Alkaloid w PDF
Transkrypt
Alkaloid w PDF
Warszawa 2012 Copyright © 2012 by Aleksander Głowacki Copyright © 2012 by Powergraph Copyright © 2012 for the cover illustration by Rafał Gosieniecki Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Redaktor prowadząca serii: Kasia Sienkiewicz-Kosik Redakcja: Sławomir Spasiewicz, Kasia Sienkiewicz-Kosik Korekta: Tomasz Hoga, Maria Aleksandrow Skład i łamanie: Powergraph Ilustracja na okładce: Rafał Gosieniecki Projekt graficzny serii i opracowanie: Rafał Kosik Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00, fax 22 721 30 01 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected] Wydawca: Powergraph Sp. z o.o. ul. Cegłowska 16/2, 01-803 Warszawa tel./fax: 22 834 18 25, 22 834 18 26 powergraph.pl, sklep.powergraph.pl, e-mail: [email protected] ISBN 978-83-61187-46-2 Printed in Poland, EU CZĘŚĆ I 1898 Przy szóstej ampułce Wokulski się zawahał. Żyroped zahaczał już niemal o wierzchołki fal, a Jaxa tracił siły. Do wejścia do zatoki, gdzie wyspa dałaby im schronienie przed niespodziewanym wiosennym tajfunem, zostało kilkaset metrów. — Podawaj — powiedział siłacz. Mała kropla potu zebrała mu się na czubku nosa, a gdy pochylił się do przodu w dynaprzęży, spadła i rozbryznęła się na tysiąc drobin, które przeleciały przez sito ażurowej podłogi wprost w pianę fal sięgających po ich pojazd. Wokulski zablokował wolant kolanem i odwrócił się, próbując sięgnąć do okulatora Jaxy. Powietrzne studnie niemal Alkaloid | 9 wyrwały mu fiolkę z rąk, w końcu jednak włożył ampułkę wypełnioną oleistą, brązową substancją do dozownika przynitowanego do skleronowego szkieletu żyra i uruchomił pneumatyczny podajnik. Z ledwie słyszalnym w nawałnicy świstem rozprężającego się powietrza mechaniczne ramię zatoczyło półobrót i wbiło strzykawkę z Alką w oko muskularnego młodzieńca wiszącego w napędowej uprzęży. Lecieli teraz kilkanaście metrów nad wodą. Skryli się już niemal w zatoce i porywy tajfunu osłabły, jednak wiatr wciąż przyduszał ich do wody, spychał coraz niżej nad fale. Pierwsze rozbryzgi zmoczyły skórzane pokrycie żyra. Tłok strzykawki nie doszedł nawet do końca, gdy zaczął się Surż. Wokulski, sam nasycony alkaloidem, widzi, jak substancja rozlewa się w potężnym ciele Jaxy, rozbiega niewidzialnymi dla zwykłych ludzi miedzianymi nitkami, odpowiadającymi sieci podskórnie biegnących duktów chyloidalnych. Alka sięga oleistymi palcami do każdej komórki ciała jego towarzysza, unosi je w powodzi wszechogarniającej energii i powracającą falą zabiera do przestrzeni, w której wszystko nabiera innego znaczenia. Młody człowiek, zawieszony w uprzęży wychwytującej najdrobniejsze ruchy jego ciała, odzyskuje siły. Propeler popycha żyro do przodu, a wielkie łopaty sięgające poza obrys pojazdu zrywają bałwany z fal. Mechanizm różnicowych kół i przekładni zwiększa obroty rotora. Statek powietrzny unosi się znad wody i targany porywami wiatru, prześlizguje się pod osłonę wzgórz. Dotarli do Hong Kongu. Zbyt był zmęczony, by podziwiać widok – panoramę zatoki, pełną cudów kolonialnej architektury, poprzedzielaną wysepkami chińskich wiosek i miasteczek. Cień wiatrakopedu odbił się w tafli dziewięciometrowego zwierciadła braci Chance reklamującego Wystawę Światową i prześlizgnął po wodzie portu, w którym flota dżonek tłoczyła się za falochronem, 10 | Aleksander Głowacki rzucana falami na burty brytyjskich transportowców. Tętniąca zazwyczaj życiem przystań przyczaiła się przed huraganem. Jedynym dźwiękiem pozostał trzepot rozdzieranych wiatrem papierowych reklam. Surżu starczyło zaledwie na kilkadziesiąt sekund. Wokulski poczuł, jak propeler traci moc, a żyro przechodzi w lot ślizgowy. Obejrzał się i zobaczył, że Jaxa zwisł bezwładnie w uprzęży. W miarę jak tracili rozpęd, wolant stawiał coraz większy opór. Leniwie kręcący się rotor wciąż utrzymywał ich w powietrzu, jednak energii zmagazynowanej w kole zamachowym nie mogło starczyć na długo. Próbował sięgnąć ręką i sprawdzić, czy chłopak jeszcze żyje, ale ciężkie skórzane ubranie, w którym przyleciał z Makao, nie pozwalało na swobodne ruchy. W tym momencie niespodziewanie, jak to na tych szerokościach, nadszedł zmierzch i lądowisko nagle odcięło się wśród portowych doków ścieżką gazowych latarni naprowadzających ich na cel. Prowadzeni przez nie, przemknęli nad unoszącą się na wodzie reklamą Alki wysypaną pomarańczowym proszkiem i rozszarpaną już nie do poznania przez fale. Lotem koszącym dobrnęli do brzegu prosto nad stalową platformę, gdzie na Wokulskiego oczekiwali miejscowi przedstawiciele jego przedsiębiorstwa. Momentum koła zamachowego wyczerpało się tuż nad ziemią. Obroty rotora ustały i żyro zwaliło się ciężko na stalowy pomost. Delikatny szkielet uległ zniszczeniu od uderzenia, a obaj pasażerowie wypadli na ziemię. Natychmiast podbiegły do nich postacie w kauczukowych płaszczach. Ktoś usłużny osłonił ich parasolem. W poszumie słabnącego deszczu, nie czekając na zachętę Wokulskiego, zaczęli referować sprawy. Jaxą zajęła się grupa chińskich służących. — Sprzedaż osiągnęła stały poziom trzech pudów dziennie... Wokulski pozwolił mówić głównemu intendentowi, zrzucając jednocześnie skórzany podróżny surdut nadszarpnięty wypadkiem. Alkaloid | 11 Poprawił płaszcz zarzucony mu na ramiona przez służących i słuchając raportu, ruszył w stronę wyjścia. — ... i zamyka się łączną sumą dwunastu tysięcy marek polskich. — Intendent zakończył swoją wypowiedź. Wokulski wziął podany mu kubek. Mały łyczek dekoktu z bulwy odświeżył mu umysł. — Jaką mamy teraz stopę reinwestycji? Po odpowiedzi policzył szybko w pamięci koszty utrzymania placówki w Hong Kongu. Działali na granicy opłacalności. — Bez poszerzenia sieci dystrybucji nie przebijemy się z naszą ofertą. — Teraz do raportowania wziął się Główny Planista. — Tym zajmę się osobiście. Jak idą prace nad traktatem? — Jeśli Brytyjczycy dostaną Nowe Terytoria, będziemy musieli zamknąć fabrykę... Podniósł głowę. Stanęli przed kolonialnym ratuszem w Wiktorii. Wymyślny zegar astronomiczny pokazywał godzinę siódmą wieczorem lokalnego czasu. Był 23 czerwca 1898 roku. Do podpisania traktatu został niecały tydzień. Wydłużył krok, a jego pracownicy musieli prawie biec, żeby nie zostać w tyle. Wyszukał wzrokiem swojego lokaja. Wu Chu Wei zawsze rozumiał go bez słów. Podał Wokulskiemu lśniący cylinder i grubą mahoniową laskę. — Dalej dam sobie radę sam — powiedział Wokulski do biegnących za nimi ludzi. Wu Chu Wei wskazał mu drogę do transdymensjałki. — Na teren Wystawy — rzucił Stanisław i rozparł się wygodnie na pikowanych siedzeniach. Kabina zahermetyzowała się z cichym mlaskiem i wkrótce odezwał się uspokajający turkot chemicznej maszyny napędzającej soczewkę deflektora. Pogrążył się w pospiesznych rachunkach. Nawet pobieżna buchhalteria pozwalała wysnuć jeden wniosek – firma potrzebuje żywej gotówki. Ostatnimi czasy pieniądz nie był tani, a przedsiębiorstwo potrzebowało go coraz bardziej. Rozważał już wcześniej 12 | Aleksander Głowacki zrzeczenie się papierów dłużnych hongu Jardine’a i Mathesona, ale emisja pochodnych w postaci akcji Indochińskiej Kompanii Żeglugi Parowej znów podwyższyła atrakcyjność ich aktywów. Nie mniej istotny był sentyment, którym darzył od dawna już nieżyjącego doktora Jardine’a. Fundament fortuny Szkota opierał się na przemycie opium, statut brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej pozwalał bowiem swoim pracownikom, którzy przekraczali granicę, na wwiezienie do Chin dwóch zwolnionych z kontroli celnej skrzyń. Podobieństwo do własnej sytuacji wydawało się Wokulskiemu aż nadto znaczące. Mimo wszystko musiał znaleźć fundusze, a niska stopa dyskonta kusiła do upłynnienia weksli dłużnych i poprawienia płynności spółki – budowa fabryki w Hong Kongu poważnie bowiem nadwerężyła jej zasoby finansowe. Do kolonii po raz pierwszy zawitał przypadkiem, gdy powracał z Alaski, a rząd rosyjski po raz kolejny odmówił mu wizy tranzytowej, pamiętając o nieudanej próbie uwolnienia syberyjskich zesłańców. Szukał tylko połączenia z Europą, licząc na transport którymś z licznych zawijających tu statków, ale nieoczekiwanie dla samego siebie został dłużej, zafascynowany polityczną rozgrywką, której stał się świadkiem. Zatelegrafował do Rzeckiego i zamówił regularne dostawy alkaloidu na własne potrzeby, dzięki czemu mógł w spokoju przypatrywać się brytyjskim intrygom prowadzącym do powiększenia terytorium kolonii. Wkrótce postanowił skorzystać z okazji i poszerzyć rynki zbytu dla Alki, dostrzegając w chińskich triadach doskonałą sieć dystrybucji. Brytyjczycy, po okresie początkowej wrogości związanej ze zwycięstwami Zulusów, od czasu, gdy w tajemnicy zaczął dostarczać im alkaloid, patrzyli na niego dość przychylnie. Interes zaczął się rozrastać, a w jego głowie coraz bardziej krystalizował się Plan. Gdy szedł w kierunku budynków ekspozycji, zauważył kilka drobiazgów – innych kątów, nowych materiałów, niespotykanych zestawień kolorów – składających się na zmysłowość nowej epoki. Rodził się nowy styl, choć poprzedni jeszcze nie do końca się skrystalizował. Młyn przemian kręcił się od dwóch dekad w tempie, za którym nikt nie nadążał. Dobrze pamiętał poprzednią Wystawę, urbanistyczny pean na cześć ideologii postępu. Sekwencja zdarzeń, które od tamtego czasu doprowadziły do upadku przedalkaloidowego porządku, była krótka. Początek wojny brytyjsko-zuluskiej, pojawienie się Przemienionych, klęska korpusu Kitchenera, upadek kolejnych kolonii w Afryce. Feeria alkaloidowych Alkaloid | 15 wynalazków. Krystaliczny świat Świętej Ligi zamienił się w szklisty ocean potencjalności, roztopił się, jakby nigdy nie istniał. Heglowska konieczność historyczna stała się pośmiewiskiem ulicznych kuplecistów. Poczucie chwiejności, wszechobecność chaosu, wszystko to nadawało Wystawie Światowej w Hong Kongu zupełnie nowy charakter, tworzyło niespotykaną, wybuchową mieszankę. Stęchlizna rozkładu imperialnej Europy nie docierała do Azji. Rodził się Nowy Ład. Ani lepszy, ani gorszy od poprzedniego. Wokulski wiedział jednak z całą pewnością, że cokolwiek się w tym procesie wykrystalizuje, należeć może do niego. Pod warunkiem, że dobrze odegra swoją rolę. Przez główną bramę Wystawy w obie strony przelewał się tłum zwiedzających. Nad ich głowami unosił się rój latających pojazdów, dokładając do ludzkiego zgiełku szum maszyn. 16 | Aleksander Głowacki Zaraz po wejściu jego uwagę przyciągnął znajdujący się po prawej stronie pawilon Interzony Szanghaj. Świeżo wyrwana spod brytyjskiej kurateli kolonia hucznie świętowała wolność. Nie pożałowali pieniędzy na reprezentacyjny budynek. Swoim kształtem może zbyt wyraźnie nawiązywał do bulwy Buszmena, ale nie było się czemu dziwić. To na pośrednictwie w handlu Proszkiem oparli ekonomiczny sukces, który nie tylko pozwolił im wyzwolić się spod zarówno brytyjskich, jak i chińskich wpływów, lecz także umożliwiał extravaganzę codziennego życia, z której szybko stali się sławni. Szaleństwo miasta Shenów przejawiało się również w ufundowanym przez nich pawilonie – odwróconej piramidzie stojącej na czubku i obwieszonej ultracienką złotą folią, która, zwisając luźno, szumiała w powiewach wiatru. Wokulski nie do końca był pewien, czy powinien się cieszyć z powstania nowej, niezależnej od niego Interzony, czy też postrzegać w niej konkurencję dla pozostającej całkowicie pod jego kontrolą Interzony Polska. Dopóki jednak kontrolował produkcję Alki w Hong Kongu, Iszyci nie stanowili dla niego prawdziwej konkurencji. W złocistym zwierciadle odbijał się pobliski pawilon wszechniemiecki – pogrobowiec mrzonki umierającego w zapomnieniu Bismarcka. Mimo że nie udało mu się dopiąć zjednoczenia księstw niemieckich, a może właśnie dlatego, ich władcy w niekosztownym geście wystawili wspólny pawilon. Jego forma nawiązywała do lżejszych od powietrza maszyn Lilienthala – w całości zbudowana z metalu Geista, unosiła się nad głowami zwiedzających. Spory ich tłum oczekiwał w długiej kolejce do balonowej windy, która zabierała do wnętrza budowli. Kolejne pawilony przynosiły jeszcze większe zachwyty – czy to chińska pagoda z grubego, przezroczystego szkła, której ściany były hiperbarycznym akwarium wypełnionym egzotycznymi głębinowymi rybami rozświetlającymi swoim blaskiem wnętrze pawilonu, czy też ascetyczna budowla Alkaloid | 17 Królestwa Wszechskandynawii: biały prostopadłościan, pozornie ubogi formalnie, lecz przejmujący w swej funkcjonalnej prostocie. W czasie tego krótkiego spaceru najbardziej zdumiał go jednak układ urbanistyczny Wystawy. Jakże dalekie były jej tereny od organizacji przestrzeni, do której przywykł! Sieć uliczek splatających poszczególne pawilony w całość nijak się miała do przejrzystego układu francuskiego, niemieckiego czy chociażby amerykańskiego miasta. Wytyczone drogi splatały się w przypominającą rozetę sieć krótkich połączeń przecinających się pod wszelkimi możliwymi kątami. Mimo wyraźnego poczucia dziwaczności takiego rozwiązania, wkrótce stało się dla niego oczywistym, że ma ono swoje zalety. Tysiące zwiedzających Wystawę osób przemieszczało się po niej sprawnie, a na skrzyżowaniach dróżek nie tworzyły się zatory. Choć z początku myślał, że nie uda mu się odnaleźć w łańcuszku ścieżek, to już po kilku minutach przedzierał się pewnie przez tłum zwiedzających, zmierzając wprost do celu. Porównując swój wygodny, lecz nieco sfatygowany surdut z ubraniami otaczających go ludzi, zdał sobie sprawę, że nie nadąża za zmianami w modzie – surdutami wypieranymi przez tużurki, tużurkami zastępowanymi przez marynarki, skracającymi się sukniami, zwężającymi nogawkami, korowodem zmian, których nie planował, a które były wartością dodaną przypadkowego eksperymentu z zakresu chemii ożywionej. Widoczny z daleka pawilon Interzony Polska, choć niewielki, przyciągał wzrok. Wokulski dopiero po chwili zrozumiał, że to, co wydawało mu się grą światłocieni, deformacją architektonicznej formy wywołaną przez zmieniającą się perspektywę podczas zbliżania się do pawilonu, było w istocie permutacjami konstrukcji, tańcem krzywizn i brył. 18 | Aleksander Głowacki — To tylko kolejna pochodna pańskiego odkrycia. — Ochocki wybuchnął śmiechem, widząc minę Wokulskiego. Ten, sam nie wiedząc kiedy, przedarł się przez tłum niemal pod samo wejście do polskiego pawilonu. Polski – słowo, które odchodziło powoli do lamusa, Alka bowiem zmieniała język, ten zaś, jak chcieli niektórzy myśliciele, zmieniał świadomość. — Wolę prostsze wyjaśnienie, wedle którego świadomość zmienia swój sposób ekspresji. — Ochocki wszedł w jego myślotok w typowy dla siebie, telepatyczny sposób. Był dość wysokim, postawnym mężczyzną z jowialną twarzą, który – mimo prostych słowiańskich rysów – uchodzić mógł za przystojnego. Miał szopę potarganych włosów poprzetykanych nitkami siwizny. Jego śmiech był zaraźliwy, a śmiał się cały czas, wręczając coś przechodniom. Wokulski zdał sobie sprawę, że widział rozdawane przez Ochockiego przedmioty niesione przez gości Wystawy. — Defleutor — wyjaśnił wynalazca i zaprezentował szybko swoje dzieło. W okutym miedzią wizjerze, do którego dał mu zajrzeć, przelewały się świetliste plamy. Wokulski skupił się na obrazie i poczuł, jak jego umysł zaczyna dryfować w niekontrolowanym kierunku, w rozleniwieniu dającym się porównać z doznaniami początkowej fazy zanurzenia w komorze deprywacyjnej. Z trudem oderwał się od okularu. Postanowił nie pytać o przeznaczenie urządzenia. Nikt nie mógł nadążyć za rozbuchaną wyobraźnią wynalazcy. Znajdując w swojej poczcie jego kolejne konstrukcje, czasem żałował dnia, w którym poczęstował Ochockiego Alką. Wynalazca miał bowiem w sobie coś, co wynosiło go ponad zwykłych ludzi, zestaw cech widywanych u czarowników i świętych, charyzmatycznych władców i naukowców, którym Wokulski sprzedawał Alkę. Czytał bezbłędnie ludzkie nastroje, choć wyśmiewał Stanisława, gdy ten używał słowa „telepatia”. Mówił, że to tylko intuicje. Wokulski nie miał jednak wątpliwości, że musi chodzić o ponadzmysłowy kontakt. Alkaloid | 19 Nic, co wiązało się z Ochockim, nie dziwiło Wokulskiego, tym bardziej więc nie zdziwił się, gdy ten, odpowiadając na niewypowiedziane pytanie, oświadczył: — Bardzo słusznie, że nie chcesz się pan pytać. A Alkę znalazłbym sam. I znów się zaśmiał. — Czasem żałuję, że tak nie było, że to odkrycie spadło na moją prostą głowę. — Bez fałszywej skromności, panie Stanisławie. Czego tu żałować? — Niepohamowanej ciekawości — powiedział Wokulski, rozglądając się. Tłum, przelewający się wokół, przybył tu najwyraźniej właśnie w poszukiwaniu defleutora. Napierali na Ochockiego, podając mu zwitki pieniędzy, przepychając się jeden przez drugiego. Zapewne przez te kilka tygodni od czasu otwarcia Wystawy przyrząd stał się szalenie modny. Tak było też z wcześniejszymi wynalazkami Ochockiego, przy których lżejszy od powietrza metal Geista wydawał się błahostką. — Żałujesz pan, żeś ciekawy jak małpiszon z naczelnych? Żałujesz tego, co się zdarzyło nudnego wieczoru w Zululandzie? Kiedyś może mi pan wreszcie o tym opowiesz. — Po raz kolejny muszę panu powtórzyć, że nie ma o czym opowiadać. Czekałem na parostatek, miałem za dużo czasu, bulwę Buszmena i ziemię koltanową pod ręką. Kilka retort i odczynników. Reszta to przypadek. — Oczywiście, że przypadek. Pytanie tylko, jak go odczytać. Ochocki odgarnął z siedziska krzesła stos swoich przedmiotów. — Zostaw pan te zabawki i czcze pogaduszki — powstrzymał go Wokulski. — Mam coś, co każe się panu naprawdę wysilić. Gdzie moglibyśmy spokojnie porozmawiać? Ochocki zawołał kogoś, poprosił o zastępstwo i poprowadził Wokulskiego ażurowym korytarzykiem przyklejonym do bryły 20 | Aleksander Głowacki pawilonu. Schowali się w małym kantorku, a Ochocki zaciągnął drzwi i okna siatkowatym, połyskującym materiałem. — Nieprzeniknione dla fal dźwiękowych. Można wypróbować — zaproponował Wokulskiemu. — Później. Czego pan potrzebujesz, żeby przenieść fabrykę Alki z Kau Yi Chau? Ochocki zagryzł wargę. Wokulski uwielbiał te momenty, chwile, gdy wynalazca zagłębiał się w sobie. Czuł się wtedy tak, jakby uczestniczył we włamaniu do sejfu rzeczywistości. — Będę potrzebował dwóch sterowców, żurawia hydraulicznego... Ochocki rzucił się od razu do praktycznego aspektu przedsięwzięcia. Zamilkł, rozważając swój plan. — ... i pogody przez kilka dni — dokończył niewypowiedzianą myśl. — Dokąd się właściwie przenosimy? — To najsłabszy punkt planu. Niczego nie wymyśliłem. Co pan proponujesz? — Kontynentalne Chiny odpadają. Makao? — Portugalczycy nie zapomnieli Angoli. — Firma Wokulskiego nie jest odpowiedzialna za podboje zuluskiego imperium. — Ochocki tylko machnął ręką, nie chcąc się wdawać w dyskusje, przez które przechodzili już tysiąc razy. — Japonia? Turbokołowiec nie zdąży dopłynąć na czas. — Indie Holenderskie? — Fatalny klimat do przechowywania grzybni. Poza tym w porze monsunowej absolutnie niedostępne. Obaj umilkli. — Monsun. Pogoda nie sprzyja sterowcom. Po dłuższej chwili milczenia wpadli razem na ten sam pomysł. — Moglibyśmy przetestować to w myślarium — powiedział Wokulski. — Tyle że najbliższe jest w Warszawie. — I tu muszę pana zaskoczyć. Zapraszam do środka — zaproponował Ochocki i wskazał wąskie przejście w tyle pomieszczenia. Alkaloid | 21 Wejście do środka pawilonu nie rozwiązywało tajemnicy zmiennokształtności budynku. Sieć miedzianych rurek oplatających ażurowe dźwigary sugerować mogła hydrauliczny napęd, jednak nawet pobieżna znajomość praw przepływu cieczy podpowiadała, że ciśnienie potrzebne do uruchomienia takich mas przy tak niewielkich przekrojach dalece przekraczało wytrzymałość znanych materiałów. — Przy doborze surowców pomagał nam Geist. — Ochocki znów wtrącił się w myśli Wokulskiego. Konstrukcja, zaprojektowana ze skleromagnezowych elementów, oświetlona była wewnątrz zmodyfikowanymi świecami Jabłoczkowa. Prąd stały dostarczało napędzane turboparowymi kotłami dynamo Gramme’a. Cała instalacja elektryczna, rozpowszechniona już w Europie, stała się absolutną sensacją wśród Azjatów. Światło wylewające się przez proste okna pawilonu przyciągało tłumy jak muchy; przybyszów nie odstraszał nawet ból oczu nieodłącznie związany z nadmierną ekspozycją na promieniowanie nadfiołkowe. Ochocki wyjął gogle ochronne z polerowanego bursztynu i plątaniną korytarzy poprowadził Wokulskiego do serca pawilonu. Przeszli przez grubą, zamykaną pokrętłem śluzę, zostawiając za sobą tłumy zwiedzających. Ich kroki odbijały się echem po korytarzach wyłożonych zielonym marmurem. — Wejście jest na końcu — wskazał Ochocki, gdy zeszli długimi, wijącymi się w dół schodami. — Rozwiązałem wreszcie kwestię zasilania myślarium. — Tak jak sugerowałem? Napęd kaloryczny? — zainteresował się Wokulski. — Nie inaczej. Musiałem tylko znaleźć materiał hiperprzewodzący – oczywiście w tym też pomagał mi Geist. Ma to jedynie taką niewielką wadę, że musimy zjechać naprawdę głęboko. Alkaloid | 23 Drzwi na końcu korytarza okazały się wejściem do windy. Ochocki zamknął je za nimi i odblokował dźwignię. Kabina zaczęła opadać, nabierając coraz większej prędkości. — Mamy hamownię Otisa — pochwalił się z uśmiechem małego dziecka. — Jak udało się panu zbudować to wszystko w kilka miesięcy? — Wokulski skupił wzrok na rozmywającym się szybie windy. — Gdyby nie myślarium, zamknąłbym budowę w kilka tygodni. Wiedziałem, że Wystawa zatrzyma mnie tutaj na dłużej, a nie potrafię bez niego pracować. — Inwestycja się zwróciła? — W Wokulskim odezwała się żyłka handlowa. Ochocki znów się roześmiał. — Teraz się zwróci. Obmyślimy nowy plan. — A kwestie bezpieczeństwa? — Mówimy o brytyjskich szpiegach? — Brytyjskich, zuluskich, dowolnych... — Oczywiście nie trzeba wielkiego wysiłku, aby domyślić się, iż pod pawilonem znajdują się dodatkowe pomieszczenia. Samo myślarium zostało jednak schowane w antyfałdzie. — Czyli... — Wybacz mi pan, ale tłumaczenie zajęłoby zbyt wiele czasu. Musi ci wystarczyć informacja, że to praktyczne zastosowanie fizyki kęsowej, a ta... Wokulski uniósł dłoń. — To wystarczy. Nie ma takiej dawki Alki, która pozwoliłaby mi zrozumieć najprostszą nawet rzecz opierającą się na logice Kęsu. — Ostrzegałem... Koniec rozmowy zbiegł się w czasie z zatrzymaniem windy. Ochocki wyszedł z kabiny i w zamku szyfrowym na bocznej ścianie przekręcił zegary. Ściana zamykająca krótki korytarz rozmyła się w niebycie. 