrze mi z tym – że zobaczę, usłyszę filcowe kroki Schulza na chodnikach Drohobycza. Halina Jarczyk * Cytaty w przekładzie Małgorzaty Semil. Andrzej Głuc Dziewięć kroków z Marią Maj w niedzielne południe, w połowie wiersza Jana Twardowskiego. Ona i Adam Woronowicz czytali słowa o tajemnicy Krzyża. Długi dialog Matki Boskiej z Synem Bożym, dalej – strofy innych anonimów, jeszcze dalej – wiersze Adama Asnyka, Tadeusza Różewicza, Janusza Stanisława Pasierba, Kazimiery Iłłakowiczówny, Władysława Syrokomli, Zygmunta Krasińskiego, Antoniego Leszczyca, Kazimiery Zawistowskiej, Jana Twardowskiego, Leszka Aleksandra Moczulskiego, Cypriana Kamila Norwida, Irit Amiel. Czytali delikatnie, prawie na biało, bez cienia pretensji do czegokolwiek. Rzecz jasna, maleńkiego koturnu świętoszkowatości uniknąć się nie dało, ale też nie było nawet najmniejszego śladu dewocyjnego patosu. Nade wszystko – nikt nikogo nie nakłaniał do gromadzenia się w duchowej wspólnocie. Ot, kilkanaście, dwadzieścia, może trzydzieści wierszy Maj i Woronowicz podali do usłyszenia, a w każdym – echo tamtych dziewięciu kroków wte i wewte, tamtej samotności May, tamtego bycia sam na sam ze swymi nagle w pamięci zmartwychwstałymi na chwilę trupami kogokolwiek, czegokolwiek. Raz, dwa… dziewięć – zwrot. W sumie – czyż nie jest tak zawsze? Na każdą Wielkanoc? W każde Boże Narodzenie? Albo gdy tylko – obojętne, na kanwie czego: śmierci, narodzin, święta, szczęścia bądź tragedii – mignie w głowie stary, drewniany znak? Maj była jak May, Woronowicz był jak May. Oni, jeszcze Halina Jarczyk ze skrzypcami, Jacek Bylica przy fortepianie, Jacek Kociuban z wiolonczelą i wszyscy słuchający. Każdy na własną rękę był jak May, snująca się po linii przeznaczonej tylko dla niej: Widać ją, jak przechodzi przed świecznikiem. Jego płomienie, jego Jacek Bylica, Jacek Kociuban 99 Jan Paweł II Zatoka lasu zstępuje W rytmie górskich potoków Ten rytm objawia mi Ciebie, Przedwieczne Słowo. 1 maja 2011 339 Wujek Wspomnienia o duszpasterstwie turystycznym i poezja Karola Wojtyły czytali Bożena Adamek, Krzysztof Orzechowski grali Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Archiwum Krzysztof Orzechowski, Bożena Adamek 100 Archiwum Powrót do małych liter Kłopotliwy zachwyt Polek i Polaków nad niegdysiejszym skonsumowaniem przez Karola Wojtyłę Kremówki w Wadowicach – nie maleje. Przeciwnie. Należy się spodziewać, że od ostatniej niedzieli – dnia Beatyfikacji Jana Pawła II – kłopot będzie narastał. Nie ma się czemu dziwić. To nieuchronne, gdyż nieubłagana jest logika dumy narodowej: błogosławionych jest wielu, lecz tylko nasz uczcił maturę Kremówką oraz publicznie to wyznał! Zresztą – co tam „będzie”, co tam czas przyszły! Już jest. Nieuchronne – już się staje. Zaczęło się od tego, że się nie zaczęło o czasie. Niedzielny Salon Poezji wystartował z prawie godzinnym opóźnieniem. Rzecz absolutnie zrozumiała. Nikt o zdrowych zmysłach i jako takim smaku niczego nie czytałby na głos przed końcem transmisji uroczystości beatyfikacyjnych. Najpierw więc, na ustawionym w foyer wielkim telebimie, obrazy z Rzymu szły, dopiero po nich Bożena Adamek i Krzysztof Orzechowski, a także Halina Jarczyk plus skrzypce oraz Jacek Bylica za fortepianem – wystąpili. Co czytali? Co grali? Kompletnie nieważne. Otóż to! Dla nieubłaganej logiki dumy narodowej bez znaczenia jest, jakie i czyje są słowa i nuty – grunt, że brzmią one na cześć Jana Pawła II. Zaczyna się wtedy nieuchronna msza. W niedzielę zaczęła się nieuchronna msza – by tak rzec w przenośni, nie wprost, symbolicznie – msza za niegdysiejszy Kajak, za czasy zaklęte w tym, jak Kremówka słynnym, pojeździe wodnym. Tak, celebrowanie Kajaka się zaczęło, Kajaka, którym na początku lat pięćdziesiątych Wojtyła, dla zmylenia bezpieki zwany przez turystyczną młodzież Wujkiem, rzekami pływał i w cieniu którego turystyczne msze na świeżym powietrzu dla turystycznej młodzieży odprawiał. Się zaczęło celebrowanie Kajaka, celebrowanie Tras, którymi Wujek przeszedł Beskidy, Gorce, Tatry, Pieniny, Bieszczady i Jurę Krakowsko-Częstochowską, celebrowanie mistrzowskiego rytmu Marszu Wujka, celebrowanie Obozowisk, które rozbijał, Ognisk rozpalanych jedną Zapałką, Pieśni nuconych zawsze czysto zimą i latem, zawsze szczerych Rozmów z przygodnie napotkanymi ludźmi, Humoru Wujka, leśnej Swobody Wujka, wytrzymałej Nogi Wujka i precyzyjnej Dłoni Wujka. Słowem – się zaczęła i trwała msza za Normalność sprzed plus-minus sześćdziesięciu lat. Się zaczęła? Dokładnie tak. Sama z siebie się celebra zaczęła i sama z siebie przez niepełną godzinę trwała sobie, czcigodna, jasna, wzruszająca. Naczelną bowiem siłą nieubłaganej logiki dumy narodowej jest tyleż siła praw logiki (o której filozof rzekł, że to etyka myśli), co siła bezwładności uwznioślania. Nie trzeba się jakoś specjalnie natężać – Wyspiański dobrze o tym wiedział. Bez niczyjej pomocy kremówka urasta do potęgi króla Piasta, czyli do – Kremówki. Tak też sprawy się miały na Salonie zatytułowanym „Wujek”. Adamek i Orzechowski nic nie musieli, więc nic nie robili. Wspomnienia tych, co tworzyli tak zwaną Rodzinkę, towarzyszącą Wujkowi w rowerowych, narciarskich, kajakowych i pieszych wyprawach, czytali po prostu, poza koturnem. Owszem, czasem, zwłaszcza w prologu, z gardeł wypływała im łza, słodka rzecz jasna, i wyraźnie słychać było, że bieszczadzką ścieżką Stąpa przyszły Błogosławiony, a nie idzie kawał zdrowego chłopa. Ale to nie miało znaczenia. Wujek zespiżowiałby bez wspomagania konkretnych łkań. To wszystko. Tak jest. Inaczej nie będzie. Dobrze to? Źle? Wiem tylko, że gdy Benedykt XVI zarządził pod koniec mszy milczenie, stara normalność na swoje miejsce wróciła na chwilę – do małych liter. Kajak znów był tylko kajakiem, Noga Wujka – nogą wujka, a Kremówka – mazią w smaku mętną i, jak Bóg przykazał, morderczo tuczącą. Halina Jarczyk, Jacek Bylica 101 Julian Tuwim Na stacji Chandra Unyńska Gdzieś w mordobijskim powiecie, Telegrafista Piotr Płaksin Nie umiał grać na klarnecie. 8 maja 2011 czytał Jerzy Nowak śpiewała Beata Rybotycka na fortepianie grał Konrad Mastyło Jerzy Nowak Andrzej Głuc 340 Chandra Unyńska Poezja Juliana Tuwima 102 Andrzej Głuc Konrad Mastyło Na przykład to: Na stacji Chandra Unyńska,/ Gdzieś w mordobijskim powiecie,/ Telegrafista Piotr Płaksin/ Nie umiał grać na klarnecie. I tak dalej. Gdyby poemat sentymentalny Juliana Tuwima „Piotr Płaksin” czytał na głos inny aktor – pewnie pięknie by czytał. Przed pierwszym dźwiękiem pewnie by zobaczył na dnie swojej głowy ruinę pod niebem jak popiół, zarastający paprociami peron i za pękniętą szybą okna matowe oczy nad martwą gałką telegrafu. Kto wie, może też klarnet? Tak, klarnet w koszu na parasole. I rozpocząłby, powtarzając głosem ten krajobraz, a dalej – kraj obrazy następnych trzydziestu siedmiu zwrotek. Ich nastroje, twarze i gesty innych postaci, barwy rzeczy, zapachy powietrza, zdarzenia – wszystko. Powtórzyłby. Właśnie. Tak jak się wyciąga coś zza własnych pleców, coś skończonego, domkniętego, coś, co się minęło gdzieś daleko stąd w czasie dawno minionym i dziś nic innego nie pozostaje, niż tylko zdmuchnąć z tego kurz i pokazać czystym głosem, dykcją perlista, z uczuciem, łzę rodząc raz bądź dwa. Co jest, co dzieje się między słowami Tuwima a Jerzym Nowakiem, że w jego głośnym czytaniu nie brzęczy powtórzenie – nie słychać tej pięknej rezygnacji? O bohaterze opowiadania Jorge Luisa Borgesa „Pierre Menard, autor chwałę. Maleńki w ogromnym fotelu, pod względem słownym identyczny z Tuwimem, lepił stare wersy na gorąco, jak mawiają poligloci – in statu nascendi, zlepiał je sobą. Tworzył dwuznaczność? W każdym razie te przecież w istocie proste wierszyki nabrały jakiejś dziwnej nieuchwytności, zaczęły umykać, straciły na oczywistości, przestały być nieruchomymi wzorcami piękna. Tak, hasło „niechaj się tekst w teatrze dzieje zawsze tylko tu i teraz” – to jest pierwsze przykazanie aktorstwa, banał okrutny. Wiem o tym. Lecz odpowiedzcie: w ilu przypadkach na sto jest przykazaniem za trudnym? W dziewięćdziesięciu? Czy tylko w osiemdziesięciu sześciu? I kto z tych, dla których nie jest kłopotem, rozumie je tak intymnie, jak Nowak? Andrzej Głuc Maleńki w ogromnym fotelu »Don Kichota«” ktoś rzekł: „Pierre Menard tak kochał »Don Kichota«, że musiał go sobie napisać na nowo”. Nie potrafię inaczej odpowiedzieć: między frazami Tuwima a Nowakiem jest, musi być podobnie. Cokolwiek czytał w niedzielę, na wymyślonym przez siebie Salonie „Chandra Unyńska” – wiersze „Piotr Płaksin”, „Przy okrągłym stole”, „Rzuciłbym to wszystko”, „Nauka”, „Bracia”, „Rodowód”, „Nad Cezarem” albo „Łódź”, Tuwima tłumaczenia strof Aleksandra Puszkina, satyryczną prozę „Ślusarz”, wreszcie fragment „Kwiatów Polskich” – nigdy nie słychać było gestu wytwornego kopiowania krajobrazów przeszłych, dokonanych. Jakby między Nowakiem a napisanymi przez Tuwima nastrojami, twarzami, barwami, zapachami, zdarzeniami – nie istniał czas i pamięć była zbędna, gdyż z tego, co napisane, niczego nie ma za plecami czytającego. Wszystko – tu i teraz. Tylko tu, tylko teraz. Tak. I coś jeszcze. Borges powiada: „»Don Kichot« – mówił mi Menard – był przede wszystkim przyjemną książką; teraz stał się okazją do patriotycznych toastów, do gramatycznej dumy, do bezwstydnie luksusowych wydań. Chwała jest formą niezrozumienia, być może najgorszą”. A cztery akapity wcześniej: „Teksty Cervantesa i Menarda są pod względem słownym identyczne, ale ten drugi jest niemal nieskończenie bogatszy. (Bardziej dwuznaczny, powiedzą jego potwarcy; ale dwuznaczność jest pewnym bogactwem.)”. Czy Tuwim nie jest dziś, może trochę już zmatowiałym, omszałym, ale wciąż jeszcze spiżem polszczyzny – automatycznie, bez mała bezmyślnie hołubionym bożkiem językowej wirtuozerii i rymowania alchemicznego? Czytanie Nowaka to elegancka obojętność wobec intonacji głoszącej Beata Rybotycka 103 Julia Hartwig Wspomnienie jest jak żagiel wątły Pod którym morze kłębi się i nie wysycha 15 maja 2011 341 Mówiąc nie tylko do siebie… Poezja Julii Hartwig czytała Zofia Kucówna grali Renata Żełobowska-Orzechowska – na fortepianie Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski – na wiolonczelach Andrzej Głuc Zofia Kucówna 104 Andrzej Głuc Jabłka i szale Pani w wieku… Ilu lat? Można sprawdzić, lecz liczba nie ma znaczenia. Spokojna pani o jasnej głowie nosi szale niedzisiejsze. Już tak. Zapewne codziennie. Bawełniane, jedwabne, z wełny, może kaszmirowe, bądź szyte z innego, jeszcze odleglejszego sukna. Szale na każdą porę roku, długie, za dłonie. Któryś spływa z nadgarstków, gdy pani otwiera torebkę, by wyciągnąć srebrne etui z okularami, a później niespiesznie idzie do fotela za stołem przy oknie z widokiem na fasady kamienic, siada, powoli unosi kartkę i czyta wiersz. I druga pani o jasnej głowie. Układa wiersze. Myślę, że w szalu na ramionach, o zmierzchu, albo świtem. Szal jest chyba nieuchronny. Pani od układania wierszy powiada: Samotność jest w jakimś stopniu przypisana pisarstwu. Pisanie jest możliwe tylko w samotności. Nie można nagle w tłumie zacząć pisać wiersza. Szal pomaga w byciu pierwszą osobą liczby pojedynczej, łagodzi bliskość tłumu. Dwie spokojne panie więc. Zofia Kucówna i Julia Hartwig. Panie o jasnych głowach, w niedzisiejszych szalach na wiosnę, lato, jesień i zimę. Aktorstwo Kucówny, słowa Hart wig. Było już takie spotkanie na Salonie Poezji? Można sprawdzić, ale to też jest bez znaczenia. Twarde, obojętne liczby. Nieuchronne daty. Lodowata buchalteria księgowych. Wykresy, rachunki, tabele kronika- rzy. Albo prowadzone przez logopedów laboratoryjne badania aparatu mowy Kucówny. Albo matematyka polonistów, liczących sylaby w wersach Hartwig. Owszem, przydatne to wszystko, pouczające, krzepiące nawet, choć na krótko. Ale chyba lepiej jest, gdy jest tak, jak na ostatnim Salonie Poezji. Aktorstwo Kucówny, słowa Hartwig. Spotkanie poza napastliwą arytmetyką nowoczesności. Spokojna pani w szalu na ramionach czytała na głos wiersze ułożone przez spokojną panią w szalu na ramionach. Dwie osoby liczby wspaniale pojedynczej daleko, bardzo daleko od tłumu. Mogło się nie zdarzyć. Zdarzyło się. Ot i wszystko. Zdarzyło się, że się dwie samotności spotkały na wysokim stopniu porozumienia. Tak wysokim, intymnym, iż nie było sensu niczego mierzyć, ważyć, dodawać, odejmować – wystarczyło słuchać. Przypomniało się to, co na innym Salonie, bite jedenaście lat temu, 30 listopada 2003 roku, Bronisław Maj rzekł o poezji Hartwig. Że istota tych wierszy skrapla się w tytułach dwóch tomików: „Czułość” i „Zobaczone”. Albo w tej prośbie: „Daj nam widzenie czyste, nie podejrzliwe”. Tak więc – zobaczyć z czułością, bez podtekstów, czule obejrzeć. Ale co? Wszystko, co najmniejsze. Cokolwiek z rzeczy będących pod ręką. Hartwig ma czułość dla planktonu najbliższych krajobrazów. Co teraz, na gorąco, pamiętam z jej kiedyś przeczytanych wierszy? Palce jazzmana w Nowym Orleanie? Motek włóczki? Kruchość głowy małej dziewczynki? Pusty hamak w sadzie? Źdźbło trawy przy drodze skądś dokądś? Tak. Jeden z utworów Hartwig nosi tytuł „Oda do nicości”. No właśnie. Gdzie indziej napisała: Drży skóra wody pod dotknięciem słońca. Rzeczy zazwyczaj omijane – stają się naraz łupinami blasku nie do ominięcia. Kucówna nie przeoczyła niczego. Zatem i tego, że wiersze Hartwig to nie tylko smak nostalgii, nie tylko pasma melancholii, nie tylko dyskretna gorycz elegii na odejście – na nieuchronne, codzienne odchodzenie strzępów, bądź ludzi najbliższych – elegii zawsze bezradnej. Jest w nich też śmiech, czasem nawet kłująca ironia. Jak w drobiazgach czytanych w finale. Albo w zdaniach Hartwig, które Józef Opalski przypomniał na początku. Szkoda, że nikt nie chce słuchać opowieści starców. To jakby nie jeść jabłek, bo zdarzają się robaczywe. Czy trzeba coś do tego dodać? Dorota Imiełowska, Renata Żełobowska-Orzechowska, Łukasz Pawlikowski 105 Homer przekład Lucjan Siemieński Na to Odys, przebiwszy źrenicą ich swoją: „Psy jakieś! Myślicie, żem poległ pod Troją? Że nie wrócę? Więc dalej rej wodzić po domu! Z dworskimi dziewki płodzić rozpustę bez sromu, I, chociem żyw, małżonkę moją bałamucić!” 22 maja 2011 342 Homer Odyseja Pieśni XXI i XXII czytali Urszula Grabowska, Wojciech Leonowicz, Sławomir Sośnierz grali Sławomir Berny – na instrumentach perkusyjnych Adam Kawończyk – na trąbce, kalimbie i fletni Pana Sławomir Sośnierz, Urszula Grabowska Andrzej Głuc Andrzej Głuc Wojciech Leonowicz 106 Andrzej Głuc Sławomir Berny Zofia Abramowiczówna, autorka wstępu do „Odysei”, lubi tropić błędy w śpiewie legendarnego ślepca. Psychologiczne nieprawdopodobieństwa, gesty nieosiągalne dla zwykłych śmiertelników, śmiesznostki architektoniczne i inne cuda. W Pieśni XXI Telemach próbuje napiąć łuk. Abramowiczówna: W tej sytuacji jest to właściwie niecelowe […] oświadczenie Telemacha, że jeśli on przestrzeli te topory, to matka zostanie w domu, nie ma sensu, bo przecież nie od niego to zależy. Dalej, o Pieśni XXII – o Homerze jako architekcie: Dużo nabiedzili się archeologowie nad topografią pałacu Odyseusza, gdyż niełatwo pogodzić wszystkie dane wymienione w opisie rzezi zalotników i dojść do dokładnego obrazu, gdzie co się tam znajdowało. Trochę wcześniej: W czasie walki, która się wywiązuje, Telemach uzbraja ojca, siebie i obu pasterzy, co byłoby oczywiście niemożliwe w rzeczywistości. Co jeszcze? Okazuje się, że Atena (w postaci Mentora) też nie jest bezbłędna: Bogini postępuje równie niekonsekwentnie jak ongiś u Nestora: zapowiada, że będzie walczyć i że niech Odyseusz patrzy, jak to Mentor umie się wywdzięczać – i w tejże chwili przemienia się w jaskółkę i ulatuje na belkę pułapu. Co – sikorka byłaby lepsza? A może wróbel? Nie ironizuję. Więcej powiem: wzrusza mnie Abramowiczówny pilność w rozliczaniu mitu z realności, rego losu, szkielet namiętności, sieć zupełnie pustych żył. To wszystko. Cóż począć, czasem tak człowiekowi wychodzi – trochę bladawo. Ale też nie ma tego złego… Na tle bladej intonacji czytających brzmienia, co je Sławomir Berny i Adam Kawończyk dobywali ze swych perkusyjnych i dętych cudeniek, zachwycały gęstością, bez której opowieści Homera są tylko poczciwą teorią. Andrzej Głuc Poczciwa teoria to metodyczne testowanie eposu kategoriami wyłuskanymi ze zwykłej codzienności. Wzrusza mnie trud Abramowiczówny, gdyż zawsze wzrusza mnie elegancka płonność. Płonność, bo w sztuce – że stary truizm przywołam – błąd gdzie indziej się rodzi: kłamstwo i prawda nie jest kwestią niezgodności bądź zgodności fikcji z realnością za oknem. Gdzie zatem? Wewnątrz, gdzieś na nitkach wiążących elementy opowieści. Choćby na nitkach intonacji. Jak ostatniej niedzieli, kiedy Urszula Grabowska, Wojciech Leonowicz i Sławomir Sośnierz czytali Pieśni XXI i XXII „Odysei” Homera. Tyle się w Pieśniach tych dzieje! Krwi całe beczki! Jęki, jazgot ostrzy, kolosalne brzmienie przerażenia, ufności, braku litości wreszcie, wszystko, co tylko chcecie! A na scenie pod oknem – jakby mgła stojąca nad łąkami. Czytanie prawie na biało. Somnambuliczny pochód liter – słuchanie tego było niczym jazda sypialnym do Szczecina. Między wściekłym brakiem litości Odysa a jaskółką na belce pułapu – dla ucha żadnej większej różnicy. Podobna nieobecność życia. W efekcie – dowód tamtego starego truizmu o sztuce i błędzie. Kłopot z napisanymi, psychologiczno-architektonicznymi krajobrazami Homera nie polega na ich rozminięciu się z naszymi krajobrazami, na ich nieprawdopodobieństwie. Kłopot jest ten, że w czytaniu niedzielnym krajobrazy nie opuściły podstawowego poziomu słów – poziomu czarnego tuszu, skostniałego na prostokącie wyschłej celulozy. Owszem, przekazano informacje, co i w jakiej kolejności się w Pieśniach XXI i XXII działo, lecz nie dano ani smaków, ani zapachów, ani barw, ani niczego dla palców. Opowieść bez ciała. Coś jakby sam tylko schemat, wykres na milimetrowym papierze, poglądowy szkic sta- Adam Kawończyk 107 Michał Rusinek DINOŻARŁY Coś zeżarły I wymarły 29 maja 2011 343 Pełna skrzynka wierszyków Rusinka Dzień Dziecka w Salonie Poezji czytali Ewa Kaim, Grzegorz Mielczarek, Adam Nawojczyk grali Renata Żełobowska-Orzechowska – na fortepianie Mariusz Pędziałek – na oboju Andrzej Głuc Adam Nawojczyk, Ewa Kaim, Grzegorz Mielczarek 108 W samo południe niedzielne, na Salonie Poezji z okazji Dnia Dziecka, bardzo mali ludzie zdumiewali się ekwilibrystyką drobnych rymowanek Michała Rusinka – a jeden, nie wiadomo czyj tatuś, był na skwerze przed Teatrem im. Juliusza Słowackiego odrobinę „wczorajszy”. Nieruchomy krajobraz. Kibic Manchesteru United po sobotnim finale Ligi Mistrzów, w którym FC Barcelona zmieniła jego idoli, jego „czerwone diabły” – w jedenaście bladych farfocli? Gdy Ewa Kaim, Grzegorz Mielczarek i Adam Nawojczyk odczytywali dzieciom przepyszne, z poradników „Jak robić przekręty” oraz „Jak przeklinać” wyjęte, drobiny Rusinka – przez okno teatru patrzyłem na znieruchomiałego w słońcu. Nogi wyciągnięte, ręce na piersiach splecione niby warkocz, tułów w koszuli już na amen non iron i z długą nitką miast guzika pod szyją – w lewo wygięty (patrząc, że tak powiem, od strony widowni), główka klapnięta na ramię, włosy o blasku stali, z okrągłym wgłębieniem, co czoło przez pół tnie poziomo – pamiątka po kaszkiecie, który wczoraj wieczorem, przed pierwszym gwizdkiem finału, a nawet po gwizdku ostat nim, przecież jeszcze był, lecz którego dziś już, Boże Święty, nigdzie nie ma. Brak kaszkietu, brak papierosów. A na domiar złego… W słowniku zebranych przez Rusinka przekrętów dziecięcych czytamy: „Panie, nie jestem W WODZIE, abyś przyszedł do mnie. Tak, wody niestety też brak. Więc raczej nikt nie przyjdzie do nieruchomego. Z grubsza tak się ten Salon rozgrywał – na dwóch poziomach. Tu, w foyer, ktoś z czytających rzekł: Skoro są TE NISÓWKI,/ powinny być i TAMTE przecież./ Wiedzą to nawet półgłówki,/ więc z czego się śmiejecie? – a na skwerze pięty nieruchomego, pięty w umordowanych tenisówkach wbite w granitową bizantyjską mozaikę. Tu dzieci szalały na poduchach – tam rzeźba lśniła pod doskonałym niebem, rzeźba zatytułowana „Po bitwie”, albo „Powrót do domu”. Tu tańczyła fraza: DINOŻARŁY/ coś zeżarły/ i wymarły – tam, w ciszy zupełnej, pod zlepionymi czymś żółtawym powiekami nieruchomy śnił beznadziejnie naiwny sen o zwycięstwie Manchesteru. I gdyby nie wyrozumiała ławka, co w ostatniej chwili podparła jego zad i plecy, nieruchomy śniłby niemożliwe – wtulony w klomb fioletowych bratków. Pewne rzeczy możliwe są tylko w snach, bądź na tych plastrach wyobraźni, co o sen się ocierają. Tam, gdzie prawidła realności same biorą się w nawias, unieważniają, spuszczając wszystko ze smyczy i pozwalając wszystkiemu tańczyć swobodnie, wedle najcudaczniejszych pomysłów woli, gdzieś w powietrzu, tak jakby przyciąganie ziemskie nie istniało. Cóż takiego by się stało, gdyby reguły, sylogizmy i inne algorytmy codzienności – od wieków utarte zasady języka, ruchu, myśli, czegokolwiek innego – na chwilę dęba stanęły? Pewne rzeczy są możliwe tylko wtedy, gdy chce się usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Dzieci robią to ze słowami – bezwiednie. Artyści, choćby aktorzy, albo Rusinek, który językowe cuda małych ludzi zebrał i na ich kanwie ulepił swe słowne sztuczki cyrkowe – śnią dla innych i za pieniądze. W niedzielę drukowane sztuczki Rusinka świetnie nabierały ciała. Uszy, zwłaszcza uszy starych, niebywale się rozciągały. Kaim, Mielczarek i Nawojczyk, setnie bawiąc nas i siebie, przez godzinę dowodzili, że niekoniecznie trzeba mówić tak beznadziejnie „kwadratowo” jak na co dzień. A biedny „manchesterczyk”? Po nieuchronnej klęsce swych idoli (któż, naprzeciw FC Barcelony dziś stając, nie jest skazany na kciuk w dół?) z rozpaczy skamieniały na skwerze pod teatrem – niemożliwą wiktorię „czerwonych diabłów” śnił tylko dla siebie, biedniejszy o gorzałę, którą wypił, patrząc na klęskę. Śnił, śni, będzie śnił. Nie budźmy go. Mariusz Pędziałek Andrzej Głuc Nie budzić biednego Andrzej Głuc Andrzej Głuc Renata Żełobowska-Orzechowska „Jak przeklinać. Poradnik dla dzieci” autorstwa Michała Rusinka 109 Nikt cię się nie spodziewał; niebo nam cię zsyła! Witaj nam! Oby łaska bogów ci świeciła! Lecz powiedz, niech wiem wszystko: azali twa żona, Roztropna Penelopa, już uwiadomiona, Żeś wrócił? Jeśli nie wie, wyślę gońca lotem. Homer przekład Lucjan Siemieński 5 czerwca 2011 Homer Odyseja Pieśni XXIII i XXIV 344 czytali Anna Dymna, Krzysztof Orzechowski grali zespół KROKE: Jerzy Bawół – na akordeonie, Tomasz Kukurba – na altówce, Tomasz Lato – na kontrabasie oraz Sławomir Berny – na instrumentach perkusyjnych Anna Dymna Andrzej Głuc Andrzej Głuc Krzysztof Orzechowski 110 Tomasz Lato Tomasz Kukurba Ostatnia taka Ossa Nie wiedziałem, zapomniałem, jak wszyscy, nikt przecież nie wkuwa „Odysei” Homera wers w wers, na przysłowiową blachę i na wieki wieków, zapomniałem więc, że w finale epopei, pięć stron przed końcem ostatniej, XXIV Pieśni, jest jeszcze jedna niespodzianka, może nawet zasadzka, tak – zasadzka nadzwyczajnie malownicza. Wszystko jest już jasne, prawie wszystko. W prologu XXIII Pieśni oślo uparta Penelopa wciąż nie wierzy w powrót męża, sądzi, że zalotników pozarzynał któryś z bogów, nie Odys. Nie wierzy, lecz za chwilę, w łożu małżeńskim, uwierzy. I dzięki dobrej Pallas, która odwlekła kres nocy, utwierdzi się w wierze. Wreszcie Pieśń ostatnia, o którą – czy w ogóle potrzebna? czy aby nie dodana sztucznie, później, kiedyś? – już starożytni krytycy się spierali. W każdym razie – ojciec Odysa rozpoznaje syna, Pallas cudownie odmładza ojca i kilka innych dziwności się zdarza. Zostawmy je. Bo oto, pięć stron przed końcem: Kiedy się tak krzepiono w biesiadnej świetlicy,/ Przelatywała miasto Ossa wieścionośna/ Głosząc, że wszystkich gachów spotkała śmierć sprośna. Tak – Ossa! Nie chce być inaczej: dwa es, których nie można zlepić językiem na podniebieniu w es jedno. I nie dość, że Ossa, czyli uosobiona Wieść, to jeszcze właśnie – wieścionośna! Nadzwyczaj malownicza zasadzka na dykcję. Andrzej Głuc Andrzej Głuc Ossa wieścionośna, os-sa-wie-ścio-noś-na, ossawieścionośna. Spróbuj to na głos ludziom powiedzieć zrozumiale – nie łamiąc swej twarzy. Anna Dymna spróbowała w niedzielę – i uśmiechnęła się. Na tym Salonie Poezji, kiedy ona i Krzysztof Orzechowski, wyjątkowo na scenie Miniatura a nie w foyer głównego gmachu, czytali finałowe Pieśni „Odysei”, śmiechu w ogóle dużo było – przy epopei Homera może pierwszy raz aż tyle. Naśladowanie głosów, teatrzyk damsko-męskich namiętności, intonacje miłosnych wzruszeń – a wszystko to podane w sosie świadomie bajkowym, niczym dla dzieci, wszystko głoszone z celowo majestatycznym nadmiarem gestów i brzmień, zdobione złotkami iście odpustowymi. Dobre to było – migotliwe a także rozluźniające napięcie dykcyjne w aktorach, zupełnie rozluźniające. Więc gdy Dymna szczękę na Ossie wieścionośnej zwichnęła lekko, z uśmiechem ją sobie nastawiła i Ossę wieścionośną powtórzyła – już bezbłędnie. Podobnie Orzechowski, gdy mu się w innych zasadzkach żuchwa niebezpiecznie zacinała. Uśmiech – to pomagało. Dymna i Orzechowski – ich żuch wy w zwarciu ze starożytną, na trzynastogłoskowe wersy poszatkowaną polszczyzną Lucjana Siemieńskiego, co rusz szpikowaną przeróżnej maści Ossami wieścionośnymi. Zwarcie ich żuchw i zwarcie żuchw reszty aktorek i aktorów, co czytali „Odyseję”. Ciągły lęk o szczęki, zęby, języki, podniebienia, wargi. I modły, żeby nic się nie zacięło, żeby w węzeł gordyjski się nie zapętliło, żeby, Matko Święta, nie skompromitować się. Modły bądź wściekłość – między tymi skrajnościami rozpięte były od wielu miesięcy te minuty tuż przed początkiem każdego Salonu z Homerem. Jeden aktor, wgapiony w tekst – pocił się w kącie i próbując opanować drże- nie siniejących warg, powtarzał sobie szeptem wszystkie Ossy wieścionośne, co do których miał pewność, że za chwilę go zabiją. Inny aktor – odwrotnie. Po korytarzu wte i wewte kroczył, wyprostowany niczym struna, i pięknie przed wszystkimi grał (cóż za głos! jaki gest! charyzma jaka!), że spokojny jest, gdyż w dupie ma, a ma, bo przekład Siemieńskiego to w czasach naszych trup, więc nie ma się czym przejmować. Tak, modły i wściekłość – a pomiędzy pełna paleta aktorskiej bezradności. Kilkumiesięczne podglądanie wyjadaczy sceny, dygoczących przy starożytnej polszczyźnie – to cenne. A na końcu uśmiech Dymnej. Nie ma się czym przejmować. Trzeba się pogodzić – Ossa niesie, że innego przekładu „Odysei” na razie nie będzie. * Cytat w przekładzie Lucjana Siemieńskiego. Sławomir Berny Andrzej Głuc Andrzej Głuc Jerzy Bawół 111 Jorge Luis Borges przekład Krystyna Rodowska Innym świat przypadł w udziale bez reszty, ja zaś, w półmroku, przywykam do wierszy. 12 czerwca 2011 345 Milonga Poezja Jorgego Luisa Borgesa czytała Anna Polony grali Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski – na wiolonczelach Konrad Ligas – na akordeonie Roman Ślazyk – na kontrabasie Andrzej Głuc Anna Polony 112 Andrzej Głuc Łukasz Pawlikowski, Dorota Imiełowska Czytając od zawsze, od zamierzchłego dzieciństwa każdego dnia i o każdym zmierzchu będąc głową pochyloną nad opowieściami w pustej bibliotece ojca, Jorge Luis Borges może czuł niejasno, że kiedyś napisze, co rzeczywiście napisał: Nie bez gorzkiej logiki/ myślę, że słowa istotne,/ które mnie wyrażają, kryją się wśród stronic/ nie wiedzących, kim jestem, a nie wśród kart mych książek./ Tak jest lepiej. W prologu do pierwszego wydania „Powszechnej historii nikczemności” – był to jego debiut prozatorski (Editorial Tor, Buenos Aires 1935) – wyzna: Czasami przypuszczam, że dobrzy czytelnicy są w większym jeszcze stopniu szczególnymi łabędziami ciemności niż dobrzy autorzy. […] Czytanie, w każdym razie, jest czynnością późniejszą niż pisanie: bardziej zrezygnowaną, bardziej kurtuazyjną, bardziej intelektualną. Aktor, każdy aktor jest na scenie zawsze późniejszy niż cudze słowa, które mówi, albo na które w ciszy czeka, by je powiedzieć, nie ufając własnym, i zrozumieć, kim jest. Często kończy się to fiaskiem, bo nie ma słów dobrych dla każdego. Na niedzielnym Salonie Poezji Anna Polony czytała wiersze Borgesa. Niewiele: „Milonga dla Jacinta Chiclany”, „Milonga o Calandrii”, „Milonga o dwóch braciach”, „Mityczne założenie Buenos Aires”, „Luna”, sonet „Deszcz”, „Ars Poetica”. Niewiele? mowej bibliotece domu przy ulicy Tucumán w Buenos Aires? Możliwe. W końcu gorzka logika pewności, że słowa naprawdę istotne, które być może cię wyrażą, kryją się wśród stronic cudzych, jeszcze nie poznanych ksiąg, nie wiedzących, kim jesteś – to w istocie logika samotności. I tak jest dobrze. A najlepiej bywa, gdy ta goryczka okazuje się też logiką aktorstwa. * Cytaty w przekładzie Krystyny Rodowskiej. Roman Ślazyk, Konrad Ligas Andrzej Głuc Kroki dawno niewidziane Minutę przed końcem mówiła piątą strofę „Ars Poetica”: Czasem z jakiegoś zmierzchu wynurza się twarz/ patrząca z głębi jakiegoś zwierciadła./ Sztuka winna być głębią owego zwierciadła,/ które objawi tobie twoją własną twarz. Nie niewiele – Polony przeczytała wszystko. Wszystko, co u Borgesa jest przeznaczone tylko dla niej. Więc – co? Co zobaczyła w swoim głosie – ciemnej tafli szkła, wolno sunącej od okna do drzwi? Bywają Salony, na których zgoda między słowem a tym – tą, który – która czyta, tak doskonała jest, że Salon obraca się w godzinę intymności ostatecznej, kiedy wszystko, co można, to tylko pytać cicho i bez nadziei na odpowiedź. Jest wtedy w foyer Teatru Słowackiego tak, jak ostatniej niedzieli. Jakby nikogo nie było. Dobra pustka. Tylko Polony i to, co spotkała w słowach Borgesa. Szły stateczki malowane, kołysząc się mocno/ śród ruchomych na nurcie wysepek roślinnych. Jaki, czego początek, równie miękki i spokojny, dostrzegła w takim prologu Buenos Aires? Jak naprawdę nazywał się Jacinto Chiclana z jej przeszłości, którego przypomniała sobie, gdy mówiła do siebie: „Pamiętam. To było w Balvanera/ pewnej nocy gubiącej się w dali,/ kiedy ktoś rzucił nazwisko/ niejakiego Jacinto Chiclany? A to: Ten deszcz, co szybom zawiązuje oczy,/ w cichym przedmieściu radośnie zaskoczy/ czarniutkie kiście winogron na pewnym// patio, którego nie ma. Wilgocią zmieniony/ wieczór przynosi mi głos upragniony/ ojca, co wraca i wciąż żyje, zwiewny? W krótkiej ciszy po ostatniej kropce sonetu, nim kapela snuć zaczęła kolejne tango – powtórzył się dla niej głos odległy, zamajaczyły kroki dawno nie widziane? Tak, w niedzielę na Salonie Poezji przez godzinę było pięknie pusto. Jak każdego dnia i o każdym zmierzchu w tamtej, od dawna już tylko wid- 113 Aleksander Fredro O szczęśliwy kaczorze! Jak zazdroszczę twej swobodzie: Bujasz wolno po jeziorze W czułych kochanek obwodzie. 18 czerwca 2011 Specjalne spotkanie z okazji V Krakowskiej Nocy Teatrów 346 wiersze Jan Brzechwa, Anna Burzyńska, Rafał Dziwisz, Konstanty Ildefons Gałczyński, Zbigniew Herbert, Stanisław Jachowicz, Ludwik Jerzy Kern, Maria Konopnicka, Jean de La Fontaine, Krzysztof Orzechowski, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Julian Tuwim czytali Karolina Kominek, Ewa Worytkiewicz, Grzegorz Łukawski oraz goście specjalni Anna Burzyńska, Rafał Dziwisz, Krzysztof Orzechowski grali Halina Jarczyk – na skrzypcach Jacek Hołubowski – na akordeonie Grzegorz Piętak – na kontrabasie Jacek Bylica – na fortepianie Karolina Kominek, Grzegorz Łukawski, Ewa Worytkiewicz Andrzej Czapliński Salon Poezji ornitologiczno-entomologiczno-orgiastyczny 114 Andrzej Czapliński Halina Jarczyk, Jacek Bylica, Jacek Hołubowski Gdy w sobotni wieczór Grzegorz Łukawski słowo „słowik” wyrecytował tak przeciągle i mrukliwie, że siedząca obok mnie pani raka spiekła pod kokiem jak huba – przypomniał mi się pewien Ludwig, filozof austriacki, który nauczał: ostatecznym znaczeniem słowa jest sposób jego użycia. Gadanie było dlań siecią niezliczonych gier językowych. Nasz Białoszewski dodawał: w słowie dzieje się dramat, który jest nieustającym migotaniem wszystkich znaczeń, narosłych na nim przez wieki używania. Nawiasem, istnieje potężna dziedzina nauki, Teoria Literatury, która próbuje wyjaśnić sekret: czy w ogóle istnieje jeden niewzruszony sens danego tekstu i właściwie kto o nim decyduje – ten, który pisze, czy ten, który czyta? Ale zostawmy to. Zostawmy próg zbyt wysoki, wróćmy do pani z kokiem jak huba. Porzekadło ujmuje rzecz w intonacji swojskiej: zależy, na czym co leży. Albo: jeśli wpadłeś między wrony, musisz krakać jak one (oczywiście, nie tylko wron reguła dotyczy). Stąd już blisko do przypadku słynnego żydowskiego urzędnika Leonarda Zeliga, tytułowego bohatera filmu Woody’ego Allena, Zeliga, który miał tę fatalną (a może właśnie fenomenalną?) przypadłość, że tak mentalnie, jak fizycznie, niczym kameleon upodabniał się do najbliższego otoczenia. Z rudym rudział, z grubym tył, z jazzmanem „dżemował”. była wyłącznie grą lekko ukłutej wyobraźni słuchających. Trudno się więc dziwić, że gdy taką pierwszą część Salonu sam dyrektor Krzysztof Orzechowski krasił grą na… no… no nie da się tego inaczej ująć: na ptaszku, glinianym bo glinianym, wodą wypełnionym, lecz jednak ptaszku – twarz mojej sąsiadki jarzyć się zaczęła. Gdy zaś w części drugiej Orzechowski, Anna Burzyńska i Rafał Dziwisz czytali „orgiastki” przez siebie napisane – kok w kształcie huby nie mógł nie zacząć dymić. Więc dymić zaczął. Rafał Dziwisz, Anna Burzyńska, Krzysztof Orzechowski Andrzej Czapliński Pani z kokiem Czy świntuszył wśród świntuchów? Nawet jeśli nie, to na ostatnim, specjalnym, nocnym, jak głosił tytuł „ornitologiczno-entomologiczno-orgiastycznym” Salonie Poezji z okazji V Krakowskiej Nocy Teatrów, który się odbył na plenerowej Scenie przy Pompie – z pozoru zupełnie niewinne, w większości dla uszu dziecięcych przeznaczone słowa były takie, jakim niechybnie byłby Zelig w gronie świntuszących. Iście przedszkolne wierszyki Gałczyńskiego, Tuwima, Brzechwy, Kerna i Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, te rymowanki o wróbelkach, słowikach, pająkach, muchach, pchłach, konikach polnych, biedronkach, żukach, żurawiach, czaplach i innych owadach oraz ptakach, niczym w przytoczonym porzekadle – znaczyć zaczęły, co znaczyć zaczęły, gdyż położone zostały na słowie „orgiastyczność”. Tyle – plus lekko powłóczysta, lekko mrukliwa recytacja Karoliny Kominek, Ewy Worytkiewicz i Grzegorza Łukawskiego – wystarczyło, by spoza niewinnych znaczeń przedszkolnych strof ciągle wyskakiwały znaczenia inne – nieoczywiste, nieoczekiwane, i sensy nocne, ustronne, jęcząco-mlaskająco-sapiące. Czym innym, jeśli nie również tym jest teatr jako taki: wydłubywaniem spod zimnej skorupy oczywistych znaczeń tego lub innego tekstu scenicznego – znaczeń właśnie nieoczywistych? Tak. Tyle że zawsze chodzi o to samo – o stopień delikatności gestu, akcentu, intonacji. Gdyby czytający pedał orgiastyczności do dechy przycisnęli, gdyby wszystkie swe intencje, podteksty kawa na ławę wywalili – na Scenie przy Pompie mielibyśmy kolejne wcielenie ambitnego młodego teatru polskiego, czyli kolejny ciężki niczym ołów seans toporności, tym razem seksualnej. Nie przycisnęli. Tylko dotykali, muskali klasyczne rymowanki. Cała reszta 115 Miasto było ukochane i szczęśliwe, Zawsze w czerwcowych piwoniach i późnych bzach, Pnące się barokowymi wieżami ku niebu. Czesław Miłosz 26 czerwca 2011 Salon Poezji z okazji Roku Miłosza i Jubileuszu 20-lecia Partnerskiej Współpracy Krakowa i Wilna. Projekt współorganizowany z Wydziałem Kultury i Dziedzictwa Narodowego Urzędu Miasta Krakowa Nigdy od Ciebie, miasto, nie mogłem odjechać Litwa w poezji Czesława Miłosza z muzyką Mikołaja Konstantego Čiurlionisa 347 na fortepianie grał Rokas Zubovas Andrzej Kozak Dalia Michelevičiūte Andrzej Głuc Aleksander Fabisiak Andrzej Głuc czytali Dalia Michelevičiūte, Aleksander Fabisiak, Andrzej Kozak Andrzej Głuc 116 Andrzej Głuc Rokas Zubovas „Nigdy od ciebie, miasto, nie mogłem odjechać”, wyznał Czesław Miłosz. Był rok 1963, i zapewne piękny dzień w Berkeley w Kalifornii, piękny dzień bądź zmierzch. Ile tysięcy kilometrów dzieli Berkeley od Wilna? Pół globu jest pomiędzy nimi, pół, czy tylko jedna trzecia, niczym solidny kawał arbuza? I jak wiele czasu minęło od dnia, w którym opuścił swoje ukochane miasto, do chwili, kiedy w Kalifornii notował bezradne wyznanie? A wcześniej i później, przed i po Berkeley, między Wilnem a innymi miastami jego życia – jak wiele i jak długich ścieżek dałoby się wykreślić, i jak dużo czasu zajęło wędrowanie? Nie licząc początku, wczesnej młodości – całą ogromną resztę jego lat mu to zajęło? Słucham niedzielnego Salonu „Litwa w poezji Czesława Miłosza”. Słucham, jak Aleksander Fabisiak, Andrzej Kozak i wileńska aktorka Dalia Michelevičiūte czytają wiersze, a w każdym wersie mniej lub bardziej wyraźne echo Litwy, jakieś z pamięci wydłubane kształty, smaki, barwy, mgliste obrazy, resztki niegdysiejszych dźwięków. Słucham tego kawałka lirycznej biografii, autobiografii, czyli, jak sam Miłosz by rzekł, zmyślenia słucham, zmyślenia albo wielkiego snu – i liczę czas, mierzę drogi, rachunki czynię, albowiem historia wędrowania starego Odysa dowiodła, że nostalgia, czyli bezradność pamięci, rym nagle już tylko „ostrość i przezroczystość”. Rachuj tedy. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem… Andrzej Głuc Rachowanie porzuconych rzeczy jest sprawą zegarków i geografii. I dobrze też znam tę oto pewność Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. „Żeby napisać zdanie warte czytania, muszę wpierw obejść kulę ziemską”. Nigdy od ciebie, miasto, nie mogłem odjechać. Jest w tych słowach wiele, wiele lat. Długa była mila ale cofało mnie jak figurę w szachach. W tej mili są dziesiątki tysięcy kilometrów, a w ruchu wieży lub konia – włóczęga pamięci. Nie tylko ten wiersz, wszystkie wiersze Fabisiak, Kozak i… czytają tak, jakby zrobione były one tyleż ze słów, co z kolosalnego czasu i ogromnej przestrzeni. Pięknie czytają. Słucham ich. Czytają z cudownie spokojną rezygnacją w głosach. Słucham ich uważnie. Uciekałem po ziemi obracającej się coraz prędzej/ A zawsze byłem tam: z książkami w płóciennej torbie,/ Gapiący się na brązowe pagórki za wieżami Świętego Jakuba/ Gdzie rusza się drobny koń i drobny człowiek za pługiem,/ Najoczywiściej od dawna nieżywi. Jak przeliczyć wieczność ostatniej frazy? Nie wiem. Tylko słucham. Tak, to prawda, nikt nie pojął społeczeństwa ni miasta,/ Kin Lux i Helios, szyldów Halperna i Segala,/ Deptaku na Świętojerskiej nazwanej Mickiewicza./ Nie, nikt nie pojął. Nikomu się nie udało./ Ale kiedy życie się strawi na jednej nadziei:/ Że w jakiś dzień już tylko ostrość i przezroczystość,/ To, bardzo często, żal. Więc aby przeliczyć wieczność, trzeba w pamięci rachować opuszczone przez siebie rzeczy, dociekać sumy, która wyjdzie z dodawania starych kin, co ich już nie ma, od dawna martwych szyldów, kawałków zdławionego asfaltem bruku na głównym deptaku opuszczonego miasta? Opuszczonego przez kogo? Przeze mnie? Przez ciebie? Przez nią lub niego? Obojętne. Tak, należy rachować porzucone rzeczy. Nic więcej nie da się zrobić, czekając na dzień, w któ- Dwujęzyczne wydanie wierszy wileńskich Czesława Miłosza z okazji setnej rocznicy urodzin poety 117 Urszula Kozioł W słowach zamieszkałych przez miłość kryje się nieskończona możliwość przeżywania miłości takiej samej 10 września 2011 348 Salon na Parnasie Uroczyste spotkanie w ramach I Krakowskiej Nocy Poezji wiersze Urszula Kozioł, Ewa Lipska, Czesław Miłosz, Leszek Aleksander Moczulski, Jan Polkowski, Janusz Szuber, Bohdan Zadura z udziałem poetów Urszuli Kozioł, Ewy Lipskiej, Leszka Aleksandra Moczulskiego, Jana Polkowskiego, Janusza Szubera, Bohdana Zadury oraz Anny Dymnej, Bronisława Maja grali Renata Żełobowska-Orzechowska, Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski – na wiolonczelach Jan Polkowski, Urszula Kozioł, Leszek Aleksander Moczulski Andrzej Głuc Andrzej Głuc Bohdan Zadura 118 Andrzej Głuc Halina Jarczyk, Jacek Bylica Anna Dymna, Bronisław Maj Janusz Szuber Ewa Lipska Andrzej Głuc Tak, Wielka, zaprawdę, powiadam wam, Wielka to Noc była, Kolosalna – a tu sześć małych niedowierzań. Była to Pierwsza Krakowska Noc Poezji i w samym jej środku, oczywiście na Dużej, Największej Scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego, Odświętny Krakowski Salon Poezji, godzina pod tytułem „Salon na Parnasie” – a tu sześć cichych zdumień, może nawet zawstydzeń delikatnych i pobladłych z lęku przed głośnym czytaniem publicznym (Boże Święty!) i do mikrofonu (Chryste, chroń nas!), do mikrofonu oraz wyraźnie (Matko Częstochowska, miej litość i wykręć korki!). Sześć gotowych do salwowania się ucieczką istnień poetycznych, na tejże Największej Scenie rozsadzonych, nad słowami skulonych, każde nad swoimi, i cichuteńko nad nimi chrząkających w poszukiwaniu odpowiedniego tonu, o którym przecież wiedzą, że go nie znajdą. A jednak chrząkają! Oni: Urszula Kozioł, Ewa Lipska, Bohdan Zadura, Leszek Aleksander Moczulski, Janusz Szuber i Jan Polkowski. Poeci, na dnie Wyjątkowo Odświętnej Nocy czytający, próbujący czytać swoje wiersze. Urocza noc dobrych lęków! „Ja to napisałam?!! Naprawdę?!!”. „Stworzyłem to ja?!! Doprawdy?!!”. Niedowierzanie Kozioł – bardzo stonowane, miękkie, trochę niby krótka drzemka babci przy piecu. Pięknie przykryte profesorską intonacją niedowierzanie powodów naraz – wiersze swoje poeci czytali właśnie tak, jakby dopiero przed chwilą je napisali lub nawet tu i teraz, na gorąco i na głos notowali. Tak, czytali, jakby głosami swoimi szli granicą dźwięków jeszcze nie do końca spełnionych, świeżych, najświeższych. I to było dobre. Bardzo ludzkie. Na miarę powszechnych, codziennych niedowierzań, zdumień, zawstydzeń i lęków. Andrzej Głuc Sześć małych dygotów Lipskiej. Zadura i jego niedowierzanie męskie szalenie, szczere, wręcz bitewne. Ciche i ciepłe jak polna mysz w sierpniu niedowierzanie Moczulskiego. Pełne pokory, lekko przepraszające niedowierzanie Szubera. Polkowski wreszcie, Polkowski i jego wirtuozerskie wciskanie niedowierzania pod mozolnie wykreowane oblicze człowieka, który jasno daje do zrozumienia, że mało jest lepszych od niego. Tak, uroczy seans w sześciu krótkich aktach to był. Sześć bardzo normalnych, bardzo ludzkich lęków w cieniu Wielkiego Dostojeństwa. Tam, wokół, proszę ja was, Cudowna Nocna Odświętność, Światła Najjaśniejszych Reflektorów i chyba z tysiąc Znawców Teatru i Poezji na Złoconej Widowni, w pluszowych lożach, i jeszcze wyżej, na Jaskółce, pod sam sufit, z którego zwisa żyrandol Piękny i Gigantyczny niczym czubkiem w dół odwrócona piramida egipska – a tu paniczne modły skulonych sześciorga o to, żeby się za chwilę nie jąkać i żeby metafory ich nie wznieciły śmiechu na świecie. „Tak mi dopomóż, Boże Wszechmogący, oraz Wszyscy Święci, amen…” Dopomogli. Nie wiadomo, czy On i Oni, ale ktoś ewidentnie dopomógł. Możliwe, że był to Czesław Miłosz. W wierszu „Kraina poezji”, który na początku ostatniego Salonu Anna Dymna i Krzysztof Orzechowski odczytali, Miłosz radzi: Do tej krainy idź ścieżkami tonów,/ Z których się rodzą spokojne muzyki,/ Granicą dźwięków jeszcze nie spełnionych,/ Zaczętych tylko. I posłuchali poeci Miłosza. Właśnie tak „szli” przez godzinę, nie ruszając się z miejsc. By uczcić Wysokopienną Noc, na Wielkiej Scenie, w Wielkich Światłach, wobec tysiąca Wielkich Smakoszy, może z wrodzonej tremy, może z wrodzonej skromności, może z wrodzonej niewiary w jakość swoich słów, może ze wszystkich tych Andrzej Głuc Andrzej Głuc Renata Żełobowska-Orzechowska, Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski 119 Vicente Huidobro przekład Krystyna Rodowska Ja jestem w innych rzeczach Podróżuję oddając szczyptę mego życia Pewnym drzewom i pewnym kamieniom Które na mnie czekały od wielu lat 2 października 2011 349 Umocz wargi w kamieniu Przekłady z poetów latynoamerykańskich wiersze Gastón Baquero, Jorge Luis Borges, Pablo Antonio Cuadra, Nicolás Guillén, Pablo Neruda, José Emilio Pacheco, Nicanor Parra, Ambar Past, Octavio Paz, César Vallejo czytali Marta Waldera, Wiktor Loga-Skarczewski gość specjalny Krystyna Rodowska śpiewała Marta Bizoń na fortepianie grał Jacek Bylica Marta Waldera, Wiktor Loga-Skarczewski Andrzej Głuc 120 Andrzej Głuc Marta Bizoń, Jacek Bylica Ten, co obejmuje kobietę, jest Adamem. Kobieta jest Ewą. Tak rozpoczął się kolejny sezon Krakowskich Salonów Poezji. Który to już? Ósmy? Dziewiąty? Pięćdziesiąty? Chyba dziewiąty. I znów wszystko było, jak zawsze w przeszłości: pierwsze powitanie, pierwsze śmiechy, pierwsza cisza przed pierwszym czytaniem, pierwszy wers – lecz w istocie też takie, jakby przeszłych początków salonowych nie było i dopiero teraz wszystko zaczynało się naprawdę. Dokładnie takie, jak miłość w prologu wiersza Jorge Luisa Borgesa „Szczęście”. Ten, co obejmuje kobietę, jest Adamem. Kobieta jest Ewą./ Wszystko zdarza się po raz pierwszy. „Szczęście” czytała pani Krystyna Rodowska, „Szczęście” wyjęte z zachwycającego, świeżo przez Biuro Literackie we Wrocławiu wydanego tomu jej tłumaczeń wierszy poetów latynoamerykańskich „Umocz wargi w kamieniu”. Po niej, już do końca, recytowali aktorzy – Marta Waldera i Wiktor Loga-Skarczewski. I przy fortepianowym akompaniamencie Jacka Bylicy Marta Bizoń śpiewała trzy razy. Borges zatem, a dalej: Octavio Paz, Gastón Baquero, José Emilio Pacheco, Nicolás Guillén, Pablo Neruda, Nicanor Parra, César Vallejo, Ambar Past, Pablo Antonio Cuadra. Ich słowa. Meksyk, Argentyna, Kuba, Chile, Peru, Nikaragua. Stamtąd zdania dotkliwie gęste. Nie Ten, co patrzy na piaskową klepsydrę, widzi, jak rozsypuje się imperium./ Ten, co się bawi sztyletem, śmierć Cezara przeczuwa./ Ten, co śpi, jest wszystkimi ludźmi./ Na pustyni ujrzałem młodego Sfinksa o dopiero co wyrzeźbionych kształtach. Wreszcie finał nie do ominięcia, który przecież można czytać jako aforystyczną definicję aktorstwa, teatru w ogóle, a także jako definicję słuchania, oglądania, czytania dziś tego, co ktoś wieki temu skomponował, namalował, napisał. A także 349 Salonów przeszłych i całej reszty Salonów, które dopiero zaczną się stawać, od najbliższej niedzieli – nie wiadomo jak długo. Posłuchajcie. Nic dawnego pod słońcem./ Wszystko zdarza się po raz pierwszy, ale na modłę wieczności./ Ten, co mnie czyta, stwarza moje słowa. * Cytaty w przekładzie Krystyny Rodowskiej. Krystyna Rodowska, Anna Burzyńska Andrzej Głuc Nic dawnego pod słońcem sposób ich tajemnic zamknąć w jednej, porządkującej formule. Lecz tajemnicom tym, jak sądzę, po drodze ze starą pewnością Gabriela Garcii Márqueza, który powiedział, że dotknąć w pisaniu sedna Karaibów, to ulepić ze słów zapach gnijącego owocu Guawy. Zapachy, barwy, faktury, smaki. W tych wierszach jest ogrom gęstej, lepkiej sensualności, mało lodowatych konstrukcji intelektualnych. Poza nieosiągalnym Borgesem, co tkał swe dojmujące opowieści z miękkich ziaren mózgu – opowieści innych poetów raczej nie są filozofujące. One dotykają i pozwalają się dotykać, wchodzą w nos, oczy, uszy, między wargi, zlepiają język z podniebieniem. Niby większość wierszy świata całego i czasów wszystkich taka jest, taka chce być, lecz napisana gęstość latynoamerykańska to osobna jakość, iście babilońska, do czytania, owszem, lecz do czytania, które w ostateczności okazuje się powolnym przejściem, włóczęgą, brnięciem. Przypomina się „Raj”, legendarna powieść kubańczyka José Lezamy Limy, niepoprawnego sybaryty, wytwórcy skrajnie barokowych fraz, o każdej porze każdego dnia z nieodłącznym cygarem w zębach. „Raj” – jezioro rozgrzanego towotu. Ale zostawiam to. Dodam tylko, że Waldera, a zwłaszcza Loga-Skarczewski, aktor o słuchu jak się zdaje absolutnym – nie rozcieńczyli gęstości poezji. W niedzielę była ona, jaka jest w istocie: lepka, hipnotycznie lepka. Tyle niech wystarczy. Wracam do początku – do „Szczęścia”, które uczy, że wszystko zdarza się po raz pierwszy, zawsze tak. Spokojne zwierzęta podchodzą, abym nazwał je po imieniu. Jak nikt nigdy. Nie ma liter w księgach biblioteki. Lecz kiedy je otworzę, wynurzają się. Jak nigdy wcześniej. Ten, co wchodzi do rzeki, zanurza się w Gangesie./ 121 Tadeusz Różewicz mógł służyć do krojenia chleba nożyk z żelaznego wieku pomyślałem – z obozu zagłady 9 października 2011 350 Nożyk Poezja Tadeusza Różewicza czytał Mariusz Benoit na saksofonie grał Leszek Szczerba Mariusz Benoit Archiwum Spotkanie z okazji Jubileuszu dziewięćdziesiątych urodzin Poety 122 Archiwum Stare opowieści Głos. Gruby plaster ciemnego filcu. Głos Mariusza Benoit i słowa „Nożyka profesora” Tadeusza Różewicza. pociąg towarowy/ wagony bydlęce/ bardzo długi skład […] ten pociąg/ nie odjedzie/ z mojej pamięci// pióro rdzewieje. Słowa przez chwilę właśnie takie, jakby zrobione z ciemnego filcu – takie jakimi jeszcze nigdy nie były, chyba że Benoit czytał je gdzieś wcześniej, na głos, choćby tylko sobie, któregoś zmierzchu. A gdy głos milknie – znów są tylko czcionki. Te co zawsze. Znaki bez właściwości. Czy o czymś zapomniano? Tade usz Różewicz skończył dziewięćdzie siąty rok życia. Od 1947 – roku jego debiutu, roku wydania tomu wierszy „Niepokój” – do dziś, przez sześćdziesiąt cztery lata, dwa, trzy pokolenia, tysiące gimnazjalistów, studentów, nauczycieli polskiego, polonistycznych magistrów, doktorów i profesorów nadzwyczajnych, a także zwyczajnych, i ze wszystkich stron świata, literackich historyków oraz teoretyków, recenzenckich gryzipiórków, krytyków wiekopomnych, eseistów, reżyserów, filozofów, historyków idei, publicystów, kolegów po fachu, pewnie też ideologów wszelkiej barwy, namiętnych amatorów wreszcie – od 1947 roku legiony te o jego nieprzeliczonych wierszach, jego prozie i nadzwyczajnym teatrze dały głos na żywo, na piśmie, na scenie. Jak potężna jest bibliografia zdań o Tadeuszu Różewiczu? Czy możliwe, że o czymś zapomniano? Coś przeoczono? Przemilczano – z bezradności bądź cynicznie – jakiś sekret? Na planecie interpretacji jego słów – czy istnieje jeszcze szansa na kopernikański przewrót? Trochę wątpię. Więc co pozostaje? Powtarzać? Na okoliczność jubileuszu własnymi zdaniami streścić sześćdziesiąt cztery lata cudzych przekonań? Owszem, można. Nawet trzeba. Ale można też, dokładnie mówiąc – można było w niedzielę na Salon Poezji przyjść posłuchać Benoit czytającego wiersze Różewicza. Klasyk mawiał, że nic innego ludzkości nie pozostaje, tylko wciąż od nowa powtarzać sobie stare, kiedyś przez kogoś opowiedziane historie, delikatnie, ostrożnie dodając do nich małe ziarno własnej intonacji, tak małe, by nie zgruchotać oryginału. Całkiem jak Benoit. „Nożyk profesora”, „Z życiorysu”, „List do ludożerców”, „Szkic do erotyku współczesnego”, „Dlaczego poeci piją wódkę”, „Z ust do ust”, „Poemat apatyczny”, „Wśród wielu zajęć”, „Jajko Kolumba”, jeszcze pięć, może dziesięć innych wierszy. I w każdym z nich, na głos czytanych, ten sam świeży naddatek, to samo Benoita brzmienie nie do powtórzenia, to samo ostrożne dotykanie starych słów ciemnym filcem. Ale też zawsze to samo wrażenie, że Benoit, nim wypowie pierwsze słowo wiersza, gdzieś w głowie, w uszach, w gardle – sprawdza wielką ilość możliwych do wykorzystania intonacji, grzebie w stosie przeróżnych akcentów, w gamach szeptów, krzyków, pauz. Sprawdza, mierzy, waży, przymierza do fraz – i odrzuca prawie wszystko, zostawiając tylko to, co nieuchronne. Intonację bliską zeru, bez nadziei na recytatorski barok, dojmująco suchą, ascetyczną tak, iż mało brakuje, a zostałby tylko mruk, o ile nie nic. Artur Sandauer się ostatniej niedzieli przypomniał, jego sławna opinia, że wiersze Różewicza są niby wraki, po których wyraźnie widać, jakiej świetności okrętami kiedyś były. Zostawmy dyskusję o słuszności tego sądu. Niech wystarczy, że Benoit odrzuca papuzie intonacje, karnawałowe wirowanie akcentów, szeptów, krzyków i pauz, odrzuca, podobnie jak Różewicz, liryczne arabeski, by skonstruować wzruszenie z samych kości zdań. I to jest dobre. Różewicz i Benoit – świetny związek zgody temperamentów znających moc chłodu. Do tego okruch ciemnego filcu – czyli świeżość przez chwilę. Nic więcej. Tyle w zupełności wystarczyło. O Różewiczu wszystko już zostało powiedziane. Tak. Oprócz tego, co będzie do usłyszenia, gdy inni kiedyś sobie i nam od nowa snuć zaczną na głos jego stare, dawno temu opowiedziane historie. Leszek Szczerba 123 Wisława Szymborska Jest więc taki świat, nad którym los sprawuję niezależny? Czas, który wiążę łańcuchami znaków? Istnienie na mój rozkaz nieustanne? 