Szkice do portretu
Transkrypt
Szkice do portretu
Szkice do portretu Lubiła przychodzić do mojego pokoju i wszędzie tam, gdzie się akurat znajdowałem: na podwórko, na strych. Zajrzawszy do mojej klitki zastała mnie czytającego. Widok młodego człowieka, co wieczory spędza na czytaniu, podczas gdy jego młodość upływa w samotności, wydał się matce niepokojący. Więcej życia towarzyskiego! Więcej przebywania wśród ludzi! – Bo tak, to co? Będzie z tobą jak z tymi szlachciankami... Miała na myśli młode ładne dziewczyny, stworzone do miłości i małżeństwa, a jednak – przez to, że żyły na odludziu – więdnące w swoich dworkach i marnujące się. Zszedłszy na podwórze stanęła przy drewnianym płocie, który stawiałem przybijając deski do świeżo wkopanych słupów. Matka wyciągnęła rękę w stronę jednego z nich, a to dla sprawdzenia, czy dobrze się trzyma. Sprawdzić, ale tak, żeby nie przewrócić. Toteż dotknięcie matczynej ręki jest ostrożne i delikatne. Słup ani drgnął. Ujęła drewno oburącz i nacisnęła mocniej. Filar ani trochę się nie przekrzywił. – O! – zdumiała się. Zdumienie i podziw dla syna, z powodzeniem parającego się ciesielką. Wstąpiła na strych, gdzie właśnie rozpościerałem na sznurach świeżo wyprane koszule. O ile przedtem, widząc mnie przy płocie wymachującego szpadlem i młotkiem, skłonna była do pochwały, o tyle teraz jęła pokpiwać sobie trochę z męskiego prania nazywając je chychłaniem. Zmierzchało, z wybitych w dachu okienek sączyły się blednące resztki dziennego światła. Raptem coś ciemnego przefrunęło z jednego krańca strychu w drugi. Matka zaniemówiła ze zdumienia i dopiero po dobrej chwili dobiegło mnie pytanie: – Tolek, co to było? Nie przerywając swego zajęcia odrzekłem niedbale: – Nietoperz. – Ojej! Tym razem reakcja mateczki jest szybka. Z ust wyrwał się okrzyk, a dłonie natychmiast uniosły się i przywarły do jej gęstej fryzury. Domyśliłem się, co wywołało ten odruch: krążąca wśród ludu fama, że nietoperz wczepia się we włosy. Długo nie odejmowała rąk od głowy, jakby w obronie przed atakiem niesamowitego stwora. Więcej w tym było komedii niż strachu. Nie zmieniając pozy: – A ty się nie boisz? – zapytała z nutką podziwu w głosie. – To przesąd. – Wcale nie przesąd. On może się wkręcić we włosy i... Coś tam jeszcze zostało dopowiedziane. Parę słów o zwyczajach nietoperza wypijającego – niczym wampir – krew z głowy. Czy mówiła to z wiarą we własne słowa? Chyba nie, skoro nie cofnęła się za próg i dalej asystowała przy tym rozwieszaniu bielizny. A może obecność syna dodawała jej otuchy? Jesteśmy w drodze do lasu. W chwili gdy nas ogarnęły pierwsze drzewa, uświadamia sobie coś, co ją nękało od dwu godzin: tkwiący pod powieką pyłek lub rzęsa. Nie zapomnę tego obrazu: matka pochylona, z dłonią przy oku, tupie ze złości nogami. Jakieś draństwo drażni oko od samego rana i ani myśli się rozpłynąć. Można oszaleć! Zabawne jest to tupanie; złość jak u małej dziewczynki. Na ulicy byłaby opanowana; na bezludziu dała pełny upust swej irytacji. Wspinam się na lesisty pagórek, a potem, przysiadłszy na tym wzniesieniu, obserwuję matkę, która tam w dole, na polance, brodzi w trawie. Posuwa się ze wzrokiem wbitym w murawę. Wypatrywanie grzybów, ziół? Jak kwoczka przechadzająca się po kurniku i rozgrzebująca ziemię w poszukiwaniu ziaren. Moja rodzicielka zatrzymuje się w pewnym momencie, rozgląda wokół ogarnięta paniką. Czyżby była sama, czyżbyśmy, matka i syn, pogubili się wzajem w tym lesie? – Tolek! Wstaję i zaczynam wymachiwać ręką. – Jestem! Uśmiecha się, po czym uspokojona rusza przed siebie, dalej wypatrując grzybów. Las rzednie, pojawiają się pierwsze domostwa. Kot o pięknej