24 | Aleksander Głowacki — Za nią zaczyna się antyfałd. Nie miałeś pan jeszcze okazji korzystać w takich warunkach z myślarium, muszę cię więc ostrzec, że zaburzone są w nim prawa kauzalistyki. — To znaczy? — Myślarium, jak sam wiesz, jest kryptograficzną maszyną przetwarzającą impulsy wprowadzane szeregowo w macierz równoległą. Już samo to zaburza normalny ciąg przyczynowo-skutkowy. W tym jego konkretnym modelu oprócz przemiany percepcji Dasein nakłada się także dekonstrukcja strumienia czasowego. — Wystarczy. Myślę, że i tak mi tego nie wytłumaczysz. Powinienem sobie poradzić. Korzystamy z Alki? — To już pańska działka. Ja jeszcze nie wypróbowałem kombinacji myślarium, antyfałdu i alkaloidu. Pan jesteś ekspertem. — Tak będzie łatwiej, jak sadzę. Gdyby zaistniały istotne zaburzenia w Surżu, pomogę się panu wydostać. — Wokulski mówiąc to, uchylił klapę jaskółki i podał wynalazcy ampułkę Alki. Ponieważ doświadczył już wszelkich form subtelnych szykan ze strony dyplomacji brytyjskiej, cztery godziny oczekiwania w dusznej salce na stołku pozbawionym oparcia nie wydały mu się szczególnie wyuzdaną próbą wyznaczenia odpowiedniej formy relacji pomiędzy rządem Jego Królewskiej Mości a kupcem Wokulskim. Rozejrzał się po poczekalni, lecz nie znalazł w niej nic ciekawego. Na gzymsie nad kominkiem siedziała mała, udomowiona sowa. Ekstrawaganckie zwierzę domowe, pomyślał. Całkowicie ignorował schizofreniczne próby ustawienia go w pozycji petenta, cierpliwie przebijając się przez warstwy urzędniczej buty i drobniutkie igiełki administracyjnych Alkaloid | 27 upokorzeń. Pozwalał im wyżywać swoją frustrację, niepewność, strach i spokojnie podążał ku swoim celom. Alka stawała się powoli osią światowego equilibrium i choć w oficjalnym obiegu wciąż traktowana była jako używka, zabawka kolorowych prowadząca do zepsucia i występku, to przenikała powoli do społecznego krwiobiegu. Potrzebował jeszcze kilku lat, by stała się paliwem, bez którego cywilizacyjny silnik sobie nie poradzi. Bulwa stanowiła jedyny towar, który spinając ze sobą Imperium Brytyjskie i Zulusów, stwarzał płaszczyznę wymiany, trwającej mimo naskórkowych pozorów ciągłej wojny i rzeczywistych konfliktów zbrojnych toczących się od lat w całej Afryce, a ostatnio również i na Bliskim Wschodzie. Strumień bulwy płynął do Europy, Unii, Konfederacji, Azji, a w drugą stronę wysyłano maszyny, broń, lekarstwa. Na początku Wokulski kontrolował niemal cały ten handel, ale jego monopol nie trwał długo. Tym razem postanowił nie powtarzać tego błędu. Tylko on znał proces ekstrakcji Alki. Na razie powstawało jej niewiele, w nielicznych laboratoriach, między innymi tu – na wyspie Kau Yi Chau, poza brytyjską jurysdykcją, a także w Szanghaju i w Polsce. Oleista substancja była nową jakością, luksusowym towarem dostępnym dla nielicznych – nie z racji swojej ceny, lecz dlatego że tylko nieliczni potrafili jej bezpiecznie używać. Dopóki nie osiągnął swojego celu, musiał szlifować siedziska niewygodnych krzeseł i cierpliwie czekać, aż pogardliwym tonem zostanie zaanonsowany jakiemuś podrzędnemu urzędniczynie, który służyć będzie jako łącznik z prawdziwymi decydentami. Wyjrzał przez okno. Uliczka, obwieszona pasami płótna pokrytymi chińskimi ideogramami, prowadziła prosto na zachód. Gdy patrzyło się w jej prześwit, na horyzoncie dostrzec można było powód jego dzisiejszej wizyty u gubernatora. Kau Yi Chau. Miejsce, w którym kilka miesięcy temu 28 | Aleksander Głowacki otworzył trzecie laboratorium zajmujące się ekstrakcją Alki. Wydawało się ono idealne – trudno dostępne, z dużą ilością drzewa na opał. Do wybranej przez niego doliny prowadziła droga wyłożona płytami piaskowca, wrzynając się wysokim parowem w skalny masyw i tworząc w ten sposób naturalną linię obrony. Był tam dziś rano, jeszcze przed wizytą w brytyjskim poselstwie. — Jądro jest nienaruszone. — Chiński zarządca gorliwie oprowadzał go po fabryczce. — Wszystko zgodnie z pana zaleceniami. Od stalowego ogrodzenia proces wykonują automatony. — Karty żakardowe są zabezpieczone? — Żakardowe? — Chińczyk najwyraźniej nie zrozumiał skomplikowanego słowa. — Karty sterujące. Te z otworami. Alkaloid | 29 — A, tak — pojął wreszcie zarządca. — Jak pan kazał, zamknięte w kasetce sterującej zabezpieczonej podwójnym zamkiem. Do ich załadowania potrzebny jest drugi klucz, który ma wyznaczony przez pana człowiek. Pojawia się tu co rano przed rozpoczęciem pracy. Proces produkcji był więc bezpieczny. Wokulski podszedł do stalowego płotu odgradzającego zautomatyzowaną część fabryki, nazywaną przez zarządcę jądrem, od rejonu obsługiwanego przez ludzi. Patrzył na niezrozumiały balet miedzianych automatonów zaprojektowanych przez Ochockiego. Napędzane małymi parowymi silnikami toczyły się na odlewanych żeliwnych kołach, wyszukując najkrótszą drogę pomiędzy składowiskiem półproduktów a położoną nieco dalej strefą syntezy. Omijały się, zaprzątnięte swoimi obowiązkami, zupełnie jakby były żywymi istotami, a nie skomplikowanymi zegarowymi mechanizmami sterowanymi za pomocą podziurawionych wstęg przewijających się przez najeżone kolcami bębny. Zawartość pojemników była oznaczona symbolami i tylko Wokulski wiedział, jakie substancje się w nich kryją. Bardzo dbał o zachowanie sekretu produkcji Alki, więc wiadomość, którą otrzymał kilka dni temu w Warszawie, poważnie go zatroskała. Jego szpiedzy na dworze cesarzowej Dowager donieśli o nowym, tajnym porozumieniu pomiędzy Wielką Brytanią a Chinami. Hong Kong bez wątpienia potrzebował nowych terytoriów do swojego dalszego rozwoju i Konwencja w sprawie włączenia Nowych Terytoriów nie zaniepokoiłaby go zupełnie, gdyby nie fakt, że obejmować miała również Kau Yi Chau. To nie mógł być przypadek i pozostawało mu tylko pluć sobie w brodę, że przegapił tak oczywisty fortel ze strony Brytyjczyków. Jego kontakt na dworze twierdził, że podpisanie konwencji jest kwestią kilku dni. Nowe Terytoria przejść miały pod brytyjską jurysdykcję w sobotę. Do tego czasu nie 30 | Aleksander Głowacki było szans, żeby zdemontować i bezpiecznie ukryć fabrykę Alki. Mógłby ją oczywiście zniszczyć, ale to zatrzymałoby ekspansję jego przedsiębiorstwa na długie lata. — Masz przy sobie klucz? — Oczywiście. — Na razie wstrzymamy produkcję do piątku. Zabieram karty ze sobą. Wspólnie wyłączyli fabrykę, odsyłając mechanicznych pracowników do magazynów. Wokulski schował zwój kart w gutaperkowanej torbie na piersi. — Otworzysz to o dziesiątej wieczorem w piątek — powiedział, przekazując zarządcy zalakowany pugilares. — Znajdziesz tam dokładne instrukcje, które masz wykonać krok po kroku. Do tego czasu nie wolno ci opuszczać terenu fabryki. Chińczyk kiwnął posłusznie głową. Wokulski nie miał wątpliwości, że jeśli nie uda mu się powstrzymać podpisania konwencji, jego przedstawiciel zadba, żeby z fabryki nie pozostało nic prócz kupy gruzu. Brytyjczycy bez wątpienia przejrzą wszystkie najmniejsze ślady pozostałe po manufakturze, próbując na ich podstawie przeniknąć sekret produkcji Alki. Nawet teraz, jak wiedział, nie odstępowały ich liczne spojrzenia uważnych obserwatorów umieszczonych na sąsiednich wzgórzach, szpiegów czujnie śledzących każdy krok pracowników fabryczki. Organizacja pracy nie pozwalała domyślić się szczegółów procesu ekstrakcji Alki przez samą obserwację, gdyby jednak brytyjskie Secret Service Bureau miało okazję zbadać choćby pozostałości po zabudowaniach, część jej tajemnic zostałaby odkryta. Wizyta w poselstwie była tylko pretekstem. Nie liczył oczywiście, że uda mu się rozwiązać kwestię Kau Yi Chau oficjalnymi kanałami. Próba spotkania z kanclerzem misji w Hong Kongu była tylko przykrywką dla odnowienia kontaktu z Lyttonem, pierwszym baronem Bulwer-Lytton. Pracował Alkaloid | 31 on jako sekretarz ambasady, może niezbyt pilnie wypełniając swoje obowiązki, za to bardzo sumiennie odwiedzając liczne zdelegalizowane przez Anglików salony deprywacyjne. Choć dostarczane przez nie przyjemności warte były swojej ceny – czy też może właśnie dlatego – korzystanie z nich kosztowało zazwyczaj małą fortunę, na którą zubożały baron nie mógł sobie pozwolić. O tej niedogodności gnębiącej młodego dyplomatę wkrótce doniesiono Wokulskiemu. Ten chętnie wsparł eksperymentatorską pasję Lyttona, zaganiając go powoli w matnię finansowej zależności, która przerodziła się w początkowo subtelny, później zaś coraz bardziej oczywisty szantaż. Drzwi do pomieszczenia, w którym oczekiwał Wokulski, otworzyły się. Baron napierał na nie plecami, chroniąc pliki raportów, które trzymał przed sobą. Wokulski przytrzymał mu drzwi. — Dziękuję — powiedział młodzieniec. — Na mnie zawsze może pan liczyć — wyszeptał mu do ucha Wokulski, wywołując efekt tak piorunujący, że zaraz potem musiał zaangażować się w zbieranie papierów rozrzuconych przez zaskoczonego dyplomatę. Podnosząc jedną ze stron, zwrócił uwagę na pierwsze zdanie u góry, które brzmiało: „To była ciemna, deszczowa noc”. — Czego znów ode mnie chcesz? — szepnął baron, gdy kucnęli obok siebie nad stertą rozsypanych dokumentów. — Musimy pomówić. — Wokulski machnął ręką, ucinając słowa, którymi zamierzał go zalać Lytton. — To może być nasza ostatnia rozmowa — dodał i uchylił klapę skórzanego pugilaresu, pokazując baronowi plik kompromitujących go papierów. — Wszystkie mogą do ciebie wrócić. — Jak śmiałeś je tu przynieść?! — Dyplomata rozejrzał się nerwowo. — Znajdźmy może spokojniejsze miejsce do rozmowy — zaproponował Wokulski. 32 | Aleksander Głowacki Baron kiwnął głową, zatrzasnął drzwi, którymi tu wszedł, po czym doskoczył do drugich drzwi prowadzących do pokoju i je również zamknął na mały skobel. Sowa, siedząca dotąd spokojnie na sztukaterii, zerwała się i krążyła teraz pod sufitem. Młody Anglik rozejrzał się i nacisnął kawałek gzymsu, odsłaniając w ten sposób ukryte schodki. Kiwnął palcem na Wokulskiego, by ten wszedł do środka, po czym z powrotem odblokował obie pary drzwi i szybko przeszedł przez tajne przejście, zamykając je za sobą. — Tu możemy spokojnie rozmawiać. Wokulski zlustrował twarz barona. Mężczyzna miał mocno błękitne oczy, nieco rozchylone wargi i lekko opuchniętą twarz pozostającą w kontraście z wychudzoną sylwetką – obraz typowy dla miłośników deprywacji. — Właściwie co pan tu robi?! — zaczął Anglik niespodziewanie ostrym tonem, u niego wręcz niespotykanym. — Muszę wyjaśnić kilka niepokojących szczegółów Konwencji. I pan wydaje mi się osobą, która może mi w tym pomóc. — To nie jest dobry czas, a przynoszenie tych dokumentów do ambasady jest wysoce lekkomyślne — Lytton wyjrzał przez niewielki wizjer, z którego do mrocznej klatki schodowej sączył się promień światła — i wysoce niebezpieczne. Zarówno dla mnie, jak i dla pana. Przez ściany dało się słyszeć terkot transdymensjałki – rzadki dźwięk w mieście obsługiwanym głównie przez riksze i lektyki. Baron wyjrzał znów przez wizjer. — A więc jednak przyjechał. Niech pan spojrzy. Odsunął się, robiąc miejsce Wokulskiemu. Ten wyjrzał na ulicę. Z dorożki wysiadł mężczyzna spowity w czarny płaszcz. Spod melonika wystawały skołtunione, ciemne włosy. W jego ruchach było coś niepokojącego. — Kim on jest? — zapytał Wokulski. Alkaloid | 33 — Nie wiem. Słyszałem tylko pogłoski. Ale skoro widzę pana tutaj, zaczyna mi się to składać w całość — powiedział Lytton i popatrzył znacząco na pugilares. — Garść pogłosek za zapiski naszej długoletniej przyjaźni. — Uśmiechnął się Wokulski. — Czuję się urażony, że pan ją tak nisko cenisz. Co innego, gdyby mógł mi pan pomóc z przeredagowaniem kilku ustępów w Konwencji... — Konwencja jest nie do ruszenia. Wczoraj wysłaliśmy ją do Pekinu. Nikt oprócz króla nie ma już prawa nic w niej zmienić. — Skąd ten pośpiech? — zapytał Wokulski. — I kto dopisał tam Kau Yi Chau? — Sam tego nie rozumiem. Kau Yi Chau to sprawka Księżnej. Wokulski zastanowił się nad odpowiedzią. Księżna, jak wiedział od samego początku, była żywo zainteresowana przejęciem tajemnic hodowli i przetwarzania Alki. Baron odwrócił się gwałtownie. — Czy masz pan przy sobie jakieś karty?! — niemal wykrzyknął. — To o to chodziło! Podsłuchałem rozmowę – mówili, że ktoś ma przy sobie karty i że to właściwy moment, żeby uderzyć! Mówili o panu! Wokulski zdał sobie sprawę, że został wciągnięty w pułapkę. Doskoczył do barona, chwycił go za klapy i potrząsnął. — No więc kim on jest? Przyjechał mnie zlikwidować? Puścił młodzieńca i zaczął się gorączkowo zastanawiać. Pozwolił sobie na skupienie zbyt wielu nitek w jednym miejscu. Miał przy sobie zapis procesu produkcji, co było wysoce niefortunne. Niestety, chociaż pozostawił instrukcje zniszczenia fabryczki, jej ruiny i tak przeszłyby w ręce Brytyjczyków, a za pomocą kart żakardowych można by odtworzyć po części recepturę wytwarzania Alki. Baron wyraźnie zwlekał z odpowiedzią. — Trzymaj i mów, kim on jest. 34 | Aleksander Głowacki Wokulski wepchnął pugilares w ręce rozmówcy. — To podobnież nasza odpowiedź na Przemienionych. Mamy ich dopiero kilku i są rozchwytywani. Ale to ma sens. Ten przyjechał po ciebie. — Lytton obszedł kilka razy pomieszczenie. — Te wszystkie półsłówka, to dotyczyło ciebie. „Nikt inny nie stawi mu czoła”, mówili. — Dokąd prowadzi ta klatka schodowa? — zapytał Wokulski, przerywając jego mamrotanie. — Właściwie donikąd. Do starej sali konferencyjnej. Ale to droga bez wyjścia, stamtąd można się wydostać tylko przez główny hall. — A w dół? Baron nie zdążył odpowiedzieć, w tej chwili otworzyły się bowiem drzwi do tajnego przejścia i stanął w nich mężczyzna w meloniku. W panującym półmroku nie dało się dostrzec rysów jego twarzy. Czarny, lejący materiał odcinał się ciemną plamą na tle zarysu framugi. Lytton czmychnął, zabierając pugilares. Wokulski bezwiednie sięgnął po okulator. Poczuł, jak oblewa go fala zimnego strachu. Zazwyczaj nie bał się nieznanego, ale wzmianka o Przemienionych zrobiła swoje. Ochocki wyjaśniał mu to wcześniej krótko: — Alkaloid nie działa bezpośrednio na mózgowie. Za jego efekty odpowiedzialne są produkty diakryzmu organicznego. — Czyli...? — Wokulski zwykle często mu przerywał, prosząc o dodatkowe wyjaśnienia. — Diakryzm to cześć syndiakryzmu, wszystkich reakcji chemicznych w organizmie, zarówno tworzenia, jak i rozpadu. — Czyli diakryzm to po prostu rozkład. — Kontrolowany rozkład, powtarzalny wewnątrz organizmu. Efekt działania fermentów. Te każdy z nas ma albo różne, albo działające z niejednakową siłą. Stąd efekty jej działania mogą być tak rozbieżne... — ... w zależności od tego, jaki zestaw fermentów posiada organizm — dokończył Wokulski. Alkaloid | 35 — Reszta to czysta chemia ożywiona — podsumował Ochocki. Nie chodziło o to, w jakiej postaci spożywało się alkaloid – bulwy, proszku czy wywaru. Chemiczne cuda zaczynały się krok dalej, kiedy organizm poradzić sobie musiał z Alką. W czystej postaci alkaloid stanowił truciznę, osoby, które mogły ją zażywać, były raczej wyjątkami. Zulusi znaleźli na to rozwiązanie, mające swoje korzenie w rytualnym spożywaniu bulwy Buszmena. Przez tysiące lat wykorzystywania rośliny stworzyli zestaw praktyk, które przygotowywały młodych mężczyzn do zażywania bulwy. W chwili, gdy pojawiła się Alka, musieli tylko nieznacznie je dostosować. Cały rytuał nazwali Przemianą, a wojowników, którzy go przeszli – Przemienionymi. Instynktownie – przez dietę, ćwiczenia, techniki kontroli umysłu i ciała – doprowadzili do tego, że potencjalnie letalna substancja okazała się dla nich eliksirem, pod którego wpływem stawali się praktycznie niezwyciężeni. Myślał szybko. To, z czym przyszło mu się teraz mierzyć, było zapewne brytyjskim odpowiednikiem Przemienionych. Przeklinał w duchu swoich agentów w Anglii – o pracach nad Przemianą mieli go informować na bieżąco, zawiedli jednak na całej linii. Zbyt wiele przydarzało mu się ostatnio zaskoczeń, a zaskoczenia w amorficznym, alkaloidowym świecie redukowały przewagę Wokulskiego. U dołu schodów zalśniło światło – mężczyzna w czarnym płaszczu wchodził powoli po stopniach, a jego sylwetkę obrysowało, padające przez drzwi, światło naftowej lampy. Wokulski zdjął surdut i zawinął go na lewym przedramieniu. Kapelusz położył na półpiętrze, a laskę przerzucił z prawej do lewej ręki. Za jego prześladowcą z poczekalni wleciała sówka. Wchodzący po schodach mężczyzna podniósł głowę. Wokulski wzdrygnął się – usta przybysza zszyte były grubą dratwą. Musiało się to stać niedawno, wargi miał bowiem jeszcze obrzęknięte i zaognione, a otwory, przez które przeciągnięto sznurek, oblepione były zasychającą krwią. Kąciki 36 | Aleksander Głowacki ust drgnęły mu w sztywnym grymasie, dratwa wbiła się głębiej, wyciskając krople ropy. Mężczyzna wyjął rękę z kieszeni płaszcza, otworzył dłoń i pokazał Wokulskiemu jej wnętrze. Nie miał nawet chwili na zastanowienie nad znajdującym się tam symbolem, który wyglądał, jakby został świeżo wyryty ostrzem noża. Przeciwnik wbiegł dwa stopnie do góry, po czym skoczył gwałtownie, wzbijając się przeczącym grawitacji szczupakiem w stronę podestu, na którym stał Wokulski. Zwarli się i zaraz od siebie odskoczyli. Wokulski zachwiał się od impetu, ale zahaczył lewą ręką o słupek balustrady, i wykorzystał energię ataku, by przeskoczyć nad barierką i wylądować za plecami napastnika. Chwilę stali do siebie tyłem, ale mężczyzna z zaszytymi ustami wślizgnął rękę pod łokieć Wokulskiego, po czym robiąc z niej dźwignię, przetoczył się po jego plecach i zaatakował. Wokulski cicho stęknął i odpluł krwią. Siła uderzenia była niespodziewana. Wstał, ciężko oddychając i tracąc ułamki sekund na zbędne ruchy. O mały włos nie dosięgnął go wyprowadzony z półobrotu cios splecionymi dłońmi. Wokulski wyskoczył w górę, odbijając się od ściany, zmienił kąt lotu i zaparł się w wąskim okienku. Napastnik wybił się za nim, ale Wokulskiemu udało się odpędzić go dwoma celnymi kopnięciami. Potrzebował chwili, żeby wylądować na podeście i znów skoczyć w stronę Wokulskiego, co ten wykorzystał na odpalenie przygotowanego wcześniej okulatora. Przeciwnik uderzył go w momencie, gdy strzykawka wypchnęła ostatnią kroplę Alki, a Wokulski poczuł jednocześnie rozrywający ból i ciepło rozlewające się u podstawy czaszki. Na chwilę wszystko zasłoniła czerwona kurtyna kapiącej mu z oka krwi. Drugi cios zrzucił go z podestu. Dopiero gdy uderzał o ścianę, poczuł działanie alkaloidu. Szybkość przeciwnika jest ogłupiająca – dwa wyprowadzone przez niego ciosy wyprzedzają milisekundową reakcję Wokulskiego na alkaloid. Alkaloid | 37 Znów czuje uderzenie, zepchnięty do defensywy stacza się kolejne kilka stopni. Traci kontrolę nad sytuacją, gubi rytm, co jednak najgorsze – nie potrafi się odnaleźć, zaskoczony niespodziewanym atakiem. Wywija się bokiem i przeskakuje przez balustradę do góry i ląduje nad głową napastnika. Ten, nie uginając niemal nóg, wybija się, jakby unosiła go niewidzialna ręka, i znów atakuje. Wokulski dopiero teraz czuje działanie Alki, ale spychany wciąż do defensywy, nie potrafi przejąć inicjatywy. Jedyna zmiana to większa jeszcze bliskość napastnika, jakby razem przenieśli się do alkaloidowej, bezwymiarowej przestrzeni i stali się tam jednością. Klaustrofobiczne uczucie nie trwa długo, alkaloid już zregenerował rany Wokulskiego i rozpłynął się w próżni niczym rozbłysk magnezji. Stanisławowi pozostają tylko unik i ucieczka przed precyzyjnymi ciosami mężczyzny w meloniku. Z boku wygląda to jak wycyzelowany balet piruetów i odwróconych somersaultów, taniec dwóch akrobatów pnących się bez wysiłku w górę, lekko odbijających się od gipsowych sztukaterii wprost ku słupowi światła bijącemu ze szczytu klatki schodowej. Wokulski nie mógł poświęcić ani chwili na kontemplację piękna tych ewolucji. Oddychał ciężko i z trudem utrzymywał bezpieczny dystans od swojego prześladowcy. Skierował się ku świetlikowi zwieńczającemu klatkę. Wybił się przez wąski otwór, wylądował na dachu i pobiegł przed siebie. Chociaż nie słyszał za sobą kroków, wiedział, że napastnik jest tuż za nim. Biegli tak dłuższą chwilę, prowadzeni słabnącym światłem zachodzącego słońca przeskakiwali nad przepaściami ulic, utrzymując wciąż ten sam dystans. Wokulski myślał gorączkowo, co zrobić, aby wyrwać się pościgowi. Rozgrywał małe gambity, jednak wszelkie fortele paliły na panewce, a ścigający mężczyzna wyprzedzał go w strumieniu czasu o kilka sekund. 38 | Aleksander Głowacki Stanisław przeskoczył rozciągnięte sznurki zawieszone praniem i w desperacji skrył się wśród płacht pościeli. Przez chwilę obijali się o siebie białymi zawojami, zagubieni wśród klejących się, mokrych prześcieradeł. Wokulski nagle zrozumiał, że wśród suszącego się prania znajduje się więcej osób. Przeturlał się pod rozwieszoną bielizną. Wśród splątanych sznurów dostrzegł kilkanaście par stóp obutych w miękkie, chińskie pantofle i jedną parę ciężkich skórzanych buciorów, należącą do mężczyzny z brytyjskiej ambasady. Wokulski wyskoczył na dach gołębnika, a labirynt suszących się prześcieradeł zamienił się w piekło. Przykucnął, obejmując komin, i obserwował, jak ścigający go usiłuje opędzić się od grupki Chińczyków. — Zamorski diabeł! — usłyszał krzyk. Walczący wypadli na otwartą przestrzeń. Mężczyzna w meloniku stał otoczony przez grupę Azjatów. Pozorny spokój trwał ułamek sekundy, zaraz bowiem walka potoczyła się dalej. Wokulski nie mógł wyjść z podziwu dla sprawności i zorganizowania Chińczyków. Walka z Zaszytym, jak zaczął go sobie nazywać, dała mu wgląd w jego możliwości. Zdawał sobie sprawę, że nie był dla niego równym przeciwnikiem, podczas gdy ci przypadkowo napotkani mężczyźni stawiali mu godny odpór. W ich sposobie poruszania, w stylu uderzeń znać było rękę jednego nauczyciela. Pojedynczo nie stanowili dla Zaszytego zagrożenia, ale skoordynowaną walką, wyćwiczoną współpracą stworzyli sprawną linię obrony. Nawet przy tak dużej przewadze liczebnej Chińczyków szala zwycięstwa przechylała się powoli na stronę Zaszytego. Ten nagle jednak wycofał się, zeskoczył kilka pięter i zniknął w zaułku wijącym się u stóp budynku – rozmytym cieniem stopił się z ciemnością. Wokulski odetchnął z ulgą. Chińczycy rozluźnili szyk i zbierali się do odejścia. Zaklaskał powoli kilka razy, wyrażając podziw dla ich kunsztu. Alkaloid | 39 Gdy usłyszeli odgłos dochodzący znad ich głów, Chińczycy podnieśli wzrok. Wokulski zrozumiał swój błąd. — Fu ging mie yang! — rozległ się krzyk i pomknęli ku niemu tak szybko, że ledwie zdążył zeskoczyć z komina. Ich intencje nie pozostawiały żadnych wątpliwości, a ponieważ Wokulskiemu nie uśmiechało się bliższe spotkanie z ostrzami niesionych przez nich halabard, ruszył co sił w nogach przed siebie. Dopadł do miejsca, gdzie dach zniżał się ku ulicy, ześlizgnął się na sam dół, przeturlał i pobiegł dalej. Prześladowcy ani myśleli zostawić go w spokoju, a biegnąca za nim zgraja rosła błyskawicznie. Zgiełk towarzyszący pościgowi nie ułatwiał ucieczki: Wokulski roztrącał stających mu na drodze ludzi, którzy zwabieni okrzykami, usiłowali mu przeszkodzić. Zobaczył, jak uliczkę przed nim blokuje wózkiem sprzedawca dim sum, i w ostatniej chwili rzucił się w boczną odnogę. Tam czyjaś ręka pociągnęła go w otwarte drzwi domu, zatrzaskując je zaraz, tak że pościg wpadł do pustego zaułka. Zza zamkniętych drzwi doszły go podniesione głosy sprzeczki. Popatrzył na swojego wybawcę. To była Nemi. — A więc poznałeś już Bokserów. — Parsknęła cichym śmiechem i zaraz położyła mu palec na ustach, uprzedzając potok jego pytań. — Lepiej, żeby cię nie znaleźli. Jak zdążyłeś zauważyć, nie przepadają za długouchymi. — Fu ging mie yang!!! — dobiegł go jeszcze chóralny okrzyk. — Niech żyje Cesarz. Śmierć przybyszom — przetłumaczyła i pociągnęła go za sobą w labirynt pokoi domu, w którym się skryli. Wypadli z Ochockim, wypluci przez myślarium, z powrotem do korytarza przed windą i dopiero wtedy uświadomił sobie, że wszystko, co się zdarzyło, to tylko doświadczona przed chwilą symulacja. — To było bardzo rzeczywiste — wykrztusił Wokulski. — Na tyle rzeczywiste, że przez chwilę zapomniałem, iż to moja wizja, w której najprawdopodobniej pan nie uczestniczyłeś. Alkaloid | 41 Ochocki otrzepał surdut. — Byłem tam. Czy zwrócił pan uwagę na małą sówkę? Nie mam pojęcia, jaka logika przypisała mi taki wygląd. — A więc uczestniczył pan we wszystkim? Czy to jest nowa forma działania myślarium? — Nie potrafię tego wyjaśnić. Część tych doświadczeń próbował opisać nieopierzony smarkacz, hrabia Alfred. Siedemnastolatek, który zaplątał się w alkaloidowym Surżu do mojego laboratorium. — Ktoś, na kogo będziemy zwracać uwagę? — Zdecydowanie. Rozmawiałem z nim o tym. Nazywa to symulakrum. Horyzontalnym przekrojem przez równoległe wszechświaty. — Co miałoby to oznaczać w praktyce? — W praktyce mamy to, czego sam pan doświadczyłeś. Niespójne wydarzenia. Machinę podglądu przyszłości. — Projekcje? Przewidywania? — Nie powinien pan dać się temu zwieść. Te rzeczy już się wydarzyły. — Czyli po prostu muszę ustalić, kim jest Nemi. Ochocki roześmiał się swoim zaraźliwym śmiechem. — Wydaje się, że to będzie proste. To jedna z naszych potencjalnych dystrybutorek. Nie tylko Alki — dodał, pokazując na splątane spirale wieńczące laskę Wokulskiego. — A dalej? Czy dalej wszystko potoczy się mniej więcej tak jak w myślarium? — Przynajmniej ten fragment, który tam przeżyliśmy. Oczywiście z większą dbałością o związki przyczynowo-skutkowe. Alkaloid | 45 Prywatne notatki z sesji pacjentki N. S.F. To była jedna z tych ciemnych spelun w suterenie zagubionej wśród plątaniny uliczek Kowloon. Przez wąskie bambusowe drzwi na zaułek wylewała się plama czerwonego światła. Malajscy ochroniarze stali w kałużach betelowej śliny, patrząc na wyłaniającego się z ciemności dżentelmena. Znudzone miny przemieniły się w pośmiertną maskę tępoty, gdy przybysz, opierając się na grubej lasce, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i połamał im karki. Ktoś, zwabiony cichym jękiem drugiego strażnika, wyjrzał z okna na piętrze po drugiej stronie ulicy, ale zaraz się schował. Przybysz podniósł z ziemi kapelusz zrzucony gwałtownym ruchem, odblokował mechanizm w rączce laski i przekręcił ją dwa razy. Broń zmiękła w jego dłoniach i z łatwością dała się zwinąć w spiralę, która idealnie zmieściła się pod denkiem cylindra. Poprawił pelerynę i ruszył wąskimi schodami w dół, w stronę blasku lamp. Miękki, kobiecy głos wplatał się w promień światła zieloną synestezyjną wstęgą, nutą wtrąconą przez wymodelowane Alką nowe zmysły. Wokulski pchnął półprzymknięte drzwi i pewnym krokiem wszedł do niskiego, lecz rozległego pomieszczenia. Muzycy przerwali grę zgrzytliwym unisono i tylko leżąca na aksamitnym szezlongu półnaga Azjatka nie przejęła się jego wtargnięciem. Wciąż śpiewała ciepłym głosem, a jej oddech delikatnie wydymał muślinową chustkę, którą przysłaniała twarz. To nieoczekiwane najście natomiast bardzo poruszyło czarnowłosą kobietę – leżała ona do tej pory na brzuchu, całując delikatnie stopy śpiewaczki, leniwie zasłuchana w przykrą dla uszu mężczyzny mieszankę ragtime’u i chińskiej arii. Odwróciła się do niego. Miała krótkie, lśniące włosy, jej nagość okrywały tylko dwa krzyżujące się na piersiach pasy ze zwisającymi kaburami. Na widok Wokulskiego parsknęła śmiechem i dopiero ten dźwięk, a nie nieoczekiwane najście obcego, przeraził pary i grupy spółkujące w różnych 48 | Aleksander Głowacki konfiguracjach w całym pomieszczeniu. Orgia została niespodziewanie przerwana, a jej nadzy uczestnicy zaczęli szukać porozrzucanej na podłodze broni. — Przepraszam za najście — przybysz uchylił kapelusza — panno Nemi. — Pan Wokulski. — Czarnowłosa wstała i oparła dłonie na kolbach rewolwerów zdobionych szylkretowymi inkrustacjami. — Biali mężczyźni stają się tacy nudni, gdy nie dostają tego, czego chcą. — Panno Nemi — Wokulski, mówiąc do niej, trzymał głowę cały czas pochyloną — myli się pani co do natury mojej wizyty. To nie ja nie dostałem tego, czego chcę. Nie przyszedłem tu bynajmniej po te kilka nędznych skrzyń złota, które pani i pani organizacja winna mi jest za przesłane skrzynie bulwy. Potraktujmy je jako prezent. — Powiedzmy, że prezent nie został przyjęty. Moi ludzie wrzucili pański towar do Zatoki Wiktorii. — Dlatego właśnie postanowiłem dostarczyć go pani ponownie i osobiście zachęcić do degustacji. Nemi skrzywiła wąskie usta i strzepnęła palcami w stronę tłumu, który w czasie gdy rozmawiali, otoczył białego mężczyznę. Na jej znak na Wokulskiego rzuciło się dwóch wytatuowanych od stóp do głów szczupłych Malajów, on jednak uchylił Alkaloid | 49 się przed ich