14 października 2011 Spotkanie odbyło się w Akademickim Teatrze Młodym w Kijowie 351 Specjalny Polsko-Ukraiński Krakowski Salon Poezji w Kijowie w ramach Polskiej Prezydencji 2011 wiersze Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz, Tadeusz Różewicz, Wisława Szymborska, Jan Twardowski czytali aktorzy ukraińscy Polina Łazowa, Mark Drobot, Ihor Sławynski oraz polscy Anna Dymna, Katarzyna Zawiślak-Dolny, Radosław Krzyżowski grał zespół Motion Trio: Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek Katarzyna Zawiślak-Dolny, Mark Drobot, Ihor Sławynski Sergij Ukrainets 124 Mówiłem to już, niejeden raz się już spowiadałem z tego mojego i nie tylko mojego braku wiary, z tej mojej fatalistycznej pewności, że cała ta Anny Dymnej zabawa w czytanie poezji na głos nie potrwa długo. Po Salonie pierwszym, koło południa 20 stycznia 2002 roku, syknąłem do Żuka Opalskiego: „Cudów nie ma, jeszcze ze dwa, no, góra sześć razy. Sześć niedziel i będzie po ptakach…” Owszem, idea zacna – ciągnąłem już tylko w myślach – a nawet szlachetna, tak oswajać z wierszami nasz cokolwiek głuchawy na język naród, zwłaszcza w epoce miłościwie panujących esemesów oraz innych ćwierkań głuchawy, ale zacność to jedno, a skłonność rodaków do prędkiego nudzenia się zdaniami zbyt skomplikowanymi – to drugie. Tak dumałem – a tu proszę! 14 października 2011 roku Dymna Salon Poezji w dalekim Kijowie poprowadziła, Salon specjalny, Salon odświętny, w ramach polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. Tak – tam trwała godzina z wierszami. Tak – w Kijowie. W Akademickim Teatrze Młodym aktorzy ukraińscy: Polina Łazowa, Ihor Sławynski, Mark Drobot, i aktorzy polscy: Anna Dymna, Katarzyna Zawiślak-Dolny i Radosław Krzyżowski, w dwóch językach czytali wiersze Wisławy Szymborskiej, Jana Twardowskiego, Tadeusza Różewicza, Czesława Miłosza oraz Zbigniewa Herberta. A kiedy mil- Szanowni Państwo! Na dzisiejsze spotkanie wybraliśmy wiersze kilkorga współczesnych polskich poetów, którzy niewątpliwie należą do największych – choć każde z nich z różnych powodów. Znajdzie się wśród nich dwoje Laureatów Nagrody Nobla – mistrzyni ironii i lapidarnej pointy, obdarzona znakomitym poczuciem humoru i dystansem do świata – Wisława Szymborska i niepokorny intelektualista, twórca poezji kontemplacyjnej i metafizycznej – Czesław Miłosz. Najwybitniejszy filozof wśród poetów polskich – Zbigniew Herbert i eksperymentator – awangardysta, uważany także za pierwszego polskiego postmodernistę – Tadeusz Różewicz. I wreszcie – ks. Jan Twardowski – fenomen całkowicie osobny, łączący w swoich utworach głębokość spojrzenia z niezwykłą prostotą i trafnością słowa poetyckiego, którego utwory, pełne autentycznej miłości do człowieka są w ostatnich latach bez wątpienia najchętniej czytane przez wszystkich Polaków. Wybór nie był łatwy, bo Polska, jak powszechnie się uważa, jest ojczyzną poetów i nawet dzisiaj, w trudnych dla literatury czasach, publikuje się w naszym kraju znacznie więcej tomików poezji, niż innych gatunków literackich. Jednak twórczość tych pięciorga stanowi, bez wątpienia, przysłowiowy creme de la creme – esencję polskiej poezji, która w najtrudniejszych dla nas momentach przynosiła nam pocieszenie i dawała możliwość zadumy nad sensem istnienia. Mamy nadzieję, że również dla Państwa to krótkie spotkanie z twórczością naszych wybitnych poetów stanie się chwilą prawdziwie magiczną. Krzysztof Orzechowski Fragment listu dyrektora Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie do uczestników spotkania w ramach polsko-ukraińskiego Krakowskiego Salonu Poezji. Kijów, 14 października 2011 Anna Dymna, Stanisław Mojsiejew Sergij Ukrainets Dokąd biegnie napisana sarna kła polszczyzna i ukraiński – Motion Trio, czyli Janusz Wojtarowicz, Paweł Baranek i Marcin Gałażyn grali swoje nieśmiertelne akordeonowe kawałki. Pomyślał ktoś 20 stycznia 2002 roku w Krakowie o Salonie na Ukrainie w roku 2011? Pomarzył ktoś, że Kijów usłyszy wtedy czytany po ichniemu i po naszemu genialny początek wiersza Wisławy Szymborskiej „Radość pisania”: Dokąd biegnie ta napisana sarna przez napisany las? Zostańmy przy napisanej sarnie jako przenośni, przy biegu jej. Rozbiegła się fantastycznie! Rozbiegła się we wszystkie strony świata i dobiegła do trzydziestu trzech, tak jest, trzydziestu trzech miejsc w Polsce i sześciu, nie inaczej, sześciu poza granicami Polski. Salony mniej lub bardziej regularne, choćby tylko jednorazowe, były i są, dzieją się w Gdańsku, Tczewie, Tarnowie, Częstochowie, Opolu, Lublinie, Oświęcimiu, Gdyni, Koninie, Szczecinie, Supraślu, Warszawie, Kielcach, Skawinie, Pruszkowie… Nie, nie wymienię wszystkich zakątków, wymienię jedynie najdalsze: Dublin, Sztokholm, Montreal, Ottawa, Wiedeń i rzeczony Kijów. Co dalej? Teraz już wszystko jest możliwe. Teraz, kiedy pączkowania Salonów Poezji, tej reakcji łańcuchowej chyba nie da się już zatrzymać – ludzie mogą się spodziewać wiersza nawet w najmniej dla poezji przyjaznych środowiskach, miejscach, dziurach. Wszędzie, po prostu. Josif Brodski apelował ongiś, by we wszystkich szufladach nocnych szafek wszystkich moteli i hoteli Ameryki, obok spoczywających tam egzemplarzy Pisma Świętego – położyć tomiki poezji. Brodski chyba byłby dziś z Dymnej dość zadowolony. Radosław Krzyżowski, Polina Łazowa Sergij Ukrainets Olga Lebedewa Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek 125 Jacek Cygan Żeby został po mnie chociaż odcisk rzęsy na powierzchni muszli. Spojrzenie zastygłe w bursztynie. Jedno zdanie odbite w węglu. 16 października 2011 352 Pies w tunelu Promocja tomiku wierszy Jacka Cygana czytali i śpiewali Marta Bizoń, Kamila Klimczak, Renata Świerczyńska, Andrzej Róg gość specjalny Jacek Cygan grali Leopold Kozłowski, Konrad Mastyło – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Andrzej Głuc Jacek Cygan, Kamila Klimczak, Marta Bizoń 126 Konrad Mastyło Andrzej Róg Jacek Cygan lubi Rzym, a jeszcze mocniej lubi, że lubi. To skutkuje lubieniem trzecim – lubieniem publicznego bajania o dwóch pierwszych, że tak powiem, „lubieniach”. Nie tylko Rzym lubi. Cygan lubi też Wenecję, Neapol, Toskanię, słowem – Italię całą, oraz w ogóle ładne miejsca, w Europie lub dalej. Lubi to, co ładne, ciekawe, w historii osadzone, albowiem krajobrazy takie, miejskie, wiejskie bądź naturalne, dają mu asumpt do wzruszeń, te zaś wsuwają mu pióro w palce – i Cygan wiersze układać zaczyna. Nie wiadomo, czy pióro jest gęsie, jeśli o mnie chodzi – nie zdziwiłbym się. Gęś, zwłaszcza gęś dzika, jakoś pasuje do Cygana i liryki jego. Oczywiście, nie o dzikość chodzi. Chodzi o pachnące łąką, szuwarami i okoniem ciepło naturalne, nie hodowlane, sztuczne, rzekłbym – na siłę tuczone. Mówię dokładnie o tym cieple, którym nas wszystkich Cygan okrył w niedzielne południe, którym się z nami podzielił, jak dobra babina pajdą domowego chleba. Tak, kolejna rzecz, którą lubi Cygan, to okrywać świat puchowym kocem swej do siebie szeptanej prawie modlitwy. Lubi, gdy nam czyta, uśmiechnąć się delikatnie, spojrzeć nad naszymi głowami, spojrzeć tam, w daleką stronę, spojrzeć i dostrzec coś dla nas niedostępnego – po czym lubi opowiedzieć nam o genezie swego następnego wiersza, który zaraz Andrzej Głuc kłopoty z odprowadzaniem łez. Co jeszcze lubi? Plażę, która jest jak biurko i morze niczym inkaust. Lubi pytanie: dokąd odchodzą przyjaźnie? Lubi Wenecję grającą z wodą o swą duszę. Blaknące na ścianach krakowskiego Kazimierza żydowskie napisy, tutejsze drzewka oraz bramy i sienie, w których dziś spoczywa tylko milczenie, a jeśli już coś szumi – to jedynie pamięci wiatr, pamięci o tych, co byli tu tyle lat i nie wiadomo, czemu poszli nagle w świat… Wiatr-lat-świat… Tak właśnie, lubiąc to i tysiąc innych cudowności, Cygan lubi też ciekawie rymować. Słowem – lubi cały glob. A glob niechybnie lubi Cygana. Więc – przytulmy się wzajem. I pocałujmy się. I zapłaczmy. I zjedzmy mordoklejkę. Koniecznie wielką. Mała nie uchodzi. Andrzej Głuc nam przedstawi osobiście, gdyż – jak wyznał na niedzielnym Salonie Poezji – poeta czytający swe utwory to tajemny rytuał… Nikt na widowni nie śmiał rzec „amen”. I słusznie. To był dopiero początek. Do końca została godzina – czas, co dowiódł, że Cygan lubi też swych przyjaciół, którzy, jak Andrzej Zieliński, przybyli, by być z Cyganem w chwili jego lirycznej spowiedzi, bądź – jak Marta Bizoń, Kamila Klimczak, Renata Świerczyńska, Andrzej Róg – po to, by przeczytać i odśpiewać frazy Cygana oraz by – jak Halina Jarczyk grą na skrzypcach i Konrad Mastyło grą na fortepianie dodać wierszom uroku. Ba! Pojawił się nawet najwspanialszy klezmer – sam Leopold Kozłowski! Czytali więc przyjaciele Cygana, których Cygan lubi, oni i sam Cygan czytali utwory z nowego tomu Cygana „Pies w tunelu”, i śpiewali stare pieśni do słów Cygana, choćby tę legendarną, tę o czasie, co nas uczy pogody. Jaki tego efekt? Okazało się, że Cygan lubi psy bezdomne, biedne i głodne, a także lubi swój ból, którego doznaje na widok zwłok psa, leżących gdzieś przy drodze. Lubi kawę ze śmietaną w ogródku kawiarni rzymskiej, bo gdy ją popija – widzi ciemne od spodu oliwki na oliwkowym drzewie, które mu przypominają oczy jego ociemniałej mamy. Wracając do bólu – Cygan najwyraźniej lubi też dzielić się z nami bolesnymi wrażeniami z oglądania bladych, już chłodnych, lecz wciąż czułych rąk jego zmarłej mamy. Lubi wyszeptać refleksję o istocie poezji, która to poezja potrafi czasem wyciągnąć na jaw linie papilarne zła. Lubi pisać o śmierci ścierającej watką z twarzy umarłych życie. Lubi starość tulipanów, gdyż przychodzi ona tak szybko. Lubi bruzdę zrobioną w pocie czoła, a także rzymianina czyniącego Cyganowi wyznanie, że oto są Halina Jarczyk Leopold Kozłowski Andrzej Głuc To, co lubi Jacek Cygan Andrzej Głuc Andrzej Głuc Renata Świerczyńska 127 Anonim przekład Adam Rybiński Prawo tagelmust ciemnego jest dla mnie jaśniejsze niż światło, prawo które nakazuje ukrywać swą twarz w gniewie, pysze, cierpieniu, miłości a nawet i śmierci. 23 października 2011 Salon Poezji w ramach Festiwalu Barwy Maroka tańczyła Małgorzata Kujawa na bębnach grał Wojciech Sochaczewski spotkanie poprowadził Jakub Ciećkiewicz Dorota Godzic, Wojciech Sochaczewski Błażej Wójcik Archiwum czytali Dorota Godzic, Błażej Wójcik Archiwum 353 Pustynia?… Poezja Tuaregów 128 Archiwum Ktoś kiedyś przebił włócznią stopę jednego z tych, którzy o zmierzchu siedzieli na piasku o niewysłowionej barwie wokół leniwego ognia i słuchali wierszy snutych przez kogoś takiego jak oni, snutych może szeptem, w nikomu poza nimi nieznanym języku tamahak. Przedziurawił? Dlaczego? Przedziurawił cudzą nogę – z zazdrości? Czynił ból, bo chciał się za coś zemścić? Taką wymierzył karę? Dźgał ku pamięci? Ku przestrodze? A może z banalnej złości? W sumie – obojętne. Istotne, że zraniony zdławił własny wrzask, zdusił niedelikatne gesty, nie drgnął. Czekał, cierpliwie czekał, aż skończy się brzmienie języka tamahak, aż ucichnie wiersz. Podobnie było z jadowitym wężem, o innym zmierzchu, przy innym leniwym ogniu, na innej garści tego samego nieogarnionego piasku Sahary o niewysłowionej barwie. Jadowity sunął po ramieniu kogoś zasłuchanego, lecz nie był to powód, by płoszyć metaforę. Dygot, palce na rękojeści, ostrze w cielsku gada – to był scenariusz zbyt gwałtowny, by go realizować natychmiast, za sprawą poezji – trzeba było tę fabułę wstrzymać. Ocalenie życia musiało poczekać na koniec recytowanego wiersza. Na ciszę przed następnym. Dopiero wtedy śmierć jadowitego. Po czym kolejna strofa. I jeszcze. Aż do środka nocy. go sekretu. Jak w pozornie monotonnych rytmach, przez Wojciecha Sochaczewskiego dobywanych z bębnów. Jak w tańcu, którym Małgorzata Kujawa wypełniała czas między słowami. I takie też było czytanie Doroty Godzic i Błażeja Wójcika: tamta zapisana, ciemna afrykańska surowość, podana niespiesznie, głosami jak nici, rozpięte między drzewami na krawędzi między piaskiem a wodą. Gdy człowiekowi dzień w dzień piach świata między palcami się przesypuje i nic w dłoniach nie zostaje, gdy wciąż szemrze za plecami monstrualna klepsydra pustyni, przypominając o nieustępliwości czasu – raczej nie ma się ochoty na wydziwianie, pyskowanie, epatowanie Sahary i nieba teatrzykiem doczesnej pychy, a duma to tylko czysta duma kilku najważniejszych słów, podobnych do zaklęć. Tamahak. Tifinagh. Imzad. Tagelmust. I-n-Belal. Imezzeheren. Egzegerrem. Niewiele więcej. Tamte saharyjskie Poetyckie Salony Tuaregów są sprawą kilku podstawowych dźwięków i leniwego ognia na piasku o niewysłowionej barwie. Trzeba mówić, trzeba tłumaczyć, czego to jest dla nas lekcja? Jakub Ciećkiewicz * Cytaty w przekładzie Adama Rybińskiego. Małgorzata Kujawa Archiwum Tamahak. Imzad. I-n-Belal Tedy – najpierw poezja, potem krzyk z bólu, potem ocalenie życia, potem, potem, potem wszystko inne, co nie jest poezją. Owszem, można się dziwić takiej hierarchii, ale mądrze będzie nie dziwić się za bardzo. Zagajając ostatni Salon Poezji – godzinę z wierszami plemienia Tuaregów – Kuba Ciećkiewicz, co wie wszystko o tych ludziach z wiecznie zasłoniętymi twarzami, o tych włóczęgach skraju Sahary, żyjących na krawędzi między piachem a przestraszoną zielenią oaz, powiedział, że ich ojczyzną, depozytem ich kultury jest w istocie – język tamahak i omszały fenicki alfabet tifinagh. Tylko to. Jeśli tak, a przecież trudno Ciećkiewiczowi nie ufać – kolejność rzeczy jest nieuchronna. Najpierw słowa, później życie: na przykład ból przedziurawionej nogi, ocalenie szyi lizanej rozdwojonym językiem. Nie ma sensu dziwić się temu zbytnio, jak i skrajnej prostocie strof Tuaregów nie ma się co dziwić. To są opowiastki jak… bułka z masłem. „Nie łudź się/ twoje oczy daremnie wypatrują/ mężczyzny na białym mehari, który obiecał/ spędzić z tobą noc”. „Człowieku, pij wodę/ abyś stał się piękny./ Karm się słońcem/ abyś stał się silnym./ I oglądaj niebo/ aby stać się wielkim”. „Prawo tegelmust ciemnego jest dla mnie/ jaśniejsze niż światło,/ prawo które nakazuje ukrywać swą twarz/ w gniewie, pysze, cierpieniu,/ miłości a nawet śmierci”. „Porzuca rynek/ dla gwiazd/ przesadnie obojętnych/ kurz go otula/ słyszy jedynie odgłos swych kroków/ skrzypce godzące/ w jednym tonie/ przeszłość i przyszłość/ pierścień zamykający obecną chwilę”. Nigdy nawet cienia intonacyjnego baroku, żadnych wybujałych zapętleń metaforycznych, śladu piętrowej finezji. Nic, tylko spokojna bułka z masłem. I szczypta dziwności w tym spokoju – jakieś smugi nienazwane- 129 świat nieistnienia skryje nas wodnistą chustą zamilknie czas potłucze czas owale luster Józef Czechowicz 28 października 2011 Zaduszkowy Salon Poezji dedykowany wszystkim Ludziom Teatru i Sztuki, którzy odeszli, a wciąż pozostają w naszej pamięci 354 wiersze Anna Achmatowa, Krzysztof Kamil Baczyński, Leszek Długosz, Kornel Filipowicz, Zbigniew Herbert, Tamara Kalinowska, Marek Litewka, Czesław Miłosz, Tadeusz Nowak, Aleksander Puszkin, Rainer Maria Rilke, Tadeusz Różewicz, Wisława Szymborska, Jan Twardowski, Leszek Wójtowicz czytali Anna Dymna, Urszula Grabowska, Ewa Kaim, Tamara Kalinowska, Małgorzata Zawadzka, Tomasz Augustynowicz, Leszek Długosz, Aleksander Fabisiak, Maciej Jackowski, Marek Litewka, Krzysztof Orzechowski, Jacek Strama, Leszek Wójtowicz ze specjalnym udziałem ks. infułata Jerzego Bryły grali Gajusz Kęska – fortepian Dorota Imiełowska – wiolonczela Tomasz Augustynowicz Leszek Długosz Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Głuc Urszula Grabowska 130 Marek Litewka Małgorzata Zawadzka Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Głuc dzieć czemu przestało się nam chcieć pamiętać tak, by mogło powtarzać się życie Raniewskiej, a została tylko żałośnie nieruchoma pamięć o śmierci Lassek. Identycznie nie ma Wiktora Sadeckiego (Gajew), nie ma Juliusza Grabowskiego (Simeonow-Piszczyk), Zofii Więcławówny (Szarlotta) i Leszka Świgonia (Jepichodow). Nie ma też Romana Wójtowicza, który jako stary lokaj Firs, lat 87, gdy wszyscy już opuścili dom nie do ocalenia, mówił sobie w pustce, sobie, bo niby komu innemu: „Wyjechali… O mnie zapomnieli… Hm, życie minęło, jakbym nigdy nie żył… Poleżę sobie… Sił już nie masz, nic ci nie pozostało, nic… Ej, ty niedorajdo!…”. A dalej, jak powiada Czechow: „Słychać odległy dźwięk, rzekłbyś, z nieba, niby dźwięk pękającej struny, zamierający, smutny”. I jeszcze: „Słychać, jak daleko w sadzie siekierami rąbią drzewa”. A po tym już tylko: „Kurtyna”. * Cytaty w przekładzie Czesława Jastrzębca-Kozłowskiego. Andrzej Głuc Przestało się pamiętać, że Ewa Lassek nie żyje. Kiedy? Nie wiadomo, pewnie dawno temu przestało się o tym pamiętać. Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo też właściwie dlaczego. Pewnego dnia aż do nocy wszystko znów było prawie takie, jak przez setki innych dni od jej śmierci – pamiętało się jej życie, więc ona istniała – czyli wszystko było prawie takie, jak kiedyś, przed jej śmiercią – a po nocy, o świcie wszystko to pierzchło. Jakby ktoś zdmuchnął, bądź ręką odjął. Pamięć znieruchomiała tamtej nocy? Tak. Tak nagle? Tak. Gdy Ewa Lassek zmarła 17 lipca 1990 roku, zmieniło się, rzecz jasna, co musiało, ale przecież reszta została. I niewiele wystarczało, by wracało to, co było przed 17 lipca 1990. Choćby „Wiśniowy sad” Antoniego Czechowa, seans na Scenie Kameralnej Starego Teatru przez Jerzego Jarockiego wyreżyserowany i pierwszy raz pokazany 1 lutego 1975 roku. Ten „Wiśniowy sad” wracał wedle reguły Marcela Prousta, w której główną rolę grało maczane w herbacie ciastko. Na przykład – wystarczało, że komuś buty zaskrzypiały na chodniku, w tramwaju, na weselu, w kościele – a znów blisko był grany w tamtym „Wiśniowym sadzie” przez Leszka Świgonia kancelista Jepichodow, o którym u Czechowa mówili „dwadzieścia dwa nieszczęścia”. I pewne się stawało, że na scenę, co się ją od dnia premiery „Wiśniowego Sadu” miało skalkowaną w głowie, wejdzie zaraz Ewa Lassek i jako Lubow Raniewska otworzy wielką Czechowa opowieść o nieuchronności znikania domostw, ludzi i wiśniowych drzew, wejdzie i chwiejącym się głosem rzeknie: Mój miły, cudowny pokoju… Sypiałam tu, kiedy byłam malutka… Teraz także jestem jak dziecko… Jakoś tak się dzień po dniu pamiętało, przypominało sobie. Tak się dla nas dzień po dniu powtarzało życie Lassek, przeszłe, dokonane. A później, nie wiadomo kiedy, przestało się pamiętać tak, przestało się pamiętać w ogóle. Dlatego gorzko było, gdy na ostatnim Salonie Poezji Ewa Kaim rzekła cicho: „Wiersz Anny Achmatowej dedykuję Ewie Lassek”. Każdy aktor, który nocą z czwartku na piątek na Zaduszkowy Salon przychodził, jeden bądź kilka czytanych przez siebie wierszy poświęcał pamięci sobie bliskich zmarłych. Tak jest u Anny Dymnej rok w rok. Strofy dla duchów, pieśni dla duchów, dla duchów nalewki w nasze gardła, dla duchów płomyki w mroku i muzyka, dla duchów modlitwa prowadzona przez ks. infułata Jerzego Bryłę, dla nich też – cisza. Tomasz Augustynowicz, Leszek Wójtowicz, Leszek Długosz, Anna Dymna, Krzysztof Orzechowski, Aleksander Fabisiak, Urszula Grabowska, Maciej Jackowski, Marek Litewka, Jacek Strama, Małgorzata Zawadzka, Ewa Kaim… Nie da się wymienić wszystkich, co przyszli czytać, śpiewać. Nie da się też wyrecytować wszystkich poetów, ani zmarłych, którym wiersze dedykowano. To trywialne, boleśnie trywialne, ale dużo tych ostatnich, coraz więcej. Jak i coraz więcej jest trupów w obsadzie tamtego „Wiśniowego sadu” Jarockiego. Nie ma już Raniewskiej, a gorycz, gdy Ewa Kaim mówiła: „Ewa Lassek”, to gorycz prawdy, że nie wie- Ewa Kaim Aleksander Fabisiak, Jacek Strama Maciej Jackowski Leszek Wójtowicz Andrzej Głuc Odległy dźwięk Andrzej Głuc Andrzej Głuc Tamara Kalinowska 131 Anna Piwkowska łowimy pocałunki, karmimy się gliną tłustą, gęstą, czerwoną, by zdążyć przed zimą, gdy będziemy jak krety niewidzący, niemi, barbarzyńcy jesieni unurzani w ziemi. 6 listopada 2011 355 czytały Aldona Grochal, Ewa Kaim gość specjalny Anna Piwkowska na fortepianie grał Sebastian Bernatowicz spotkanie poprowadził Jerzy Illg Ewa Kaim, Aldona Grochal Anna Piwkowska Archiwum Archiwum Farbiarka Poezja Anny Piwkowskiej 132 Noc, trawa, kostki stóp Na okładce wydanego przez Znak tomu wierszy Anny Piwkowskiej – fotograficzny portret egzotycznego owocu, ciętego przez pół. Świeża figa? Chwilę temu zerwany granat? Coś innego? Cokolwiek to jest – widać, czuć skwar zamknięty w rdzawej skórce. Upał kremowego miąższu. Ciepło wypływających z kremu ziaren lekko przezroczystych, zlepionych gęstym sokiem i lśniących, barwy krwi nocą bądź kawioru, wahającego się między czernią a karmazynem. Fenomenalne jelita w blasku, którego źródła nie widać. Jest tylko duży trójkąt cienia przy rdzawej otulinie i kilka tycich cieni pod ziarnami, co wypadły na bladą czerwień przed rozprutą rdzawością. Portret do wciśnięcia sobie w gardło, albo lepiej – do rozgryzienia, roztarcia językiem na zębach i do szukania słów opisujących smak, gęstość, fakturę. Pewnie coś podobnego uczynił kiedyś z wierszami Piwkowskiej szef Znaku Jerzy Illg, który na ostatnim Salonie Poezji mówił o swym zachwycie nad jej frazami. Inaczej po prostu się nie da. Smakował te wiersze Illg, czyli czytał je sobie w samotności podobnie, jak to na głos robiły w niedzielne południe Aldona Grochal i Ewa Kaim. Czytały taktownie, niespiesznie, z tą zawsze celną pozorną obojętnością intonacji, obojętnością falującą łagodnie, niczym wysokie trawy w prologu starego filmu Wernera Herzoga o mi- łości zakończonej trupem. Czytając słowo po słowie, w istocie czytały smak po smaku, gęstość po gęstości, faktura po fakturze. Bo właśnie takie są miękko rymowane opowiastki Piwkowskiej. Do gryzienia, do rozcierania językiem na zębach. Co tu dużo gadać – oto początek tytułowej „Farbiarki”. Czerwone zady kóz, od karku białe pręgi,/ farbiarka czyści ryby, czerwone pierze szmaty,/ farbiarze gaszą żar, rozgrzany łowią patyk/ z popiołu, wypalają na trawach czarne kręgi. Dalej jest nucenie pieśni, cykad krzyk, nocna wędrówka kóz przez trawy na obrzeżach miasta, powrót widm z tamtego brzegu Lety, głuchy rytm kołatek, znów cykad śpiew, co się w pieśń miłosną zmienia, i malowanie grzbietów zwierząt, i znaczenie ich brzuchów, i ognia swąd pod domem kobiety… Rzecz jasna – nie ma nic głupszego niż streszczanie wiersza, nic bardziej idiotycznego nad odpowiedź na fatalne pytanie: „o czym to, proszę ucznia, jest?”. Celowo wszedłem w idiotyzm i głupotę – po to, by teraz, cytując finał „Farbiarki”, pokazać, co się traci, opowiadając opowieści Piwkowskiej własnymi zdaniami. To także nasza noc. I z mroku oczy wilcze/ i wojowników cień na białą ścianę pryska./ Całujesz kostki stóp i jak farbiarka milczę, minojski wilk tu jest i farbę toczy z pyska. I jeszcze notka na dole: Kreta, 19 lipca 2007, w nocy. No właśnie. Stareńka oczywistość się przypomina: że sens wiersza to tyleż sens jako taki, co ciało zdań na wiersz się składających. I nie inaczej jest z każdym poważnym pisaniem. Tadeusz Kantor nauczał, że sztuka to nie mozolna, jałowa kalka rzeczywistości – tylko odpowiedź na rzeczywistość. Inny klasyk powtarzał uparcie: pisanie to cierpliwe czekanie, aż usłyszy się tekst. Odpowiedzi Piwkowskiej są detaliczne, rzekłbym – z ducha genialnie deta- licznych fraz Vladimira Nabokova, detaliczne i dojmująco sensualne, jak ta na okładce fotografia ciętego przez pół owocu z południa, może z Krety. Gdy tam bywa, co ponoć często się zdarza, bądź gdy spaceruje po swym ukochanym Naborowie – Anna Piwkowska zapewne długo patrzy na kamyki, drzewa, trawy, i cierpliwie słucha napotkanych rzeczy. Bardzo długo, bardzo cierpliwie. Aż wreszcie znajdzie słowa dobre dla ciepłego wnętrza kamyka, dla drzewa, źdźbła, bądź uczucia. Aż usłyszy intonację, wedle łagodnego falowania której napotkana realność coś by jej opowiedziała, gdyby umiała mówić. Na przykład: Farbiarze nucą pieśń i cykad krzyk narasta,/ farbiarka idzie w noc, gna kozy w traw spłachetek. Archiwum Archiwum Sebastian Bernatowicz Jerzy Illg 133 Czesław Miłosz Chociaż słowa palą nieostrożnych, mówić będziemy najpiękniejsze, jakie zna mowa, rozsądnie powściągana. 13 listopada 2011 Specjalne spotkanie dla uczczenia Roku Miłosza 2011 356 To lubię Poezja Czesława Miłosza czytali Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej, Feliks Szajnert grali Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Archiwum Feliks Szajnert, Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej 134 Archiwum I znowu cudowny dzień Od początku, od pierwszych taktów wiersza „Słońce” – jednego z kilkudziesięciu autorstwa Czesława Miłosza, które na ostatnim, dla uczczenia Roku Miłosza ułożonym Salonie Poezji czytali Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej i Feliks Szajnert – Józef Opalski, po prostu Żuk, współgospodarz Salonów, był trochę jak Winnie, bohaterka „Szczęśliwych dni” Samuela Becketta. Tylko trochę, lecz jednak. Trochę, bo nie mam na myśli ciemności arcydzieła Becketta, gdzie w pierwszym akcie Winnie tkwi zakopana w ziemi po pas, w drugim nad grudy wystaje już tylko jej biedna głowa – i nikomu nie trzeba tłumaczyć, że trzeci akt jest niemożliwy. I nie mówię o goryczy czekania na wiadomo co, czekania, które Winnie wypełnia słuchaniem ruin swego enty raz snutego samej sobie monologu. Mówię o jej radości bycia blisko kilku stareńkich, wiernych przedmiotów, mówię o kawałkach starych modlitw, które wracają z przeszłości, o przychodzących strzępach niegdyś przeczytanych wierszy, łupinach doznanych uniesień i wysłuchanych arii operetkowych, zwłaszcza miłosnych. Tę radość mam na myśli, gdy mówię, że Józef Opalski był trochę niczym Winnie. Więc gdy Żuk usłyszał drugą zwrotkę „Słońca”: Kto chce malować świat w barwnej postaci,/ Niechaj nie patrzy nigdy prosto w słońce./ Bo pamięć rzeczy, które widział, straci,/ Łzy tylko w oczach zostaną piekące. – było tak, jakby siedząc za stołem, widziany nad blatem od pasa w górę, nagle wyszeptał pierwsze słowa Winnie: I znowu cudowny dzień. I jeszcze: Przez Chrystusa Pana naszego. Amen. Właśnie TAKI teatrzyk zaczął się nad stolikiem, bo Ząbkowska-Kołodziej i Szajnert „Słońce” i resztę czytali TAK, że wracały stare smaki, niegdysiejsze uniesienia – teatr inny niż dzisiejszy. W jednej z nieuchronnie jałowych dysput ze sceniczną młodzieżą, która nachalnie apelowała o wprowadzanie do współczesnych teatrów, że wyrażę się metaforycznie, krótkich, nowoczesnych majtek, bo świat do przodu pędzi – Żuk wygłosił myśl wiekopomną. Ja, dzieci kochane, już urodziłem się stary – rzekł, dopił i wyszedł, by odżyć przy Fellinim, Tomaszu Mannie bądź innym Bachu. Odżyć tak, jak odżył w niedzielę, słuchając czytania Ząbkowskiej-Kołodziej i Szajnerta. Znów poczuł się wiekowy. Tak, był jak Winnie. Po Salonie ktoś sztukę Ząbkowskiej-Kołodziej i Szajnerta nazwał aktorstwem starym, kojącym. Owszem. Ich głosy – głębokie brzmienia, co mają za sobą tysiące godzin dźwigania cudzych słów. Trochę w nich mchu, szczypta rdzy, dużo pokory. A dwadzieścia centymetrów wyżej – na twarzach całych w rysach – nie do obalenia pewność, że z doskonałością taką, jak wersy Miłosza, można sobie pozwolić tylko na jedno: na dyskrecję. Trzeba się umieć schować za literami, trzeba chcieć pozwolić słowom istnieć wedle ich własnego, głębokiego rytmu. Żadne ozdobniki w grę nie wchodzą, nie ma szans na własne wtręty, unowocześnianie, dłubanie w doskonałości. Żadnego wciskania wierszy w śmiałe krótkie majtki i sprawdzania, czy pupka starej metafory atrakcyjnie wygląda w świeżej garderobie plażowej. Bo tylko przez furtkę, co jest daleko od tych głupkowatych szaleństw, mogą wrócić i naprawdę wracają niegdyś zapisane gorycze, uśmiechy, lęki, rozpacze. Zatem – „Słońce” na początek, a później dojmująca reszta. „Droga”, „Przy piwoniach”, „Ganek”, „Ojciec w bibliotece”, „To co pisałem”, „W mojej ojczyźnie”, „Wiara”, „W Warszawie”, „Przedmowa”, „Piosenka o porcelanie”, kilkanaście innych. Stare wiersze. Z lat trzydziestych, czterdziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych. I świeższe, ale to bez znaczenia. Wiersze, które od urodzenia są takie same. Stare, doskonałe, nie do ominięcia. I za sprawą starej sztuki aktorskiej – takie były w niedzielę. Dlatego Żuk mógł szepnąć do siebie: „I znowu cudowny dzień”. Halina Jarczyk, Jacek Bylica 135 Krzysztof Kamil Baczyński I ta ziemia cięższa od orkanów we mnie ciasnym z hukiem się obraca, i rozdarty nią jak głazem rana czekam Boga, który nigdy nie powraca. 20 listopada 2011 357 czytali Cezary Kosiński, Zbigniew W. Kaleta na trąbce grał Adam Kawończyk Cezary Kosiński, Zbigniew W. Kaleta Archiwum Co jest we mnie Poezja Krzysztofa Kamila Baczyńskiego 136 Archiwum Adam Kawończyk Gra dwóch głosów Wysoki głos Zbigniewa W. Kalety. Kruchy, jasny, lekki niczym włos, lok-tenorek. Chłopięcy? Tak – fig larny, momentami o sopran ocierający się tenor z cienkiej porcelany. Głos-włos niesforny, co jakby nie mógł, nie chciał choć przez sekundę spokojnie tkwić w miejscu. A obok coś przeciwnego – ciemne, głębokie brzmienie Cezarego Kosińskiego. Głos podobny do siedzącej jesiennym zmierzchem na kamieniu postaci wędrowca, który niejeden raz i we wszystkich kierunkach obszedł kulę ziemską, który widział wiele, słyszał wiele i pojął wiele, zwłaszcza to, co nieuchronne – stąd jego stoicki bezruch, opuszczona głowa, skulone ramiona. Kaleta i Kosiński. Kosiński i Kaleta. Na ostatnim Salonie Poezji czytali wiersze Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Tytuł niedzielnej godziny w foyer Teatru im. Juliusza Słowackiego – „Co jest we mnie” – to tytuł wiersza Baczyńskiego. I na dobrą sprawę ruch słów w tej godzinie – gra dwóch głosów – był niczym ruch poniższych wersów. We mnie – góry ciężkie wiatr podnosi,/ ponad chmury – groźne młoty i ciężary,/ i rozrywa je mocarnym tchem i głosem,/ a zamienia w niepodzielne burz obszary./ Potem morza, które szarpią stropy ciemne,/ gwiazdy z bliska biją we mnie ogniem,/ poryk gromów, co pod stopą rwą podziemne/ bramy blasku – żadnym bramom niepodobne./ I ta ziemia cięższa od orkanów/ we mnie z ciasnym hukiem się obraca,/ i rozdarty nią jak głazem rana/ czekam Boga, który nigdy nie powraca. Jednak nie. Salon ostatni nie miał nic z gwałtowności wiersza „Co jest we mnie”. Dźwiganie ciężarów, młoty, mocarne głosy, burze, rozszarpywanie stropów ciemnych, biczowanie gwiezdnym ogniem, gromy, huk, rozdzieranie, rana – nic z tego nie było w czytaniu Kalety i Kosińskiego. Ale jedno się ostało: spokojne, szerokie rozpięcie, krańcowo szerokie. Między tym, co w górze, a tym, co na dole. Między lekkością a ociężałością, blaskiem a ciemnością, ruchem a bezruchem, wiatrem a kamieniem. Właśnie – wiatr. Kazimierz Wyka powiada, że słowo to należy do słów-kluczy poezji Baczyńskiego. Wymienia wiersze z tym słowem w roli głównej, choćby właśnie „Wiatr”, gdzie: Ledwo nad wierzchem ręką/ znak pożegnania odfrunie,// nowe piasków sklepienie/ wiatr wzdyma w ciemnej łunie,/ toniemy, pożarci przez ziemię,/ gdzie sami jesteśmy dnem. Znów to samo rozpięcie. I jego echo na Salonie. Głos-włos Kalety, włos, co jakby wciąż od nowa, z każdym kolejnym przez Kaletę czytanym wersem zabierał się delikatnie do filigranowego wirowania, do szumnego kreślenia w powietrzu niewidzialnych pętli. I głos Kosińskiego, prawie nieruchomy, dźwięk stąd – z dna, ze środka czasu, kiedy bez zmrużenia oka ludzie zarzynali ludzi, brzmienie pochylonej głowy i skulonych ramion. Dwa takie głosy, ich godzinna gra z sobą. Pełnia? Wreszcie cały Baczyński? Salony Anny Dymnej są nie do przecenienia też dlatego, że poeci, co im szkolne czytanki nadały trywialnie płaskie, jednoznaczne maski – normalnieją, nabierają trzeciego wymiaru, przestają być „tezami”. Tak było z Watem, Broniewskim, Majakowskim i kilkoma innymi. Ich stare podobizny straciły jałową jednoznaczność, odzyskały trzeci wymiar, przestały straszyć plakatowym prostactwem. Nie inaczej z Baczyńskim. Kaleta i Kosiński czytali tak, że zupełnie wyblakł piękny chłopiec o szlachetnej twarzy, chłopiec z zawsze dumnie uniesionym czołem, który swe pieśni przecudnej urody bez lęku piał na pohybel codziennej grozie. I zamilkł w pamięci legendarny song Ewy Demarczyk – wiersze wojenne Baczyńskiego. Dzięki delikatnej grze, którą głos jak włos jasny i głos nieruchomy, ciemny, prowadziły z sobą przez godzinę – wrócił chłopiec normalny, ludzki. Wrócił tamten lęk, bezradność i uporczywe pytanie, czy to coś, co życiem się zwie, ma choć wiór sensu. 137 Czesław Miłosz Tu trawa bujna do kolan się kłoni, A kiedy jabłko w trawę się potoczy, To musisz całą twarz przytulić do niej, Kiedy za jabłkiem gonią twoje oczy. 27 listopada 2011 358 Świat pełen poezji według Stanisława Sojki wiersze Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Paweł II, Bolesław Leśmian, Osip Mandelsztam, Czesław Miłosz, Halina Poświatowska, Leopold Staff, Wisława Szymborska czytali Anna Dymna, Jerzy Trela śpiewał i grał na fortepianie gość specjalny Stanisław Sojka Andrzej Głuc Anna Dymna 138 Andrzej Głuc Stanisław Sojka Patykowaty dziwak, na oko dwudziestosześcioletni, o zdumiewająco długiej szyi, prawie jak u gęsi, w płaszczu i sflaczałym kapeluszu, robi w paryskim autobusie linii „S”, w godzinie szczytu, awanturę sąsiadowi za nieustanne potrącanie, po czym rzuca się ku zwolnionemu miejscu. Dwie godziny później, na Cour de Rome, przed dworcem Saint-Lazare, jest z kolegą, który mówi: „Powinieneś zafundować sobie przy płaszczu dodatkowy guzik”. I pokazuje dziwakowi gdzie jest miejsce dodatkowego guzika oraz wyjaśnia dlaczego jest on konieczny. Co dalej? Nic. Tak, to już koniec, finał banalnej historii, niewartej uwagi. Ile podobnych rozgrywa się na świecie w każdej chwili? Masa nie do przeliczenia. Niezauważane, niepamiętane – są, lecz w istocie jakby ich nie było. Chyba że ktoś się zlituje i zrobi z któregoś banału – opowieść. Albo, niczym w „Ćwiczeniach stylistycznych” Raymonda Queneau z paryskiego, by tak rzec, autobusowo-guzikowego banału – 99 opowieści. Właśnie ta chuda książeczka – zawrotna stylistyczna ekwilibrystyka na stu dwudziestu małych stronach – przypomniała się na ostatnim Salonie Poezji, kiedy Anna Dymna i Jerzy Trela czytali wiersze, a Stanisław Sojka je śpiewał, grając na fortepianie. Queneau wyznał: „Byliśmy kiedyś z Leirisem w sali Pleyela na koncer- czyli za każdym razem wiersze inne, choć te same, wciąż i wciąż od nowa inne. Jak o tym truizmie nie przypominać dziś, gdy prawie nikt już nie mówi o skórze zdań pisanych lub recytowanych, o kościach gestów, o ciele całej inscenizacji teatralnej, z góry zakładając prawdziwość tej kretyńskiej łatwizny, wedle której teatr to coś na podobieństwo przezroczystej szyby bez znaczenia, bo znaczenie ma tylko Idea za nią, nieruchoma i niezmienna, nigdy inna? Jak nie przywoływać Rolanda Barthesa, piewcy nieprzezroczystości wszelkich ziemskich znaków, który rzekł: „Inność to skandal, który czyha na istotę rzeczy.”? Niczym Dymna, Trela i Sojka w południe ostatniej niedzieli – trzy przepyszne skandale najwyższej próby. Jerzy Trela Andrzej Głuc Ćwiczenia intonacyjne cie, podczas którego wykonywano fugę Bacha. Mówiliśmy później, że interesujące byłoby stworzenie w literaturze czegoś podobnego, co powstaje dzięki zwielokrotnieniu wariacji, niemal ad infinitum”. Właśnie z cudu fugi wyskoczyły „Ćwiczenia stylistyczne”. Ich tłumacz, Jan Gondowicz, powiada: „Jak tryumfuje tu bez reszty nad co, sprawiając, że na bohatera dzieła awansuje niepostrzeżenie sama inwencja i niepohamowana swoboda przekształceń. Czyni to z »Ćwiczeń…« jedną z najdowcipniejszych książek świata”. Niewątpliwie najdowcipniejsi są zaś ci ślepawi i głuchawi, co wielbią piszczeć o przeroście formy nad treścią, więc są święcie przekonani, że intonacyjne arcydzieło Queneau to jeden i ten sam banał opowiedziany na 99 sposobów. Biedni! Nie widzą, że „Ćwiczenia…” są 99 różnymi stylistykami, w których jeden banał nabiera 99 fundamentalnie różnych smaków. Nie słyszą, iż autobusowo-guzikowe zdarzenie paryskie podane, dajmy na to, „metatetycznie”, jest zupełnie czymś innym niż podane „rustykalnie”, „anglofilsko”, „protetycznie” bądź „definicyjnie”. Tak jak nie pojmują istnienia przepaści między, na przykład, wierszem „Który skrzywdziłeś” Czesława Miłosza, czytanym przez Trelę, a „Który skrzywdziłeś” Czesława Miłosza, tuż po lekturze Treli śpiewanym przez Sojkę. Ze wszystkim, co brzmiało ostatniej niedzieli, podobnie sprawy się miały. Miłosza „Który skrzywdziłeś”, „Na cześć księdza Baki”, „Jasności promieniste”, „Piosenka pasterska” i „Po osiemdziesiątce”. Wiersze Bolesława Leśmiana, Osipa Mandelsztama oraz Haliny Poświatowskiej. Jarosława Iwaszkiewicza „Nim przyjdzie wiosna”, „Świat” Leopolda Staffa, „Allegro ma non troppo” Wisławy Szymborskiej. Wiersze w trzech nic ze sobą wspólnego nie mających brzmieniach, 139 Alan Alexander Milne przekład Irena Tuwim Dziwny jest niedźwiedzi ród, Że tak bardzo lubi miód. Bzyk – bzyk – bzyk, ram – pam – pam, Co to znaczy? Nie wiem sam. 4 grudnia 2011 359 Kubuś Puchatek Mikołajkowy Salon Poezji dla dzieci czytał Tadeusz Chudecki na fortepianie grała Aldona Krasucka po spotkaniu odbył się konkurs recytatorski z niespodziankami Archiwum Tadeusz Chudecki 140 Archiwum Tadeusz Chudecki, Anna Dymna Im bardziej prószy śnieg – tym bardziej sypie śnieg Całkiem możliwe, co ja mówię!, nie, nie możliwe – absolutnie pewne, że popełniłem największy błąd życia. W poniedziałek, przy porannej kawie opowiadając Małgorzacie o niedzielnym Salonie Poezji, kiedy to Tadeusz Chudecki czytał dzieciom z okazji Mikołaja fragmenty „Kubusia Puchatka” Alana Alexandra Milne’a, w ferworze palnąłem, że Kłapouchy to Kangurzyca. Po prostu – zwierzęce uszy pomyliłem w pamięci. Spojrzenie Gosi nie dawało nadziei. Można nie wiedzieć, co to Troja; uchodzi oznajmić, że „Hamleta” napisał Sofokles; po nazwaniu krowy płazem – da się uniknąć wiekuistej kompromitacji; umiejscowienie Ustki w Tatrach nie eliminuje z dobrego towarzystwa; można też w miarę bezkarnie przesunąć Konrada z „Dziadów” Mickiewicza do „Niemców” Kruczkowskiego, a nawet z pełną powagą utrzymywać, że Tadeusz Kantor to wynalazca ulicznej dziupli, gdzie obcą walutę wymieniają na złotówki. Tak, można te i milion podobnych skandali intelektualnych popełnić, lecz gdy pomylisz coś w świętej książce Milne’a – jesteś, chłopie, bezpowrotnie zgubiony. To jest nieuchronne. Skąd się wziął globalny mit akurat tej bajki? Słuchałem mistrzowskiego czytania Chudeckiego, patrzyłem, jak szalał głos jego i ciało całe, gdy stawał się Puchatkiem, Prosiaczkiem, Maleństwem, Sową Przemądrzałą, Królikiem, Tygrysem, Pszczołami, Mamą Kangurzycą, Krzysiem oraz Kłapouchym, którego uszy mnie pogrążyły w poniedziałek, podziwiałem go też, gdy odgrywał przed mikrofonem cały Stumilowy Las – słuchałem, patrzyłem i dumałem: co aż tak wyjątkowego, niepowtarzalnego nawet, ma w sobie dzieło Milne’a, że jego miłośnicy zmieniają się, jak moja Małgorzata, w morderczą dla laików sektę najcieplej pod słońcem uśmiechniętych fanatyków? I właściwie na czym polega tajemnica fraz: „Małe Conieco”, „To lubią Tygrysy”, albo „Krewni i znajomi Królika”, iż dawno temu, chyba już na początku, w 1926 roku, kiedy Milne tworzył „Kubusia Puchatka”, na wieki weszły one do magazynu porzekadeł ludzkości, a już z pewnością Polaków? Z drugiej strony – po co męczyć siebie i bliźnich takimi zagwozdkami? Równie jałowo można pytać: Dlaczego akurat Chudecki potrafi „Kubusia Puchatka” czytać na głos tak świetnie, że po nim już raczej nikt tego nie powinien czynić? Jedyna sensowna odpowiedź brzmi: bo tak wyszło. I jest to zarazem odpowiedź jałowa zupełnie, gdyż nic nie zmienia w przyjemności patrzenia na szalejącego Chudeckiego i słuchania jego intonacyjnej żonglerki. Chęć laboratoryjnego dłubania w smaku akapitów „Kubusia Puchatka”, niezdrowe pragnienie poznania wiązań chemicznych jego tajemnicy, męczące żądanie ujawnienia tablicy Mendelejewa sekretu, apelowanie o lekcję anatomii tego, co niepowtarzalnie subtelne, ciepłe, lekkie i gdzieniegdzie przyprószone uśmiechniętym już nawet nie smutkiem, a smuteczkiem, który nie zasmuca. Wszystko to są namiętności niedelikatne. Czemu „Kubuś Puchatek” nie daje spokoju? Delikatność skłania do odpowiedzi: bo tak wyszło. Nie daje spokoju, powraca, przypomina się i szepce, bo – nie daje spokoju, powraca, przypomina się i szepce. Z opowieścią Milne’a jest całkiem jak z wyjętą z „Chatki Puchatka” – drugiej części kultowej bajki – pieśnią o sekrecie padającego śniegu, którą Chudecki nucił w niedzielę kilka razy, niczym refren, lepiej rzec – niczym memento. Im bardziej pada śnieg,/ Bim – bom/ Im bardziej prószy śnieg,/ Bim – bom/ Tym bardziej sypie śnieg/ Bim – bom/ Jak biały puch z poduszki.// I nie wie zwierz ni człek,/ Bim – bom/ Choć żyłby cały wiek,/ Bim – bom/ Kiedy tak pada śnieg,/ Bim – bom/ Jak marzną mi paluszki. Tak właśnie. Im bardziej prószy – tym bardziej sypie. Oto cała tajemnica – prawda nie do obalenia. Śnieg jest, bo spadł – i już! Czy ktoś się przejmuje prawami fizyki: że woda w niskiej temperaturze w ciało stałe zmienia się w niebie, zaś przyciąganie ziemskie nigdy nie przestaje działać? Gdy śpiewa Chudecki – nikt. A paluszki marzną, bo zimno na świecie. Słowem: jest, co jest, bo jest. Są tajemnice, które trzeba zostawić w spokoju. Niech działają. I są na świecie takie bajki. * Cytat w przekładzie Ireny Tuwim. 141 Agnieszka Osiecka Cierniem jesteś w mej koronie, w mym uśmiechu – smugą smutku, czy ja kiedy cię dogonię, chociaż idziesz pomalutku? 11 grudnia 2011 360 List od Agnieszki Osieckiej czytały Anna Dymna, Ewa Kaim, Anna Radwan-Gancarczyk śpiewały studentki PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie Aleksandra Pisula, Anna Maria Stachoń, Sandra Staniszewska, Wiktoria Węgrzyn na fortepianie grał Dawid Rudnicki Anna Radwan-Gancarczyk, Anna Dymna, Ewa Kaim Andrzej Głuc 142 Aleksandra Pisula, Anna Maria Stachoń, Sandra Staniszewska Truman Capote nie miał litości. Zapytany o jednego z „kolegów po piórze”, głosikiem najbardziej malowniczego geja Nowego Yorku, bezlitosnym jak wysoki skrzek Jacka Woszczerowicza w pamiętnej roli naczelnego szekspirowskiego potwora Ryszarda III, syknął: „On nie pisze. On pisze na maszynie do pisania”. Co po takiej frazie mógł właściwie począć Capote’a „kolega po piórze”? Lać w pysk tego cynicznego kurdupla o miękkich nadgarstkach i pergaminowej cerze? Albo dać się ponieść fali pogardy, udającej wielkopańską obojętność stuprocentowego heteryka? Trzeciego wyjścia nie było. A po tych słowach Agnieszki Osieckiej? Jedni piszą wiersze piórem/ na maszynie drudzy klepią –/ ci pomysłów mają furę,/ inni – z trudem rymy lepią,/ ci znowu pisząc oczy mrużą –/ a ja, a ja, a ja – piszę wiersze/ różą, różą. Co można zrobić po takich zdaniach? Gdy na ostatnim Salonie Poezji, który miał intymność w tytule: „List od Agnieszki Osieckiej”, studentki aktorstwa – Aleksandra Pisula, Sandra Staniszewska, Anna Maria Stachoń, Wiktoria Węgrzyn – śpiewały pieśni Osieckiej, przypomniał się Stanisław Sojka, mruczący ongiś tę opowiastkę o układaniu liryki. Jedni piórem – a ja różą… I dalej: Jedni piszą wiersze głową,/ drudzy – sercem wiersze piszą,/ jedni tworzą erę nową,/ drudzy wciąż w ogonie wiszą,/ a ci mi,/ jedni piszą, choć nie mogą,/ inni takich mają za nic,/ ci znowu dręczą się podwyżką –/ a ja, a ja – pisałam to/ łodyżką, łodyżką! I to już rzeczywiście było wszystko, co było do powiedzenia. Ona – Osiecka, której fakt, że pisała na podarowanej przez Marka Hłaskę maszynie do pisania – jednak nie wadził w pisaniu. Ona. Kwiat. Róża. Łodyżka. Co można wobec dwóch tysiący opowieści, przez taki kwartet ułożonych, zrobić? W każdym razie – żadnych scen z policzkowaniem w roli głównej, żadnych fal pretensjonalnej obojętności, żadnych innych gestów gwałtownych. Wszystko, co można, to słuchać falowania ciepłej żółci. Stojąc z boku. W cieniu. Z nikim przy sobie. Cicho. Andrzej Głuc Ona. Kwiat. Róża. Łodyga znowu dręczą się nad światem –/ a ja, a ja, a ja – piszę wiersze –/ kwiatem, kwiatem. Więc – ona. Ona. Kwiat. Róża. Myślę, że żółta. Tak, żółta żółcią spokojną, dojrzałą, głęboką, niespieszną – całkiem jak żółć okładek niedawno wydanego tomu zdań Osieckiej i Jeremiego Przybory „Listy na wyczerpanym papierze”. Spokój tej księgi, pełnej światła na każdej ze stron, pełnej fotograficznych podobizn starych widokówek, znaczków pocztowych i piórem zapisanych świstków, wreszcie pełnej też wyblakłych zdjęć bohaterów tamtej dyskretnej miłości, która musiała trwać, lecz która nie miała żadnych szans. Żółtawy spokój tomu listów, spokój słów pisanych z boku, na zapleczu reflektorów, tomu tego zapach wiekowego albumu rodzinnego, bądź zielnika z delikatnymi zdaniami zamiast traw i liści – to, obok mruczanda Sojki, które się przypomniało, było drugim sednem Salonu. Bo gdy milkły studentki, niewielką garść z ponad dwóch tysięcy rymowanych opowieści Osieckiej czytały: Anna Dymna, Anna Radwan-Gancar czyk i Ewa Kaim. Trzy kobiecości spoza naszych czasów kółek w nosach niewiast, albo łożyskowych kulek na ich językach. Trzy niespieszne kobiecości, jakby ulepione ze spokoju i dyskrecji kart żółtej księgi. Wiersze Osieckiej – i one: Dymna, Radwan-Gancarczyk, Kaim. Tej niedzieli lepiej się złożyć nie mogło. To wszystko. Wszystko? Tak. Ustalanie jakichś filozoficznych tematów poezji Osieckiej – jałowa mordęga. Jałowa, bo ostatni Salon był w istocie tyleż seansem rymowanego myślenia, co lekcją niedzisiejszej kobiecości, która wciąż się zdarza – na rogu ulicy, w księdze listów, w kawiarni, na Salonie Poezji. Kobiecości, która w ostatniej zwrotce mruczanda Sojki wyznała o sobie z wiotką jak włos ironią: Jedni piszą lewą nogą,/ drudzy piszą z ambicja- Andrzej Głuc Andrzej Głuc Wiktoria Węgrzyn Józef Opalski 143 Lucjan Rydel Dziś we żłobie odpoczywa, Z nieba zszedłszy Prawda żywa, Od aniołów ogłoszony, Z Panny w stajni narodzony Odkupiciel! 22 grudnia 2011 361 Lucjan Rydel Betlejem polskie Bożonarodzeniowy Salon Poezji czytali Dominika Bednarczyk, Lidia Bogaczówna, Anna Dymna, Karolina Kazoń, Anna Terpiłowska, Katarzyna Zawiślak-Dolny, Rafał Dziwisz, Krzysztof Jędrysek, Grzegorz Łukawski, Krzysztof Orzechowski, Feliks Szajnert, Błażej Wójcik, Tomasz Wysocki, Tadeusz Zięba grali Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Sławomir Berny – na instrumentach perkusyjnych koncepcja artystyczna Krzysztof Orzechowski Lidia Bogaczówna, Dominika Bednarczyk, Anna Terpiłowska, Karolina Kazoń, Katarzyna Zawiślak-Dolny Andrzej Głuc Tadeusz Zięba Andrzej Głuc 144 Andrzej Głuc Sławomir Berny, Grzegorz Łukawski, Feliks Szajnert, Błażej Wójcik, Tomasz Wysocki Andrzej Głuc Andrzej Głuc Błażej Wójcik jako prostaczek Boży Maciek – w ciemnej czapie typu toczek wyglądał lepiej niż grany przez Feliksa Szajnerta prostaczek Boży Bartek w iście skrzacim kapelutku, niechybnie od tego samego wsiowego czapnika z zezem rozbieżnym? Lepiej, czy gorzej? A może w trudnej dziedzinie prowincjonalnej kuriozalności garderobianej przebił ich kmiot trzeci – bardzo długi Stach w wydaniu Grzegorza Łukawskiego – i jego zdumiewające nakrycie, tak zdumiewające, że nie ma go do czego porównać?