sierści w szare i płowe pręgi biegnie ścieżką wzdłuż ogrodzenia. Przystaje na dźwięk mojego kici-kici i pozwala się nawet pogłaskać. Matka przypatruje mu się z sympatią, przy czym iskierka złośliwości błyszczy w jej oku. – Ładny byłby z ciebie kołnierz. Spacer za miasto przypomniał jej wakacje na wsi, gdy miała 10 lat. Wiejskie powietrze tak dobrze na nią podziałało, tak wzmogło apetyt, że chuchro z dnia na dzień przybierało na wadze i ciotka musiała swojej podopiecznej poszerzać sukienki. W owych czasach nie istniała powszechna walka z nadwagą, nie znana była obsesja permanentnego odchudzania się; o osobie zażywnej mówiło się, że „dobrze wygląda”. Kłopoty z garderobą to nie jedyne, co zostało w pamięci. Poza tym – historia z indyczką, stale znikającą na pół dnia. Gdzie ona chodzi? – zastanawiano się. W końcu zniknęła na dobre. Rozglądano się, szukano – nie ma. Mija jeden dzień, drugi – kamień w wodę. Ano trudno, przepadła. Pogodzono się ze stratą indyczki. Zapomniano o niej w końcu. Aż tu raptem pewnego dnia – nadchodzi. Wraca do zagrody otoczona chmarą piskląt. Kłębi się wokół niej ten drobiazg, a ona kroczy dostojnie, „taka mama wspaniała”. Tych właśnie słów, ujętych przeze mnie w cudzysłów, użyła na zakończenie swoich wspominków moja mama wspaniała. Czasami brałem ją z sobą do kina. Przechodząc obok afisza i czytając zapowiedź jakiegoś wartościowego filmu, powiadałem sobie: trzeba to pokazać staruszce. Niech i ona zobaczy coś dobrego, zabawnego. Raz wpadł mi w oko tytuł Przygody Sindbada Żeglarza. Zapragnąłem obejrzeć tę bajkę i kupiłem dwa bilety. Tym razem nie chodziło tylko o to, żeby matce sprawić uciechę. Potrzebne mi było jej towarzystwo. Nie chciałem być osamotniony w sali kinowej. Toż to wstyd: dorosły chłop na filmie dla szczeniaków. Co innego, gdy się siedzi obok jakiegoś partnera lub partnerki. Gdybym był ojcem i miał ośmioletnie dziecko, zabrałbym dziecko. Byłem bezdzietnym kawalerem, więc – zabrałem matkę. W drodze do kina wystrzegam się udzielania swej towarzyszce bliższych informacji. Jakby się przedwcześnie dowiedziała, że będzie to film dla dzieci, prawdopodobnie zawróciłaby do domu. Uznałaby po prostu, że na dziecinadę szkoda czasu. Zamykam więc gębę na kłódkę. Dopiero gdyśmy usiedli naprzeciw ekranu, wyjawiam, że to, co za chwilę zobaczymy, to film... rysunkowy. Matka piorunuje mnie wzrokiem. – No wiesz!... Upływa parę chwil w milczeniu; czekamy na wygaszenie świateł. Dłonie matczyne zanurzają się w damskiej torebce w poszukiwaniu cukierków, po czym słyszę pytanie, kpiącopieszczotliwe, z akcentem sarkazmu: – Chcesz ciuciu? Innym razem był to film Ostatni kowboj. Można by równie dobrze powiedzieć: ostatni Mohikanin. Ten człowiek, który podróżował konno w dobie odrzutowców, który nie posiadał dowodu osobistego, bo „przecież wiem, jak się nazywam”, człowiek nie uznający granic na amerykańskiej prerii i nie rozstający się z kombinerkami, aby przecinać wszystkie kolczaste druty zagradzające jego szlak, choćby ten drut przeciągnięty był na wysokości czterdziestu centymetrów i z łatwością dałoby się go przeskoczyć – taki człowiek musiał skończyć tragicznie. Ogrodzenia na prerii sforsował, ale przez wielopasmową autostradę nie udało mu się konno przedostać: wpadł pod ciężarówkę. Uszedł z życiem, lecz poturbowany, a jego śliczna klacz złamała nogę. Trzeba było ją dobić. Nie pokazano tego na ekranie, widzowie kinowi usłyszeli jedynie strzał. Zerknąłem w bok, by wymienić spojrzenie z siedzącą obok mnie matką. Blask od ekranu oświetlał jej twarz, na której gościł szczególny uśmiech. Jest to taki uśmiech, do którego człowiek zmusza się, aby nie zapłakać.