ciosami i niezauważalnym ruchem, gołymi rękami, rozpruł im brzuchy. Śpiewaczka skrzywiła się na widok krwi, co jeszcze bardziej rozjuszyło Nemi. Wokulski tymczasem wyjął z kieszeni białą batystową chusteczkę, wytarł dłonie i mówił dalej: — Tak naprawdę, panno Nemi, przybyłem tu uświadomić pani, czego pani chce. Jestem głosem pani pragnienia, niczym więcej. — Jest pan żałosnym kupczykiem, który za późno nauczył się, jak należy traktować księżniczkę ludu Shan. Żyje pan w głębokim przekonaniu, że Alka jest czymś innym niż opium, heroina, bhang, liście katu. Czymkolwiek człowiek może się odurzyć, Panna Krzaczaste Nogi tym handluje. Ale nie myśl sobie pan, że twój towar zasługuje na lepsze traktowanie niż jakikolwiek inny! — Nemi parsknęła mu tym niemal w twarz. Wokulski potrząsnął niezauważalnie głową. — Jedyne, na czym mi zależy, panno Nemi, to ograniczenie asortymentu pani przedsiębiorstwa do Alki. Wiem, że nie chce pani tego zaakceptować, wydaje się pani bowiem, że zmieni to Kowloon na zawsze. To nie ja stanowię zagrożenie. Jeśli nic się nie zmieni, w Pekinie wkrótce zostanie podpisany traktat o poszerzeniu brytyjskiej jurysdykcji o Nowe Terytoria. Kowloon przejdzie pod rządy brytyjskie, a pani będzie musiała słuchać rozkazów brytyjskiego gubernatora. Nemi podała rękę swojej towarzyszce, podniosła ją z sofy i pogładziła po piersiach. — Mężczyźni nigdy nie wydawali mi rozkazów. — Uśmiechnęła się, wyjmując z kieszeni długą, rzeźbioną fajkę. Na te słowa Wokulski – przeczuwając, jak musi na to odpowiedzieć i jaką wywoła to reakcję – rozpiął pelerynę i zdjął cylinder, przy okazji wyjmując ze środka zwiniętą lagę. 50 | Aleksander Głowacki — Czyżby, panno Nemi? A pani szanowny brat Yang Kyein Sein? Na te słowa zebranych ogarnął istny amok i nim Wokulski zdążył odłożyć swój cylinder na bok, musiał stawić czoła rozwścieczonej tłuszczy. Ci, którzy zaatakowali go pierwsi, okazali się łatwymi przeciwnikami, niesionymi zwykłą nienawiścią i podnieceniem. Rozprawił się z nimi w ramach rozgrzewki, nie uciekając się do obronnych sztanc i alkaloidowego treningu. Potop ciał, ostrzy tasaków, wszechobecnych maczet zdawał się nie mieć końca, porwał go malstrom ludzkiej masy i Wokulski walczył teraz z tłumem, opierając się bardziej na wyszkolonych odruchach niż jakiejkolwiek strategii. Wiedział, że każdy jego ruch jest pilnie obserwowany przez księżniczkę. Posyłała swoich ludzi na śmierć tylko po to, by móc bezpiecznie przyjrzeć się jego taktyce. Po odparciu pierwszej fali napastników zmienił tempo i równą serią wyćwiczonych salt przeniósł ciężar walki bliżej aksamitnej sofy. Bawił się ruchem, wyważonymi, celnymi skokami, którymi skracał dystans. Podobała mu się pełna kontrola nad sytuacją, lubił słony zapach krwi, która cienką, ale równą warstwą rozlewała się po podłodze. Jego przeciwnicy ginęli z poskręcanymi karkami, rozerwanymi klatkami piersiowymi, wyrwanymi sercami, często jeszcze nadzy, uzbrojeni tylko w chińskie halabardy, tasaki, pałki. Nie było broni, która mogła go zatrzymać, a jeszcze nawet nie sięgnął po Alkę. W zamęcie zgubił buty, stał boso, w podartej koszuli i pumpach na szelkach. Wreszcie znalazł się na tyle blisko kochanki Nemi, by wyprowadzić księżniczkę z równowagi i zmusić do ataku. Na chwilę przestraszył się jej impetu, nieoczekiwanej, dzikiej wściekłości, której nauczyła się, prowadząc do walki bandy dzikich górali z chińskiego pogranicza. Całą tę stłumioną energię, potrzebną do trzymania w ryzach największych mętów, Alkaloid | 51 przemytników opium, sutenerów, piratów i porywaczy, skierowała w nagłym wybuchu gniewu przeciw Wokulskiemu, aż ten się zachwiał i niespodziewanie dla siebie samego – cofnął. Znów rozdzieliła ich tłuszcza, a on zyskał chwilę, by jedną ręką opędzać się od szeregowych gangsterów, a drugą sięgnąć do kieszeni i wydobyć filigranowe urządzenie, które pospiesznym ruchem naciągnął na głowę, przysłaniając jedno oko miedzianą ażurową konstrukcją. Przykucnął i niskim łukiem przeskoczył nad kłębiącym się tłumem. Nachylający się ku niemu ludzie, pozbawieni oparcia, runęli do przodu, umknął im bowiem i wylądował pod ścianą pomieszczenia, u stóp przerażonej orkiestry. Panna Nemi przyglądała mu się z zaciekawieniem z przeciwległego końca pomieszczenia. — Panno Nemi! Proszę zrozumieć, nie chcę mieć w pani przeciwnika, lecz sprzymierzeńca. Byłoby ogromną stratą, gdybym musiał panią zabić, próbując zachęcić do współpracy ze mną. Te słowa wyprowadziły z równowagi piękną śpiewaczkę i nim Nemi zdążyła ją powstrzymać, kobieta rzuciła się na Wokulskiego. Jeszcze w locie zerwała z twarzy zasłonę i chwyciła ją mocno dłońmi w koronkowych rękawiczkach. Wzdłuż brzegów materiału zalśniły miniaturowe ostrza shurikenów. Wylądowała miękko tuż przed intruzem, ale zanim zdążyła wyprowadzić cios, Wokulski sparadował przez plecy i stojąc za nią, miękko ją przydusił i położył na ziemi. — Wolałbym, żeby się pani do tego nie mieszała, panno Wawa Win Shwe — powiedział i odsunął się od bezwładnego ciała. — Ona żyje, w geście dobrej woli nic jej nie zrobiłem — zwrócił się do panny Nemi, uspokajającym gestem wyciągając przed siebie ręce. Tymczasem tłum jego przeciwników się przerzedził, nagie sylwetki rozpierzchły się po kątach, szukając schronienia 52 | Aleksander Głowacki przed demonicznym białym. Tylko Nemi tkwiła bez ruchu, nieporuszona spektaklem, jaki zafundował jej Wokulski. — Jeszcze nikt nie zmusił mnie do handlu. Pracuję tylko na swoich warunkach. — Ależ to tylko dlatego, że nie próbowała pani Alki. — Nie używam swoich towarów. To śmieci dla głupców. — Alka jest inna — odparował Wokulski, przysuwając się do księżniczki. Tym razem zaczęli powoli, Nemi wyciągając wnioski z tego, co widziała, zaatakowała jakby spokojniej, trzymając nerwy na wodzy. Nacisnęła przycisk ukryty tuż pod ustnikiem trzymanej w dłoniach rzeźbionej fajki. Z obu końców wyskoczyły krótkie, szpilkowate ostrza, zamieniając kiseru w zgrabną broń. Zaczęła zataczać nią niespieszne kręgi, trzymając przeciwnika na dystans. Również Wokulski walczył bez pośpiechu, wyprowadzał półkopnięcia i płaskie przerzuty z wyuczonym spokojem, bardziej niż na walce skupiając się na swoim planie. W tym celu skracał wciąż dystans, co nie było łatwe, księżniczka Shan była bowiem mistrzynią taktycznych zwodów i uników, bezbłędnie wykorzystywała porozrzucane meble i leżące ciała. Nie miał wątpliwości, że walka to dla niej nie pierwszyzna. Kiedy nagle się poślizgnął, Nemi błyskawicznym ruchem wyciągnęła z kabury oba rewolwery i celując w Wokulskiego, opróżniła bębenki. Gdy dym się rozwiał, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał mężczyzna, nikogo nie było. Uniosła nieco głowę i zobaczyła go przykucniętego na suficie, zwisającego głową w dół, z dziwnym urządzeniem rozkładającym się niczym mechaniczna zabawka, jaką dostała niegdyś od ojca. Z miedzianej klatki wystrzeliła szklana strzykawka, wbiła grubą igłę w rogówkę mężczyzny i zaaplikowała mu świeżą dawkę Alki. I porywa go Surż, Wokulski śmieje się dziko, tak jak za każdym razem, gdy czuje przelewające się przez niego dotknięcie ukochanego alkaloidu, gdy energetyzujące fale niezbadanych Alkaloid | 53 jeszcze chemikaliów pompują się do jego krwiobiegu, gdy ożywczym głaśnięciem roznoszą się po całym ciele, mobilizując włókna mięśni do wydajniejszej pracy i wreszcie, sięgając głowy, w elektrycznym gąszczu spinają na krótko neurony, by w jednolitym błysku przerzucić go do miejsca bez czasu i przestrzeni. Stamtąd sięga ręką przed siebie, rozluźnia palce stóp, którymi trzyma się za belkę u sufitu, i miękko, bezszelestnie ląduje za plecami księżniczki, dla niej ledwie widoczny jako rozmyty cień, który porusza się szybciej niż cokolwiek, co widziała do tej pory. Przytrzymuje ją lekko jedną ręką, podczas gdy drugą zbliża aplikator do jej oczu, przyciska guzik na pokrywie i wstrzykuje księżniczce solidną porcję Alki. Początkowo nic nie widzi ani nie czuje. Zawieszona w próżni doznań, powoli wychyla się z ciemności. Znajdują się w szarym, pustym kubiku, mierzącym zaledwie kilka sążni. Gdyby wyciągnęła ręce w górę, dotknęłaby sufitu. Wokulski stoi krok przed nią. — To czasem się zdarza — mówi uspokajającym tonem. — Czasem, raczej niezbyt często. — Ogłuszyłeś mnie i zamknąłeś. — Nie, nadal jesteśmy w tym samym miejscu. Nie ukrywam, że jestem odrobinę zaskoczony. Zazwyczaj wygląda to inaczej. — Co wygląda inaczej? — Surż. Alkaloidowy Surż. Ten moment, w którym Alka, nie wiem jak to powiedzieć… Rezonuje? Nemi rzuca się na ścianę i wściekle atakuje ją pięściami. Ta ugina się pod jej ciężarem. — Klaustrofobia? — Wokulski marszczy brwi. — Ostatnia rzecz, której spodziewałbym się u księżniczki Shan. Nemi nie odpowiada, nadal energicznie walczy z elastyczną ścianą. — Obawiam się, że to nic nie da — mówi Wokulski, obserwując jej wysiłki. 54 | Aleksander Głowacki Nemi tymczasem rozdziera otaczający ją materiał i rzuca się w powstały otwór. Następne pomieszczenie jest jeszcze mniejsze. Na ścianach nie ma śladu po dziurze, którą się tu dostała. Jest natomiast Wokulski. Odwraca się do niego. — Wypuść mnie stąd. Nie wiem, co to za sztuczki. — To nie sztuczki. — Wokulski dotyka delikatnie ściany. — Sam tego nie rozumiem. Alkaloidowe Surże są zazwyczaj dość przewidywalne. Tylko nieliczni przeżywają je w wyjątkowy sposób. Wtedy wszystko staje się chaotyczne, nieludzkie, jakby przeniesione wprost z roślinnego dominium bulwy. Zulusi radzą sobie z tym za pomocą swoich rytuałów. Brytyjczycy wciąż pracują nad problemem. Ale u ciebie...? Podejrzewałem to, odkąd cię zobaczyłem. Z tobą jest jak z Ochockim. Sam nie wiem, dokąd dotrzemy. Panna Nemi niespodziewanie, błyskawicznym ruchem sięga mu do gardła. Zbija jej rękę, ale dziewczyna nie ustaje w atakach. Stojąc na wyciągnięcie ramienia od siebie, wymieniają cios za ciosem w tempie, z którego Nemi nie zdaje sobie sprawy. Postronny obserwator widziałby ich niczym zastygły posąg Nataradźy, gdzie zwycięski dewa i pokonany demon zamieniają się wciąż miejscami, w miarę jak szala zwycięstwa przechyla się to na jedną, to na drugą stronę. Chybiony cios Nemi zahacza o ścianę, a jego energia krzesze płomień. Ich więzienie zajmuje się ogniem i znika w wybuchu jaskrawobiałej pożogi. Następny kubik jest jeszcze mniejszy. Stoją w nim chwilę bez ruchu. — To nie jest sposób. Wokulski rozgląda się po klitce. Nisko zawieszony sufit zmusza do pochylenia głowy, ściany są oddalone na wyciągnięcie ramion. Alkaloid | 55 Ich ciężkie oddechy toną w chłonnej ciszy. Wśród absolutnego braku dźwięków w uszach Nemi zaczyna dzwonić hałas strachu, z którym walczyła przez całe życie. Stojący przed nią mężczyzna zdaje się to rozumieć. Księżniczka dostrzega na jego twarzy ślad podobnych emocji, które gdzieś, kiedyś zostawił za sobą. — On zawsze jest gdzieś obok — odpowiada, jakby słyszał jej myśli. — Strach. Tak musi być. Krzyczy, wyrywając się spod ręki, która chce dotknąć jej policzka, i przebiega mu pod ramieniem, rozrywając ścianę ich więzienia. Otaczająca ich membrana kurczy się błyskawicznie i odsłania nowe pomieszczenie. W miejscu, w którym się znaleźli, ledwie się mieszczą. Stoją twarzą w twarz. — Aż kiedyś zabierasz go ze sobą. Albo on ciebie. Mnie się udało, a nie jestem w niczym lepszy. Nemi wyswobadza rękę wciśniętą pomiędzy ich ciała i dotyka twarzy Wokulskiego. — Po co to robisz? — pyta. — Bo potrzebuję ciebie bardziej niż ty mnie — odpowiada mężczyzna. — Zwłaszcza teraz. Zaryzykowałem wyprawę w twój Surż. Jeśli tu zostaniesz, zginę razem z tobą. Mamy niewiele czasu. U początkujących, nieprzeszkolonych, Surż trwa krótko. Nemi skupia się na swoich odczuciach. Widzi emocje jako kolorowe bryły wirujące w głowie, unoszone na eterycznych prądach intuicji. — Wszystkie te rzeczy można nazwać też inaczej — mówi Wokulski, nie otwierając ust. — Sposób, w jaki to widzisz, jest wyjątkowy. Nawet ja nie rozumiem tego do końca. Nemi zdaje się go nie słyszeć, skupiona na żonglerce lewitującymi przedmiotami, przestrzennej łamigłówce z unoszącymi się wokół klockami myśli i odczuć. Wokulski odpływa gdzieś w dal, a Nemi gubi się w tej układance. Gdy wszystkie 56 | Aleksander Głowacki klocki odnajdują swoje miejsce, ich więzienie znika w rozbłysku oszałamiającego światła. Dociera do kresu alkaloidowego porywu i intuicyjnie dowiaduje się, co jest jego źródłem. Znów stali razem w zasnutej trupami sali. — Chyba rozumiem, o co w tym chodzi — powiedziała. — Za to, co tam przeżyłam, będę cię nienawidzić do końca życia. — Brałem to pod uwagę — wyznał Wokulski. — Nie pomyliłem się co do ciebie. W pierwszym Surżu zrozumiałaś rzeczy, nad którymi ja pracowałem ponad pięć lat. Nie miałem co prawda tak czystego ekstraktu, jak ten, który dostałaś. Może gdyby Alkę odkryła kobieta, historia potoczyłaby się inaczej. Sama widziałaś, co jest na krańcu Surżu. Teraz pozostaje nam tylko zdążyć rozwiązać problem przed śmiercią. — Alka zrobi wszystko, żebyśmy nie umarli. Nieśmiertelność to najmniejsze z jej przekleństw. — Mnie to nie dotyczy. Między innymi dlatego cię potrzebuję. Pomożesz mi? — Jeszcze nie zdecydowałam — odpowiedziała Nemi i odwróciła się tyłem. Korzystając z chwili jej nieuwagi, obciął kosmyk włosów księżniczki. Pomylił krok. Przeżył właśnie wszystko to, co spotkało go w myślarium. Odwiedził brytyjskie poselstwo. Uciekał przed Zaszytym. Natknął się na Bokserów. Ledwie im uciekł, i to tylko dzięki pomocy Nemi. Znów złapał właściwe tempo i nadganiał odległość dzielącą go od kobiety raźno maszerującej przed nim. Alkaloid | 59 Starał się uporządkować to, czego przed chwilą doświadczył. Spojrzał na zegarek. Minęło około sześciu godzin. Zarówno w myślarium, jak i teraz upływ czasu był zniekształcony. — Kim są Bokserzy, panno Nemi? — zapytał, skupiając się na pilniejszej kwestii. — Przybyli na południe całkiem niedawno. Podobno wywodzą się z sekty Białego Lotosu. Ale to byłoby całkiem nielogiczne. Wokulski spojrzał pytająco. — Biały Lotos był nastawiony pokojowo. Zresztą od czasu, kiedy intronizowali swojego przywódcę na cesarski tron, nie są chyba zainteresowani zwykłym ulicznym mordobiciem. — A Bokserzy...? — Jak najbardziej. — Czyli to jakiś gang. — Stwarzają tylko takie pozory. Szli dalej, zagłębiając się w labirynt zaułków, które szybko oddalały ich od Wiktorii nie tylko w przestrzeni, lecz także w czasie, pełne widoków od setek lat typowych dla chińskich wiosek: porozwieszanego prania, drobiu biegającego po ulicach, wszechobecnych strużek plwociny. — Bokserzy to tong. Tajne stowarzyszenie. Mają swoje cele i swoje tajemnicze środki. — W to mogę uwierzyć. — Podobno potrafią latać. Podobno nie da się ich zabić z broni palnej. — W to uwierzyć mi już trudniej. Ledwie to powiedział, uderzyła go pewna myśl. Gdyby tak naprawdę Bokserzy mieli kilka umiejętności ponad zwykłe opanowanie kanonów wushu? Hierarchiczna struktura organizacji zmieniłaby ich w oddziały karnego wojska. — A gdybym ich skłonił, żeby pracowali dla mnie? Nemi parsknęła śmiechem. 60 | Aleksander Głowacki — Dla zamorskiego diabła? Prędzej powiesiliby się na swoich czerwonych szarfach. — A gdyby pracowali dla ciebie? — Gdyby pracowali dla mnie, pewnie nigdy byś się nie znalazł wystarczająco blisko, żeby podać mi Alkę. Wokulski pokiwał głową. Krystalizował mu się pewien plan, nie wiedział tylko jeszcze, jakimi środkami mógłby osiągnąć swój cel. Tajna depesza do Wokulskiego; Londyn, dnia 23.06.1898 r. Coś drgnęło w kieszeni jego surduta. — Możemy się zatrzymać? — poprosił i wyjął z kieszeni niewielki przedmiot. Nemi popatrzyła ze zdziwieniem. Wokulski rozłożył dłonie, a wyjęta przez niego rzecz uniosła się między nimi w powietrzu. Był to sześcian upleciony z cienkiego drutu. W jego wnętrzu wirował skomplikowany, wciąż zmieniający się kształt. — Co to jest? Alkaloid | 61 Powściągliwej z natury księżniczce zadanie tego pytania przyszło z wyraźnym trudem, ciekawość jednak zwyciężyła. Wokulski starał się uważnie obserwować permutacje wirującego w sześcianie kształtu i jednocześnie odpowiedzieć na jej pytanie: — To dość skomplikowane. Krótko mówiąc, to kryptograficzne urządzenie zapisujące wiadomości w postaci stelacji wielotopów pięciodymensjalnych. Z boku może ci się wydawać, że te bryły mają pewne strefy nieciągłości, ale to tylko dlatego, że nie używasz Alki i twoja świadomość nie potrzebuje sięgać do koncepcji ponadczterodymensjalnych. — Krzywił się coraz bardziej, obserwując zmianę wyrazu twarzy Nemi i wciąż próbując trzymać się wątku przekazywanej właśnie wiadomości. Odpowiedź Nemi spowodowała, że zupełnie go stracił. — Chodzi o te rogi, które wystają pod złymi kątami, ale tam pasują? — Widzisz ponaddymensjalnie? — Sześcian zadrgał między jego dłońmi i opadł kilkadziesiąt centymetrów. — A ty tego nie widzisz? — Nemi spojrzała zdziwiona. — Przecież bez nich to urządzenie nie ma sensu. Sześcian wrócił na miejsce. To kobieta, której szukał. Jedna dawka zaprowadziła ją w świat Alki tak głęboko, jak nikogo do tej pory. — Oczywiście, że widzę. — Skupił się znów na wiadomości. — Wieści nie są najlepsze. To, co spotkałem w poselstwie... Przybędzie ich więcej. Ilość kluczowych decyzji, które musiał podjąć, sięgnęła wartości krytycznej. Żeby działać dalej, potrzebował odkryć przynajmniej jedną niewiadomą. — Na razie jednak bardziej mnie interesuje, czym zasłużyłem sobie na niespodziewany ratunek? Przy naszym ostatnim spotkaniu nie złożyła pani żadnej deklaracji? Tymczasem 62 | Aleksander Głowacki perfekcyjnie dobrany czas i miejsce ratunku każą mi myśleć, że od tego czasu byłem obserwowany. Nemi się roześmiała. Wokulskiego zdziwiło brzmienie tego śmiechu. Dziś trudno było w niej rozpoznać osobę, z którą nie tak dawno stoczył walkę. Założyła skromną suknię, a czarne lśniące włosy ukryła pod kapeluszem. — Wbrew pozorom długouchym nie jest łatwo się ukryć w Hong Kongu. Brytyjczykom tylko się wydaje, że miasto należy do nich. — Cesarz zadecydował chyba, że tak jednak jest. Odda was pod ich władzę na następne stulecie. — Przecież pan wiedział, jaką podejmę decyzję. Oczywiście jest pan gotowy na moje „tak”? — Nemi złapała go pod łokieć i wciągnęła do mijanego właśnie domu. — Tu będziemy mogli spokojnie porozmawiać. We wnętrzu rozpoznano ją i choć zdawali się być niezapowiedzianymi gośćmi, natychmiast ich obsłużono. — Na kiedy może pan mieć gotowe pięćdziesiąt pudów Alki? Tyle potrzebuję, żeby w pierwszym rzucie nasycić rynek. Mniejsza ilość nie ma sensu z punktu widzenia buchhalterii. Rozumie pan to, oczywiście. — Rozumiem. Przede wszystkim jestem kupcem. — Zagryzł wargi. — Pierwsza dostawa nie będzie stanowić problemu. Pięćdziesiąt to jednak nasz dwutygodniowy obrót i... — No właśnie – i co z utrzymaniem ciągłości dostaw? Wyjaśnił jej sytuację z Kau Yi Chau. Od razu dostrzegła większą intrygę kryjącą się za traktatem o poszerzeniu terytoriów. — A więc o to chodzi. Normalnie nikt by nie pomyślał o takiej wysepce. Trzeba przenieść produkcję. Mam kilka dobrych miejsc, wysoko w górach. — Góry odpadają. Na Kau Yi Chau nie ma dogodnego portu i całość trzeba by przewieźć sterowcami. Rozważałem Alkaloid | 63 wszystkie możliwe scenariusze, ale dopiero spotkanie z Bokserami spowodowało, że podjąłem decyzję. — Mogę wiedzieć jaką? Poniekąd to też moja decyzja. — Będę walczyć. Doprowadzę do tego, że Brytyjczycy wycofają się z traktatu. Nemi uniosła głowę. — Sprowadzisz tu armię? — Armia już tu jest. Musimy ją tylko zwerbować. — Bokserzy? Oni posłuchaliby tylko rozkazu cesarza. — Nikt nie jest pozbawiony instynktu samozachowawczego. Nawet oni. Potrzebuję tylko krótkiego spotkania z kimś od nich. Zmierzch zapadł szybko, jakby ktoś wygasił nagle wszystkie światła. Księżycowe wieże, podobnie jak prąd stały, wciąż były nowością w Azji. W Hong Kongu wybudowano tylko jedną, tuż przy głównym pirsie portu w Wiktorii. Miejsce, do którego się udawali, było jednak całkowitym zaprzeczeniem ciepłego parasola światła, którym księżycowe wieże osłaniały centra miast. Płaskodennymi łódkami przewieziono ich na wyłożone bambusowymi matami nabrzeże po drugiej stronie zatoki. Dalej, z pomarańczowym blaskiem odległego światła na wieży świecącym wprost w ich plecy, wciąż, mimo zwiększającej się odległości, zdolnym rzucać blade, poprzedzające ich cienie – podążyli za swoimi przewodnikami w uliczki ufortyfikowanego miasta Kowloon. Kilka zakrętów i światło zniknęło połknięte przez mroczne zaułki. Nad ich głowami zaległa pierzyna bezksiężycowej nocy, czarne niebo nieoświetlone gwiazdami. Zabłoconymi zakamarkami przedzierali się do serca zakazanej dzielnicy. Mijali hałaśliwe burdele, ciche i dyskretne palarnie opium, podejrzane tawerny, gdzie z rzadka ubijano półlegalne interesy, skupiając się raczej na tym, co nielegalne Alkaloid | 65 pełną gębą, na wszystkich drobnych i wielkich przekrętach, które nie interesowały ani Cesarstwa, ani Brytyjczyków. Wokulski obserwował nieustający przepływ towaru, ostemplowanych chińskimi ideogramami paczek wysyłanych i odbieranych na zapleczach mijanych domów. — Co to za kwaśny zapach? — zapytał, pochylając się nad Nemi. — Opium. Ona sama pachniała słodką, kwiatową nutą. Czampaka, rozpoznał. Ich przewodnicy – dwójka dobrze zbudowanych Bokserów – nie pozwalali im zamarudzić. Nemi szła bez obaw, a Wokulski podążał za nią, w pełni ufając jej autorytetowi. W pewnej chwili zmyliła jednak krok i przystanęła. Zaczęła się cicha, lecz zdecydowana wymiana zdań pomiędzy nią a przewodnikami. — Nie wiedziałam, że spotkanie będzie w Cuchnącym Zaułku. — Odwróciła się do niego, zagryzając wargi. — Zapach będzie wyjątkowo nieznośny? — zapytał. — To miejsce dla tych, którzy nie mają już nic do stracenia. Niczego się nie obawiam, a oni gwarantują nam bezpieczeństwo. W innej sytuacji nie weszłabym tam po zmroku. — Dziś więc musimy zrobić wyjątek — odpowiedział. Stanęli przed drzwiami do sutereny i pilnujący ich dwaj rośli Murzyni wykonali gest, jakby chcieli przeszukać Nemi. 66 | Aleksander Głowacki Huknęła jazgotliwą chińszczyzną, a wartownicy byli dość głupi, by jej nie posłuchać. Wyciągnęli ku niej ręce i chwilę potem leżeli na ziemi. Przedramiona zwisały im bezwładnie, złamane wpół. Towarzyszący im Bokserzy powiedzieli księżniczce coś z dezaprobatą, lecz ta nie zaszczyciła ich nawet odpowiedzią. — Barbarzyńcy — zwróciła się do Wokulskiego. — W Cuchnącym Zaułku trzeba trzymać się swoich zasad. Moja jest taka, że nie daję się nikomu obmacywać. — A moja żelazna zasada schowana jest pod denkiem cylindra. — Popukał w swoje nakrycie głowy, a zamiast tekturowego echa zabrzmiało ciche ebonitowe klaśnięcie przyczajonej tam lagi. — Mimo wszystko lepiej wstrzymajmy się z obnoszeniem się z naszymi zasadami, przynajmniej dopóki nie skończymy prezentacji handlowej. Całe niskie pomieszczenie zajmowali członkowie stowarzyszenia. Bokserzy zbili się w małe, porozdzielane grupki. W większości wyglądali nędznie, ubrani w jednolite stroje z taniego sukna. Ich wygolone czaszki zdawały się podkreślać jeszcze zapadnięte policzki, smugi brudu wyostrzały rysy, aż do granic karykatury. Żałosna zgraja, wyrzutki najgorszych dzielnic Hong Kongu, uzbrojeni pospiesznie w ciężkie, pordzewiałe halabardy, cepy i nabijane żelaznymi ćwiekami maczugi. Niektórzy grali w kości, inni otoczyli kręgiem sparingujących partnerów. Kobiet było niewiele. Na końcu piwnicy stały niskie stoły, nad którymi zawieszono flagę Stowarzyszenia – czerwony kwadrat ostemplowany negatywową odbitką znaku yiu. Zebrani nie ukrywali niechęci do przybyszów. — To tuan z Hong Kongu — wyjaśniła szeptem Nemi, gdy odprowadzani nieprzychylnymi spojrzeniami, szli przez salę. Wokulski, tak jak mu doradzono, pozbył się swojego okcydentalnego stroju, zasłonił twarz chustą, a oczy skrył za okularami z lekko przydymionymi szkłami. Wszystko po to, żeby w siedzibie tongu nie drażnić zebranych obecnością obcokrajowca. Alkaloid | 67 Bokserzy bowiem, w dużej mierze słusznie, w kolonizatorach widzieli główną przyczynę rozkładu Cesarstwa. Jedynym akcentem zachodniego ubioru był jego lśniący czernią cylinder. Nasz krój spodni jest mimo wszystko wygodniejszy, pomyślał po raz setny, podciągając szarawary podtrzymywane w pasie szeroką szarfą. Carl Crow, A Travellers’ Handbook for China (including HongKong) San Francisco News Co., 1913 Gdy wchodził na scenę, potknął się i prawie przewrócił. Pomyślał, że to zły omen. Za chwilę mieli zacząć swoje przedstawienie, komiwojażerowie chemicznego akceleratora. Cudowna maść na porost włosów, balsam na bóle pleców i odtrutka na cuchnący oddech w jednym. Mieli rozreklamować substancję, której nie trzeba reklamować, a wszystko po to, żeby w ten sposób, rakiem, à rebours, Wokulski mógł się zbliżyć kolejny kroczek do realizacji swojego Planu. Wśród zebranych wyczuwało się napięcie. Wokulski wyszedł na improwizowaną scenę i ruchem prestidigitatora wyjął zza pazuchy chińskiej bluzy fiolkę Alki. Otworzył ją i pokazał zebranym. Widział, jak pochylają ku sobie głowy, wymieniając ciche pytania. Jego wzrok podążył w bok, tam gdzie stała starszyzna tongu. Najwyższy w tej grupie był Fuen Wei, człowiek, który 68 | Aleksander Głowacki – jak wyjaśniła Nemi – zaprosił ich tutaj. Patrzył teraz na Wokulskiego i pod cienkim wąsikiem błąkał mu się drwiący uśmiech. Nie musiał spożywać dużej dawki – to, co chciał pokazać, potrafił już dzięki alkaloidowemu kondycjonowaniu robić i bez Alki. Poprosił Nemi o pomoc. Tak jak wcześniej to umówili, stanęła przed nim i czekała, aż zdejmie przyduży chiński płaszcz. — Możemy zaczynać — rzucił. Podeszła do skrzyni, którą wysłali na miejsce wcześniej. Nemi wyciągnęła z niej perełkę swojej kolekcji. Spędzili razem przedpołudnie, przeglądając nagromadzone przez nią stosy różnorakiego rodzaju broni palnej i siecznej. W końcu ze wszystkich jej zabawek wybrali świeżo sprowadzone z Holandii monstrum – gładkolufową strzelbę na słonie kaliber dwa, nabijaną dziesięcioma drachmami czarnego prochu i miotającą odlewane kule ważące pół funta. Nemi wymierzyła tego potwora w Wokulskiego. — Takiego grubego zwierza jeszcze nie miałam na muszce. — Uśmiechnęła się pod nosem. — I pomyśleć, że wystarczyłoby, żebym podmieniła proch na Nitro Express, i byłoby po zabawie. Wokulski przełknął ślinę. — Strzelaj. Patrzył, jak mruży oczy nad nakładającym się nemesis muszki i szczerbinki. W chwili, gdy ciągnięty delikatnie spust wszedł w strefę zapłonu, uśmiechnęła się. Czuł pulsującą krew. Otoczenie rozpuściło się w Uwadze. Widział tylko wylot mierzącej do niego broni. Gdy wymknął się z niego pocisk, zareagował, wyskakując w górę. Rozpędzona kula przekoziołkowała pod jego stopami i utkwiła w ścianie, wyrywając fragment muru wielkości ludzkiego torsu. Bokserzy poderwali się i zaczęli się nawzajem przekrzykiwać. Jeden wdarł się na scenę i domagał się czegoś od Nemi. Alkaloid | 69 Łatwo było się domyślić, że zarzuca im oszustwo. Nemi spojrzała na Wokulskiego. Gdy nie zobaczyła protestu z jego strony, załadowała ponownie strzelbę i podała ją Chińczykowi. Ten, nie czekając ani chwili, złożył się do strzału. Wokulski powtórzył unik, czym wzniecił tumult wśród zebranych. Mężczyzna, który próbował go trafić, leżał na ziemi, zwijając się z bólu i trzymając za przetrącony odrzutem bark. Odczekali, aż zebrani trochę się uspokoją, i Wokulski postanowił podkręcić tempo. Skinął Nemi, a ta szepnęła coś na ucho Fuen Wei. Ten podniósł brew i po chwili zastanowienia pokiwał twierdząco głową. Zbliżyła się znów do skrzyni i wyciągnęła z niej całe naręcze pistoletów. Sprawnie obeszła publiczność i rozdała je kilkunastu osobom. Wytłumaczyła im następnie, że mają strzelić na sygnał jednego z nich, tak żeby wszystkie strzały padły jednocześnie. Wybrańcy otoczyli Wokulskiego łukiem i na dany znak wypalili zgraną salwą. Gdy opadł dym, harmider wzrósł jeszcze – Wokulski zniknął z miejsca, gdzie wcześniej stał. To było jeszcze prostsze niż poprzedni unik – gdy Nemi rozdawała broń, wykorzystał bilokację i obserwował całą sytuację jednocześnie zza pleców zebranych. Kiedy w jego stronę poleciał grad pocisków, zwinął po prostu swój aspekt pozostawiony w miejscu, w które celowali strzelcy, i zjednoczył się ze sobą stojącym za nimi. Zdezorientowani Bokserzy rozprawiali, popatrując kątem oka na swoich przywódców. W tym czasie Nemi tłumaczyła im, że wszystko to, co widzieli, jest efektem regularnego zażywania Alki i namawiała do zakupu substancji. Fuen Wei poczuł chyba, że sytuacja wymyka mu się spod kontroli. Wpadł na scenę i stojącemu najbliżej bojownikowi rzucił rewolwer wyciągnięty zza pazuchy. Szczeknął krótkie polecenie i pokrzykując, skupił na sobie uwagę zebranych. Mężczyzna wycelował w swojego dowódcę i pociągnął za spust. 