… I co dalej? Ciągnąć ten, powiedzmy sobie, żarcik? Zabawić się złośliwie bądź czule z czapkami na odzianych w garnitury aktorach? Rzecz w tym, iż nie ma to znaczenia. Akurat dziś, moment przed Świętami – żadnego znaczenia nie ma dziwność ich nakryć głowy. Ani wice felietonowe, ani eseistyczne głębie – jakoś nie imają się tych trzech dni, co przed nami. Jakoś głupio jest szarżować z błazeństwem, filozofować, miny stroić, oko puszczać. Więc? Po prostu, z okazji Bożego Narodzenia aktorzy „Betlejem polskie” Lucjana Rydla na dużej scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego przeczytali – bardzo patriotyczną, jasełkami pachnącą opowieść ku pokrzepieniu serc. I tyle. Nie dość, że Betlejemską szopę Rydel pod Kraków przeniósł, w rok 1906 przeniósł, to na kilka funtów/ i każdy dźwignie go z łatwością,/ co uprzystępnia szerszej masie/ w teatrze drżeć przy tym hałasie,/ imitującym nastrój dzwonu/ z przedziwną subtelnością tonu. W czwartkowy wieczór Zygmunt i Wyspiański byli zadowoleni z Orzechowskiego. „Pierz, Krzysiu, pierz!” – szeptali. I tyle. Jako się rzekło – wszystko na swoim miejscu i w sam raz. Nie za dużo, nie za mało. Uśmiech, żart, powaga, słowa, kolędy, nuty – w harmonii. A gdzieś na boku – ulga. Co komu po felietoniście w czasie świętym? Nic. Stare felietonowe numery bezradne są, jałowe, zbędne. I dobrze. Jakoś się człowiekowi nie chce wydziwiać. Ani nad polszczyzną Rydla, ani nad patriotami w Betlejem, ani nad czapkami kmiotów. Można odpocząć. Wesołych! Krzysztof Jędrysek, Tadeusz Zięba, Rafał Dziwisz Bożonarodzeniowy Salon Poezji Andrzej Głuc Trzy ciemne czapki i ja dodatek do Dzieciątka giganci ściśle nasi pielgrzymują: Kazimierz Wielki, Kosynier, Władysław Jagiełło, Jan III Sobieski, powstańcy oczywiście, Konfederat Barski, Legionista i rzecz jasna Husarz. I bardzo dobrze! Niech pielgrzymują. Nikomu nie wadzą. Pasują, jak wszystko zresztą. Bo na dobrą sprawę – czy ktoś, bądź coś, nie pasuje do tego żłobu? Wszystko jest na miejscu, wszystko i wszyscy, więc i na miejscu byli aktorzy. Odświętni, może nawet lekko uroczyści, ale też umiejący brać lukrowane frazy Rydla w nienachalny nawias. Przez godzinę z okładem bawili się starymi lirycznymi bibelotami. Poważna Dominika Bednarczyk jako Matka Polka i Matka Boska. Lidia Bogaczówna, czyli Śmierć z malowniczą kosą i Tomasz Wysocki w roli Szatana, któremu się na łysej głowie cień wideł kładł. Krzysztof Jędrysek w babilońskim fotelu – Herod odpustowy. Jeszcze trzy kuszące Anielice – Karolina Kazoń, Anna Terpiłowska, Katarzyna Zawiślak-Dolny. I Rafał Dziwisz – Wielki Podskarbi. I Tadeusz Zięba – Arcykapłan. A Halina Jarczyk na skrzypcach, Jacek Bylica przy fortepianie i Sławomir Berny na bębnach im przygrywali w chwilach milczenia, albo gdy wychodzili z milczenia, śpiewając kolędy, wspomagani głosami z widowni. Tak, cieniuteńko się bawili, przy pomocy słów Rydla powtarzając starą historię. A na jej początku i końcu – gong. I kilka gongów w trakcie, jako zwieńczenia kolejnych części starej historii. To Krzysztof Orzechowski, inscenizator całości, który z Anną Dymną czytał didaskalia, majestatyczną pałą, buławą bez mała – prał w zwisającą salaterę! Taktownie prał, z wyczuciem! Stanisław Wyspiański rzekł w „Wyzwoleniu”: Tam-tam jest w stanie dzwon Zygmuntów/ z przedziwną oddać dokładnością,/ waży zaś ledwo Anna Dymna, Krzysztof Orzechowski 145 Stanisław Barańczak Ktoś nabił nas w butelkę, czy raczej – w szkło tych kul, gdzie prószą płatki wielkie nad kaszlem gołych pól. 8 stycznia 2012 362 Podróż zimowa Wiersze Stanisława Barańczaka do muzyki Franza Schuberta czytał Krzysztof Orzechowski śpiewał Andrzej Biegun na fortepianach grali Olha Tsymbalyuk, Konrad Mastyło scenariusz i koncepcja artystyczna Józef Opalski Andrzej Głuc Krzysztof Orzechowski 146 Andrzej Głuc Konrad Mastyło, Olha Tsymbalyuk Żadnych podobizn, analogii, ani ogólnych, ani aptekarsko detalicznych. Żadnego małpowania. W większości ponad 600 pieśni, co je Franciszek Schubert skomponował do cudzych słów, chyba właśnie ten brak jest najmocniej fascynujące. Przyjęło się tak: gdy w wierszu ciemność – to nuty ciemne, jak w słowach wicher – fortepian różą wiatrów, kiedy tematem śmiech – rechoczą pięciolinie, zaś opisane łkanie matki, pochylonej nad trupem syna, powtarzane jest szlochem strun. I tak dalej. U Schuberta – nic z tych rzeczy. Jałowa, pasywna kalkomania była poza jego geniuszem. Teksty wielkich, największych. Strofy Goethego, Novalisa, Scotta, Schobera, Seidla, Szekspira, Schmidta, Heinego, Mayrhofera, R ückerta, Klopstocka i Schillera. Muzyka Schuberta nie była małpowaniem nastrojów tej liryki, nie staczała się do roli ilustracji, lustrzanego odbicia, pokornie za tekstem kuśtykającego akompaniamentu. Odpowiedź Schuberta na którąkolwiek z wierszowanych opowieści to nie jest muzyczna kalka wiersza, tylko samoistna intymna opowieść w nutach, co fenomenalnie tańcząc ze słowami – tworzą opowieść trzecią. I dopiero to jest pełnia. Tak było prawie zawsze. Nie inaczej w „Podróży zimowej” – cyklu XXIV pieśni na krawędzi słów Wilhelma Müllera. Ta Schuberta odpowiedź Stojąc przed witryną, w jej lustrzanym tle/ widzę kątem oka kubek w kubek mnie. Dalej: na wkroczeniu w starość przyłapana twarz. A w finale: Więc to prawda, bracie w zwierciadlanym szkle?/ Mam jakiegoś ciebie, masz jakiegoś mnie? Poza tym, który pyta, patrząc na swoje odbicie, nie ma nikogo, zupełnie. Jak wtedy, gdy Schubert czytał Müllera. Jak wtedy, gdy Barańczak słuchał Schuberta. Jak wtedy, gdy twórcy tego Salonu Poezji kiedyś pierwszy raz czytali sobie po cichu Barańczaka. I jak w niedzielę – na widowni każdy zobaczył swoją, tylko swoją „przyłapaną twarz”. Bo każda z tych „Podróży zimowych”, tych odpowiedzi, jest w istocie lekcją podróży samotnej. Jak wszelka sztuka niebanalna. Andrzej Głuc Twarze przyłapane w niedzielne południe muzyczna to odpowiedź, co nie jest podobizną. Ale to nie koniec. Grubo ponad 150 lat później Stanisław Barańczak pisze swoją „Podróż zimową” i poza jednym – żaden z XXIV wierszy Barańczaka nie jest tłumaczeniem drobiazgów Müllera, spolszczeniem idealnie pasującym do nut Schuberta. Poza jednym – są dziełkami samoistnymi, które owszem, doskonale pasują do starych melodii, ale tańczą z nimi już inny taniec, tworząc kolejną, czwartą opowieść, czwartą pełnię. Lecz i to nie koniec! W niedzielę, na Salonie Poezji z „Podróżą zimową” Barańczaka i Schuberta, Krzysztof Orzechowski – recytacja, Andrzej Biegun – śpiew, oraz Olha Tsymbalyuk i Konrad Mastyło przy fortepianach, dali odpowiedź piątą – ich własną opowieść. Nieuchronnie zapadające ciemności, nieodwracalne wystyganie świata – ten, jakby rzekł poeta, „słupek rtęci, opadający w ustach dnia”. Zgódźmy się, że sednem Barańczaka opowieści w XXIV taktach jest właśnie to. Orzechowski, Biegun, Tsymbalyuk i Mastyło. Dawno nikt w teatrze nie oddał tych nieuchronności tak dojmująco, jak oni, tak dojmująco, gdyż spokojnie, z piękną rezygnacją, lecz bez cienia koturnowej rozpaczy. Cierpko ironiczna głośna lektura Orzechowskiego. Bieguna śpiew, co w swej delikatności był niczym falujące przypominanie słów: „nic już nie da się zrobić”. Raz lektura była odpowiedzią na śpiew, innym razem – odwrotnie. I fortepiany, przy pomocy których Tsymbalyuk i Mastyło stare nuty Schuberta nicowali serpentynami z naszych czasów, jakby jazzem, jakby swingiem. Słowa mówione, słowa nucone, nuty same. Zapętlała się ta trójca idealnie, bezlitośnie, do końca. W ostatnim, XXIV wierszu „Podróży zimowej” Barańczak powiada: Andrzej Biegun 147 Bruno Schulz Przychodziła pora Wielkiego Sezonu. Ożywiały się ulice. O szóstej godzinie po południu miasto zakwitało gorączką, domy dostawały wypieków, a ludzie wędrowali ożywieni jakimś wewnętrznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni jaskrawo, z oczyma błyszczącymi jakąś odświętną, piękną i złą febrą. 15 stycznia 2012 363 czytała Anna Polony grali Jascha Lieberman – na skrzypcach i altówce Łukasz Pawlikowski – na wiolonczeli Paweł Iwan – na akordeonie Mateusz Frankiewicz – na kontrabasie Anna Polony Andrzej Głuc Noc wielkiego sezonu Ostatni rozdział Sklepów cynamonowych Brunona Schulza 148 Jascha Lieberman, Łukasz Pawlikowski Gdy czuł bliskość złego, gdy czuł, że nastąpi nagłe szturchnięcie w bok, co je dla rozweselenia wymierzał kolega z klasy, gdy czuł, że zaraz usłyszy czyjś ciężki rechot, dostrzeże lepką obojętność dorosłych, dotknie policzkiem tafli lodowatej ciemności, bądź któreś z tysiąca podobnych zdarzeń zada ból – mały Bruno Schulz rysował ponoć wtedy palcem w powietrzu domek. A po sekundzie: jego dłoń na niewidzialnej klamce, niesłyszalne skrzypnięcie niewidzialnych lilipucich drzwi, dwa chłopięce kroki w przód – i już było dobrze. Był ocalony wewnątrz swego na jawie wyśnionego domku. Niektórzy utrzymują, że to prawda, lecz żadnej pewności nie ma. Jest za to kilka innych pewności. Że urodził się nocą, 120 lat temu, a zmarł lat temu 70 – na ulicy w rodzinnym Drohobyczu, od gestapowskiej kuli. Że był trzecim, najwątlejszym dzieckiem w rodzinie, nieco przygarbionym, bardzo chudym, z dziwacznymi, jakby za krótkimi rękami i nieproporcjonalnie wielką głową – i że ta marność fizyczna została z nim do końca. Jak i chorobliwa nieśmiałość, niewiara w siebie, nieustanne zakłopotanie, wieczne poczucie wyobcowania, samotność wręcz hermetyczna i upor czywa codzienna troska, by kroki jego były filcowe, niesłyszalne jak kapcie nocą. Do końca został z nim Andrzej Głuc tecznie nie może zmieścić się w zdarzeniu i tylko próbuje się zdarzyć, tylko „próbuje gruntu rzeczywistości, czy je uniesie”. Polony czyta tak, że mityczne i widmowe potęgi, co nocą próbują gruntu realności bławatnego sklepu – pachną przez chwilę. Pachną. Nabierają ciała, zyskują kształt i kolor. Można ich dotknąć, posłuchać ich mruczenia, a także śledzić, jak w chwilach, kiedy Polony milknie, mruk mitów i widm obraca się w dyskretną muzykę, graną przez kapelę Jaschy Liebermana. A w fina le opowiadania, gdy dzień wstaje w słowach – widać kota, gdyż Polony przeczytała ostatnie zdanie: Kot mył się w słońcu. Widać go wyraźnie – niczym jesienne muchy, do których mały Bruno Schulz uciekał, by się nie bać. Mateusz Frankiewicz Dorota Imiełowska, Paweł Głowacki Andrzej Głuc Nocna wizyta w bławatnym sklepie Jakuba też zbliżony do szeptu głos, pełen miękkiej rezygnacji, a także zdumienie nie wiedzieć skąd biorącą się siłą tego głosu. I coś jeszcze jest pewne. Niepojęta czułość dla spasionych much jesiennych, które karmił cukrem na parapecie. Tak, nie ma pewności, że w dzieciństwie uciekał przed lękiem do przezroczystego domku, lecz wiadomo, że uciekał do much. Za blaskiem odwłoków szukał czegoś? Drugiej strony bzyczenia? Podszewki kształtów, barw? Dna światła? Widmowych szczelin, przez które skapują czasem sygnały światów innych, potężniejszych od realności za oknem, sygnałów odganiających strach i dających ulgę? Uciekał do much, a potem, życie całe – do słów, by karmić je swym słuchem absolutnym i szukać kładek wiodących na drugą stronę codziennych widoków. Co tu dużo gadać – tomy opowiadań Brunona Schulza: „Sklepy cynamonowe” i „Sanatorium pod Klepsydrą”, to są zbiory polszczyzny absolutnej. Dalej pójść nie sposób, a uczone dywagacje o różnicach między wierszem a prozą – tracą sens. I nie ma też po co na czworo dzielić innego włosa, klecąc odpowiedź na pytanie: czy poza Anną Polony, która na ostatnim Salonie Poezji czytała opowieść „Noc wielkiego sezonu”, ktoś jeszcze potrafi w świecie akapitów Schulza istnieć tak swobodnie, niczym u siebie w domu? W „Nocy wielkiego sezonu” starotestamentowe mity i widmowe ptaki wsuwają się po kładkach słów w ciemną realność śpiącego sklepu bławatnego Jakuba, nadając realności na chwilę sens inny, spoza czasu, niecodzienny. W opowiadaniu „Księga” Schulz mówi o istnieniu za plecami zwykłych zdarzeń (przypomina się nasłuchiwanie podszewki buczenia karmionych cukrem much) czegoś potężnego, tak potężnego, że osta- Andrzej Głuc Andrzej Głuc Paweł Iwan 149 Kto łzy nazywa świadectwem jedynem Duszy kobiety, ten jak gdyby z cienia Próbował zgadnąć barwę jej odzienia. John Donne przekład Stanisław Barańczak 22 stycznia 2012 Ogród w Twickenham Poezja Johna Donne’a 364 czytali Rafał Szumera, Tadeusz Zięba grali Halina Jarczyk – na skrzypcach Tadeusz Zięba – na gitarze Tadeusz Zięba Adam Dąbroś Adam Dąbroś Rafał Szumera 150 Adam Dąbroś Halina Jarczyk Figury mowy, szczypce na kominie Gdy zwyczajny człowiek przeczyta bądź usłyszy słowo metafizyka – z automatu wypełnia mu oczy coś na podobieństwo lepkiej mgły koloru popiołu, wszystko wsysającej mgły bez dna. Tracą w niej ostrość, mętnieją, rozmywają się krawędzie rzeczy, mrą barwy, znika twardość, miękkość, szorstkość, gładkość i reszta cech, co je kiedy indziej palcem można badać. Milkną brzmienia, wietrzeją smaki, nie inaczej z zapachami. Rtęć termometrów traci znaczenie i stają zegarki. Za metą fizyki zaczyna się dla zwyczajnego człowieka wieczność, przestrzeń nieskończona, gdzie panuje nieważkość, bezprawie sennego dryfowania budyniowatych tajemnic. Niby nirwana, niby katatonia. Coś jakby lewituje, choć nie wiadomo co i diabli wiedzą, czy lewituje, czy może zwisa na – rzecz jasna, a ściśle mówiąc rzecz niejasna – niewidzialnej linie… Co to? Ścisłe mówienie za metą fizyki? Precyzja słów w mgle jak lepki popiół? Owszem – ścisłość, precyzja. Na ostatnim Salonie Poezji – „Ogród w Twickenham”, taki tytuł nosiła ta godzina – Tadeusz Zięba i Rafał Szumera czytali wiersze Johna Donne’a, naczelnego poety nurtu metafizycznego epoki wczesnego baroku – i była to figa, co ją aktorzy pokazali powszechnemu tikowi mentalnemu, który czyni z metafizyki synonim bezdennej mgły. Już w prologu przy- pomniała się „Wielka elegia dla Johna Donne’a” Josifa Brodskiego. John Donne już usnął, wszystko śpi wokoło – tak zaczyna Brodski. Ale „wszystko” – to nie budyniowate idee, dryfujące w nieważkości. Nie. John Donne już usnął, wszystko śpi wokoło,/ podłoga, ściany, obrazy, posłanie,/ śpi hak, zawory, kobierce i stoły,/ kredens, zasłony, świece i ubranie./ Posnęło wszystko. Butla, misy, szklanka,/ chleb, nóż do chleba, fajans i zastawa,/ szafa, bielizna, szkło, knot u kaganka,/ stopnie, drzwi, zegar. Wszędzie noc nastawa./ Noc wszędzie: w oczach, w kątach i w bieliźnie,/ w papierach, stole, w kazaniu dla rzeszy,/ w figurach mowy, w szczypcach na kominie,/ w ostygłej jego czerni, w każdej rzeczy. Tak, rzecz każda. Brodski recytuje cały plankton realności, co jest na wyciągnięcie ręki, do zobaczenia z bliska, powąchania, wzięcia na język, usłyszenia. Kataloguje plankton, a później mówi o słowach Donne’a, które są namacalne. Znawcy angielskiej poezji metafizycznej XVII stulecia, na czele ze Stanisławem Barańczakiem, przez wszystkie przypadki odmieniają pojęcie „konkretność”. Konkretność słów, ścisłość stóp rytmicznych, precyzja intonacji – nie mgła. Więc – wiersz jak rzecz każda? Owszem. Między figurami mowy a szczypcami na kominie – nie ma żadnej przepaści. Czytając strofy Donne’a – łatwo jest sięgać po sprawdzone numery recytacji metafizycznej. Łatwo jest w gardło mgłę wcisnąć, sennie rozbujać intonację, okrasić wers szeptem tajemnym, marsem lico swoje przystroić i powłóczystym spojrzeniem widownię muskać, spojrzeniem spod powiek, oczywiście, lekko opadłych, gdzieś tak do połowy oka. Można też czasem na dłuższą chwilę zamrzeć w stylu Buddy i zagrać kontemplowanie dali sinej – numer ten zawsze dodaje głębi wystąpieniu. W głośnym czytaniu Zięby i Szumery – śladu tej atrakcyjnej łatwizny nie było. Była jedynie rzeczona konkretność. Głosy mocne, twarde, czyste, męskie. Twarze jasne, bez grymasów, oczy szeroko otwarte i niemętne, plecy wyprostowane, czoła normalne, czyli nie blade i tylko, jak Pan Bóg przykazał ludziom jasno mówiącym do ludzi, w pozycji pionowej. Dłonie na blacie stołu, palce nienerwowe, spokojnie przewracające kartki z wierszami. Tyle wystarczyło, by to, co u Donne’a nieuchwytne – wybrzmiało boleśnie mocno. Tuż przy twym uchu, zdumionym, że można tak jasno i chłodno mówić o ciemnościach. * Cytat w przekładzie Stanisława Barańczaka. 151 Trafisz Anioła między oczy, A para skrzydeł mu wyskoczy. Pies będzie szczekać, kogut piać, A pozytywka walca grać. Julian Tuwim 29 stycznia 2012 365 Karnawał z Tuwimem na fortepianie grał Konrad Mastyło Dariusz Starczewski Małgorzata Piskorz Adam Dąbroś Adam Szarek Adam Dąbroś czytali Małgorzata Piskorz, Dariusz Starczewski, Adam Szarek Adam Dąbroś 152 Adam Dąbroś Ta, o której zapomniał Julian Tuwim Może dlatego, że była to niedziela – dzień, który należy święcić a nie obrażać dokazywaniem, choćby tylko słownym? Może zadziałała wyniesiona z domu pewność, że człowiek, który dał świetny poetycki wyraz zamiłowaniu do wolno ruszającej ze stacji lokomotywy, nie może mieć zamiłowania do innych samodzielnie poruszających się, by tak rzec, dwunożnych cudów techniki, a już z pewnością nie wolno mu grzesznych tych ciągot publicznie ogłaszać w rymowanym kształcie? A może (przecież jest tak, że przesada w czymkolwiek zawsze kończy się groteskowym patosem) protestacyjna odezwa pewnej niewiasty, bywalczyni Salonów Anny Dymnej, była owocem jej zbyt długo trwającego i zbyt namiętnego przywiązania do zupek, słówek oraz nocy skrajnie postnych? Nie wiadomo. Za to wiadomo, że niewiasta ta cierpliwie czekała i pilnie słuchała, przez godzinę całą, zaś gdy aktorzy lekturę zakończyli – dzielnie wstała i na głos zaprotestowała. Generalnie rzec można tak: w fina le ostatniego Salonu Poezji, na którym Małgorzata Piskorz, Dariusz Starczewski i Adam Szarek czytali Juliana Tuwima wiersze dla dorosłych, pewna zatroskana o stan moralności naszej ojczyzny dorosła niewiasta brawurowo zaprotestowała, albowiem nie usłyszała słów: „lokomotywa”, „ptaszki”, „radio”, „słoń”, „Zosia”, „samosia” bądź „kotek”, za to usłyszała słowo „d…” oraz sporo innych, gatunkowo bliskich „d…e”. Dumam intensywnie: niby o czym miałbym z dzielną niewiastą dyskutować? Z nią bądź – znów generalnie cyrk ten mentalny ujmując – z wielką, coraz większą armią świątobliwego patosu, którego to patosu wojowniczym paziom płci obojga wystarczy dziś palec pokazać – a już do sądu mkną i żądają stosu za obrazę moralności, albowiem wiadomo przecież, co uniesiony palec przypomina, za obrazę kościoła katolickiego, papieża, prymasa, proboszcza, kościelnego, organisty oraz wszystkich ministrantów. Nie ma co daleko szukać. Chwilę temu paziowie świątobliwego patosu biczowali intelektualnymi rózgami całe Muzeum Narodowe w Krakowie – za wystawienie dzieł Kozyry. W ostatnią niedzielę kobiecy paź (paziówna?) lewitował w obronie skalanych językiem Tuwima uszu narodu. A co jutro? Jak to co! Znów coś ciekawego się wydarzy z powodu palca lub rzepki kolanowej. Tak, rzepki, bo czy rzepka widziana z przodu nie przypomina aby łonowego wzgórka? Owszem, więc: fuj, ach, fuj i fuj! Boga chwalić – nie muszę dyskutować z armią. Tuwim się za mnie wypowiedział dawno temu. Biedny Tuwim… Nie wytrzymał naporu niezliczonych grupek rodaków, oszalałych na punkcie swych przekonań, nachalnie zmuszających resztę do przyjęcia jedynej słusznej racji. Nie wytrzymał ich lepkich łap, napastliwości, fundamentalistycznych rzężeń – i wiersz napisał. Wiersz jest jak litania, a raczej – jak katalog księgowego. Starczewski go czytał zacnie. Spokojnie czytał Tuwima katalog stad fundamentalistycznych, regularnie kraszony refrenem, który zarazem jest tytułem utworu. W zdaniach Tuwima suną więc: bubki, żygolaki, rębajły, naukow- cy, katolicy, Żydzi, dorobkiewicze, gówniarze uperfumowani, głupki, wszechsłowianie, rekordziści, karne pętaki, szturmowcy, sportowcy, absztyfikanci, katowickie węglokopy, borysławskie naftowierty, mądrale, łzawi marzyciele, patrioci, czciciele radia i fizyki, ględziarze i bajdury, oczytane faje, nawiedzeni artyści, gęby zakazane i masa innych nawiedzonych plutonów. Aż wreszcie nadchodzi zwrotka ostatnia. I wy, o których zapomniałem,/ Lub pominąłem was przez litość,/ Albo dlatego, że się bałem,/ Albo, że taka was obfitość,/ I ty, Cenzorze, co za wiersz ten/ Zapewne skarzesz mnie na ciupę,/ Iżem się stał śmiechów hersztem. Tak, wielka jest obfitość plutonów, potężna ich żywotność. Jakby rzekł inny poeta: „z pokoleń idą w pokolenia”. Niezniszczalne – wciąż się odradzają plutony. Wyłażą z nor, by cię opluć za to, że nie plujesz tak jak oni. I dla nich powraca rzeczony refren i tytuł wiersza Tuwima: „Całujcie mnie wszyscy w d…”. Popieram. Konrad Mastyło 153 Jaki polny jest ten konik, jaka leśna ta jagoda – nigdy bym nie uwierzyła, gdybym się nie urodziła! Wisława Szymborska 5 lutego 2012 Portret kobiecy Poezja Wisławy Szymborskiej 366 czytała Irena Jun poetkę i jej wiersze wspominali poeci Wojciech Bonowicz, Bronisław Maj, Leszek Aleksander Moczulski aktorzy Anna Dymna, Anna Polony, Dorota Segda, Krzysztof Globisz, Krzysztof Orzechowski na skrzypcach grała Maria Wieczorek Irena Jun Wojciech Bonowicz Andrzej Głuc Andrzej Głuc Bronisław Maj Andrzej Głuc 154 Krzysztof Globisz Nie było nikogo w żałobnej czerni, było za to sporo radości, a przecież przyszli z powodu końca – pożegnać ją, słuchając jej słów. Dziwne? Naprawdę? Jak na śmierć akurat tej małej kobietki, śmierć niemalowniczą, spokojną, niezauważalną dla umierającej – Wisława Szymborska odeszła we śnie – wcale nie zaskakująco dużo śmiechu było na ostatnim Salonie Poezji, śmiechu nie nerwowego, nie bolesnego, nie ciemnego, nie jak ołów. Było go tyle, ile trzeba. I musiał się człowiek przez godzinę bardzo po Teatrze Słowackiego nachodzić, by znaleźć twarz skrajnie ponurą. Tak, ludzie byli wszędzie. Na Salonach prawie zawsze jest pełno, lecz rzadko kiedy nie ma innego wyjścia i trzeba w holu na parterze teatru telebim ustawić. Jak w niedzielę. Ludzie na krzesłach przed telebimem, ludzie po kątach, siedzący na schodach, oparci o ściany, pochyleni nad balustradami, znieruchomiali pod głośnikami w korytarzach pierwszego piętra albo spacerujący po czerwonym dywanie oddzielającym szatnie od lóż, samotni przy oknach z widokiem na Planty lub zlepieni w gęstą masę obok drzwi do foyer, a o liczbie głów w samym foyer – szkoda gadać. I ani pół łzy. Nikt nie załkał, gdy Bronisław Maj rzekł na wstępie, iż mało kto potrafił tak jak Szymborska uczyć nas rozumienia rzeczy najprostszych, których Andrzej Głuc runek, zderzają się z sobą, to znów odskakują od siebie, bezustannie wirując wokół różnych tematów”. Nic celniejszego nie da się powiedzieć o tańcu jej wierszy na ostatnim niedzielnym Salonie Poezji. Jej wiersze, jej czytane słowa swobodnie, wysoko w powietrzu, a pod nimi – nikogo w żałobnej czerni, nikogo na kolanach, nikogo łkającego, nikogo z różańcem w palcach. Zamiast różańca – rękawiczki, czapka bądź szalik. Tak, widziałem wyraźnie: w palcach kobiety, mężczyzny, dziecka – szalik wełniany, długi, z frędzlami. I ciepły, lekki uśmiech nad szalikiem, wywołany spokojnie przez Jun powiedzianym, ciepłym i lekkim, dawno temu przez Szymborską zapisanym w wierszu słowem – „szalik”. Dorota Segda, Anna Polony Krzysztof Orzechowski, Anna Dymna Andrzej Głuc 350 dotknięć Wisławy Szymborskiej nie podejrzewamy, że w ogóle jest w nich coś do rozumienia. Nikt nie zaczął rozsnuwać cmentarnym szeptem krzepiących modlitw, gdy poeci i aktorzy: Leszek Aleksander Moczulski, Wojciech Bonowicz, Anna Dymna, Anna Polony, Dorota Segda i Krzysztof Globisz czytali swe ulubione wiersze Noblistki. A gdy Irena Jun z fenomenalnym wyczuciem lekkiej ironii fraz mówiła fragmenty swego z utworów Szymborskiej złożonego monodramu – nikt nie runął na kolana i zgruchotanym głosem nie jęknął: „Pod Twoją obronę uciekamy się…” Dziwne? Nie. Uczyła rozumienia rzeczy najprostszych. W tym, co pod ręką, w żołądku, sercu, pod powiekami, w całym planktonie codzienności – uczyła dostrzegać szczeliny wiodące na drugą stronę. Całkiem jak jej ukochany Montaigne w przepastnych „Próbach”. Pies, kot, szalik, bal, spojrzenie, chmura, płaszcz, czapka, jakieś zwierzę rzeczne, miłość udana lub nie, słowne banały żałobników w kondukcie, jeszcze coś, chwila jakaś, albo stalówka, kropla atramentu, przecinek, byle co, wszystko. Ile tego mikrego dobra tkwi w jej wszystkich, czyli, jak policzono, około trzystu pięćdziesięciu wierszach? Jedno pewne, w trzystu pięćdziesięciu dotknięciach Szymborskiej – zupełny brak koturnu, patosu, celebry, mszy. Oswajając nas z planktonem – w istocie oswajała z lekkością. Dobrze uczyła ocalającej sztuki ciepłego uśmiechu nad ołowiem. Było więc, jak być musiało. W felietonie o pełnym wydaniu „Prób” Montaigne’a Szymborska mówi: „Są one po dziś dzień rewelacyjnym autoportretem człowieka myślącego. Składają się na ten obraz nie tylko myśli w kształcie dojrzałym, ale również sam proces myślenia. Myśli te rodzą się, rosną, zrywają się do lotu, co chwilę zmieniają postać i kie- Andrzej Głuc Andrzej Głuc Maria Wieczorek 155 Afrodyta bawi się moim sercem, A Pitho oblewa moje piersi nektarem. Tracę zmysły. Safona przekład Nikos Chadzinikolau 12 lutego 2012 Przytul głowę do piersi młodej dziewczyny… Poezja Safony Salon Walentynkowy 367 o miłości czytały i śpiewały Karolina Kazoń, Katarzyna Zawiślak-Dolny oraz Halina Jarczyk grały Katarzyna Musiał – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Katarzyna Zawiślak-Dolny Andrzej Głuc Andrzej Głuc Karolina Kazoń 156 Andrzej Głuc Ciepło znad wyspy Lesbos Lubiłaś ozdabiać włosy/ świeżymi kwiatami,/ wiankami z fiołków i róż.// […] Albo na miękkich poduszkach,/ na miękkim posłaniu się kładłaś,/ by gasić pragnienie dziewcząt… Te słowa sprzed ponad 2600 lat powiedziała w niedzielę o dwunastej piętnaście, może dwadzieścia, młoda kobieta w białej koszulce z ramiączkami cienkimi niczym włos do młodej kobiety w podobnej bieli na skórze – i znów zrobiło się cieplej, niż było naprawdę. Jakby cofnęły się śniegi za oknami, jakby zmiękł mróz, albo gdzieś w kotłowni palacz z łopatą w garści stracił umiar nad koksem. Trzeba było zdjąć sweter, jak wcześniej czapkę, rękawice, szal i płaszcz, trzeba było guzik pod szyją rozpiąć, podwinąć rękawy, wytrzeć chustką kark. Tak, na frazie: „gasić pragnienie dziewcząt” – wyblakło wszystko, skarlało, nawet skądinąd ważkie mądrości literackie. Że poetka zwała się Safona, że na eolskiej wyspie Lesbos żyła na przełomie VII i VI wieku p.n.e., że pochodziła z zamożnej arystokracji, że znano w starożytnej Grecji siedem ksiąg jej wierszy miłosnych, z czego ocalało żałośnie mało – wszystkiego kilkanaście strzępów, że od niej pochodzi miara wiersza zwana strofą saficką – trzy jedenastozgłoskowce, po których jest wers pięciozgłoskowy, że układała też pieśni weselne – epitalamia, a także hymny do bogiń, że wcześnie owdowiała, że gromadziła wokół siebie młode dziewczęta z zac nych domów, ucząc muzyki, poezji, dobrych manier i chyba tego czegoś, co do dziś nie wszystkim się podoba, że w finale życia zdarzył się fatalny romans, zakończony jej samobójczą śmiercią, że… Co jeszcze? Jak pokazuje portret – miała kręcone włosy. Ale to też się oddaliło ostatniej niedzieli. Historia starożytnej Grecji, historia literatury, wersyfikacyjne prawidła, dzieje życia, początki poezji, pomniki ze słów… Gdy garść łupin, co ocalały z ponad sześciu tysięcy utworów Safony, czytały Katarzyna Zawiślak-Dolny i Karolina Kazoń – zwyczajnie przestało na chwilę cokolwiek znaczyć to, jak było naprawdę 2600 lat temu, a zaczęło znaczyć, że robiło się cieplej tu i teraz, znacznie cieplej niż było naprawdę. Gdy wiersz na głos się podaje – winno być tak, jakby się wiersz ten stawał tu i teraz. To stara prawidłowość, stara i banalna. Lecz bywa też tak, jak zeszłej niedzieli, tak, że wiersz bardzo, oj, bardzo intensywnie tu i teraz się staje. Nie było więc tamtej wyspy Lesbos, tamtych czasów, szat, blasków, komnat, tamtych loków Safony, dotykającej swe wargi ciemnym rysikiem. Był zlodowaciały Kraków i na dnie lodu – dwie młode kobiety w białych koszulinach z jak włos cienkimi ramiączkami na ramionach. Ich skóry blisko siebie, oddech przy oddechu, oko przy oku – i słowa Safony, które od 2600 lat krążą wokół wszystkich ciemnych spraw ciała, wokół dotyków, muskania, spojrzeń schodzących na dno i oddechów w uchu, wokół tego, co jest sensualną stroną miłości, co można wziąć w palce lub na język, co ma zapach i kolor. One więc, one – takie. Zawiślak-Dolny i Kazoń. I jeszcze jedna czytająca, Halina Jarczyk. Powiedzmy: Jarczyk jako głos kobiecego doświadczenia. I Katarzyna Musiał przy for- tepianie, jej dziwna, niepokojąca, każąca myśleć o ociężałej nocy sierpniowej muzyka, wciąż błąkająca się wokół tanga, które bez szmeru kręcących się skór i oddechów jest przecież tylko wydmuszką. I tyle. Tyle wystarczyło, by z każdym kolejnym słowem Safony, z każdą kolejną nutą bądź ciszą, robiło się coraz cieplej. Najpierw zatem – czapka z głowy. Później – rękawiczki na ziemię, a po nich płaszcz. Wreszcie: „by gasić pragnienie dziewcząt…”. To usłyszałeś. Więc: sweter, guzik, rękawy, chusteczka – na ziemię, pod krzesło. I wypatrywanie ciągów dalszych. Czekanie na kolejne słowa. Halina Jarczyk, Katarzyna Musiał 157 Ekscytowała Edzia eteryczna Emma, Iż przewrotnej miłości chce poznać dilemma: Póty się naprzykrzała, aż wreszcie znudzony Edward ewakuował Emmy edredony Tadeusz Boy-Żeleński 19 lutego 2012 Z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz Poezja Tadeusza Boya-Żeleńskiego 368 czytali Beata Fudalej oraz studenci PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie: Magdalena Koleśnik, Małgorzata Kowalska, Lena Schimscheiner, Helena Wyszogrodzka, Kamil Mróz, Michał Nowak na fortepianie grał Oleg Sznicar Beata Fudalej Andrzej Głuc Helena Wyszogrodzka, Małgorzata Kowalska, Magdalena Koleśnik, Lena Schimscheiner Andrzej Głuc 158 Kamil Mróz Piękno pytań niezawikłanych „Mały Książę” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego – gdzie mam go szukać wśród tylu poważnych ksiąg o teatrze? Na ostatnim Salonie Poezji, co miał długawy tytuł „Z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało na raz”, studenci II roku PWST w Krakowie, podopieczni pani prof. Beaty Fudalej: Magdalena Koleśnik, Małgorzata Kowalska, Lena Schimscheiner, Helena Wyszogrodzka, Kamil Mróz i Michał Nowak – właśnie od Małego Księcia zaczęli, od jego rozmowy z różą, od tego zbliżenia chłopczyka do kwiatu, zbliżenia ciepłego, pastelowego, najsubtelniejszego z możliwych. A może nie był to czysty S aint-Exupéry, tylko czyjś pastisz jego arcydziełka lirycznej prostoty? W sumie – obojętne. Bo grunt, że młodzi we wszystkim, co czytali i śpiewali, byli jaśni i uroczo naiwni, jak tamten przybysz z gwiazdy B-612, co uczył piękna pytań niezawikłanych. Gwiazda B-612? Dobrze pamiętam? Przepadł gdzieś mój „Mały Książę”, zniknął, od lat nie dotykany. Gdzie szukać tej cienkiej książki, żeby sobie wszystko przypomnieć? Za uniwersyteckimi podręcznikami teorii teatru? Obok jedno-, dwui trzytomowych historii dramatu, scenografii i kostiumów? Gdzieś pod stosami uczonych, psychologiczno-socjologiczno-filozoficznych analiz sztuki aktorskiej, snutych głównie Andrzej Głuc na kanwie Freuda oraz Junga? Blisko Kotta, Puzyny, pism zebranych Kantora, zanotowanej alchemii Grotowskiego? Niedaleko od podręczników Konstantego Stanisławskiego, Michaiła Czechowa i mistrzów z legendarnego Actors Studio w Nowym Jorku? Przy nich mam szukać, przy nich i przy setce podobnie czcigodnych woluminów, pełnych pytań zawikłanych, pytań coraz bardziej zawikłanych i coraz bardziej zawikłanych odpowiedzi? Zawsze, gdy na Salonie występują studenci I, II roku, jest podobnie. Człowiek, słuchając ich, zaczyna myśleć o „Małym Księciu”. Nic wielkiego się nie dzieje, studenci po prostu dopiero zaczynają, jeszcze im się, Bogu niech będą dzięki, nie chce intelektualnie wydziwiać – łapać prawą dłonią za lewe ucho, jeszcze zbyt młodzi i zbyt wolni są, by na własne życzenie hodować sobie garb, nocami pochylając się na przykład – nad metafizyką esejów Krystiana Lupy. Jeszcze umieją być zwyczajnie czyści w intonacjach, gestach, spojrzeniach, jeszcze potrafią docenić proste ścieżki, jeszcze mają twarze nie wykrzywione wiekopomnym namysłem nad istotą wszechrzeczy teatralnej. Jeszcze się nie nadymają. Po prostu – są, jacy są. I tyle. Oczywiście – żadne wielkie Salony z tego nie wychodzą, nie. Ale też człowiek niewiarygodnie odpoczywa przy ich bezpretensjonalnej lekkości. Jak ostatniej niedzieli. Czytali i śpiewali moc drobiazgów różnych autorów, drobiazgów o tytułowej miłości. Limeryki, także te nieco pieprzne – na czele z pewnym dziełkiem niezawodnego Bronka Maja, współgospodarza Salonów – i pioseneczki, choćby ten szlagier, w którym dziewczę wyznaje, że takie głupie to dziewczę już nie jest, może trochę, ale takie głupie – to już nie. A wszystko tematycznie ułożone w szereg wiadomy. Zauro- czenie. Miłość potężna. Małżeństwo, czyli blaknięcie uczucia i narastanie nudy. Dalej – rozglądanie się na boki. Zamiana się rozglądania na działanie na boku, sekretne, tajne. Wreszcie etap finalny miłości – fundamentalne kładzenie lagi na wszystko, zupełna obojętność. Przez godzinę setnie bawili się tym nieuchronnym szeregiem, tym od wieków powtarzającym się scenariuszem – i właśnie to było najbardziej kojące. We wszystkich przez kogoś innego kiedyś zapisanych rymowanych żarcikach – byli jak mikry przybysz z gwiazdy B-612, który nie ma w sobie żadnego lęku przed kolcami pięknej, samotnej róży. Tak, trzeba będzie odszukać arcydziełko Saint-Exupéry’ego. A młodym – co rzec? Pamiętajcie: nie ma nic bardziej kłopotliwego niż aktor pokazowo głęboki. Pozostańcie więc wzruszająco płytcy, mali, nienachalni. Oleg Sznicar Andrzej Głuc Andrzej Głuc Michał Nowak 159 Czesław Miłosz Odjęto wam szaty białe, Skrzydła i nawet istnienie, Ja jednak wierzę wam, Wysłańcy. 26 lutego 2012 369 Pod anielskimi skrzydłami wiersze Jan Brzechwa, Wiesław Dymny, Tadeusz Gajcy, Konstanty Ildefons Gałczyński, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Kazimiera Iłłakowiczówna, Anna Kamieńska, Tymoteusz Karpowicz, Bolesław Leśmian, Ewa Lipska, Czesław Miłosz, Wacław Oszajca, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Jeremi Przybora, Włodzimierz Słobodnik, Wisława Szymborska, Jan Twardowski wiersze o aniołach czytali Anna Radwan-Gancarczyk, Roman Gancarczyk gość specjalny o. Andrzej Zając OFMConv. grali Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski – na wiolonczelach Gajusz Kęska – na fortepianie Tomasz Potaczek – na flecie traverso Andrzej Głuc Roman Gancarczyk, Anna Radwan-Gancarczyk 160 Chciałbym studiować u prof. Anny Radwan-Gancarczyk, chciałbym się uczyć pod jej okiem, przy jej uchu, lecz nie po to, by aktorem zostać i kiedyś, jako na przykład gwiazda młodego pokolenia tragików Narodowego Starego Teatru, mimo od urodzenia niescenicznych tyłów, w przedstawieniu Michała Zadary portki opuścić ciekawie i tak – zabłysnąć. Nie po to też, by umieć nad tremą panować, dykcyjne wady zlikwidować, głos ustawić na poziomie brzmienia dzwonu, uszlachetnić gest, a także by posiąść tajniki wymierającej sztuki czytania na głos ze zrozumieniem, przy jednoczesnym subtelnym żonglowaniu emocjami. Nie. Chciałbym studiować pod jej opieką, by nauczyć się oddychać i choć w dziesięciu procentach móc robić to tak, jak ona czyniła to w niedzielę, gdy na Salonie Poezji czytała z Romanem Gancarczykiem wiersze o aniołach. Wdech, wydech, wdech, wydech, czasem dyszenie, bądź rzężenie – i tak od urodzenia, do końca. Nie ten truizm życiowy mam na myśli, mówiąc o oddechu pani Anny. Nie chodzi mi też o stary aktorski banał, że robiąc pauzy – Anna Radwan-Gancarczyk sugerowała karkołomnymi minami istnienie pod tekstem jakichś strzelistych treści, przez autora celowo przemilczanych. Tu chodzi o zdumiewającą harmonię między szmerem powietrza a zdaniami, harmonię nie mają ciał”. Czytanie Gancarczyka przypominało pięknego anioła z krwi i kości, który w opowiadaniu Marqueza wylądował przed domem Pelagiusza i Elisendy. Oboje w osłupieniu zaczęli przypatrywać się temu leżącemu ciału. Odziane było jak ostatni szmaciarz. Na wyłysiałej czaszce pozostały zaledwie jakieś bezbarwne strzępki, zębów też miało toto niewiele, a ten litości godny stan, przemoczonego do suchej nitki pradziadka, pozbawił toto jakichkolwiek oznak wielkości. Jego skrzydła, niczym u olbrzymiego sępa, brudne, w połowie wyskubane, już na zawsze osiadły w błocie. Słowem – anioł całkiem jak ty. Słaby tak, że deszcz go powalił. * Cytat w przekładzie Grażyny Grudzińskiej i Kaliny Wojciechowskiej. Andrzej Głuc Łukasz Pawlikowski Józef Opalski, o. Andrzej Zając, Anna Dymna Andrzej Głuc Anioł przed domem Pelagiusza i Elisendy w sferze czasu i sferze rytmu. Z oddechem czytającej Anny Radwan-Gancarczyk jest dokładnie tak jak z masami niewidzialnego powietrza między widzialnymi kształtami na obrazach największych malarzy. Gdyby powietrza tego było o naparstek mniej bądź więcej – kto wie, może cały namalowany krajobraz trochę uwierałby oko, albo w ogóle szlag by krajobraz trafił i tylko kupa gruzu by została na płótnie? Nic nie uwierało ucha, gdy wiersze o aniołach czytała Anna Radwan-Gancarczyk. Większe lub mniejsze masy powietrza między wersami, za plecami słów i w metaforach Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Jana Twardowskiego, Bolesława Leśmiana, Wiesława Dymnego, Jana Brzechwy, Czesława Miłosza, Wisławy Szymborskiej, Zbigniewa Herberta, Anny Kamieńskiej, Julii Hartwig, Włodzimierza Słobodnika, Ewy Lipskiej, Kazimiery Iłłakowiczówny, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Wacła wa Oszajcy, Tadeusza Gajcego, Tymoteusza Karpowicza i Jeremiego Przybory. Dużo wierszy, dużo powietrza i jego bezbłędne falowanie w pauzach Radwan-Gancarczyk. I podobny powietrza ruch wokół kwartetu: Dorota Imiełowska i Łukasz Pawlikowski na wiolonczelach, Gajusz Kęska na fortepianie, Tomasz Potaczek na flecie. Owszem, zdarzają się Salony – jak ostatni właśnie – których wszystkie elementy są z sobą w związku zgody daleko, bardzo daleko, do samego końca idącej. Tak daleko, że gdyby nie Roman Gancarczyk, co dał pokaz aktorstwa innego, nawet odwrotnego – całość by kulała. Jej czytanie było, by tak rzec, doskonale przezroczyste. On zaś – rozgrywał poszczególne słowa, bawił się nimi, zdania przystrajał maskami, teatralizował intonacje. Jeszcze inaczej to ujmę. Gość Salonu, o. Andrzej Zając, rzekł: „anioły są jak ludzie, tylko Gajusz Kęska Andrzej Głuc Andrzej Głuc Tomasz Potaczek, Dorota Imiełowska 161 Jacek Kaczmarski Brniemy, brniemy zaciekle Dopóki życia staje Danym za frajer Piekłem Rzadko dostępnym Rajem 4 marca 2012 370 czytał Andrzej Seweryn Andrzej Seweryn Andrzej Głuc Tunel Poezja Jacka Kaczmarskiego 162 Tunel z lichym światłem Władysław Broniewski jest jednak ponadczasowy, bezlitosny, bolesny. Któż nie szydził z jego pamiętnego równania z partią i Leninem w rolach głównych? Prawie wszyscy prawdziwi Polacy. Któż nie czuł swej duchowej wyższości wobec tego rymowanego portretu zautomatyzowanej mentalności, tylko odrobinę bardziej ludzkiej niż tiki psa Pawłowa, tej mentalności polskiej, utożsamiającej władzę nadwiślańską z bogiem rewolucji? Prawie każda rasowa Polka. Ale kto z tych Polaków i Polek może przysiąc, że w epoce ostatniej naszej walki o wolność obcy mu był płaski banał legendarnego równania polskiej wolności, które brzmiało: mówimy Jacek Kaczmarski – a w domyśle Solidarność, mówimy Solidarność – a w domyśle Jacek Kaczmarski? Kto z nich szczerze wyzna, że mu dziś nie po drodze z tą sztancą? No – kto? Andrzej Seweryn, który na ostatnim Salonie Poezji zatytułowanym „Tunel” czytał wiersze Kaczmarskiego, na początku wyraził skądinąd oczywistą myśl, że człowiek każdy jest po stokroć, po tysiąckroć bardziej zapętlony, niż to się wydaje, i że nie da się tych pętli „załatwić” poręcznym wytrychem, który szybko, łatwo i na wieki wieków jednoznacznie definiuje człowieka. Kaczmarski – bard Solidarności! Jego pieśń „Mury” – hymn Solidarności! Jego talent – dla Stoczni! Jego wrażliwość – dla internowanych! Jego pisanie – dla Narodu! Muzyka jego – dla Ojczyzny ratowania! Jego życie – nie dla niego, gdyż dla plemienia całego! Wystarczy. Niemałą resztę podobnie szlachetnych tandemów można sobie dośpiewać. Gdy się dziś w liceum bądź gimnazjum młodzież o Kaczmarskiego zagadnie – kto zanuci inną niż te prostackie tandemy pieśń? Po Salonie Seweryna ktoś inaczej śpiewający jednak się znajdzie? Oby, oby, oby. Tak. Że człowiek jest po tysiąckroć bardziej zapętlony niż chwytliwe, zwłaszcza bogoojczyźniane, banały o nim – to oczywistość. Może nawet truizm, papier, tanie pocieszenie. Lecz bywają artyści, których pełnię ocala przypomnienie tego truizmu, przypomnienie zmieszane z gigantyczną troską o to, co po nich pozostało, na przykład – o słowa, ich ciężar, smak, zapach, fakturę, dno. Gdy Seweryn czytał wiersze Kaczmarskiego, przypomniały się zdania, co je o sztuce Tadeusza Łomnickiego Adolf Rudnicki ongiś ułożył. „Jest to aktor, który w swojej głowie i w swym sercu długo ugniata słowa, aż dochodzi do ich tajemnego dna. Ponieważ nigdy nie gubi drogi, jego sztuka nie traci powietrzności, światła. Czuje się je zarówno w cichych pasażach, jak i w koronującym je zwykle krzyku tak dlań charakterystycznym. Tak krzyczą zwierzęta w noc ciemną, tak krzyczą ludzie, gdy ich dochodzi całkowita ich bezradność”. Ostatniej niedzieli, jak zresztą zawsze, Seweryn był blisko tych fraz. I blisko ich był kiedyś Kaczmarski. Co się okazało? Że Kaczmarskiego opowieści o jego zapętlonym życiu nie wyczerpują słowa: „wyrwać”, „mury”, „zęby”, „krata”, „zerwać”, „kajdany”, „łamać”, „bat” i „runąć”. Jeśli nie one były wszystkim – to co było za nimi? Nie ma rady, coś muszę wybrać. Godzina troskliwej lektury Seweryna, kiedy każda litera Kaczmarskiego obejrzana została uważnie z każdej strony – godzina ta ułożyła się w mozaikę nieubłaganie narastającej samotności, mozaikę nie do ogarnięcia. Muszę wybierać, więc wybieram słowa: „wlec” i „cień”. Wlokłem swój cień, cień wlókł mnie… Jakoś tak rzekł Kaczmarski w jednym z wierszy. A Ojczyzna? Ojczyzna była daleko, coraz dalej, Solidarność też, i Stocznia. Coraz kruchsze było życie. Czy wers o sobie i cieniu pisał wtedy, gdy klasyczna polska czterdziestoprocentowa pocieszycielka na coraz dłużej brała go w deliryczne posiadanie? Czy też wtedy, gdy gardło rozsadzać zaczął guz? Może później, kiedy w szyi była już tylko czarna dziura po operacji? Może w jeszcze innych chwilach innego bólu, w innych punktach tunelu z lichym światłem, tunelu, co z niego raczej nie ma dobrego wyjścia? 163 Przecie nie dla mnie spokój ksiąg lśniących wysoko i wiosna też nie dla mnie, słońce i ruń wonna, tylko noc, noc deszczowa i wiatr, i alkohol – serwus, madonna. Konstanty Ildefons Gałczyński 11 marca 2012 Boję się zostać wieszczem Poezja Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego 371 śpiewała Marta Bizoń na fortepianie grał Jerzy Kluzowicz Andrzej Franczyk Kajetan Wolniewicz Andrzej Głuc czytali Marta Bizoń, Andrzej Franczyk, Kajetan Wolniewicz Andrzej Głuc 164 Andrzej Głuc Jerzy Kluzowicz W liście do Zbigniewa Mitznera Konstanty Ildefons Gałczyński nazwał się Karakuliambro i stanął w obronie samego siebie, podanego w roli własnego dziadka, obywatela dziadka. „W Nr 16 Pańskiego poczytnego »Tygodnika« z dn. 27 października 1946 ukazał się essay ob. Stanisława Grzegorzewskiego pt. »Sienkiewicz pisał winem«, uwłaczający w sposób bezprzykładny czci mojego dziadka ob. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego o pijaństwo i gust do demolowania rzeczywistości zastanej”. No i jak go nie wielbić?! Nie sposób nie. Który to już raz podano do słuchania na Salonie Poezji wiersze Gałczyńskiego? Dziewiąty? Siódmy? Dwunasty? Było, jak zawsze bywa z nim, z jego magicznymi frazami. Marta Bizoń, Kajetan Wolniewicz i Andrzej Franczyk czytali, Bizoń śpiewała, Jerzy Kluzowicz grał na fortepianie – i dziewiąty, siódmy albo dwunasty raz zatańczyły w uszach litery. Pozornie byle jakie tematy, których nawet kulawy pies nie oznaczy, szare zdarzonka za dwa grosze, lite banały, farfocle codzienności, co się ich nie zauważa, nie zapamiętuje, nieogarniony plankton ulicy, knajpy, rynku – wszystko to, w sieci wierszy złowione, zamigotało. Jakaś gdzieś zobaczona głowa ludzka, ale z drewna, jakieś tekturowe słowiki, jakaś wódka w jakimś barze, nagły cud w podłej winiarni, czyjaś Drugie urżnięcie się i ostatnie urżnięcie się: Tuż przed drugą światówką w Krakowie, na Szewskiej, w bufecie Pod Aniołami (Pod Aniołami chyba można!) z prezesem Janem Brzechwą. Ściśle mówiąc, Brzechwa wtedy nic nie pił ani Dziadek nic nie pił, zaszkodziły Im korniszony”. Mało? Jak mało wam tej morderczej lekkości, to wiedzcie, iż Karakuliambro podaje jeszcze listę świadków drugiego urżnięcia się i ostatniego urżnięcia się, którą otwiera Wincenty Lutosławski, filozof, a zamyka pewien komik z krakowskiego kabaretu „Siedem Kotów”, niejaki J. Bielenia – abstynent integralny. Andrzej Głuc Pod Aniołami chyba można! nieporadna miłość, jakieś niczym się niewyróżniające nieszczęście, widmo zmarłego męża za drzewami, los kapitana Papawaja, jakiś poeta i jego miłość do „trąbienia”, jeszcze w wierszu „Boję się zostać wieszczem” (taki też tytuł miał ostatni Salon) rymowane igranie z patosem Mickiewicza, jakiś strzęp, jakiś widok, jakieś wrażenie – a im pozornie mniejsze to coś, tym fantastyczniejsze w efekcie. W efekcie – czyli we frazach Gałczyńskiego. Klasyk mawia: nieważne jak było, ważne jak się napisało. Gałczyńskiemu napisało się tak, że plankton codzienności zaczynał tańczyć w literach Gałczyńskiego, zdaniach pisanych zielonym atramentem. Tak, jego gust do fantastycznego demolowania słowem rzeczywistości zastanej – nie do podrobienia był. I tak też się aktorom przeczytało. Czy te migotliwe opowiastki o całych światach, nagle wyskakujących z byle czego, w ogóle da się źle podać, źle, czyli ciężko, topornie, mozolnie wyciągając zdania z gardeł? Pewnie tak. Ale to nie jest przypadek Bizoń, Franczyka i Wolniewicza. Po prostu – bawili świetnie, siebie i nas. Bo owszem, można do wszystkiego z ołowiem na twarzy podchodzić, ale jak się da lekko, pląsając – to po co męczyć bliźnich ponurą gębą swoją? Tak jest, kto inny pewnie pozwałby Mitznera do sądu, żądał oficjalnych przeprosin w gazetach i wysokiego odszkodowania, ktoś inny tak, lecz nie Gałczyński. On się zabawił, stanął w obronie obywatela dziadka, który był bezbronny, albowiem, wedle słów Karakuliambro: „przez dłuższy czas nie żył”. A poza tym: „Mój dziadek niczym się nie odznacza, nikomu się nie naraża. Cierpi na lunatyzm, ale zupełnie prywatnie, a urżnął się tylko 2 (dwa) razy w życiu. Pierwsze urżnięcie się: W pierwszej połowie XIX w. ze ś.p. redaktorem Edgarem Allanem Poe w Bostonie (USA). Marta Bizoń 165 Jerzy Hordyński Pamięć kołacze do wygnanych domów, sprawdza cmentarze – jeszcze są na miejscu, każda ulica odzyskuje nazwę, by nie błądzili żywi i umarli 18 marca 2012 372 czytali Joanna Mastalerz, Tomasz Międzik grali Joanna Dyjak – na altówce Oleg Dyyak – na instrumentach dętych i perkusyjnych Paweł Dyjak – na akordeonie Grzegorz Klimczak – na kontrabasie Joanna Mastalerz Adam Dąbroś Podróż Poezja Jerzego Hordyńskiego 166 Adam Dąbroś Joanna Dyjak, Grzegorz Klimczak, Paweł Dyjak, Oleg Dyyak Wtorek? Czwartek? Sobota? Dzień tygodnia po prostu. Niech będzie – niedziela. Ciepła, z początku wiosny któregoś roku w przeszłości. Podobna do naszej przedwczorajszej? Niech tak będzie. Kobieta i mężczyzna przy stoliku w kawiarnianym ogródku, oboje w ciemnych okularach. Jak ostatniej niedzieli na Salonie Poezji z wierszami Jerzego Hordyńskiego. On zdejmie po chwili swoje ciemne, ona swoje też. Jak Joanna Mastalerz i Tomasz Międzik przy wytwornym stoliku pod wielkim oknem foyer Teatru im. Juliusza Słowackiego przedwczoraj. Spojrzeli sobie w oczy łagodnie, bez złudzeń. I przeczytali wiersz „Nieudana wizyta”. Powtórzyli odległą rozmowę kobiety i mężczyzny przy stoliku w kawiarnianym ogródku tamtej ciepłej niedzieli z początku wiosny któregoś roku w przeszłości. Było jak wtedy, jak tam. Przenicowały się czasy. On: Co pozostało z naszego wiedeńskiego spotkania,/ co z Paryża, co z Rzymu i wielu innych miast? Ona: Może nie należało więcej się widywać,/ by nadal wierzyć, że czas jest niezmienny,/ liść – pocałunek w sztambuchu/ powinien był nam wystarczyć. On: Ktoś niepodobny do mnie,/ niepodobny do ciebie,/ do tego niezbyt wprawny w commedia dell’arte/ wykrzykuje, że miłość nasza/ nadal trwa. Co dalej? Milczeli akurat tyle, by wypić łyk ciemnego płynu z butelki żadnych szans nie miała. Albo dworzec kolejowy, choćby w Krakowie… Czytając wiersz „Spotkanie z Ewą”, Międzik był tym, który odjeżdża i ma nadzieję. Powiada strzeliście: Kupido z wieńcem strzał/ na stalowym obłoku peronu. Ty, który w niedzielę słuchałeś „Spotkania z Ewą”, pamiętasz taki natchniony odjazd? Pociąg rusza, a ona – Ewa, Gosia bądź Ala, to obojętne – mówi do ciebie: nie zapomnij przywieźć mi z Paryża/ niebieskiego tuszu do rzęs. Tak do ciebie powiedziała. Całkiem jak Mastalerz w niedzielę. Tomasz Międzik Adam Dąbroś Niebieski tusz do rzęs z grubego szkła. Wypić tu i teraz, wypić tam i wtedy, w sumie – różnice bez znaczenia. Wypić, bo ciepła wiosna. I założyć ciemne okulary, bo słońce niebywałe jest. Jak wtedy, tam. Przeczytać wiersz ze zrozumieniem i uczuciem, sycąc uszy dykcją perlistą i nieomylną intonacją – to jedno. Przeczytać go tak, by wróciły smaki, barwy, temperatury, co falowały wokół słów zsuwających się z pióra na kartkę – to coś zupełnie innego. Ostatniej niedzieli Mastalerz i Międzik byli bez reszty po stronie tego czegoś „zupełnie innego”. Czytając, taktownie szli (Salon nosił tytuł „Podróż”) przez wszystkie zapisane przez Hordyńskiego miasta, ulice, place, krajobrazy, spotkania. Hordyńskiego spokojnych, na długim oddechu wierszowanych nostalgii i melancholii dotykali tak, jakby każde z nich dotykało własnych niegdysiejszych strat, pożegnań, zaniechań. To była lektura grubo poważniejsza niż czytanie samych słów. Coś niby wywoływanie duchów miejsc i ludzi, lecz z cierpką świadomością nieuchronnej bezradności wirującego talerzyka. Więc – cienia żalu w ich głosach, cienia skargi, cierpienia. Nic tylko lekkość. Jedwabny uśmiech nad stratami życia. Tak, Mastalerz i Międzik nie czytali wierszy, czytali całe dawno dokonane plastry świata z wierszami w środku, dodając do nich nieokreślone, milczące kawałki własnej przeszłości. Hordyński wyznał: Mój program nie jest zbyt skomplikowany:/ jak najwięcej zobaczyć,/ jak najwięcej dotknąć,/ jak najwięcej zapomnieć. Przez godzinę z Mastalerz i Międzikiem – każdemu ze słuchających przypomniało się więcej, dużo więcej niż na co dzień się przypomina. Na przykład: mężczyzna w ciemnych okularach i kobieta w ciemnych okularach, przy kawiarnianym stoliku, kiedyś, gdzieś, i ich podsłuchana rozmowa o miłości, co 167 Fernando Pessoa przekład Wojciech Charchalis Nie niosę słońca ani księżyca w kieszeni. Nie chcę podbić światów, bo się nie wyspałem, Ani zjeść na obiad świata z powodu żołądka. 25 marca 2012 373 śpiewała Kinga Rataj grali Marek Bazela – na fortepianie Gertruda Szymańska – na instrumentach perkusyjnych Marcin Hilarowicz – na gitarze Paweł Kuźmicz – na kontrabasie elektroakustycznym wprowadzenie Monika Świda Krzysztof Orzechowski Monika Świda Andrzej Głuc czytał Krzysztof Orzechowski Andrzej Głuc Ach, że też nie jestem wszystkim i wszędzie! Fado i poezja Fernanda Pessoi 168 Marcin Hilarowicz Marek Bazela Szmat czasu temu utarło się, że akurat Melpomena, a nie inna z pozostałych ośmiu cór Zeusa i Mnemosyne, na wieki wieków pozostanie Muzą tragedii, teatru w ogóle. Od dziecka tego nie pojmuję. Dlaczego nie Proteusz, bożek morski, w południowych wodach wypasający trzody fok Posejdona, samotnik i gbur, co znał przyszłość i umiał wróżyć, nade wszystko zaś – aktor genialny?! Dla zabawy, ale też by umknąć natarczywym, którzy w poniedziałek chcieli poznać wtorek, Proteusz na pstryknięcie stawał się lwem, tygrysem bądź smokiem, skraplał się w wodę, zaczynał pałać jak ognisko, obrastał korą, w ostateczności zaś odgrywał przed natarczywymi doskonały brak życia – obracał się w skałę. Totalny kameleon, mag niepewności. Wiecznie nieuchwytny, a im bardziej nieuchwytny – tym bliższy naturze świata. Bo niby cóż naprawdę pewnego da się powiedzieć o świecie? Mógłby przyklasnąć Jagonowi, który w „Otellu” rzekł: „Nie jestem tym, kim jestem”. Mógłby napisać wiersz, w którym Álvaro de Campos wyznał: Zaczynam się poznawać. Nie istnieję./ Jestem luką między tym, czym chciałbym być i tym, czym uczynili mnie inni. Mógłby to Proteusz uczynić, bo tak jak on, również de Campos i Jago w istocie – nigdy nie istnieli naprawdę. Jagona wyśnił Szekspir. Proteusz to jedno z widm starych mitotwórców. Andrzej Głuc Andrzej Głuc Pessoa, gadający w zastępstwie trzech widm, i Orzechowski, który przez godzinę był wieloma i w kolejnym ze swych mistrzowskich salonowych monodramów pokazał, że trzeba stanąć po stronie niepewności, zwłaszcza, że inaczej i tak się nie da. Krócej mówiąc – przez godzinę Orzechowski był teatrem. Trochę jak Szekspir przez życie całe, Szekspir, który wyśnił Jagona i całą wielką resztę cudownych indywiduów. Albo jak Proteusz, w doskonałą iluzję bezlitośnie uciekający przed bożymi prostaczkami, co w poniedziałek nachalnie żądali odeń prostej prawdki o wtorku. * Cytaty w przekładzie Wojciecha Charchalisa. Andrzej Głuc Ucieczka przed Alą, co ma kota De Camposa ulepił poeta Fernando Pessoa. Nie tylko jego. Stworzył jeszcze Alberta Caeiro i Ricarda Reisa. Każdemu z nich dał osobny wygląd, niepowtarzalne namiętności, nie do podrobienia myśli. Ulepił golemy i pisał dla nich wiersze… Dla nich? Za nich? W ich imieniu? Jak tę grę nazwać? Tworzył wiersze takie, jakie by tworzył, gdyby nie był sobą, tylko każdym z ulepionych przez siebie indywiduów. Właśnie tę wierszowaną dziwność Krzysztof Orzechowski czytał na ostatnim Salonie Poezji. Czytał? Znów wahanie, gdyż powiedzieć „czytał” – to nic nie powiedzieć. Orzechowski, niczym Proteusz z Krakowa, odegrał całą poetycką Pessoi grę z trzema golemami. Rozkręcił teatr wiecznej niepewności – to żonglowanie maskami, ten taniec iluzji z prawdą, ten nieusuwalny kameleonizm słów, metafor, intonacji. On jako de Campos, jako Caeiro, jako Reis, jako Pessoa i jako Pessoa rymujący w zastępstwie de Camposa, Caeiro i Reisa. A gdzie Orzechowski jako Orzechowski? Wszędzie? Nigdzie? Może w żalu tej frazy, co była tytułem Salonu: „Ach, że też nie jestem wszystkim i wszędzie!” Dość. W głowie się od tych wirujących pięter kręci, a powyższe pytania to tylko żałosna prośba o nic niewartą pewność, godną płaskiego zdanka „Ala ma kota”. Orzechowski, bądź nie Orzechowski, czytał: To nie ja piszę. Jestem tkaniną/ A ukryta ręka kogoś we mnie barwi. Wyznał też, on lub nie on: Niezliczeni przebywają w nas./ Kiedy myślę lub czuję, nie wiem,/ Kim jest ten, który myśli lub czuje./ Jestem jedynie miejscem,/ W którym się czuje lub myśli.// Mam więcej niż jedną duszę./ Jest więcej ja niż ja sam. Najrozsądniej – usłyszeć to wyraźnie i zaniechać gmerania w tym. Tu nie ma jałowej pewności zdanka „Ala ma kota”. W niedzielę na Salonie był Kinga Rataj Gertruda Szymańska Andrzej Głuc Andrzej Głuc Paweł Kuźmicz 169 Cyprian Kamil Norwid Oto – wszerz i wzwyż Wszystko toż samo. – Gdzież podział się krzyż? * – Stał się nam bramą. 1 kwietnia 2012 374 wiersze Drzewo życia Wielkanocny Salon Poezji Stanisław Baliński, John Donne, Thomas Stearns Eliot, Konstanty Ildefons Gałczyński, Zbigniew Herbert, Jakub z Todi, Anna Kamieńska, Jan Kasprowicz, Krystyna Krahelska, Jan Lechoń, Teofil Lenartowicz, Bolesław Leśmian, Janusz Stanisław Pasierb, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Rainer Maria Rilke, Tadeusz Różewicz, Leopold Staff, Jan Twardowski czytali Anna Dymna, Agnieszka Judycka, Aleksander Fabisiak, Grzegorz Mielczarek gość specjalny o. Andrzej Zając OFMConv. grali Jacek Tosik-Warszawiak – na fortepianie Tomasz Tomaszewski – na skrzypcach Dorota Imiełowska – na wiolonczeli Andrzej Głuc Anna Dymna, Grzegorz Mielczarek, Agnieszka Judycka, Aleksander Fabisiak 170 Tomasz Tomaszewski, Jacek Tosik-Warszawiak Andrzej Głuc Andrzej Głuc Dorota Imiełowska Dwa dni przed śmiercią majaczący Franciszek Schubert wystosował do świata prośbę o pamięć – o to, by nie mylono grobów, gdyż on jednak był, sobą był i do końca robił wszystko, co mógł, by sobą być, by być „ja, Schubert”, choć dobrze wiedział, że to i tak za mało. Wyrzęził: „Nie, tu nie leży Beethoven!”. Ciemna ironia? Bezradność? Gorycz? Słaniająca się wściekłość? Wszystko to naraz tkwiło w ostatniej prośbie, bo cóż innego tkwić mogło, skoro kawałek krótkiego życia Schuberta przeleciał parę ulic od domu, w którym komponował Lud wig van Beethoven? W takim cieniu, blisko nut, co od razu osiągały wieczność – na jakie zmartwychwstanie swoich nut mógł liczyć Schubert, na jakie i kiedy? Nucić blisko kolosa – to musiał być ból straszny. Tak wielki, że nawet najjaśniejsze, najlżejsze kompozycje Schuberta mają na dnie czarne smugi, wióry ołowiu. Choćby „Trio fortepianowe Es-dur op. 100”. Rzecz jasna – nie tylko cień Beethovena dławił jasność, nie tylko on, lecz on chyba najmocniej. Fragment tego „Tria…”, które Schubert ułożył rok przed bezradną prośbą o niemylenie grobów, Dorota Imiełowska (wiolonczela), Jacek Tosik-Warszawiak (fortepian) i Tomasz Tomaszewski (skrzypce) zagrali w prologu ostatniego, Wielkanocnego Salonu Poezji. Czy znaczy to, że należy od razu w czarną depresję popaść? Nie. Rzecz w tym, by się w miarę spokojnie i dzielnie własnej małości trzymać. Nawet gdy (takie jest sedno przypadku Schuberta) małość ta naprawdę – wcale nie taka mała. Zostawmy w spokoju muzykę. Któż jest skazanym na nieśmiertelność Beethovenem? I w jakiej dziedzinie życia? W którym geście? W jakiej myśli? I ilu jest takich? Chcę być dobrze zrozumiany: okołowielkanocny uśmiech powszechny – to jedno. Lecz rechot tak bombastyczny, jakby się chwilę temu skutecznie z mogiły wyszło – czymś zupełnie innym jest. Żeby ktoś kiedyś nie pomylił grobów – marzenia o takim zmartwychwstaniu trzeba się nam, armii nie-Beethovenów, trzymać. Andrzej Głuc Żeby ktoś kiedyś nie pomylił grobów Zachwycająca intonacja skrzypiec Tomaszewskiego – głównie w niej szemrała ta nieoczywistość jasności, mruczały na dnie ołowiane wióry. „Trio…” zaczynało uśmiechać się jakby kwaśno, cienko, nuty jakby lekko opuszczały głowy grających „Trio…”. Taka nieoczywistość jasności stawała się nieoczywistością nadziei. Dokładnie to samo działo się w głosach aktorów. Agnieszka Judycka, Anna Dymna, Aleksander Fabisiak, Grzegorz Mielczarek. Cóż innego, jak nie wiersze na okoliczność cudu zmartwychwstania napisane, czytać mogli? Strofy Leopolda Staffa i Stanisława Balińskiego, Jana Lechonia i Kazimierza Przerwy-Tetmajera, Jana Twardow skiego i Anny Kamieńskiej, jeszcze Janusza Stanisława Pasierba, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Teofila Lenartowicza, Johna Donne’a, Jakuba z Todi, T.S. Eliota, Jana Kasprowicza, Tadeusza Różewicza, Zbigniewa Herberta i paru innych, co się próbowali, jak każdy z nas na własną rękę, ze starym cudem jakoś uporać. Czytali aktorzy te stare usiłowania poetów i w głosach ich tę samą, co w skrzypcach Tomaszewskiego nieoczywistość dało się słyszeć. Inaczej mówiąc – był brak dobrodusznej cepelii. Żadnych dziecinnych szczebiotów nad jajeczkiem, baziami i cukrowym barankiem. Żadnej, w gruncie rzeczy pretensjonalnie sytej pewności, że skoro Jezuskowi ongiś się udało, to i każdemu z nas, jak przyjdzie czas, też się uda, więc bać nie ma się czego! Alleluja!… Nie Alleluja. Ten Salon to była godzina przyprószonej nadziei, rzekłbym – nadziei dorosłej, bez złudzeń. Całkiem jak w finale wiersza Leśmiana „Czas zmartwychwstania”, co go Dymna czytała. I cóż, że surma w niebie gra/ By nowym bytem świat odurzyć?/ Nie każdy śmiech się zbudzić da/ Nie każda łza się da powtórzyć. o. Andrzej Zając 171 Zbigniew Herbert po lewej sklep Paszandy trzecie gimnazjum księgarnie widać nawet przez szybę głowę starego Bodeka 15 kwietnia 2012 375 My jesteśmy z polskiej Florencji Salon poezji lwowskiej wiersze Marian Hemar, Zbigniew Herbert, Maria Konopnicka, Beata Obertyńska, Emanuel Schlechter, Leopold Staff, Witold Szolginia, Tadeusz Śliwiak, Maryla Wolska, Adam Zagajewski, Henryk Zbierzchowski czytali artyści Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie: dyrektor Teatru Zbigniew Chrzanowski oraz aktorzy: Julia Czubak, Jadwiga Pechaty, Jerzy Głybin na fortepianie grał Zbigniew Rymarz Zbigniew Chrzanowski Adam Dąbroś Jerzy Głybin Adam Dąbroś 172 Adam Dąbroś Zbigniew Rymarz Czytali tak, śpiewali tak, milczeli tak, jakby istotą Lwowa, w którym przecież żyją, tworząc Polski Teatr Ludowy, była stara mgła a nie dzisiejsza realność cegieł, tynków, bram, okien, bruku, asfaltu, kroków, rozmów, klaksonów, twarzy, gestów i nieogarnionej reszty, zwanej miastem. Stara mgła bądź sepia pamięci w albumie martwych pocztówek. Dyrektor Polskiego Teatru Ludowego Zbigniew Chrzanowski, aktorzy: Julia Czubak, Jadwiga Pechaty i Jerzy Głybin, jeszcze Zbigniew Rymarz przy fortepianie – siwy pan, któremu, jak wszystkim im, obca jest każda forma pośpiechu. Przez godzinę z okładem wszyscy oni byli nostalgią. Przypominali. Nucąc lwowskie pieśni, czytając wiersze o tym mieście, albo wiersze i nie wiersze tych, co się tam urodzili, żyli przez chwilę lub słowem wprost i nie wprost do Lwowa odsyłali: strofy Zbigniewa Herberta, Mariana Hemara, Tadeusza Śliwiaka, Adama Zagajewskiego, innych. Przypominali, lecz co właściwie? Coś wyraźnego, coś lub kogoś? Też, lecz konkrety z przeszłości mniej ważne były. Przywoływali, starali się przywoływać raczej smak czasu przeszłego dokonanego, smak, zapach, temperaturę, niegdysiejszy sposób bycia ludzi i rzeczy, ich nie do powtórzenia codzienną intonację, rytm szarego bycia. Przywoływali to i chyba mieli świadomość, że naprawdę na jedno z jasnych pytań dzieciństwa, po czym cicho czekają na ostateczne pożegnanie. […] ale na próżno/ się starają, na próżno powiewają szarą chusteczką,/ wychylając się z pociętej kozikiem szkolnej ławki/ – już wiedzą, że pozostają im tylko/ niezliczone sposoby odchodzenia,/ patos bezradnego uśmiechania się,/ niezliczone sposoby żegnania się ze światem,/ i nawet nie słyszą, że brudne dekoracje/ śpiewają razem z nimi, nieśmiało śpiewają/ i chyba wstępują w niebo. Taki to był Salon. A po nim? Zwyczajnie. Ich kolacja, sen, świt, rosa na walizkach i znów jazda do Lwowa, którego brak. I z nami też wszystko jak zwykle. Na przykład: spacer Szpitalną, Mikołajską, Sienną, dom na końcu. Przejście przez nasze miasto, którego też już nie ma. Julia Czubak, Jadwiga Pechaty Adam Dąbroś Szara chusteczka niewiele więcej da się zrobić dziś. Kilkaset zdań przeczytać tak, jakby się ostrożnie przeglądało wiekowy album mglistych, martwych fotografii – to wszystko, co można. Usłyszałem wśród fraz tych wersy Adama Zagajewskiego, który właśnie w tamtym Lwowie się urodził? Przez godzinę z okładem goście ze Lwowa byli nostalgią na krawędzi szeptu, nostalgią tak wyciszoną, dyskretną, taktowną, że mikrofony i głośniki czasem nie pomagały. I jak to się w mozole przypominania zdarza nieuchronnie – słowa blakły jak twarze na starych zdjęciach, mieszały się ze sobą, milkły za wcześnie, nazwiska poetów ginęły w szmerze. Być może więc czytali zdania Zagajewskiego, być może nie. Wiem tylko, że w którejś z krótkich cisz usłyszałem początek i koniec jego ciemnego wiersza „Jechać do Lwowa”, moja pamięć przypomniała ten początek i ten koniec. […] Z którego dworca jechać/ do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie,/ gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się/ ekspresy i torpedy. […] dlaczego każde miasto/ musi stać się Jerozolimą i każdy/ człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu/ pakować się, zawsze, codziennie/ i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież/ istnieje, spokojny i czysty jak/ brzoskwinia. Lwów jest wszędzie. Nawet jeśli tego nie czytali – ich Salon Poezji był spokojny jak te chłodne zdania, i podobnie cierpki. Właśnie tak. I mogli też goście ze Lwowa przeczytać nam – nam, lecz chyba sobie przede wszystkim – finał wiersza „Tadeusz Kantor”, to jakby memento, obrazek nieuchronny, co go Zagajewski ze słów stworzył dla pięknych dziadków, tych nieporadnych widm, które w „Umarłej Klasie” Kantora wracają do kruszejących ławek szkolnych i palce wolno podnoszą, chcąc jeszcze raz odpowiedzieć 173 Jonasz Kofta Bądź, zostań jeszcze chwilę, moment Płonę, płonę, płonę, płonę… Zimnym ogniem czarnych słońc 22 kwietnia 2012 376 Trzeba marzyć Poezja Jonasza Kofty czytali Anna Radwan-Gancarczyk, Wojciech Skibiński, Błażej Wójcik śpiewali studenci PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie Maria Kania, Wiktoria Kulaszewska, Jaśmina Polak, Julia Sobiesiak, Adrian Wajda, Radosław Walenda, Jakub Wróblewski na fortepianie grał Dawid Rudnicki Wojciech Skibiński, Błażej Wójcik Andrzej Głuc Anna Radwan-Gancarczyk Andrzej Głuc 174 Jakub Wróblewski, Radosław Walenda, Adrian Wajda, Wojciech Skibiński Jeszcze nigdy tak nie było, by nie działo się coś. Zawsze coś się dzieje – jak nie tu, to tam, jak nie tam, to dalej, jak nie pod nosem, to za granicą, za oceanem, za siedmioma górami. Władza walczy o utrzymanie władzy, rewolucja obala władzę, ci, co utracili władzę, dążą do odzyskania władzy. Zawsze i wszędzie coś, ruch jakiś, jakieś buzowanie nastrojów, mruk mas. I albo wielotysięczne marsze przeciwko lub za, albo kukieł i opon palenie, albo skrzykiwanie się na marsz i na palenie, albo tromtadracje w mediach, albo na wiecach skandowanie żądań: więcej chleba dla ludu, więcej pieniędzy dla ubogich, więcej wolności dla narodu. Tak, zawsze ktoś przeciwko komuś, rycząc lub gestykulując, lub to i to. Zawsze, wszędzie, zatem 1 marca 1894 w Oksfordzie coś społecznie, politycznie ważkiego działo się, a jak nie w samym Oksfordzie, to w Anglii generalnie. Wtedy właśnie, wtedy i tam – w sali Taylorian Institution – Mallarmé wygłosił prelekcję „La Musique et les Lettres”. W prologu te oto słowa podał do przemyślenia. „Rządy się zmieniają, ale prozodia mimo to pozostaje nienaruszona; bądź to dlatego, że w czasie rewolucji nie zwraca się na nią uwagi, bądź że razem z zamachem stanu nie narzuca się opinii, iż ten największy dogmat winien się zmienić”. Tak rozpoczął, pozornie Kofta opróżniał, gęstniała nieubłaganie – udawało się czasem zobaczyć kawałek blasku, dotknąć ciepła, lżej odetchnąć. To wszystko. I co? I nie zgubili tego artyści w niedzielę. Wszystkim, lecz chyba najistotniejsze, że młodym zwłaszcza – udało się w niedzielę nie zgubić sedna. Przez Kofty rymowanki, czasem cierpkie, czasem słodkie, czasem szydercze, czasem poważne, lecz prawie zawsze o miłości – młodzi „szli” pięknie, bo delikatnie, z cienkim uśmiechem, jakby nie piali poezji, a niespiesznie szeptali z kimś wczesną ciepłą wiosną, w kawiarnianym ogródku, olśniewającym sobotnim popołudniem. Tak. Czas zwolnił przed niedzielą, w szkle piwo doskonale zimne, papieros smakuje wybornie. A permanentna rewolucja jest gdzie indziej, daleko stąd. Nie słychać jęków Ojczyzny mocującej się z Ojczyzną o Ojczyznę. Wiktoria Kulaszewska, Maria Kania, Jaśmina Polak, Julia Sobiesiak Andrzej Głuc Rewolucja jest gdzie indziej sucho, by po chwili, kończąc dowód na niewzruszoną potęgę prozodii, wpuścić w powietrze błysk nie do zapomnienia: „ponieważ każda dusza jest splotem rytmicznym”. Ile głów było na widowni? Co najwyżej sześćdziesiąt. A gdzie reszta? Szkolili się w ryczeniu? Transparenty malowali? Gromadzili starą gumę i podpałkę szykowali? Pisali scenariusze protestacyjnych zgromadzeń? Nieistotne. Jak i nieistotne, gdzie była i co czyniła reszta nas ostatniej niedzieli o 12.00, nieistotne, choć przecież nie ma co kryć: w Polsce przez dwa lata działo się, oj, działo, działo, i rychło raczej się nie skończy. Mniejsza z tym. Grunt, że na widowni Salonu Poezji było głów sześćdziesiąt, no, może sto. Sto głów i proste wiersze, lepiej rzec rymowanki, Jonasza Kofty. To – w środku naszej Ojczyzny, ostro działającej w sprawie Ojczyzny. Studenci szkoły teatralnej, podopieczni pani prof. Anny Radwan-Gancarczyk, śpiewali drobiazgi Kofty. Maria Kania, Wiktoria Kulaszewska, Jaśmina Polak, Julia Sobiesiak, Adrian Wajda, Radosław Walenda, Jakub Wróblewski – siedem lekko dygoczących „duszyczek”, siedem kojąco świeżych „splotów rytmicznych”. A czytali – sama Rad wan-Gancarczyk, plus Wojciech Skibiński i Błażej Wójcik. Oni więc i zdania Kofty świętej pamięci. Jaka jest prozodia jego rymowanek, taka jest, jak pląsają intonacje tych drobiazgów, tak pląsają. Owszem, nie są to wersy godne wersów Rilkego, ale przecież nie o to chodzi. O cóż więc? Rzecz po prostu w tym, by nie zgubić sedna – faktu, że na wątłych plecach małego nucenia Kofcie udawało się czasem wyłazić z mułu bydlęcych ryków i ołowianych gestów także za jego życia ostro przecież działającej Ojczyzny. Tak, udawało się. Mimo, że ciemność na dnie flaszek, co je Andrzej Głuc Andrzej Głuc Dawid Rudnicki 175 Wiesław Dymny Pasą się pasą barany wełniane chmury białe tak jak na patelni na niebieskiej łące owieczki niedzielne 29 kwietnia 2012 Promocja książki Janusza R. Kowalczyka „Wracając do moich Baranów” 377 Wracając do moich Baranów Salon poetów Piwnicy pod Baranami utwory Andrzej Bursa, Włodzimierz Dulemba, Wiesław Dymny, Krzysztof Janicki, Janusz R. Kowalczyk, Andrzej Pacuła, Jerzy Święch, Waldemar Żyszkiewicz spotkanie z udziałem Włodzimierza Dulemby, Krzysztofa Janickiego, Janusza R. Kowalczyka, Andrzeja Pacuły, Marka Pacuły, Andrzeja Słabiaka, Jerzego Święcha Marek Pacuła, Andrzej Pacuła Andrzej Głuc Andrzej Głuc Włodzimierz Dulemba 176 Przecież artystami Piwnicy pod Baranami byli! Przecież noc w noc na piwnicznej scenie śpiewali, gadali, kozły fikali, po czym w ciemnawych kątach legendarnych nor pod pałacem na rogu Rynku i św. Anny heroicznie na świt czekali, a gdy późnym popołudniem dnia następnego wysupływali się ze snów dygoczących – regularnie pojąć nie potrafili, jakim cudem, Matko Święta, zawrotny ten bałagan kabaretowy znów się udał, znów w całość się sklecił, znów zachwycił! Nie bądźmy maniakalnie małostkowi, nie dzielmy włosa pamięci na dwieście niewidzialnych nitek, nie katujmy świata dywagacjami: który z nich w jakim charakterze w Piwnicy się pojawiał i który z nich do dziś tam ląduje czasami. Niech wystarczy, że przeszłość w żyłach mają. Tak, Janusz R. Kowalczyk, Włodzimierz Dulemba, Krzysztof Janicki, Andrzej Pacuła, Marek Pacuła, Andrzej Słabiak i Jerzy Święch, którzy w niedzielę na Salon Poezji przyszli, by księgę „Wracając do moich Baranów”, to Kowalczyka niespieszne błąkanie się po własnej jego pamięci recytacją i śpiewem promować – Piwnicę w żyłach mają. I co? Zdumienie wielkie! Zdumienie, bo do szpiku kości Piwniczanie z nich – a tu, w foyer Teatru Słowackiego, przez godzinę ni cienia bałaganu! Żadnego opóźnienia! Wcześniej ustalona kolejność występów – przez wszystkich Jaką ze słów pajęczynę utkać, by choć okruch sekretu złowić? Co robić? Katalogować? Księgować? A może sonety układać? Bezradność. Oswajanie się z nią – tyle na razie pozostaje. I takie, jak w niedzielę, seanse z roku na rok coraz bardziej cierpkiej nostalgii pozostają nam do zobaczenia, wysłuchania. I coś jeszcze. Ufność, że Piwnica zazna kiedyś szczęścia Wenecji, czyli że pojawi się drugi Josif Brodski i napisze dla Piwnicy drugi „Znak wodny” – utka drugą genialną pajęczynę zdań, w którą wpadnie sekret Piwnicy, jak w pierwszą wpadł sekret Wenecji. I drugi ten Brodski o nieuchronności czasu i o naszej marnej pamięci powie: „Król Mgły wjechał cwałem do Piwnicy pod Baranami, ściągnął wodze wierzchowcowi i zabrał się do odwijania z głowy białego turbanu”. Krzysztof Janicki Janusz R. Kowalczyk, Jerzy Święch Andrzej Głuc Powolne odwijanie białego turbanu grzecznie, bez szemrania honorowana! W kwestii ilości wykonywanych utworów – brak bijatyk w kuluarach! Zero obrażania się, fochów strojenia oraz jadowitego obgadywania kolegów! Zupełna nieobecność świń, do podkładania zdatnych! No i – last, but not least – wręcz groteskowa nieobecność sławetnych powłóczystych spojrzeń, precyzyjniej fenomen ten ujmując – z każdym kolejnym pojawieniem się na scenie coraz bardziej mętnych i powłóczystych coraz intensywniej, aż do poziomu stepów akermańskich o świcie! Słowem – harmonia w niedzielę na Salonie panowała, harmonia plus oko jak skalpel. Harmonia, porządek, precyzja. Utwory Andrzeja Bursy, Wiesława Dymnego, Dulemby, a także innych. Wszystko po kolei. Najpierw jeden artysta, później drugi, po drugim zaś – trzeci, nie piąty. Słabiak cudnie śpiewający w momentach do tego wyznaczonych. Marek Pacuła eleganckie „ę” ku Święchowi wypuszczający, Święch podobnie wytwornym „ą” Pacule odpowiadający. I chyba wtedy, w trzydziestej minucie, przy „ę” lub „ą”, sam siebie zapytałem: a cóżeś myślał, dowcipnisiu – że jak Piwniczanie na Salonie się pojawią, to jaja niczym melony będą? I zdumiała cię tychże jaj nieobecność? Pół żartem, ale i pół serio, bo z bezradności – tak właśnie myślałem. Bezradność to pytanie: jaka jest pestka sekretu Piwnicy? Że strzelisty, do dziś wspominany burdel noc w noc w kabarecie tym panował? Dajcie spokój, nie o to chodzi. O co więc? Księga Joanny Olczak-Ronikier, księga Wacława Krupińskiego, teraz tom pamięci Kowalczyka. Ile jeszcze jest utworów o Piwnicy? Ile o niej prac magisterskich, doktorskich, habilitacyjnych popełniono? I co? Sekret w istocie wciąż nietknięty. Jak mówić o nim, jak pisać, by się doń zbliżyć? Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Słabiak 177 Adam Zagajewski Opiewaj okaleczony świat i szare piórko, zgubione przez drozda, i delikatne światło, które błądzi i znika i powraca. 6 maja 2012 378 Patrzę na fotografię… Poezja Adama Zagajewskiego czytali Aleksander Fabisiak, Marcin Kątny (PWST), Krystian Wojtarowicz grali Mariola Cieniawa – na fortepianie Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski – na wiolonczelach Adam Dąbroś Marcin Kątny, Aleksander Fabisiak, Krystian Wojtarowicz 178 Adam Dąbroś Łukasz Pawlikowski, Mariola Cieniawa, Dorota Imiełowska W chłodnych galeriach współczesności W luźnych zapiskach „Bez retuszu”, Paul Valéry rzekł: „Nic, co piękne, nie daje się streścić. Barbarzyńscy pedagodzy streszczają i każą streszczać dzieła, których streszczanie jest z istoty swej absurdalne. Wypreparowane przez nich szkielety „Eneidy” czy „Odysei” pozbawione są ruchu, siły i wdzięku, które w oczach ludzi rozsądnych decydują o wartościach tych dzieł”. W sumie miło jest wiedzieć, że mniej więcej sto lat temu byli ludzie, co im na kanwie dzieł sztuki nigdy do głowy nie przyszło spytać: „A o czym to jest?”, ani odpowiedzieć: „O tym i tamtym”. Mieli pewność, że nawet jeśli odpowiedź istnieje – posiada znaczenie nastorzędne, czyli żadne w istocie. Kojąco jest wiedzieć, że ongiś żyli rozsądni, co nie gustowali w absurdalnych zajęciach intelektualnych. Dziś powtórzenie sobie szeptem stuletniej frazy Valéry’ego: „Nie streszcza się melodii” – przynosi ulgę. Tak. Tylko że sekundę po uldze – ktoś niestety wciska ci w ucho płaski absurd. Na przykład: „O czym są wiersze Adama Zagajewskiego? A ostatni Salon Poezji – o czym był?”. Owszem, w niedzielę prof. Aleksander Fabisiak i młodzi: Marcin Kątny oraz Krystian Wojtarowicz, czytali strofy Zagajewskiego. Prawda to najprawdziwsza. Tak, lecz z powodu Valéry’ego rozwinięcie myśli: „Utwory Zagajewskiego są o smutku Zagajewskiego” – pozostawiam innym. Niech inni streszczają melodię. Ja zostanę przy tej oto sugestii autora „Bez retuszu”: „Krytyka za wiele zajmuje się autorem. Jej użyteczność, jej pozytywna funkcja mogłaby wyrażać się w następujących wskazaniach: Doradzam osobom o danej kompleksji i danym usposobieniu przeczytanie danej książki”. Zatem: którzy często spozieracie za własne plecy, którzy lubicie patrzeć na przebyte przez was ścieżki, wasze dawno temu wyschłe namiętności, opuszczone przez was domostwa, twarze, krajobrazy, barwy, dźwięki – jeśli się przytrafi, że Fabisiak, Kątny i Wojtarowicz będą gdzieś na głos raz jeszcze podawać liryczne opowieści Zagajewskiego, pójdźcie posłuchać, koniecznie. Wasza mglista kompleksja, wasze pełne sepii usposobienie – będą zadowolone. Przez godzinę ktoś wreszcie będzie z wami w waszym rytuale dyskretnego smakowania czasu przeszłego-dokonanego. Powiedzmy: poczujecie się jak z końcem października, o zmierzchu, nad taflą jeziora, gdy ciepła już tylko biedne resztki nad ziemią a wiatr ledwo żywy. Bo jakoś tak falują długie, niespieszne zdania Zagajewskiego. Intonacja jego nostalgii układa się w sinusoidę prawie niewidzialną z boku, zaś Fabisiak, Kątny i Wojtarowicz są skrajnie wierni tej dyskrecji. Zatem – tafla ciemna, miękka, lśniąca. I biedne resztki przeszłości na niej, chwilami nad nią. Tak, możnaby cudowne, długie, mistrzowskie „kaczki” puszczać płaskimi kamykami, ale nie w głowach wam taka tromtadracja. Wolicie nie burzyć powłóczystego falowania. Wolicie oczy zamknąć? Czy tak? Tak. I dobrze. Wtedy po grzbietach słów niespiesznie patrzącego za siebie Zagajewskiego – własne wasze stare, nieuchronne straty do was wrócą na chwilę. Brzdęki dzieciństwa, wonie ulic, kształty i kolory widziane kiedyś z okna, o którym nie wiadomo, czy w ogóle jeszcze jest na tym świecie. Wielki album rodzinny otworzy się pod powiekami, w uszach, na języku. Wróci, co przecież nie wróci. Ale to nie szkodzi, że nie. Iluzje pamięci nie są złe. Słowem – przez godzinę będzie wam dobrze. Usłyszycie Zagajewskiego: jakbyśmy wszyscy byli sierotami/ z tego samego domu, rozłączonymi na zawsze/ i zdanymi tylko na krótkie chwile widzenia/ w chłodnych galeriach współczesności. Tak, usłyszycie to wyraźnie. Przez godzinę nikt z was nie będzie samotny. 179 Rosalía de Castro przekład Beata Janke Kocham ich pieśni słyszę, jak słyszę melodię wiatru, ciche szemranie strumyka albo beczenie baranków. 13 maja 2012 379 Życie tutaj to zjawisko atmosferyczne Poezja hiszpańskiej Galicji wiersze Fran Alonso, Rosalía de Castro, Álvaro Cunqueiro, Rafael Dieste, Tristan Garcia, Salvador García-Bodaño, Manuel María, Lois Pereiro, Manuel Rivas, Xohana Torres czytali Dominika Bednarczyk, Joanna Mastalerz, Radosław Krzyżowski grali Paweł Wajrak – na skrzypcach Lindsay Davidson – na dudach Michał Nagy – na gitarze wprowadzenie Maria Filipowicz-Rudek Joanna Mastalerz, Radosław Krzyżowski, Dominika Bednarczyk Andrzej Głuc 180 Michał Nagy Lindsay Davidson Kilka dni temu we wszystkich telewizyjnych serwisach informacyjnych taki oto portret rekordu świata, portret powtarzany od poranka do nocy: człekokształtna kropka na surfingowej desce jak pół zapałki – sunie po miękkiej, słonej ścianie trzydziestometrowej atlantyckiej fali u wybrzeży Portugalii. Dotąd nikt nie próbował ocaleć na tak wysokiej! Ta kropka jest pierwsza! Właściwie co sensownego można było zrobić, patrząc na tę cudowną bezczelność? Włosy rwać przed ekranem? Rękami wymachiwać? Coś wrzeszczeć ku pokrzepieniu? „Trzymaj się, kropko!!!”? „Podołasz, podołasz!!”? „Skręcaj! Na rany Chrystusa – skręcaj, uciekaj, bo tony słonego wypukłego sklepienia na łeb ci runą za sekundę!”? „Przetrwaj grzmot bezmózgiego, szarego molocha i dowiedź, że »człowiek« – to brzmi dumnie bardzo!!”?… Czy tak należało krzyczeć do telewizora? Kropki, co żyją w hiszpańskiej Galicji, na ziemiach między północną granicą Portugalii a Zatoką Biskajską, nie rwą włosów, nie wymachują rękami, nie krzyczą. Raczej nie. Ani dziś, ani nigdy w przeszłości. Tam kropki – piszą. Ten sam Atlantyk za plecami, te same dziesięcio-, dwudziesto-, trzydziestometrowe miękkie mury od świtu do świtu, przez życie całe uporczywa bliskość tego samego grzmotu szarego molocha – a kropki piszą wiersze spokojne jak kra, bądź jak kra spokojne kawałki prozy piszą. Dziś i zawsze. Xohana Torres, Manuel Rivas, Salvador García-Bodaño, Rafael Dieste, Manuel María, Álvaro Cunqueiro, Rosalía de Castro, Tris tan Garcia, Fran Alonso, Lois Perei ro. Przy wszystkich różnicach intonacji – w ich słowach, na dnie, wciąż ta sama dziwna, pięknie zrezygnowana godność, ten sam smak bezradnej melancholii. U nas lubią gromko ryknąć: „Przecież nie będę się kopał z koniem!”. A tam, na wybrzeżu, w mieście La Coruña albo w maleńkiej Villagarcía de Arosa, kropka napisała: „Życie tutaj to zjawisko atmosferyczne”. I tyle. Żadnych wykrzykników pychy, tylko pogodzenie. Taki tytuł – „Życie tutaj to zjawisko atmosferyczne” – miał ostatni Salon Poezji. Dominika Bednarczyk, Joanna Mastalerz i Radosław Krzyżowski czytali wiersze i fragmenty prozy hiszpańskiej Galicji. Świetnie, jakby na wylot znali skądś spokój bezradności, przeczytali zgodę galicyjskich kropek na ich ludzką małość. Małość w cieniu trzydziestometrowych słonych ścian. Bądź małość języka na wybrzeżu, na spodzie monstrualnych mas powietrza, sunących znad oceanu bądź nad ocean. Kropka wyznaje: Słowa zgubiły się na wietrze./ Jesteśmy otoczeni marmurem/ w kawałkach/ i od pamięci do popiołu tylko jeden/ krok. Inna dodaje: Przychodzą słowa by upomnieć się o swoje,/ o resztę./ Z dala od miejsc pracy/ stąpają ostrożnie niczym porcelana/ albo pierwszy kwietniowy dzień. I tak w swoich wierszach i prozie wiodą kropki swoje porcelanowe słowa pomiędzy to, co nieusuwalne, obojętne na dotyk i nieme. Pomiędzy skały wybrzeża, do mchów na skałach, pod ogromny zmierzch bądź w pobliże nigdy nie kończącej się mgły nad słonymi Andrzej Głuc sklepieniami, co przyłażą bez litości i mlaszczą. Kropka, słowo, mech. W gruncie rzeczy – jaka to różnica? Tak, wielkości, lecz jaka jeszcze? W każdym razie – któraś kropka pisze o postaci, plującej mchem, i o innej, co miała zmierzch w oczach. Po czym dotyka sedna. Wyznaje, jak zwykle cicho, bez cienia frenezji: Kocham mgłę. Nie wiem czy ona jest misterium, ale z pewnością jest niemiejscem. Mgła i pisanie uzupełniają się. W niemiejscu szukasz domu, szałasu do marzeń na Zachodnich Kresach. Właśnie tak, Zachodnie Kresy. Tam gdzie kończy się linijka, pisanie, które podąża ze wschodu na zachód, tam, na białym marginesie kartki, jest szałas we mgle. I tyle. Kolejny raz brak skargi. Kolejny raz pogodzenie. Andrzej Głuc W cieniu słonych ścian Andrzej Głuc Andrzej Głuc Paweł Wajrak Maria Filipowicz-Rudek 181 Lód zwisa z krawędzi dachu. Sople: gotyk do góry nogami. Tomas Tranströmer przekład Leonard Neuger 20 maja 2012 Podsłuchany horyzont Poezja Tomasa Tranströmera 380 czytali Katarzyna Krzanowska-Peszek, Juliusz Chrząstowski grali Adam Niedzielin – na fortepianie Tomasz Kupiec – na kontrabasie Leszek Szczerba – na saksofonie Katarzyna Krzanowska-Peszek Adam Dąbroś Adam Dąbroś Juliusz Chrząstowski 182 Ślady sarnich racic na śniegu Istnieje taka fotografia: spokojna twarz Tomasa Tranströmera, za nią kształty nie wiadomo co znaczące, jak ślady po przejściu kogoś o dziwnych stopach, tropy pędzla – czarne hieroglify chińskiego alfabetu na białym kartonie. Możliwe, że zdjęcie to zrobiono już po przyznaniu Tranströmerowi Literackiej Nagrody Nobla w 2011 roku. Wcześniej, grubo wcześniej, napisał: Dość mając wszystkich, co przychodzą/ ze słowami/ – słowa ale nie język –/ Jadę na ośnieżoną wyspę./ To co dzikie nie ma słów./ Nie zapisane kartki ścielą się na wszystkie strony!/ Napotykam ślady sarnich racic na śniegu./ Język ale nie słowa. Przyłożył wtedy ucho do śladów? Kiedy indziej postawił na kartce, albo wypowiedział słowa, na co dzień odległe od siebie: „Podsłuchany horyzont”. Stworzył brzmienie nieoczekiwane, brzmienie prawie jak przedmiot, jak trop czegoś zdumiewającego. Na ostatnim Salonie Poezji Katarzyna Krzanowska-Peszek i Juliusz Chrząstowski czytali jego wiersze-znaki, wiersze-ślady, wiersze-tropy. Salon miał tytuł właśnie ten: „Podsłuchany horyzont”. W uzasadnieniu decyzji Komisja Noblowska powiada, że Tranströmera poetyckie przejrzyste obrazy dają niezmiennie świeży wgląd w do cna zrutynizowaną rzeczywistość. Zaiste, kto by pomyślał, że można podsłuchiwać horyzont, bądź że we wła- snym cieniu jest się niesionym jak skrzypce/ w czarnym pudle. Tak, ale też nic więcej. Te obrazy ze słów, te trójwymiarowe nagłe blaski – nie mają filozoficznej obudowy, nie mają furtek, przez które Tranströmer wyprowadza nas ku sensowi, idei, intelektualnej pewności oznajmienia „to jest o tym”. Józef Baran powiada, że za strofami Tranströmera nie stoi „wiem”, że przemycają przez ciemność jasną „sieć połączeń między rzeczami, sensami, zdarzeniami… i nie wiadomo, czy te połączenia istnieją, czy śniły się”. Słowem, chłodne niczym haiku – są epifaniami, trwającymi tyle, co pstryknięcie. „Już nie zachwyca mnie podróżowanie. Ale podróż mnie odwiedza”. „Godzina ponad męczarniami./ Było tak lekko”. „Lód zwisa z krawędzi dachu./ Sople: gotyk do góry nogami”. „Most: wielki ptak z żelaza żeglujący obok śmierci”. „W twoim wnętrzu otwiera się sklepienie za sklepieniem bez końca./ Nigdy nie będziesz gotowy i tak jest słusznie”. „Śniło mi się, że narysowałem klawisze fortepianu/ na kuchennym stole. Grałem na nich, bezgłośnie./ Przyszli sąsiedzi, żeby posłuchać”. „Kiedyś gdy umrę będę mógł się skupić”. Albo ta w wierszu „Cisza” dwukrotnie powtórzona fraza, mantra, echo: Idźże dalej, oni są pochowani… Jak to wszystko czytać na głos? Jakby się w istocie nie czytało, tylko na wysuniętej dłoni pokazywało dziwaczną, iście mitologiczną figurkę, w której, dajmy na to, człowiek z koniem się zlepił w jedno. Czyli – czytać „na surowo”, jak Chrząstowski i Krzanowska-Peszek. „Na surowo”, bez intonacyjnych fajerwerków, bez wczuwania się, słania spojrzeń powłóczystych, dziergania nastroju tajemniczości, łamiącego się głosu i, Boże uchowaj, łez. Pozwolić gołym słowom zawisnąć w powietrzu na chwilę – niech sieć błyśnie między nimi, a ci, co słuchają, niechaj do końca trwa- nia językowej epifanii, tego nagłego hieroglifu, śladu, tropu – pięknie nie wiedzą, czy sieć istnieje naprawdę, czy jedynie przyśniła się. Tak czytali. Za Tranströmerem – dali godzinną lekcję subtelnej sztuki bycia w NIE WIEM. On, wielbiciel muzyki, któremu kompozytorzy ślą fortepianowe utwory na lewą rękę (prawa jest po udarze mózgu bezsilna) – pewnie ucieszyłby się, że w ciszy po słowach kapela snuła akurat jazzowy dym. Blask-dym-blask-dym… Tak szła lekcja spokojnego czekania na chwilę, po przejściu której wreszcie będziesz mógł się skupić. * Cytaty w przekładzie Leonarda Neugera. Adam Dąbroś Adam Dąbroś Leszek Szczerba, Tomasz Kupiec Adam Niedzielin 183 Wisława Szymborska Nie przybywa gromadnie. Nie zbiera się tłumnie. Nie uczęszcza masowo. Nie obchodzi hucznie. 27 maja 2012 381 Wystarczy Wiersze z ostatniego tomu poezji Wisławy Szymborskiej oraz poezja Charlesa Bukowskiego, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Stanisława Grochowiaka, Zbigniewa Herberta, Bolesława Leśmiana, Cypriana Kamila Norwida, Jana Twardowskiego i innych czytali artyści Teatru Polskiego w Warszawie: Anna Cieślak, Lidia Sadowa, Magdalena Smalara, Paweł Ciołkosz, Piotr Cyrwus, Jarosław Gajewski, Marcin Jędrzejewski, Paweł Krucz, Maksymilian Rogacki na fortepianie grał Jacek Bylica Maksymilian Rogacki, Magdalena Smalara, Marek Kudełko Anna Cieślak Andrzej Głuc oraz Marek Kudełko, Radosław Krzyżowski Andrzej Głuc 184 Andrzej Głuc Piotr Cyrwus, Lidia Sadowa, Radosław Krzyżowski Andrzej Głuc Andrzej Głuc Wielkieś mi uczynił pustki w domu moim, mój drogi Ryszardzie, tym zniknieniem swoim… Pełno nas przed szklanym ekranem, a jakoby nikogo nie było… Jedną prostą duszą męską – tak wiele ubyło… Kto z tych, co od wieków oglądają serial „Klan”, nie wielbił Rysia Lubicza? Nikt się nie zgłasza. Po czarnym odcinku, w którym Rysio odszedł od nas na zawsze – czy ostał się choć jeden wielbiciel, co do dziś, na cześć wiekuistej nieobecności Rysia, wieczór w wieczór nie szepce sobie i reszcie zamarłej przed telewizorem rodziny lekko zmienionego „Trenu” Jana Kochanowskiego? Cisza. I nie dziwota. Szepcemy, co szepcemy, albowiem pewność mamy, że bolesną pustkę po Rysiu wypełnić może tylko doskonałość fraz starego bólu czarnoleskiego. To uczucie nasze jest wyjaśnieniem oraz usprawiedliwieniem naszej recytacji. W tercecie My – Rysio – Kochanowski nie ma żadnych sekretów. A co z Piotrem Cyrwusem, aktorem, który był Rysiem? Co z nim i jego niedzielnym wyborem? Co sprawiło, że z wszystkich wierszy świata mogąc wybrać i przeczytać jeden ukochany, najbliższy mu – wybrał i na ostatnim Salonie Poezji przeczytał akurat „Addio!” Cypriana Kamila Norwida? Wszystkim można postawić to pytanie. Aktorzy Teatru Polskiego w Warszawie: Cyrwus, Anna Cieślak, Lidia Sadowa, Magdalena Smala- nazwy, mimo użycia potężnej lupy, nie mogłem odczytać z mego domowego globusa – może po prostu miło mu było wyrecytować dwukrotnie przez Norwida użyte zawołanie: „synu ziemi”, bo dzięki temu Cyrwus poczuł się jak w domu? Stare pytanie. Co w mówiącym wybiera słowa do mówienia, a w czytającym – słowa do uwielbienia? Intelekt? Jakiś punkt na podniebieniu? Język? Gardło? Serce? Pamięć? Stos pacierzowy? Żyły? Ciemne jamy brzucha? Stare pytanie – i stary brak odpowiedzi. W prawdziwym teatrze – brak ten jest dobry. Tu Kochanowski ci nie pomoże, gdy pustkę czujesz, bo nie wiesz, dlaczego Cyrwus czytał akurat Norwida. Tu trzeba umieć pogodzić się z niewiedzą. Jacek Bylica Paweł Krucz, Paweł Ciołkosz, Marcin Jędrzejewski Andrzej Głuc Piotr Cyrwus i Cyprian Kamil Norwid ra, Paweł Ciołkosz, Marcin Jędrzejewski, Jarosław Gajewski, Paweł Krucz, Maksymilian Rogacki, a także aktorzy skądinąd: Marek Kudełko i Radosław Krzyżowski – każdy z nich, nim w finale przeczytał wiersz z ostatniego tomu Wisławy Szymborskiej „Wystarczy”, recytował swój utwór ulubiony. Gajewski – Grochowiaka, Ciołkosz – Charlesa Bukowskiego, Sadowa – ks. Twardowskiego, Krucz – Gałczyńskiego, Krzyżowski – Herberta, Rogacki i Smalara – Szymborską, Jędrzejewski – przepraszam, lecz nie pamiętam autora. Dlaczego wybrali to? Kudełko śpiewał balladę Toma Waitsa „Tuż za oknem mym”. Na jakiej zasadzie temu jasnemu chłopczykowi z Warszawy, co ma słodką tenorową skalę w porcelanowej szyjce – po drodze jest z ciemnymi gruzami, sennie przewalającymi się w studziennym gardle Waitsa? A Cieślak? Czym ją, damę z resztkami dziewczęcia pod skórą, dotknęła „Karczma” Bolesława Leśmiana, gdzie w mordowni bez Boga chleją i tańcują skąpiec, zbrodniarz, nierządnica i tłuścioch, zaś za piecem ukryta starucha śni sobie po cichu/ Cuda pierwszej miłości, spełnionej na strychu,/ I zawzięcie słodkiemu oddana wspomnieniu,/ Gra polkę – wytrzykąta na rdzawym grzebieniu? No i Cyrwus… Co go zachwyciło w wierszu Norwida? Spór, jaki tam wiodą o człowieka Prawda i Popularność? Taki strzelisty problemat ludzkości uwiódł Cyrwusa? Może szlachetna konstatacja Norwida, że tak Prawda, jak i Popularność – nic nie znaczą bez Sumienia? Może lubi smakować stare formy słów i zdań: „czasowemi”, „roztargnij”, „obiedwie”, „Bo nie dojrzysz i cieniu mego zgoła”? A może miło było Cyrwusowi, fantastycznie prostolinijnemu artyście z Podhala, urodzonemu gdzieś pod Nowym Targiem, w miejscu, którego Jarosław Gajewski 185 Ludwik Jerzy Kern A muzyka ta czym jest nie wiem może wieczornym niebem z nutami zamiast gwiazd 3 czerwca 2012 382 Wszystko gra Salon poezji dla dzieci wiersze Wanda Chotomska, Dorota Gellner, Anna Kamieńska, Ludwik Jerzy Kern, Tadeusz Kubiak, Wojciech Próchniewicz, Ewa Stadtmüller, Julian Tuwim czytali Bożena Adamek, Feliks Szajnert grali Marysia Moliszewska, Ania Tarcholik – na fortepianie Michał Balas – na wiolonczeli Jaś Karpała – na skrzypcach Andrzej Głuc Bożena Adamek, Feliks Szajnert 186 Ania Tarcholik, Marysia Moliszewska Wyznania jeszcze starszego wuja Dziesięć lat temu rzekłem o sobie: „stary wuj”. Czerwiec był, jak dziś, początek czerwca pierwszego roku istnienia Salonów Poezji. Osiemnasty, dopiero osiemnasty niedzielny poranek z wierszami w foyer Teatru Słowackiego. Słońce? Chyba tak. Osiemnasty Salon i pierwszy dla dzieci – z okazji ich święta czerwcowego. Anna Polony i Jerzy Stuhr czytali rymowanki klasyków. Tuwim, Konopnicka, Brzechwa oczywiście, kilkoro innych. Dzień, może dwa dni później pisałem: „Podłoga foyer cała w poduchach a na poduchach falujący piach, złocisty i ciepły. Dziesiątki płowych główek. Krzyś, Agatka, Maruś, Janek, Kasia, Justynka… kto tam jeszcze?… każdy, wszyscy. Patrzę i w duchu stawiam sobie pytanie: co z nich wyrośnie?”. Tak, była to zagwozdka kłopotliwie rozczulonego „starego wuja”, zaś odpowiedź – porażała naiwnością. „Co, jak co – zaszczebiotałem wtedy do siebie, patrząc na zasłuchanych małych – ale kolejny Michał Wiśniewski raczej z tego drobiazgu nie wyjdzie”. A dalej piałem jeszcze żałośniej. Opętany bez mała fundamentalistyczną profesorską pewnością co do wpływu, jaki na przyszłe życie dzieci ma słuchanie rymów – zrobiłem wycieczkę aż do „Potęgi smaku” Zbigniewa Herberta i coś zasadniczego wieszczyłem, coś o przyszłym pięknie, o przyszłej mocy „włókien duszy” oraz „chrzą- stek sumienia” tych małych, co wtedy, w niedzielny poranek, wiersze przez Polony i Stuhra czytane chłonęli. Słowem, wieszczyłem, co wieszczyłem, bo „stary wuj” skandował we mnie, że na chybotliwych kładkach między poezją a człowiekiem, zwłaszcza małym, tylko jasne, prawie matematyczne reguły panują, że sprawdza się tam trywialne równanie: „czym skorupka za młodu nasiąknie – tym na starość trąci”… Rzecz jasna – tylko na niejasność można liczyć na kładkach. Gdyby między zasłuchanym uchem widza a metaforami w buczącym gardle aktora panowała klarowność godna zasad działania silnika dwusuwowego – uszy i gardło posnęłyby z nudów, Salony Poezji nie przetrwałyby miesiąca. A tu (nie wiadomo, kogo chwalić, może Boga) – już dziesiąty rok trwa fantastyczna niejasność. I już dziesiąty raz płowe główki na poduchach w foyer zasiadły w niedzielę, by z okazji Dnia Dziecka zabawić się… w niejasność, w intrygującą niecodzienność słów. Bożena Adamek i Feliks Szajnert czytali wiersze z muzyką w roli głównej. Rymowanki Stadtmüller, Próchniewicza, Geller, Kubiaka, Kamieńskiej, Kerna, Tuwima i Chotomskiej, która sportretowała chyba całe instrumentarium orkiestry symfonicznej. Wiersze o dźwiękach i tej czarodziejskiej sztuczce, dzięki której na pozór przypadkowe, bezładnie rozrzucone szmery, brzdęki, grzmoty i pojękiwania świata całego – nagle składają się w hipnotyczną całość, w opowieść jakąś, opowieść dziwną, bo przecież tak naprawdę nie wiadomo o czym, a jednak mimo tej niejasności ucha od niej oderwać nie sposób. Adamek i Szajnert po prostu – oswajali z nieuchwytnością. Na szczęście sczezł we mnie tamten entuzjastycznie do pedagogicznych mocy poezji nastawiony „stary wuj”. Andrzej Głuc Dziś nie zapytam: co też wyrośnie z zasłuchanych w muzyczne wiersze płowych główek? I w odpowiedzi nie ugrzęznę w humanistycznie naiwnej tromtadracji. Zwyczajnie – zielonego pojęcia nie mam, co i czy w ogóle cokolwiek sensownego wyrośnie z małych, nie wiem, czym te skorupki na starość trącą. Czytanie, słuchanie poezji to zajęcie zbyt intymne, zbyt niejasne, by w nie włazić i rozganiać mgły. Kern mawia: A muzyka ta czym jest/ nie wiem/ może wieczornym niebem/ z nutami zamiast gwiazd// albo mostem zaklętym/ po którym instrumenty/ przeprowadzają nas. Kern ma rację. Mgły bywają dobre. W najbliższą niedzielę więc – kolejny Salon Poezji, kolejna godzina czule słowami rozmytych ostrych kantów świata. Andrzej Głuc Andrzej Głuc Jaś Karpała Michał Balas 187 Zygmunt Krasiński My tu skonamy, lecz pieśń, co nie kona, Powróci kiedyś, wierna mnie i tobie, By, jak stróż anioł, strzec nas śpiących w grobie! 10 czerwca 2012 383 czytał Andrzej Seweryn grali Paweł Kaczmarczyk – na fortepianie Adam Kowalewski – na kontrabasie Janusz Muniak – na saksofonie Dawid Fortuna – na perkusji Andrzej Seweryn Andrzej Głuc Przedświt Fragmenty poematu Zygmunta Krasińskiego w dwusetną rocznicę urodzin poety 188 Andrzej Głuc Paweł Kaczmarczyk, Adam Kowalewski, Janusz Muniak Po drugiej stronie maski Co przywołać? Na przykład to: Wiekuisty ojców Boże,/ Ty, co górny i daleki,/ Coraz jaśniej w nas przez wieki/ Tu zstępujesz – i, jak zorze,/ Z bram wieczności w czasu tonie/ Skry Twe sypiesz, aż czas spłonie!/ Teraz idzie znów zaranie,/ Które dajesz nam z miłości,/ I po grobach zadrżą kości/ W szelest hymnu Tobie, Panie! To też trzeba przywołać, koniecznie: Alleluja! – Dniom boleści/ Wnet skrzydłami zaszeleści/ Anioł, zwiastun dobrej wieści!/ Alleluja! – Moc szatana,/ Co udawał ziemi pana,/ Już na ziemi pokonana! I może jeszcze frazy, co wybrzmiały tuż przed finałem ostatniego Salonu Poezji: Niech nucą jeszcze dzieciątka niewinne –/ Harfy już nigdy, nigdy nie nastroję!/ Drogi przed nami otwarte są inne:/ Zgińcie, me pieśni – wstańcie, czyny moje! Te słowa z poematu „Przedświt” Zygmunta Krasińskiego (w istocie „Przedświt” w dowolnym miejscu otwierasz – i na ten sam smak wpadasz) przywołuję – a obok zupełnie skądinąd wzięte słowo „Dandys” stawiam. Tu powłóczysta intonacja natchnionego Krasińskiego, intonacja o smaku, co jest pomieszaniem lukrowanego katolicyzmu, operowej rycerskości, łez z daleka widocznych oraz dekoracyjnie gorzkiej godności Polaka odciętego od Ojczyzny – a tu pewnie kłopotliwa dla polonistek prawda o Krasińskim jako jednym z najbardziej utalentowanych dandy- sów romantyzmu. Po lewej poemat o (przywołuję sądy Aliny Witkowskiej) zwieńczającej dzieje ludzkości organicznej epoce czynu, o woli jako sile motorycznej w urzeczywistnianiu pozytywnych działań społecznych nowej, organicznej epoki – a po prawej w istocie bolesna myśl Baudelaire’a, że dandyzm to życie przed lustrem. Dzień w dzień sprawdzanie swych odbić w czym tylko się da, dzień w dzień jakby zza węgła badanie jakości wciąż nowych masek na własnej twarzy, dzień w dzień teatr, przedstawienie, gra ze światem. Krasińskiego dandyzm chorób wyssanych z palca, spleenów, spazmów, melancholii, nostalgii, histerii i miękkich egzaltacji. Jak to pogodzić z koturnem „Przedświtu”? Krasińskiego maski wszędzie i lustra wszędzie – w oczach bliźnich, w słowach własnych i cudzych, w pokojach pustych i pełnych ludzi, w widoku z okna powozu, w czymkolwiek. Jeśli tak, to czy koturn „Przedświtu” brać za kolejną maskę? Może, a może nie. Teraz tego nie rozstrzygnę, za mało miejsca i czasu, by mechanizmów dandyzmu Krasińskiego dotykać. Niech wystarczy, że czasem maskę zakłada się bez uśmieszku – nie dla igraszki, lecz by spróbować przejść przez własne ciemności. Intonację „Przedświtu”, to, że powtórzę, pomieszanie lukrowanego katolicyzmu, operowej rycerskości, łez z daleka widocznych oraz dekoracyjnie gorzkiej godności Polaka bez Ojczyzny – Andrzej Seweryn wziął taką, jaka jest. Bez wstawiania jej w ironiczny nawias, bez kraszenia uśmiechem artysty zdystansowanego. Powiedzmy: czytał w skali 1 do 1. Stał, rzecz jasna, pięknie stał. Rozciągał nosowe samogłoski całkiem tak, jak wyborna kapela Janusza Muniaka rozsnuwała obok Seweryna dym jazzu. I Krasińskiego obrazy ze słów, często krańcowo karkołomne obrazy – jakby lepił niespiesznie falującymi nad tekstem palcami. Jasna koszula, ciemny garnitur, doskonały, powłóczysty mruk i zawrotne pauzy, co zdawały się nie mieć końca. Słowem – nie czytanie, a rytuał to był. Ostatniej niedzieli Seweryn był niczym gadająca rzeźba – niby Posąg Komandora, który nie frazy z „Don Juana” Moliera, lecz fragmenty „Przedświtu” Krasińskiego głosi. Podobna samotność? Dziwne: naraz stało się tak, jakby ten, co rytuał celebruje – przeszedł na drugą stronę rytuału. Ciężko to nazwać, wyjaśnić… Seweryn przeszedł na drugą stronę słów, na podszewkę maski patosu, gdzie nie było już nikogo. Prawie nikogo. Jak też prawie nikogo nie było po drugiej stronie „Przedświtu”, gdy go pisał Krasiński, nikogo poza Krasińskim. 189 Marian Załucki Nic nie poradzisz – Co byś rzekł. Musisz korzystać ze zdobyczy – Trudno: dwudziesty wiek! 24 czerwca 2012 384 czytali Leszek Piskorz, Krzysztof Zawadzki na akordeonach grali Halina Jarczyk, Jacek Hołubowski scenariusz i prowadzenie Marek Pacuła Leszek Piskorz Andrzej Głuc Uszczypnij muzo Poezja Mariana Załuckiego 190 Andrzej Głuc Jacek Hołubowski, Halina Jarczyk Andrzej Głuc Gdy po estradowych wojażach satyryk Marian Załucki lądował w Krakowie i stawał w drzwiach klubu „Pod Gruszką” – na biesiadujących padał strach blady. Znali go dobrze, od lat – wiedzieli więc, że za chwilę skończy się czas ich lekkiej senności nad popołudniową kawą. Albo i nie kawą. Mieli pewność, że zacznie się orka na polu słów, rymów i rytmów, dygotali, bo dobrze wiedzieli, że za chwilę zostaną bezlitośnie przeczołgani w temacie „Możliwości języka”. Nie mieli jak uciekać, ani dokąd. Musieli wytrwać. A Załucki przystępował do metodycznego zamęczania niewinnych ludzi. Zamęczał wszystkich kolejnymi wersjami swych drobiazgów wierszowanych – tak badał na doświadczalnych królikach klubu „Pod Gruszką” działanie swoich fraz. Uparcie, do znudzenia. Jeszcze raz, jeszcze raz, i jeszcze, i znów od początku. I jeśli co dziesięć, piętnaście sekund nie słyszał króliczych braw – wpadał w rozpacz czarną i przystępował do poprawiania wadliwego fragmentu. Po czym – wszystko od nowa! Króliki błagały: „Nie możesz tego wypróbowywać w domu, na rodzinie? Rodzina przecież jest od tego!”