70 | Aleksander Głowacki Fuen Wei triumfalnie rozłożył ręce, pokazując, że jest nietknięty. Wokulski mógłby próbować co prawda udowodnić, że ani za, ani przed Chińczykiem nie widać kuli, broń była bowiem nienabita, lecz okrzyk triumfu, który wyrwał się z gardeł zebranych, i ich niepohamowany entuzjazm nie były sprzyjającym gruntem dla przeprowadzenia uczciwej analizy. Fuen Wei poszedł za ciosem i pokazał kolejną dość oczywistą sztuczkę ze znikaniem w zapadni ukrytej w podłodze. Wokulski poczuł, że tracą publiczność. Podbiegł do Nemi i krzycząc głośno, znów na krótką chwilę skupił na sobie uwagę zebranych. Wyrwał jej zza pazuchy pistolet, pokazał go nad głową i wycelował w swoje lewe przedramię. Wiedział, że to będzie bolesne. Pociągnął za spust i niemal zemdlał, czując, jak kula wbija się w ciało, przeszywa mięśnie, roztrzaskuje kości i wyrywa się na drugą stronę. Krew buchnęła szerokim strumieniem, on zaś powstrzymał mdlące uczucie i wciąż świadomy tego, co się dzieje, na oczach zebranego tłumu zaczął się powoli regenerować. Pozamykał rozerwane naczynia i wytarł ranę o materiał spodni, ukazując Bokserom, jak postępują procesy gojenia. Usłyszał okrzyki niedowierzania, zebrani tłoczyli się nad nim, przepychali, żeby oglądać ten niesamowity proces z bliska. Był bardzo zmęczony, większość energii skupiając na skomplikowanym procesie autoregeneracji. Dobrał kolejną dawkę Alki i poczuł, jak jej krople rozlewają się po organizmie, wyszukując poszarpane tkanki i przywracając je do stanu normalności. Oczywiście pozostanie niewielka blizna, ale ręka w kilka godzin odzyska pełną sprawność. — Świetny pokaz — głos Nemi wyrwał go ze studni bólu. — Szkoda tylko, że rozwścieczył pan nim naszego przyjaciela Fuen Weia. Wokulski uniósł głowę. Otaczał go krąg wykrzywionych złością twarzy. Alkaloid | 71 — Unikanie kul czy znikanie to ścieżka wojownika. Gojenie ran to czarnoksięstwo. W skrócie. Z pozostałymi kulturowymi zawiłościami zapoznam pana, kiedy już wydostaniesz mnie pan z Cuchnącego Zaułka. Wokulski podniósł się i oparł o Nemi. Czuł się nadludzko zmęczony, na pewno za bardzo, żeby z lekkim sercem stawić czoła otaczającej go tłuszczy. — Stań do mnie plecami — powiedział i sięgnął do cylindra po swoją laskę. Bokserzy sprawnie otaczali ich zaciskającym się kręgiem. Widział ich w walce dopiero drugi raz, ale znów zachwycili go doskonałym wyszkoleniem i naturalnym zgraniem. Ustawiali się na kilka wymian ciosów osłaniani przez stojących po ich prawej i lewej ręce. Krąg co chwilę się obracał, a stojący przed Nemi i Wokulskim bojownik odchodził, żeby odpocząć. Korzystając z tej taktyki, mogli walczyć bez zmęczenia przez wiele godzin. Wokulski szybko dostrzegł, że muszą znaleźć inne rozwiązanie – gęsty szpaler wojowników odcinał im najkrótszą drogę do wyjścia. Nemi też to zrozumiała. — Nad nami jest żyrandol — szepnęła mu do ucha, parując cios halabardy. — Damy mają pierwszeństwo. Uchylił się lekko przed kolejnym uderzeniem, przykucnął i w chwili, gdy kółko znów przesunęło się i ich przeciwnicy zamienili miejscami, schylił się niżej, by zaraz się wyprostować i wyrzucić przy tym Nemi w powietrze. Księżniczka musnęła żyrandol, po czym korzystając ze swojego pędu, zmieniła płaszczyznę lotu i przebiegła kilka kroków po ścianie. Wokulski sparował ostatni cios i opuścił krąg. Uniknął kilku rzuconych za nim włóczni i wylądował, ubezpieczając Nemi. Pomknęli razem do wyjścia, zgodnym koziołkiem przeskakując nad nastroszonymi halabardami, którymi Bokserzy usiłowali zagrodzić im drogę. 72 | Aleksander Głowacki Wyważył drzwi barkiem i pociągnął za sobą księżniczkę w czerń Cuchnącego Zaułka. Pierwszą blokadę ominęli z łatwością, ale biegli w ciemnościach, więc szybko zgubili drogę na wybrzeże. Stanęli, ciężko dysząc, w bocznej uliczce. Na chwilę byli bezpieczni, lecz każdy moment zwłoki oznaczał, że szuka ich coraz więcej Bokserów. Narastający tupot biegających we wszystkie strony ludzi był wyjątkowo nieprzyjemny. Hałas się nagle urwał. Ktoś zatrzymał się przy wejściu do zaułka. Nemi wsłuchała się w urywaną wymianę zdań i uniosła rękę, dotykając swej głowy. Odwróciła się do Wokulskiego z szelmowskim uśmiechem, który w ciemności tylko zyskiwał na uroku. — Będzie zabawa. Znaleźli moją chustkę. Wychylił się z wnęki, w której się skryli. Wyjście z uliczki zablokowali uzbrojeni w halabardy Bokserzy. Tym jednak, co go naprawdę wystraszyło, były koszmarne, olbrzymie sylwetki, które czaiły się za nimi. — Dżumiarze. — Nemi nie była zachwycona odkryciem. — Zarażeni morowym powietrzem. Bokserzy uwielbiają rzucać ich do walki. Oczywiście pokonamy ich bez wysiłku, ale nie uśmiecha mi się czarna zaraza. — Dach? — Wskazał rynnę. — Panowie przodem. — Uśmiechnęła się do niego i wepchnęła do góry. Halabardnicy runęli do zaułka, ale księżniczka poszybowała nad morzem ostrzy i sprawnie, w ślad za Wokulskim, wdrapała się na dach. Tam również czekali na nich Bokserzy i Dżumiarze. — A teraz dokąd? — rzuciła Nemi. Wokulski się rozejrzał. — Powinien gdzieś tu krążyć. O, tam. — Wskazał obiekt lecący nisko nad dachami. Alkaloid | 73 Napastnicy zacieśniali krąg. Niesione przez nich pochodnie odcinały się na tle bezksiężycowej nocy. Latający pojazd zmienił kierunek i błyskawicznie się do nich zbliżył. Wokulski i Nemi złapali rzuconą linę i wyrwali się z dachu w ostatniej chwili. Celnymi kopniakami strącili kilku nadgorliwych Bokserów i ruszyli w stronę Wiktorii. — Poprosiłem Ochockiego, żeby krążył dziś w nocy nad Kowloon — wyjaśnił Wokulski, patrząc w ognisty krąg pochodni, który znikał pod jego stopami. — Nigdy nie widziałam takiego pojazdu. — To dirigible. Statek lżejszy od powietrza. Konik hrabiego. — Ten pokaz nie za bardzo nam wyszedł. — Nemi zmieniła temat. — Z teatrzyku nie wyżyjemy. Lepiej skupmy się jednak na sprzedaży Alki. — Masz pan jeszcze jakiś cudowny pomysł? — Zawsze. — I sądząc z pańskich obyczajów, nie zamierzasz się nim ze mną podzielić? Wokulski pokręcił tylko głową. — Skoro pofatygowaliśmy się do nich i nie zadziałało, pozostaje nam tylko sprawić, żeby teraz to oni przyszli do nas po Alkę. Stał na krawędzi wysokiego falochronu wyznaczającego wejście do basenu portowego Wiktorii. Gdzieś daleko kłębiła się burza, rysując się na tle ciemnych chmur bezgłośnymi błyskawicami. Przed nim na horyzoncie majaczyły latarnie statków stojących na redzie. Wiejący od morza wiatr przynosił żołnierskie kłótnie i zapach gotowanych ryb z dziesiątków strażniczych łodzi, które oddzielały go od celu. Parowy kliper, Alkaloid | 75 na którego pokład planował się wedrzeć, wpłynął do portu późnym popołudniem, ciągnąc za sobą kłąb gęstego czarnego dymu. Zaraz po rzuceniu kotwicy otoczył go szczelny kordon okrętów wojskowych, zmobilizowanych dżonek wypełnionych oddziałami wojska, a pokład obsadziła kompania piechoty morskiej. Strażnicy pilnowali każdego bulaja, kluzy, każdego otworu prowadzącego do wnętrza statku, oprócz tego na pokładzie co kilkanaście metrów rozstawiono posterunki. Nawet gdyby udało mu się prześlizgnąć łodzią między patrolującymi zatokę statkami, przedarcie się na pokład graniczyło z cudem. Dlatego wybrał inną, trudniejszą drogę. Rozebrał się, został tylko w obcisłym trykocie. Wysmarował twarz, ręce i stopy tłuszczem. Do jednej ręki wziął ośmiokątną tabliczkę, a na plecy zarzucił gumowany worek. Odbił się od krawędzi murku, poszybował kilkadziesiąt sążni w dół i wbił się bezszelestnie w wodę. Jeszcze w locie zassał nozdrza i przewentylował się gwałtownie, podnosząc poziom kwasu węglowego i oszukując w ten sposób mózg. Sunął przez wodę, trzymając w wyciągniętych przed siebie rękach luo pan, ledwie widoczny w rozbłyskach fosforu, którym wysmarowane były jego tarcza i igła. Wskazywany przez nią kierunek przecinał otaczające ją pierścienie. Doświadczony geomanta odczytałby znaczenie kolejnych symboli. Wu Wang – znaki prowadzące go nie tylko do statku, który przywiózł Zaszytych, ale i dalej, do sedna tajemnicy alkaloidu. Wokulski wpatrywał się w migające pod wodą rzędy ciągłych i przerywanych kresek i starał się utrzymać wskazywany przez nie kierunek. Powoli zaczynało mu brakować powietrza. Odciął część swojego ciała, ignorując wrzask domagających się kwasorodu komórek, uparcie podążał do celu. Drgający blask pierścieni luo panu zahipnotyzował go do tego stopnia, że nie zauważył, kiedy dopłynął do statku. Uderzył głową w jego dno i przestraszył się, że ten cichy odgłos zaalarmuje strażników. Przesunął się pod stępkę 76 | Aleksander Głowacki i wymacał delikatne nachylenie wyznaczające kierunek, w którym była rufa. Przeciągnął się, oszczędzając siły, w stronę śruby napędowej. Jeszcze na lądzie przestudiował dokładnie plany statku, na którego pokład zamierzał się wedrzeć. Droga przez wał napędowy zdawała się oczywista i trudno było uwierzyć, że w maszynowni nie ustawiono posterunku. Tymczasem zaskoczenie pozostawało jego jedyną przewagą. Oczywiście żaden ze strażników nie stanowiłby godnego przeciwnika, ale szczelna sieć patroli sprawiłaby z pewnością, że zaatakowanie jednego przyciągnęłoby uwagę innych, a związana z tym zwłoka ostatecznie wystarczyłaby do uruchomienia Zaszytych. Walka z nimi, jak już wiedział z doświadczenia, nie dawała wielkich szans na zwycięstwo. Z torby wyciągnął potężne szczypce. Wgryzł się nimi w nity mocujące śrubę do wału i zaczął je systematycznie usuwać. Nie miał czasu na pomyłkę. Mimo że odczuwał już brak kwasorodu, dokładnie liczył wydłubywane miedziane bolce. Po sześćdziesiątym czwartym odpoczął. Zbierał siły. Po chwili wsunął się pomiędzy poszycie a łopaty śruby, zaparł plecami i zepchnął ją z wału. Patrzył, jak znika w mrocznej czeluści, ześlizgując się w głębinę zatoki niczym opadający liść. Poczuł prąd wody zasysany do wnętrza wału i dał mu się ponieść. W środku rury było tak mało miejsca, że musiał uciec się do wyuczonych u majora Zamory kontorsjonistycznych sztuczek. Już wcześniej nasmarował się wężowym olejem, co ułatwiało mu ułożenie ciała tak, by bez trudu przecisnęło się w głąb szerokiego na łokieć wału. Przepychał się przez niego, dopóki nie poczuł, że potylicą opiera się o coś twardego. Dotarł do miejsca, gdzie wał wchodził do silnika. Wokulski nie oddychał już od ośmiu minut i jedynym sposobem na zaczerpnięcie powietrza było wybicie dziury w rurze. Zwinął się jeszcze bardziej i wyciągnął z sakwojaża paczuszkę zawiniętą w naoliwiony papier. Położył ją na rurze 78 | Aleksander Głowacki pod sobą i rozdarł opakowanie. Rozbłysk go oślepił. Glin zmieszał się z wodą i eksplodował. Przez chwilę Wokulski zwijał się z bólu, wzmaganym jeszcze ciśnieniem wody wpychającej się do środka, i nagle wszystko minęło, a nurt przecisnął go przez wypalony otwór do wnętrza statku. Spazmatycznie zaczerpnął powietrza. Otworzył oczy, ale nie widział nic oprócz snopa przeraźliwie jaskrawobiałego światła. Pozwolił krwi znów krążyć normalnie i wybudził z hibernacji uśpione rejony swojego ciała. Z ich przebudzeniem przypłynęły nowe, bolesne bodźce. Zdał sobie sprawę, że gdy przeciskał się przez wał, musiał sobie złamać rękę. Poza tym spuchła mu goleń, przeszywając go nieznośnym pulsującym bólem. Krew lała się z poszarpanych uszu i zmiażdżonego nosa. Poczuł się zupełnie bezbronny. Gdyby w miejscu, do którego się przedostał, znajdował się strażnik, starcie z nim nie skończyłoby się dla Wokulskiego dobrze. Wzrok powoli przyzwyczajał się do światła lamp naftowych podwieszonych pod sufitem. Mógłby wpatrywać się w nie przez wieczność, zbierając siły, ale woda, waląca do wnętrza statku przez otwór, który sam dopiero co wybił, podcinała mu nogi i spychała do burty. Podniósł się z trudem i po ażurowych schodach zaczął się wspinać do wyjścia. Teraz widział, że znajduje się w wielkiej maszynowni obudowanej pajęczyną galeryjek ciągnących się wzdłuż segmentów olbrzymiego, parowego silnika. Skomplikowana sieć mosiężnych rurek rozbiegała się od kotłów ustawionych na dole. Zalewająca je coraz szybciej woda parowała, nie było jednak śladów wrzenia, co oznaczało, że kotły wygaszono wystarczająco dawno, by nie groziło teraz niebezpieczeństwo wybuchu. Mimo wszystko musiał się pospieszyć, woda wzbierała bowiem kilka łokci na minutę. Dopadł drzwi i zatrzasnął je za sobą, zakręcając zasuwy. Wodoszczelna gródź była zamknięta i statkowi nie groziło Alkaloid | 79 zatopienie. Miał wystarczająco dużo czasu, by zrealizować swój plan. Stał w podartym ubraniu, krew kapała na podłogę z ran na jego rękach. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Według zapamiętanego wcześniej rozkładu pomieszczeń, Zaszytych przewożono w tym właśnie przedziale. Metalowe schody nad jego głową zadrżały od czyichś kroków. Przytulił się do burty, ukrywając się w cieniu rzucanym przez pomost biegnący nad jego głową. Odczekał, aż kroki się oddalą, i przemknął do następnego pomieszczenia. Pilnujący go strażnik stał tyłem. Wokulski zadusił go bezgłośnie i wciągnął za wielką skrzynię z narzędziami. Znów usłyszał odgłos kroków. Musiał być już blisko głównej ładowni, patrole stały się bowiem coraz częstsze. Przyłożył ucho do kolejnej grodzi i wyostrzył zmysły. Za grubymi stalowymi drzwiami wyczuł ciężkie, przesycone machorką oddechy. Było ich trzech. Wciągnął powietrze nosem, próbując w tropie wytłumionym zapachem stali wychwycić ich wzajemne położenie. Ustawili się w trójkąt, nie potrafił jednak stwierdzić, w którą stronę są zwróceni. Jeden z nich zapalił wieczną zapałkę, a zgrzyt metalu pocieranego o metal uderzył w wyostrzone zmysły Wokulskiego. Skulił się, ale zrozumiał, że moment, w którym jasny płomień rozświetla sąsiednie pomieszczenie, jest idealny do ataku – rozbłysk fosforowego światła oślepi na chwilę żołnierzy. Stalowe drzwi niemal eksplodowały pod jego uderzeniem, złapał jednak skrzydło, nim uderzyło w metalową ścianę. Pierwszy strażnik stał tyłem, mógł go więc zignorować i skupić się na pozostałych dwóch. Przeturlał się, o dwa uderzenia serca opóźniając chwilę, w której miał go zauważyć żołnierz stojący na wprost. Rozsypane po podłodze śruby wbijały mu się w plecy, przez co bola, którą rzucił, zadrżała i wpadła w niepotrzebną oscylację. Zamiast związać ofiarę, jeden z ciężarków odbił się 80 | Aleksander Głowacki od ręki wroga i wprowadził drugi koniec w drganie, które wyładowało się niekontrolowanym ciosem na głowie chłopaka i zamieniło ją w bezkształtną masę. Wokulski wtoczył się pod ustawione pod ścianą rzędy stołów i wciąż pozostając poza polem widzenia odwróconego tyłem żołnierza, przybliżył się do drugiego strażnika. Tamten zdążył nawet wyprowadzić cios kolbą karabinu, ale zachwiał się nagle i upadł na twarz. Wokulski zatrzymał się za nim i schował do pochwy krótkie ostrze włóczni assagaj. Gdy ostatni strażnik zorientował się, że do pomieszczenia wdarł się intruz, było już za późno. Wokulski runął na niego z sufitu, na który wbiegł po nitach wystających ze ścian kabiny. Żołnierz padł z przetrąconym karkiem, żałosna kukiełka z kończynami rozrzuconymi na kształt gwiazdy. Żałuję ich wszystkich, pomyślał, wsłuchując się w odgłosy statku. Wszystkich, którzy stanęli przypadkiem na mojej drodze. Tych, z którymi się sprzymierzyłem, i tych, z którymi musiałem walczyć. Czuję się czasem jak zły omen, złowieszcza kometa, brudna kula losu pędząca przez Wszechświat siłą rozpędu nadaną przez przypadkowe odkrycie sprzed lat. — Przypadkowe — szepnął cicho tonem, który zabrzmiał jak pytanie. Statek nie odpowiedział. Nadal nikt nie zauważył jego wtargnięcia na pokład, krążące warty mechanicznie przemierzały wyznaczone trasy, zatrzymywały się przy tych samych śluzach, bulajach i drzwiach, przy których kazano im się zatrzymywać. W pejzażu wypełniających okręt dźwięków wyszukał interesujący go temat. Monotonne chlupotanie fal o burty tłumiło ciche bulgotania płynów przepływających cienkimi miedzianymi rurkami, jednak ich regularność nie pozostawiała wątpliwości. Gdzieś w ładowni wciąż działała skomplikowana aparatura pompująca życiodajne płyny do krwiobiegów uśpionych Zaszytych. Ruszył śladem cichej melodii, niczym duch omijając patrolujących pokłady żołnierzy. Alkaloid | 81 Dotarł wreszcie do źródła interesujących go dźwięków i przez uchylony bulaj przecisnął się do zamkniętej ładowni. W środku nie było nikogo – załoga nie mogła wchodzić do pomieszczenia skrywającego ładunek obwarowany klauzulami najwyższej tajności. Policzył przypominające trumny sarkofagi. Dziesięciu – właśnie o tylu otrzymał informację od agenta na dworze królewskim. Wliczając tego spotkanego w poselstwie, byli to wszyscy, których udało się do tej pory przemienić. Dziesięć osób o beznamiętnych twarzach. Mężczyźni i kobiety z ogolonymi głowami, szarą cerą, nadzy, zanurzeni w brązowym płynie przelewającym się przez system rurek i chłodnic spinający ich kokony. Ciecz przechodziła przez bezstratną pompę cieplną taktowaną zegarem Rudda z wolnym inwarowym wahadłem. Czytał o nim ledwie dwa miesiące temu, a już mógł zobaczyć ten nowy wynalazek w praktyce. Wahadło wyznaczało czas z dokładnością dwustu milionowych sekundy i tylko to pozwoliło Zaszytym przetrwać bez szwanku morską podróż. Procesy diakrytyczne w ich ciele przebiegały inaczej niż u zwykłych ludzi. Miał już okazję studiować fizjologię zuluskich Przemienionych i wiedział, że organizm zmodyfikowany infuzjami alkaloidu z niewyjaśnionych przyczyn nie toleruje nadmiaru wilgoci. Brytyjczycy, których potęga opierała się na flocie, musieli rozwiązać problem transportu swoich szturmowców. Hibernacja w roztworze alkaloidu była dobrym rozwiązaniem. Inna kwestia to koszt tego przedsięwzięcia. W instalacji płynęła Alka warta tysiące funtów. Mechaniczny zegar uzupełniał straty płynów, utrzymując układ w równowadze. Stał, porażony absolutnym pięknem tej chwili, doskonałością wynalazku, krystalicznie czystą technologią, Absolutem mechaniki sprzężonej z biologią, podrasowaną Alką. 82 | Aleksander Głowacki Był jednak jak dziecko i jak dziecko się zachował. Otworzył klapę kontrolną obwodu i wszystko zepsuł, dodając do Alki kilka kropli z ampułki wyjętej z małej szylkretowej szkatułki – ostatniego przedmiotu, który schował w swoim worku. Płyn na chwilę zmienił barwę Alki na niebieską, ale zaraz się rozmył i pompowany przewodami pomknął do Przemienionych. — Czmychamy! Sięgnął po dłoń Nemi, ale księżniczka już zakasała długą suknię i pędziła ile sił w nogach w dół ulicy. Dogonił ją dopiero za rogiem. Od rana usiłowali wydostać się z Wiktorii, wciąż wpadali jednak na przeczesujących miasto Zaszytych. — Co pan im, do cholery, dałeś?! — wydyszała ciężko. Ścigający ich Zaszyty był dwa metry za nimi. Wokulski rozejrzał się nerwowo za jego towarzyszami, ale pozostałych zbyt zajmowało niszczenie zabudowań Wiktorii. Alkaloid | 85 — Kilka kropel rektyfikowanego alkaloidu. Akcelerator Przemiany. Uskoczył w biegu spod usypującego się strumienia cegieł. Któryś z Zaszytych demolował budynek od drugiej strony, a jego potężne ciosy roznosiły się po połączonych ze sobą pomieszczeniach drgawkami osypujących się tynków i pękających desek. Równo, nie gubiąc rytmu, przeskoczyli zagradzający im drogę wózek. Wokulski wylądował na stercie rozsypanych krewetek i gdyby Nemi nie podtrzymała go za łokieć, wpadłby w ręce ich prześladowcy. Księżniczka szarpnęła go w stronę bocznej uliczki i wciągnęła w kłąb gęstego, czarnego dymu, który skrył ich przed pościgiem. — Musimy wydostać się z wyspy — szepnął, ciężko dysząc; ręce oparł na udach. — Nie mogłeś ich pan po prostu zabić? — Nemi popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Mówiła cicho, bo gdzieś w ciemnościach wciąż się czaił Zaszyty. — Mam plan. — Kolejny, którego ze mną nie uzgodniłeś. Otworzyła usta, żeby rozpocząć gniewną tyradę, lecz wiatr właśnie rozwiał dym i postawił ich twarzą w twarz z Zaszytym. Zrobili dwa kroki w tył, Wokulski zasłonił sobą Nemi i dalej cofał się powoli przed agentem. Zaszyty zrzucił płaszcz, złożył go w kostkę, a na wierzchu umieścił melonik, łyskając czerepem pokrytym świeżym meszkiem odrastających włosów. Wiatr zawiał zapach niemytego ciała i korzenny posmak Alki. Wokulski odetchnął głęboko kilka razy i wyzwolił się z surduta, owijając nim prawe przedramię. Przepływający czas otoczył go słodkim, leniwym strumieniem. Skupił się na przeciwniku i dopiero drugie szturchnięcie Nemi wyrwało go z przygotowań do walki. 