. Nie pomagało, króliki były bez szans. Odpowiadał: „Dom jest już przepróbowany. Teraz kolej na was”. Ludwik Jerzy Kern, jeden z męczonych w tamtym odległym czasie w klubie „Pod Gruszką”, przesądzone z góry – takie zamęczanie jest konieczne. Popołudniowe zamęczanie królików w klubie „Pod Gruszką” wyszło poezji na dobre. Do spodu pojął to Witold Filler. Tuż po śmierci Załuckiego nie wstrzymał swojej piszącej ręki i w kilku tomikach zebrane satyryczne błyskotki Załuckiego – pięknie pasował na „chaplinowski lament”. Marek Pacuła Krzysztof Zawadzki Andrzej Głuc Chaplinowski lament wyznał: „Dzięki tej metodzie wiersze Załuckiego wyglądają tak jak wyglądają. Są perfekcyjne, wypolerowane i błyszczą nawet po latach”. Rzeczywiście, błyszczały na 384. Sa lonie Poezji. Perfekcyjne ich kształty intonacyjne, rymy zawrotne, rytmy, co spokojnie oddychać nie dają – wszystko to w zdumienie wbijało. Strofy Załuckiego zdumiewały same w sobie, lecz także dlatego, że z rzadko spotykaną dbałością o wszelkie liryczne subtelności wiersze te Krzysztof Zawadzki i Leszek Piskorz czytali. Wiersze? Wierszyczki raczej, wierszyczki – jak to u satyryków bywa – o byle czym. O tym, co za oknem, na ulicy, w obyczajach i polityce, o babie i chłopie, o głupotach i czyimś tanim sprycie – co tylko w oko lub ucho wpadło i na dłużej tam zostało, w doskonały wierszyczek Załucki zmieniał. Zawadzki i Piskorz czytali jakby na pohybel tej pęczniejącej dziś masie Koziołków Matołków, dla których tekst to kiełbasa na wagę, albo gorzej – pakowy sznurek od metra: im krótszy, tym mniej roboty, a jak mniej roboty – mniej grosza za robotę. Więc mechanicznie, na siłę rozdymać tekst trzeba i wtedy więcej kasy wpadnie. A jeśli płacą zawsze tyle samo, bez względu na to, jak długi jest utwór – to niby po co się mordować?! Nie ma głupich! Trzeba wydalać z siebie kozie bobki! Biedne kozły, z piórami w raciczkach, przeżuwające coś nad kartkami. Rzecz jasna – jest dokładnie odwrotnie. Od zawsze tak jest i nigdy nie będzie inaczej. Bywa, że mordęga popłaca. Jak się inaczej nie da, to trudno i darmo, w sprawie słów, zdań, rymów, rytmów, metafor – należy zamęczać. Zamęczanie ojca, matki, zamęczanie żony, zamęczanie przyjaciół w knajpie, wreszcie, a może przede wszystkim siebie katowanie poszukiwaniem słów, dzień za dniem, i dalej, dalej, aż się znajdzie, co nigdy nie jest 191 Emily Dickinson przekład Stanisław Barańczak On gmera w twojej Duszy Jak Muzyk – co trąca dla próby Klawisze – nim Muzyką spadnie – 7 października 2012 Spotkanie w ramach kampanii „Schizofrenia – Otwórzcie drzwi” 385 wiersze Boże, nie daj mi zwariować Poezja szalona Wolfgang Bittner, Robert Bly, Emily Dickinson, Jacques Dupin, Tadeusz Gorlach, Friedrich Hölderlin, Jolanta Janik, Bogdan Loebl, Czesław Miłosz, Małgorzata Misiewicz, Sylvia Plath, Adrienne Rich, Renate Schoof, Anne Sexton, Charles Simic, Ewa Sonnenberg, Edward Stachura, Mark Strand, Łukasz Surzycki, Anna Świrszczyńska, Dorota Udziela, Adam Ważyk, Rafał Wojaczek, Karol Wojtyła czytali Małgorzata Zawadzka, Grzegorz Mielczarek grali Adam Niedzielin – na fortepianie Grzegorz Piętak – na kontrabasie Leszek Szczerba – na saksofonie Andrzej Głuc Małgorzata Zawadzka, Grzegorz Mielczarek 192 Leszek Szczerba Andrzej Głuc Coś pękło w jego gardle. Jak na pstryknięcie. Zdumiewająca to była sekunda. Może w połowie wiersza, w połowie słowa, albo między słowami, w połowie oddechu – nagle zmienił intonację. Niepojęte. Dlaczego tak nagle zmieniło się jego czytanie? Tak, bardzo dziwna to była chwila, bo przecież wcześniej wszystko szło, jak iść miało. Na pierwszym powakacyjnym Salonie Poezji – spotkaniu w ramach kampanii „Schizofrenia – Otwórzcie drzwi” – Małgorzata Zawadzka i Grzegorz Mielczarek czytali wiersze o szaleństwie. Czysto czytali, niespiesznie, taktownie – tak jak na to zasługują zdania pisane przez tych, których mózgi są dla nas, podobno zdrowych, zupełnie niepojęte. Anna Świrszczyńska, Renate Schoof, Rafał Wojaczek, Anne Sexton, Emily Dickinson, Łukasz Surzycki, inni jeszcze, znani i nieznani, w miarę zdrowi i ci raczej nie bardzo – każde z ich słów Zawadzka i Mielczarek recytowali z dobrą pokorą, z pokorą taka samą, z jaką każdy rozsądny człowiek mówi zawsze o obcych mu ciemnościach. Czytanie Zawadzkiej i Mielczarka można inaczej nazwać porządnym profesjonalizmem. I nagle ta przemiana w gardle Mielczarka, złamanie głosu, niepojęty skok z pułapu oficjalnego wprost w intonację intymną, prywatną – jakby lot Mielczarka w dół, na własne jego dno, gdzie nikogo nie ma, gdzie my już Adam Niedzielin Barbara Banaś ze Stowarzyszenia Otwórzcie Drzwi Andrzej Głuc Samotność nie byliśmy Mielczarkowi potrzebni do niczego. Czytał „List do pozostałych” – te tylko w połowie przytomne, czarne zdania, które Edward Stachura kreślił kilka minut przed śmiercią. I gdzieś w połowie wiersza, może w środku słowa „samotność” albo słowa „przemienienie”, może w pauzie między „strasznie” a „nie do zniesienia” – zaczął się lot w dół. Właściwie co się stało? Jakiś zły obraz wrócił do Mielczarka z przeszłości? Przypomniała się bezradność nad czyimś stygnącym czołem? Nagle usłyszał echo jęków, słów, milczenia, których już nigdy nie chciał usłyszeć? Jakiś stary żal przyszedł i zgniótł mózg? Wrócił stary ból? Stara potworność? Stara ciemność? A może było, jak często bywa – ot, zły dzień miał Mielczarek, do tego fatalna pogoda trwała za oknami i w efekcie ostatnie, czarne słowa pół-trupa Stachury tak po prostu do kupy się zebrały, za gardło chwyciły i wycisnęły łzę? Nie wiem. Nikt nie wie. Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Pamiętam tylko, wciąż widzę to z detalami: w połowie „Listu do pozostałych”, w połowie słowa, albo między słowami, Mielczarek czoło na prawej dłoni opiera tak, żeby nie było widać coraz bardziej słonych oczu, i doskonale nieoficjalnym głosem czytając już tylko dla siebie – odchodzi dokądś, daleko, głęboko we własną pamięć, na dno swoje, w odległy, zupełnie nie nasz kawałek czasu dokonanego. Odchodzi, nie ruszając się z miejsca. Nie należało iść za nim. Dziś też nie należy. O nic nie wolno pytać. Bywają samotności nieosiągalne. Andrzej Głuc Andrzej Głuc Grzegorz Piętak 193 Beata Zalot sublokatorzy od siedmiu boleści pasikonik, wiewiórki i Bóg trwają ze mną od lat 14 października 2012 386 czytały Małgorzata Gałkowska, Katarzyna Tlałka goście specjalni grał Beata Zalot, Jan Kanty Pawluśkiewicz Cracow Clarinet Quartet: Michał Poniżnik – 1. klarnet/klarnet piccolo Mariusz Stępień – 2. klarnet Marek Nemtusiak – 3. klarnet/klarnet altowy Jakub Sztencel – 4. klarnet/klarnet basowy Katarzyna Tlałka, Małgorzata Gałkowska Andrzej Głuc Przezroczystość Poezja Beaty Zalot Rekomendacje mistrzowskie Jana Kantego Pawluśkiewicza 194 Andrzej Głuc Cracow Clarinet Quartet Andrzej Głuc „Nie wypada już pisać o ogrodzie”. Jeśli tak jest naprawdę – to niby o czym pisać wypada? Przecież zasugerować w wierszu, ba, w wierszu syknąć sugestią, że nie uchodzi, bo to wstyd drobny, trudzić języka w sprawie na przykład kwiatów, to w istocie dać do zrozumienia, że nie ten, który pisze, decyduje o czym i jak ma pisać, lecz komisja jakaś zewnętrzna ma decydować – i że to jest dobre! Ale kto, jeśli nie poeta, ma mieć aż taką władzę? Jakaś widmowa Najwyższa Izba Kontroli sfer lirycznych? Vox populi, czyli łatwe do przewidzenia żądanie masy leniwych, by w wierszu, w ogóle we wszystkim, co napisane, było jak w telewizji, czyli łatwo, prędko i przyjemnie, bo po cholerę się wysilać? A może o formie i treści decydować ma bladawy naczelny, ten biedny paź skaczących słupków sprzedaży, pokornie łaszący się do cienkich portfeli miliona szarych obywateli, którzy nie lubią się męczyć z literami? Ktoś inny jeszcze? Jakiś porównywalnie płaski demon masowości decyduje dziś o tematach wartych pióra i o stylu? Beata Zalot, która w pierwszym wersie wiersza bez tytułu zgadza się na pisarską rezygnację z ogrodów – dalej wyznaje, dlaczego się zgadza. Bo: drzewa nie te same/ pszczoły odeszły z pszczelarzem/ wiatr chuligan/ przewrócił starą jabłoń. I tyle? To wszystko? Naprawdę? Szczerze niste głosy aktorek. Nic nie pomaga. Stara jabłoń gromko pada pod nieludzko wielkimi zwałami słodyczy i wiadomo, jaki dźwig musi jabłoń zatrudnić, by się podnieść. Otóż – sakramencko duży dźwig. Jan Kanty Pawluśkiewicz Beata Zalot Andrzej Głuc Ocalenie jabłoni zdziwiony jestem. Więc jednak nie nachalny świat szarych mas, nie bladawy naczelny, ani słupek sprzedaży, zabiły ogród dla liryki Zalot? Co zatem? Wystarczyła mięta, co ją pszczoły do pszczelarza poczuły pewnego popołudnia? Wystarczyła zmienność pni oraz słabość posiwiałej jabłoni w zwarciu z wiatrem, co do którego to wiatru zachowania na co dzień mamy sporo zastrzeżeń? Cała prawda jest taka: od pierwszego akapitu pytam o rzeczy bardzo dziwne, dziwaczne nawet, gdyż się w niedzielę na Salonie Poezji w ciepłocie słów Zalot dokumentnie pogubiłem. Małgorzata Gałkowska i Katarzyna Tlałka, które wiersze Zalot czytały, mają głosy ciemne, niskie, głosy zrobione z cienia. Są to brzmienia świetne w ogóle, a w szczególe okazały się bardzo dobre do odsładzania lukrowanych metafor Zalot. Tak, świetne to były głosy, ale jednak za mało świetne, bym się w miodach Zalot nie pogubił, bym nie zaczął w nich tonąć. Dlatego otworzyłem felieton zestawem pytań w istocie ocalających, bo twardych, z przytupem postawionych, rzekłbym brawurowo, że męskich. Jak w przypadku wszystkich innych produktów słodkich, a raczej przesłodzonych, bywa, produktów na dokładkę delikatnych, migotliwych, z kilkunastu słów zrobionych, drobiazgów godnych haiku – niedzielny problem drobiazgów Zalot był kwestią nadmiaru, że tak powiem, bombonierkowatości. Zamiast piętnastu, góra trzydziestu minut, urocze, naprawdę urocze świecidełka liryczne Zalot buczały godzinę. Szkoda. Wielka szkoda, bo słowa Zalot to jest poezja miła, tyle że, powiedzmy sobie tak – krótka. Ot, łątka jednodniówka – nie należy na siłę zmuszać jej do życia bardziej rozwlekłego niż pan Bóg przykazał. Jak wiersze Zalot za długo trwają – nie pomagają cie- 195 Władysław Broniewski W każdym domu cuchnie podwórko, w każdym domu jazgot i turkot, błoto, wilgoć, zaduch, gruźlica. Miła ulica. 21 października 2012 387 Ulica Miła Poezja Władysława Broniewskiego czytali Jacek Romanowski i studenci PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie: Alicja Karluk, Ewa Porębska, Kamil Mróz, Damian Strzała, Kosma Szyman na gitarach grali Tomasz Grzybowski, Filip Tuz Alicja Karluk, Kamil Mróz Andrzej Głuc Ewa Porębska Andrzej Głuc 196 Filip Tuz, Tomasz Grzybowski Andrzej Głuc Na początku był młodzieńczy szczebiot we wszystkich drzwiach złocistego foyer Teatru im. Juliusza Słowackiego. Szczebiot, radosne truchtanie i całe z frenezji zrobione uśmiechy, które, zdawać się mogło, więc się zdawało, nie do starcia z twarzy są. Na początku był więc szczebiot, słowo „Miła” przyszło odrobinę później. Ktoś z tych truchtających studentów aktorstwa, uczniów prof. Jacka Romanowskiego – Alicja Karluk, Ewa Porębska, Damian Strzała, Kamil Mróz bądź Kosma Szyman, w sumie obojętne ściśle kto – pierwszy wykrzyczał: „Ulica Miła”, a po nim inni podjęli te słowa i przez chwilę na różne sposoby wypuszczali je z gardeł w świat, tak długo, aż można już było podać na głos całe pierwsze wersy: Ulica Miła, wcale nie jest miła./ Ulicą Miłą nie chodź, moja miła. Tutaj młodzieńczy szczebiot zaczął wolno ciemnieć. Mówili z pamięci rozpisany na pięć ich głosów stary wiersz Władysława Broniewskiego „Ulica Miła”. To na początek, a później – przez resztę godzinnego Salonu Poezji – kilkanaście innych rymowanych jego opowiastek. Co do swych falujących nastrojów, dziwnych, jasno-ciemnych rytmów, pomieszania radości z bólem, pocieszeń bez ustanku nicowanych gorzkim brakiem jakichkolwiek złudzeń – cały Salon był jak „Ulica Miła” w prologu, jak to w prologu jącym mówieniu młodych była cała niejednoznaczność poezji Broniewskiego. I jego gorycz. I brak litości. I cała mordęga jego ucieczki w pisanie, żeby się nie powiesić w połowie drogi, na jakiejkolwiek ulicy któregokolwiek z miast. Choćby na Miłej, w środku Warszawy roku 1943, wtedy, w centrum niebawem pustego spłachetka ziemi, na razie jeszcze zwanego gettem. Damian Strzała Jacek Romanowski Andrzej Głuc Ulica nie do przejścia falujące mówienie młodych. Właśnie falujące, gdyż na ulicy Miłej nic nie jest jednoznaczne i dane na zawsze. Nie tylko tam. Nic nigdzie nie jest, nie było, nie będzie tylko miłe i na wieki wieków – do rany przyłóż. Domy są surowe na Miłej, nie, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać, przytulne. Są napęczniałe bólem i troską. Podwórka cuchną. I jaz got trwa, i turkot, i błoto wszędzie, i jeszcze zaduch, wilgoć, zgnilizna. Taka jest ulica Miła. Zakład pogrzebowy i sklepik z wodą sodową – brama w bramę. Obok jatki – naprawa parasoli. To boli. Fryzjer powiesił się pod trzynastym, chciał być aktorem – nie wyszło. Tu nic nie wychodzi. Moja miła, ty nie wiesz, jak źle/ ulicą Miłą błąkać się we mgle,/ niosąc bezdomne marzenie i nie napisany wiersz./ No, powiedz miła, czy wiesz? Tak, z każdym kolejnym słowem Broniewskiego coraz mocniej czarno jest na Miłej, coraz prawdziwiej. W nocy niebo nad Miłą – gwiaździsta ospa. W dzień – szloch wdowy, komornik, trup służącej, co się ługiem otruła, policyjna rewizja i dziewczyna, która dwudniowe dziecko zabiła. Na ulicy Miłej ani jedno drzewko nie rośnie,/ na ulicy Miłej – w maju! – ludzie nie wiedzą o wiośnie/ […] Moja miła, ja tą ulicą nie chodzę, / choćby mi było po drodze./ Nawet kiedy do ciebie się śpieszę,/ nie idę ulicą Miłą,/ bo kto wie, czy się tam nie powieszę. Tak, świat jest czernią, choćby jak najmilej dzień na Miłej się zaczął. Jest czernią pod skórą, na skórze, wszędzie. Trzeba tylko umieć patrzeć. Trzeba umieć nie odwracać głowy. Broniewski to umiał. Nie miał złudzeń, gardził tanimi pocieszeniami okularów jednoznacznie różowych. Dlatego początkowy szczebiot młodych – ciemniał z każdym kolejnym słowem Broniewskiego. Zamierało truchtanie, blakły frenetyczne uśmiechy. W takim spokojnie falu- Andrzej Głuc Andrzej Głuc Kosma Szyman 197 Kazimierz Wierzyński Zmarli moi, nie opuszczajcie mnie! Tylko przy waszej śmierci bliski jestem życia 27 października 2012 388 wiersze Zaduszkowy Salon Poezji dedykowany wszystkim Ludziom Teatru i Sztuki, którzy odeszli, a wciąż pozostają w naszej pamięci Krzysztof Kamil Baczyński, Stanisław Barańczak, Charles Baudelaire, Robert Burns, Leszek Długosz, Konstanty Ildefons Gałczyński, Zbigniew Herbert, Jan Lechoń, Marek Litewka, Czesław Miłosz, Leszek Aleksander Moczulski, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Tadeusz Różewicz, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Adam Ziemianin czytali Bożena Adamek, Anna Dymna, Halina Jarczyk, Agnieszka Judycka, Ewa Kaim, Ewa Kolasińska, Katarzyna Zawiślak-Dolny, Tomasz Augustynowicz, Juliusz Chrząstowski, Aleksander Fabisiak, Maciej Jackowski, Marek Litewka, Józef Opalski, Feliks Szajnert, Jerzy Święch za zmarłych modlił się o. Marek Krzysztof Donaj OSA śpiewali Leszek Długosz, Beata Paluch, Rafał Sadowski, Anna Szałapak, Tadeusz Zięba grali Gajusz Kęska, Andrzej Zarycki – na fortepianie Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski – na wiolonczelach Andrzej Głuc Halina Jarczyk, Anna Dymna 198 o. Marek Krzysztof Donaj Kiedy Anna Dymna rzekła: „Odeszli, wielu już odeszło, niedawno odszedł Jerzy Jarocki…” – wrócił do pamięci stary obraz. Opuszczone krzesła. Za chwilę wielu aktorów, wiele aktorek, miało, jak co roku na Zaduszkowym Salonie Poezji, czytać wiersze – każdy dla swojego zmarłego, i zapalić dlań świeczkę. Wtedy, zanim zaczęli noc intymnych dedykacji, wrócił niepojęty niepokój pustych krzeseł w „Wiśniowym sadzie”, przedstawieniu bardzo odległym. Nie ma go już. Nazywał się Jerzy Jarocki, dokładnie tak, i odszedł, nie inaczej. To jest pewne. Jak każda prawda obiektywna, jasno udokumentowana, nietykalna dla wątpliwości. Nikt też, nikt i nigdy nie rozcieńczy faktu, że Jarocki przyszedł na świat 11 maja 1929 roku w Warszawie, oraz że ojciec miał na imię Bohdan a matka Leokadia była z domu Kur. W powyższych i stu innych punktach długiego życia niedawno zmarłego maga teatralnej reżyserii, świat nie ma cienia wątpliwości. To dobrze. Opasłe katalogi niewzruszonych prawd zawsze dają spokój, porządkują przeszłość, pocieszają pamięć, wyrównują oddech. Prawda jest dobra. Tak. Lecz ile może uczynić w istocie? Ile rozjaśnić? Po jego śmierci, na nocnym Salonie Poezji stary obraz powraca z mocą większą, niż gdy wracał za jego życia. W pamięci kurtyna znów jest prawdą najprawdziwszą. Dobrze ją znać, warto do niej wracać. Lecz na ile, i czy w ogóle, rozjaśnia ona tajemnicę starego krajobrazu z prologu tamtego „Wiśniowego sadu”? Bo to jest tajemnica. Ascetyczna konstrukcja z tapety, drzwi, krzeseł, desek i nieruchomego powietrza, ten Jarockiego portret braku litości czasu, jadowity portret, który można zatytułować: „Nic już nie da się zrobić” – nie wiedzieć czemu, wedle jakich reguł, wtedy, gdy „Wiśniowy sad” był grany, portret ten gwałtownie wpłynął w żyły i nie dawał spokoju przez lat dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści i dalej. Do dziś nie daje spokoju. Powraca uparcie. Będąc echem słów Lwa Szestowa, który odkrył, że Czechow nie jest dostarczycielem pastelowych, przyjemnych pocieszeń, tylko twórcą doskonałych ciemności, co nikomu nie pozostawiają żadnych kojących złudzeń – stary obraz Jarockiego wraca i płoszy pewność, łamie oddech, przeszłość obraca w gruz i uczy, że w istocie nic nie wiemy. Powraca. Tak. Lecz dlaczego? I dlaczego uwiera? Powtarzam sobie: Jarocki urodził się… Powtarzam sobie to zaklęcie prawdy najprawdziwszej – i dalej nie znam odpowiedzi. Nie ma klucza do szyfru Jarockiego. Wiem tylko, że w pamięci mojej Raniewska od czasu do czasu wchodzi w pustkę martwej natury i znów wraca do niej stara rezygnacja. I raz jeszcze wie. Niczego nie da się odzyskać. Niczego nie da się ocalić, nawet sadu. Nic nie zostaje. Nic. Najwyżej zapomniany Firs na szarej podłodze, gdy wszyscy odjadą. Koniec. Teatr naprawdę wielki jest sprawą kilku obrazów, co wchodzą w żyły na zawsze i których jadowitej tajemnicy nie rozjaśnią ani prawdy życia, ani prawda śmierci. Pocieszam się nadzieją, że przeznaczone magowi Jarockiemu umieranie było lekkie. Andrzej Głuc Wizyty Lubow Raniewskiej się rozsuwa i w mojej głowie wyrasta salon wielki, pusty, trupio znużony – jak tamtego wieczoru na progu lat osiemdziesiątych, kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, oglądając w Starym Teatrze wyreżyserowany przez Jarockiego w 1975 roku „Wiśniowy sad” Antoniego Czechowa. Ta sama martwota łuszczących się tapet, całych w arabeskach już pogodzonych z własnym powolnym blaknięciem, znikaniem. Te same na podłodze obojętne deski, na których wszystkie przeszłe kroki wieki temu obróciły się w nic nikomu niemówiącą szarość. Jeszcze drzwi posiwiałe. Jeszcze pod ścianami kilka zrezygnowanych krzeseł. I jeszcze – brak zegarów. Zaraz tu wejdzie Lubow Andrejewna Raniewska, ziemianka. Spojrzy i kolejny raz pojmie, co wie od dawna. Niczego nie da się odzyskać. Niczego nie da się ocalić. Tapety, deski, krzesła, drzwi, nieruchome powietrze. Tylko tyle. I z tego uczyniony – krajobraz rezygnacji, martwa natura z pustką. Tak, niewzruszone prawdy o życiu są dobre. Uspokajają, porządkują, pocieszają. Jarocki, ten, nie inny, urodził się dnia konkretnego i co do minuty. W młodości chciał zostać marynarzem. Nie wyszło, wybrał teatr. Tajniki aktorstwa i reżyserii zgłębiał wiadomo dokładnie gdzie i kiedy. Najświętszą prawdą jest też zestaw naszych słów o jego sztuce. Że chłodna, precyzyjna niczym świeży skalpel, bezlitosna dla aktorów. Że stronił mistrz od bombastycznych inscenizacji i wybujałych poetyk awangardowych. Że nie opuszczał stareńkiej sceny pudełkowej, by dla swej sztuki anektować korytarze, widownię, szatnię i toalety. Że nikt tak jak on genialnie nie umiał czytać opowieści Witkacego, Gombrowicza i Mrożka, i nikt też nie potrafił wyłuskiwać z aktorów aż tak krystalicznych tonów. Wszystko to – i sto, tysiąc podobnie twardych faktów – Jerzy Święch Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Głuc Ewa Kaim Katarzyna Zawiślak-Dolny 199 Tomasz Augustynowicz Andrzej Głuc Andrzej Głuc Bożena Adamek 388 Andrzej Głuc Łukasz Pawlikowski, Gajusz Kęska, Dorota Imiełowska Tadeusz Zięba Anna Szałapak Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Głuc Feliks Szajnert 200 Juliusz Chrząstowski Leszek Długosz Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Głuc Maciej Jackowski Rafał Sadowski Agnieszka Judycka Marek Litewka Ewa Kolasińska Andrzej Głuc Andrzej Głuc Beata Paluch 201 Zbigniew Herbert Powietrze mieszka w instrumentach Nadzieja jabłka na dnie kwiatu Ziemia co rodzi tłuste ziarna W ustach ma martwy smak miedziaka 28 października 2012 389 Krakowski Salon Poezji na Targach Książki Salon nowości wydawniczych wiersze Zbigniew Herbert, Jarosław Mikołajewski, Wisława Szymborska, William Szekspir czytali Anna Dymna, Jacek Romanowski na wiolonczelach grali Dorota Imiełowska, Michał Balas, Łukasz Pawlikowski Anna Dymna, Jacek Romanowski Andrzej Głuc 202 Andrzej Głuc Wielbicielki poezji na Targach Książki Andrzej Głuc Dorota Imiełowska, Łukasz Pawlikowski, Michał Balas Andrzej Głuc Publiczność Salonu Poezji na Targach Książki 203 Nikołaj Gumiłow przekład Zbigniew Dmitroca Oto chodzę po mogiłach, co przyjaciół moich strzegą, Czy o miłość pytać zmarłych to doprawdy coś zdrożnego? I wykrzyczał z dołu czerep sekret grobu jednym tchnieniem: Świat to blask z oblicza druha, wszystko inne jego cieniem! 4 listopada 2012 390 Póki we śnie jeszcze nie kłamię Salon akmeistów i symbolistów rosyjskich wiersze Anna Achmatowa, Gieorgij Adamowicz, Innokientij Annieńskij, Aleksander Błok, Walery Briusow, Sasza Czorny, Zinajda Gippus, Michał Kuzmin, Konstanty Ldow, Mirra Łochwicka, Irena Odojewcew, Konstanty Słuczewski, Fiodor Sołogub czytali Anna Tomaszewska, Sławomir Maciejewski, Tomasz Międzik grał zespół Motion Trio: Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek Tomasz Międzik, Anna Tomaszewska, Sławomir Maciejewski Adam Dąbroś 204 Adam Dąbroś Trzej, którzy są muzyką Janusz Wojtarowicz – wódz o znakomicie, niczym kula soli łysej głowie. Wojtarowicz na scenie nie sam, rzecz jasna. Jest jeszcze dwóch. Krótko mówiąc: Wojtarowicz, Marcin Gałażyn i Paweł Baranek. Ich trzech i ani jednego więcej. Co tam „ani jednego więcej”! Im nie potrzeba ani pół dodatkowego chłopca. Niepotrzebne im kolejne oko, ani palec, ani mózg, ani nawet ząb nadprogramowy. Wojtarowicz, Gałażyn, Baranek. Albo: Gałażyn, Wojtarowicz, Baranek. Albo: Baranek, Gałażyn, Wojtarowicz. Albo:… Matematyka uczy, że mamy sześć możliwości do dyspozycji – na sześć sposobów można Wojtarowicza, Baranka i Gałażyna na trzech krzesłach posadzić – ale to jest kompletnie nieistotne. Piękny dowcip bowiem na tym polega, że w jakiejkolwiek kolejności Wojtarowicza, Baranka i Gałażyna wymienisz, usadzisz – i tak zawsze trafiasz na ten sam motyw zasadniczy, na sedno nie do usunięcia, nie do ruszenia – na słowo „jedność” mianowicie. Jedność, pełnia, samowystarczalność, samonapędzająca się struktura, spójność idealna, nie do skruszenia, bez słabych miejsc – konstrukcja zamknięta, doskonale szczelna. Wojtarowicz, Gałażyn, Baranek – „Motion Trio” po prostu. Trzech grających na rozciągliwych kredensach, przez fachowców zwanych akordeonami. Trzech w czarnych garniturach, którzy są muzyką, a także pantomimicznym teatrzykiem, w którym występują ich twarze, nad akordeonami wyczyniające niebywałe rzeczy. Jak po grze „Motion Trio” można zabrzmieć sensownie? Na przykład – jak po ich muzyce czytać wiersze, jakiekolwiek, choćby strofy rosyjskich akmeistów i symbolistów? Odpowiedź jest prosta: dokładnie tak, jak na ostatnim Salonie Poezji zrobili to Anna Tomaszewska, Tomasz Międzik i Sławomir Maciejewski. Zwyczajnie – trzeba być, na głos czytając, w zgodzie absolutnej z intonacją cudzych lirycznych opowieści. To wszystko. I stąd właśnie, z tej piętrowej symbiozy – aktorzy doskonale z muzyką słów zestrojeni i czytaniem swoim nieomylnie „tańczący” z akordeonistami, co byli z nutami w związku zgody bardzo daleko idącym – stąd wyjątkowa lekkość tej niedzielnej godziny. Lekkość, dowcip, subtelność, wyżej wspomniana pełnia. Miniony Salon to był czas wielkiej ulgi słuchania brzmień trafiających zawsze w dziesiątkę. Bo ani włosa intonacji za dużo, ani rzęsy uczucia za mało. Tego, co było – dokładnie tyle było, by pogardzić chętką dłubania w słowno-nutowym, godzinę trwającym, bezbłędnym organizmie, stworzonym z gry „Motion Trio”, słów akmeistów i symbolistów, oraz z głosów aktorów, którzy dobrze rozumieją słowa. Inaczej powiem. To, co na Salonie było, było w taki sposób, że trzeba przypomnieć miażdżącą nawyk fachowych krytyków sztuk wszelkich prawdę, co ją Josif Brodski na kanwie poezji Anny Achmatowej ogłosił. Otóż: nie rozcina się ptaka, żeby odnaleźć źródło jego śpiewu. Jeśli trzeba coś rozciąć – to własne ucho. Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek 205 Julian Tuwim Czekał mój Pegaz bez zajęcia Na cud, na dziw, na czar odklęcia, Na właśnie TĘ: znającą Słowo. Na właśnie TO: czyniące Słowo. 11 listopada 2012 391 Kwiaty polskie Fragmenty poematu Juliana Tuwima czytali Dorota Segda oraz studenci PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie: Anna Paruszyńska, Agata Woźnicka, Konrad Beta, Bartosz Ostrowski, Dominik Rybiałek na fortepianie grał Mirosław Herbowski Agata Woźnicka, Anna Paruszyńska Andrzej Głuc Bartosz Ostrowski Andrzej Głuc 206 Mirosław Herbowski Polska i Julian Tuwim – stare dzieje. Polska? Cała, od Tatr do Bałtyku, od Odry po Bug? I wszyscy w Polsce Polacy? To stanowczo za dużo powiedziane. Nie Polska cała, czyli Polacy nie wszyscy, a tylko część Polaków – ci zwani prawidłowymi, z dziada pradziada, o krwi bez domieszek. Tacy my i Tuwim – o takich starych dziejach mówię. Patrzcie na ten nos! – pewnie tak rechotali prawidłowi Polacy, gdy przed ostatnią wojną prawidłowe władze Miechowa okrasiły urzędową tablicę ogłoszeń karykaturą Tuwima. Nos niczym żagiel! Albo jak sierp! I ten, spójrzcie tylko, rodacy, no, spójrzcie – ten na policzku kawał ciemnej sierści, chyba ze szczura!… Prawidłowym śmiechom i prawidłowym gestom zapewne nie było końca w Miechowie przed ostatnią wojną. A gdy później hitlerowcy wyprowadzali miechowskich Żydów do lasu i kazali im nieść na przedzie karykaturę Tuwima, aby – nie mogąc zabić realnego Tuwima – rozstrzelać wraz z Żydami realnymi przynajmniej rysunkową podobiznę Żyda chwilowo nieosiągalnego – możliwe, że prawidłowi Polacy, tarzając się ze śmiechu w rowach na rogatkach Miechowa, poczuli w sobie wielką lekkość. Bo czy to nie jest Olimp puchowego kabaretu: śmieszne kreski, machnięte na kartce, wiodą nieprawidłowych Polaków na śmierć łatwą jak pstryknięcie?! Zaiste. Andrzej Głuc Andrzej Głuc Prawidłowi i Tuwim W ostatnią niedzielę na Salonie Poezji Żuk Opalski przypomniał tamten Olimp miechowski. Przypomniał go w środku 11 listopada. Cóż począć – tak się złożyło. Prof. Dorota Segda i jej studenci aktorstwa: Anna Paruszyńska, Agata Woźnicka, Konrad Beta, Bartosz Ostrowski oraz Dominik Rybiałek, czytali fragmenty „Kwiatów Polskich” Tuwima. Obezwładniająco doskonałą polszczyznę Tuwima świetnie, bo skromnie inscenizowali w południe, akurat blisko tej strzelistej godziny, w której na cześć 11 listopada Polska zmieniła się w kraj tysiąca marszów najbardziej prawidłowych. Owszem, nie ma co kryć – bywają na świecie szalenie ciekawe zbiegi okoliczności. I bywa – jak na Salonie – że najciekawszy jest efekt szalenie ciekawych zbiegów okoliczności, jego finał, morał. Tym razem lekcja jest może banalna, lecz jednak to lekcja. Otóż – Żyd Tuwim. Bogiem a prawdą – cóż mógł zrobić ktoś głuchy na jego polszczyznę, a nie obojętny na jego nos? Inaczej: co mógł zrobić lity debil? Narysować kilka głupawych kresek? Tak. Wywiesić to arcydzieło żartu w gablocie? Tak. Dołączyć do chóru prawidłowych, prawidłowo rechoczących przed gablotą? Tak. Co jeszcze? Rozstrzelać głupawe kreski w lesie pod Miechowem? Tak. I to już wszystko. Ergo – gówno mógł zrobić głuchy debil. Oto jest ta lekcja banalna. Zostawmy w spokoju faszystów. Wielogłowy Polak prawidłowy, głuchy jak pień, nic nie mógł. A gdy milkł jego prawidłowy rechot – ingrediencje poezji Tuwima jakby same z siebie w doskonałość się zbierały, by obezwładniać uszy normalnych. Do dziś jest właśnie tak. Do dziś w sprawie Tuwima prawidłowy Polak może – gówno. Dorota Segda Dominik Rybiałek Andrzej Głuc Andrzej Głuc Konrad Beta 207 Wallace Stevens przekład Jacek Gutorow Widziałem, jak nadeszła noc, Odmierzała kroki jak kolor ciężkich świerków. Przestraszyłem się. I zapamiętałem krzyk pawi. 18 listopada 2012 392 W drodze Wybór wierszy poetów amerykańskich wiersze Charles Bukowski, Edward Estlin Cummings, Allen Ginsberg, Jack Kerouac, August Kleinzahler, Denise Levertov, Frank O’Hara, Charles Reznikoff, William Carlos Williams czytali Natalia Strzelecka, Adam Nawojczyk grali Jacek Bylica – fortepian Halina Jarczyk – skrzypce Andrzej Głuc Natalia Strzelecka 208 Jacek Bylica Wędrowali – rzekł Józef Opalski, zagajając 392. Salon Poezji, tę godzinę z wierszami poetów amerykańskich, które czytali: Natalia Strzelecka i Adam Nawojczyk. Wędrowali ciągle, pieszo, autostopem, na kultowych motorach, wędrowali dosłownie i w przenośni, na grzbietach pisanych na byle czym słów, pisanych albo tylko myślanych, a nawet bez słów, pozwalając nieść się strugom pitej gorzały, dymom traw, żarzących się w fifkach, wizjom puchnącym na kanwie wciąganych śnieżnobiałych proszków. Włóczyli się idąc i włóczyli się, nie robiąc ni kroku. Szli dokądkolwiek. Przodem do przodu, zawsze tylko tak i zawsze z uporczywą ufnością, nawet jeśli ślady włóczęgi układały się w okrąg – figurę, co nie ma żadnych drzwi, figurę, z której nie da się wyjść. Tak, wędrowali amerykańscy poeci, zwani „beatnikami”. Angielska fraza „To be beat” znaczy „Być przegranym”, „Być wypalonym”. Ale oni szli mimo to, uparcie. A może szli właśnie dlatego? Bo jeśli nic nie da się już zrobić, jeśli człowiek jest z góry skazany na „To be beat”, to niechże nie opuszcza głowy, n iechże przyjmie całą gorycz frazy „To be beat” – niech idzie, choć wie, że donikąd nie dojdzie. Wędrowali więc uparcie, ale, tak na dobrą sprawę – któż nie wędrował, któż nie wędruje? Wszyscy, od zawsze i do końca wszystkich przyszłych ze- Tamtego? Tamtej? A my – co? A nasze – gdzie? My – tu? Nasze – tutaj? A inni? Oni też tylko u siebie i tylko ze swoim? Kiedy się idzie – nie ma takich podziałów. Kiedy się idzie po nic, a idzie się tak, bo się musi, a się musi, bo się żyje – nie ma znaczenia, w którym punkcie globu się idzie, ani w jakim czasie. Po prostu idzie się. A to jest trud wystarczająco beznadziejny, by się na dokładkę męczyć z geografią, historią i czasem. Andrzej Głuc Po prostu idzie się garów. Plemię skazane na „To be beat” wychodzi z Egiptu, idzie przez dno Morza Czerwonego, którego wody się rozstąpiły – idą, choć nie ma pewności, czy Ziemia Obiecana jest, czy jest tylko Obiecana. Odys wraca do domu, latami brnąc przez magię i realność, do domu nie wiadomo czy już nie jedynie widmowego. Inny Ulisses – Leopold Bloom – w jeden dzień niepokoi krokami miasto Dublin, jak czynił we wszystkie przeszłe jego dni, jak będzie czynić we wszystkie dni przyszłe, zawsze z tej samej przyczyny – bo żyje. Z powodu życia bohaterowie prozy Samuela Becketta włóczą się bez ustanku, wciąż od nowa, włóczą się niczym sam Beckett, który był ponoć wybitnym piechurem, tak wybitnym jak szalony Friedrich Hölderlin, zupełnie po nic przemierzający ziemię zawsze ścieżką na krawędzi między łąkami w słońcu a mrokiem wnętrza lasu. Zbigniew Herbert radził: Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu/ po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę, i dodawał: bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz […] Bądź wierny Idź. Jak wielu jeszcze wędrujących można wymienić? Jak dużo wędrujących słów można jeszcze dorzucić? To jest liczenie ziaren piasku. Byli wierni amerykańscy poeci. Szli. Szli jak wszyscy – wędrowali niczym Nawojczyk i Strzelecka, co nie ruszając się z miejsca wędrowali na grzbietach ich zdań. Czytali niespiesznie, doskonale. Słowo po słowie – krok po kroku – powtarzali wyznania ludzi skazanych na „To be beat”, pokornie powtarzali zamknięte w zdaniach poetów tamtych tamte ścieżki amerykańskie, które ulicami kolosalnych miast lub między trawami, obok stacji benzynowych, przydrożnych barów, miasteczek prawie wymarłych i kamienistych pustyń – wiodły do tamtego „złotego runa nicości”, do tamtej „ostatniej nagrody”. Andrzej Głuc Andrzej Głuc Halina Jarczyk Adam Nawojczyk 209 Stanisław Grochowiak W krainę pleśni; w ciemną mą ojczyznę Jest wejście przez miłość. 25 listopada 2012 393 czytali Krzysztof Globisz, Marta Mazurek (PWST) na fortepianie grał Daniel Malchar (PWST) Krzysztof Globisz Andrzej Głuc Zuzanna w stearynie Wiersze i poematy Stanisława Grochowiaka 210 Andrzej Głuc Marta Mazurek „Świat był jeszcze tak młody” – pisał Gabriel García Márquez o czasach mitycznych, kiedy my, bywalcy Salonów Poezji, nawet cieniem, ba, nawet cieniem cienia projektu na ludzi nie byliśmy – „że wiele rzeczy nie miało nazwy i mówiąc o nich trzeba było wskazywać palcem”. Po czym epoki się przewaliły – i jesteśmy! Żyjemy, mając na co dzień do zmielenia Saharę słów. Co najmniej Saharę. Wskazujące palce nasze uschły na amen, bo wszystko ma swą nazwę, a nawet jest i tak, że nazw błąka się w powietrzu chyba więcej, niż jest na świecie rzeczy i uczuć. Ale ta niebotyczna góra słów, ten nadmiar – nie jest złem. Złem jest bezhołowie nadmiaru. I nie wdając się w detale, mówię: w samym środku naszego semantycznego bezhołowia codziennego – Krzysztof Globisz i jego studenci aktorstwa: Marta Mazurek i Daniel Malchar, na ostatnim Salonie Poezji adorowali cudowny nadmiar słów. Naszych słów? Twoich? Moich? Ciotki jakiejś? Wuja? Taksówkarza? Nie, to niestety nie nasz był bałagan. To był gęsty barok opowieści Stanisława Grochowiaka – nadmiar, co swym uporządkowaniem zawstydza słowny nasz burdel codzienny. Globisz więc, Mazurek i Malchar. Ich własne intonacje, do tego brzdęk skrzypiec, mruki akordeonów, timbre fortepianu. Tym przez godzinę artyści adorowali język, który w uszach nam Daniel Malchar Andrzej Głuc Ciemne wiersze Grochowiaka się nie mieści. Czynili mszę nie świętą w intencji zdań, wersów i słownych obrazów, co raczej nie są przez nas do ogarnięcia. Przez zawrotną gęstość fraz Grochowiaka wędrowali tak, jakby to była jedyna dostępna realność. Nie inaczej. I co najważniejsze – wędrowali bez śladu pretensji do sugerowania sobie i nam, światu całemu, że oto wszystko zrozumieli z genialnych, onirycznych krętactw Grochowiaka, z jego zawrotnie zapętlonych ścieżek językowych. Przypominali tylko o istocie rzeczy, czytali tak, jakby z każdą strofą Grochowiaka wciąż od nowa wracali do starej prawdy Samuela Becketta: „Słowa – nic więcej nie mamy”. I za Grochowiakiem powtórzyli też inną, równie starą, może nawet najstarszą myśl: że język dobrze użyty tyleż służy do banalnego porozumiewania się, informowania, przekazywania treści, niczym pieniędzy na poczcie – co sam w sobie jest porozumieniem, jest informacją, jest treścią. Trzeba tylko nauczyć się właściwie słuchać, a zwłaszcza – prawidłowo czytać. I wtedy się wie. Nie należy marudzić, że się pisania Grochowiaka nie pojmuje. Należy siedzieć cicho i modlić się, by – jak sam poeta o to prosił tonem gorzkim – by Matka Boska rzuciła dla nas, czytających, maleńki blask na jego ciemne, piękne, bolesne wiersze. 211 Co godzinę od stuleci do samego nieba leci. Mieczysław Czuma O tej samej też godzinie z nieba spada wprost na Rynek. 2 grudnia 2012 Krakowskie Abecadło Wiersze dla dzieci Mieczysława Czumy Mikołajkowy Salon Poezji 394 czytali Beata Paluch, Andrzej Kozak grali Halina Jarczyk – na skrzypcach Jacek Hołubowski – na akordeonie Robert Klepacz – na kontrabasie Andrzej Kozak Andrzej Głuc Andrzej Głuc Beata Paluch 212 Andrzej Głuc Halina Jarczyk, Jacek Hołubowski, Robert Klepacz Przy literze Y natchnienie najwyraźniej opuściło Mieczysława Czumę. Poetyckie natchnienie było blisko, gdy Czuma dumał nad A, co się na wierszyk „Andrus” przełożyło, wiernie trwało przy Czumy namysłach nad B, C, D oraz E, która to wierność dała w efekcie rymowanki „Barbakan”, „Cegiełki wawelskie”, „Dorożka” i „Emaus”. Słowem, poetyckie natchnienie było z Czumą przy każdej w wiersz zmienianej literze jego „Krakowskiego abecadła”, przy każdej – lecz nie przy Y. Tu nagle osamotniony, a nawet osierocony poeta – osłabł całkowicie. Osłabł, ale i, co najważniejsze, nie zataił swojej nagłej słabizny. Po męsku, z wysoko uniesionym czołem, wyznał: Chociaż chęci/ miałem szczere,/ aby i na/ tę literę// znaleźć nazwę,/ choćby małą,/ jednak mi się/ nie udało.// Więc mi teraz/ powiedz Ty,/ co w Krakowie/ jest na Y?// Masz przed sobą/ ramkę czystą,/ bądź więc twórcą,/ bądź artystą… Tak, przy Y natchnienie Czumę opuściło – i Bogu niech będą dzięki! Nie, skądże znowu, nie ma w zdaniu poprzednim żadnej bolesnej ironii, żadnego szyderstwa, żadnego śmiechu. Chodzi o to, że możliwe jest, iż przy Y natchnienie wcale Czumy nie opuściło, tylko Czuma rozstanie to lisio wymyślił, by w epilogu swego abecadła wyżej cytowanym wierszykiem „Y” zaprosić dzieciarnię do tworzenia. Leszek Mazan, Mieczysław Czuma Andrzej Głuc Zaproszenie do opowieści Jeśli więc mówię: „Bogu niech będą dzięki!” – wspomniane zaproszenie właśnie mam na myśli. Zaprosić dzieciarnię do tworzenia, do lepienia opowieści ze słów. To jest mądre sedno tej smakowitej, przez Kazimierza Wiśniaka fantastycznie zilustrowanej księgi. I to też było istotą 394., mikołajkowego Salonu Poezji, na którym Beata Paluch i Andrzej Kozak czytali alfabetycznie ułożone krakowskie rymowanki Czumy. Bawili się z dziećmi w zgadywanie nagle przez siebie przemilczanych rymów, w szukanie słów urwanych po pierwszej sylabie, w nadawanie sensu słowom jeszcze nieznanym. Przez całą godzinę było więc tak, jak jest w wierszyku „Y”. Wciąż zapraszali dzieci do twórczości. Stary truizm słusznie głosi, że czytanie rozwija wyobraźnię małych ludzi. Owszem, lecz co szkodzi pójść krok dalej i skłonić dzieci, by nie tylko dodawały obrazki, przez siebie w ich małych głowach malowane, do cudzych słów czytanych lub słuchanych, ale by dokładały też własne słowa do obrazków przeróżnych, zobaczonych w książkach? Albo do rzeczy widzianych w drodze z przedszkola? Albo do obcych, w parku spotkanych twarzy? Albo do zdarzenia jakiegoś? Albo do jednej literki – choćby do Y? Cóż komu szkodzi mały człowiek, gdzieś z boku świata snujący o obserwowanym przez siebie świecie jakąś własną, kruchą, cichą opowieść? 213 Za niedosiężną zasłoną Sens ziemskich spraw umieszczono. Gonimy dopóki żywi, Szczęśliwi i nieszczęśliwi. Czesław Miłosz 9 grudnia 2012 Specjalne spotkanie Salonu Poezji z okazji Jubileuszu stulecia urodzin Jerzego Turowicza 395 Wiersze u Turowicza wiersze Krzysztof Kamil Baczyński, Stanisław Barańczak, Tadeusz Borowski, Kornel Filipowicz, Konstanty Ildefons Gałczyński, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Kazimiera Iłłakowiczówna, Anna Kamieńska, Ryszard Krynicki, Stanisław Lem, Ewa Lipska, Federico García Lorca, Bronisław Maj, Artur Międzyrzecki, Czesław Miłosz, Agnieszka Osiecka, Leopold Staff, Wisława Szymborska, Jan Twardowski, Wiktor Woroszylski, Adam Zagajewski czytali Anna Dymna, Irena Jun, Krzysztof Zawadzki śpiewała Anna Szałapak grali Jacek Bylica – na fortepianie Tomasz Góra – na skrzypcach Anna Dymna Andrzej Głuc Andrzej Głuc Krzysztof Zawadzki, Irena Jun 214 Tomasz Góra Bardzo możliwe, może nawet pewne, że gdy z końcem maja 1943 roku 31-letni Jerzy Turowicz grał w wyreżyserowanej przez Tadeusza Kantora w podziemnym Teatrze Niezależnym „Balladynie” Juliusza Słowackiego rolę Kirkora – Kantor zdradzał już ten wyjątkowy, właściwie niepowtarzalny talent do emocjonalnej pirotechniki. Możliwe, że już widać w nim było zadatki na mistrzowskiego w skali globu „bombera” słów i gestów. Lecz możliwe też jest, iż właśnie wtedy, na kanwie stentorowych szaleństw Kantora, Turowicz pierwszy raz pomyślał o odwrotnej stronie morderczego wrzasku – o równie potężnych mocach kroków niespiesznych i statecznych gestów, o mocach cierpliwej ciszy długiego namysłu, o mocach szmeru zdań sunących powoli. Szmeru takiego, jak choćby szmer słów „Modlitwy Pana Cogito – podróżnika” Zbigniewa Herberta. Panie// dziękuję Ci że stworzyłeś świat piękny i bardzo różny// a także za to że pozwoliłeś mi w niewyczerpanej dobroci/ Twojej być w miejscach które nie były miejscami mojej/ codziennej udręki. Po czym statecznie, cicho suną nazwy miejsc, dobre twarze, kształty nie do zapomnienia, krajobrazy, co zostały w głowie na zawsze. Pięknie cały ten ogrom Krzysztof Zawadzki odczytał, pięknie, bo nic nie roniąc z mocy niespiesznego szmeru. Nic nie uronił z tej napisanej Andrzej Głuc Andrzej Głuc Znikanie gestów, znikanie ścieżek dyskrecji, z tego Herberta taktownego smakowania świata. Nie uronił nic aż do końca wiersza, do tej frazy doskonałej: a jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony na zawsze i bez/ wybaczenia. Wiersz ten i garść pozostałych. Wersy Gałczyńskiego, Baczyńskiego, Twardowskiego, Herberta, Miłosza, Iłłakowiczówny, Kamieńskiej, Lema, Maja, poetów innych jeszcze, co w „Tygodniku Powszechnym” – dziele życia niegdysiejszego Kirkora – wiersze drukowali. Dzień przed setną rocznicą urodzin Jerzego Turowicza, na 395., odświętnym Salonie Poezji Zawadzki i Irena Jun wszystko czytali tak, jak Zawadzki „Modlitwę…” Nic nie gubiąc z ciepłego, miękkiego szmeru, który był sednem gestów i słów Turowicza. I czytali blisko, bardzo blisko głosu, ciepłego brzmienia samego Redaktora. W prologu Salonu słychać było w głośnikach jego lekturę wersów Czesława Miłosza. Tak, Turowicz nigdy donikąd się nie spieszył. Tak, cierpliwie szukał smaku słów Noblisty, słów o nieuchronnym znikaniu gestów wszelkich i każdej ścieżki, o nieodwracalnym blaknięciu śladów. Jacek Bylica Tomasz Fiałkowski Andrzej Głuc Andrzej Głuc Anna Szałapak 215 Leon Schiller Nuż my teraz Aniołkowie, Nuż ptaszkowie z nieba, Kolędujmy Dzieciąteczku Wesoło, jak trzeba 16 grudnia 2012 396 Pastorałka Misterium ludowe w układzie Leona Schillera Bożonarodzeniowy Salon Poezji czytali Krzysztof Orzechowski – Narrator; Anna Dymna – Narrator/Prologus; Barbara Garstka – Maria; Natalia Strzelecka – Królowa/Śmierć; Katarzyna Zawiślak-Dolny – Ewa/Anioł-Echo/Chłopka; Tomasz Augustynowicz – Adam/Szlachcic/Żołnierz; Rafał Dziwisz – Archanioł Michał; Krzysztof Jędrysek – Herod; Tomasz Międzik – Archanioł Gabriel/Chłopek; Grzegorz Łukawski – Pasterz III/Król Baltazar; Feliks Szajnert – Józef; Rafał Szumera – Pasterz II/Król Melchior; Błażej Wójcik – Pasterz I/Król Kacper; Tomasz Wysocki – Diabeł grali Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Krzysztof Mucha, Przemysław Sokół – na tubach Grzegorz Palus – na akordeonie koncepcja artystyczna i scenariusz Anna Dymna Błażej Wójcik, Rafał Dziwisz Andrzej Głuc 216 Andrzej Głuc Kolejny raz to samo. Powolne migotanie fundamentalnych obrazów, złożonych w sekwencję nie do ruszenia, nie do zasłonięcia, nie do zastąpienia. Najpierw, rzecz jasna, Raj. Tak, Raj, Adam i Ewa w czasie doskonałym, kiedy dobro i zło było jedną błogością bez końca. Później mamy Szatana i udane kuszenie małych podniebień pierwszych ludzi zakazanym jabłkiem. Dalej – ziemska mordęga śmiertelnych, ból, niesprawiedliwość, kurczenie się dobra. Jeszcze dalej – Zwiastowanie, poczęcie bez dotknięcia i szukanie ciepłego miejsca, dobrego na Jego przyjście. Wreszcie – staje się! Ucieleśnia się! On i żłobek, pastuszkowie, Królowie Trzej, a później, aż do dzisiaj, nieprzeliczona masa istnień ludzkich, oceany zdarzeń i czasu. Amen. I coś jeszcze. Na wieki wieków się ustala nasz powszechny mus powtarzania sobie w różnych formach tamtej migotliwej sekwencji fundamentalnych obrazów. Powtarzamy więc. Grudzień po grudniu powtarzamy – w poezji, malarstwie, bajkach dziecięcych, rozprawach, filmach, teatrze i nutach, byle gdzie i w świątyniach, prymitywnie i wysublimowanie, nad gorzałką i karpiem, a niechby i nad niczym, nawet nad pustką zupełną. Powtarzamy. Przez dwa tysiące lat. Zdawać by się mogło, że po tak monstrualnym czasie nieogarnionych adoracji – mi- Przemysław Sokół Krzysztof Mucha Tomasz Augustynowicz, Katarzyna Zawiślak-Dolny Andrzej Głuc Wciąż od nowa, wciąż płonnie gotanie Bożego Narodzenia może być już tylko jąkającym się blaskiem odpustowych świecidełek, uroczą tandetą, radosną operetką – bo ileż, na Boga, można na poważnie adorować wciąż to samo? No, ile? Można. Chyba bez końca. A raczej – tyleż można, co nie da się inaczej. Na ostatnim, przedświątecznym, 396. Salonie Poezji, mrowie aktorów i aktorek pod wodzą Anny Dymnej i Krzysztofa Orzechowskiego czytało na dużej scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego fragmenty „Pastorałki” Leona Schillera. I co? Znów to samo, kolejne dotykanie fundamentalnej sekwencji obrazów – tym razem dotykanie frazami Schillera. Nihil novi sub sole. Tak, znów to, co zawsze, ale i kolejny raz – to samo mikre drżenie wszędzie. Jakby się starą opowieść powtarzało pierwszy raz. Niby jest tak, że po całym życiu kalkowania starej opowieści wszyscy wszystko w jednym palcu mają, zatem i szans na głębsze przeżycie w wytrenowanej duszy nie ma, w każdym razie nie powinno być – a tu proszę! Świeże drżenie, kolejny raz. Na scenie stara opowieść, milion razy odklepana, i milion już razy odśpiewane siwe kolędy – a dyskretny dygot na widowni kolejny raz świeży był jednak ostatniej niedzieli. Trudno, trzeba odwieczny banał wygłosić: dyskretny dygot pewnie stąd, że opowieść o Jego przyjściu na Ziemię nigdy nie będzie dla nas zrozumiała w pełni. Na wylot znamy fabułę, ale nie do przejrzenia jest pestka fabuły. Więc – jakby rzekł klasyk – przez wszystkie grudnie, które nam pozostały, będziemy sobie tę fabułę powtarzać wciąż od nowa, bo wciąż płonnie. Andrzej Głuc Andrzej Głuc Barbara Garstka, Feliks Szajnert 217 Andrzej Głuc Tomasz Wysocki, Natalia Strzelecka 396 Andrzej Głuc Szopka krakowska w Salonie Poezji Halina Jarczyk, Grzegorz Palus 218 Andrzej Głuc Andrzej Głuc Błażej Wójcik, Rafał Dziwisz, Krzysztof Jędrysek Andrzej Głuc Andrzej Głuc Rafał Szumera Grzegorz Łukawski, Feliks Szajnert, Tomasz Międzik 219 Adam Mickiewicz W kociołkach bigos grzano; w słowach wydać trudno Bigosu smak przedziwny, kolor i woń cudną 30 grudnia 2012 397 wiersze Wielkie żarcie Salon sylwestrowych szaleństw Jan Brzechwa, Edmund Chojecki, Konstanty Ildefons Gałczyński, Jacek Kaczmarski, Jędrzej Kitowicz, Urszula Kozioł, Ignacy Krasicki, Antoni Markiewicz, Adam Mickiewicz, Artur Międzyrzecki, Wojciech Młynarski, Krzysztof Opaliński, Włodzimierz Patuszyński, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Władysław Syrokomla, Wisława Szymborska, Julian Tuwim, Andrzej Waligórski, Stanisław Wyspiański, Marian Załucki, Adam Ziemianin, Antoni Karol Żera czytali Aldona Jankowska, Krzysztof Orzechowski grali Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Jacek Hołubowski – na akordeonie Andrzej Głuc Aldona Jankowska 220 Halina Jarczyk, Amma Dymna Poeta Zbigniew Herbert wyznał kiedyś z małej litery: właściwy pojedynek Apollona/ z Marsjaszem/ (słuch absolutny/ kontra ogromna skala)/ odbywa się pod wieczór/ gdy jak już wiemy/ sędziowie/ przyznali zwycięstwo bogu. Otóż, właściwy pojedynek – Aldona Jankowska kontra Krzysztof Orzechowski – odbył się w niedzielne południe, na 397. Salonie Poezji, gdy pewne było, że wygra ona, albo on, a najpewniej – że pospołu zwyciężą. W co grali? W normalność. To znaczy – w konsumpcję. W żarcie grali. W trunki grali. W kace, czyli umieranie o świcie. W to grali. Ściśle mówiąc – w kiedyś przez kogoś napisane, opisane żarcie, napisane, opisane picie, napisane, opisane poranne cierpienie wątrób, trzustek, jelit grubych i cienkich… Jankowska i Orzechowski – grali w słowa. I to jak! Z tego wszystkiego, co przez poetów uwiecznione zostało – z bajania Kitowicza, z fragmentów „Pana Tadeusza”, z wierszy Waligórskiego, Młynarskiego, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i Włodzimierza Patuszyńskiego, z poezji Jana Brzechwy, Władysława Syrokomli, Urszuli Kozioł, Adama Ziemianina, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Wisławy Szymborskiej, Jacka Kaczmarskiego wreszcie – z tego wszystkiego Jankowska i Orzechowski Salon Noworoczny ulepili taki, że po nim jeść oraz pić Andrzej Głuc Andrzej Głuc Ostatnie rozliczenia się chce natychmiast i okrutnie. Dwie i śledź, kochana, migiem! Po prostu, czyli tak sprawy się mają: jeśli Orzechowski wyborną intonacją łączy pasztety z sarny z krystaliczną śliwowicą, zaś Jankowska podobnie elegancko zszywa bigos z piwem – jeśli tak się dzieje, a tak właśnie się dzieje, nic innego, tylko wziąć udział w konsumpcji, nam nie pozostaje! Trzeba tylko z nowym rokiem zjeść coś, po czym – napić się nam trzeba. To wszystko. Jak za poetą Żerą mówi Orzechowski: Non meriut dulcia, qui non gustavit amara./ Kto nie pije gorzałki – od zakąski wara./ Godzien ten śmierci, a śmierć tego godna,/ Kto tej szklaneczki nie wypije do dna. Oraz jak za lirykiem Edmundem Chojeckim naucza Jankowska – w sztuce czytania tekstów mięsistych świetna jak Orzechowski – Kto w winku nie smakował,/ Wstręt do kobiet czuje,/ Ten, jeśli nie zwariował,/ To pewnie zwariuje. Krótko mówiąc, wedle mitu i Herberta – Marsjasz źle kończy. A wedle nas – Jankowska i Orzechowski kończą świetnie. Więc, jak mawiał Jurek Skarżyński: może strzelimy po wódeczce? No, skoro pan nalega… Krzysztof Orzechowski Jacek Hołubowski Andrzej Głuc Andrzej Głuc Jacek Bylica 221 Lewis Carroll przekład Stanisław Barańczak Brzdęśniało już; ślimonne prztowie Wyrło i warło się w gulbieży; Zmimszałe ćwiły borogowie I rcie grdypały z mrzerzy. 6 stycznia 2013 398 wiersze czytali Katarzyna Gniewkowska, Bolesław Brzozowski, Juliusz Chrząstowski na akordeonach grał zespół Duo Acco-sfera: Alena Budzinakova, Grzegorz Palus Katarzyna Gniewkowska Juliusz Chrząstowski Andrzej Głuc Charles Follen Adams, Hilaire Belloc, Edmund Clerihew Bentley, Morris Bishop, Edward Estlin Cummings, William Schwenck Gilbert, Harry Graham, Langston Hughes, Edward Lear, John Lennon, Paul McCartney, Ogden Nash, Shel Silverstein oraz autorzy anonimowi Andrzej Głuc Jak w poezji działa czystego piękna wzniosła siła Salon poezji absurdu 222 Sztuka. Na przykład – literatura w ogóle, albo i w szczególe. Choćby poezja. Niech będzie poezja. Na co to komu potrzebne? Do szczęścia? Niby do jakiego? Weźmy to: Mamut/ Dość ma Mód/ Przelotnych, które, nic nie dbając oń,/ Faworyzują taką Miernotę jak Słoń. Bądź to: Brakuje mi u Ślimaka/ Czegoś w rodzaju Śliniaka./ Jak Niemowlę, urzeka nas Wdziękiem i Luzem,/ Tylko że ono ocieka Śliną, a Ślimak Śluzem. I to jeszcze: „Wziął ciupagę Juhas z Górnej Redli,/ Stół rozrąbał wpół: „Nie będziem jedli!