86 | Aleksander Głowacki — Wskakuj pan! — krzyknęła, wciągając go do studzienki kanalizacyjnej. Wylądował na dnie kanału i zanim pobiegł za Nemi, obejrzał się i popatrzył prosto w twarz Zaszytego obrysowaną jasnym światłem bijącym z okrągłego otworu. Przeciwnik wykrzywił wargi, jakby zniesmaczony smrodem bijącym z kanalizacji, tak naprawdę jednak zniechęcony wydostającą się z podziemi wilgocią. Nemi nie pozwoliła Wokulskiemu zbyt długo zwlekać i pociągnęła go za sobą w głąb niskiego kanału ściekowego. Prowadził wprost – bez zbędnych zakrętów i zakamarków – do portowego nabrzeża. Szybkim krokiem szli chodnikiem ciągnącym się nad brunatną, cuchnącą wodą. Wokulski próbował przeskoczyć zagradzający mu drogę zwój szmat i dopiero gdy zahaczył o niego nogą, uświadomił sobie, że to czyjeś zwłoki. Brudny, czarny zawój odsłonił rozdętą twarz otoczoną cholerycznymi zołzami. Podbiegł i zrównał się z idącą przed nim Nemi. — Wszyscy próbują uciec do portu — podniosła głos, usiłując przekrzyczeć straszliwe rzężenia rozdzieranych na powierzchni konstrukcji. Alkaloid | 87 Armagedon rozpoczął się kilkanaście godzin po powrocie Wokulskiego z nocnej wycieczki. Substancja, którą skaził wtedy systemy podtrzymywania życia Zaszytych, działała powoli, więc niczego niespodziewający się Brytyjczycy zdążyli przewieźć swoich wojowników na brzeg i zebrać w ambasadzie, żeby zreferować im sytuację i nakreślić plan przejęcia całkowitej kontroli nad Hong Kongiem. Lord Protektor nigdy nie dokończył swojej mowy na temat kolonialnych planów Imperium w Azji, przerwano mu ją bowiem w pół słowa. Pierwszy z Zaszytych odczuł działanie akceleratora i w ułamku sekundy przeistoczył się w alkaloidowego berserka, rozrywając na strzępy zebranych tam brytyjskich oficjeli. Wkrótce w jego ślady poszli pozostali. Od tamtej chwili Zaszyci systematycznie i z zaciętością niszczyli Wiktorię. Sabotaż Wokulskiego przybrał rozmiary, które zaskakiwały nawet jego. Kilka kropli alkaloidowego koncentratu zamieniło tajną broń Brytyjczyków w napędzane żądzą zniszczenia 88 | Aleksander Głowacki automaty. Anglicy całkowicie utracili nad nimi kontrolę i zmuszeni zostali, tak jak i inni mieszkańcy Wiktorii, do ucieczki przed piekłem rozpętanym przez swych rozszalałych żołnierzy. Fala uchodźców przemieszczała się w stronę Kowloon, uciekając z wyspy wszelkimi dostępnymi sposobami. Statków ubywało, jeden z Zaszytych metodycznie zatapiał bowiem stojące na redzie jednostki. Obrzucał je magnezowymi bombami, te zaś z piekielną skutecznością wypalały dziury w poszyciu okrętów i w obłokach dymu posyłały je na dno. Sznury łódek i dżonek przemykały pomiędzy tonącymi parowcami, uwożąc z jednakową obojętnością zarówno przerażonych Chińczyków rozciągniętych na stosach walizek powiązanych sznurami, jak i kolonialnych urzędników zachowujących resztki udawanej godności, która rozmywała się, gdy ukradkiem spoglądali na szalejące za nimi zniszczenie. Wydostali się z kanału wprost w chaos ewakuującego się portu. Tuż obok ich głów przeleciał kolejny rozdarty ludzki zewłok. To jeden z Zaszytych zabawiał się bombardowaniem z pobliskiego wzgórza ewakuujących się ludzi. — Tam czeka nasza łódź. — Nemi kolejny raz przejęła inicjatywę i prowadziła go przez gęstniejący tłum. Czarny dym dusił w gardło; płonęły magazyny pełne gotowej do transportu bawełny. Załoga malutkiego czółna już czekała. Okutymi wiosłami odpychali rozpaczliwie tłoczących się wokół ludzi, którzy nie zapewnili sobie transportu i próbowali teraz dostać się do łodzi wpław, licząc na współczucie. Tego jednak brakowało – rozdzierające okrzyki ginących, bezlitośnie mordowanych przez Zaszytych sprawiały, że wszyscy myśleli tylko o własnej skórze. Spirala strachu rozkręciła się poza wszelką kontrolę. Wokulski spuścił wzrok. Nie pierwszy raz zrobił coś, co komuś, kto nie miał pełnego oglądu sytuacji, zdawać się musiało okrucieństwem. On jednak wiedział swoje. Jego Alkaloid | 89 pozornie nieludzka decyzja o przemienieniu Zaszytych miała też inne, odległe cele. Na razie jednak widział tylko płonącą Wiktorię, powoli oddalające się pandemonium i słyszał niosące się po wodzie krzyki torturowanych ludzi. Nawet po drugiej stronie zatoki trudno było uciec przed wszechobecnym dymem. Uchodźcy koczowali na nabrzeżu, bezpiecznie oddaleni od gniewu Zaszytych. Pirs nigdy nie był wzorem porządku, dziś jednak – zasłany osypującymi się stertami kufrów i pospiesznie wyrzucanego z łodzi dobytku – wyglądał jak lupanar po eksplozji. Brytyjczycy szybko odgrodzili się w zaimprowizowanym obozie, którego wejścia broniła czterofuntówka, zwana Ogryzkiem. Wokulski z radością Alkaloid | 91 odnalazł wśród jego obrońców Ochockiego. Podszedł do ogrodzenia i przywołał hrabiego gestem. — Zrobiłem, coś pan kazał. Powinni znaleźć go w góra godzinę. — Wynalazca pokręcił głową. — Jeszcze nigdy nie byłem tak dogłębnie przekonany, jak teraz, że brakuje panu piątej klepki — dodał i walnął Wokulskiego w ramię. — Niech pan tu zostanie. Spróbuję załagodzić sprawy, dopóki nasz plan nie zacznie działać. W powietrzu wisiało wyczuwalne napięcie. Chińczycy szeptali, wysłannicy Bokserów niestrudzenie podróżowali pomiędzy zgromadzonymi ziomkami. Nietrudno było się domyślić, kogo obwiniano za zajścia w Wiktorii. Po masakrze w brytyjskiej misji najwyższym stopniem brytyjskim urzędnikiem okazał się nieznany Wokulskiemu huzar. Był to młody, energiczny człowiek, który sprawnie rozpoznał zagrożenie i zorganizował zebranym repatriantom obronę adekwatną do posiadanych środków. Wokulski nie zdziwił się, kiedy Anglik poprosił go o rozmowę, był natomiast zaskoczony bezpośredniością urzędnika. — Wokulski, mówią, że z pana równy chłop. Jeśli masz jakikolwiek wpływ na tych ponuraków — wskazał Bokserów — musisz ich powstrzymać. Widziałem już takie dąsy przed rzezią mahdystów w Sudanie. — Z kim mam przyjemność, jeśli mogę zapytać? Energiczny młodzieniec zapalił potwornie cuchnące cygaro i dodał kilka kropli whisky do trzymanej w ręce szklanki z wodą. — Winston Spencer Churchill. Tymczasowy dowódca misji brytyjskiej w Hong Kongu. Tymczasowy i przypadkowy. — Roześmiał się i wypił łyk wody. — Jechałem do Starej Anglii na zaproszenie Oldhama i przesiadałem się w Hong Kongu. Od czasu, jak utraciliśmy Południową Afrykę, łatwiej dostać się do domu, płynąc na wschód. Moje starszeństwo wynika 92 | Aleksander Głowacki tylko i wyłącznie z tego, że nikt w poselstwie brytyjskim nie przeżył masakry. — Przecenia pan mój wpływ na Bokserów. — Pana może i tak — ciągnął Winston — ale na pewno nie księżniczki Shan. Czujne uszy Nemi wyłowiły, że rozmawiają o niej. — Czego chce ten długouchy? — zapytała ostrym tonem. — Chcę tylko uniknąć rzezi ludzi przypadkiem oddanych pod moją opiekę. — Anglik ukłonił się grzecznie księżniczce, nie wzbudzając jej zainteresowania. — A co byłoby złego, gdybyśmy przy okazji pozbyli się do reszty tych irytujących kolonistów? — zapytała. Jak Wokulski się domyślił, pytanie było skierowane do niego. Zastanowił się. Pozbycie się Brytyjczyków kupiłoby mu czas. Szał Zaszytych miał się wkrótce skończyć. Gdyby któremuś z Anglików udało się przejąć znów nad nimi kontrolę, sytuacja w kolonii wróciłaby do punktu wyjścia. Rzeź białych odwlekłaby na dłuższy czas powrót brytyjskich rządów do Hong Kongu i pozwoliłaby na przeniesienie fabryki Alki. Jego plany były jednak zakrojone o wiele szerzej. Nie chciał uciekać, tylko przejąć kontrolę nad Hong Kongiem, a mógł zrobić to tylko w jeden sposób – kontrolując Bokserów. Gdyby oni przejęli władzę w kolonii, manipulowanie nimi stałoby się wyjątkowo trudne. — Staniemy po stronie Brytyjczyków. W każdym razie ja stanę — powiedział i spojrzał w oczy Nemi, oczekując jej reakcji. Wokół Nemi zebrało się już kilkudziesięciu jej ludzi, sława księżniczki przyciągała też Chińczyków z luźnych triad pozbawionych przywództwa. Jednak nawet ta kilkusetosobowa armia nadal nie stanowiła żadnego wyzwania dla Bokserów. Nemi doskonale zdawała sobie sprawę z tej dysproporcji sił i po raz pierwszy od wydarzeń w Kowloon zawahała się. Alkaloid | 93 — Zbyt wiele razy podejmowałem decyzję za ciebie — powiedział Wokulski, zaciągając paski wysokich skórzanych butów, w których pedantycznie umościł nogawki spodni. Otrzepując rękawy, przekroczył niską, usypaną z bagaży i rupieci barykadę i wszedł do obozowiska Europejczyków. Wśród uchodźców dominowali Anglosasi, choć nie brakowało również Portugalczyków z pobliskiego Makao, Niemców i Francuzów. Z pogromu Wiktorii uratowało się ich wcale niemało i uzbrojeni byli w najnowszą europejską broń, nadal jednak – w porównaniu do otaczającej ich rzeszy Bokserów, którzy niestrudzenie krążyli wśród uchodźców – wydawali się bezbronną garstką. Gest Wokulskiego nie umknął przyglądającemu się białym Fuen Weiowi. Przywódca Bokserów pochylił głowę i szepnął coś adiutantowi. Ten odszedł pospiesznie i ściszonym głosem przekazał rozkazy gońcom, którzy rozbiegli się po całym obozie. Tymczasem Nemi rozmawiała ze swoimi ludźmi. Jej podniesiony głos niósł się po całym obozowisku, ostre tony języka Shan przerywane chińskimi przekleństwami i tajskimi groźbami. Wydźwięk przemowy był niejasny, słychać w nim było często charakterystyczny emfatyczny akcent specyficzny dla Shanów, co sugerować mogło, że trwała ostra wymiana zdań. Jeśli chodziło o Wokulskiego, mogli równie dobrze rozmawiać o pogodzie – nigdy nie udało mu się przeniknąć tonalności azjatyckich języków. Wreszcie dyskusja się zakończyła i zauważył z ulgą, że Nemi idzie w stronę obozowiska Europejczyków. Przy pomocy jej ludzi mogli się obronić przed Bokserami, a przynajmniej wytrzymać do chwili, kiedy rozpocznie się kolejna faza jego planu. Za Nemi granicę obozowiska przekroczyło jednak zaledwie kilkunastu wojowników Shan i Wokulskiemu dłuższą chwilę zajęło zrozumienie, że liczba ta się nie zwiększy. Podszedł do Nemi. — Odejdź, bez reszty twoich ludzi nie mamy szans. 94 | Aleksander Głowacki Księżniczka podniosła głowę. — Jeszcze się nie zdarzyło, by ciury dyktowały księżniczce Shan, co należy robić. Zostanę tu, gdzie postanowiłam... Nie zdążyła dokończyć zdania, bo gdy tylko Fuen Wei zrozumiał, że rozdanie zostało zakończone, postanowił przejść do ofensywy. Podszedł do granicy europejskiego obozowiska i powiedział: — Ludzie Shan, jeśli tylko zechcą, mogą odejść wolno. Reszta długouchych diabłów ma kwadrans, by złożyć broń i oddać się w nasze ręce. Wokulski zrobił dziwną minę i wskazał coś po drugiej stronie zatoki. Fuen Wei niewzruszony ciągnął dalej: — Każdy, kto po wyznaczonym czasie zostanie w tym obozowisku, zginie okrutną śmiercią! Winston wypluł cygaro i popatrzył w kierunku wskazywanym przez Wokulskiego. Kilka chwil później niemal wszyscy poszli za jego przykładem. Tylko Fuen Wei, skupiony na swojej przemowie, przegapiał to, co się działo w Wiktorii. W końcu jeden z jego asystentów pociągnął go za rękaw i bijąc niskie pokłony, zwrócił jego uwagę na drugą stronę zatoki. Ze zgliszcz unosił się powoli w górę orawarowy dirigible. Cygarowaty kształt i rybia płetwa przed wielkim śmigłem napędowym wyglądały nieco przestarzale. Wokulski spojrzał na Ochockiego. Ten wzruszył ramionami. — Chyba nie oczekiwałeś, że oddam im swoją ulubioną zabawkę? Zbudowałem coś na poczekaniu. — Jak z udźwigiem? — Wejdą wszyscy. Choć lina kotwicząca sterowca była z tej odległości niewidoczna, to wspinające się po niej postacie odcinały się na tle błękitnego nieba. Czarne, pająkowate sylwetki Zaszytych przemieszczały się szybko ku gondoli. Fuen Wei patrzył z niedowierzaniem, jak aerostat zrzuca linę cumującą i kieruje się w stronę Kowloon. Alkaloid | 95 Na jego twarzy widać było, jak kalkuluje możliwe scenariusze i w końcu dochodzi do jedynej możliwej konkluzji, zaplanowanej przez Wokulskiego już w chwili, gdy wybrał się na transportowiec, którym przybyli Zaszyci. — Bądź przeklęty, długouchy!!! — parsknął wściekłym wrzaskiem. — Jak się domyślam, masz też gdzieś pod ręką zapasy swojego brunatnego świństwa?! Wokulski pokiwał twierdząco głową. Klasnął dwa razy i po kilku chwilach przed Bokserami znalazła się otwarta skrzynka po brzegi wypełniona fiolkami Alki. — Są wasze. Pierwsze na koszt firmy. Potyczka w Kowloon trwała prawie do zmierzchu, kiedy to zginął ostatni Zaszyty. Siły Imperium zostały poważnie nadszarpnięte porażką, Wokulski nie omieszkał więc poinformować Cetewayo, że nadszedł czas ofensywy w Południowej Afryce. Przez pewien czas lord Kitchener będzie tam musiał radzić sobie sam. Nadawał w tej sprawie telegram, gdy odnalazła go Nemi. — Co teraz zrobimy? Im nigdy nie wolno zaufać — powiedziała, pokazując na tłum wojowników kłębiący się przed tymczasową siedzibą faktorii. — Jestem zaskoczony i nieco przerażony — wyznał Wokulski. — Spodziewałem się, że spożycie Alki bez przygotowania zabije większość z nich. — Szkoda, że tak się nie stało. Mielibyśmy z głowy dwa problemy – Brytyjczyków i Bokserów. — Musimy zwrócić Wiktorię Brytyjczykom. Powiedz Fuen Weiowi, że to jeden z warunków utrzymania dostaw Alki. — Skubnął wąs. — Najchętniej odciąłbym im dostawy od razu, ale potrzebuję przeciwwagi dla Imperium. Alkaloid | 97 — Skąd twoje obawy? — zapytała Nemi. — Moje są zrozumiałe. Całe życie handluję z Chińczykami. — Tu nie chodzi o handel. Kilka lat temu zacząłem dostarczać Alkę grupie, która nazywa się Bibliotekarzami. Z początku myślałem, że uda mi się ich kontrolować. Wkrótce okazało się, że stałem się zależny od ich wynalazków. Nie chcę zależności od Bokserów. Obawiam się, że w tak dużej grupie znajdzie się ktoś, kto przejdzie prawdziwą Przemianę, nawet bez dostarczanego przeze mnie dekoktu. — Lub sam go wymyśli. A czym właściwie zajmują się Bibliotekarze? — Kwantyfikacją wiedzy. Liczeniem tego, co nazywają inteligencją wiedzy. Dodawaniem, mnożeniem, dzieleniem i odejmowaniem tej inteligencji. Czasem nazywają ją informacją, cokolwiek miałoby to znaczyć. Robią wszystko, co każe im Boltzmann. — Brzmi niegroźnie. — Oni wymyślili mój osobisty telegraf. Maszynę ponaddymensjalną. Wszechbibliotekę. Pracują teraz nad 98 | Aleksander Głowacki upowszechnieniem dostępu do niej za pomocą czegoś, co nazywają międzymordziem. Nemi parsknęła śmiechem. — Ich wynalazki nie wydają się szczególnie niebezpieczne. — Żaden wytwór ludzkich rąk nie jest niebezpieczny. Niebezpieczni są ludzie. Nemi wzruszyła ramionami i odeszła do swoich spraw. Patrząc za nią, przypomniał sobie o ostatnim obowiązku, który czekał na niego w Hong Kongu. W jego wypełnieniu mógł mu pomóc Winston. Churchill zmienił swoje plany i zamierzał dołączyć do korpusu Kitchenera. Wokulski pomyślał, że mógłby go wykorzystać do przekazania pewnej przesyłki. Postanowił nie odkładać tego na później, ruszył więc w stronę laboratorium. Z zażenowaniem podniósł leżący na ulicy plakat, który zapraszał na spotkanie z misjonarzami Kościoła Nowego Ładu. Popatrzył na umieszczoną na nim swoją podobiznę. Jego twarz spoglądała prosto na niego, wyklejona równymi rzędami na słupie ogłoszeniowym. Na mocno wyretuszowanym dagerotypie przedstawiono go w ujęciu, w którym wydawał się lepiej zbudowany niż w rzeczywistości. Oprócz własnej podobizny z plakatów śledziły go także oczy innych proroków Kościoła założonego przez Thomasa Carlyle’a – lady Ady, hrabiego Ochockiego, Tesli... Znał ich wszystkich – niektórym Alkę dawał sam. Inni kontaktowali się z nim dopiero po pierwszym Surżu. Wszyscy weszli do panteonu starca opętanego swoją teorią; żywe dowody wspierające przestarzałe tezy o historii jako wytworze wielkich herosów, o ludzkości składającej się z bezmyślnych mas i prowadzących je jednostek. Wokulski wiedział najlepiej, jak odległe było to od prawdy. Wdrapał się stromymi bambusowymi schodami schowanymi na tyłach podupadającej kamieniczki na skraju Tsu Wei. Alkaloid | 101 Mimo że był tu już kilka razy, zawsze miał kłopot ze znalezieniem drogi w labiryncie rozpadających się budynków. Pociągnął kilka razy za chwost dzwonka i po krótkiej chwili oczekiwania wszedł bez zaproszenia. Gospodarz rzadko zwracał uwagę na gości. Tym razem też musiał go sam odnaleźć, zaszytego na zapleczu, pochylonego nad rzędami próbek. Oświetlał je trzymaną w ręku lampą dającą dziwne, ciemnobłękitne światło. Świeciło intensywnie i z tego pewnie powodu właściciel zarodziarni nosił ciemnozielone, ochronne szkła. — Fermenty — zamruczał na wpół do siebie, na wpół do Wokulskiego, po czym zgarnął wszystkie obserwowane szkiełka do kosza. — Niedobre. Ale to dopiero początek tej partii. Podniósł okulary i popatrzył na Wokulskiego. — Kończą mi się pieniądze. — Odwrócił się i przywołał swojego gościa do pomieszczenia na zapleczu laboratorium. Ostry zapach małych ssaków zmieszany z gryzącą wonią lizolu nie czynił tego miejsca szczególnie miłym. Nie była to pierwsza wizyta Wokulskiego u zarodziarza Pei Wei, a mimo to zaplecze wciąż robiło na nim piorunujące wrażenie. Szli między klatkami pełnymi dziwnych zwierząt. Na pierwszy rzut oka zdawały się normalne, gdy jednak przyjrzało im się bliżej, ukazywały swe subtelne anomalie – podwójne rzędy oczu, dodatkowe kończyny, przedziwne zbitki cech pochodzących od różnych gatunków. 102 | Aleksander Głowacki — Chimery — powiedział Wokulski — tak je nazywali Grecy. Chińczyk spojrzał na niego zaciekawiony. — Ja je nazywam qilin. Podsypał ziarna pozbawionej włosów myszy. Tuż obok w klatce rzucało się stado pekińczyków. Na ich grzbietach prężyły się wszczepione rączki ludzkich dzieci, przebierając tłustymi paluszkami w obrzydliwym kontrapunkcie gładkości dziecięcej skóry i psiej sierści. Wokulski spojrzał pytająco na wynalazcę. — Próbowałem jakoś zarobić. Zrobiłem je na wystawę, ale się nie sprzedały. — Są zbyt dosłowne. Spróbuj z kończynami małp. — Słuszna uwaga. — Pei Wei wyjął skórzany notes i coś w nim zanotował. — Zrobiłem to, o co prosiłeś — oświadczył, gdy schował notatnik. Musisz mi tylko dostarczyć jej włos. Wokulski bez słowa odkręcił gałkę laski i wyciągnął małą szklaną fiolkę. Wyjął z niej pukiel włosów Nemi. Chińczyk delikatnie go przechwycił i wrzucił do pojemnika z żółtawą cieczą, w której proste, ciemne włosy księżniczki zaczęły się odbarwiać i skręcać. Wokulski podszedł do stołu i odciął kosmyk swoich włosów, po czym wrzucił je do tego samego pojemnika. — Zdenaturuję kolagen, a potem przeniosę zarodźce jądrowe do jaja. Inkubacja potrwa kilka dni. Odsłonił aksamitną kurtynę i kryjący się za nią labirynt szklanych retort spiętych w piramidalną konstrukcję. Bulgoczące dźwięki towarzyszyły przelewaniu się brunatnego płynu. — Sztuczne łono. Jest gotowe. Wszystko jest gotowe. Nie powiedziałeś mi tylko jednego... — Pei Wei zwrócił się do Wokulskiego. — Chłopiec — odpowiedział. CZĘŚĆ II 1917 Oto boskie inwazje. Oto poplecznicy. Tamto przeciwnicy. Srebrne bańki prawdy rozsypują się po klepisku, odbijają szklistym grzechotem i osypują pod wystukujące gwizdy piszczałki ‘are‘are. Mężczyzna o ziemistozielonej skórze poprawia przepyszny, czerwonopióry czepiec i przechyla głowę na bok. — Kiedyś wielka chata była jak matka, palik tso‘ jak ojciec, a ich połączenie jak Kosmos, jak Wszechświat, lecz teraz czas opowieści się kończy, zaczyna się bowiem boska inwazja. Roślina zarasta nasze bajki, dzieci przestają rosnąć. Biały nie chce słuchać po raz setny tej samej przemowy. Odwraca się na pięcie i wychodzi z ciemnego namiotu, na którym leżą pęki liści chlebowca. Bańki prawdy tracą impet i zalegają na klepisku szklistą galaretą. Muzyk kończy repetycję Alkaloid | 107 akordu i znika. W ciemności rysuje się kształt, który dziwnie słodko przypomina bulwę. Budzi się w gęstej atmosferze, pod kołnierzem tłustego, zalegającego nocnym całunem powietrza, w środku dziwniejszych jeszcze glissand oszalałych cykad. Wie, że jego czas w tropikach mija, szczekania gekonów, terkot owadów zaczynają powoli wyprowadzać go z równowagi. Nie czuje już uroku egzotyki, tak podniecającego na początku ich wyprawy, pozostało tylko narastające zniecierpliwienie niegojącymi się ranami, nieznośnym upałem, warstwą klejącego się brudu na skórze. Chciałby dotknąć lorda Nevermore, ale on siedzi wciąż na zewnątrz, notując pilnie plemienne opowieści i zapełniając copisateur teoriami podsuwanymi przez Alkę. Przez płótno namiotu słyszy, jak jego towarzysz mruczy nerwowo, rozpracowując urządzenie dostarczone przez Wokulskiego. Karawana przybyła dwa dni temu z krótkim listem od Hermenegauty: List kończy Mudra Bulwy, ta sama, którą opieczętowane było pierwsze wezwanie od Hermenegauty, niewinne zamówienie dla Firmy Portretowej. 108 | Aleksander Głowacki Tamtego wieczoru, gdy na jego wezwanie przybył do willi Hermenegauty, stali na tarasie, obserwując, jak nad Saską Kępą rodzi się wrześniowy świt. — Drogi panie Witkiewicz — przerwał milczenie Wokulski — jak się możesz pan domyślać, zamówienie było tylko pretekstem do spotkania z panem. Głoszone przez pana teorie są tak zbliżone do moich przemyśleń, w strukturze raczej, bo odnoszą się przecież do zagadnień estetyki, podczas gdy ja widzę opisywane przez pana procesy w zjawiskach społecznych, prawach pracy, socjalizmie praktycznym, tych wszystkich dziedzinach, które pod wpływem mojego wynalazku zmieniają się szybciej niż kiedykolwiek w historii świata. — Ależ ta kupiecka skromność mnie męczy. — Witkacy wpadł mu w słowo. — Co z tego ma związek z Alką, a co jest koniecznością? Święte Przymierze mentalnej miernoty musiało upaść, a alkaloid był tylko katalizatorem. Poczuł przyjemne mrowienie wywołane dyskusją, nie chciał jednak dać się ponieść werbalnemu kociokwikowi, uruchomił więc bibliotekarskie obwody kontrolne, starając się pamiętać, że nie przyszedł tu, by wygrać słowną potyczkę, lecz po to, by wykonać kolejny ruch w grze, wykorzystać niewiedzę Wokulskiego. Pamiętaj, że Biblioteka ma pierwszeństwo, powtórzył sobie i powrócił do dyskusji, chytrze ustępując pola staruszkowi: — Choć nie sposób przecenić roli tego katalizatora, to przecież w innych rękach mógłby się stać narzędziem monopolu i czystej władzy zamiast trampoliną postępu. Czyż nie zastanawia się pan, jakim bodźcem byłoby uwolnienie tajemnic ekstrakcji Alki? — Drogi chłopcze, gdybyż było to tak łatwe, gdyby nie stały za tym siły inne, niż się powszechnie uważa, i gdybym był władcą tego procesu, a nie tylko jego pokornym niewolnikiem... Wokulski uciekł wzrokiem, wypowiadając ostatnie zdanie głosem tak idealnie neutralnym, że najdoskonalsze Alkaloid | 109 analityczne metody Biblioteki nie potrafiły zwariografować słów. W końcu nie przyszedł tu na rozmowę z pierwszym lepszym chłystkiem. — Kwestia fizyki władztwa... — Wokulski zawiesił głos. — Zastanawiałeś się kiedyś, jak by to było posiadać zupełną wolność? — zapytał znienacka Witkacego. — Jak to jest móc robić wszystko? Bez żadnych ograniczeń, bez konieczności zważania na opinię innych. Wszystko, dosłownie wszystko. Wszystko, co przyjdzie ci do głowy, staje się rzeczywistością. — Bez ograniczeń? Wiele razy. Przy każdym portrecie, każdej kresce i każdej klatce lucydogramu. To jak poszukiwanie prawdy. — Prawda jest tylko narzędziem konstruowania opowieści. Mówiono mi o twoich poglądach, o idei Czystej Formy. Jestem kupcem, dość może niezwykłym, ale dużo nad tym myślałem. Tak naprawdę przecież tylko odtwarzasz. — To coś więcej. — Głos Witkacego zadrżał. — Ale czy udało ci się stworzyć lucydogram od podstaw? Zawsze musisz oprzeć się na pierwszym zapisie. Jesteśmy tylko opowieściami opowiadanymi przez innych. — Świat nie opiera się tylko na opowieściach. — Chciałbym, żebyś to udowodnił. Tworzę nową maszynę. Sam nie potrafię jej w pełni wykorzystać, ale chcę dać ci szansę. Udowodnij, że możesz stworzyć coś lepszego od oryginału. Będę ją miał gotową za miesiąc czy dwa. Potraktuj to jak zlecenie namalowania portretu. — Wyjeżdżam z lordem Nevermore na Wyspy Salomona. — Dobrze więc. Przyślę ci ją, gdziekolwiek będziesz. Pokaż, że zrobisz z niej lepszy pożytek niż ja. — Czyj miałby to być portret? — Mój oczywiście. Portret kupca z czasów młodości. Cały ten świat odejdzie wraz ze mną, a nie jest jeszcze na to gotowy. 110 | Aleksander Głowacki Starzec zrzucił welwetową kapę, pod którą kryło się rzeźbione w kości słoniowej krzesło. Z oparcia wyrastały palczaste wypustki układające się w pióropusz z jego snu. — Wybaczysz tę odrobinę nieufności? Wezmę twój wzór neuronalny, żeby sprzęgnąć copisateur na stałe z twoim mózgiem. Drobne zabezpieczenie na wypadek, gdyby miał się dostać w niepowołane ręce. Zaprosił go na fotel i ułożył na jego głowie czepiec drutów. Maszyna zadrżała bezgłośnie i Witkacy poczuł, jak jej wibracje przenoszą się przez czaszkę w głąb jego głowy. Ogarnął go strach. — To tylko elektrotoniczny proces — strofował się cichutko, czekając, aż gospodarz uwolni go z macek maszyny. — Nevermore był tu już wcześniej. Tylko wy dwaj będziecie mogli z niego korzystać. Witkacy zdziwił się nieco, że Bubu nic mu na ten temat nie wspomniał, ale Lord Ne ver nie miał czasu się mo re w nad tym zastanawiać. Pod pry wa tny pierwszym lepszym pretekstem m dz ien pożegnał się i popędził przesłać raport nik u do Centrali. Gdyby został dłużej, zobaczyłby może, jak do osamotnionego Wokulskiego bezgłośnie zbliżyła się Hyitka i skłaniając głowę, poprosiła o pozwolenie na zabranie głosu. Starzec zezwolił jej ruchem dłoni. Alkaloid | 111 — To niebezpieczna gra. Nie znamy ich możliwości. Takie spotkania mogą zdradzić więcej, niż byśmy chcieli. — I vice versa, droga Nemi. Gambity są konieczne. Poświęcasz pionka, żeby zdobyć przewagę pozycji. Ale tych słów Witkacy już nie słyszał. Całą noc przesiedział u siebie w pracowni, przerzucając mentalny zapis spotkania z Hermenegautą do zasobów Biblioteki. Teraz jednak od wielu dni nie ma nic do zapisania. Noc sięga po niego długimi palcami. Idzie wąską ścieżynką w tropikalnym lesie, płoszy rajskie ptaki, rozchyla kolczaste pnącza. Gałęzie czepiają się go coraz mocniej, a on szamocze się z nimi i nagle zdaje sobie sprawę, że to nie rośliny, lecz zwoje mosiężnych rur oplatających zwalistą maszynę, która pożera dżunglę. Podnosi głowę i widzi tłum zuluskich kapłanów krzątających się wokół kryształowych bebechów urządzenia. Kryształy przerzucają między sobą promień czarnego światła. Podąża za nim wzrokiem i mruży oczy, gdy spostrzega Czarne Słońce, zwieszające się niczym aureola nad głową starszego mężczyzny siedzącego na szczycie maszyny. — Jak się nazywasz, mój chłopcze? — odzywa się odziana w pelerynę postać i Witkacy rozpoznaje głos Wokulskiego. Próbuje odpowiedzieć na pytanie, ale czuje, jak jego wspomnienia zatapiają się w niekontrolowanym przypływie clairvoyance, w przyszłości, w której nie pamięta swojego imienia. — Nie pamiętam — mówi suchym głosem. — Przed naszym następnym spotkaniem musisz sobie przypomnieć wiele rzeczy. Narasta w nim wściekłość. Czuje się w tym śnie jak marionetka uwiązana milionem sznureczków, a koniec każdego z nich tkwi w rękach Hermenegauty. Zbiera się w sobie i zaczyna wspinać na maszynę. Marzy tylko o tym, by zacisnąć dłonie na pomarszczonej szyi obrzydłego starca. Wokulski składa dłoń w jedną z Mudr Bulwy, a następnie pstryka 112 | Aleksander Głowacki palcami. Przy tym ruchu na grzbiecie jego dłoni odsłania się znamię, plątanina cienkich blizn teksturą przypominających bulwę. Witkacy spada na plecy. Uderzenie go otrzeźwia. Za drugim razem zabiera się do swojego morderczego zamysłu, uruchamiając bibliotekarski trening. Intonuje cicho Pieśni Przemiany, a pod jej wpływem maszyna zamienia się w stos stalowych dodekahedronów, które z piaskowym poszumem osypują się na ziemię i rozpuszczają w brudną pianę. Wokulski pozostaje na swoim miejscu, lewituje, górując nad Witkacym niczym szatański bodhisattwa. Zamienia więc powietrze w strugi rozgrzanego metalu, ale starzec tylko chichocze. Eksplodujący jęzor przegrzanej surówki zrzuca Wokulskiemu z głowy kaptur, a czerwony poblask bijący od metalu sprawia, że jego siwiejąca czupryna nabiera rudego odcienia, nadając mu wygląd skandynawskiego trickstera. Wokulski nurkuje jednak nagle w potoki rozżarzonego metalu i pływackim ruchem, z gracją niepasującą do jego podeszłego wieku, wynurza się na wyciągnięcie dłoni przed Witkacym. Wyprowadza cios skrywaną do tej pory pod płaszczem hebanową laską zakończoną motywem splatających się spiral. Chwilę przed tym, zanim masywna gałka wieńcząca laskę ma roztrzaskać Witkacemu głowę, ten zmienia ją w kłębowisko węży. Gady zaczynają oplatać ramię Wokulskiego, który jakby od niechcenia, łamie im po kolei kręgosłupy i rzuca je martwym kłębem w malarza. Ledwie zdąża zamienić je w tuman opadających liści, ale starzec nie pozwala mu przejść do kontrataku, absurdalnym kozłem wyprowadza cios w kolana, ląduje jednak na zmorfizowanym w ostatniej chwili szańcu oślizgłych robaków i traci równowagę na pół wdechu. Ta chwila zwłoki wystarcza Witkacemu, by stos czerwi zamienić w siarkowe trzęsawisko. Wokulski zanurza się w nim po szyję, patrzy figlarnym wzrokiem i nurkuje w trującej kipieli po to tylko, by wynurzyć się za plecami Witkacego, splecionym kułakiem powalić go na Alkaloid | 113 ziemię i przydusić stopą dłonie, którymi przywoływał te szalone metamorfozy. Witkacy budzi się, czując jeszcze ciężkie buciory na dłoniach. Leży chwilę i nasłuchuje pomrukiwań na zewnątrz namiotu. Z obłoku pozornie niepowiązanych faktów rodzi się decyzja. Zrywa się z łóżka i wybiega boso na zewnątrz. Nevermore odwraca głowę, zaalarmowany szelestem namiotowej płachty. — Stasiu, mamy coś. Nie widziałem tej siatki, ale za pomocą copisateura zaczynam zauważać prawidłowość nieistniejącą wcześniej w ich opowieściach. — Daj mi to — przerywa mu Witkacy, sięgając po urządzenie. Nevermore zdaje się nie zauważać tego gestu i ciągnie dalej swój wywód: — We wszystkich opowieściach pojawia się nowa postać dziadka Ulele, pożeracza opowieści. Ten proces dzieje się na naszych oczach. Jeszcze wczoraj Lututu obiecał mi opowieść o stworzeniu dżungli, a zaledwie przed chwilą ze łzami w oczach wyznał, że ją zapomniał... Przerywa zdumiony, Witkacy wyrywa mu bowiem copisateur z rąk. Już wie, jak rozwiązać problem, jak umknąć nieustającej inwigilacji Hermenegauty. Lord Nevermore patrzy bojaźliwie, gdy jego kochanek ładuje pełną garść ampułek ekstraktu Alki do okulatora i wstrzykuje je sobie do gałki ocznej. Nim Witkacy zdąży zarejestrować krzyk antropologa, porywa go Surż, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczył. Już wie, że uda mu się zadziwić starca, że zrobił z copisateura odpowiedni użytek. To był prosty pokój. Stół, zwyczajna toaletka z zabrudzonym lustrem. Białe ściany i niezbyt wygodne łóżko, w którym leżał. Wstał, podszedł do okna. Otworzył okiennice i wyjrzał na brudne, portowe miasteczko. Nie wiedział, gdzie jest, minął już moment błogiego spokoju tuż po rozbudzeniu i pojawiło się uczucie przedziwnej pustki. Próbował przypomnieć sobie, co się działo z nim wcześniej, i zrozumiał, że nie pamięta absolutnie nic. Nie wiedział, kim jest. Nie wiedział, skąd się tu wziął. Nie miał pojęcia, dokąd zmierza. Pokój przestał wydawać mu się taki prosty. Poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku, przerażony absolutną jałowością otaczającego go pomieszczenia, pustką, z której nie potrafił wyciągnąć żadnych wniosków i która niczego mu nie Alkaloid | 115 przypominała. Chwilę bezmyślnie gapił się na nadmorskie miasteczko. Kamienna keja chroniona olbrzymim awanportem pełna była ciemnoskórych mężczyzn o płaskich twarzach. Między portowymi obdartusami przemykali ludzie o znaczniejszej, sądząc po strojach, pozycji, ubrani w szarawary i kwieciste jedwabne koszule. Tym krezusom towarzyszyli czasem biali w sztywnych, nakrochmalonych garniturach, surdutach z krótko przyciętymi połami. Port tętnił życiem jak zapracowany ul, rozszalałe mrowisko, wszędzie pełno było koszy, którymi rozładowywano rybackie kutry. Widać było też nieustający łańcuch pomniejszych transportowców, ciągnący się aż do kilku wielkich statków oczekujących na redzie. Za nimi na horyzoncie czaił się kształt olbrzymiego okrętu przewyższającego swoimi rozmiarami całe miasto. Widział już największy okręt epoki, „Great Eastern”, dwustumetrowy parowiec wyposażony w cztery koła napędowe, olbrzymią ośmiometrową śrubę i sześć masztów, jednak linia statku stojącego na redzie była niezwykła. Składał się on z dwóch olbrzymich, zabudowanych poszyciem kół napędowych, połączonych wysoko zawieszonym pokładem, tak że pomiędzy nimi rozciągała się olbrzymia wolna przestrzeń. Kształt jego był zaokrąglony, na podobieństwo kropli wody. Wysoko zawieszony kadłub, choć niewielki w porównaniu do napędowych kół, mierzył dobre kilkaset metrów i wznosił się na wiele pięter, aż do wieńczących całą konstrukcję baterii utrzymywanych pod parą turbokominów. Sączący się z nich dym zaściełał niebo brudnymi chmurami. Odwrócił się od okna i oparł o ścianę. Żaden z tych szczegółów niczego mu nie sugerował, niczego nie przypominał, może tylko statek monstrum na chwilę przykuł jego uwagę i zdawało mu się, że nasuwa jakieś skojarzenia; działo się to w przyciężkawym procesie, bolesnym łączeniu pojedynczych 116 | Aleksander Głowacki faktów opornie składających się w łańcuch wniosków, na którego końcu nie pojawiała się żadna konkluzja. Rozejrzał się po pokoju i po raz kolejny jego uwagę przykuło lustro. W dolnym rogu zauważył pajęczynkę brunatnoczerwonych nitek układających się w filigranowy napis: Nazywam się Stanisław Ignacy Witkiewicz. Czy ten napis zostawił ktoś, kto mieszkał w tym pokoju przed nim? A może to jednak ja, pomyślał. Stanisław Ignacy Witkiewicz. To miało sens. Witkacy. Obrócił to słowo, które zabłądziło mu do głowy. Ktoś już tak do niego mówił, pomyślał i wspomnienie ciepłych ust lorda Nevermore’a zadziałało jak spust, którym uwolnił lawinę pamięci. Alkaloid | 117 Lord Nevermore, jego przyjaciel i kochanek, z którym przyjechał badać obyczaje dzikich jako oficjalny lucydografista wyprawy sponsorowanej przez Hermenegautę. Mieli zająć się społecznościami zamieszkującymi Wyspy Salomona, choć gdzieś w głowie kołatała mu myśl, że to tylko przykrywka, a ich prawdziwe zadanie było inne. Stanisław nie mógł sobie jednak przypomnieć jakie. Nie pamiętał też, kto im je zlecił. Nie był to jednak Hermenegauta. Wspomnienia urywały się na przeszłości sprzed kilku tygodni. Nie pamiętał również niczego, co zdarzyło się po jego alkaloidowym Surżu. Alkaloid. Jak zwykle w tym świecie musiało chodzić o alkaloid. Poczuł ciekawość i zaczął szybko przechadzać się po pokoju, usiłując rozwiązać dręczącą go zagadkę. Nie znał siebie zbyt dobrze, niewiele wniosków mógł wyciągnąć na swój temat, opierając się na strzępkach odzyskanych wspomnień, ale nawet bez zbytniego skupienia czuł, że syntetyczne myślenie i szukanie roboczych schematów sprawia mu ogromną przyjemność. W tym radosnym stanie podniecenia usiadł i przerzucając hipotezy, bezwiednie sięgnął po leżący na biurku ogryzek ołówka. Zaczął rysować na tekowym blacie. Przestał gorączkowo myśleć i przyjrzał się swojemu rysunkowi. Dziwne było to przedstawienie mrocznej postaci wyłaniającej się zza rozfalowanego krajobrazu niepokojących gór i pagórków. Mimo że rozlazły kształt, raczej potworny w swojej formie, nie przekładał się na taki obraz Hermenegauty, jakim go zapamiętał, to nie miał wątpliwości, że brunatna, wylewająca się z rysunku plama miała przedstawiać Wokulskiego. Nie potrafił powiedzieć, czemu narysował go w taki sposób. W tym mógłby mu pomóc copisateur. Obrócił w ustach to słowo i poczuł połączoną z nim zmysłową przyjemność. 118 | Aleksander Głowacki Copisateur, Alka. To wywołało wspomnienie o olbrzymiej mocy. Drgnął, gdy usłyszał pukanie do drzwi. — Proszę! — krzyknął. Uważnie przyjrzał się cichej malajskiej pokojówce. Weszła, niosąc tacę z dzbankiem kawy i jajkami na twardo. Otworzył usta, chcąc ją zarzucić setką pytań, ale kobieta go wyprzedziła. — Tak jak pan prosił, wychodząc wczoraj wieczorem, przynoszę listy. Nie zauważyłam, kiedy pan wracał, musiało być późno. — Co mówiłem? — zapytał ostro. — Mówił pan, że będzie pan pytał, co pan mówił. Później powiedział pan, żeby rano przypomnieć panu o wezwaniu Hermenegauty. Wyciągnęła zza zapaski list i poranną prasę. — Bardzo proszę, wszystko, co mi pan zostawił. Przypatrywała mu się kątem oka, nie wyglądała jednak na zdziwioną. Dla niej był tylko jeszcze jednym szalonym malae, nadużywającym zamorskiego betelu. Gdy tylko wyszła, zaczął przerzucać pozostawione przez nią papiery. Na samej górze leżała gazeta „Honiara Dienst”. Pospiesznie przejrzał artykuły, ale żadna z zawartych w gazecie informacji nie wywołała napływu skojarzeń podobnych do jego pierwszej anamnezy. Nie mógł się zresztą skupić, podrażniony słowami pokojówki o wezwaniu Hermenegauty. Nie przypominał sobie żadnych szczegółów. Przewidział to najwyraźniej, skoro wczoraj z niewiadomych powodów podejrzewał, że spotka go tego rodzaju amnezja. Rzeczywiście, pod gazetą leżała koperta adresowana do S.I.W. Pieczęcie były zerwane, musiał więc ją już wcześniej czytać. On albo kto inny. Alkaloid | 119 Zmiął papier i rzucił w kąt, po czym obszedł kilka razy pokój. Znów przypomniał sobie setki informacji i zdarzeń, swoje życie przed podróżą z lordem Nevermore, Warszawę, bohemę, hulanki i rozmowy do rana. Przystanął, porwany przepływającymi mu przed oczami strumieniami wiadomości. Kiedyś potrafiłem nad nimi panować, pomyślał. Potrafił syntetyzować i obrabiać klastry danych, żonglować całymi blokami informacji zawierającymi wiedzę nieprzyswajalną dla zwykłego śmiertelnika. Usiadł, uspokojony. Zrodziło się w nim błogie przeświadczenie, że mimo amnezji nie utracił tej umiejętności, nie potrafił tylko wykorzystać jej do swojej obecnej sytuacji. Tak jakby zabrakło mu interpretacyjnego klucza, dzięki któremu jego obecność w Honiarze, oczekujący go „Goliath”, plany Wokulskiego, copisateur stałyby się elementami jednego, spójnego obrazu. Copisateur właśnie! Może to jest brakujące ogniwo? Zaczął przetrząsać pokój w poszukiwaniu walizki. Musiał przecież mieć jakiś bagaż. Podróżny kufer znalazł pod łóżkiem. Szurnął nim na środek pokoju i otworzył wieko. Nie kłopotał się przerzucaniem rzeczy, tylko wywrócił go do góry dnem. Już miał sięgnąć po pierwszy lepszy przedmiot ze stosu osypujących się ubrań i drobiazgów podróżnych, gdy nagle przypomniał sobie szczegół z głębokiego dzieciństwa. Pamiętał, że rodzice ułożyli przed nim kilka rzeczy: pugilares, drewniane klocki, słój z zakonserwowaną w formalinie jaszczurką, grubą książkę w skórzanej okładce z tłoczoną ilustracją, blaszany bębenek. Wszystkie przedmioty wydawały się nęcące, ale sięgnął bez wahania po prosty kartonowy blok z podkładką i kopiowym ołówkiem. Teraz wiedział, co chciałby wybrać ze stosu leżących przed nim przedmiotów, jednak copisateura wśród nich nie było. Był to jeden z pokoi, które nie istnieją. Nie ma ich w planach architektonicznych, czasem tylko ujawniają się natrętom głuchym odgłosem opukiwanych ścian. Nieistniejące pokoje stworzone dla nieistniejących ludzi. Gdyby mierzyć wagę spotkania stopniem niebytu jego uczestników, zebranych w sekretnej sali uznać by trzeba za elitę Brytyjskiego Imperium. Choć w tym gronie spotykali się rzadko, nie słychać było gwaru rozmów – wszyscy wydawali się pogrążeni we własnych myślach. Lord Wywiadowca wiedział, że dopóki nie przejdzie do rzeczy, liczyć może tylko na część uwagi zebranych, nikt bowiem nie chciał tracić czasu i przerywać komputatywnych procesów, którymi zajmowały się subideistyczne części ich jaźni. — Szanowni państwo! Zastukał w marmurowy podest, uruchamiając lucydoskop. Projekcja kuli ziemskiej spowiła go mglistym całunem; Alkaloid | 123 spostrzegł, że stoi w wiązce cewki i usunął się w bok. Zarysy natychmiast zadrżały i się wyostrzyły. Pierwsze odwróciły się do niego kobiety. Lady Ada i stadko jej pielęgniarek, zajmujących się maszynerią podtrzymującą szacowną metamatematyczkę przy życiu. Następnie Zoey, koordynatorka Przemiany. Kobiety zawsze lepiej panowały nad integralnością swoich procesów psychicznych. Wiedział, że ma ich pełną uwagę. Może oprócz Księżnej, zawsze skupionej nad problemem Hodowli. Lord Rekin też słuchał go uważnie, głównie dlatego że jeśli podejmą decyzję, jej wykonanie zależeć będzie od jego ludzi. Zainteresowanie Kanclerza, Marszałka i Intendenta zajęło więcej czasu. Wystarczająco długo, by fosforyzujący glob zdążył się obrócić i zogniskować na ich byłej kolonii. — Żywię nadzieję, że wszyscy zapoznali się z okólnikiem Jego Królewskiej Mości, dotyczącym naszego zaangażowania w rejonie Wysp Triobriandzkich. Na te słowa drgnęła nawet Księżna. Wyspy Trobriandzkie były nadzieją Królestwa na hodowlę Alki. — Kwestia wyprawy pod mecenatem Hermenegauty... Słowo klucz zadziałało i miał teraz pełną uwagę wszystkich zebranych. — Kilka miesięcy temu — ciągnął Lord Wywiadowca — I.H.W. wysłał tam wyprawę antropologiczną. Intendent wszedł mu w zdanie: — Wyprawę, którą podejrzewać można o wszystko, lecz na pewno nie o badania antropologiczne. — Właśnie. Szacowna Zoey łaskawie zezwoliła na wysłanie w tamte rejony Zaszytego — kontynuował Lord Wywiadowca. — Mimo że nie brakuje miejsc, gdzie mógłby się bardziej przydać — mruknęła Zoey. — Do tej pory żałuję tej inwestycji. — Nie wiesz, moja droga, jak bardzo jej pożałujesz. Wczoraj miały miejsce wydarzenia, które rzuciły nowe światło na sens 124 | Aleksander Głowacki tego przedsięwzięcia. Wczoraj bowiem wyprawa się rozpadła. Co ważniejsze, jakby to powiedzieć... — zawahał się. — Przejdźmy na drżeniomowę — zaproponowała Zoey. Jako że z racji swych obowiązków wielokrotnie przechodziła Przemianę, miała najwięcej problemów z posługiwaniem się językiem. Lord Wywiadowca skinął głową, a następnie wykonał kilka gestów, drobnych ruchów rękami, grymasów twarzy, a wszystko to tak szybko, że zlały się one w jeden niezauważalny ruch, dla postronnego obserwatora wyglądający jak bolesna konwulsja. Zebrani pokiwali głowami. Tylko Ada nadal nie rozumiała. — Czy mogę prosić o powtórzenie tego w zwykłej mowie? — poprosiła. — Sami wiecie, że przeszłam Przemianę zbyt późno i nie nadążam za subtelnościami drżeniomowy. — Ależ oczywiście, milady. Teraz chyba łatwiej mi to wyrazić słowami. Chodzi, moja droga, o to, że wyprawa składająca się z dwóch osób – Witkacego i lorda Nevermore’a, zamieniła się nieoczekiwanie w dwie wyprawy. Witkacy znajduje Alkaloid | 125 się w tej chwili w Honiarze, natomiast miejsce pobytu lorda Nevermore’a i jego towarzysza jest nieznane. — Towarzysz? Mówiłeś o dwóch osobach. Kim jest ten trzeci? Skąd przyjechał? — zapytał Marszałek. — To jest właśnie interesujące. Znikąd. Po prostu się pojawił. I zaraz zniknął z lordem Nevermore. To zresztą tylko ciekawostka. Dużo ważniejsze jest to, że na awanporcie Honiary pojawił się „Goliath”. — Cel wyprawy został osiągnięty — oświadczył Kanclerz — i jeśli miała ona materialny rezultat, to znajduje się on teraz w rękach Witkacego. — Myślę, że się zgadzamy — odpowiedział Lord Wywiadowca. — Proszę uzgodnić szczegóły operacji i jak najszybciej go zatrzymać — polecił Kanclerz. — To dość oczywista konkluzja. — Lord Wywiadowca zagryzł wargę. — Gdyby nie pewna nieprzewidziana okoliczność, podjąłbym tę decyzję sam. Właściwie już ją podjąłem. Skontaktowałem się z Zaszytym i rozkazałem zatrzymać Witkacego. Tyle że Zaszytemu się nie udało. Zaszyty XXVI nie żyje. Zoey parsknęła śmiechem. — Niemożliwe — skwitowała krótko. — Zaraz przejdę do szczegółów, ale wróćmy wpierw do sedna sprawy. Pozwoliłem sobie zaprosić Lorda Rekina, w tej chwili bowiem Witkacy znajduje się na pokładzie „Goliatha”, który pełną parą przemieszcza się na północ. W Chinach będzie poza naszym zasięgiem. Jedyne, co możemy zrobić, to przechwycić statek. — Ale to byłby bezpośredni akt agresji wobec I.H.W. To mogłoby zagrozić ciągłości dostaw Alki! — Intendent wypowiedział to z nieukrywaną trwogą. — Czemu mielibyśmy podejmować takie ryzyko? 126 | Aleksander Głowacki Lord Wywiadowca odwrócił się do zebranych i przedstawił długą, skomplikowaną sekwencję drżeniomowy. Tym razem nawet Ada nie miała problemu ze zrozumieniem jego przekazu. — A więc musimy zaryzykować. — Marszałek pokiwał głową. — To oczywiste. Drogi Lordzie — odwrócił się do skrytej w kącie postaci — postępuj według własnego uznania. Gdyby udało się upozorować morską katastrofę... — Mało prawdopodobne. — Tępogłowy stwór wychylił się z cienia. Kilka osób odwróciło z obrzydzeniem twarze. — Nie z Alkapitanem na pokładzie „Goliatha” — zaznaczył. — W zaistniałej sytuacji ukrycie tożsamości sprawców jest drugorzędne — powiedział Kanclerz. — Po prostu ich zatrzymaj. Ja wyjaśnię sytuację Królowi. Lord Rekin skinął głową i wyszedł z sali. Decyzja zapadła. Zebrani wrócili do swoich komputacji. Każdy musiał wprowadzić poprawkę uwzględniającą nowo pozyskane informacje. Po chwili rozeszli się w milczeniu. Została tylko Zoey, roztargnionymi ruchami gładząc fluoryzujący glob. Wzbudzane przez nią zmarszczki topiły kontynenty. — Z czczej ciekawości... Jak zginął XXVI? — zapytała. Witkacy w końcu odnalazł copisateur. Po prostu zszedł na dół i zapytał o resztę swoich bagaży. Leżały w kącie małej piwniczki – trzy sterane podróżami kufry. Nie pamiętał, w którym schował cenne urządzenie, ale bez wahania otworzył właściwy. Był tam, rzucony niedbale na poskładane ubrania. Witkacy wziął zimną kamienną płytę i delikatnie pogładził wygrawerowane na boku symbole. Ujął pokrętła na tylnej powierzchni copisateura. Przypomniał sobie właściwą kolejność: trzy kliknięcia w prawo środkowym; jedno w lewo i w prawo ostatnim; dwa razy pierwszym – za każdym razem o trzysta sześćdziesiąt stopni zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Skrytka otworzyła się z cichym plaśnięciem, dźwiękiem nieprzystającym kamiennemu przedmiotowi, jakby miękkie, morskie zwierzę rozkleiło usta. Cicho wyskoczyła szufladka, a w jej aksamitnym objęciu wyszczerzyła się fiolka Alki. Podniósł ją i obejrzał pod światło. Oleista substancja kleiła się meniskiem do ścianek próbówki. Alkaloid | 129 Gdy usłyszał pukanie, schował ją do kieszeni. — Ktoś do ciebie, malae — zaanonsowała służąca. Zostawiła uchylone drzwi i wskazała drogę dwóm rosłym matrosom. Na granatowych otokach pod miękkim materiałem czapek wyhaftowane mieli: T/P „Goliath”. — Z polecenia Hermenegauty — wyrecytowali tonem nieznoszącym sprzeciwu — proszę z nami. Zagotował się w nim gniew bezpardonowo traktowanego bagażu. Zaraz jednak rozmydlił swoje emocje wyćwiczoną rutyną Emokontroli. Przez chwilę był zdziwiony kolejną odnalezioną umiejętnością, ale i to mijało. Powoli przypominał sobie swoją zimną, zdystansowaną obojętność wobec zaskoczeń. Nawet jeśli ma być tylko bagażem, to na końcu musi się dowiedzieć, jaką kryje w sobie tajemnicę. To interesowało go w tej chwili najbardziej. Przewożony przez niego przedmiot musiał się wiązać z przyczyną amnezji. — Weźcie kufer — powiedział zimno. — To poniosę sam — dodał, gdy marynarz wyciągnął rękę po copisateur. Wyszli razem. Nie rozmawiał ze swoją eskortą, równym krokiem podążał za nimi wprost do portu. Stanęli na nabrzeżu. — Mamy małe opóźnienie. Tender się spóźnił, jeszcze chwilę potrwa ładowanie paliwa — wyjaśnił jeden z marynarzy i wskazał na rozebranych do pasa kulisów przerzucających szuflami węgiel do uwalonego czarnym pyłem luku na fordeku oczekującej go łodzi. Mahoniowe awizo ozdobione było motywem, który widział już na otoku marynarskich czapek. T/P „Goliath”. Morskie monstrum oczekujące na horyzoncie. Stał na pirsie, obserwując uwijających się Azjatów i gdy już miał się schronić przed palącym słońcem pod parasol niedalekiej palarni, poczuł dziwne, zimne ukłucie w potylicę. Odwrócił się i popatrzył w brudną uliczkę zasłaną rybimi odpadkami. Zaułek wydawał się opustoszały. Lustrował go uważnie i nagle dostrzegł niemal niezauważalny ruch. Myślał, 130 | Aleksander Głowacki że coś mu się przywidziało, jednak to, co zobaczył, choć nieznane, wzbudziło podskórny prąd wspomnień. — Idę się przejść — mruknął. Marynarze zaszli mu drogę. — To zostawiam z wami — powiedział, przekazując im copisateur. Ten gest ich wyraźnie uspokoił, wzięli urządzenie, a jemu pozwolili odejść. — Zaraz odpływamy. Załadunek już prawie skończony. Proszę szybko wracać — rzucił tylko jeden z nich. Szybkim krokiem poszedł wzdłuż cuchnącego rynsztoka, aż do węgła, gdzie wcześniej zauważył ruch. Może zresztą tylko mu się zdawało, gdy bowiem zajrzał za sterty skrzynek, niczego tam nie znalazł. Dla pewności i uspokojenia przeszedł kilka kroków dalej i kiedy pewien już był, że to zaledwie irytujące przywidzenie, postanowił zawrócić. Gdy tylko się odwrócił, zrozumiał swój błąd. Majaczący na granicy percepcji cień nie był złudzeniem. Zamaskowana postać odkleiła się od ściany, strzepnęła z siebie szumowiny Mimikry i zastąpiła Witkacemu drogę powrotną. Widok tej istoty odblokował kolejne wspomnienia. Stał przed nim Zaszyty – przemieniona Alką istota na żołdzie Brytyjczyków. Drogę ucieczki odcinała wysoka, pionowa ściana pobliskiego hangaru. Był w ślepym zaułku, a wyjście z niego blokował pozbawiony emocji zabójca. Przypomniał sobie, że ma się czego obawiać, a gdy Zaszyty powolnym gestem odsłonił czarną szarfę i wyszczerzył do niego zaszyte konopnym sznurkiem usta, wspomnienie zmieniło się w rzeczywistość. Nadal jednak nie składało się to w całość i wciąż brakowało mu odpowiedzi na pytanie, jakie jest jego miejsce w wydarzeniach, w których bezwiednie brał udział. Skoro poszukiwali go brytyjscy agenci, skoro odczuwał nienawiść do Hermenegauty, to po czyjej stoi stronie? Alkaloid | 131 Nagle zdał sobie sprawę, że traci bezcenne chwile na płonne rozważania. Zaszyty zbliżył się szurającym krokiem i błyskawicznym ruchem uderzył, celując w krtań. Witkacy rzucił się w tył. Nie zauważył kupki rozpadających się rybich głów, poślizgnął się na niej i wywrócił. Uratowało go to przed wyprowadzonym przez Zaszytego drugą ręką ciosem, którego Witkacy nie zdążył nawet zauważyć. Zaszyty syknął niezadowolony i przysunął się krok bliżej. Szarpnął połą płaszcza i w płynnym zamachu wyciągnął przytroczone do pasa ostrze. Witkacy, raczej instynktownie niż rozmyślnie, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej fiolkę Alki. Zaszyty zobaczył to i przystanął. Pomyśleć by można, że przez posklejane zaropiałymi strupami usta przewinęło się coś na kształt uśmiechu. Przeciwnik Witkacego wstrzymał cios, którym planował rozbić mu głowę, i uprzejmym gestem wskazał fiolkę. Zaprasza mnie do Surżu, pomyślał Witkacy. Mistrz Alki zaprasza mnie do zmierzenia się z nim w bańce Surżu. Czy miał cokolwiek do stracenia? Pstryknięciem kciuka zrzucił nakrętkę i jednym haustem wypił oleistą substancję. Czas stanął. Przenoszą się do krainy, w której warunki dyktuje Zaszyty. Jego czarna obecność zajmuje całe niebo. Mimo to Witkacy wściekłym młynkiem rzuca się do walki, jednocześnie jednak obserwuje to starcie z boku. Zaszyty tymczasem przystaje, zdumiony, że przypadkowy cel używa umiejętności Wysokich Arkanów. Zanim zdążył się przygotować do Bifurkacji, Witkacy wpada na niego, z furią rozdając ciosy. Witkacy obserwuje to, aż wreszcie rozumie, że widzi siebie samego walczącego z Zaszytym, stojąc jednocześnie obok. Pierwszy impet ataku już się rozmył, Alka straciła poziom maksymalnego wysycenia w organizmie Stanisława, Zaszytemu nadal jednak nie udaje się przejąć inicjatywy. Witkacy skacze w wyrwę między walczącymi i co sił w nogach mknie ku nabrzeżu, zostawiając swoje alter ego w nierównym starciu. 