/ Jakem juhas, jucha z ucha buchnie,/ Jak znów któraś skrytykuje kuchnię!/ Macie trawę żreć! Nie robię knedli!” Po co komu coś takiego? Na zakończenie swych wykładów, Vladimir Nabokov do amerykańskich studentów tak rzekł o istocie literackich dzieł i własnego gadania o dziełach: „Nie nauczą was niczego, co dałoby się zastosować do rozwiązywania klasycznych życiowych problemów. Nie pomogą wam w biurze ani w koszarach, w kuchni ani w pokoju dziecinnym. […] Wiedza, którą próbowałem się z wami podzielić, jest czystym luksusem”. Więc? Trzy arcymistrzowskie drobiazgi Stanisława Barańczaka wyżej przytoczyłem, akurat te miałem pod ręką. Na Salonie Poezji – tym razem poezji absurdu – Katarzyna Gniewkowska, Bolesław Brzozowski i Juliusz Chrzą- Bolesław Brzozowski Grzegorz Palus Andrzej Głuc Czysty luksus opowieści stowski czytali inne zawrotne szaleństwa rymowane, inne i nie tylko Barańczakowe. W sumie obojętne, ściśle kto napisał co. W tym cyrku językowym liczyła się tylko całość godzinnego przedstawienia. To było najważniejsze i to się udało. Bezbłędnie, lekko, z taktem żonglując frazami, co same w sobie są niebywałą żonglerką słowną – Gniewkowska, Brzozowski i Chrząstowski wpuścili w powietrze absurd w kilkudziesięciu wierszowanych odsłonach, absurd, niedorzeczność, groteskę, nonsens, czy jak to jeszcze chcecie nazwać. I po każdym kolejnym fantastycznym tańcu wiersza diabli wiedzą o czym, lecz uszytego tak, że ucha odeń oderwać nie można było – nad widownią, nad czaszkami trzeszczącymi od nadmiaru „klasycznych życiowych problemów”, zawisała wciąż ta sama zagwozdka. „Pięknie i wesoło, pani artystko i panowie artyści, sprawy się mają, owszem, lecz – po co to komu? Hę?”. Odpowiedź Nabokova jest doskonała: „Po nic”. Rzecz jasna, „po nic” jest poezja, ale wtedy i tylko wtedy, jeśli zgadzasz się ze starym biednym pocieszeniem ludzkości, że biuro, kuchnia i łóżko bez reszty wyczerpują twój świat. Andrzej Głuc Andrzej Głuc Alena Budzinakova 223 Po jednej, drugiej, trzeciej wódce Każdy ma się za dowódcę. Jan Sztaudynger 13 stycznia 2013 399 Portret Polaka według fraszki polskiej wiersze Mikołaj Biernacki, Franciszek Bohomolec, Michał Brodowicz, Ryszard Brudziński, Wiesław Brudziński, Jan Brzechwa, Bogdan Brzeziński, Jan Czarny, Aleksander Fredro, Zuzanna Ginczanka, Antoni Gorecki, Marian Hemar, Jan Huszcza, Florentyn Jałowiecki, Jan Kochanowski, Tadeusz Kotarbiński, Ignacy Krasicki, Stanisław Jerzy Lec, Zbigniew Lengren, Antoni Marianowicz, Andrzej Morsztyn, Jerzy Paczkowski, Leon Pasternak, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Horacy Safrin, Artur Maria Swinarski, Karol Szpalski, Jan Sztaudynger, Wisława Szymborska, Jakub Teodor Trembecki, Julian Tuwim, Kajetan Węgierski, Adam Władysławiusz, Marian Załucki, Alojzy Żółkowski (ojciec) czytali Ewa Kaim, Grzegorz Łukawski, Jerzy Święch grali Jacek Bylica – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach scenariusz i prowadzenie Marek Pacuła Jerzy Święch Grzegorz Łukawski Andrzej Głuc Andrzej Głuc Ewa Kaim Andrzej Głuc 224 Być może niezręcznie jest się taką w dobrym towarzystwie kłopotliwą refleksją dzielić z rodakami; może o istnieniu takich jakości przypominać – to „a fe!” jest, a nawet grzeszek; mówić, iż poza naszymi odwiecznymi Balonami Nadwiślańskimi istnieje ogromna rzeczywistość niebalonowa – to może zdrada stanu jest. Wszystko to być może. Lecz przy każdej okazji trzeba jednak wracać do normalności. Jak Ewa Kaim, Grzegorz Łukawski i Jerzy Święch, którzy na ostatnim Salonie Poezji czytali fraszki polskie wszystkich epok – należy odświeżać starą oczywistość, że na tym poletku globu łez, zwanym „Ziemią Polaków”, oprócz Boga, Honoru i Ojczyzny istnieje również najtrywialniejsze życie codzienne, szarość powszednia. Szarość, to bycie zwyczajne, cudownie płaskie, to trwanie daleko od krzyża, trwanie nie w cieniu Rejtana i nie z biało-czerwonym sztandarem, a, dajmy na to, z kieliszkiem w garści. Tak jest, trwanie ze zmrożoną pięćdziesiątką wzniesioną nie nad dumnie uniesionym czołem polskim, lecz dygoczącą tuż przy na wiór wyschłej wardze człeka samotnego. Trwanie ze zmrożoną pięćdziesiątką lub (pójdźmy odważnie ścieżką wstrętnej rozpusty) z udem sąsiadki w tej samej garści, sąsiadki, która wreszcie była łaskawa, bo mąż w delegację wyjechał. Albo trwanie Jacek Bylica Marek Pacuła Andrzej Głuc Figle z marnością z cichą rozpaczą w sercu zapiekłego kibica, gdyż Cracovia znów nie weszła do ekstraklasy. Albo trwanie z czymkolwiek innym pod ręką, szarym jak seks, kac lub smutek, co nie odstępuje nawet na krok. Po prostu – należy uparcie przypominać, że trwanie jest tu, gdzie jest, zaś tam, gdzie słychać werble i zgrzytanie mieczy – normalnego trwania mało. Inaczej rzecz ujmę. Dobrze jest przy każdej okazji powtarzać, że wciskanie Boga, Honoru i Ojczyzny we wszystko, w każdą sekundę – to niedelikatność bardzo męcząca, to chamstwo zgoła. Więc – Lec, Kochanowski, Hemar, Szymborska, Tuwim i wielu innych. Ich fraszki Kaim, Łukawski i Święch czytali przez godzinę. Bardziej od słowa „fraszka” wolę „figlika” Mikołaja Reja. Wolę, bo jakoś lżej mi napisać, że Kaim, Łukawski i Święch przez godzinę figlowali z nieprzeliczonym naszym planktonem codzienności, niż gdybym miał rzec, że… co właściwie czynili? „Fraszkowali”? Nie – właśnie figlowali. Z kacem, seksem, ślimakiem lub upadkiem na schodach, z czymkolwiek, ze wszystkim, co pozornie bez znaczenia – z całym tym ogromem naszej szarości figlowali, czytając rymowane figle mądrych, którzy wiedzieli, że pisać należy przede wszystkim o tym, co na pozór marne. Właśnie o tym. Andrzej Głuc Andrzej Głuc Halina Jarczyk 225 Leszek Aleksander Moczulski Liczby nie liczą, znaki nie znaczą A dzień się kończy zanim się zaczął Podmiot liryczny zastygły w pozie Albo na sofie albo w kosmosie 20 stycznia 2013 wiersze najpiękniejsze wiersze o podróżach czytali poeci i goście specjalni oraz aktorzy śpiewała grali Krzysztof Kamil Baczyński, Józef Baran, Gottfried Benn, Wojciech Bonowicz, Josif Brodski, Jacek Cygan, Józef Czechowicz, Leszek Długosz, Konstatnty Ildefons Gałczyński, Julia Hartwig, Zbigniew Herbert, Jarosław Iwaszkiewicz, Konstandinos Kawafis, Ludwik Jerzy Kern, Urszula Kozioł, Ryszard Krynicki, Bolesław Leśmian, Ewa Lipska, Bronisław Maj, Czesław Miłosz, Anna Piwkowska, Feliks Przybylak, Arthur Rimbaud, Tadeusz Różewicz, Stanisław Stabro, Wisława Szymborska, Tadeusz Urgacz, Michał Zabłocki, Adam Zagajewski, Elżbieta Zechenter-Spławińska, Adam Ziemianin Anna Piwkowska, Elżbieta Zechenter-Spławińska, Józef Baran, Wojciech Bonowicz, Jacek Cygan, Leszek Długosz, Ryszard Krynicki, Leszek Aleksander Moczulski, Stanisław Stabro, Michał Zabłocki, Adam Zagajewski, Adam Ziemianin Anna Dymna, Anna Polony, Radosław Krzyżowski, Krzysztof Orzechowski, Jacek Romanowski Beata Rybotycka Konrad Mastyło – na fortepianie Halina Jarczyk – na skrzypcach Michał Braszak – na kontrabasie Ryszard Krynicki, Adam Zagajewski, Wojciech Bonowicz Andrzej Głuc 400 Podróż. Cztery setki poezji Jubileuszowe 400. spotkanie Krakowskiego Salonu Poezji 226 Andrzej Głuc Anna Dymna, Krzysztof Orzechowski Jan Kott, ilekroć bywał w Paryżu, zawsze wieczorami zaglądał do tea trzyku na rue de la Huchette. „Żeby sprawdzić, czy wszystko jest, jak było”, powiada w eseju „Spotkania”. Dokładnie mówiąc: żeby sprawdzić, czy wszystko jest, jak było z granymi tam od zawsze arcydziełami Eugene’a Ionesco „Lekcja” i „Łysa śpiewaczka”. „Zeszłej jesieni postanowiłem zobaczyć przedstawienie raz jeszcze”. Nic się nie zmieniło, „Nawet publiczność się nie zmieniła”. O samej „Lekcji” dodał: „Nie byłem pewien, czy Uczennicę gra ta sama aktorka”, bo kiedyś Uczennica wydała mu się dziecinna. Po spektaklu, na kolacji u Ionesców, autor uspokoił Kotta: „Oczywiście, że ta sama. »Lekcję« będą grali jeszcze pięćdziesiąt lat albo siedemdziesiąt. Kiedyś Uczennica umrze, naprawdę, nie na scenie. Pójdzie do nieba, święty Piotr groźnie zapyta: Coś ty robiła w życiu, moje dziecko?”. Słowa, które w swojej anegdocie przy kolacji kazał jej Ionesco rzec w odpowiedzi, do jednego się sprowadzają. Uczennica całe życie – grała Uczennicę. Na 400. Salonie Poezji przypomniała się ta historyjka. Czterysta spotkań! Jedenaście lat chodzenia na Salon, niedziela w niedzielę, nie licząc świąt i miesięcy wakacyjnych! I nie zanosi się na koniec podróży! Właśnie taki tytuł nosił Salon uroczysty, jubileuszowy: „Podróż”. Poeci czytali własne wiersze, aktorzy czytali Michał Braszak, Konrad Mastyło, Halina Jarczyk oraz poeci Andrzej Głuc Całe życie chodzenia wiersze wybrane przez poetów, Beata Rybotycka pieśni śpiewała, w sumie – było jak zawsze, tyle że na dużej scenie Teatru Słowackiego. Znów przyszli ci, co od zawsze przychodzą, przyszli, by nie ruszając się z miejsc – wędrować po cudzych, świetnych słowach, nie wiadomo dokąd, ale z pewnością daleko stąd, daleko od codzienności słów, od ulicy. Kolejny raz, czterechsetny. Obyśmy wiecznie żyli, lecz jak się nie uda – a chyba się nie uda, co przykre, lecz nic nie da się z tym zrobić – możliwe, że będzie z nami jak z Uczennicą w opowiastce Ionesco. „Całe życie chodziliśmy na Salon Poezji Anny Dymnej”. Tak odpowiemy świętemu Piotrowi, a on się uśmiechnie, bo przecież będzie wiedział, że tam, w dole, Salon Poezji trwa sobie w najlepsze, już bez nas, już z innymi Uczennicami i Uczniami, innymi aktorami, innymi muzykami, innymi żywymi poetami. Trwa i potrwa jeszcze z pięćdziesiąt lat. Albo nawet siedemdziesiąt. Jak arcydzieła Ionesco. 227 400 Andrzej Głuc Jacek Romanowski, Anna Polony, Radosław Krzyżowski, Anna Dymna Andrzej Głuc Leszek Długosz, Józef Baran, Leszek Aleksander Moczulski, Elżbieta Zechenter-Spławińska 228 Anna Piwkowska Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Głuc Adam Ziemianin Andrzej Głuc Stanisław Stabro, Michał Zabłocki, Jacek Cygan 229 Poeci, Artyści i Bywalcy o Salonie Poeci o Salonie Tajemnica poezji Józef Baran Andrzej Głuc Człowiek nie jest tylko tym czym jest i co widać gołym okiem. Człowiek nie jest tylko tym, który je, pije, wydala, pracuje, chodzi, mówi, mieści się kratkach dni i nocy, i umiera. Człowiek jest również tym czym nie jest, ale o czym marzy, śni, wyobraża sobie. Czymś większym od siebie, czym może nawet nie był w najśmielszej wyobraźni, ale co przeczuwał, że wyłoni się z niego, może nawet w chwili ostatniej, jako coś większego… * W niedopowiedzeniu, w przemilczeniu możemy się odnaleźć wszyscy. Jednym wielkim niedopowiedzeniem jest nasze życie, które usiłujemy wyrazić poprzez sztukę. Człowiek widoczny na zewnątrz to tylko czubek góry lodowej. To co w nim niewidoczne, nieoczywiste czyli życie duchowe najpełniej wyraża się w muzyce i liryce. Poezja jest opowieścią o rzeczach nieoczywistych. * Jak dobrze, że dzięki Ani Dymnej i jej Salonom Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego możemy się dowiedzieć aż tyle o tym co ukryte w nas samych i zatajone w innych. O tym co niewyrażalne i nieoczywiste, choć tak ważkie i istotne! Józef Baran 232 Poeci o Salonie Andrzej Głuc Ewa Lipska Uciszamy serca Salon Ani Dymnej, to spotkania poezji z poezją, poezji z muzyką, poezji i muzyki ze słuchaczami. Podczas tych niedzielnych poranków mówimy do siebie innym językiem, uciszamy serca, przywołujemy pamięć i wzruszenia, odnajdujemy sens w tym za głośnym świecie… Widownia jak zwykle pełna miłośników poezji Andrzej Głuc Ewa Lipska 233 Poeci o Salonie Miejsce poezji Anna Piwkowska Wiersz? – szczególna choroba ucha lub błędnika Andrzej Głuc W.H. Auden Anna Piwkowska Wizja, aby przy placu Świętego Ducha w Krakowie otworzyć Salon Poezji, a więc miejsce, gdzie duch może poczuć się świetnie i rozkwitać, była wizją prawdziwie natchnioną, a więc spełniającą podstawowe zadania poezji. Ale potrzeba było jeszcze czegoś więcej, aby wizja z żelazną konsek wencją i naturalną swobodą została wcielona w czyn. Potrzeba było Anny Dymnej. Dzięki niej od wielu lat, w niedzielne południa, w Teatrze im. Juliusza Słowackiego gromadzi się prawdziwy tłum, aby słuchać poezji. Kiedy jesienią 2011 roku miałam zaszczyt wystąpić tam i posłuchać swoich wierszy w pięknym wykonaniu dwóch krakowskich aktorek, Aldony Grochal i Ewy Kaim, zdumiała mnie atmos fera, czy może raczej energia towarzysząca spotkaniu. Publiczność zebrana na widowni przyszła wyłącznie po to, aby posłuchać poetyckich słów; to było prawdziwe święto mowy. I można tam było trochę uwierzyć, że – jak powiedział nieco ryzykownie Josif Brodski w swoim przemówieniu noblowskim: „jeżeli tym, co odróżnia nas od reszty przedstawicieli królestwa zwierząt jest właśnie mowa, to literatura, a w szczególności poezja, będąc szczytową formą piśmiennictwa, stanowi, mówiąc brutalnie, cel naszego gatunku”. W dzisiejszym świecie przyznawać tak wysokie miejsce poezji to prawdziwy heroizm. Są do niego zdolni już tylko fantaści, wizjonerzy i… poeci. Kiedy na czterechsetnym spotkaniu Salonu siedziałam wraz z innymi poetami na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego, po raz pierwszy w życiu po drugiej stronie Kurtyny Siemiradzkiego, na której Natchnienie kojarzy Piękno z Praw dą, miałam wrażenie, że duch poezji dotknął wszystkich i wszystko. Poeci czytali swoje wiersze, wspaniali aktorzy recytowali wiersze o podróżach, Beata Rybotycka śpiewała, publiczność siedzia ła zasłuchana, a urodzinowy tort rozpływał się w ustach słodko i rozkosznie. Bo dary poezji bywają różne i przychodzą do nas, do nas wszystkich, pod przeróżnymi postacia mi. Czasami bywa to kawałek słodkiego tortu, a czasami nieszczęśliwa i zziębnięta Dziewczynka z zapałkami. Różne są drogi do odkrywania poetyckich światów, tak jak różna i tajemnicza jest alchemia stwarzająca poetę. Jak w pięknym wierszu Audena o Rimbaudzie: Noce, wiadukty dworców, nieba zimne piętno: Jego kompani inne znali światy, nie ten; Ale w nim, dziecku, kłamstwo retoryki pękło Jak rura wodociągu: mróz stworzył poetę. 234 Poeci o Salonie Kolejki, które stawiał liryczny i słaby Przyjaciel, wprowadzały w metodyczny zamęt Jego zmysły, kres kładąc bzdurnej normie, aby Z lirą i ze słabością rozwieść go na amen. Wiersz? – szczególna choroba ucha lub błędnika; Uczciwość? – to za mało, to było wciąż jeszcze Piekło dzieciństwa: musiał od nowa się trudzić. W galopie przez Afrykę, śnił już tylko wreszcie O nowym ja, o synu, fachu mechanika, O prawdzie do przyjęcia dla kłamliwych ludzi. tłum. Stanisław Barańczak Jeżeli wiersz, jak chce Auden, jest szczególną chorobą ucha lub błędnika, a czynieniu dobrego użytku z liry zawsze towarzyszy rodzaj nadwrażliwości, czyli słabości, bądźmy dostatecznie często chorzy i słabi, aby poprzez poezję czynić świat bardziej ludzkim. Andrzej Głuc Niedzielne południe w Salonie Poezji 235 Poeci o Salonie Poezja i teatr Stanisław Stabro Andrzej Głuc Mochnacki jak trup blady siadł przy klawikordzie I z wolna jął próbować akord po akordzie. Już ściany pełnej sali w żółtym toną blasku, A tam w kącie kirasjer w wyzłacanym kasku, A tu bliżej woń perfum, dam strojonych sznury, A wyżej na galerii – milcz serce! – mundury. Tylko jeden krok mały od sali go dzieli, Krok jeden przez wgłębienie dla miejskiej kapeli – On wie, że okop hardy w tej przepaści rośnie, Więc skrył się za okopem i zagra o wiośnie. Stanisław Stabro Ten początek wiersza Jana Lechonia pt. „Mochnacki” z tomu „Karmazynowy poemat” (1920), dotyczył fragmentu życiorysu Maurycego Mochnackiego (1803–1834). Krytyka literackiego, pu blicysty, działacza politycznego epoki romantyzmu. Uczestnika powstania listopadowego, który po upadku insurekcji wyemigrował do Francji. Był także pianistą o znacznym talencie improwi zatorskim. W marcu 1832 roku, na emigracji, w Metz, Mochnacki wziął udział w koncercie cha rytatywnym na ubogich, który miał miejsce w sali Société Philharmonique. Zagrał tam koncert Johanna Nepomuka Hummla w stylu brillant, odnosząc wielki sukces. Poeta sięgnie po ten temat osiemdziesiąt sześć lat później, czytając swój utwór poświęcony Mochnackiemu w warszawskiej kawiarni „Pod Picadorem” w listopadzie 1918 roku. Wiersz Lechonia był sugestywnym przykładem realizacji idei „correspondance des arts”, znanej już od czasów antyku (ut pictura poesis). Idea ta dotyczyła związków oraz odpowiedniości pomię dzy różnymi rodzajami sztuk, ujmowanych w zróżnicowanych perspektywach oraz oddziaływania różnych dziedzin sztuki na siebie. Mogły tu wchodzić w grę analogiczne inspiracje oraz sytuacje, w których wrażenia powstałe w obcowaniu z jedną sztuką mogły przekładać się na wrażenia po wstające w kontakcie z inną (vide: „Correspondances” Baudelaire’a). W przypadku tekstu Lecho nia, „partytura” (kompozycja) jego wiersza „nakładała” się na partyturę koncertu Hummla. Zaś partytura koncertu odtwarzana przez Mochnackiego – bohatera lirycznego w roli pianisty – była partyturą określonej wizji historii, rozgrywającej się de facto nie tylko w sali Société Philharmoni que w Metz, lecz również w Teatrze Świata. W ten sposób zarówno utwór Lechonia jak i koncert Mochnackiego, jak i historyczne wypadki ukazane w tym tekście, odnalazły swój głęboki sens i zostały ze sobą zderzone w mitycznej przestrzeni teatralnej. A w taki właśnie sposób została opi sana przez narratora sala koncertowa oraz reakcja słuchaczy. To, co niewyrażalne i niewysłowio ne – mowa przecież jest tutaj o poezji – (nie) obecność właśnie w teatralnej przestrzeni. Jest przez tę przestrzeń szczególnie intensywnie przywoływane w poezjosferze od Norwida do Miłosza. Poezja 236 Poeci o Salonie i teatr przenikają się w szczególny sposób nawzajem. Ich tajemnice i przestrzenie są wspólne. Po ezja przenika materię teatru, poeta jest także aktorem, a teatr żyje w poezji jak u Szekspira, jak u Wyspiańskiego. Reguła ta ma charakter uniwersalny i ponadczasowy. Tymczasem epoka współ czesna stara się owo misterium tradycyjnej sztuki zastąpić innymi środkami wyrazu i komunika cji. A przecież każda poezja, dawna i obecna, wymaga szczególnej „korespondencji”, szczególnej publiczności i szczególnego koncertu. Czy jednak utwór Lechonia odnosi się tylko do romantycznej wizji historii? Do dziejów boha tera z zamierzchłej przeszłości? Oto puenta jego wiersza: Po sali idzie cisza przeraźliwa, blada I obok tęgich boszów w pierwszym rzędzie siada. Wzrok wlepia martwy, ślepy, w jakiś punkt na ścianie I patrzy w Mochnackiego, kiedy grać przestanie. ……………… A on, blady jak ściana, plącze, zrywa tony I kolor spod klawiszy wypruwa – czerwony, Aż wreszcie wstał i z hukiem rzucił czarne wieko I spojrzał – taką straszną, otwartą powieką, Aż spazm ryknął, strach podły i z miejsc się porwali: „Citoyens! Uciekać! Krew pachnie w tej sali!!!” Docieramy tu ponownie do problemu „niewyrażalności” , dotyczącego nie tylko poezji. W tym przypadku, po lekturze „Mochnackiego” można by sformułować pytanie, czy artysta jest wład ny „przełożyć” na język muzyki historyczne dzieje? Do jakiego stopnia te dwie narracje mogą ze sobą korespondować? Czy poeta, z kolei, w swoim utworze potrafi przełożyć na język, którym się posługuje, kod muzyki i kod historii? Czy ideę „korespondencji sztuk” da się zrealizować w każ dych okolicznościach? Czy owa przepaść pomiędzy twórcą odbiorcą jest możliwa do zasypania np. w aurze artystycznego salonu? Wydaje mi się, że dzieło Lechonia powstałe na początku epoki XX wieku, odzwierciedla sta ry jak świat dramat artysty, stojącego przed koniecznością wyrażenia „niewyrażalnego”. Kreator ma bowiem świadomość faktu, że niekiedy „język myślom kłamie”, a sztuka retuszuje, idealizuje rzeczywistość wbrew intencjom twórcy. Spersonifikowana cisza oraz „straszna, otwarta powieka” bohatera utworu Lechonia jest jego doskonałą metaforą. Jednakże nie miejsce tu na przytaczanie naukowych teorii. Pozostańmy w gmachu poezji splecionej w miłosnym uścisku z teatrem, pytając jeno samych siebie: lecz czymże jest ta krew żywa, która w finale koncertu nakazuje zamilknąć artyście? Krwią sztuki? Krwią poezji? Krwią teatru? 237 Poeci o Salonie Salon życzliwości Krakowski Salon Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego to fenomen, zjawisko nieprawdopo dobne. Czterysta kilkadziesiąt spotkań przy nadkompletach publiczności. Można by za poetą powiedzieć „Cuda”, czy „Powrót do krainy łagodności”. A może jest to po trzeba ucieczki od języka codziennej szarości, nachalności medialnej i politycznej brutalności. Po trzeba wsłuchania się w słowa piękne, dobre, bolesne nawet, ale czyste, pisane i wypowiadane od dawnych wieków aż do współczesności. Słowa, które się zna i nigdy nie zapomina i takie, których dotychczasowa nieznajomość staje się tu odkrytym bogactwem. Salon Poezji to kraina życzliwości dla zapraszanych poetów, występujących aktorów i muzy ków. Tu każdej niedzieli wszyscy obecni otrzymują dar przygotowany wielkim staraniem przez Gospodarzy Salonu Annę Dymną i dyrektora Krzysztofa Orzechowskiego oraz Przyjaciół z Nimi współpracujących. A nam, uczestnikom tych cotygodniowych spotkań pozostaje tylko wdzięczność, bo: „Kto za pomina podziękować, marnieje zamiast owocować”. Leszek Aleksander Moczulski, Anna Dymna Andrzej Głuc Leszek Aleksander Moczulski 238 Poeci o Salonie Genius loci Elżbieta Zechenter-Spławińska Andrzej Głuc Salon Poezji Ani Dymnej w Teatrze im. Juliusza Słowackiego to jeden z cudów świata. Bo tylko działaniem sił nadprzyrodzonych można wytłumaczyć jego niegasnącą od lat popularność. Co zmusza krakowską publiczność do stania w długiej kolejce po wejściówkę na niedzielny poetycki poranek – naprawdę nie wiadomo. Na wieczorach autorskich zwykle bywa przecież pu bliczności niewiele. Jak w wierszu Wisławy Szymborskiej „połowa przyszła bo deszcz pada, reszta to krewni”. A tu w każdą niedzielę, w samo południe, tłum wiernych bywalców „Salonu” wypeł nia szczelnie teatralne foyer. Przychodzą posłuchać wierszy w interpretacji krakowskich aktorów. Oprócz słowa jest jeszcze część muzyczna. Ktoś gra, ktoś śpiewa. I jeszcze poczęstunek – kubek czarnej kawy. Poetycki spektakl trwa około półtorej godziny. Na tyle długo, żeby zamyślić się nad słowem, na tyle krótko, żeby wyjść z uczuciem niedosytu i – w następną niedzielę znowu ustawić się w kolejce po wejściówkę! Elżbieta Zechenter-Spławińska 239 Poeci o Salonie Na poetyckiej bani Adam Ziemianin Andrzej Głuc Salony bywają różne – i poprzeczne i podłużne – jak powiadał stary Bodziony, który nigdy nie był wprowadzony na salony. Ale gdyby żył, to z całą radością wprowadziłbym go na Krakowski Sa lon Poezji Anny Dymnej do Teatru im. Juliusza Słowackiego. Bo on kochał poezję i z pewnością dobrze by się tu poczuł. Nawet załatwiłbym mu wejściówkę, żeby nie musiał stać w kolejce, bo, pod koniec, nogi trochę odmawiały mu posłuszeństwa. Pewnie byłby szczęśliwy, słuchając strof poetyckich podawanych przez znakomitości aktorskie, Jak go znam, gustowałby bardziej w poezji poprzednich epok. Bo taki był – po prostu – stary Bodziony. W Krakowskim Salonie Poezji dzieją się cuda. Już tyle lat! To fenomen na skalę światową, który powinien dostać – jak nie literacką, to przynajmniej pokojową Nagrodę Nobla. Albowiem rzecz tego godna. To jedyny taki salon, gdzie każdy może się dostać. Niepotrzebne są żadne składki i zadatki. Dyplomy i medale! Nawet stary Bodziony mógłby się tu odnaleźć. A po Salonie poszli byśmy na małe piwo, żeby przedłużyć do Poezji miłość. Wypilibyśmy toast za zdrowie Dymnej Ani, ale do końca bylibyśmy – wyłącznie – na poetyckiej bani! Aniu! Dziękuję Ci za to! Adam Ziemianin 240 Artyści o Salonie Znaki zapytania Andrzej Głuc Bożena Adamek Bożena Adamek To oczywiste, że dla nas, aktorów, Krakowski Salon Poezji stał się miejscem i doświadczeniem bardzo ważnym. Chociaż działa już od tylu lat, nadal możliwość zaprezentowania się na tej ma leńkiej scenie, a właściwie podeście, jest wyróżnieniem i artystycznym świętem. Koncentrując się na przekazie myśli poety, uchylamy nasze teatralne maski, nie musimy „postaciować” – jesteśmy prywatnie. To czasem jest bardzo trudne, bo trzeba uspokoić ciało, znaleźć formę dla słowa, dla frazy, dla melodii wiersza. Zauważyłam, że Salon chyba najbardziej obnaża aktora, jego sposób myślenia, kulturę, po prostu to, co ma w głowie. Forma przekazu może być różna i myślę, że atrakcyjność kolejnych „salonowych” spotkań na tym właśnie polega. Jakże inaczej i jakże ciekawie, te same wiersze Wisławy Szymborskiej mówią dwie wspaniałe ak torki Irena Jun i Joanna Szczepkowska. Mamy tu oczywiście do czynienia z wybitnymi indywidual nościami. Ale chyba nie da się odpowiedzieć na pytanie – jak czytać poezję? Dziś tzw. recytacja razi, ale jeśli ktoś to robi dobrze, z pełnym przekonaniem, czy można to odrzucić? Wojciech Siemion w bardzo charakterystyczny sposób mówił wiersze, wybijając pewne słowa, wyraziście podkreślając rytm, bawiąc się samogłoskami. Chwilami wydawało mi się to nadużyciem, ale tekst poddany ta kim zabiegom zaskakiwał nowymi znaczeniami, przykuwał uwagę, fascynował. Musiałam jednak się bronić, gdy usiłował mnie do podobnego mówienia nakłonić. Nic z tego nie wychodziło, była to czysta parodia. Skrajnym przykładem był także Josif Brodski, który właściwie „śpiewał” swoje wiersze. Ci, którzy go słyszeli podczas jego ostatniego pobytu w Polsce twierdzą, że robił ogromne wrażenie, był porywający! Nie ma więc, moim zdaniem, przepisu na mówienie poezji. Jeżeli aktor wie precyzyjnie co ma do powiedzenia, jeśli podparte to jest kontrolowaną emocją, niezbędną, by wzruszyć i dotrzeć do serca słuchacza, forma się znajdzie – jego własna i niepowtarzalna. Pamiętam wielokrotne, krytyczne wypowiedzi Czesława Miłosza w stosunku do czytających aktorów. Jestem przekonana, że nie lubił aktorskich popisów, chciał słyszeć istotę myśli zawartej w wierszach. W tym cała trudność i piękno poezji – skoncentrowana prawda. Jak trudne jest po rzucenie naddatku aktorskiej formy, który psuje odbiór wiersza, niejednokrotnie doświadczyłam. Prezentując od czasu do czasu własne tłumaczenia twórczości Anny Achmatowej staram się za pomnieć o tym, że jestem aktorką i szukam intymnego, szczerego kontaktu z publicznością. Gdy uda się zapomnieć o tzw. „graniu” słuchacze nie czują wysiłku, a siłę wykonawcy. Takie szczęśliwe chwile rzadko się jednak zdarzają. Dlatego rozumiem poetów, którzy sami wolą prezentować swą poezję i nie narażać jej na niepożądaną interpretację. Jeśli jednak zwracają się do mnie z prośbą o udział w spotkaniu poetyckim, jestem wdzięczna za zaufanie. Chyba nie jest tak źle, myślę wtedy i poszukuję takiego klucza do ich utworów, by opracowując tekst, rozświetlając go swoją wrażliwością, pozostać wierną stylistyce, graficznym zapisom i sensowi. Wypowiedzi Artystów notowała Ewa Ziencikiewicz 241 Andrzej Głuc W środku: Leszek Aleksander Moczu lski – od lat zadomowiony w Sal onie Andrzej Głuc Andrzej Głuc Uzbrojona Bożena Zawiślak-Dolny na Salonie „poezji małżeńskiej” 242 Ewa Lipska i Anna Dymn Andrzej Głuc a Anna Dymna i Stanisław Stabro – chwila przed występem Andrzej Głuc Andrzej Głuc Janina Ochojska z dyrektorem Krzysztofem Orzechowskim Andrzej Głuc Janusz Muniak i Irena Santor – Salon łączy przyjaciół 243 Artyści o Salonie Andrzej Głuc Czytanie dla siebie Tomasz Augustynowicz Jednym z najważniejszych doświadczeń było dla mnie spotkanie z twórczością Williama Blake’a. Wiersze tego poety czytałem wspólnie z Bartkiem Mazurem. Mieliśmy długie próby czytane i wszystkie założenia dość dokładnie przepracowane. Jednak mam wrażenie, że w kontakcie z pu blicznością zaowocowało to jakąś trudną do uchwycenia „wartością dodaną”, która co prawda uro dziła się w wyniku naszych prób, ale podczas nich się nie pojawiła. Dużą rolę odegrały wówczas także improwizacje perkusyjne Sławka Bernego. Pamiętam, że miałem inny pomysł na muzykę, a on mnie zaskoczył. Bardzo mile wspominam także przygodę z poezją absurdu: to z kolei zaskakujące tłumaczenia, dowcipna zabawa słowem, skojarzeniami i podobieństwami brzmienia. Te łamigłówki i szarady formalne sprawiły mi dużą radość. Naturalnie dla aktora ważne jest także kto mu partneruje! Lubię tych, których cenię jako akto rów i takich partnerów do wspólnego czytania poezji staram się dobierać. Fajnie jest lubić kogoś z kim się pracuje. Występ w ramach spotkań Krakowskiego Salonu Poezji to dla mnie jedno z zadań aktorskich, traktuję go jak kolejną rolę… A właściwie jakiś etap jej przygotowania, bo z oczywistych wzglę dów nie jest poprzedzony serią prób, jak to bywa w przypadku pełnowymiarowych spektakli. Najistotniejsze dla mnie jest spotkanie z twórcą – poetą, człowiekiem-osobowością, mającym do przekazania ciekawą myśl, spostrzeżenie, pogląd, które intrygują i warto się nimi podzielić z inny mi. Jako aktor staram się utożsamić z tym „ja” autora oraz oddać to, co sam tekst ze sobą niesie. Sam dla siebie, w życiu prywatnym, także sięgam po poezję, ale interesuje mnie ona nie ze względu na formę literacką, ale dlatego, że tacy, a nie inni ludzie zawarli w swoich utworach myśli i uczucia, które mnie poruszają. W tym jest sedno. Przecież poezja kryje się nie tylko w liryce. Czasami książka pisana prozą jest bardziej poetycka niż niejeden wiersz. Gdyby np. William Blake pisał prozą, to zapewne również by mnie zainteresował… Tomasz Augustynowicz 244 Artyści o Salonie Archiwum A. Głuca Andrzej Głuc Andrzej Głuc Fotograf na salonach To było dziesięć lat temu, napotkany Konrad Mastyło wspomniał o niedzielnym (wtedy jeszcze o wpół do jedenastej) Salonie Poezji poświęconym Wiesławowi Dymnemu, mówiąc, że będą grali z Haliną Jarczyk, i żebym wpadł… I wpadłem, i zostałem do dziś… I nawet, jak słyszę od dyrek tora Orzechowskiego, od tamtego czterdziestego czwartego Salonu byłem częściej niż sama Anna Dymna, bo ona to musi otwierać kolejne Krakowskie Salony w innych miastach kraju i świata, to ma swoje inne zajęcia. Zatem wychodzi na to, że częściej niż ja był tylko Pan Dyrektor… To osiągnięcie zawdzięczam również tolerancji mojej ukochanej żony, która mimo rodzinnych zobo wiązań i różnych domowych obowiązków, zgadza się na te coniedzielne rozłąki… Pamiętam, że wtedy czytali Anna Dymna, Krzysztof Globisz i Grzegorz Mielczarek i widać spodobało mi się, skoro zostałem salonowym fotografem. Nie będę pozował na kogoś, kto czyta poezję, na znawcę, ale co niedzielę słucham jej z przyjemnością i, jak sadzę, potrafię już odróżnić wykonawcę znakomitego od trochę słabszego. Oczywiście nie każda poezja, że tak powiem, sięga moich lotów. Ale z Salonu na Salon dorastam, dojrzewam… Podobnie było kiedyś, gdy zacząłem pracować w Klubie pod Jaszczurami z jazzem – najpierw mnie denerwował, a z czasem go polubiłem, zacząłem poznawać kto i co gra… W przypadku Salonu dochodzą jeszcze, co ogromnie sobie cenię, towarzyskie spotkania (już po Salonie) w teatralnej kawiarni, które są dla mnie rodzajem teatralnego uniwersytetu. I jeszcze bardziej zbliżają mnie w rejony poezji, teatru. Już dziesięć lat fotografuję Salony. Tyle że głównie próby, kiedy aktorzy są prywatnie, bez make -upu, kiedy jeszcze nie ma tej salonowej aury. Ale to pozwala mi nie przeszkadzać już podczas czytania wierszy; wtedy już tylko robię zdjęcia na samym początku lub podczas wręczania kwia tów. Ileż już zebrało się zdjęć; aż mi trochę szkoda, że nie ma ich w serwisie na stronie interneto wej teatru, że spoczywają jedynie na kolejnych płytach w archiwum artystycznym teatru u pani dr Diany Poskuty-Włodek. Przyglądam się przez te lata także salonowej publiczności, od lat po części tej samej; to już są znajomi, z którymi wymieniamy ukłony „na mieście”… Jestem fotografem trzydzieści sześć lat… Klub Rotunda, Ośrodek Dokumentacji Studenckiego Ruchu Kulturalnego, prowadzony przez nieżyjącego już, legendarnego „Wuja” Potoka, wspomniane „Jaszczu ry” w którym byłem i programowcem, współorganizując i festiwal jazzowy Solo-Duo-Trio, i XXVI Studencki Festiwal Piosenki… A jeszcze były nieistniejące już pisma „Notes Jazzowy” i poświęcone filmowi „Powiększenie”. I tak wrosłem w to środowisko… Od lat współpracując z Telewizją Kraków, dokumentując jej programy, wciąż tkwię w kulturze; do dziś na przykład czerpię satysfakcję z faktu zainicjowania, w początkach 1989 roku, telewizyjnej rejestracji występu w Starym Teatrze Piwnicy pod Baranami. Powstał wspaniały zapis znakomitego programu; pierwszy w dziejach tego kabaretu! Zatem Salon Poezji to konsekwencja mej obecności w kulturze. I to się już pewnie nie zmieni. W sumie to także „fotografia usługowa”, jak wypisałem sobie na wizytówce. I to zaszczytna – „na salonach”. Notował red. Wacław Krupiński 245 Artyści o Salonie Ukochane drżenie Dominika Bednarczyk Andrzej Głuc W 2005 roku urodziła się moja córka Kaja. Po blisko 12 latach szaleńczej pracy w teatrze życie „wywróciło się do góry nogami”. Jeszcze będąc w ciąży, wzięłam udział w Salonie poświęconym miłosnym sonetom szekspirowskim. Pamiętam, że zmysłowość i piękno tego poetyckiego wieczo ru odczuwałam niezwykle silnie. A potem przyszła zupełnie nowa, jakże trudna „rola życiowa”. Trudno było mi wrócić do teatru. Miałam poczucie, że miłość do sceny, do teatralnych zmagań, gdzieś się ulotniła. W pewnym sen sie tęskniłam za nią, nie potrafiąc jednocześnie o nią zawalczyć. Aż pojawiła się propozycja od Ani Dymnej: Salon poświęcony Sylvii Plath i Tedowi Hugheso wi. Bałam się tej poezji, poezji Plath, szczególnie w momencie w którym wtedy byłam. Ale wpa dłam w nią po uszy. Czytałam, czytałam i miałam wrażenie, że każdy mój nerw jest postawiony w gotowości. I naprawdę byłam szczęśliwa. To ukochane drżenie gdzieś w środku „jestestwa” dało o sobie znać znów. Dotkliwe, ważne doświadczenie. Cudowne spotkanie z moim dobrym kolegą teatralnym Tomkiem Wysockim, który fantastycznie czytał teksty Teda Hughesa. Dziękuję za tę szansę! Dominika Bednarczyk 246 Artyści o Salonie Andrzej Głuc Marta Bizoń Marta Bizoń Pakt z poezją Nie lubiłam poezji!!! A właściwie przestałam lubić, kiedy na próbnej maturze za własną interpre tację wiersza, nie pamiętam już jakiego, dostałam ocenę niedostateczną. W krakowskiej szkole teatralnej o wiele bardziej wolałam zajęcia z prozy. Poezja była mi obca, tak bardzo obca, że kiedy widziałam koleżanki kupujące kolejne tomiki swych ulubionych poetów z niedowierzaniem pyta łam samą siebie: po co? dlaczego? Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy byłam gościem Salonu Poezji, oczywiście krakowskiego, bo przecież tu, w mieście Kraka wszystko się zaczęło. Nigdy jednak nie zapomnę tych wpatrzo nych we mnie, chłonących każde słowo oczu słuchaczy, entuzjastów którzy od wczesnych godzin porannych stali w kolejce, żeby zająć dobre miejsce i posłuchać jak ich ulubiony lub też nawet nieznany im artysta sączy w ich dusze poetyckie strofy. To właśnie dla tej „salonowej” publiczności postanowiłam zaprzyjaźnić się z poezją na nowo. To właśnie ta „salonowa” publiczność zmobili zowała mnie żeby spróbować jeszcze raz… i spróbowałam. Podczas kolejnych salonów przeżyciom i wzruszeniom nie było końca. Do tej pory to magiczne dla mnie chwile, począwszy od momentu wybrania wierszy, przez ich analizę, a skończywszy na jakże miłej prezentacji. Czy lubię teraz poezję? Lubię czuć jak drży mi serce, kiedy recytowane przeze mnie słowa wzbudzają uśmiech na twarzach lub są powodem choćby jednej łzy płynącej po policzku, zarówno mojej, jak i cudownej salonowej publiczności!!!!!!! Andrzej Głuc Żuka Opalskiego u pakt z publicznością Salon 247 Artyści o Salonie Czy poezja zanika? Juliusz Chrząstowski Andrzej Głuc Na portalu społecznościowym przeczytałem post mojego znamienitego kolegi aktora o tym, że w Krakowie poezja całkiem zanikła. Nie wiem dokładnie, co miał na myśli, podejrzewam je dynie, że chodziło o całkowitą nieobecność poezji w życiu codziennym. Odruchowo chciałem ten post „zalajkować” dając do zrozumienia, że go przeczytałem i że temat nie jest mi obcy. Ale w tym samym momencie dostrzegłem paradoks sytuacji. Przecież wyjdzie na to, że polubię fakt, iż POEZJA ZANIKA. I nie kliknąłem „lubię to”. Owszem, my miłośnicy poetyckiego słowa jesteśmy w mniejszości. Działalność poetycka jest niszowa. W księgarniach półka z poezją jest bardzo wąska, jeśli w ogóle jest. Znajoma dzienni karka radiowa mówiła mi, że jeśli nagrodą w audycji jest tomik poezji, to prawie nikt nie dzwoni, a telefon zawiesza się, gdy pojawia się romans. W sklepie internetowym z e-bookami nie ma nawet działu „poezja współczesna”, bo kto chciałby czytać poetów na e-booku. Wśród nominowanych do Nagrody Literackiej NIKE tylko jeden tomik… To dlaczego co tydzień na Salonie Poezji widziałem tłumy? Gdy byłem jego gościem i czytałem Tranströmera, czy amerykańską poezję nonsensu. Podobnie w Nowym Targu, gdzie Salon miał już swój jubileusz – odbyło się pięćdziesiąte spotkanie. Czyli potrzebujemy jej? Chcemy słuchać, czytać, myśleć o niej. Zatem nie zanika? Może tylko POEZJA potrzebuje lepszego marketingu? „Dobry piar dla poety!”, albo lepiej: „zróbmy poecie dobry piar!” Czyż to nie brzmi, jak począ tek wiersza? P.S. Napisałem komentarz pod tym postem, że się nie zgadzam z tym zanikaniem. Juliusz Chrząstowski 248 Artyści o Salonie Andrzej Głuc Aleksander Fabisiak Aleksander Fabisiak Szacunek i radość Krakowski Salon Poezji liczy już sobie przeszło jedenaście lat. Powstał z inicjatywy Anny Dymnej i stał się miejscem najbardziej uczęszczanym i lubianym w Krakowie zarówno przez starszych, jak i młodych widzów. Okazało się, że w tym naszym gorączkowo śpieszącym się świecie powstała oaza spokojnej zadumy, wzruszenia, a także żartu. Krakowianie – i nie tylko – pokochali ten Salon, gdyż mogli przez godzinę rozsmakować się w poezji, która przemówiła do nich całym wy ciszonym pięknem swoich strof, czyniąc ich na chwilę „lepszymi”. Sam miałem nierzadko okazję brać udział w tym Salonie, z kolegami aktorami czy też mo imi studentami z PWST, i za każdym razem byłem świadkiem niezwykłej wprost więzi między mówiącymi poezję a zasłuchanymi widzami. Piękne wnętrze Teatru im. Juliusza Słowackiego dodawało jeszcze temu nastrojowi elegancję i urok, a muzyka towarzysząca poezji stwarzała nie powtarzalną atmosferę. Oprócz niedzielnych organizowano także, mające specyficzną atmosferę, Salony Zaduszkowe, Wielkanocne czy okazjonalnie na Dużej Scenie Salony przybliżające widzom najpiękniejsze po etyckie teksty dramatyczne. Tłumnie – jak zawsze – oblegane Salony Poezji będą nadal proponowały słuchaczom najpięk niejszy dar jakim może obdarować aktor widza: szacunek i radość. Kraków, 1 października 2013 249 Artyści o Salonie Miłe wspomnienia Małgorzata Gałkowska Rytmami nasycony jest świat, który nas otacza. Spotykamy się z nimi nieustannie, od pierwszych chwil życia. Rytmem jest ruch kołyski i śpiew, który mu towarzyszy, błysk morskiej latarni i szum fal bijących o brzeg. Andrzej Szczeklik Andrzej Głuc Każda moja wizyta w Salonie Poezji wiąże się z miłym wspomnieniem i zawsze przyjmuję nowe propozycje z wielką radością. I nie ma znaczenia czy jest to czytanie współczesnej poezji, czy też klasyki – zawsze kiedy Salon dobiega końca, pozostaje uczucie niedosytu. Mówienie poezji, przekazywanie swoich emocji w tak bliskim kontakcie z publicznością niesie ze sobą wielką przy jemność. Salon Poezji jest dla mnie również możliwością spotkania kolegów z innych teatrów, przyjaciół i poetów, czy wreszcie wspaniałych muzyków, którzy towarzyszą każdemu niedzielne mu wydarzeniu. Najbardziej zostanie mi w pamięci czytanie fragmentów pieśni „Odysei” Homera. Była to wy jątkowa okazja, zarówno dla nas aktorów jak i widzów. Okazja i możliwość spotkania się z fascy nującym materiałem, z którym nie mamy szansy zetknąć się w codziennej pracy w teatrze. Sam pomysł czytania całości poematu w kilku cyklach wydaje mi się niezwykle celny i cieszę się, że mogłam w tym uczestniczyć. Nie mogę oczywiście nie wspomnieć o ciepłej i przyjaznej atmosferze, która jest zasługą wszyst kich współtworzących salon. Atmosferze, która rozniecana za każdym razem, z tym samym entu zjazmem zachęca nas do powrotu. To ważne, że istnieje miejsce, gdzie poezji można słuchać i można ją mówić. Małgorzata Gałkowska 250 Artyści o Salonie Andrzej Głuc Irena Jun Irena Jun Azyl dla poezji Krakowski Salon Poezji to miejsce, gdzie schroniła się Poezja, a z nią ci, którzy jej potrzebują – pu bliczność i aktorzy. Pomysł Anny przerósł nasze oczekiwania; miasta, które go przyjęły w Polsce i dalej – gromadzą tych dziwnych ludzi, którzy potrafią słuchać poezji. Stąd już blisko do wzru szenia i radości przeżywania ofiarowanego słowa poetyckiego. Może wzniośle brzmi ten wstęp do moich wspomnień, ale czuję się szczególnie związana z uprawianiem, przekazywaniem poezji. Brałam udział w kilku spotkaniach Salonu, wspominam je jak najlepiej. Wieczór poświęcony Wisławie Szymborskiej w Sztokholmie – świetnie zorganizowany, a polska widownia – niezwykle serdeczna. Krakowski Salonie Poezji, żyj, rozrastaj się, sprzyjaj Poezji. Poezji kochanej i wciąż w naszym życiu obecnej. 251 Artyści o Salonie Refleksje uczestnika Andrzej Głuc Marek Litewka Marek Litewka Krakowski Salon Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, jak się Państwo domyślacie – w Kra kowie, jest fenomenem. I na tym mógłbym zakończyć, ale spróbuję dodać jakieś uzasadnienie, tej przecież wyczerpującej definicji. Otóż: w przepięknym foyer co tydzień zasiadają komplety widzów -słuchaczy. A zdarza się często, że okupują schody od góry do dołu. Bo pomysł Anny Dymnej roz błysnął, jak cudnej urody fajerwerk, nad starym Krakowem. Skrzyknęła Ania ekipę w osobach: Anny Burzyńskiej, Józefa Opalskiego, Bronisława Maja i pod patronatem dyr. Krzysztofa Orzechowskie go – i poooszło! Bo tak jak królową nauk jest matematyka, jak królową literatury (umotywowanie później) jest poezja, tak królową trafionych inicjatyw jest Anna Dymna (bez motywowania, bo to samo przez się!). A weźmy od uwagę, że w epoce „kompa” z Internetem i telewizji bez granic, poezją zarazić jest trudno. Tak też było, na chwilę, na początku. Starsi widzowie, potem w średnim wieku, aż wreszcie młodzież! Patrząc czasem – niechcący – na widownię, widzę i takie twarze, które chyba musiały wziąć przepustki od rodziców, gdyż, np. Salon Zaduszkowy zaczyna się o 22.00. Ale co nam niesie Salon? Nie wymienię poetów, polskich i niepolskich, których wiersze czytano, nie wymienię plejady aktorów, poetów i innych artystów, którzy tę poezję czytali, ani wspaniałych muzyków, ozdabiających nutami strofy, bo to miała być refleksja, a nie bibliografia. Nie wymienię też miast, które „ukradły” Salonowy pomysł, bo jest ich za dużo, w kraju i zagranicą – od np. Tcze wa po np. Montreal. I tak fenomen przeistoczył się w światowe zjawisko pt. „Czytamy poezję”. Bo przecież jest ona refleksją nad życiem i śmiercią, miłością i nienawiścią, wolnością i zniewoleniem, ale w esencjonalnej formie. To, co epik rozkłada na setkach stron, wspaniała Wisława Szymborska, w najpiękniej prostych słowach, zawiera w kilku strofkach. Nie, żebym miał coś do Prousta, ale co Pani Wisława to Pani Wisława. Salon edukuje, uczy widzieć to, na co się patrzy, łapać myśl, która przelatuje, jak – za ks. Janem Twardowskim – „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Odróżniać poezję śpiewaną Asnyka od „poezji śpiewanej” typu: „Kocham cię wciąż, a ty mnie nie, czemu ach czemu, ty nie kochasz mnie”. I za to chyba wszyscy, zwłaszcza młodzi bywalcy Salonów są Ci Aniu wdzięczni. Ja zaś za to, że pozwoliłaś mi przeczytać własne wierszyki w towarzystwie takich potęg jak Baczyński, Norwid czy Hemar. To zaszczyt. Dzięki, Anno, za to, że mój syn sięgnął po tomik Gajcego, a jego ojciec znowu po długopis, żeby opisać sikorkę wcinającą słoninkę na balkonie. A tak nawiasem – trochę żal, że wśród „mądrych”, opowiadających o cudach nowych pozy cji prozy wszelakiej, nikt nie zająknie się o poezji, że szlachetny wierszyk można czasem usłyszeć w wykonaniu autora – Wojtka Młynarskiego, w „Szkle kontaktowym” i że łatwiej na dzieła poetów trafić w antykwariatach, niż w renomowanych księgarniach. Telewizja na ich temat milczy, chyba, że jakiś Nobel się przytrafi. A gdyby jakiś cichy kącik z poezją w TV? Choćby malutki. No cóż. A na koniec – z okazji 120-lecia Teatru Słowackiego, życzę mu 200 lat, ale z nieodłącznym Salonem Poezji przy boku. Rozpędzony Marek Litewka. 252 Artyści o Salonie Konrad Mastyło Konrad Mastyło Jak tlen Dzięki spotkaniom i uczestnictwu w Salonach Poezji (wieczna chwała Ani Dymnej za pomysł!), przekonałem się, że poezja jest nam potrzebna jak tlen, szczególnie w dzisiejszych czasach. Kiedyś dawała nam nadzieję, a dziś stara się choć na chwilę zatrzymać nas w biegu i przenieść do innego świata. Tego lepszego. Andrzej Głuc tycka, Salonowe trio: Beata Rybo Mastyło Jacek Wójcicki i Konrad 253 Artyści o Salonie Salonowy styl Beata Paluch Rzeczownik, rodzaj męsko-rzeczowy kobiecą ręką wymuskany, od włoskiego słowa „salone” po chodzący – salon. Wymawiaj [salón]. Duży pokój, dzienny pokój, pokój gościnny. Spotkanie to warzyskie w elitarnym gronie. Salonowy nastrój, salonowy styl i… salonowiec. Wymawiaj [saló nov’iec] – rzeczownik, rodzaj męski! Bywalec salonów, człowiek wyrobiony towarzysko, a także: Andrzej Głuc …taka elegancka zabawa klaps, klaps z lewa, z prawa argumenty spadają na część ciała intymną, a wokół bliźni, każdy szczerzy się z miną niewinną (OT.TO Salonowiec) Beata Paluch Zasady gry są bardzo proste i łatwe do zapamiętania. Bierze się kogoś, zawiązuje mu się oczy i ustawia tak, by ta część ciała, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, była wypięta na środek sa lonu, a następnie w zależności od konwencji, uderza się w tę część dłonią, paskiem, lub kopie bez litośnie. Delikwent (najczęściej skonfundowany) zrywa opaskę i musi wskazać napastnika. Jeżeli nie zgadnie, to znów zawiązuje mu się oczy i zabawa zaczyna się od nowa. Jeżeli zgadnie, to mówi mu się, że nie zgadł i… reszta zależy od temperamentu wybrańca. Poważne źródła historyczne do noszą, że już Solon grał w salonowca, a także Neron. Ten drugi pewnego razu tak się zamachnął, że Petroniusz rąbnął łbem w lampkę oliwną i z tego zrobił się wielki pożar Rzymu. Potem Neron zwalił wszystko na chrześcijan, bo nie chcieli z nim grać, pokazywali mu język i w ogóle go przezy wali. Najnowszą historię salonowca opisał Waldemar Łysiak w książce pt. „Salon: Rzeczpospolita kłamców”. O przeciwwskazaniach i skutkach ubocznych gry można przeczytać na stronie: www. salonowiec.pl. Mój dziadek, dla którego salon był synonimem ciepła i błogiej przyjemności, chociaż z salonem (jako chłop z dziada pradziada) nie miał nic wspólnego, od wczesnego mego dzieciństwa uczył mnie zasad gry w salonowca. Będąc nauczycielem języka rosyjskiego w Ludowej Ojczyźnie, która zakazała mu nauczania języka polskiego, którego nauczał na Wołyniu przed wybuchem drugiej wojny światowej, uważał że mnie musi nauczyć przede wszystkim jak nie dać się kopać. Wydawa łoby się, że wystarczy nie dać się wybrać. Otóż nie! Trzeba dać się wybrać! Ale nie wolno pozwolić, żeby zasłonili ci oczy. Kiedy cię wybiorą, musisz tak zauroczyć, zaskoczyć, zaczarować, zakwilić, zabrykać, zaćwierkać, zaćwirwirykać, żeby ci, co cię wybrali, zapomnieli, gdzie zmierzali i słucha li… Słuchali. 254 Artyści o Salonie Żeby pod Mariacką Bramą było słychać: Brawo! Brawo! Chcemy jeszcze raz to samo! I zatem, kiedy salonowca już „ni ma”, dziadkowy salon się zaczyna. Piękne, ciepłe miejsce, pełne wspaniałych duchów i ludzi. Pełne myśli, emocji i uczuć; z herbatą, ciastem i ogniem w komin ku – jak Krakowski Salon Poezji. I wtedy można się bawić w coś zupełnie innego. Andrzej Głuc Beata Paluch czaruje w Salonie 255 Artyści o Salonie Władysław Pluta Marzy mi się piąta setka w złocie Pierwsze spotkanie dotyczące wcielenia w życie pomysłu utrwalenia, poprzez wydawnictwo, spot kań Krakowskiego Salonu Poezji miało miejsce grubo po pierwszej setce. Mieliśmy zaprojektować pierwszą księgę! To było bardzo odpowiedzialne zadanie i pamiętam różne obawy, zarówno swoje, jak i Organizatorów, jak to powinno wyglądać, jakie powinno być? Tego typu zadanie, czy raczej wyzwanie, bardzo mi odpowiada, dlatego, że to – pozornie – nie jest atrakcyjna książka… Ma to być druk użytkowy, katalog, który pokazuje siłę, ogrom i konse kwencję w przeprowadzaniu artystycznego przedsięwzięcia, porządkuje ogromny dorobek każdej setki salonów, gdzie przewijają się dziesiątki, tysiące ludzi – wykonawców, poetów, gości… Zawsze w takich sytuacjach najważniejsza jest odpowiedź na pytanie: jak najlepiej zrealizować podstawo we funkcje takiej publikacji z jej wszelkimi ograniczeniami? Podstawowym ograniczeniem był skromny budżet. Wiadomo jednak, że tego typu kronika dotycząca zagadnień związanych z poezją nie musi być ekskluzywnie wydana. Wręcz może nie byłoby to właściwe. Słowo miało być na pierwszym miejscu! I to od początku narzuciło nam wy raźną dyscyplinę: nie posługiwaliśmy się kolorowymi fotografiami – wszystko doprowadziliśmy do dwóch kolorów, wybraliśmy stosunkowo cienki, ale dobry papier, na którym dobrze się drukuje ale i dobrze się czyta, bo nie „blikuje”… Salon, już po pierwszej setce, był opromieniony sławą, już sam w sobie był bardzo atrakcyjną ideą i szalenie zorganizowaną! Jego cykliczny charakter sprawił, że stosunkowo łatwo było wymy ślić formułę albumu: i tę graficzną, i organizacyjną, dotyczącą rytmu pracy wydawniczej, podziału publikacji, które nawiązują do pewnych form poetyckich; jest tu i rytm, i nadrzędna koncepcja, którym należało później nadać określone wartości graficzne. Niczego nie robiłem dla dekoracji, dla efektu plastycznego. Słowa i fakty są podstawowym budulcem tej książki. Jednak, przy budowaniu założeń projektowych, podstawowe dla mnie jest to, aby dane dzieło miało zdecydowany charakter, było wyraźnie określone, bardzo konsekwentnie przeprowadzone i natychmiast rozpoznawalne. Tym, co wyróżnia poszczególne tomy albumu, jest zdecydowana kolorystyka (kolor wiodący okładki plus barwa środka drukowana z czerni i procentu koloru wio dącego: zieleń, błękit, pomarańcz i teraz czerwony) oraz intrygujący, dynamizujący znak graficz ny – setka z jednym odwróconym zerem wyobrażającym deklamujące usta. Piąty tom obejmujący jubileuszową pięćsetkę chciałbym zrobić w złocie. Co tu jest jeszcze genialnie prościuteńkie? Każdy z opisywanych Salonów ma wydzielone dwie strony: kluczem był zawsze felieton Pawła Głowackiego, on miał swoje stałe miejsce, a ponieważ w poszczególnych przypadkach jego długość podlegała zmianom, wolne przestrzenie maksymal nie wykorzystywałem dla zamieszczenia żywych, niemal reporterskich fotografii dokumentują cych opisywane wydarzenie. One były dodatkiem do słowa w szlachetnym rozumieniu, stąd też zawsze „trzymały się” marginesów. 