132 | Aleksander Głowacki Nie trwało to długo, kilka sekund zajęło Zaszytemu otrząśnięcie się z pierwszego zaskoczenia, a potem dwa uniki i jeden cios, którym powalił przeciwnika na ziemię. Przystanął nad pokonanym, ale nawet ten krótki moment pozwolił mu zauważyć, jak twarz sobowtóra pokrywa się siecią zmarszczek, powleka popielatym kolorem śmierci, zasusza w poskręcaną mumię i rozpada w procesie utysiąckrotnionego starzenia. Już miał odejść, kiedy jego uwagę przykuł fragment tatuażu wystający znad kołnierzyka ofiary. Zsunął sztywny materiał, odsłaniając całość rysunku – okrąg z kropką w środku. Nie mógł tracić już więcej czasu, zostawił więc rozsypujące się truchło i pomknął za uciekinierem. Ta chwila zwłoki wystarcza rozkręconemu Surżem Witkacemu, by dotrzeć na wybrzeże. Z daleka daje im znaki, aby odbijać, a marynarze, widząc jego poruszenie, przytomnie działają wedle rozkazu. Silnik motorówki jest pod parą i łódź powoli odbija od nabrzeża. Witkacy skacze na pokład, nabierają już rozpędu, gdy z uliczki wypada rozmyty cień. Kapitan obciąża wszystkie zawory, a śruba wściekle młóci wodę. Kotły są pod maksymalnym ciśnieniem, niemal na granicy wybuchu, łódź zaś po przewalczeniu początkowej inercji błyskawicznie oddala się od nabrzeża. Trzy sążnie, cztery. Zaszyty jednak, ku zdziwieniu Witkacego, zahamował na pirsie. Popatrzył na kłębiącą się wodę. Resztki ludzkiego instynktu walczyły w nim z warunkowaniem i chwilę trwało, nim to drugie zwyciężyło. Cofnął się, by znów nabrać rozpędu. Motorówka oddaliła się tymczasem na dobre osiemdziesiąt sążni. Zaszyty ponownie nabrał prędkości i olbrzymim susem odbił się od nabrzeża. Wylądował w wodzie kilka rzutów pływackich od łodzi i zniknął. Jeden z marynarzy splunął przez burtę, a gdy spostrzegł zdziwioną minę Witkacego, mruknął tonem wilka morskiego wyjaśniającego szczurowi lądowemu: — Ścierwa nie potrafią pływać. Obudził się z ustami pełnymi kwaśnej śliny. Choroba morska. Statek od kilku godzin pracował ciężko pod wschodni rozkołys. Witkacy niezdarnie przewiesił się przez sztormdeskę, ale to tylko zaostrzyło nudności. Zerwał się i wybiegł na pokład. Spojrzał na mijany zegar; minęła właśnie jedenasta w nocy. Stalowe poszycie mruczało pieszczotą dwunastu kotłów pod pełnym ciśnieniem. Rozbryzgi wody błyszczały zielonkawo, a trzystumetrowy kolos, nie zważając na fluoryzujące rozbłyski, parł swoim kursem, robiąc ponad sześćdziesiąt węzłów. Popatrzył na niebo – Kasjopeja, Perseusz, Byk na kursie. Auryga piętnaście stopni w prawo. Księżyc jakieś pięćdziesiąt stopni nad horyzontem. Był dwudziesty szósty lutego. Przed oczami stanęły mu tablice astronomiczne. Bezwiednie Alkaloid | 135 wyszukał potrzebne dane i zebrał je w całość. Zbliżali się do Hong Kongu. Zaczynał rozumieć sposób, w jaki obracał danymi, wracała biegłość przywoływania zapamiętywanych informacji. Poświęcił na to trzy dni rejsu, nie robił wtedy właściwie nic prócz jedzenia, spania i pracy nad swoim umysłem. Dowiedział się więc, że był pamiętliwy. Nigdy niczego nie puszczał w niepamięć, tworząc między informacjami łańcuchy połączeń, te zaś zbierał w agregaty i kodował jednym symbolem. Wystarczyło go tylko przywołać, by uzyskać dostęp do pełnego zestawu danych. Bawił się swoją nowo odkrytą wiedzą, przypominając sobie symbole klucze. Tablice rocznego przyrostu bulwy Buszmena za ostatnie trzydzieści dwa lata dla poszczególnych zuluskich województw. Statystyki gwałtów w Kopenhadze. Listy fermentów trawiących u wszystkich znanych nauce gatunków. Zestawienie świateł nawigacyjnych dla Morza Koralowego. Pamiętał wszystko, z czym się kiedykolwiek zetknął, ale mimo tego nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się nauczył swoich 136 | Aleksander Głowacki umiejętności. Tak naprawdę nie znał ich do końca, nie wiedział nawet, kim naprawdę jest i co nim powoduje. Pamięć go zawodziła, a pamięć była jego istotą. Bez niej nie czuł się prawdziwy. Właśnie po to, żeby samego siebie odzyskać, posłuchał wezwania Hermenegauty, licząc, że u celu tej niezrozumiałej podróży będzie czekać na niego odpowiedź. Drgnął. Ktoś bezszelestnie podszedł od tyłu. — Alkapitan wzywa — usłyszał od marynarza. Schodząc labiryntem ażurowych trapów, myślał o człowieku, którego miał za chwilę odwiedzić. Przez cały czas pobytu na pokładzie nie spotkał się z nim ani razu. Alkapitan „Goliatha” był Hindusem. Witkacy zastał go nad skromnym posiłkiem. Maczane w mleku kawałki bułki to pewnie jedyna rzecz, jaką zdołały zmęczyć chore, bezzębne dziąsła. Jadł lewą ręką, wbrew hinduskim zwyczajom. Prawa bezustannie poruszała się po czymś, co leżało na jego kolanach. Uśmiechnął się do przybysza pomarszczonymi wargami. Wyraźnie starał się ukryć siwiznę pod czarną pomadą, ale jedynym tego efektem były brudne pasma na łysinie pokrytej żenującą pożyczką. — Drogi panie — mówił niewyraźnie — proszę spocząć. Witkacy zajął wskazane krzesło. — W mojej służbie polecenia wykonuje się bez sprzeciwu. Zwłaszcza, że polecenia dotyczące pańskiej osoby pochodzą bezpośrednio od Hermenegauty. — Do rzeczy. — Witkacy skrócił te niepotrzebne wstępy. — Największym nieszczęściem, jakie może się przydarzyć kapitanowi, jest utrata statku — kontynuował Alkapitan. — W przypadku takiego statku jak „Goliath” trudno mówić o nieszczęściu. To się po prostu nie powinno zdarzyć. — Horyzont jest pusty, pora roku sprzyjająca. Przy tej prędkości do Hong Kongu zawiniemy dziś w nocy. — Zawinęlibyśmy, gdyby nie pańska obecność na pokładzie. Nie mówię tego bynajmniej, żeby pana obwiniać. To Alkaloid | 137 prosta konstatacja faktu. Za godzinę, zaledwie kilka lig od brzegu, „Goliath” zostanie przechwycony i zatopiony. Nikt tego nie przeżyje, tylko pan. — A czemuż miałby mnie spotkać taki zaszczyt? — Ponieważ pańskie życie ma dla Hermenegauty największą wartość. Tak naprawdę już od wyjścia z Wysp Salomona bawimy się z Rekinami w kotka i myszkę. Najpierw lawirowałem wśród płycizn Archipelagu Marshalla, w miejscach, gdzie ze względu na silne prądy nie mogli skupić swoich sił. Później Rów Mariański, na zbyt głębokiej wodzie są równie bezradni, głębia ich ogłusza, zwodzi i mami. Prawie nas dopadli, gdy wchodziliśmy na Morze Japońskie, ale wiedziałem, że skryjemy się we mgle. — Czemu więc nie uda się nam ich ostatecznie uniknąć? — zapytał Witkacy. — Może źle się wyraziłem. Zatopienie „Goliatha” jest nieuniknione. Ja tylko odwlekałem ten moment, wybierając scenariusz, w którym istnieje – znikome, co prawda, lecz większe od zera – prawdopodobieństwo pana przeżycia. — Jak miałbym się uratować? — Odleci pan. Zgodnie z życzeniem Hermenegauty – aerodyną Lilienthala, znana chyba jest bowiem panu ta jego niewinna obsesja latających maszyn, fiksacja na awiacyjnym deus ex machina. Cały czas prowadzę nawigacyjną rozgrywkę z Rekinami, próbując podejść jak najbliżej brzegu i zwiększyć pańskie szanse. Moje możliwości się wyczerpują. Nadeszła chwila, w której musi się pan przygotować. W ciągu kilku kwadransów rozmowy nasz pokładowy człowiek-encyklopedia wyjaśni panu niuanse prowadzenia aerodyny. Rekiny zaatakują podczas sztormu, żeby uniemożliwić ucieczkę powietrzem. Może się jednak panu uda. To był wspaniały statek — dodał smutno Kapitan i odchylił się na fotelu. 138 | Aleksander Głowacki Oczy zaszły mu mgłą, jakby pogrążył się w bezmyślnym stuporze. Jego rozbiegane palce nadal jednak kreśliły coś na leżącej przed nim miedzianej tabliczce. Witkacy dopiero teraz zauważył, że była to forma sterowniczej konsoli. Na anodyzowanej powierzchni w tajemniczym procesie przewijały się małe symbole. „Goliath” był kółkiem, a otaczający go łańcuch trójkącików powoli się zamykał. Prowadzący go marynarze stanęli przed drzwiami zabezpieczonymi podwójną zasuwą. — Nasz lubi masło laskowe — powiedział człowiek, który go tu przyprowadził, podając mu słoiczek kleistej substancji. — Lepsze to niż lizanie mu jaj. Tacy się też podobno zdarzają. — Bzdura. Wszystkie potrzebują zwiększonej ilości kwasorodnych tłuszczów. Fizyczne zbliżenie by ich zabiło — parsknął drugi, wyższy rangą marynarz. — Ja tam swoje wiem — mruknął matros i odbezpieczył sztaby. Alkaloid | 141 Wewnątrz było dość ciemno. Encyklopedie rzadko stanowiły przyjemny widok. Zazwyczaj były to żałosne grubasy. Ten, którego zobaczył Witkacy, był jednak wyjątkowo odrażający. Marynarze traktowali go pewnie jak zło konieczne, nikt nie zajmował się zbyt pilnie jego higieną. Zdawać by się mogło, że cały składa się z leżących jedna na drugiej fałd słoniny spływającej niemal z samego czubka stożkowatej głowy aż do rozlewających się po podłodze szaroburych połci przykrywających stopy. W fałdach zaniedbanej skóry żyły drobne owady żywiące się zjełczałym naskórkiem. Na dźwięk otwieranych drzwi pochowały się w rozdrapane odleżyny. W masie tłuszczu nie dawało się rozróżnić kończyn, ledwie domyślić się można było, w którym miejscu zgina się tułów, by przyjąć pozycję siedzącą. Tylko bystre oczy odróżnić mogły tego człowieka od hodowlanego tucznika o monstrualnych rozmiarach. — Nakarm mnie — powiedziała Encyklopedia matowym głosem, widząc wchodzącego Witkacego. Ten, z niemałym obrzydzeniem, wdrapał się na niewielki podnóżek. Sięgnął po łyżeczkę przyczepioną za pomocą łańcuszka do obroży człowieka-encyklopedii. Zasada była prosta – Biblioteka dawała dostęp do kompendium aktualnej wiedzy, w niewyjaśniony sposób wciąż aktualizowanej, jakby wszystkich ludzi-encyklopedie, wbrew prawom fizyki, spinała telegraficzna sieć. Bibliotekarze znali wartość takich usług i liczyli sobie słono za swoje zabawki. Witkacy podejrzewał, że wartość grubasa mogła dorównywać cenie „Goliatha”. I.H.W. raczej za niego nie zapłacił – Biblioteka była kolejnym ogniwem w łańcuszku zależności alkaloidowego świata. Nagle uderzyło go podobieństwo pomiędzy jego zdolnościami a działaniem człowieka-encyklopedii. I pozytywne skojarzenie, które wywoływała u niego Biblioteka. Co mogło ich łączyć? 142 | Aleksander Głowacki — Pierwsze pytanie. — Człowiek-encyklopedia nie zmienił tonu. — Czym jest Biblioteka? — zapytał o pierwszą rzecz, jaka mu przyszła do głowy. — Brak odpowiedzi. Pierwsze pytanie. To zbiło go z tropu. Rzekoma wszechencyklopedia nie przytoczyła definicji? Czyżby jej nie znała, czy też może nie chciała tej wiedzy rozpowszechniać? — Czym są ludzie-biblioteki? — Dobrą inwestycją. Pierwsze pytanie. Tekst reklamowy. A czego się właściwie spodziewał? Przynajmniej byli na tyle uczciwi, że nie zaliczali tego do limitu pytań. Z czystej ciekawości zapytał o bulwę. Encyklopedia odpowiedziała beznamiętnym głosem: — Bulwa Buszmena albo Boophone disticha. Rodzina Amaryllidaceae. Nazwy zwyczajowe to: perdeskop, seerooglelie; Kxutsana-yanaha, Motlatsisa w se sotho; Incumbe, Siphahluka w swazi; Incotho, Incwadi w xhosa i zulu. Występuje powszechnie w południowej Afryce, w obszarach nadmorskich i półsuchych. Jest rośliną bulwiastą, z częścią naziemną pokrytą grubymi łuskami. Słodko pachnące kwiaty koloru od różu do czerwieni rosną na krótkich, grubych pędach często zlewających się z bulwą. Wyrastają z nich łodyżki z owocami, które po osiągnięciu dojrzałości przełamują się i rozsypują nasiona. Po owocowaniu z bulwy wyrastają grube sztywne liście układające się w gęsty pióropusz. Aktywne substancje znajdują się w bulwie. Nieprzetworzona roślina jest silnie trująca. Nazwa Boophone pochodzi od greckiego bous – wół i phone – śmierć. Witkacy drgnął, słysząc ostatnie słowo i przerwał monotonną wypowiedź, zadając pytanie na temat aerodyny. Człowiekencyklopedia przekazał mu garść potrzebnych informacji. Przedstawił krótki rys rozwoju latających maszyn cięższych od powietrza, począwszy od zbudowanej przez polskiego samouka maszyny Loty, przez wiatrakoped i aerodynę 144 | Aleksander Głowacki Wnęka. Wspomniał też o alternatywnej konstrukcji – welocypedzie apergicznym. Następnie przeszedł do technicznej wiedzy dotyczącej aerodyny Lilienthala. Krótko opisał jej ażurową konstrukcję, a także metody wyszukiwania kominów termicznych, zasadę działania podgrzewacza korpuskularnego, potrzebnego, gdy brakło prądów powietrznych. Witkacy połapał się w tym dość szybko i już miał odejść, aby obejrzeć swój pojazd, gdy przyszła mu do głowy pewna myśl. Gdyby siedział tu, obładowany słoikami masła laskowego, to ze swoimi zdolnościami do zapamiętywania sam mógłby stać się człowiekiem-encyklopedią. Gdyby nie to potwornie powolne werbalne złącze. Podrapał się po szyi, końcem paznokcia zahaczając o brzeg kołnierzyka i odsłaniając tatuaż. Człowiek-encyklopedia na ten widok zadrżał i wykrzyknął: — Synchronizacja! Z olbrzymim wysiłkiem uniósł powolnym ruchem kończynę i pokazał wnętrze przedramienia, gdzie widniał podobny tatuaż. Witkacy wyciągnął dłoń. Gdy ich ręce się zetknęły, przed Witkacym otworzyła się cała wiedza zebrana w głowie Encyklopedii. Rozejrzał się, badał umysłem nowo odkrytą możliwość. Na próbę przejrzał dane na temat dżumy, w kilka sekund zapoznając się z setkami grubych tomów. — Ładujesz? — zapytała Encyklopedia. — Czy ładuję? Mówisz o…? — Odwróć przepływ. Zastanowił się nad odpowiedzią, ale statkiem nagle szarpnęło. Okręt przechylił się gwałtownie na prawą burtę, rzucając Witkacym na ścianę pomieszczenia. Ledwie wstał, gdy do kajuty wbiegło dwóch marynarzy. — Szybko! Dopadli nas. Usiłował się zapierać i choć na chwilę ponownie zsynchronizować z Encyklopedią, lecz marynarze pociągnęli go za sobą. Na pokładzie szalał ogień rozdmuchiwany twardymi powiewami sztormowych szkwałów. Wśród płomieni uwijały się dziesiątki uniewiarygodnionych gorejącymi cieniami rosłych, potężnie zbudowanych stworów, ludzi o trójkątnych głowach, zupełnie nagich, ze skórą pokrytą drobną, rekinią łuską. Witkacy i jego towarzysze wpadli prosto na jednego z atakujących – Rekin niezauważalnym ruchem urwał głowę któremuś z marynarzy. Ruszyli w drugą stronę, czując za sobą ciężkie łupanie pokładu. Najeźdźcy dobrze wiedzieli, po co przybyli – gdy tylko jeden z nich zauważył Witkacego, zaczął niskim buczeniem nawoływać swoich towarzyszy. Wkrótce wszystkie Rekiny biegły za nimi na dziób. Wpadli na fordek. Czekała tam już grupa uzbrojonych marynarzy. Część z nich, rozkładając pospiesznie ażurowy szkielet, przygotowywała aerodynę do lotu. Alkaloid | 147 — Wsiadaj! — krzyknął Alkapitan, wciskając w dłoń Witkacego copisateur. Stanisław z trudem zmieścił się do kabiny i rozejrzał po znanych mu tylko z teorii przełącznikach. Dostrzegł, jak na dek wdziera się grupka Rekinów, a marynarze usiłują ich powstrzymać. Odwrócił wzrok, żeby nie patrzeć na rozgrywającą się właśnie na pokładzie rzeź. Jeden z Rekinów dotarł niemal do maszyny latającej i zamachnął się, chcąc strzaskać skrzydła aerodyny. — Lotny start! — Jeden z marynarzy wrzasnął Witkacemu do ucha i zepchnął maszynę z pokładu. Szybowiec jęknął ciężko pod uderzeniem wichury, zapikował, jednak tuż nad powierzchnią wody rozwinął błonkowate skrzydła i dał się unieść wiatrowi. Zawiasy jęczały pod podmuchami, a furia powiewów wkrótce rozwiała złudzenia Witkacego, że będzie mógł sterować maszyną. Sztorm poniósł go na północ. Rachmietow wychodził z tongu przed świtem. Czekała go długa droga. Jeszcze przed świtem przepływał łodzią z Kowloon do Wiktorii, w ciemnościach prześlizgując się wśród dżonek przemytników, rybackich łodzi przerobionych na frachtowce triad, przeprawiał się przez cieśninę tak mocno przesyconą zapachem Alki, że swoją pierwszą porcję bulwy musiał zażyć dopiero wtedy, gdy zostawił za sobą brudne uliczki Wiktorii. Stamtąd rykszą docierał aż do Chai Wai i dopiero tam wspinał się na wzgórze nad drogą Tai Tam, odnajdywał swoją skrytkę, rozpalał malutkie ognisko pod samowarem i zaparzał mocną herbatę. Gdy napar był już Alkaloid | 149 prawie gotowy, dodawał do niego dwie garście sproszkowanej bulwy. Jako gość Bokserów mógłby mieć oczywiście każdą inną postać alkaloidu, dowolną liczbę fiolek Alki, z natury był jednak tradycjonalistą i nigdy nie zmienił swoich przyzwyczajeń z czasów, gdy pracował jako flisak na Wołdze. Kiedy wywar był już gotowy, nalewał go do prostej szklanki i popijając fioletowoczerwony napój, patrzył, jak wstaje słońce. Gdy zaczynał się poranny skwar, energicznym krokiem ruszał drogą Tai Tam na południe. Spacer zajmował mu zazwyczaj około dwóch godzin – dochodził do Chek Chau, gdy z morza wracali rybacy. Codziennie rozpytywał ich, czy nie natknęli się na człowieka, na którego czekał. Przybysz mógł oczywiście wylądować w dowolnym miejscu wybrzeża, Rachmietow wiedział jednak, że jeśli ma go spotkać, stanie się to nad zatoką Stanley. Ufał swoim przeczuciom. Intuicja rzadko go zawodziła. Dołączając do tołstojowców, wiedział, że wkrótce od nich odejdzie. Wyczuł też najlepszy moment schizmy i pociągnął za sobą niemal wszystkich uczniów Lwa. Ale to wymagało cierpliwości. Tak jak na przykład teraz, gdy czekał na człowieka, który miał mu pomóc. Wokulski zaoferował Rachmietowowi korzystny dla obu stron układ. Rewolucjonista miał przewieźć protegowanego Wokulskiego przez Rosję, a w zamian zyskać dyskretne wsparcie w przeprowadzeniu rewolucji. Rachmietow rozumiał, że I.H.W. nie może zaangażować się otwarcie, groziłoby to bowiem zaburzeniem delikatnej równowagi, której doświadczał codziennie w porcie Wiktoria. To tu właśnie dokonywała się wymiana pomiędzy walczącymi stronami. Tu do faktorii w Kowloon przybywały zuluskie statki z półproduktem do syntezy Alki, którą wymieniano następnie na brytyjską broń. Dopóki proszek płynął równym strumieniem, nic nie zagrażało pozycji Wokulskiego. W zamian za władzę nad większością byłego brytyjskiego terytorium chińskie triady i Bokserzy zabezpieczali interesy Wokulskiego w Azji. 150 | Aleksander Głowacki Manifest rachmietowski, Archiwa konferencji w Zimmerwaldzie, 1915 Rachmietow długo zastanawiał się, jakie miejsce w tym systemie zajmie jego Rosja. Lubił rozmyślać. Cenił oczywiście wysoko intelekt i wiedzę, wieczory spędzał nad książkami, nie zapominał jednak o tym, że sukces rewolucji w bardzo dosłowny sposób leżeć może w jego rękach. Czekając na plaży, poświęcał więc czas na intensywne ćwiczenia. Podnosił ciężary, sam wyciągał ciężkie rybackie łodzie na plażę. Giął podkowy, rwał łańcuchy. Ćwiczył też szermierkę, wspinaczkę, przepływał dziennie pół ligi. Nie zaniedbywał treningu prioprioceptywnego. Był silniejszy niż kiedykolwiek przedtem i bardziej niż kiedykolwiek zdeterminowany. Nie odczuwał jednak niepokoju czy pośpiechu. Czekał cierpliwie, aż pojawi się przybysz, z którym miał wyruszyć w podroż do Kronsztadu. Kto bowiem miał Kronsztad, ten miał Sankt-Petersburg, a kto miał Sankt-Petersburg, ten miał całą Rosję. Gdy nadszedł moment spotkania, był gotowy. Zobaczył, jak rybacy wbiegają do wody. Dokończył spokojnie serię pięćdziesięciu wyciśnięć dziesięciopudowym kamieniem i dopiero wtedy podszedł do zbiegowiska. Fale bełtały zmielone wiatrem strzępy aerodyny. Mężczyzna, któremu pomagano wydostać się z kabiny, był blady i wyraźnie zmęczony, co nie przeszkadzało mu jednak oganiać się od wyciągniętych do niego pomocnych dłoni. Nie chciał, aby go dotykano, cały był poobijany i obolały. — Nu — usłyszał Witkacy nad sobą. Rybacy się rozstąpili i stanął przed nim olbrzymi, rumiany mężczyzna o jasnych, niemal białych włosach przyciętych niczym od garnka. Olbrzym wyciągnął do niego dłoń. — Dawaj! — huknął jowialnie i mimo protestów Witkacego podźwignął go z wody jedną ręką, drugą odrzucając fragment kabiny ważący dobrych kilka pudów. — Paznakomimsja. Rachmietow. Lew. A ty Stanisław Stanisławowicz, da? 152 | Aleksander Głowacki To był więc jego kontakt. Jowialny Moskal. Przynajmniej nie będzie sprawiał kłopotów. — Tak. To ja. Rachmietow sypnął rybakom garść monet. — Mordy w kubeł. Nas tu nie widzieliście. Zrozumiano? Wziął Witkacego pod łokieć i szybkim krokiem ruszył w stronę wioski. — Lepszego sposobu na zasugerowanie, iż moje pojawienie się może kogoś zainteresować, nie było? — Stanisław nie mógł się powstrzymać od komentarza. — Wiem. Ja z uma nie saszoł — syknął Rachmietow, tracąc swój jowialny ton — ale tamci i tak już o nas wiedzą. Kiedy opuścili wioskę, zeszli z drogi. Rachmietow czegoś szukał. — Tutaj. Przystanął przy kupie gałęzi. Podniósł je, odsłaniając skryty tam welocyped apergiczny. — Tym daleko nie zajedziemy. Silniki apergiczne w minutę zużywają więcej paliwa, niż ważą. — Witkacy bezbłędnie skojarzył kształt pojazdu z zapamiętaną fiszką. — Umnyj riebionok. Ale to jest konstrukcja Ossipowa. Silnik na selenit. Ha! — Olbrzym dźgnął go palcem. — Jedziemy — powiedział i nie czekając na reakcję Witkacego, wepchnął go na tylne siedzenie, sam zaś usiadł za wygiętą w ślimak kierownicą. Rzeczywiście pojazd różnił się od konstrukcji, o której Witkacy usłyszał na pokładzie „Goliatha”. Odkrycie apergii wzbudziło wielkie nadzieje, jednak szybko okazało się, że silniki apergiczne są wyjątkowo energochłonne, przez co właściwie nie sprawdzały się w praktyce. Welocyped, na którym siedzieli, wzbił się jednak błyskawicznie i w kilka sekund rozpędził do prędkości galopu. Przemknęli nad grupką biegnących rybaków. — Lecą powiedzieć o tobie komu trzeba. Alkaloid | 153 — Zatrzymaj się przy nich. Rachmietow się odwrócił. — Nie trzeba. W Wiktorii już o tobie wiedzą. Szkoda czasu. Ci tutaj biegną nadaremno. Nikt im nie zapłaci. Nie tylko ja na ciebie czekałem. Wynajęli telepatów. Stanisław kiwnął głową. Zabicie rybaków byłoby rzeczywiście tylko stratą czasu. — Dokąd lecimy? — Do Kowloon. Jeśli nikt nie dorwie nas po drodze, to jesteśmy bezpieczni. Kowloon jest pod całkowitą kontrolą triad. A triady są po naszej stronie. — A dalej? — Zobaczysz. Cziort!!! — krzyknął Lew, bo nagle zobaczył, że coś spada z nieba, pikując prosto na nich. Welocyped położył się na boku w desperackim skręcie, rozmijając się o włos z dwoma wielkimi ptakami. Przeleciały tak blisko, że Witkacy dostrzegł sterujące przystawki przypięte do ich głów. Zdalnie sterowane ptaki wykorzystywano często do ochrony lądowisk aerodyn przed stadami gołębi, te jednak ktoś dozbroił w przyczepione do pazurów bomby kontaktowe i wysłał w samobójczą misję. Odzyskali straconą wysokość, ale próbując uniknąć kolejnego ataku, znów musieli zanurkować. Mieli na karku więcej prześladowców. Rachmietow gwałtownie przyhamował i welocyped zawisł na krótką chwilę w fałszywej nieważkości. Ten moment wystarczył, żeby ocenić sytuację. Aby przedostać się na północną część wyspy, musieli minąć dzielący ją łańcuch wzgórz. Pułap welocypedu nawet po poprawkach Ossipowa nie przekraczał kilkudziesięciu metrów, więc jedyna droga prowadziła przez przełęcz dzielącą wzniesienia. Tam jednak czekało na nich całe stado uzbrojonych ptaków. Welocyped zaczął opadać. — Trzeba znaleźć przekaźnik — powiedział Witkacy. 154 | Aleksander Głowacki Rachmietow kiwnął głową. Ktoś musiał sterować ptakami z ziemi. Ukryty najprawdopodobniej w bezpiecznym miejscu w Wiktorii, łączył się z nimi przez nadajnik naziemny. Niełatwo było skupić wzrok, siedząc na rozedrganym unikami welocypedzie, jednak przy którymś nawrocie Witkacy dostrzegł rozbłysk metalu w pobliskich krzakach. Oprócz przekaźnika był tam także broniący go drednot. — I co zrobimy z tą kupą złomu? — wykrzyknął Rachmietow, wyciągając jednocześnie pojazd świecą do góry. Celujące w nich dwa ptaki zderzyły się ze sobą i eksplodowały, zasłaniając im widok chmurą ognia i czarnego dymu. Za chwilę wszystko się rozwiało, został tylko całun opadającego pierza. — Leć prosto na niego. Drednot ocknął się i namierzał ich teraz baterią działek zamontowanych w korpusie. Gdy zogniskowały się na celu, plunęły serią wielkokalibrowych pocisków. — Nigdy nie podlecimy na tyle blisko, żeby zniszczyć przekaźnik. Rachmietow podciągnął welocyped, o włos unikając kul. Zatoczył koło. Znów zbliżał się do drednota, robiąć jednocześnie unik przed kolejnym atakującym ich ptakiem. Położył się płasko na welocypedzie, dając znak, by Witkacy zrobił to samo. Mknęli teraz prosto na drednota, unosząc się ledwie kilkanaście centymetrów nad ziemią. — Zeskoczysz na mój znak! — krzyknął Rachmietow. Witkacy nie wiedział, na co wpadł Rosjanin, ale gdy zwolnili, skoczył. Byli zaledwie kilkadziesiąt metrów od drednota. Rachmietow leciał jeszcze chwilę i też zeskoczył, odwracając przy tym welocyped na bok. Pozbawieni środka transportu, stali się łatwym celem dla atakujących ich ptaków, które natychmiast zebrały się nad nimi i zapikowały. Drednot przeładował broń, wybrał bliższy z celów i puścił serie ze wszystkich działek prosto w dysze Alkaloid | 155 wylotowe welocypedu. Napęd apergiczny przechwycił poruszającą się w jego stronę masę i zgodnie z zasadą swojego działania odrzucił pociski z powrotem w drednota. Dalej wszystko wydarzyło się jednocześnie. Wybuch robota zniszczył przekaźnik, a pozbawione sterowania ptaki zbiły się w powietrzu w eksplodującą masę. Kula ognia rozszerzyła się i pożarła welocyped. Rachmietow podniósł Witkacego. — Dalej pójdziemy pieszo. Zanim ich prześladowcy dotarli na miejsce eksplozji, Witkacy i Rachmietow zniknęli na wzgórzach. Do miasta dotarli okrężną drogą i przemknęli do ukrytej na wybrzeżu łodzi. Dobili do drewnianego pomostu i bez problemów przekroczyli bramę prowadzącą do warownego miasta Kowloon. Dalej szli zaułkami, stąpając po bambusowych matach. Mimo późnej pory w otaczających ich budynkach wrzała praca. — Faktorie. Alkaloid. Rachmietow wyraźnie się spieszył. Machnął tylko ręką, pokazując na dymiące kominy i pomaszerował dalej. — Mógłbym tam zajrzeć? Witkacy próbował nieco zwolnić, ale Rosjanin nie zwrócił na to uwagi. Alkaloid | 157 — Mnie nie pozwolili. Podobnież jesteś ważną personą, ale ja na twoim miejscu bym nie próbował. Zabiją cię bez mrugnięcia okiem. Stanisław odsunął się od drzwi, przez które próbował zajrzeć do środka. Zapach Alki gęstniał. Witkacy poczuł ssanie w żołądku, co uświadomiło mu, że ostatni raz spożył dekokt podtrzymujący na pokładzie „Goliatha”. — Może się odświeżymy? — zapytał białowłosego olbrzyma. Rachmietow nie miał nic przeciwko. Weszli do zajazdu i zamówili garść dim sum. Rosjanin wziął też garnek wrzątku i rozpuścił solidną porcję bulwy. Witkacy, choć nieprzyzwyczajony do takiej formy alkaloidu, poczuł zaraz jego ożywiające działanie. Wydarzenia całego dnia poskładały się w oczywistą całość, zmęczenie minęło bez śladu, a siniaki i stłuczenia przestały dokuczać. Poszedł się odświeżyć. W toalecie przejrzał się w lustrze. Ze zdziwieniem znalazł pasmo siwych włosów na skroni. W Honiarze go jeszcze nie było. — Nu, Paliaczek. Wyjaśnijmy sobie jedno. Dopóki nie dotrzemy na miejsce, robisz to, co ci każę — zaczął Rachmietow, gdy Witkacy znów zasiadł przy stole. — Nie podoba mi się twój ton. Tym niemniej załóżmy, że na razie tak będzie — wycedził Stanisław niechętnie. — Ja też mam swoje warunki. Rachmietow walnął otwartą dłonią w stół, ale zaraz nieoczekiwanie się roześmiał. — A miej. Tylko mi ich nie mów. — Zaniósł się znów rechoczącym śmiechem, po czym spoważniał. — Zresztą mów. Przed nami długa droga, ty sobie beze mnie rady nie dasz. Ale Hospodin wie – może i ja bez ciebie toże niet? — Właściwie mam tylko jeden warunek. Po drodze, gdziekolwiek to będzie, muszę się spotkać z człowiekiem-encyklopedią. A najlepiej teraz. W Hong Kongu, z tego, co wiem, ich nie brakuje. 