256 Artyści o Salonie Piotr Kubic Władysław Pluta Ponadto wszystkie podstawowe informacje: numer, data, tytuł, wykonawcy w ramach prze strzeni każdego salonu znajdują się zawsze w tym samym miejscu. Dlatego niezwykle łatwo tu odszukać wszelkie potrzebne informacje. Zawsze przygotowuję takie wydawnictwa z myślą o czy telniku, dla tego, kto będzie takiej publikacji UŻYWAŁ. Wszystkie swoje środki podporządkowa łem zatem funkcji, a funkcją było opisanie poszczególnych spotkań salonowych. Wielkość czcionki i szerokość łamu, która zapewnia komfort czytania, wygodna objętość jednego tomu i jego ciężar sprzyjający odbiorcy. Zawsze podkreślam, że jestem rzecznikiem czytelnika, ale w tym wypadku nie stanowiło to żadnej rozbieżności, bo moje założenia całkowicie pokrywały się z oczekiwaniami organizatorów i wydawców, czyli Teatru im. Juliusza Słowackiego. Tak, że praca nad tą książką, była i jest, i będzie zawsze wielką przyjemnością. Przy okazji pracy nad kolejnymi częściami książki szczęśliwie udało się stworzyć wspaniałe, doskonale zgrane grono współpracowników, którzy pracują na rzecz maksymalnie dobrego efektu końcowego. Trzeba pamiętać, że każda książka jest dziełem zbiorowym i czasem pozornie najsłab sze ogniwo może zadecydować o charakterze całości. Członkowie naszego zespołu, mimo, że bezpośrednio nie uczestniczą w przygotowaniach cyklu pani Anny Dymnej, tworzą swoistą niewidoczną „ekipę postprodukcji”, a że pod względem me rytorycznym i graficzno-edytorskim skupiają w swoich rękach komplet informacji o cyklu i mają jego całościowy ogląd, paradoksalnie często wiedzą o nim więcej, niż niejeden najwierniejszy widz. W 2004 roku zaczęliśmy serię, nie mając jeszcze świadomości jak to wszystko dalej będzie się toczyć. Przyjęte wówczas założenia okazały się jednak tak trafne, że mimo iż przez lata trwania Salonu różne parametry jego archiwizacji podlegały ewolucjom, w zasadzie nie musieliśmy zmie niać zasad, które udało nam się na samym początku określić. One stanowią drogowskaz i dyscy plinują przygotowywanie następnych edycji tej książki. Stanowią rodzaj ramówki, którą następnie twórczo się wypełnia. Przygotowując kolejne edycje książki salonowej muszę z dumą stwierdzić, że założenia graficzne przyjęte w „prototypie” i dyktowane wtedy różnymi zewnętrznymi ograni czeniami – wciąż znakomicie się sprawdzają! 257 Artyści o Salonie Feliks Szajnert Odłóżcie na godzinę smartfony i laptopy Na mapie kulturalnej Krakowa widniała biała plama, którą dostrzegła i potrafiła wypełnić Anna Dymna. Tak powstał Salon w „moim” Teatrze. Kiedy dołączyłem do olbrzymiej grupy kolegów czytających wiersze, poczułem ten dreszcz emocji, jaki daje tak bliski kontakt z odbiorcą. Poczu łem też, że swoim sposobem pojmowania i interpretowania poezji dodaję temu projektowi jeszcze jedną barwę – swoją własną. Poezja kształtuje wrażliwość, charakter i sposób patrzenia na otacza jącą nas rzeczywistość, kieruję więc apel do młodych ludzi: odłóżcie na godzinę w niedzielne po łudnie smartfony i laptopy i przyjdźcie posłuchać poezji! Dziękuję Ani za tę przygodę artystyczną. Dziękuję też Halince Jarczyk, bez której Salon byłby uboższy. i widzami Andrzej Głuc Feliks Szajnert z młodym Andrzej Głuc Feliks Szajnert 258 Artyści o Salonie Andrzej Głuc Jerzy Święch Jerzy Święch Czytam wiersz Uczyłem się składać litery na „Lokomotywie” Tuwima. Wiedziałem, że to coś więcej niż zwy kła bajka. Żeby urzekła pięknem, trzeba ją specjalnie mówić, czytając wersy zgodnie z zapisem, mało – robiąc jeszcze małe przerwy w środku czytanej linijki. Od małego wiem, że wiersz to mowa specjalna, odświętna. Tylko rymowanką można obwieścić wszem i wobec miłość, jaką żywimy dla cioci, w ten sposób przekazane są w kalendarzach do zrywania złote maksymy. Potem dowiedzia łem się, że ten rodzaj twórczości jest obwarowany specjalnymi rygorami, których znajomość jest obowiązkiem aktora. Próbowałem poznać te zasady, przeczytałem kilka książek. A przecież, gdy po śmierci prof. Marii Dłuskiej poproszono mnie, abym powiedział dla telewidzów jej utwór, nie umiałem oddać struktury wiersza, pogubiłem się. Zaproszony na pokaz egzaminacyjny Adam Ziemianin gratulował mi przygotowania studen tów, kończąc wypowiedź: „Świetni, świetni. Tylko ja trochę inny wiersz napisałem”. Z lękiem czytam utwory Norwida, bojąc się, że nie umiem odczytać kodu. „Bema pamięci żałobny rapsod” – to polski heksametr. A „Gladiator”? Niektórzy wiedzą, ale skąd? A nie chodzi o zabawkę, igraszkę słowną – jaką są np. limeryki. Wiersz jest zaklęciem. Wypowiedziany otwie ra światy obecne a równoległe. Poezja jest kluczem do zrozumienia tego co nas otacza, odkrywa znaczenia dla nas patrzących bez niej niedostępne. Wypowiedziana – staje się. Nie dotrą do niej głusi, ślepi nie ujrzą zaklętych krain. Danuta Michałowska powtarza, iż tylko niektórzy posiedli prawo do mówienia wiersza, to specjalna zdolność. Któż z zawodowców przyzna się, że jest poza tą grupą? A forma to nie jedyny kłopot. Jest jeszcze treść. Nie wolno grać wiersza. Wierszem się gra, ale wiersza się nie gra. „Zemsta” jest napisana wierszem o toku trochejowym. „Paweł i Gaweł” nie może być mówiony jak Papkinowy opis przewag rycerskich. Bardzo nieszlachetne jest czytanie wiersza na tle muzyki. To przyznanie się, że nie umiemy zapełnić przestrzeni. A jak nie umiemy, to dlaczego publicznie czytamy wiersze? I jeszcze – wiersz powstaje wtedy, gdy rozsadzających emocji nie można już dłużej pomieścić w sobie. Grek Zorba w takich chwilach tańczył. Trzeba tak mówić wiersz, by oddać całą jego złożoność, przedstawić zapisany świat i nie rozbić świetlnej bań ki unoszącej się nad słuchaczami. Słowo tu użyte ma wartość oszlifowanego drogiego kamienia. W wielkim utworze nie może być zastąpione, przestawione. Siadając przed słuchaczami w Salonie Poezji, czuję się jak muzyk, mający przed sobą na pulpicie nuty. 259 Artyści o Salonie Andrzej Głuc Anna Tomaszewska Szczególna przyjemność Czytanie poezji w Salonie daje szczególną przyjemność obcowania poprzez słowo z publicznością na wyciągnięcie ręki. Daje aktorowi swobodę interpretacji tekstów i stwarza wyjątkową możliwość improwizacji. Lubię czytać w Salonie… Grzegorz Mielczarek, Anna Tomaszewska, Maciej Jackowski Andrzej Głuc Anna Tomaszewska 260 Artyści o Salonie Ewa Worytkiewicz Poezja o poezji Andrzej Głuc *** Przychodzą dobrowolnie by pobyć przez chwilę z tymi, co byli Inni. Bo myśleli wierszem. Ewa Worytkiewicz jako Bardzo Zły Wilk (Salon poezji dla dzieci) *** Słowa, jak dym z papierosa. Jak hafty koronki. Z babcinego kuferka. Ulotne, zakurzone. Wirują pod sufitem. Wpadają do ucha. I wypadają. Słowa utkane muzyką, Wersem, frazą, rytmem. Czasem nieprzyjemne. Bolesne jak ból zęba. Raniące. Bardziej niż kamień. A jednak – Wielu jest takich, którzy w oparach dymu czują się szczęśliwi. I wirują pod sufitem trzymając się za ręce. *** Szekspir – opasły grubas w koronkach, I łysy. Jesienin – z płową wstęgą włosów i alkoholem. Pod pachą. Maur Puszkin z pistoletem. Mickiewicz w bokobrodach. Na skale. W pelerynie. Słowacki – 1,49 wzrostu, lekko kulejący. W nieskazitelnie białych rękawiczkach. Różewicz – też nie za wysoki. Poświatowska – ze swoim kołaczącym jak ptak sercem. Tuwim – z myszką na twarzy. Leśmian – z nosem lub bez. Krucha Emily Dickinson. Witkacy z kokainą i nieznanym grobem. Wszyscy szaleni. Myślący Inaczej. Bardziej lub mniej Podobni do mnie. Do swoich fotografii. Portretów. Wspomnień. I wyobrażeń. Stają przede mną w długim korowodzie. Gdy czytam poezję. 261 Artyści o Salonie Szukanie tajemnicy Andrzej Głuc Błażej Wójcik Błażej Wójcik Brałem udział w wielu spotkaniach Krakowskiego Salonu Poezji, wiele z nich było dla mnie waż nych, wiele pozostawiło intensywne wspomnienia. Pierwszym, i mam wrażenie najistotniejszym, był „Jesienin”. Wspólną przygodę z poezją tego artysty zaproponował mi Jurek Grałek. On ukła dał scenariusz. Jesienin jest do niego przypisany, zrośnięty z nim – „mówił go” od dawna, jeździł po Polsce prezentując w formie monodramu. To jest cudowna poezja, której energia była zgodna z tym co się we mnie działo, z moim stanem ducha w tamtym momencie. Zaraziłem się nią. Wtedy też przekonałem się, że poezja nie jest martwa, lecz niezwykle żywa, intensywna. I to ode mnie zależy, czy można ją w ciekawy, energetyczny sposób przekazać. To salonowe doświadczenie zaowocowało później pełnokrwistym spotkaniem teatralnym. Wróciliśmy z Jurkiem do tego pro gramu po bodajże dwóch latach, żeby usystematyzować wiersze nieco inaczej, ułożyć w opowieść, dodać im życia przestrzenią Sceny w Bramie, scenografią Agaty Dudy-Gracz, akordeonowymi brzmieniami chłopaków z Motion Trio. Udział tych konkretnych muzyków w Salonie i później w spektaklu w Bramie od początku był niezwykły: właśnie myśleliśmy o nich z Jurkiem, gdy się okazało, że pani Ania Dymna nas uprzedziła i zaprosiła do wspólnego występu. Telepatia! Salon z poezją Jesienina był niezwykle istotny dla mnie, także dlatego, że po nim odważyłem się wziąć udział w następnych… Ważni byli Oberiuci – fascynacja sprzed lat. Dawno temu z Radkiem Krzyżowskim, Dominiką Bednarczyk i Agą Korzeniowską zrobiliśmy spektakl w reżyserii Łukasza Czuja pt. „Sen pogod nego karalucha” na podstawie twórczości oberiuckiej: Charmsa, Wwiedeńskiego, Olejnikowa. To jest bardzo intrygująca poezja z groteskowo-onirycznym sztafażem, taki Monty Pyhton czasów sowieckich. Po tym doświadczeniu dużo się we mnie działo, chodziło mi po głowie, że warto coś z tym dalej zrobić. Dorwałem książkę „Pijcie ocet, panowie” – wybór poezji oberiuckiej w prze kładzie Jerzego Czecha, zaprosiłem Grzesia Mielczarka… i wszystko tak się idealnie złożyło, że powstał ciekawy Salon. Ta fascynacja Oberiutami trwa nadal, marzę teraz o spektaklu muzycz nym… Zawsze w swoich wyborach starałem się szukać czegoś nieznanego, nieoczywistego, kierowała mną chęć odkrycia kolejnej tajemnicy zawartej w poezji, lub próba podejścia do niej z innej, nie typowej strony. Tak jak gdy przygotowałem sonety Petrarki z Marianem Dziędzielem: w nowych przekładach, przy akompaniamencie gitary elektrycznej, w rytmie bluesów, bo to nie są senty mentalne strofy sprzed wieków, brzmiące dobrze tylko przy lutni, ale płonące wysoką temperaturą teksty! Najciekawsze dla mnie jest poszukiwanie, zmaganie się z nową materią, jej ujarzmienie. To, co oparte na tekście i słowie jest zawsze solidnie przygotowane i przemyślane. Improwizacja w Salo nach przygotowanych przeze mnie dotyczyła w zasadzie sfery muzyki. Na próbach wyznaczaliśmy co prawda pewne „kamienie milowe”, momenty, gdzie miała się pojawić, ale zawsze mówiłem 262 Artyści o Salonie muzykom, żeby pomiędzy tymi „bramkami” nie bali się improwizować: „Jeśli poczujesz, że chcesz grać – graj! To też jest twój czas”. W moim odczuciu nie jest dobrze, kiedy program spotkania poetyckiego dzieli się na bloki: słowo, muzyka, słowo, muzyka, itd. One powinny się przenikać, płynąć razem. Przyboś – którego z resztą również kiedyś czytałem – pisał, że każde słowo ma swoją melodię, jest muzyką. Nie ma zatem powodu, aby oddzielać muzykę od słowa mówionego. Improwizowana muzyka, która wpływa w precyzyjnie przygotowane słowo, to strumień, który nas, mówiących aktorów, zaskakuje, porywa i unosi. Daje FLOW. Andrzej Głuc Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek 263 Andrzej Głuc O widzów troszczy się Bartosz Jelonek Andrzej Głuc Muzy Salonu: Ewa Ziencikiewicz, Halina Jarczyk, Anna Burzyńska Andrzej Głuc Paulina Nawalany i Konrad Mastyło – pogawędka przy kawie 264 Andrzej Głuc Andrzej Głuc Andrzej Głuc Słodkie życie Salonu Jadwiga Romańska – znakomita śpiewaczka operowa i Żuk Opalski Bartłomiej Oskarbski – niezastąpiony pomocnik koordynatora Salonu 265 Andrzej Głuc Nawet schody mogą być poetyckie Czytajmy poezję Andrzej Głuc Andrzej Głuc Lekcja poezji 266 Andrzej Głuc Miło być znowu dzieckiem… Andrzej Głuc Goście uroczystego Salonu Poezji z okazji 110-lecia prapremiery „Wesela” 267 Bywalcy o Salonie Pani Krystyna Biernacka Strawa duchowa Pani Irena Cygan Cudowny dar Przychodzę na spotkania Krakowskiego Salonu Poezji, bo stanowią dla mnie strawę duchową na cały tydzień. Piękne słowo to niemało, ale jego wykonanie podkreśla treść i odkrywa więcej zna czeń. Obok niego ważni dla mnie są także dowcipni gospodarze, piękno sali, wykonawcy i oprawa muzyczna, ciekawi poeci i dobór wierszy. Na zawsze zapamiętam „Bal w operze” Tuwima oraz wiersze Władysława Broniewskiego w wykonaniu Krzysztofa Orzechowskiego, doskonałą oprawę muzyczną do poezji Gałczyńskiego grupy studentów z prof. Tadeuszem Malakiem. Proszę jeszcze o więcej Tuwima, chciałabym częściej móc widywać i słuchać pana Bronisława Maja, panią Anię Dymną i pana Andrzeja Seweryna. Jestem stałą bywalczynią dopiero trzeci rok! Dlaczego tyle lat zmarnowałam, głupia?! Jesteście WSPANIALI. DZIĘKUJĘ. Pierwszy raz kierowała mną ciekawość, później zachwyt! Otoczenie Teatru im. Juliusza Słowac kiego – prawdziwej świątyni sztuki – podnosi rangę Krakowskiego Salonu Poezji i nobilituje uczestników jego spotkań. Z literatury wiemy, że salony były domeną dworów królewskich, ary stokracji, bogatego ziemiaństwa… I tak jest do dziś, tylko zmieniła się zasada: są salony mody, polityczne i inne, ale tylko dla wybranych, elity biznesu i polityki. Szary człowiek raczej nie ma szans na uczestnictwo w tych spotkaniach. Dlatego z całego serca dziękuję pani Annie i dyrektoro wi Orzechowskiemu za możliwość uczestniczenia w słuchaniu poezji recytowanej przez aktorów, którzy wypowiadając słowa poetów potrafią wywołać u nas – słuchaczy – emocje, uczucie radość, nastrój, zadumy czy smutku. Ja odbieram poezję jako chwilę wytchnienia od codzienności: szarej, drapieżnej i wulgarnej. Często słowa wierszy wywierają u mnie rachunek sumienia na taśmie przeżytych wspomnień. Jedne są powodem do dumy, inne – wstydu, przypominają błędy popełnione w życiu. Słowem – są bodźcem do analizy mojego postępowania. Muzyka zaś jest dla mnie jak plaster miodu na polepszenie samopoczucia, zapomnienie o dolegliwościach, starości i wszystkim, co związane jest z wiekiem (mam 83 lata). Szczególnie pamiętam spotkanie z panią Mają Komorowską, która, gdy stanęła na estradzie, była jakby jedną z nas: bez makijażu, w skromnym stroju, z włosami związanymi w koczek, oku larami spadającymi na koniec nosa… Ale gdy zaczęła czytać!… Zapanowała bezwzględna cisza i nikt się nie wstydził łez spływających po policzkach. 268 Andrzej Głuc Andrzej Głuc Brawa dla poezji! Grzegorz Turnau rozdaje autografy Andrzej Głuc Wierna Publiczność Salonu 269 Bywalcy o Salonie Pani Wiesława Grela Zaczarowany czas Pani Maria Musioł Przystanek Salon Dzięki spotkaniom w Krakowskim Salonie Poezji jest mi łatwiej żyć i mieć nadzieję na porządek na świecie. Od niedzieli rano zaczyna się dla mnie zaczarowany czas. Mam możliwość w kameral nym salonie Teatru im. Juliusza Słowackiego słuchać pięknych tekstów poezji recytowanych przez wspaniałych aktorów i słuchać muzyki wykonywanej przez wybitnych profesjonalistów. Z ener gii, którą „ładuję się” w Salonie, czerpię przez parę dni. Chce mi się żyć, wierzę w ludzi, czuję się bezpiecznie. Pod koniec tygodnia cieszę się, że znów czekają na mnie nowe wrażenia; że pojadę po wejściówki, spotkam (w większości) znajomych „kolejkowiczów”… i choćbym miała wątpliwo ści – z powodu konieczności wstania przed piątą rano, albo braku czasu – to w piątek wieczorem już wiem, co mam robić: pakuję torebkę i wiem, że MUSZĘ jechać. Do Salonów przyciąga mnie też przemiła atmosfera spotkań. Organizatorzy – Anna Dymna z dyrektorem Krzysztofem Orzechowskim – zawsze życzliwi, ciepli, żartobliwie się nieraz prze komarzający… Józef Opalski i Bronisław Maj – profesjonalni, młodzi panowie z obsługi widza – sympatyczni i rzeczowi. Bez nich spotkania w Salonie Poezji nie miałyby takiego uroku. Każda, sporadyczna zresztą, nieobecność pani Dymnej powoduje odrobinę tęsknoty. Magia Krakowskiego Salonu Poezji sprawia, że ludzie, z którymi wspólnie słucham poezji i mu zyki, są także mili, kulturalni i czuję się w takiej atmosferze wspaniale. Ulubionymi aktorami pre zentującymi poezję są dla mnie Anna Polony, Anna Dymna, Krzysztof Orzechowski i Grzegorz Mielczarek. Bardzo lubię też wspaniałą Halinę Jarczyk – Muzycznego Anioła Salonu. Od dwóch lat przyjeżdżam na Salony z małej miejscowości Wolbrom odległej od Krakowa o 40 km. Łącznie uczestniczyłam w czterdziestu czterech Salonach. Moje ulubione to spotkania z poezją Tuwima: „Bal w operze”, „Kwiaty polskie”, z poezją Broniewskiego („Ulica Miła”!), spot kanie wielkanocne „Cóżem Ci uczynił”. Duże wrażenie wywarły na mnie także Salony: poezji akmeistów, Fernando Pessoi, spotkanie z aktorami ze Lwowa. Lubię spotkania poetyckie u pani Anny Dymnej, bo tchną uśmiechniętym smutkiem, pachną dobrym przemijaniem i nastrajają do pozytywnego spojrzenia w przyszłość. Salon jest świetlisty i ciepły. Chwile tu spędzone to czas, który pozwala zatrzymać się choć na chwilę w pędzie co dzienności. To mój przystanek na autostradzie zwariowanego tygodnia, gdzie tylko się mijamy. Dzyń! Dwunasta. Czas na poezję. Czas na SPOTKANIE! 270 potrzeby… Andrzej Głuc Poezja – towar pierwszej …mimo, że nie reglamentowany… Andrzej Głuc …wciąż przyciąga wielu chętnych… Andrzej Głuc Andrzej Głuc …do kontemplacji wierszy 271 Bywalcy o Salonie Moi ukochani aktorzy Pani Michalina Przychodzę na spotkania Krakowskiego Salonu Poezji, ponieważ jest to dla mnie prawdziwa uczta duchowa. Zawsze kochałam teatr – to była i jest dla mnie świątynia sztuki… i tak samo trak Karandyszowska tuję Salon. Jestem z pokolenia wychowanego na Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie i innych wielkich poetach. Tych przede wszystkim preferuję. Nade wszystko w wykonaniu Anny Polony, Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, Anny Seniuk, Zofii Kucówny, Mai Komorowskiej, Jerzego Tre li, Krzysztofa Globisza… Trudno ich wszystkich wymienić, ale moimi ulubionymi aktorami są artyści właśnie z tej generacji. Najżywsze wspomnienia pozostawiły we mnie Salony poświęcone poezji Norwida, Tuwima (w wykonaniu Krzysztofa Orzechowskiego!), spotkania przed Niedzielą Palmową i Bożym Narodzeniem. Piękny był Salon o Krakowie. Może jeszcze kiedyś się powtórzy? Pani Ewa Wołosewicz Balsam dla duszy Gdy usłyszałam, a potem przeczytałam w „Dzienniku Polskim” informację o Krakowskim Sa lonie Poezji, przyszłam wiedziona ciekawością. Chciałam zobaczyć i usłyszeć „to coś” – nowe, nieznane mi dotychczas zjawisko kulturalne, poetyckie, i do tego z towarzyszeniem muzyki. Tak więc „to coś” mnie urzekło i w każdą niedzielę (jeżeli Salon jest), już około godziny 10.15 jestem przed drzwiami teatru, bez względu na pogodę. Lubię poezję – sama dużo czytam, ale słuchać pięknych wierszy w takim miejscu, w wykonaniu artystów i przy muzyce, to doprawdy nadzwyczajne przeżycie. Bardzo lubię atmosferę Salonów (poczęstunek, kawę, czasem dzwoniące komórki), lubię słuchać artystów, krótkie z nimi rozmowy, autografy. A Gospodarze – to po prostu balsam dla duszy i oczu. Wspominam też aktorów, którzy niestety już odeszli, a czytali wiersze w Salonie: Gustawa Holo ubka, Krzysztofa Kolbergera, Jerzego Nowaka… Aktorów ulubionych – tych z Teatru im. Juliusza Słowackiego i Starego, często oglądam w spektaklach – tak więc jest to dodatkowa przyjemność. Szczególnie zapamiętam spotkanie z utworami Brechta, podczas którego Krzysztof Orzechow ski w „swobodnej” koszuli z podwiniętymi rękawami i buteleczką na stoliku „grzmiał” i szeroko gestykulował – pyszne to było, zabawne, nadzwyczajne, bo zwykle stateczny i spokojny pan dy rektor mówi cicho, a tu taka gratka! Cieszę się, że mam to szczęście uczestniczyć w tak niezwykłym zjawisku jak Salon Poezji, któ rego zazdroszczą mi znajomi i rodzina z różnych miast w Polsce. Często opowiadam im o spotka niach, bo dzwonią i pytają. Życzę Gospodarzom Salonu wszelkiej pomyślności, zdrowia i dalszych wspaniałych progra mów, nawet dla tych, którzy nie wyłączają komórek. 272 Andrzej Głuc W pierwszym rzędzie: Elżbieta Zającówna, Beata Rybotycka, Jerzy Nowak Andrzej Głuc Jacek Cygan podpisuje swoją książkę 273 Bywalcy o Salonie Pani Barbara Pidanty Lepieje o Salonie Poezji Lepszy Salon poetycki, Niż na deser ser tylżycki. Lepsze wiersze na Salonach, Niż kapuśniak na ogonach. Lepsze Salonowe słowo, Niż schabowy na surowo. Lepszy Salon w małym mieście, Niż krewetka w kruchym cieście. Lepsza na poezję chrapka, Niż na święta pyszna babka. Lepsze słowo i muzyka, Niż myśliwski pasztet z dzika. Lepiej o Salonach marzyć, Niż co dzień żur w barze warzyć. Lepiej ćwiczyć się w poezji, Niźli sczeznąć od amnezji. Lepszy poetycki odlot, Niż w tomacie skumbria i szprot. Pozdrawiam Salonowo 274 Andrzej Głuc Andrzej Seweryn i Ewa Ziencikiewicz zaczytani w poezji Przyjaciele w Salonie: Anna Dymna z Adamem Kawończykiem Andrzej Głuc Andrzej Głuc …i Jerzym Nowakiem 275 Bywalcy o Salonie Pani Anna Konarska Mona Lisa Poezji Kocham poezję, ale wolę jej słuchać, niż czytać. Salon Poezji daje niezwykłą możliwość spotka nia z żywymi Poetami, nie tylko z ich twórczością. Bardzo cenne jest dla mnie słowo wstępu, zwłaszcza w wykonaniu prof. Opalskiego. No i muzyka! Wszystko to składa się na mój Salon. Lubię patrzeć na panią Annę Dymną – raz widzę ją jako Damę z łasiczką, raz jako Monę Lisę… Lubię ludzi, którzy tutaj przychodzą, wspominam tych, których już nie ma… Ile to już czasu? Ile wzruszeń? Wszystkich poetów słucha się przyjemnie, trudno wybierać, ale szczególnie mile wspo minam spotkanie z udziałem Doroty Segdy i poezją Mirona Białoszewskiego. Cudowna zabawa słowem! Pani Cudowne SPA Anna Krakowski Salon Poezji to mój gabinet odnowy psychofizycznej. Godzina pełna finezji. Pozbawio na banałów, powierzchowności i wszechobecnego przeciętniactwa. Przynosi rewelacyjne rezultaty. Niedźwiedzka Raz pogłaszcze szczególnie piękną frazą, to znowu dotknie do głębi dosadnym słowem jakiś od dawna zobojętniały nerw. Lifting, masaż, orzeźwienie i co chcecie! Uwaga – to cudowne SPA jest dostępne dla wszystkich i na każdą kieszeń. Otwarte w każdą niedzielę od godziny 12.00. Pole cam! Andrzej Głuc Autografy rozdaje Pierwszy Klezmer Rzeczpospolitej Leopold Kozłowski 276 Andrzej Głuc alski Paweł Głowacki i Żuk Op h w szampańskich humorac Andrzej Głuc Aldona Jankowska wśród wielbicielek 277 Występy gościnne Krakowskiego Salonu Poezji 278 6 grudnia 2012 Zakopane 279 Stanisław Ignacy Witkiewicz Nie zabrną me twory popod żadne strzechy, Bo wtedy na szczęście żadnych strzech nie będzie. W ogóle z tego żadnej nie będzie uciechy, I tylko świństwo równomiernie rozpełźnie się wszędzie. 6 grudnia 2012 Dwaj panowie W. czyli Pan Stanisław z Krakowa u Wariata z Krupówek poezja Witkacego i Stanisława Wyspiańskiego Zakopane Salon Poezji odbył się w ramach Otwarcia Sceny Witkacego w dniach 6–8 grudnia 2012 czytali Anna Dymna, Emilia Nagórka, Krzysztof Najbor, Krzysztof Orzechowski grali Halina Jarczyk – na skrzypcach Jacek Hołubowski – na akordeonie Robert Klepacz – na kontrabasie z towarzyszeniem kapeli góralskiej Krzysztof Najbor, Emilia Nagórka Marcin Kin 280 Stanisław Wyspiański Bądźcie spokojni, jeźli Bóg pozwoli, jeszcze was nieraz wprowadzę w te progi, gdzie panem jedno pani mojej woli Sztuka i wolna myśl, niezlękle bogi, Szanowni Państwo! Z poważaniem Krzysztof Orzechowski Zakopane, 6 grudnia 2012 roku Fragmenty listu dyrektora Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie do uczestników zakopiańskiego spotkania z Krakowskim Salonem Poezji, inau gurującego uroczystości z okazji otwarcia dużej sceny Teatru im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Zakopanem. Krzysztof Orzechowski, Anna Dymna Marcin Kin Dwóch Panów W. – Witkacego i Wyspiańskiego – dzieliło lat bardzo niewie le. Stanisław z Krakowa był starszy od „Wariata z Krupówek” zaledwie o szesna ście wiosen. To mniej niż jedno pokolenie – i raczej mogli być braćmi, niż ojcem i synem. A jednak w tamtych czasach – z początkiem dwudziestego stulecia – ta niewielka różnica w datach urodzenia stanowiła przepaść światopoglądową, mentalną i estetyczną. W latach największej erupcji twórczej Wyspiańskiego Polski nie było na mapie Europy i czas ten ze zrozumiałych powodów sprzyjał postawom patriotycznym – czasami wręcz fanatycznym – a w twórczości wielu artystów temat polskości i idea narodowa wychodziły zdecydowanie na plan pierwszy. Pan Stanisław był Polską obłąkany, ale był też wiernym synem moder nizmu – kierunku, który zaprzeczając naturalizmowi, wyniósł artystę do pozycji boskiej – kreatora i przywódcy dusz. Przynajmniej w teorii, bo praktyka okazy wała się często niezwykle bolesna – również dla Wyspiańskiego. Lata dwudzieste i trzydzieste, które przyniosły największy rozkwit talentu Witkacego – to już zupełnie inna bajka. Polska była niepodległa, dlatego te mat patriotycznych uniesień przestał być obowiązkowy. Na europejskie salony wkroczyła awangarda, której nieodrodnym synem był „Wariat z Krupówek”, ba – nawet więcej – moglibyśmy z powodzeniem nazwać go enfant terrible tego ruchu. Artysta awangardowy to jednak zupełnie coś innego, niż moder nista. Pozostała w nim wiara w sztukę i w wyższość artysty nad tłumem, ale artysty – jako bytu odrębnego w życiu i (często) użyciu, a niekoniecznie jako przewodnika dusz. Nie postromantyczna poza, lecz dziwactwo stało się wy różniającą go legitymacją, bo przecież artyście wolno wszystko! I chociaż nie którzy twierdzą, że postawę skandalisty zaczerpnął Witkacy wprost z młodo polskiej bohemy, to z kontynuowaniem jej stylu nie miało to wiele wspólnego. Oprócz, rzecz jasna, pełnego pychy szokowania i obrażania wstrętnych miesz czuchów – nieprzemijająco zasługujących na pogardę – choć na ich uznaniu tak bardzo obu Panom W. zależało. Ale o tym za chwilę. Mimo tych różnic Dwaj Panowie W. mieli ze sobą wiele wspólnego. Po pierwsze – byli malarzami i czynnie uprawiali tę formę sztuki. Na świat i swoje inne praktyki twórcze patrzyli okiem artystów plastyków, zatem wy obraźnię, zmysł wrażliwego postrzegania rzeczywistości oraz organizowania przestrzeni, również teatralnej (dziś powiedzielibyśmy – „myślenia kadrem”), mieli rozwinięty w stopniu wybitnym. Wystarczy poczytać i porównać dida skalia w ich dramatach, żeby przekonać się, że słowu towarzyszyła tutaj zawsze sugestywna, obrazowa wizja, choć były to obrazy z zupełnie innych galerii. Dwaj Panowie W. byli nie tylko wnikliwymi „oglądaczami” świata, ale rów nież jego zagorzałymi „czytaczami” – wszechstronnymi erudytami, artystami o niepospolitej inteligencji. Byli poetami, ale przede wszystkim wybitnymi dramatopisarzami. Stwo rzyli nieprzemijające arcydzieła, jak choćby Wesele, Noc listopadową czy Wyzwolenie – Wyspiański, Szewców, Matkę i Onych – Witkacy, choć to też zdecy dowanie inne biblioteczne półki. Niektóre cytaty z ich dzieł weszły do języka potocznego, wiele innych jest rozpoznawalnych dla każdego humanisty. Byli też teoretykami sztuki: Wyspiański stał się jednym z największych reformatorów europejskiego teatru na przełomie XIX i XX wieku. Witkacy zadziwiał licznymi esejami i odczytami na temat swojego wynalazku czystej formy. Obaj cierpieli na podobny kompleks niedowartościowania i niezrozumie nia, czemu (w przypadku Wyspiańskiego – wręcz dramatycznie) dawali wyraz w swojej twórczości. Interesowali się polityką i historią. Wyspiański – w kontekście porozbioro wego niebytu Polski i szans na narodowe „wyzwolenie”, Witkacy – poprzez swoją katastroficzną wizję świata zalanego przez rosyjski bolszewizm. W młodości kochali kobiety ekscentryczne, piękne i wysublimowane (co, jak wiadomo, Wyspiańskiemu skróciło życie), ale paradoksalnie – Panu Sta nisławowi w ostatniej drodze towarzyszyła pragmatyczna, prosta chłopka z podkrakowskich Węgrzec, a „Wariatowi z Krupówek” – nieco pretensjonal na i pozbawiona demonizmu urzędniczka bankowa. Dzisiaj zderzamy ze sobą te dwie postacie – tak dalekie i tak bliskie zarazem. Urodzony w Krakowie, 15 stycznia 1869 roku Wyspiański nie miał pojęcia, że w Warszawie 24 lutego 1885 roku przyszedł na świat „Wariat z Krupówek”. A Witkacy twórczość Pana Stanisława znał i cenił. Życzę Państwu dobrych wrażeń z naszej lektury, ale przede wszystkim wspaniałych artystycznych olśnień w nowym-starym Teatrze Witkacego, a jego Twórcom nieprzerwanych sukcesów! 281 Krakowskie Salony Poezji w kraju i zagranicą 282 Do stycznia 2013 powstało trzydzieści sześć filii Krakowskiego Salonu Poezji 283 Wiedeń Archiwum Polsko-Austriackiego Towarzystwa Kultury TAKT Anna Dymna, Kathrin Buczak Salon Poezji w Krakowie działa bardzo prężnie już od jedenastu lat. To właśnie spotkania z poezją w Te atrze im. Juliusza Słowackiego zainspirowały nas do otwarcia… Krakowskiego Salonu Poezji w Wied niu. Od razu zachwyciliśmy się tym pomysłem i postanowiliśmy go zrealizować – oczywiście za zgodą Anny Dymnej. 27 marca 2011 roku zainaugrowaliśmy już piąty Krakowski Salon Poezji zagranicą. Pierwsze spotkanie z poezją, poświęcone twórczości księdza Jana Twardowskiego, odbyło się w wiedeńskiej Piwnicy TAKT. Było prawdziwym przeżyciem duchowym, wsparciem serca, za trzymaniem na chwilę zabieganej codzienności. Siła oddziaływania poezji księdza Twardowskiego jest wszechogarniająca, a decydują o niej proste słowa kreujące zwyczajną, bliską nam rzeczywi stość. Jednocześnie poezja ta otwiera drogę na wyżyny ducha i sięga w głąb uczuć, lekko i natural nie wprowadza temat wartości, sensu istnienia człowieka i świata. Anna Dymna to wielka osobowość, wybitna aktorka, a emanująca z niej dobroć i charyzma sprawiają, że nawet najbardziej odporni na słowa muszą się poddać ich magii. Poezja w Piwnicy TAKT świetnie współtworzy atmosferę, jaka panuje w tym miejscu. Poprzez ten rodzaj działal ności pragniemy również przyczynić się do edukowania młodzieży szkolnej i studentów mieszka jących i urodzonych już za granicą Polski. Staramy się dobierać program i artystów czytających utwory tak, aby zaciekawić młodych ludzi. A oni swoją liczną obecnością potwierdzają sens naszej działalności. Zachwyceni spotkaniami z poezją, sięgają sami po ciekawe wiersze i tym samym pogłębiają swoją wiedzę literacką. Proponujemy również spotkania poetyckie tłumaczone równolegle z języka polskiego na języki obce – między innymi na język niemiecki i włoski. Takie propozycje spotykają się z dużym zaintere sowaniem gości, nie tylko polskojęzycznych. Obcokrajowcy chętnie słuchają melodii naszego języka. Taka działalność może być realizowana tylko dzięki zaangażowaniu ludzi wrażliwych i wspie rających nasz projekt, również finansowo. W tym roku mija 10 lat działalności Piwnicy TAKT. W 2003 roku zostało oficjalnie zareje strowane Polsko-Austriackie Towarzystwo Kulturalne TAKT. Lecz już kilka lat wcześniej odby wały się w piwnicy spotkania z pisarzami, poetami, koncerty i wernisaże. Celem Towarzystwa jest integracja społeczności polskiej oraz austriackiej poprzez propagowanie obyczajów i kultury polskiej. Stowarzyszenie TAKT nie ogranicza działalności do prezentacji wyłącznie polskich twór ców, chętnie zaprasza artystów innych narodowości. Organizowane są wielonarodowe spotkania artystów, muzyków, malarzy, pisarzy, aktorów, zapraszanych przez polskie stowarzyszenia i osoby prywatne. Piwnica stała się dla Polonii centrum kulturalnym. „Istotne jest dla nas kim jesteś, a nie skąd pochodzisz” – takie jest motto przewodnie Piwnicy TAKT. Młodzi Polacy, urodzeni w Austrii, mogą zaznajomić się z tradycjami, historią i kulturą kraju swojego pochodzenia. Starszym rodakom Piwnica TAKT umożliwia kontakt z kulturą ojczyzny, a Austriakom przybliża to, co dla nich w Polakach „egzotyczne”. Ta różnorodność celów decyduje o różnorodności propozycji, stąd tak szeroki wachlarz imprez – od koncertów rockowych po teatrzyki dla dzieci, od poezji śpiewanej i kabaretu po koncerty muzy ki klasycznej i występy teatralne. 284 Archiwum Polsko-Austriackiego Towarzystwa Kultury TAKT Sarah Chlebowsky, Tomasz Schimscheiner W ciągu tych kilkunastu lat przez piwnicę przewinęło się kilkudziesięciu (a może więcej) ar tystów różnych narodowości. Odwiedzili nas m.in.: Anna Dymna, Janusz Józefowicz, Natasza Urbańska, Lidia Stanisławska, Agata Konarska, Bogdan Smoleń, Roman Frankl, Tomasz Stockin ger, Grażyna Torbicka, Ryszard Rynkowski, Jacek Cygan, Hanna Banaszak, Zbigniew Wodecki, Jolanta Fajkowska i wiele innych, znamienitych postaci kina, teatru i estrady. Polska Piwnica TAKT jest porównywana do Krakowskiej Piwnicy pod Baranami, gdzie spoty kała się polska śmietanka artystyczna, tak jest również w Wiedniu. Maria Buczak Prezes Polsko-Austriackiego Towarzystwa Kultury TAKT w Wiedniu Archiwum Polsko-Austria ckiego Towarzystwa Kult ury TAKT Piwnica TAKT w Wiedniu 285 Robert Jaworski Kora i Kamil Sipowicz podczas Salonu poezji bitników Warszawa Teatr Polski 23 stycznia 2011 roku, poezją księdza Jana Twardowskiego, zainaugurowaliśmy z Anią Dymną Salony Poezji w Teatrze Polskim w Warszawie. Wiedziałem, że krakowskie Salony cieszą się dużym zainteresowaniem widzów, wiedziałem, że idea ta podjęta została z wielkim powodzeniem przez inne sceny w Polsce, przygotowując zatem koncepcję naszych spotkań poetyckich postanowiłem nie wyważać otwartych drzwi, nie szukać nowej formuły, nie udziwniać, nie wymyślać. Zaufałem intuicji i doświadczeniu Ani, a także sile poezji, podanej w najprostszej, najczystszej formie. Spotkania miały się odbywać raz w miesiącu, w saloniku foyer dużej sceny, gdzie zwykle gości my około stu osób. Wiedzieliśmy, że można tam szybko dostawić kilka krzeseł według potrzeb, a i kilka krzeseł ująć, gdy zbyt wiele stoi pustych. Idealna pod wieloma względami przestrzeń na kameralne, niedzielne spotkanie miłośników poezji. Salon inaugurujący cykl odbywał się wyjątkowo na scenie kameralnej. Ania Dymna, ksiądz Twardowski… przyjdzie trochę więcej ludzi – pomyśleliśmy. Na godzinę przed spotkaniem dostałem informację z kasy, że zostały już wydane prawie wszyst kie wejściówki, kolejka widzów, ustawiona wzdłuż pasażu Szyfmana nadal sięga ulicy Karasia, a od przystanków autobusowych na Krakowskim Przedmieściu ciągną tłumy. Następnego dnia w biurze obsługi widzów urywały się telefony. Do dziś, jako anegdotę o początkach naszego Salonu, opowiadamy rozmowę z panią, która wprawdzie, przeciskając się bliżej wejścia, straciła guziki w palcie, ale i tak chce zarezerwować miejsce na następny Salon. Dziś mamy za sobą blisko pięćdziesiąt spotkań. Wszystkie kolejne odbywały się już na dużej scenie. Co dwa tygodnie pięćset–siedemset osób na widowni. Na scenie mistrzowie poezji: Jan Kochanowski, Julia Hartwig, Czesław Miłosz, Wisława Szymborska, Andrzej Bursa, Zygmunt Krasiński, Miron Białoszewski, Cyprian Kamil Norwid, Aleksander Fredro… i mistrzowie słowa: Andrzej Łapicki, Anna Seniuk, Zofia Kucówna, Krystyna Janda, Olgierd Łukaszewicz, Jerzy Ra dziwiłowicz, Daniel Olbrychski, Krzysztof Globisz, Ignacy Gogolewski… Widzowie rezerwujący miejsca oczywiście pytają o to, „kto czyta”, ale jeszcze częściej chcą wiedzieć „kogo czytamy”. Sa lony poezji nie są spotkaniami z gwiazdami, są spotkaniami z żywą poezją. Kryzys słowa, z jakim mamy do czynienia na co dzień, budzi tęsknotę za słowem pełnym, nieokaleczonym, pięknym, obdarowanym znaczeniem. Indywidualna lektura przestaje już wystarczać. Nasi widzowie chcą wspólnie słuchać, wspólnie przeżywać. Poezja – coś z natury intymnego – staje się nagle doświad czeniem zbiorowym, powszechnym, zaczyna znaczyć wiele dla wielu. W ciszy, która zapada wraz pierwszymi słowami aktora, zawiera się absolutny fenomen Salonów Poezji. Widownia jest cicha, ale nie głucha. Od samego początku staramy się tak wybierać bohaterów kolejnych spotkań, by stale poszerzać obszary zainteresowania, by poprzez poezję dotykać nowych tematów, by łączyć różne spojrzenia i poglądy. Aktorom prawie zawsze towarzyszą muzycy. Stanisław Sojka zaśpiewał sonety Szekspi ra i haiku Dariusza Brzóski-Brzóskiewicza, ale gościli u nas także uczniowie szkół muzycznych 286 Robert Jaworski Sonety Szekspirowskie wykonują Andrzej Seweryn i Stanisław Sojka grający klasyków i studenci Uniwersytetu Muzycznego grający własne kompozycje. Większość spotkań to Salony monograficzne, poświęcone twórczości jednego artysty. Dwukrotnie gościliśmy aktorów ze wschodu – ze Lwowa i z Wilna – z montażami poetyckimi. Innym razem Kora i Ma rek Dyjak czytali poezję bitników, a spotkaniu towarzyszyła dyskusja, w której udział wzięli Jerzy Bralczyk, Bohdan Zadura, Janusz Zalewski i Kamil Sipowicz. Tradycją stało się już, że gościmy w Teatrze Polskim laureatów Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego. Jeden ze specjalnych Salonów Poezji odbył się w Sejmie Rzeczypospolitej, gdzie czytaliśmy „Satyry i pamflety” Fredry. W czerwcu zawsze poświęcamy jeden Salon twórczości dla dzieci. Listopadowe Salony poświęco ne są „spotkaniom z duchami przodków”. Czas Bożego Narodzenia to oczywiście okazja do czytania poezji świątecznej i śpiewania kolęd. Wielkanoc to utwory pasyjne. Staramy się wpisywać Salony w rytm roku i stworzyć warunki by poezja dopełniała codzienność. Wydaje nam się, że jest to ważne. Nasze czytania stały się rodzajem autentycznej rozmowy z publicznością. To widzowie często proponują tematy kolejnych spotkań i my chętnie z takich podpowiedzi korzystamy. Sami staramy się też zaskakiwać wyborami. Dziś zdarza nam się z premedytacją wystawiać naszych widzów na próbę. Czytamy „Księgę Mądrości”, czytamy poezję barokową, wiersze Białoszewskiego, „Przed świt” Krasińskiego, staropolską poezję pasyjną, „Kwiaty polskie” Norwida. Czekamy na reakcję. Myślimy – tak, teraz powiedzą, że to już jest za trudne, że zbyt hermetyczne, a tu nic z tego. Czy tamy limeryki Szymborskiej, czytamy erotyki powstałe w różnych epokach – nie ma oburzenia, jest zrozumienie i zachwyt. Przez prawie trzy lata, które minęły od naszego pierwszego Salonu, udało nam się stworzyć przestrzeń dla wymiany myśli, wrażeń i emocji. Udało nam się zyskać stałych widzów, którzy traktują te spotkania jak kurs literatury i historii. Jak lekcje mistrzowskie, podczas których może my mówić o miłości słowami poezji erotycznej, a za kilka tygodni słowami Jana Pawła II i Bene dykta XVI. Widzowie ufają nam na tyle, że nawet w takich prowokacjach widzą głębię przesłania. I chyba to najbardziej nas cieszy – autentyczna żywotność idei, którą wspólnie podjęliśmy i stara my się rozwijać, nie ustając w poszukiwaniach. Andrzej Seweryn Robert Jaworski Małgorzata Lipmann i Andrzej Łapicki 287 Joanna Siercha Anna Dymna Gdynia Pomysł, aby w Teatrze Miejskim im. Witolda Gombrowicza zorganizować Krakowski Salon Poezji, podsunął dyrektor artystyczny – Krzysztof Babicki. Czemu by nie spróbować w Gdyni, w mieście z morza i marzeń, smaku poezji? Wiedzieliśmy, że w sąsiednim Gdańsku Salon świetnie funkcjonuje i ma rzesze wielbicieli. Uznaliśmy, że warto dać i gdynianom taką szansę. Tak oto nadmorski wiatr przywiał do Gdyni poezję. We wrześniu 2011 roku Anna Dymna zainaugurowała naszą działalność, czytając wraz z aktorem Teatru Miejskiego – Szymonem Sędrowskim, wiersze księdza Jana Twardowskiego. Akompaniował im na saksofonie znany trójmiejski jazzman – Przemek Dyakowski. Zainteresowanie przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Okazało się, że jest w naszym mieście wielu sympatyków poezji… i spo koju, wytchnienia, zadumy, które niesie ze sobą. Wiedzieliśmy już, że pomysł, by przeszczepić ideę Anny Dymnej na gdyński grunt, był bardzo dobry. Rozsmakowaliśmy się w poezji! Początkowo nieśmiało, by nie generować dodatkowych kosztów, później nieco śmielej, rozwi jaliśmy nasze działania. Czytaliśmy Miłosza, poezję rosyjską, wiersze Herberta i Kaczmarskiego, Baczyńskiego i Poświatowskiej, Gałczyńskiego i trójmiejskich poetów, uczciliśmy odejście Wisła wy Szymborskiej, świętowaliśmy Boże Narodzenie, Dzień Mamy. Zaprosiliśmy poezję do naszych domów, do naszych rodzin, dopasowaliśmy ją do tego, co w naszym życiu ważne, co tu i teraz. Fakt, że co miesiąc mamy swoją publiczność, która po każdym Salonie z wdzięcznością wstaje i bije brawo artystom, dziękując im za czas, za emocje, za ich talent przekonuje nas, że to dobry trop. Tym tropem chcemy dalej podążać. Od 2012 roku mamy wsparcie ze strony Towarzystwa Miłośników Gdyni, dzięki nim udało się uzyskać dofinansowanie ze środków Urzędu Miasta Gdyni. Jesteśmy na dobrej drodze, by skutecznie „zarażać” otoczenie miłością do poezji. I, co bardzo ważne, zawsze możemy liczyć na naszych artystów. W ciągu dwóch lat zaangażowali się w Salony Poezji fantastyczni aktorzy Teatru Miejskiego i niezwykle zdolni muzycy. Wielkie dzięki należą się, wspomnianemu już, Przemko wi Dyakowskiemu, a także Adamowi Bartuszowi i Rafałowi Kowalowi, którzy wiele razy brali na siebie odpowiedzialność za muzyczne opracowanie naszych spotkań. Przepiękne scenariusze, pełne pomysłów zbliżających do siebie widzów i aktorów, przygotowywali dla nas: Dorota Lulka, Małgorzata Talarczyk, Beata Buczek-Żarnecka, Olga Barbara Długońska, Marta Kadłub, Grze gorz Wolf, Krzysztof Babicki. Bardzo Wam dziękujemy! Przede wszystkim jednak dziękujemy Widzom za to, że są z nami i cieszą się tym, co i nam radość sprawia. Tworzymy jedną, nierozerwalną całość. I jest nam z tym bardzo dobrze. Marta Jezierna 288 Joanna Siercha Piotr Michalski, Dorota Lulka, Maciej Wizner czytają wiersze poetów rosyjskich Joanna Siercha Anna Dymna, mo Szy n Sędrowski, Przemek Dyakowski 289 Archiwum WDK w Kielcach Anna Dymna, Michał Pustuła Kielce Salon Poezji w Kielcach został stworzony z inicjatywy pani Agnieszki Król, wielkiej miłośniczki poezji. Zauroczona Salonem w Krakowie, stworzonym przez Annę Dymną, postanowiła na jego wzór zorganizować podobny Salon w Kielcach. Agnieszka Król wraz z Piotrem Żołądkiem, Wi cewojewodą Województwa Świętokrzyskiego i Adamem Ochwanowskim – poetą, animatorem kultury z Ponidzia, postanowiła przenieść tę piękną ideę do Kielc, aby mieszkańcy województwa świętokrzyskiego mieli możliwość zapoznania się z literaturą polską, przeniesienia się w poetycki świat, aby na chwilę mogli zapomnieć o codzienności. Tego pomysłu nie udałoby się zrealizować bez pomocy i ogromnego wsparcia Marszałka Województwa Świętokrzyskiego Adama Jarubasa. 18 września 2011 roku w Sali Kominkowej Wojewódzkiego Domu Kultury im. Józefa Piłsudskie go w Kielcach Anna Dymna zainaugurowała działalność kolejnego, trzydziestego już, Salonu Poezji stworzonego na wzór Krakowskiego. Odtąd spotkania były organizowane raz w miesiącu i cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Biorą w nich udział znani aktorzy recytujący utwory poetów i pisarzy. Towarzyszy im muzyka wykonywana na żywo. Wbrew powszechnie panującej opinii ludzie lubią poezję. Świadczy o tym fakt, że zawsze na Salo nach Poezji sale wypełnione są po brzegi. Poezja porusza nasze emocje, uczucia, a gdy przekazywana jest na żywo, wówczas działa jeszcze mocniej; dodatkowo jej wartość wzrasta, kiedy recytuje ją zna ny aktor. Takie artystyczno-towarzyskie spotkania są wspaniałą okazją do refleksji nad utworami znakomitych poetów, ale też do integracji środowiska teatralnego, gospodarzy wydarzenia oraz widzów. Jak powiedział Jerzy Trela, goszcząc u nas podczas czwartego spotkania na Salonie Po ezji: „Tu nie tylko o język chodzi, ale o myśl, uczucie. Dziś kiedy porozumiewamy się za pomocą SMS-ów, mało rozmawiamy, zapominamy jak piękny jest język polski, i że warto i trzeba do tej poezji wracać”. Na uczestników spotkania czekają niespodzianki – miód na wafelku do osłodzenia herbaty, ziół, kawy, pyszne ciastka, a wszystko to przygotowane przez organizatorów spotkania, aby stwo rzyć klimat i domową atmosferę, ażeby umilić czas odwiedzającym salon, jak również zachęcić ich do wcześniejszego przybycia, spotkania się z przyjaciółmi, zajęcia dobrego miejsca. Na inauguracji Salonu w Kielcach 18 września 2011 roku Anna Dymna zaprezentowała program „Jestem, bo jesteś” złożony z wierszy Jana Twardowskiego – księdza i poety którego znała osobiście. Tę wielką postać Anna Dymna wspominała wraz z aktorem kieleckiego teatru Ecce Homo – Mi chałem Pustułą. Aktorom towarzyszył Piotr Laczek, grający na fortepianie. Gospodarzami spotka nia byli: Agnieszka Król i Adam Ochwanowski. „To lubię – Nowy Jork” – pod takim tytułem odbyło się kolejne spotkanie (23 października 2011 r.), podczas którego zaprezentowano poezję Czesława Miłosza – poety, prozaika, historyka literatury i tłumacza. Wiersze czytane były przez aktorów filmowych, telewizyjnych i teatralnych Piotra Cyrwusa oraz Michała Breitenwalda, autorem oprawy muzycznej był Jan Bieniasz, gościem specjalnym – Piotr Żołądek, członek Zarządu Województwa Świętokrzyskiego. Podczas trzeciego spotkania Krakowskiego Salonu Poezji w Kielcach (27 listopada 2011 r.) pod hasłem: „Byli szczęśliwi dawniejsi poeci…”, zaprezentowano fragmenty twórczości Tadeusza 290 Archiwum WDK w Kielcach Piotr Cyrwus, Michał Breitenwald, Adam Ochwanowski, Agnieszka Król Różewicza polskiego poety, dramaturga, prozaika i scenarzysty. Poezję przedstawiciela pokolenia Kolumbów zaprezentowali dwaj warszawscy aktorzy Michał Breitenwald i Krzysztof Gosztyła, który przed laty kreował bohatera Różewiczowskiej „Kartoteki” i poezją tego autora zadebiutował w Krakowskim Salonie Poezji. Scenariusz przygotowała Dorota Kucharczyk. Czwarte spotkanie odbyło się pod hasłem „Pieśń to wielka, pieśń – tworzenie” (26 lutego 2012 r.). Gościem był wielki aktor teatralny, telewizyjny i filmowy, związany z Teatrem Starym w Krakowie, Jerzy Trela. Zaprezentował fragmenty dramatów wielkich polskich wieszczów – Adama Mickiewicza, Stanisława Wyspiańskiego i Cypriana Kamila Norwida. Pieśni oraz arie koloraturowe z przełomu XIX i XX wieku wykonała sopranistka Marta Trybulec, przy akompa niamencie pochodzącej z Kielc Elżbiety Konopczak. Agnieszka Król Archiwum WDK w Kielcach Publiczność Krakowskiego Salonu Poezji w Kielcach 291 Marcin Oliński Szymon Pawlicki, Andrzej Łapicki Konin z poezją u ramion Konin Marcin Oliński Ignacy Gogolewski Marcin Oliński Andrzej Pieczyński Że poezja uskrzydla – o tym byliśmy przekonani. Każdego z nas, z osobna, intymnie, z ulubionym tomikiem w dłoniach, w domowym zaciszu, w długie zimowe wieczory. Ale żeby tak publicznie, wśród innych ludzi? Nie bardzo mieściło się to w głowach. Pierwszy Salon Poezji Anny Dymnej organizowaliśmy w Koninie z duszą na ramieniu. I było nadzwyczajnie, gdy stało się jasne, że poezja jest wspólna, bardziej niż można mniemać w zatłoczonym, hałaśliwym, często bezrefleksyjnym świecie. Postindustrialne miasto odkryło przy tym swoją Duszę, z zakamarków wyłonili się miłośnicy, znawcy, wrażliwcy, których jest niemało. Niczym ludzi dobrej woli, którzy czekali na lepsze czasy. Pierwszy Krakowski Salon Poezji w Koninie otworzyły Anna Dymna, inicjatorka Salonów pod każdą szerokością geograficzną i Katarzyna Kubacka – dobry duch Konińskiego Domu Kultury. Na co dzień dba o edukację filmową dzieci i młodzieży, rozwija twórcze pasje nauczycieli, a wi dzom serwuje uczty filmowe godne konesera. Niespokojny to duch, wędrując po świecie, spotyka świetnych ludzi, co zwykle przeradza się w znakomite pomysły zaszczepiane w Konińskim Domu Kultury i jego kinie. Do ich listy dołączamy nasze wydanie Salonu, który od pierwszej odsłony zdobył publiczność wierną i światłą. Anna Dymna każdy Salon otwiera czytając wiersze księdza Jana Twardowskiego. W Koninie udało się nam ją zaskoczyć. W pobliskim Ślesinie mieszka bowiem Szymon Pawlicki, aktor dra matyczny w stanie spoczynku, nieustannie zachłanny na poezję. Anna Dymna i On – jako go spodarz Salonu, czytali więc Twardowskiego razem, spotkaniu towarzyszyła projekcja dokumentu o księdzu-poecie, anegdoty, którymi Dymna sypała pomiędzy wierszami i Muzyczne Anioły – postacie, które okraszają dźwiękami to artystyczne zjawisko. Premiera Krakowskiego Salonu Poezji w Koninie odbyła się 28 września 2011 roku. Kolejny Salon wpisał się w program XXI Przeglądu Polskich Filmów Fabularnych „Debiuty” w Koninie, wydarzenia, które prawie od ćwierćwiecza prezentuje i popularyzuje debiutujących polskich reżyserów. Uświetnili go Ignacy Gogolewski, Szymon Pawlicki i aktor młodego pokolenia – Wojciech Solarz, czytający wiersze Stanisława Ró żewicza. Spotkanie zbiegło się 90. rocznicą urodzin poety, powodów do świętowania było więc sporo. Artystom towarzyszyło trio jazzowe Hand Made Ensamble: Ksawery, Maurycy i Szymon Wójcińscy – rodzimi jazzmani, laureaci ważnych europejskich konkursów dedykowanych mu zyce korzeni. Widzowie oglądali także dokument TVP SA, zrealizowany przez Elżbietę Sitek – „Tadeusz Różewicz o poezji” (23 listopada 2011). Trzeci Salon Poezji w naszym mieście porwał publiczność do niezwykłego świata Jacka Kacz marskiego, poety, kompozytora i barda. Gościem był tym razem Andrzej Seweryn, wybitny polski i francuski aktor, prywatnie – przyjaciel Kaczmarskiego. Dzięki jego opowieściom poeta objawił się jako dusza towarzystwa, baczny obserwator i człowiek pełen humoru, czego dowiodły również czytane przez aktora wiersze: „Księga skarg i zażaleń”, „Piosenka o szaleństwie”, „Miedź czy mieć” czy „Oddział chorych na raka á la Polonaise A.D. 2002”, ukazujące go jako poetę zachwyconego 292 Szymon Pawlicki Zdzisław Siwik Daniel Olbrychski Anna Dymna Marcin Oliński Zdzisław Siwik Andrzej Seweryn zwyczajnością i codziennością. W wydaniu tego Salonu gospodarzył jak zwykle Szymon Pawlicki, czytanie obu aktorów przeplatała muzyka. Jak łatwo się domyślić – muzyka Jacka Kaczmarskiego, ale i Włodzimierza Wysockiego, wykonana na żywo przez Włodzimierza Sypniewskiego (gitara) i Michała Sypniewskiego (skrzypce). Dzień Matki, 26 maja 2012 roku. Wizyta Mistrza. W naszym Salonie Poezji gościł Andrzej Łapicki. Wszyscy mieliśmy ogromną tremę. Aktor obiecał widzom poezję Skamandrytów, ale ra zem z Szymonem Pawlickim dzielił się z publicznością także innymi wierszami. Byli więc i Kofta, i Szymborska, Norwid, a nawet hrabia Fredro – z „Małpą w kąpieli”. Wracając do Skamandry tów. Okazało się, że niektórych z nich aktor poznał osobiście. I oto zamienił się Salon nie tylko w świątynię sztuki, ale i anegdot czy ploteczek z życia poetów międzywojnia. Czytane wiersze uzmysłowiły jak lapidarni i wylewni, jak powściągliwi i frywolni, jak refleksyjni i zabawni bywali poeci Skamandra. Andrzej Łapicki z niezwykłym wyczuciem zmieniał nastrój „Poematem o koń cu Gałczyńskiego”, po którym z elegancją sprokurował bis – „Lokomotywą” Tuwima! Artystom towarzyszyli uczniowie i wykładowcy Państwowej Szkoły Muzycznej I i II Stopnia im. Ignacego Jana Paderewskiego w Koninie. W ich wykonaniu usłyszeliśmy kompozycje Chopina i Debussy ’ego. Andrzej Łapicki wystąpił przed konińskimi słuchaczami po raz ostatni w swoim życiu – od szedł niespełna dwa miesiące później. Po tym wydarzeniu Salon Poezji w Koninie jakby przycichł. Następne spotkanie odbyło się dopiero 20 stycznia 2013 r. I warto było czekać. Na Cypriana Kamila Norwida, na Daniela Olbrychskiego, na Szymona Pawlickiego, jak i na Bacha, Chopina, Barensa w wykonaniu uczniów i wykładowców PSM w Koninie, którzy wzruszyli swą znakomitą grą Olbrychskiego. Aktor w przerwie podjął przed nimi próbę wykonania znanego sobie utworu na skrzypcach, co wszystkich wprawiło w dobry nastrój. 21 kwietnia 2013, chorego Szymona Pawlickiego zastąpiła Anna Dymna, która wspólnie z An drzejem Pieczyńskim czytała poezję miłośniczki kiczu, papierosów, Andrzeja Gołoty i limeryków, wstydliwie skrywającej nagrodę Nobla w pawlaczu – Wisławy Szymborskiej. Kolejna odsłona ko nińskiego Salonu Poezji już wkrótce. Tym razem w roli gospodarza odnalazł się Andrzej Seweryn, który czytał wiersze wespół z Anną Polony. Krakowski Salon Poezji w Koninie wciąż działa, wciąż TRWA i trwać będzie. Dziękujemy, Pani Anno – za Konin z poezją u ramion. Marcin Oliński Izabela Bobrowska 293 Polanica-Zdrój Słowa zamiast hałasu zwykłości Czy Krakowski Salon Poezji w Polanicy-Zdroju różni się czymś od innych? Może tym, że wbrew obiegowym opiniom o sanatoryjno-wczasowiskowej publiczności, potrafi podjąć tematy trudne, bolesne, przejmujące… niezupełnie pasujące do spacerowej atmosfery tradycyjnego, nieco wynio słego, kurortu? Poetyckie podróże na pobocze codzienności, w jesienny zapach herbacianej depresji, w wiosen ny parkowy pejzaż za oknem albo w słoneczne drżenie niedzielnego południa, w najlepszym to warzystwie mistrzów i czarowników słowa, zawsze bywają wymagające, ale dzięki temu budują też niezwykłą „otwartą zażyłość”. Jak za rękę prowadzą na bardziej przestronne poziomy znajomości z poetami, rozumianymi kolejny raz i na nowo, oraz z wrażliwą odwagą aktorów, dzięki którym to „na nowo” pozwala przyglądać się nie tylko tekstowi, ale również samemu sobie. Nawet, jeśli zdarzy się na jakiś czas pogubić w gęstwinie sugestywnych interpretacji, wyjście na jasną polanę przemilczeń, zamyśleń i niedomówień zawsze pozwala odetchnąć głębiej. To porozumienie pomiędzy autorem i aktorem, fascynujące mimo swej oczywistości, co kilka tygodni wypełnia widownię Teatru Zdrojowego, a potem spaceruje wśród rododendronów, przy siada na ławce, odbija się w fontannach, chronione w dłoniach, szeptach i smakach. Wystarczy wpaść do Polanicy… wszystko, co przejmujące, piękne i mądre, z całą pewnością jednak tu pasuje. Przemysław Rozenek Villa Polanica Przemysław Rozenek 294 Villa Polanica Krzysztof Globisz, Małgorzata Zawadzka Marek Kowalski Krzysztof Zawadzki, Anna Dymna, Agnieszka Kozakowska, Witold Kozakowski Marek Kowalski Krzysztof Zawadzki, Anna Dymna 295 Salony Poezji K40 w Pałacu Sokoła w Pruszkowie wystartowały 11 września 2011 r. Wiersze księdza Twardowskiego czytała, jak zwykle, Anna Dymna, której towarzyszył Wojciech Malajkat. Od tego czasu nasza wierna widownia raz w miesiącu wypełnia szczelnie salę Pałacu Sokoła. Nie ma się czemu dziwić – samo spotkanie z poezją jest już wydarzeniem, a co dopiero w interpretacji wspaniałych aktorów! Gościłyśmy Daniela Olbrychskiego, Jerzego Radziwiłowicza, Zbigniewa Zamachowskiego, Krystynę Tkacz, Agatę Kuleszę, Marcina Dorocińskiego, Krzysztofa Tyńca, Jana i Łukasza Nowickich i… trudno wszystkich wymienić. Raz w miesiącu zdarza się taka niedziela, którą śmiało można nazwać „podwójnie poetycką”. Dlaczego? Stowarzyszenie K40 jest gospodarzem dwóch Salonów Poezji jednocześnie – w Pruszkowie i w Łazienkach Królewskich w Warszawie. Jako że w Łazienkach nasze Salony odbywają się co tydzień, taka „podwójnie poetycka” niedziela musi się wydarzyć i chwała jej za to! W listopadzie w Łazienkach Królewskich czeka nas wspaniały jubileusz – Setny Salon Poezji K40. Nie byłoby takiego święta, gdyby nie współpraca z dyrektorem Muzeum Łazienki Kró lewskie w Warszawie, Panem Tadeuszem Zielniewiczem oraz Starostą Powiatu Pruszkowskiego, Panią Elżbietą Smolińską. Scenariusze do wszystkich Salonów przygotowuje Ewa Telega, a producentem wykonawczym jest Lucyna Kowalska. Zapraszam. Ewa Telega Stowarzyszenie K40 www.k40.org.pl Jerzy Radziwiłowicz Archiwum Stowarzyszenia K40 Pruszków 296 Archiwum Stowarzyszenia K40 Aleksandra Justa, Maja Hirsch Archiwum Stowarzyszenia K40 Magdalena Warzecha, Łukasz Nowicki i Daniel Olbrychski Archiwum Stowarzyszenia K40 Gospodyni salonu Ewa Telega z Wojciechem Wysockim 297 Archiwum Salonu Poezji w Skawinie Anna Sokołowska, Feliks Szajnert We współczesnym, zabieganym, pełnym pośpiechu świecie często trudno znaleźć chwilę, by się gnąć po książkę. Jeszcze rzadziej się zdarza, że jest to książka poetycka… Jak się jednak okazuje, amatorów dobrej poezji nie brakuje. W ciągu trzech lat funkcjonowania Krakowskiego Salonu Poezji w Skawinie udało nam się zrealizować dziesięć spotkań. Czytaliśmy utwory różnych au torów – Twardowskiego, Szymborskiej, Miłosza, Tuwima, Barana, Ziemianina, Lipskiej, Rusin ka – dorosłym i dzieciom. Nade wszystko jednak udało się wokół idei, zapoczątkowanej przez Annę Dymną, zgromadzić grupę wiernych bywalców Salonów – prawdziwych smakoszy litera tury. Nam, gospodarzom, zawsze jednak towarzyszy pewien niedosyt. Chcielibyśmy organizować te swoiste święta poezji i muzyki częściej, chcielibyśmy widzieć coraz więcej ludzi, dla których obcowanie z poezją jest przyjemnością, chcielibyśmy powiedzieć tym jeszcze nie przekonanym, że poezja nie musi być nudna ani trudna… To nie jest jednak zadanie łatwe. Nie ma bowiem mody na czytanie i słuchanie poezji. To my, ludzie Salonów Poezji, tę modę tworzymy. Poprzez dobry repertuar, znakomitych wykonawców – niejednokrotnie samych Autorów. Żywe słowo, muzyka, spontaniczne reakcje publiczności, na ko niec rozmowa z Autorami i Wykonawcami – to wszystko składa się na niepowtarzalną atmosferę spotkań w skawińskim Pałacyku „Sokół”. Przez ostatnie trzy lata tę atmosferę tworzyli z nami: Anna Dymna, Krzysztof Orzechowski, Paulina Biegaj, Kajetan Biernat, Anna Sokołowska, Feliks Szajnert, Halina Jarczyk, Jacek Bylica, Michał Rusinek, Bożena Adamek, Józef Baran, Kinga Rataj, Marek Bażela, Barbara Wrońska, Szczęsny Wroński, Ewa Romaniak, Jerzy Sobeńko, Lidia Chrzanówna, Grzegorz Widera, Renata Břežková Heczková, Agnieszka Bubka-Sagan, Włodzimierz Mazoń, Adam Ziemianin, Ewa Lip ska oraz Joanna Miciak – gospodyni Salonu. Kolejne lata, miejmy nadzieję, przyniosą następne fantastyczne spotkania w coraz liczniejszym gronie miłośników poezji. Krystyna Droździewicz Michał Grzeszczuk Adam Ziemianin Archiwum Salonu Poezji w Skawinie Skawina 298 Archiwum Salonu Poezji w Skawinie Krakowski Salon Poezji w Skawinie Archiwum Salonu Poezji w Skawinie Grzegorz Widera, Renata Břežkova Heczkova, Lidia Chrzanówna Archiwum Salonu Poezji w Skawinie Józef Baran, Bożena Adamek 299 Jacek Łasiewicki Piotr Piasecki, Sława Tarkowska, Jacek Szymkiewicz Supraśl Krakowski Salon Poezji w Alkierzu. Brzmi bardzo dumnie i niesamowicie poważnie. Nie do koń ca to jednak tak było (piszę – było – ponieważ nasza przygoda z Alkierzem jest już przeszłością, ale o tym potem). Zaczęło się jak prawie wszystko, przy wieczornej rozmowie w ogródku z naszym przyjacielem Dariuszem Matysem. Darek jest aktorem, który swojej sztuki uczył się od mistrzów w Krakowie, a obecnie jest jednym z głównych aktorów Teatru Wierszalin w Supraślu. I tak pod czas wieczornej rozmowy o wszystkim i niczym, w pewnym momencie, jakby od niechcenia, zostało zadane pytanie: „dlaczego nie gościcie u siebie Krakowskiego Salonu Poezji?”. Na drugi dzień rano byłem już po rozmowie telefonicznej z przemiłą panią z Teatru im. Juliusza Słowackie go. Zostało nam tylko czekać na możliwość „wstrzelenia się” w terminarz pani Anny Dymnej, tak by mogła otworzyć nasz Salon. Oczywiście, jak wszystkie Salony, tak i nasz rozpoczęliśmy poezją księdza Jana Twardowskiego. Dwie instrumentalistki z białostockiej opery, Kinga Szmigulska i Maria Grądman, dopełniły całości. 24 września 2011 roku, sala była wypełniona po brzegi, zo stały rozbudzone nadzieje na kolejne spotkania i nasza przygoda się zaczęła. Następną okazją do spotkania był 23 października, gdy Katarzyna Siergiej i Dariusz Matys, wspaniali aktorzy Wierszalina i nasi przyjaciele, podali nam we wspaniały sposób poezję Bole sława Leśmiana. Znowu była pełna sala, a do tego wyśmienita oprawa muzyczna Konrada Ro gińskiego. Przy pierwszym spotkaniu zdawaliśmy sobie sprawę, że postać twórczyni Salonu, pani Anny, była jedną z przyczyn zapełnienia sali po brzegi. Kolejne spotkanie było jednak przemiłym zaskoczeniem. Rozpiętość wiekowa gości, od licealistów z supraskiego „plastyka” po panie emeryt ki, które z księdzem proboszczem wymusiły na nas przesunięcie godziny rozpoczęcia Salonu o pół godziny, tak by mogły zdążyć po mszy na spotkanie. Kolejne Salony, wypełniona sala, rozmowy po spotkaniach i prośby do nas o konkretnych poetów i aktorów. O ile poetów mogliśmy dobierać, to jednak aktorów już nie do końca. Jednak udało nam się zaprosić Marię Pakulnis, Piotra Cyrwu sa, Piotra Dąbrowskiego, Alicję Dąbrowską, Sławę Tarkowską, Jacka Szymkiewicza, Aleksandrę Maj, Ewę Chacianowską i Jerzego Łazewskiego. Odświeżyliśmy dzięki nim kontakt z poezją Bole sława Leśmiana, Zbigniewa Herberta, Andrzeja Bursy, Wisławy Szymborskiej, Edwarda Stachury, Tymoteusza Karpowicza. Dzięki kontaktowi z Instytutem Węgierskim w Warszawie jeden Salon poświęciliśmy spotkaniu z poezją węgierską. Nasze spotkania staraliśmy się obudowywać mu zycznie i scenograficznie odpowiednio do poezji. W ten sposób Konrad Rogiński tak przygotował muzycznie wieczór z poezją Bolesława Leśmiana, że mieliśmy problem z zakończeniem spotkania. Publiczność wymusiła na Kasi Siergiej i Darku Matysie bisy i więcej wierszy (był to prawdopodob nie pierwszy bis czytania poezji). Natomiast ekspresja Jacka Szymkiewicza w czytaniu Stachury z muzyką Piotra Piaseckiego dosłownie porwała publiczność z foteli. Wszystkie te spotkania zosta ną w naszej pamięci jako wspaniałe chwile, o których już w Supraślu krążą anegdoty. Jednak nic nie trwa wiecznie i z Supraślem musieliśmy się rozstać. W tej chwili jesteśmy w trak cie otwierania w Białymstoku „Zmiany Klimatu”. Jest to miejsce, w którym przed laty działał teatr lalek. Tak jak supraski Alkierz mogą się tu spotkać muzycy, poeci, pisarze i zwykli wspaniali zja dacze chleba, bez których to wszystko nie miałoby sensu. Jesteśmy już po spotkaniach w ramach 300 Jacek Łasiewicki Piotr Cyrwus, Alicja Dąbrowska 4 Festiwalu Literackiego „Zebrane” i miejsce to jest jak najbardziej przyjazne dobremu słowu. Mamy nadzieję na dobrą współpracę przy organizowaniu Salonów z Teatrem Dramatycznym w Białymstoku, Białostockim Teatrem Lalek oraz z Akademią Teatralną. Jesteśmy więc pewni, że przeniesienie tu Krakowskiego Salonu Poezji jest bardzo dobrym pomysłem i najpóźniej w stycz niu 2014 roku będziemy mogli na nowo zaistnieć na mapie Krakowskich Salonów Poezji. Przy nowym miejscu spotkań z poezją będą, tak jak dotychczas, pracować Joanna, Jacek i Woj tek Łasiewiccy, Dariusz Matys oraz, jako nowa postać, Damian Kudzinowski. Jacek Łasiewicki Jacek Łasiewicki Jerzy Łazewski, Ewa Chacianowska 301 Krakowski Salon Poezji schodzi do podziemi Wieliczka Krakowski salon Poezji znalazł swoją kolejną siedzibę w miejscu szczególnym. Poezji można po słuchać 135 metrów pod ziemią w Komorze Haluszka i w Komorze Warszawa w Kopalni Soli w Wieliczce. To dodatkowa atrakcja dla miłośników poezji: widzowie zjeżdżają ciemną windą do kopalni, przechodzą solnymi korytarzami, a czas Salonu spędzają w mikroklimacie solnych komór, który wpływa znakomicie na poprawę jakości oddychania i stan zdrowia. Salony w Wieliczce odbywają się nieregularnie, dlatego informacji o terminie kolejnego wyda rzenia, należy szukać na oficjalnej stronie internetowej kopalni www.kopalnia.pl Adrian Ochalik Adrian Ochalik Anna Dymna 302 Adrian Ochalik Anna Dymna, Adrian Ochalik, na flecie gra Magdalena Kołodziejczyk Adrian Ochalik Salon Poezji w Wieliczce 303 Wokół Salonu. Fakty 304 305 Krakowski Salon Poezji 301–400 28 marca 2010 – 20 stycznia 2013 306 Gospodarze Salonu Anioły Muzyczne Salonu Koordynacja projektu Pomoc organizacyjna Anna Dymna Halina Jarczyk Paweł Szot 2002–2005 Bartłomiej Oskarbski 2010–2012 Anna Burzyńska Dorota Imiełowska Agata Schweiger 2005–2007 Bartosz Jelonek od 2012 Bronisław Maj Józef Opalski Krzysztof Orzechowski Patrycja Włodek 2007–2009 Ewa Ziencikiewicz od 2009 307 Serwis fotograficzny Andrzej Głuc Opracowanie ulotek i programów Anna Burzyńska Mirosław Klotzer Ewa Ziencikiewicz Łukasz Ziomek Realizacja Realizacja dźwięku oraz nagrania – Zespół Pracowni Akustycznej Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie Rejestracja audiowizualna – Adam Dąbroś Obsługa widowni – F.H.U. KULUAR Andrzej Sukiennik, Piotr Szczerba 308 Poeci w Salonie Achmatowa Anna 317, 354, 390* Bryll Ernest 324, Adamowicz Gieorgij 390 Brzechwa Jan 308, 315, 328, 346, 369, 397, 399 Adams Charles Follen 398 Brzeziński Bogdan 399 Alonso Fran 379 Bukowski Charles 381, 392 Amiel Irit 338 Burgess Gellet 327 Andrycz Nina 336 Burns Robert 388 Annieńskij Innokientij 390 Bursa Andrzej 336, 377 Apollinaire Guillaume 329 Burzyńska Anna 346 Asnyk Adam 328, 336, 338 Byron George Gordon 327 Baczyński Krzysztof Kamil 304, 305, 317, 324, 354, 357, 388, 395, 400 Carroll Lewis 311, 327 Baliński Stanisław 374 Castillo Jorge Olivera 321 Baquero Gaston 349 Castro Rosalía de 379 Baran Józef 328, 400 Chełmiński Wincenty 336 Barańczak Stanisław 362, 388, 395 Chojecki Edmund 397 Baudelaire Charles 312, 388 Chotomska Wanda 382 Belloc Hilaire 398 Cuadra Antonio 349 Benn Gottfried 400 Cummings Edward Estlin (e.e. cummings) 327, 392, 398 Bentley Edmund Clerihew 327, 398 Cunningham James Vincent 327 Białynia-Chołodecki Józef 336 Cunqueiro Alvaro 379 Biernacki Mikołaj 336, 399 Cwietajewa Marina 336 Bishop Morris 327, 398 Cygan Jacek 303, 311, 352, 400 Bittner Wolfgang 385 Czarnowski Franciszek 324 Bly Robert 385 Czarny Jan 399 Błok Aleksander 390 Czechowicz Józef 324, 400 Bogusławski Wojciech 328 Czorny Sasza 390 Bohomolec Franciszek 399 Czuma Mieczysław 394 Bonowicz Wojciech 400 Czyżewski Tytus 324 Borges Jorge Luis 345, 349 Dickinson Emily 329, 385 Borowski Tadeusz 395 Dia, Comtesse de 311 Boy-Żeleński Tadeusz zob. Żeleński Tadeusz, pseud. Boy Dieste Rafael 379 Bradstreet Anne 328 Długosz Leszek 317, 354, 388, 400 Briusow Walery 390 Donne John 327, 364, 374 Brodowicz Michał 399 Dulemba Włodzimierz 377 Brodski Josif 304, 400 Dupin Jacques 385 Brodribb Charles William 327 Dymny Wiesław 369, 377 Broniewski Władysław 312, 320, 328, 387 Dziwisz Rafał 346 Brudziński Ryszard 399 Ebner Jeannie 328 Brudziński Wiesław 399 Eliot Thomas Stearns 374 309 Poeci w Salonie Estreicher Karol 336 Jachowicz Stanisław 315, 322, 346 Fenikowski Franciszek 304 Jakub z Todi 374 Ficowski Jerzy 336 Jałowiecki Florentym 399 Filipowicz Kornel 317, 333, 354, 395 Janicki Krzysztof 377 Fredro Aleksander 328, 329, 399 Janik Jolanta 385 Gajcy Tadeusz 369 Janko Anna 329 Gałczyński Konstanty Ildefons 312, 315, 316, 324, 328, 329, 336, 346, 369, Jerzyna Zbigniew 336 371, 374, 381, 388, 395, 397, 400 Jesienin Sergiej 312 Garcia Tristan 379 Joyce James 329 García-Bodaño Salvador 379 Kaczmarski Jacek 311, 324, 370, 397 Gellner Dorota 382 Kalinowska Tamara 317, 354 Gilbert William Schwenck 327, 398 Kamieńska Anna 301, 328, 329, 369, 374, 382, 395 Ginczanka Zuzanna 329, 399 Kapuścińska Salomea 304 Ginsberg Allen 392 Karpowicz Tymoteusz 369 Gippus Zinajda 390 Kasprowicz Jan 324, 374 Gliński Kazimierz 336 Kawafis Konstandinos 400 Gorey Edward 327 Kern Ludwik Jerzy 322, 324, 328, 332, 346, 382, 400 Gorecki Antoni 336, 399 Kerouac Jack 392 Gorlach Tadeusz 385 Kirst Jerzy 324 Graham Harry 327, 398 Kitowicz Jędrzej 397 Grochowiak Stanisław 311, 381, 393 Kleinzahler August 392 Grotowski Aleksander 311 Kochanowski Jan 304, 399 Grzesiuk Stanisław 312 Kofta Jonasz 304, 329, 376 Guillén Nicolas 349 Konopnicka Maria 328, 346, 375 Hartwig Julia 305, 328, 341, 369, 395, 400 Korab-Brzozowski Stanisław 336 Hemar Marian 329, 375, 399 Kościelski Józef 311 Herbert Zbigniew 305, 311, 317, 346, 351, 354, 369, 374, 375, 381, 388, Kotarbiński Tadeusz 399 389, 400 Kowalczyk Janusz R. 377 Hillar Małgorzata 304, 306 Kozioł Urszula 329, 348, 397, 400 Hoffman Karol 336 Krahelska Krystyna 374 Hölderlin Friedrich 385 Krasicki Ignacy 328, 397, 399 Homer 302, 307, 309, 314, 318, 323, 326, 330, 335, 342, 344 Krasiński Zygmunt 338, 383 Hordyński Jerzy 372 Kraszewski Józef Ignacy 328 Hughes Langston 327, 398 Krupiński Wacław 312 Huszcza Jan 399 Krynicki Ryszard 395, 400 Iłłakowiczówna Kazimiera 325, 338, 369, 395 Kubiak Tadeusz 382 Isakowskij Michaił 312 Kulmowa Joanna 336 Iwaszkiewicz Jarosław 358, 400 Kundera Ludvík 336 310 Poeci w Salonie Kuzmin Michał 390 Misiewicz Małgorzata 385 La Fontaine Jean de 346 Mleczko Antoni 312 Larkin Philip 327 Młodożeniec Stanisław 324 Ldow Konstanty 390 Młynarski Wojciech 397 Lear Edward 327, 398 Moczulski Leszek Aleksander 336, 338, 348, 388 Lec Stanisław Jerzy 399 Morsztyn Andrzej 399 Lechoń Jan 305, 324, 329, 336, 374, 388 Nałkowska Zofia 329 Legatowicz Ignacy Piotr 315 Nash Ogden 327, 398 Lem Stanisław 395 Neruda Pablo 349 Lenartowicz Teofil 329, 374 Norwid Cyprian Kamil 301, 304, 311, 338, 381 Lengren Zbigniew 399 Nowak Tadeusz 301, 317, 354 Lennon John 398 Obertyńska Beata 329, 375 Léon Victor 328 Odojewcew Irena 390 Leszczyc Antoni 338 O’Hara Frank 392 Leśmian Bolesław 304, 329, 358, 369, 374, 381, 400 Opaliński Krzysztof 397 Levertov Denise 392 Orzechowski Krzysztof 346 Lipska Ewa 313, 328, 348, 369, 395, 400 Osiecka Agnieszka 304, 360, 395 Litewka Marek 317, 354, 388 Ostrowska Bronisława 324 Loebl Bogdan 385 Oszajca Wacław 369 Lorca Federico García 395 Pacheco José Emilio 349 Lutomski Jerzy 311 Pacuła Andrzej 377 Łochwicka Mirra 390 Paczkowski Jerzy 399 Maj Bronisław 395, 400 Parra Nicanor 349 Majakowski Włodzimierz 329 Parker Dorothy 315, 327 Mandelsztam Osip 358 Pasierb Janusz Stanisław 301, 338, 374 María Manuel 379 Past Ambar 349 Marianowicz Antoni 399 Pasternak Leon 399 Marjańska Ludmiła 319, 328 Patuszyński Włodzimierz 397 Markiewicz Antoni 397 Pauker Ted 327 McCartney Paul 398 Pawlikowska-Jasnorzewska Maria 304, 315, 329, 336, 346, 369, 397, 399 McCord David 327 Paz Octavio 349 McGinley Phyllis 327 Pereiro Lois 379 Mickiewicz Adam 311, 328, 329, 397 Pessoa Fernando 373 Międzyrzecki Artur 395, 397 Pieśniarz Roman 338 Mikołajewski Jarosław 389 Piwkowska Anna 355, 400 Milne Alan Alexander 311, 322, 359 Plath Sylvia 329, 385 Miłosz Czesław 301, 317, 324, 329, 347, 348, 351, 354, 356, 358, 369, 385, Poe Edgar Allan 329 388, 395, 400 Polkowski Jan 348 311 Poeci w Salonie Poświatowska Halina 304, 329, 358 Stabro Stanisław 400 Preston Keith 327 Stachura Edward 336, 385 Próchniewicz Wojciech 382 Stadtmüller Ewa 382 Przerwa-Tetmajer Kazimierz 311, 328, 374, 388 Staff Leopold 304, 358, 374, 375 Przybora Jeremi 311, 315, 369 Stein Leo 328 Przybylak Feliks 400 Strand Mark 385 Puszkin Aleksander 317, 354 Surzycki Łukasz 385 Raleigh Walter 336 Swinarski Artur Maria 336, 399 Rapacki Wincenty 336 Synder Gary 329 Reznikoff Charles 392 Syrokomla Władysław 338, 397 Rich Adrienne 385 Szekspir William 327, 329, 336, 389 Richardson Justin 327 Szelburg-Zarembina Ewa 301 Rilke Rainer Maria 304, 317, 329, 354, 374 Szolginia Witold 375 Rimbaud Jean Arthur 400 Szpalski Karol 399 Rivas Manuel 379 Sztaudynger Jan 336, 399 Roethke Theodore 327 Szuber Janusz 348 Rolicz-Lieder Wacław 324 Szymborska Wisława 301, 304, 311, 315, 317, 328, 329, 336, 351, 354, 358, Rostworowski Jan 329 366, 369, 381, 389, 395, 397, 399, 400 Różewicz Tadeusz 305, 317, 328, 329, 338, 350, 351, 354, 374, 388, 400 Śliwiak Tadeusz 328, 375 Rusinek Michał 343 Śpiewak Jan 329 Rydel Lucjan 361 Święch Jerzy 377 Sadowska Barbara 301 Świrszczyńska Anna 328, 329, 385 Safona 367 Tetmajer Włodzimierz 328 Safrin Horacy 336, 399 Tkaczyszyn-Dycki Eugeniusz 388 Schiller Leon 396 Torres Xohana 379 Schiller Fryderyk 317 Tranströmer Tomas 380 Schlechter Emanuel 328, 375 Trembecki Jakub Teodor 399 Schoof Renate 385 Turowicz Jerzy 395 Schulz Bruno 363 Tuwim Julian 304, 312, 315, 328, 329, 331, 340, 346, 365, 382, 391, 397, 399 Sexton Anne 385 Twardowski Jan 301, 305, 317, 338, 351, 354, 369, 374, 381, 395 Silverstein Shel 398 Udziela Dorota 385 Simic Charles 385 Updike John 327 Słobodnik Włodzimierz 369 Urgacz Tadeusz 400 Słonimski Antoni 329, 336 Waits Tom 312 Słowacki Juliusz 324, 329 Waligórski Andrzej 311, 397 Słuczewski Konstanty 390 Wat Aleksander 310, 337 Sołogub Fiodor 390 Ważyk Adam 385 Sonnenberg Ewa 385 Węgierski Kajetan 399 312 Utwory literackie czytali Wilbur Richard 327 Adamek Bożena, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków* 339, 382, 388 Williams Jonathan 327 Augustynowicz Tomasz, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 305, 317, Williams William Carlos 392 327, 354, 388, 396 Władysławiusz Adam 399 Baran Józef 400 Wojaczek Rafał 304, 385 Bednarczyk Dominika, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 307, 361, 379 Wojnarowska Zofia 329 Benoit Mariusz, Teatr Powszechny, Warszawa 318, 350 Wojtyła Karol (Jan Paweł II) 339, 358, 385 Beta Konrad, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 391 Wolska Maryla 375 Bizoń Marta, Teatr Ludowy, Kraków 303, 311, 352, 371 Woroszylski Wiktor 395 Bogaczówna Lidia, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 336, 361 Wójtowicz Leszek 317, 354 Bonowicz Wojciech 366, 400 Wyspiański Stanisław 334, 336, 397 Brzozowski Bolesław, Narodowy Stary Teatr, Kraków 398 Wyrobek Zygmunt 322 Budner Iwona, Narodowy Stary Teatr, Kraków 335 Vallejo César 349 Budzisz-Krzyżanowska Teresa, Teatr Ateneum, Warszawa 324 Zabłocki Michał 400 Burzyńska Anna, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 346 Zadura Bohdan 348 Cebulski Marian, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 315, 336 Zagajewski Adam 375, 378, 395, 400 Chołka Michał, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 317 Zalot Beata 386 Chrzanowski Zbigniew, Polski Teatr Ludowy, Lwów 375 Załucki Marian 315, 384, 397, 399 Chrząstowski Juliusz, Narodowy Stary Teatr, Kraków 380, 388, 398 Zawistowska Kazimiera 301, 338 Chudecki Tadeusz, Teatr Komedia, Warszawa 359 Zbierzchowski Henryk 375 Cieślak Anna, Teatr Polski, Warszawa 381 Zechenter-Spławińska Elżbieta 328, 400 Ciołkosz Paweł, Teatr Polski, Warszawa 381 Zieliński Jacek 338 Cygan Jacek 400 Ziemianin Adam 312, 388, 397, 400 Cyrwus Piotr, Teatr Polski, Warszawa 381 Żeleński Tadeusz, pseud. Boy 315, 328, 368 Czubak Julia, Polski Teatr Ludowy, Lwów 375 Żera Antoni Karol 397 Dałkowska Ewa, Nowy Teatr, Warszawa 325 Żółkowski Alojzy (ojciec) 399 Dąbrowski Henryk F. 317 Żyszkiewicz Waldemar 377 Długosz Leszek 354, 400 Drobot Mark 351 Dulemba Włodzimierz 377 Dymna Anna, Narodowy Stary Teatr, Kraków 313, 317, 331, 334, 344, 348, 351, 354, 358, 360, 361, 366, 374, 388, 389, 395, 396, 400 Dziędziel Marian, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 305 Dziwisz Rafał, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 308, 311, 321, 346, 361, 396 Fabisiak Aleksander, Narodowy Stary Teatr, Kraków 317, 334, 347, 354, 374, 378, 388 Fedorowicz Jerzy, Teatr Ludowy, Kraków 317 * Liczby odpowiadają numerom Salonów Franczyk Andrzej, Teatr Ludowy, Kraków 371 313 Utwory literackie czytali Fudalej Beata, Teatr Narodowy, Warszawa 368 Kozak Andrzej, Narodowy Stary Teatr, Kraków 347, 394 Gajewski Jarosław, Teatr Polski, Warszawa 381 Kozioł Urszula 348 Gałkowska Małgorzata, Narodowy Stary Teatr, Kraków 317, 386 Kożuchowska Małgorzata, Teatr Narodowy, Warszawa 333 Gancarczyk Roman, Narodowy Stary Teatr, Kraków 369 Krucz Paweł, Teatr Polski, Warszawa 381 Garstka Barbara, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 396 Krzanowska-Peszek Katarzyna, Narodowy Stary Teatr, Kraków 380 Globisz Krzysztof, Narodowy Stary Teatr, Kraków 329, 366, 393 Krzyżowski Radosław, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 307, 351, Głybin Jerzy, Polski Teatr Ludowy, Lwów 375 379, 381, 400 Gniewkowska Katarzyna, Narodowy Stary Teatr, Kraków 398 Krynicki Ryszard 400 Godzic Dorota, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 353 Kucówna Zofia, Teatr Współczesny, Warszawa 306, 341 Grabowska Urszula, Teatr Bagatela, Kraków 342, 354 Kudełko Marek, Teatr Polski, Warszawa 381 Grałek Jerzy, Narodowy Stary Teatr, Kraków 312, 335 Kuźmiński Marcin, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 321 Grochal Aldona 334, 355 Leonowicz Wojciech, Teatr Bagatela, Kraków 342 Huk Tadeusz, Narodowy Stary Teatr, Kraków 322 Lipska Ewa 313, 348 Jackowski Maciej, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 323, 354, 388 Litewka Marek 317, 354, 388 Jamróz Katarzyna 303 Loga-Skarczewski Wiktor, Narodowy Stary Teatr, Kraków 349 Janicki Krzysztof 377 Łazowa Polina 351 Jankowska Aldona 397 Łukawski Grzegorz, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 336, 346, 361, Jarczyk Halina, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 367, 388 396, 399 Jędrzejewski Marcin, Teatr Polski, Warszawa 381 Maciejewski Sławomir, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 390 Jędrysek Krzysztof, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 336, 361, 396 Maj Bronisław 348, 366 Judycka Agnieszka, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 374, 388 Maj Maria, TR Warszawa 338 Jun Irena, Teatr Studio, Warszawa 366, 395 Mastalerz Joanna, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 325, 372, 379 Kaim Ewa, Narodowy Stary Teatr, Kraków 332, 343, 354, 355, 360, 388, 399 Mazurek Marta, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 393 Kaleta Zbigniew W., Narodowy Stary Teatr, Kraków 357 Michelevičiūte Dalia, Litewski Narodowy Teatr Dramatyczny, Wilno 347 Kalinowska Tamara 354 Mielczarek Grzegorz, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 323, 334, Karluk Alicja, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 387 Kazoń Karolina 361, 367 Kątny Marcin, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 378 343, 374, 385 Międzik Tomasz, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 315, 326, 372, 390, 396 Klimczak Kamila, Teatr Bagatela, Kraków 303, 352 Moczulski Leszek Aleksander 348, 366, 400 Kochan Małgorzata, Teatr Ludowy, Kraków 308 Mróz Kamil, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 368, 387 Kolasińska Ewa, Narodowy Stary Teatr, Kraków 335, 388 Nawojczyk Adam, Narodowy Stary Teatr, Kraków 343, 392 Koleśnik Magdalena, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 368 Nowak Jerzy, Narodowy Stary Teatr, Kraków 316, 340 Kominek Karolina, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 346 Nowak Michał, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 368 Komorowska Maja, Teatr Współczesny, Warszawa 301 Omeljaniec Olga 318 Kondrat Marek 331 Opalski Józef, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 388 Kosiński Cezary, Teatr Powszechny, Warszawa 357 Orzechowski Krzysztof, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 310, 317, Kowalczyk Janusz R. 377 Kowalska Małgorzata, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 368 320, 337, 339, 344, 346, 354, 361, 362, 366, 373, 396, 397, 400 Ostrowski Bartosz, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 391 314 Utwory literackie czytali Pacuła Andrzej 377 Stebnicka Marta 332 Pacuła Marek 317, 377 Strama Jacek, Teatr Ludowy, Kraków 354 Paluch Beata, Narodowy Stary Teatr, Kraków 310, 337, 394 Strzała Damian, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 387 Paruszyńska Anna, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 391 Strzelecka Natalia, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 304, 324, 334, Pawluśkiewicz Jan Kanty 386 Pechaty Jadwiga, Polski Teatr Ludowy, Lwów 375 Piątkowski Krzysztof, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 315 392, 396 Szajnert Feliks, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 304, 308, 330, 356, 361, 382, 388, 396 Piskorz Leszek, Narodowy Stary Teatr, Kraków 384 Szarek Adam, Teatr Bagatela, Kraków 365 Piskorz Małgorzata, Teatr Bagatela, Kraków 365 Szczepkowska Joanna, Teatr Studio, Warszawa 329 Piwkowska Anna 400 Szuber Janusz 348 Polkowski Jan 348 Szumera Rafał, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 364, 396 Polony Anna, Narodowy Stary Teatr, Kraków 322, 345, 363, 366, 400 Szyman Kosma, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 387 Porębska Ewa, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 387 Świerczyńska Renata 303, 352 Radwan-Gancarczyk Anna, Narodowy Stary Teatr, Kraków 360, 369, 376 Święch Jerzy, Narodowy Stary Teatr, Kraków 377, 388, 399 Rasiewicz Monika 317 Terpiłowska Anna, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 361 Rogacki Maksymilian, Teatr Polski, Warszawa 381 Tlałka Katarzyna, Teatr Ludowy, Kraków 386 Rokita Sławomir, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 311, 328 Tomaszewska Anna, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 305, 323, 390 Romanowski Jacek, Narodowy Stary Teatr, Kraków 332, 334, 387, 389, 400 Trela Jerzy, Narodowy Stary Teatr, Kraków 309, 324, 358 Róg Andrzej 352 Trela Wojciech, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 309 Rybiałek Dominik, student PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 391 Waldera Marta, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 317, 327, 349 Sadowa Lidia, Teatr Polski, Warszawa 381 Wojtarowicz Krystian 378 Sadowski Rafał, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 330 Wolniewicz Kajetan, Teatr Ludowy Kraków 371 Schimscheiner Beata, Teatr Ludowy, Kraków 317 Woronowicz Adam, TR Warszawa 338 Schimscheiner Lena, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 368 Worytkiewicz Ewa, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 308, 346 Schimscheiner Tomasz, Teatr Ludowy, Kraków 317 Woźnicka Agata, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 391 Segda Dorota, Narodowy Stary Teatr, Kraków 366, 391 Wójcik Błażej, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 311, 312, 326, 353, Seniuk Anna, Teatr Narodowy, Warszawa 319 361, 376, 396 Seweryn Andrzej, Teatr Polski, Warszawa 302, 314, 370, 383 Wójtowicz Leszek 354 Skibiński Wojciech, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 376 Wysocki Tomasz, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 324, 334, 361, 396 Słabiak Andrzej 377 Wyszogrodzka Helena, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków Sławynski Ihor 351 368 Smalara Magdalena, Teatr Polski, Warszawa 381 Zabłocki Michał 400 Sokołowska Anna, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 328 Zadura Bohdan 348 Sośnierz Sławomir 342 Zagajewski Adam 400 Srokowska Ewa, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 309 Zającówna Elżbieta 332 Stabro Stanisław 400 Zalot Beata 386 Staniec Karolina, studentka PWST im. Ludwika Solskiego, Kraków 317 Zawadzka Małgorzata, Narodowy Stary Teatr, Kraków 330, 354, 385 Starczewski Dariusz, Teatr Bagatela, Kraków 365 Zawadzki Krzysztof, Narodowy Stary Teatr, Kraków 333, 384, 395 315 Grali i śpiewali Zawiślak-Dolny Katarzyna, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 334, 336, 351, 361, 367, 388, 396 Ząbkowska-Kołodziej Małgorzata, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 326, 356 Balas Michał, wiolonczela 382, 389 Bazela Marek, fortepian 373 Bernatowicz Sebastian, fortepian 355 Berny Sławomir, instrumenty perkusyjne 342, 344, 361 Zechenter-Spławińska Elżbieta 400 Bester Jarosław, akordeon 334 Ziemianin Adam 400 Biegun Andrzej, śpiew 328, 362 Zięba Tadeusz, Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków 317, 361, 364 Bielawska Marta, skrzypce 306 Bizoń Marta, śpiew 303, 311, 349, 352, 371 Braszak Michał, kontrabas 400 Butrym Janusz, fortepian 315 Bylica Jacek, fortepian 304, 305, 308, 310, 311, 323, 324, 327, 328, 330, 337, 338, 339, 346, 348, 349, 356, 361, 381, 392, 395, 396, 397, 399 Cieniawa Mariola, fortepian 305, 378 Davidson Lindsay, dudy 379 Długosz Leszek, śpiew 388 Dobrowolska-Schut Aleksandra, fortepian 309 Dziwisz Rafał, śpiew 311 Dyjak Joanna, altówka 372 Dyjak Paweł, akordeon 372 Dyyak Oleg, instrumenty dęte i perkusyjne 372 Fortuna Dawid, perkusja 383 Frankiewicz Mateusz, kontrabas 363 Góra Tomasz, skrzypce 313, 395 Grzybowski Tomasz, gitara 387 Herbowski Mirosław, fortepian 391 Hilarowicz Marcin, gitara 373 Hołubowski Jacek, akordeon 326, 346, 384, 394, 397 Imiełowska Dorota, wiolonczela 305, 309, 324, 336, 341, 345, 348, 354, 369, 374, 378, 388, 389 Iwan Paweł, akordeon 363 Jamróz Katarzyna, śpiew 303 Jarczyk Halina, skrzypce 303, 304, 305, 308, 311, 316, 317, 320, 321, 323, 324, 330, 332, 334, 337, 338, 339, 346, 348, 352, 356, 361, 364, 367, 392, 394, 396, 397, 399, 400; fortepian 310; akordeon 384; śpiew 321 Kaczmarczyk Paweł, fortepian 383 Kaczmarek-Bialic Agnieszka, harfa 302, 314 * Podawane są nazwy teatrów, z którymi Artyści byli związani w czasie występów w Krakowskim Salonie Poezji Kaim Ewa, śpiew 315 Kania Maria, śpiew 376 316 Grali i śpiewali Karpała Jaś, skrzypce 382 Polak Jaśmina, śpiew 376 Kawończyk Adam, trąbka, kalimba 307; trąbka 318, 321, 342, 357; trąbka, Potaczek Łukasz, flet traverso 369 kalimba, fletnia Pana 342 Rataj Kinga, śpiew 373 Kazoń Karolina, śpiew 367 Rokita Sławomir, śpiew 311 Kęska Gajusz, fortepian 354, 369, 388 Róg Andrzej, śpiew 352 Klepacz Robert, kontrabas 394 Rudnicki Dawid, fortepian 360, 376 Klimczak Grzegorz, kontrabas 372 Rybotycka Beata, śpiew 316, 317, 332, 340, 400 Klimczak Kamila, śpiew 303, 352 Rymarz Zbigniew, fortepian 375 Kluzowicz Jerzy, fortepian 371 Sadowski Rafał, śpiew 388 Kociuban Jacek, wiolonczela 333, 338 Słowińska Joanna, śpiew 334 Konarski Adrian, fortepian 317 Sobiesiak Julia, śpiew 376 Kowalewski Adam, kontrabas 383 Sochaczewski Wojciech, bębny 353 Kozłowski Leopold, fortepian 303, 352 Sojka Stanisław, śpiew, fortepian 358 Krasucka Aldona, fortepian 359 Sokół Przemysław, trąbka 321; tuba 396 Kupiec Tomasz, kontrabas 380 Stachoń Anna Maria, śpiew 360 Kulaszewska Wiktoria, śpiew 376 Staniszewska Sandra, śpiew 360 Kupiec Tomasz, kontrabas 321 Suruło Wiesław, flet 301 Kuźmicz Paweł, kontrabas elektroakustyczny 373 Szałapak Anna, śpiew 313, 388, 395 Lieberman Jascha, skrzypce, altówka 363 Szczerba Leszek, saksofon 329, 350, 380, 385 Ligas Konrad, akordeon 336, 345 Sznicar Oleg, fortepian 368 Malchar Daniel, fortepian 393 Szymańska Gertruda, instrumenty perkusyjne 373 Malik Artur, instrumenty perkusyjne 321 Ślazyk Roman, kontrabas 336, 345 Mastyło Konrad, fortepian 313, 316, 332, 340, 352, 362, 365, 400 Świerczyńska Renata, śpiew 303, 352 Michalak Marek, puzon 320 Tarcholik Ania, fortepian 382 Moliszewska Marysia, fortepian 382 Tomaszewski Tomasz, skrzypce 374 Mucha Krzysztof, tuba 396 Tosik-Warszawiak Jacek, fortepian 374 Muniak Janusz, saksofon 383 Towarnicka Elżbieta, śpiew 242 Musiał Katarzyna, fortepian 367 Tsymbalyuk Olha, fortepian 362 Nagy Michał, gitara 379 Turnau Grzegorz, śpiew, fortepian 331 Niedzielin Adam, fortepian 319, 329, 380, 385 Tuz Filip, gitara 387 Nowak Jerzy, śpiew, fortepian 332 Wajda Adrian, śpiew 376 Paluch Beata, śpiew 315, 388 Wajrak Paweł, skrzypce 379 Palus Grzegorz, akordeon 396 Walenda Radosław, śpiew 376 Pawlikowski Łukasz, wiolonczela 322, 336, 341, 345, 348, 363, 369, 378, Wania Dominik, fortepian 307 388, 389 Węgrzyn Wiktoria, śpiew 360 Pędziałek Mariusz, obój 314, 343 Wieczorek Maria, skrzypce 366 Piętak Grzegorz, kontrabas 325, 346, 385 Wójcicki Jacek, śpiew 316, 317, 332 Pisula Aleksandra, śpiew 360 Wójcik Błażej, śpiew 311 317 Zespoły muzyczne w Salonie Wróblewski Jakub, śpiew 376 Zarycki Andrzej, fortepian 388 Zawiślak-Dolny Katarzyna, śpiew 367 Zawiślak-Dolny Bożena, śpiew 328 Acoustic Acrobats: Jacek Hołubowski, Adam Leśniak, Jędrzej Łaciak, Piotr Skupniewicz, Bogusław Zięba 335 Cracow Clarinet Quartet: Michał Poniżnik, Mariusz Stępień, Marek Nem tusiak, Jakub Sztencel 386 Zięba Bogusław, akordeon 326 Duo Acco-sfera: Alena Budzinakova, Grzegorz Palus 398 Zięba Tadeusz, gitara 364, 388 Kroke: Jerzy Bawół, Tomasz Kukurba, Tomasz Lato 344 Zubovas Rokas, fortepian 347 Motion Trio: Janusz Wojtarowicz, Marcin Gałażyn, Paweł Baranek 312, 317, Żełobowska-Orzechowska Renata, fortepian 301, 306, 322, 328, 341, 343, 348 351, 390 Muzycy Orkiestry Akademii Beethovenowskiej pod kierunkiem Marcina Klejdysza 324 318 Goście specjalni Baran Józef 400 Święch Jerzy 377 Bonowicz Wojciech 400 Teatr Ludowy Tradycja z Okleśnej 334 Bryła Jerzy, ks. infułat 317, 354 Teatr Tańca DF Centrum Kultury Dworek Białoprądnicki 304 Burzyńska Anna 346 Zabłocki Michał 400 Cebulski Marian 336 Zadura Bohdan 348 Ciećkiewicz Jakub 353 Zagajewski Adam 400 Cygan Jacek 303, 352, 400 Zalot Beata 386 Długosz Leszek 400 Zając Andrzej OFMConv. 369, 374 Donaj Marek Krzysztof OSA 388 Zechenter-Spławińska Elżbieta 400 Dulemba Włodzimierz 377 Ziemianin Adam 400 Dziwisz Rafał 346 Filipowicz-Rudek Maria 379 Illg Jerzy 355 Janicki Krzysztof 377 Kowalczyk Janusz R. 377 Kozioł Urszula 348 Kozłowski Leopold 303 Krakowski Teatr Tańca Nowohuckiego Centrum Kultury 304 Krupiński Wacław 312 Krynicki Ryszard 400 Kujawa Małgorzata 353 Lipska Ewa 313, 348 Maj Bronisław 331, 348 Moczulski Leszek Aleksander 348, 400 Nowak Jerzy 332 Olasińska-Chart Małgorzata 321 Orzechowski Krzysztof 346 Pacuła Andrzej 377 Pacuła Marek 377, 384, 399 Pawluśkiewicz Jan Kanty 386 Piwkowska Anna 355, 400 Polkowski Jan 348 Rodowska Krystyna 349 Słabiak Andrzej 377 Sojka Stanisław 358 Stabro Stanisław 400 Szuber Janusz 348 Świda Monika 373 319 Spotkania tematyczne Promocje książek Bożonarodzeniowe Salony Poezji 324, 361, 396 25 kwietnia 2010 Dzień Dziecka w Salonie Poezji 308, 343, 382 Promocja książki Jacka Cygana Klezmer. Opowieść o życiu Leopolda Kozłow- Jubileuszowe spotkanie Krakowskiego Salonu Poezji 400 skiego-Kleinmana, Wydawnictwo Austeria, Kraków–Budapeszt 2009 Krakowski Salon Poezji na Targach Książki 389 Krakowski Salon Poezji w ramach Festiwalu Barwy Maroka 353 29 maja 2011 Krakowskie Noce Teatrów 311, 346 Promocja książek Michała Rusinka: Jak przeklinać. Poradnik dla dzieci” i Jak Krakowska Noc Poezji 348 robić przekręty. Poradnik dla dzieci, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Małżeństwo w poezji 328 Kraków 2008 Międzynarodowy Dzień Tańca 304 Międzynarodowy Dzień Teatru 336 26 czerwca 2011 Mikołajkowe Salony dla dzieci 322, 359, 394 Promocja dwujęzycznego wydania jubileuszowego wierszy wileńskich Odyseja Homera 302, 307, 309, 314, 318, 323, 326, 330, 335, 342, 344 Czesława Miłosza z okazji setnej rocznicy urodzin poety Wilno/Vilnus, Poeci amerykańscy 392 Wydawnictwo Austeria, Kraków 2011 Poezja absurdu 398 Poezja akmeistów i symbolistów rosyjskich 390 2 października 2011 Poezja hiszpańskiej Galicji 379 Promocja książki Krystyny Rodowskiej Umocz wargi w kamieniu. Przekłady Poezja latynoamerykańska 349 z poetów latynoamerykańskich, Wydawnictwo Biuro Literackie, Wrocław Poezja lwowska 375 2011 Poezja niepoważna 327 Poezja o zdrowiu i chorobie 315 16 października 2011 Poezja szalona 385 Promocja tomiku wierszy Jacka Cygana Pies w tunelu, ISKRY, Kraków 2011 Poezja z akordeonem w tle 312 Polsko-Ukraiński Salon Poezji we Lwowie 351 29 kwietnia 2012 Portret Polaka według fraszki polskiej 399 Promocja książki Janusza R. Kowalczyka Wracając do moich Baranów, Salon Poezji z okazji Jubileuszu 90. urodzin Tadeusza Różewicza 350 Wydawnictwo Trio, Kraków 2012 Salon Poezji z okazji Jubileuszu 100. urodzin Jerzego Turowicza 395 Salon poetów Piwnicy pod Baranami 377 28 października 2012 Sylwestrowy Salon Poezji 397 Promocja książek: Walentynkowy Salon Poezji 367 Zbigniew Herbert Utwory rozproszone (Rekonesans), Wybór i opracowanie Wielkanocne Salony Poezji 301, 338, 374 edytorskie Ryszard Krynicki, Wydawnictwo a5, Kraków 2012; Wiersze o aniołach 369 Wisława Szymborska Wiersze wybrane, Wydawnictwo a5, Kraków 2012; Wiersze o miłości 329 William Shakespeare Sonety, przekład, wstęp i opracowanie Stanisław Barań Zaduszki poetyckie 317, 354, 388 czak, Wydawnictwo a5, Kraków 2012; Jarosław Mikołajewski Na wdechu, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012 320 Promocje książek 2 grudnia 2012 Promocja książki Mieczysława Czumy Krakowskie Abecadło, Oficyna Wydawnicza ANABASIS, Kraków 2012 20 stycznia 2013 Promocja książki Krakowski Salon Poezji w Teatrze im. Juliusza Słowackiego + 100 spotkań, Tom 3, redakcja: Diana Poskuta-Włodek, opracowanie graficzne: Władysław Pluta, felietony: Paweł Głowacki, wydawca: Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, Kraków 2012 321 Krakowskie Salony Poezji w kraju i zagranicą Gdańsk Organizator Miejsce spotkań Gospodyni Inauguracja Teatr Wybrzeże Ratusz Główny Marta Anna Kalmus 20 października 2002 Tczew Organizator Miejsce spotkań Gospodarz Inauguracja Tczewskie Towarzystwo Kulturalne „Brama” Dom Kultury Zdzisław Wojtaś 20 października 2002 Tarnów Organizatorzy Miejsce spotkań Gospodarze Inauguracja Teatr im. L. Solskiego, Miejska Biblioteka Publiczna im. Juliusza Słowackiego, Muzeum Okręgowe Ratusz Janina Kania, Wojciech Markiewicz 11 maja 2003 Częstochowa Organizator Miejsce spotkań Gospodarz Inauguracja Teatr im. Adama Mickiewicza foyer Teatru Marek Ślosarski 22 listopada 2003 Opole OrganizatorStowarzyszenie Młodych Poetów Miejsce spotkań Ratusz Gospodarze Agnieszka Mazur, Leszek Malec, Łukasz Zalewski Inauguracja 3 października 2004 Lublin Organizator Miejsce spotkań Gospodarz Inauguracja Teatr im. J. Osterwy, Koło Teatrologiczne „Skant” UMCS foyer Teatru Jacek Król 20 lutego 2005 Czechowice-Dziedzice Organizator Miejsce spotkań Gospodarz Inauguracja Miejski Dom Kultury sala teatralna Miejskiego Domu Kultury Bolesław Folek 27 lutego 2005 Gliwice Organizator Miejsce spotkań Gospodarze Inauguracja Gliwicki Teatr Muzyczny Gliwicki Teatr Muzyczny, Scena w Ruinach, Scena przy Nowym Świecie Paweł Gabara, Jacek Mikołajczyk 8 maja 2005 Oświęcim OrganizatorMiędzynarodowy Dom Spotkań Młodzieży Miejsce spotkań Międzynarodowy Dom Spotkań Młodzieży Gospodarze Bożena Georgiew (do kwietnia 2006), Leszek Szuster, Jadwiga i Janusz Toczkowie Inauguracja 9 października 2005 Rzeszów Organizator Miejsce spotkań Gospodyni Inauguracja Teatr im. Wandy Siemaszkowej Teatr im. Wandy Siemaszkowej, Szajna Galeria Julia Wernio 30 października 2005 322 Krakowskie Salony Poezji w kraju i zagranicą Gniezno Organizator Miejsce spotkań Gospodyni Inauguracja Miejski Ośrodek Kultury Sala Kryształowa Starego Ratusza Zenona Golc 22 stycznia 2006 Szczecin Organizator Miejsce spotkań Gospodarz Inauguracja Andrychów Organizator Miejsce spotkań Gospodarze Inauguracja Centrum Kultury i Wypoczynku Miejski Dom Kultury Zbigniew Przybyłowicz, Katarzyna Przebinda-Niemczyk, Anna Rychter, Marianna Żmija (do czerwca 2006), Zbigniew Przybyłowicz, Magdalena Ficek, Agnieszka Janosz (od września 2006) 19 marca 2006 Komorów Opera Śląska w Bytomiu Sala Koncertowa im. Adama Didura w Operze Śląskiej Ewa Petrymusz, Jacek Woleński Dorota Pomykała 1 października 2006 Bielsko-Biała OrganizatorStowarzyszenie Centrum Sztuki Kontrast Miejsce spotkań sala koncertowa Zamku Książąt Sułkowskich Gospodarze Ewa Kozak, Przemysław Drabek, Tomasz Drabek, Rafał Sawicki Inauguracja 5 października 2006 Organizator Miejsce spotkań Gospodyni Inauguracja Stowarzyszenie K40 dwór Pęcice Ewa Telega 18 listopada 2007 Świdnica Bytom Organizator Miejsce spotkań Gospodarze Opiekun artystyczny Inauguracja Zamek Książąt Pomorskich sale Bogusława i Anny Jagiellonki Zamku Książąt Pomorskich Michał Józef Kawecki 8 listopada 2006 Organizator Miejsce spotkań Gospodyni Inauguracja Świdnicki Ośrodek Kultury Świdnicki Ośrodek Kultury Halina Szymańska 3 lutego 2008 Nowy Targ Organizator Miejsce spotkań Gospodarz Inauguracja Miejski Ośrodek Kultury Miejski Ośrodek Kultury Stanisław Krzak 18 maja 2008 Kalisz Organizator Miejsce spotkań Gospodarz Inauguracja Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego Igor Michalski 4 października 2009 Warszawa Organizator Miejsce spotkań Gospodyni Inauguracja Stowarzyszenie K40 Łazienki Królewskie, Podchorążówka Ewa Telega 18 października 2009 323 Krakowskie Salony Poezji w kraju i zagranicą Tychy Organizator Miejsce spotkań Gospodyni Inauguracja Teatr Mały Teatr Mały Ewa Iwanciów 26 października 2009 Dublin, Irlandia Organizator Miejsce spotkań Gospodarze Inauguracja Korpusy Pokoju Dom Polski Agnieszka Grzesiak-Kozina, Bolesław Kozina 20 września 2008 Od 13 listopada 2010 spotkania zostały przeniesione do Cork Sztokholm, Szwecja Organizator Miejsce spotkań Gospodyni Inauguracja Towarzystwo „Sztokholmski Salon Poezji” Była siedziba Instytutu Polskiego przy Villagatan, Konsulat RP w Sundbyberg, TeaterStudio Lederman Małgorzata Kwiecińska-Järvenson 23 maja 2009 Montreal, Kanada Organizator Miejsce spotkań Gospodynie Inauguracja Fundacja Liliany Komorowskiej „Dla sztuki” i Fundacja im. Wiesława Dymnego Konsulat Generalny RP Liliana Komorowska, Barbara Szara 1 września 2009 Ottawa, Kanada Organizatorzy Miejsce spotkań Patronat Gospodyni Inauguracja Fundacja Liliany Komorowskiej „Dla sztuki”, Fundacja im. Wiesława Dymnego Ambasada RP Ambasada RP w Ottawie Liliana Komorowska 4 września 2009 Skawina Organizatorzy Miejska Biblioteka Publiczna, Biblioteka Pedagogiczna, Centrum Kultury i Sportu Miejsce spotkań sala teatralna Pałacyku „Sokół” Gospodarze Krystyna Droździewicz, Michał Grzeszczuk, Janusz Bysina Inauguracja 9 października 2010 Warszawa Organizator Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana Miejsce spotkań Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana Gospodarze Andrzej Seweryn, Jarosław Gajewski Inauguracja 23 stycznia 2011 Wieliczka Organizator Miejsce spotkań Gospodarz Inauguracja Kopalnia Soli w Wielczce Kopalnia Soli w Wielczce Adrian Ochalik 20 marca 2011 Wiedeń, Austria Organizator Polsko-Austriackie Towarzystwo Kultury TAKT Miejsce spotkań Piwnica TAKT Gospodyni Maria Buczak Inauguracja 27 marca 2011 Pruszków Organizator Miejsce spotkań Gospodyni Inauguracja Stowarzyszenie K40 Pałacyk Sokoła, Młodzieżowy Dom Kultury Ewa Telega 11 września 2011 324 Krakowskie Salony Poezji w kraju i zagranicą Kielce Organizator Wojewódzki Dom Kultury Miejsce spotkań Wojewódzki Dom Kultury Gospodarze Agnieszka Król Adam Ochwanowski Inauguracja 18 września 2011 Supraśl Organizator Klub Alkierz Miejsce spotkań Klub Alkierz Gospodarze Jacek Łasiewicki, Dariusz Matys Inauguracja 24 września 2011 Gdynia Organizator Miejsce spotkań Gospodarze Inauguracja Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza Krzysztof Babicki 25 września 2011 Konin Organizator Miejsce spotkań Gospodarze Inauguracja Koniński Dom Kultury Koniński Dom Kultury Szymon Pawlicki 28 września 2011 Polkowice Organizator Miejsce spotkań Gospodarze Inauguracja Polkowickie Centrum Animacji Polkowickie Centrum Animacji Andrzej Wierdak 27 lutego 2012 Polanica-Zdrój Organizator Villa Polanica w Teatrze Zdrojowym Miejsce spotkań Teatr Zdrojowy Gospodarze Arkadiusz Stolarski Inauguracja 9 września 2012 Podziękowania Dziękujemy Mecenasom, Darczyńcom, Fundatorom poczęstunków oraz Patronom medialnym za pomoc, która umożliwiła zorganizowanie czterystu spotkań Krakowskiego Salonu Poezji 326 Projekt realizowany przy udziale finansowym Mecenasi Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego PBO „SKOBUD” Sp. z o.o. Gminy Miejskiej Kraków Solidex S.A. Fundacji Bractwo Sympatyków Wielkiego Gmachu Przy Placu Świętego Ducha 327 Najwierniejsi Pozostali Darczyńcy Darczyńcy Bahlsen Sweet Sp. z o.o. Ambra S.A. Budostal-2 S.A. Małgorzata i Robert Michalscy Cukiernia „Michalscy” Instal Kraków S.A. Międzynarodowy Port Lotniczy im. Jana Pawła II Kraków-Balice Sp. z o.o. Inwestorsko-Projektowa Spółdzielnia Pracy INWESTPROJEKT w Krakowie MPK S.A. w Krakowie Jan Baran – Restauracja „Pod Baranem” SKARBY MAROKA Kwiaciarka krakowska – Zuzanna Bieńkowska Winiarium (KONDRAT Wina Wybrane) Marzena i Krzysztof Pierścionek – Hotel Rubinstein Zielona Budka S.A. Metalodlew S.A. Okręgowe Przedsiębiorstwo Geodezyjno-Kartograficzne w Krakowie Ośrodek Chirurgii Oka Prof. Zagórskiego sp. z o.o. 328 Darczyńcy Patronat 400. medialny Krakowskiego Salonu Poezji Cukiernia Kaczmarczyk – Pracownia Tortów Artystycznych Grażyna Dziennik Polski Kaczmarczyk – fundatorka tortów Radio Kraków DOM WINA Sp. z o.o. – fundator wina Telewizja Polska S.A. Oddział w Krakowie „Teatralna” Kwiaciarnia Teresa Chojnacka – dekoracja sceny Cafe Foyer 329 Wybrane salony współorganizowali Pomoc Cafe Foyer Fundacja „Bractwo Sympatyków Wielkiego Gmachu Przy Placu Św. Ducha” Fundacja im. Jerzego Turowicza Izba Przemysłowo-Handlowa organizacyjna Krakowscy Szopkarze – p. Lucyna Paczyńska Krakowski Teatr Tańca Nowohuckie Centrum Kultury Małopolski Urząd Wojewódzki Oficyna Wydawnicza ANABASIS Poczta Polska Polska Akcja Humanitarna Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK Teatr Tańca DF Centrum Kultury Dworek Białoprądnicki Tygodnik Powszechny Urząd Marszałkowski Województwa Małopolskiego Wydawnictwo A5 Wydawnictwo Austeria Wydawnictwo EZOP Wydawnictwo ISKRY Wydawnictwo Literackie Wydawnictwo SKRZAT Wydawnictwo Zielona Sowa Wydawnictwo ZNAK 330 Artystów Salonu gościli Hotel Pollera Hotel pod Różą Hotel Rubinstein 331 Krakowski Salon Poezji Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie instytucja kultury Województwa Małopolskiego Plac Św. Ducha 1 31-023 Kraków www.slowacki.krakow.pl ISBN 978-83-937675-1-9