158 | Aleksander Głowacki — Tu w Kowloon żadnego nie ma. W Wiktorii jest w brytyjskim konsulacie. Witkacy się skrzywił. — To tak, jakby go nie było. No to gdzie? Rachmietow odpiął przymocowany do pasa pugilares i wyjął z niego miniaturową lucydomapę. Włączył projektor i palcem przesunął obraz, centrując na Azji. — W zasadzie mamy tylko jedną drogę. Wszelkie próby przebijania się przez Tybet, kraj Ujgurów albo Mongolię nie wchodzą w grę. Musimy jak najszybciej dostać się do linii kolejowej. Południowy szlak biegnie przez Iran, a ja się tam nie wybieram – przynajmniej dopóki szaleje tam Rewolucyjna Straż Laicka. Pozostaje więc tylko Transsyberyjka. No i tu sprawa jest prosta. Z Nankingu do Pekinu, stamtąd promem do Port Arthur i dalej Koleją Południowomandżurską do Harbinu. A tam już jesteśmy w domu. Przynajmniej ja. Ty będziesz góra za dziesięć dni. A człowieka-encyklopedię znajdziemy w Omsku. — Na razie siedzimy jakieś pięćset wersztów na południe od Nankingu. Jak się tam dostaniemy? — Akurat rozwiązanie tego problemu, jak to mawiają matematycy, jest trywialne. — Rachmietow się uśmiechnął. — Bagażu, jak rozumiem, nie masz? — Nic oprócz tego. — Witkacy popukał w ukryty za pazuchą copisateur. — No i mnie nicziewo bolsze nie nużna — powiedział Rosjanin i wstał od stołu. — Ślicznotka, nieprawdaż? — Rachmietow z dumą poklepał lokomotywę. Witkacy nie zapamiętał drogi na podziemny peron. Wiedział tylko, że szli w dół schodami dobry kwadrans. — Jak głęboko jesteśmy? — zapytał. — Nie wiem. Ja tego nie kopałem. Tylko Czeczotka jest moja. — Pokazał ręką na skład stojący na torach. Czeczotka składała się z trzech wagonów i lokomotywy i była niebezpiecznym bydlęciem – pancernym pociągiem. Rachmietow biegał wokół niej podniecony. — Wot, mój broniepajezd. Lokomotywa obłożona grubymi na cal płytami z czterema sprzężonymi karabinami Maxima. Wagon artyleryjski z dwoma działami kaliber trzy i jednym działem kaliber półtora, dwoma karabinami na wieżyczkach Alkaloid | 161 i czterema stacjonarnymi gniazdami karabinów. Pancerz trzy czwarte cala. Później salonka obłożona płytami cale dwa z otworami strzelniczymi. I na koniec wagon z dwoma działkami przeciwlotniczymi Lendera. W sumie mamy do obsługi tego sorok ludzi, a jak będzie trzeba, to można i wagon szturmowy doczepić z kompanią wojska. A tunel Hermenegauta wykopał — mówił dalej, gładząc pancerne płyty pociągu. — Tędy do Rosji, do Chin przemycają Alkę. Sieć podziemnych tuneli ciągnie się aż do Nankingu. Podobno linia dochodzi do wszystkich miast na wschodnim wybrzeżu. — A od Nankingu, jak rozumiem, pancerny pociąg nie zwróci niczyjej uwagi? — zapytał Witkacy, obchodząc skład. — Nie bój nic. Zanim wyjedziemy na powierzchnię, Czeczotka będzie wyglądać jak każdy porządny pociąg. Pancerze pochowamy, lufy się rozkręci. No, może wagony będą większe niż zwykle, ale co – my pany! Wolno nam! Podróż do Harbinu przebiegła bez zakłóceń. Tak jak zapowiedział Rachmietow, obsługa pociągu zamaskowała go, zanim dojechali do sztolni, gdzie olbrzymi hydrauliczny podnośnik przestawił ich na naziemny tor. Na powierzchnię wyskoczyli gdzieś przed rzeką Jangcy, tak więc zaledwie po kilku godzinach dalszej jazdy dotarli do przeprawy promowej. Pekin ominęli bokiem, zmierzając wprost na parowiec, który przewiózł ich do Port Arthur. Tam Czeczotka zmieniła Alkaloid | 163 podwozie i linią południowomandżurską bez przeszkód dotarła do granicy rosyjskiej. Witkacy nie zwracał uwagi na monotonny obraz za oknem. Dni upływały mu szybko, całą drogę spędzał bowiem podpięty do copisateura. Więcej wspomnień już nie odzyskał. Amnezja odnalazła swój punkt równowagi. Do pewnego momentu to, co pamiętał, było żywe i wyraźne. Wszystko jednak zmieniało się od tej chwili w jego przeszłości, od tego upalnego sierpniowego dnia sprzed kilku lat. Wiedział tylko, że czekało go wtedy ważne spotkanie. Wydarzenia następnych lat pamiętał dość dobrze, choć z pewnymi zaskakującymi brakami. Często też, rozpamiętując swoje wspomnienia, nie potrafił zrozumieć powodujących nim pobudek. Czuł się, jakby ktoś wymazał mu z głowy istotne doświadczenie, które mogłoby wszystko wyjaśnić. No i w końcu docierał do okresu wyprawy z lordem Nevermore’em. Pamiętał ją dość dobrze, aż do wieczora, gdy wyrwał przyjacielowi copisateur z ręki. Od tamtej chwili miał w głowie zupełną pustkę, aż do przerażającego przebudzenia w hotelowym pokoju. Co gorsza, jego amnezja dotyczyła też umiejętności posługiwania się copisateurem. Dzień w dzień, zaraz po przebudzeniu, jeszcze przed posiłkiem wypijał fiolkę Alki i przy każdym Surżu próbował zgłębić zasady działania urządzenia Hermenegauty. Dość szybko opanował podstawy. Monitorowanie funkcji fizjologicznych, przerzucanie i obróbka części co bardziej nużących procesów psychicznych. Analiza snów. Funkcje archiwizujące. Kolorowe, odprężające wizje, którymi można się bawić dla uspokojenia umysłu. Głębokie funkcje urządzenia wciąż mu jednak umykały. Na granicy rosyjsko-chińskiej wrzało. Rachmietow nie mógł znaleźć nikogo, kto mógłby pomóc im z kolejną zmianą rozstawu osi. — Co się dzieje? — zapytał go Witkacy, wyglądając przez okno. — Nie wiem. Job twoju mać! Matuszka. Czy tu zawsze musi tak być? — odburknął Lew. — Od rana przychodzą jakieś sprzeczne telegramy. Puszczać ruch, nie puszczać. Wczoraj odwołali naczalnika i nie ma nawet kogo przekupić. Witkacy wysiadł na peron. Tłum oczekujący na odprawę rozsiadł się pod ścianami dworca. Pito herbatę i zagryzano ją blinami. Oprócz nich czekał ekspres z Port Arthur, ale, jak im mówili, najpierw trzeba przepuścić skład specjalny z Moskwy. Rachmietow zniknął gdzieś w budynku administracyjnym. Nagle na dworzec wbiegł mały gazeciarz, wrzeszcząc wniebogłosy: Alkaloid | 165 — Zamach na gubernatora Wszechrusi!!! Stanisław wyrwał mu gazetę i pospiesznie przebiegł wzrokiem po nagłówkach. Gubernator Wszechrusi Stołypin zabity w zamachu. W Sankt-Petersburgu powstaje Rząd Tymczasowy. Tołstoj, Kozin, Lichaczow tworzą Radę Państwa. W całym kraju formują się sowiety duchowe. Cała władza w ręce wiernych. Gdy czytał, amok ogarnął oczekujący tłum. Pasażerowie pognali do swoich pociągów, zostawiając na peronie zniszczone ludzkim huraganem bagaże. Część osób usiłowała za wszelką cenę dostać się do budynku dworca. Rachmietow próbował przecisnąć się przez szturmujących, ale nawet on nie mógł dać rady zdeterminowanej masie. Cofnął się więc i wyskoczył z okna nad ich głowami. Dopadł w kilku susach Witkacego i krzyknął: — Dawaj, dawaj! Jedziemy! — Ale kto nas przepuści?! — Sami się przepuścimy. Teraz już sami. Słyszałeś!? Tołstoj – sabaka. Wolni, wasza mać, chrześcijanie. Kozin – panteista! Chłyst. Dobrze, że skopców w Radzie nie ma. Ale krążą tam, ścierwa, znam ja ich. Co ja zresztą gadam. — Palnął się w czoło. — Lichaczow przecież trzebiony. Oj matuszka, matuszka, pamoszczi będzie ci trzeba pod takimi rządami! Zagwizdał na palcach – raz krótko, raz długo. Obsługa pociągu wypadła na zewnątrz i pospiesznie zaczęła zbijać łomami kamuflaż kryjący Czeczotkę. — Działa zmontujemy później — krzyknął do nich Rachmietow. Przez tę chwilę zdążył wpaść do wagonu i wyjść stamtąd, niosąc dwa pasy amunicyjne i olbrzymi karabin Maksima, który zaraz zamontował na tendrze i wycelował w grupkę pograniczników pilnujących granicznego szlabanu. 166 | Aleksander Głowacki — Pajechali! — Machnął ręką ich dowódca, nie chcąc wdawać się w potyczkę. — W czortu! — I rozkazał odsunąć blokującą tory zaporę. Gdy mijali żołnierzy, Rachmietow zawołał w ich stronę: — Zgłoście się do mnie, bracia, gdy będę już w Sankt-Petersburgu! Rachmietowcy wam tego nie zapomną! Witkacy stanął za nim, gdy Czeczotka powoli wtaczała się na graniczny most. — I co teraz? — spytał. — Przed nami kraj ogarnięty rewolucją. Tak jak w Iranie. — O nie, nie tak jak w Iranie. Ta rewolucja jest moja! — krzyknął Rachmietow i zeskoczył pomagać w załadunku węgla do kotła. Pociąg wyrwał do przodu i gnał teraz rozciągającą się przed nimi równiną zasypaną śniegiem. Witkacy poczuł w ustach dziwny, słony smak. Wytarł się dłonią i zobaczył na niej krew. Włożył palec do ust i dotykał po kolei zębów. Jeden się chwiał. Poruszał nim i z przerażeniem stwierdził, że tym delikatnym ruchem go wyłamał. Powoli wtaczali się na stację. Dworzec kolejowy stanowił jedyną rację bytu przyklejonego do niego miasteczka, składającego się w większej części z baraków robotników pracujących przy Magistrali Amurskiej. Roboty zakończyły się zaledwie kilka miesięcy wcześniej i Karymskaja wciąż pełna była składów szyn, porzuconych maszyn i równych stosów podkładów kolejowych. — Długo tu chyba nie zabawimy? — zapytał Witkacy. Siedzieli w budce lokomotywy, grzejąc ręce przy palenisku. W nocy mróz doszedł do trzydziestu stopni i rano w salonce, mimo ogrzewania, musieli rąbać lód na poranną herbatę. Zima tego roku była wyjątkowo długa i mroźna. Rachmietow tłumaczył to pyłami utrzymującymi się w powietrzu po Eksplozji Tunguskiej. Alkaloid | 169 — Tyle, ile będzie konieczne — mruknął Rosjanin w odpowiedzi. — Ale to może chwilę potrwać. Karymskaja ma duże znaczenie. Tędy przejeżdżają pociągi z zaopatrzeniem dla floty w Port Arthur i dostawy Alki z południa. Musimy się zorientować, jaka jest sytuacja. Wywiesili jakąś flagę. — Podniósł się. — Cholerna śnieżna ślepota! Ty popatrz. Podał Witkacemu lornetkę. — Czarna. Z czerwono-żółtymi, ośmioramiennymi krzyżami. — Rewolucyjna. Megaloschema. Choć tyle dobrze — skomentował Rachmietow. — A pod spodem biały proporzec — dodał po chwili obserwacji Witkacy. — Czyli tielesze. I dobrze, i niedobrze. Bliżej mi do nich niż do duchoborców czy mołokan. Ale to pacyfiści. Samą modlitwą się tu nie utrzymają. Tymczasem pociąg wtoczył się na peron i rzygnął strumieniem pary, rozganiając kłębiących się tam chińskich kulisów. Ludzie Rachmietowa zajęli się parowozem, a on z Witkacym poszli tymczasem w stronę budynku, na którym wywieszono flagę. Drogę zastąpili im dwaj uzbrojeni w skałkówki strażnicy. — Przesławny Pan wsławił się — rzucili do nich agresywnie. — A jego chwała po wszystkie krańce ziemi — odpowiedział Rachmietow. Napięcie żołnierzy wyraźnie się zmniejszyło. — Co sprowadza, bracie? — Rachmietow od Wolnych Chrześcijan. Muszę gadać z waszym sowietem. — Droga wolna, tylko pistolety zostaw. Rachmietow westchnął i uwolnił się od swojego arsenału poupychanego w zakamarkach płaszcza. Zajęło to dłuższą chwilę. Strażnicy w tym czasie lustrowali Witkacego. — A ten? — Ten ze mną. Paliaczek. Choć wyraźnie nie czuli się przekonani, uchylili im drzwi. 170 | Aleksander Głowacki — Czyli duchoborców tu też mają. Ci przynajmniej wiedzą, jak broń trzymać — szepnął Rachmietow do Witkacego, gdy szli krótkim korytarzem wyłożonym deskami. W komnacie, w której się znaleźli, panowało ogromne poruszenie. Grupka ludzi siedziała pochylona nad plikiem map rzuconych na drewnianą ławę. Wokół biegał tłum posłańców, przynosząc i odnosząc przekazywane im skrawki papieru. Kilka osób spośród siedzących przy stole najwyraźniej znało Rachmietowa; na jego widok podeszli, aby się przywitać. Ich ruszczyzna pełna była archaizmów i niezrozumiałych wyrazów, więc Witkacy szybko stracił wątek. Rozejrzał się po sali i dopiero teraz zauważył skrytych w cieniu pod ścianą mnichów. W swoich brudnoszarych ubraniach, schowani pod kapturami, zlewali się z ciemnością. W półmroku odcinały się tylko białe inskrypcje, którymi pokryte były ich habity. Stali w dziwnych pozycjach, ich piersi poruszały się spazmatycznie. Witkacy nie mógł oderwać oczu. — To hiperhesychaści. Ci, co to zarzucili ortodoksyjny hesychasm i zmieszali się z joginami czy innymi buddystami. Pełno ich na pograniczu — tłumaczył mu szeptem Rachmietow. — A ty paniał, o czym my mówili? Witkacy, pochłonięty obserwacją mrocznych postaci, nie zdawał sobie nawet sprawy, ile minęło czasu. Pokręcił przecząco głową. — Sytuacja jest skomplikowana. Ci tutaj w sowiecie to głównie tielesze. Bardziej radykalni chłyści, można powiedzieć. Pacyfiści, jak ci mówiłem. Wsparła ich garstka duchoborców z Dużej Partii. To ci, którzy pojechali za Wieryginem do Kanady w dziewięćdziesiątym dziewiątym. Teraz wrócili – zwąchali, że się coś święci. Wierygin już swoją krecią robotę robi w Sankt-Petersburgu. Moskwa podobnież cała duchoborców. Czy ich lubię, czy nie, nieważne, na razie przynajmniej mogą nam pomóc. Problem tylko, że za nimi przyciągnęli ich Alkaloid | 171 przeciwnicy – fridomici, swabodniki, jak my ich nazywamy. Też mają kanadyjskie dolary. No i ci się zmówili z Małą Partią. Tymi duchoborcami, co wtedy w Rosji zostali. Czyli gorienowcami. Od Gubanowa i Zubkowa. Nadążasz? — Nadążam. Tylko po co my im, a oni nam? Witkacy westchnął, zdając sobie sprawę, że musi skupić się na przedstawionych mu wzajemnych zależnościach zebranych w Karymskajej frakcji, mogło to być bowiem kluczowe dla ich dalszej podróży. — No bo fridomici teraz trzymają linię kolejową do Władywostoku. Zaproponowałem tutejszym, że ich wesprę Czeczotką, a oni dadzą nam później dwa wagony szturmowe i kompanię wojska. Będzie jak znalazł. Ja już z nich po drodze zrobię rachmietowców. Witkacy tylko wzruszył ramionami. To nie była jego rewolucja. Musiał zaufać politycznemu instynktowi Rachmietowa. — Nu, tylko że tielesze i duchoborcy nauczyli się od kwakrów jednogłośnego podejmowania decyzji. Teraz mi całą noc zajmie przekonywanie każdego z osobna do tego pomysłu. Ale ty nie musisz tu tkwić. — Rachmietow skinął na stojącą w kącie kobietę. — Eta Wiera. Ona cię weźmie na radienje tieleszów. Zabawisz się trochę — dodał, puszczając przy tym oko. Z wyjaśnień Wiery zrozumiał tylko, że idzie na jakiś rodzaj mszy. Pomieszczenie, do którego go zabrała, było jasno oświetlone, wysypane miękkim, przesianym piaskiem. Przed wejściem kazano mu zdjąć buty i przebrać się w białe spodnie i kamizelę. Wszystkie kobiety ubrane były w spódnice i bluzy z dekoltem, a mężczyźni – podobnie jak Witkacy. Pod ścianami stały długie zydle z jasnego brzozowego drewna. Zaproszono go, żeby usiadł. Najpierw na środku pomieszczenia stanęły cztery kobiety. Chwyciły się za ręce i zaintonowały przeciągłą melodię pełną glissand i powtarzających się fraz. Całe pomieszczenie rezonowało zwielokrotnionym zawodzeniem. Siedzący pod ścianą mężczyźni im wtórowali, klaszcząc w dziwnym, połamanym rytmie. Alkaloid | 173 Robiło się gorąco. Kobiety otoczył wianuszek mężczyzn, którzy zaczęli wirować wokół własnej osi, drobiąc tak szybko stopami, że wkrótce zakopani byli w małych piaskowych wirach. Wyprostowali ramiona i kręcili się bez pamięci, ich głowy zwisały luźno, odchylone siłą odśrodkową, z otwartych ust wyciekały strużki pienistej śliny. Dołączyły do nich kobiety. Co pewien czas jeden z tancerzy padał w drgawkach i odciągano go pod ścianę, gdzie chwilę odpoczywał, by powrócić zaraz do ekstatycznego wiru. Zawodzenia zebranych stworzyły polifoniczną ścianę równomiernie pulsującego dźwięku. Wkrótce, oprócz Witkacego, wirowali już wszyscy. Trwało to dłuższy czas, po czym otworzyły się drzwi po drugiej stronie pomieszczenia i weszła para ubrana w szmaragdową zieleń. Mężczyzna nosił na głowie carską koronę, kobieta zaś – tiarę. Zebrani padli na kolana, ich głowy wciąż jednak zataczały ekstatyczne koła. Mężczyzna w zieleni wzniósł nad głowę trzymany w dłoniach przedmiot, a towarzysząca mu kobieta zerwała przykrywające go białe płótno, odsłaniając kielich mszalny. — Oto zdjęta została święta zasłona i nic już nas nie dzieli! — krzyknęli razem. Zaczęli obchodzić zebranych, podając im do ust kielich. Kobieta zamykała im wargi i delikatnie masowała szyje. Każdy, kto został już napojony, zrywał się z klęczek, zdzierał z siebie ubranie i rzucał się w ekstatyczny taniec na środku komnaty. Ciżba nagich ludzi zlała się na środku pomieszczenia, spocone ciała oblepione piaskiem lgnęły do siebie. Kobiety siadały na twarzach mężczyzn i ocierały się o ich usta, jęcząc w ekstazie, zaraz jednak milkły, gdy do tłumu dołączali następni wyznawcy, naprężonymi, nabrzmiałymi członkami gasząc te okrzyki. Kapłanka delikatnie rozchyliła wargi Witkacego. Poczuł, jak mężczyzna wlewa w jego usta słodko-gorzki, pachnący 174 | Aleksander Głowacki cynamonem napój. Mimo że dodano do niego intensywnych przypraw, nic nie mogło zabić smaku alkaloidu. Przełknął trzy łyki i poczuł, jak substancja spływa żarzącą się strugą wzdłuż kręgosłupa i stapia się w jedno z palącym ogniskiem w genitaliach. Gdy otworzył oczy, kapłanka klęczała przed nim, delikatnie zdejmując z niego ubranie. Położyła dłoń na jego kroczu, ale on ją odtrącił. Roześmiała się tylko i kiwnęła palcem na młodego chłopca, który zabawiał się w pobliżu z dwiema kobietami. Zostawił swoje towarzyszki, które zaraz zwinęły się w jęczącą rozkoszą figurę, podszedł i uklęknął przed Witkacym. Alka wybuchła z opóźnionym zapłonem. Nagle Stanisław znalazł się daleko poza miejscem, gdzie odbywało się radenje, w bańce pulsującego światła. Ściana jasności oślepiła go, jednak jej intensywność zmalała i z obrysowujących ją promieni wyłoniła się wizja. Na okrągłym stelażu rozpięty jest człowiek, którego twarz skrywa kaptur. W każdej dłoni trzyma lampę. Unosi głowę i pokazuje usta spięte mosiężną kłódką. Witkacy nadal jednak nie dostrzega rysów twarzy ukrzyżowanego. Po jego prawej stronie stoi kobieta w barwnych szatach, z obnażonymi piersiami. Jej twarz ciągle się zmienia – czasem jest to kapłanka, czasem Wiera, czasem niezidentyfikowana Azjatka. U jej stóp otwiera się piekielna czeluść, z której ktoś podaje jej strzałę. Kobieta celuje w wiszącego mężczyznę. U stóp koła tyłem do Witkacego stoi demon i włócznią podaje mężczyźnie kawałek papieru. Widać na nim słowa „Zejdź z Koła”. Na włóczni siedzi sokół. Nad tym wszystkim unosi się postać trzymająca w jednej ręce koronę, a w drugiej – wieniec laurowych liści. Jej twarz zasłania kłąb dymu. U jej stóp leży pęk strzał, mieczy i stos tarcz. Witkacy poczuł zbliżający się paroksyzm rozkoszy i jęknął. Ocknął się z powrotem na ławce. Klęczący pomiędzy jego udami młodzieniec wycierał z ust rozbryzgi nasienia. Alkaloid | 175 Stanisław odepchnął go, zerwał się i wybiegł z pomieszczenia, w biegu porywając z przedsionka czyjeś ubranie. Zimne powietrze chlasnęło go niczym biczem. Zataczając się, pognał uliczkami w stronę dworca. Czuł, jak bose stopy zamieniają się w lód. Dopadł salonki i wbiegł do środka. Na jego widok Rachmietow wybuchł śmiechem. — Nu szto? Pajebał? Witkacy nie zwrócił na niego uwagi, rzucił się na swoje łóżko i z zawojów materiału wygrzebał copisateur. Wizja mężczyzny umęczonego na kole nie dawała mu spokoju. Póki miał ją żywą w głowie, musiał przerzucić ją do pamięci urządzenia. Szybko odtworzył szczegóły zapamiętanego obrazu i go zarchiwizował. Nie mogąc się od niego oderwać, obracał go na wszystkie strony, cyzelując detale. Alka wciąż krążyła w jego krwi i odczuwał niemal cielesną realność obrazu, który odtworzył. Usłyszał zdumiony krzyk Rachmietowa, otworzył oczy i podążył za jego spojrzeniem. — Kak żyw! — krzyknął jeszcze raz Rosjanin. Z copisateura wylewała się mleczna, mglista substancja, drgającym strumieniem pełzła w kąt pokoju, gdzie eksplodowała feerią tęczowych barw. Z pryzmatycznej tęczy wyrastało żywe, przestrzenne przedstawienie zapamiętanego obrazu. Przyjrzał mu się uważnie. Tym razem jego aktorzy nie byli tylko przywidzeniem. Widział, jak podmuchy wiatru wdzierające się przez okna wagonu unoszą kaptur zaciągnięty na głowę ukrzyżowanego mężczyzny. Demon z włócznią odwrócił się w jego stronę. Miał twarz Wokulskiego. Kolejny powiew wiatru rozwiał dym przykrywający twarz mężczyzny unoszącego się nad całą sceną. To znowu był Wokulski. Hermenegauta zlał się z demonem w jedną postać i włócznią odchylił kaptur wiszącego mężczyzny. Witkacy krzyknął 176 | Aleksander Głowacki i szarpnął się w przerażeniu. Człowiek na kole miał jego twarz. Odrzucił copisateur i scena rozmyła się, pękając na miriady drobnych, kolorowych baniek. Wychylił się z głębokiego snu, z którego obudził go delikatny dotyk wilgotnej szmatki na czole. — Nu, żyw. — Rachmietow odsunął się od niego. Za oknem było zupełnie ciemno. — Która godzina? — Godzina? Lepiej spytaj, który dzień! — wykrzyknął Rosjanin. — Bulionu! — wrzasnął w głąb wagonu, wywołując tam pełne szurania i trzasków zamieszanie. — Pożyw się odrobinę. Trzy dni leżysz w malignie. Nic do ust nie chciałeś wziąć. — Nie jestem głodny. Trzy dni? Jesteśmy wciąż w Karymskajej? — Ty nic nie pamiętasz?! Zdążyliśmy już wdać się w potyczkę i rozpędzić duchoborców z Mniejszej Partii, natknąć na harcowników Nowego Izraela, zebrać trzy kompanie wojska i stracić dwie. Teraz po piętach depczą nam swabodniki, ale Alkaloid | 179 dostałem telegram, że na następnej stacji wesprze nas pułk kawalerii mołokanów. — Nic z tego nie pamiętam. Co to za zapach? Uniósł się na łokciach. Jego pot miał dziwną, orientalną nutę. — W drugiej dobie żeś zaczął tak woniać. Najpierw, jak żeś leżał blady jak trup, dałem ci łyczunia Alki. Od razu nabrałeś koloru. Później to już sam wołałeś. Leżałeś jak nieboszczyk i tylko chciałeś więcej i więcej. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś wypił tyle ekstraktu w tak krótkim czasie. Ale jak tylko ci nie miałem czasu dawać, to więdłeś w oczach. Teraz też mam ze sobą. Chcesz trochę? — Nie wiem. — Czuł się mocny i wypoczęty. Podniósł dłonie. — Czuję, jakby na opuszkach palców zbierał mi się prąd Faradaya. Zetknął ze sobą palce, a w wysyconym alkaloidem ciele zaczął się tajemny przepływ energii. — Nu, maładiec! — wykrzyknął Lew. — Daleko jeszcze? — zapytał Witkacy, podnosząc się z łóżka. — Zależy, jak patrzeć. Dla ciebie to chyba daleko. Chciałem cię przesadzić w Moskwie do pociągu do Interzony, ale tam front. Stołypinowska reakcja. Swołocz poniewczasie zorientowała się, że nasza rewolucja żyje Alką, i postanowiła odciąć Interzonę. Linie kolejowe wysadzili; Ukraina, Białoruś, Nadbałtyki pełne ich wojska. Nawet w Moskwie siedzą. — Czyli muszę się dostać do Sankt-Petersburga. — Nu, da... i dalej morzem. Ale nie pożałujesz. W Sankt-Petersburgu będzie ciekawie. — Wierzę. Jeśli tam dotrzemy. Jeśli dotrzemy do następnej stacji — powiedział wątpiącym tonem. Kiedy leżał w łóżku, widział krzątających się w kącie wagonu żołnierzy. Wszyscy mieli zmęczone, osmalone twarze. Nawet niespożyty Rachmietow wyglądał na zmęczonego. 180 | Aleksander Głowacki — Dotrzemy. Herbaty nam, co prawda, brakło. Może zrobisz taką sztuczkę jak przed twoją febrą? Z tymi ludzikami? Tylko zamiast ludzików czaju byś naprodukował. Witkacy się roześmiał, ale od razu spoważniał. Dotknął rękami policzków, wczuwając się w podskórne prądy, które opanowały jego ciało. Z otchłani niepamięci wypłynęły sny męczące go, gdy leżał w malignie. — Podaj mi copisateur — polecił władczym tonem. Z dystansu obserwował, jak podpina się do urządzenia, jakby w swoich ruchach wyczuwał nową, obcą obecność. Sprzągł się, ominął podstawowe funkcje i ruszył od razu do obwodów, których nie potrafił wcześniej uruchomić. Rzędy chaotycznych dotychczas symboli układały się teraz w nielogiczne, lecz klarowne ciągi, jakby niespodziewanie zrozumiał nieludzki metajęzyk krążących w jego krwi cząstek Alki i przełożył go na wzbudzenia copisateura. Wizja, która spłynęła na niego w czasie radjenia, zadziałała jak katalizator i struktura urządzenia stanęła przed nim otworem. Rachmietow rozdziawił usta, gdy zobaczył, jak z copisateura wypływa ektoplazmatyczny strumień, wpełza na stół i cofa się, zostawiając za sobą garść herbaty. — Wrzątku nam chyba nie brakuje — powiedział Witkacy i wrzucił herbatę do stojącej na stole czarki. — Sam oceń. Pociągnął łyk i podał naczynie Rachmietowowi. Ten popatrzył podejrzliwie, ale się napił. — Nu, charoszyj czaj. — Upił jeszcze odrobinę, po czym się zamyślił. — A patrony też byś umiał zrobić? Witkacy pokiwał głową. — Wszystko jest kwestią źródła materiału — odpowiedział. Uświadomił sobie, że teraz bardziej niż kiedykolwiek chciałby skorzystać z zasobów Encyklopedii. — Kiedy dotrzemy do Tomska? — zapytał, gładząc bezwiednie wytatuowany na szyi symbol. Nemi ścigała mężczyzn już ósmy dzień. Nie było to trudne. Uciekinierzy, pewni skuteczności swojego fortelu, właściwie zaniedbali wszelkie środki ostrożności. Korzystali z rejsowych połączeń i bez pośpiechu przeskakiwali z wyspy na wyspę w swojej podroży na wschód. Nie zwracali uwagi na przebraną za mężczyznę Hyitkę, która podążała ich śladem. Czas płynął leniwie, wyznaczany regularnymi wschodami i zachodami słońca. Tropikalne dni przemijały, nieodróżnialne od siebie, roztapiając się w zieleni mijanych niewielkich wysepek. Światło odbijające się od mieniącej się szmaragdowo wody kładło się hipnotycznym całunem na ich podróży upływającej w akompaniamencie egzotycznych dźwięków i zapachów. Na Fidżi wynajęli kabinę na kutrze z koprą. Nemi zaczaiła się wieczorem na wracającego z tawerny marynarza z tego Alkaloid | 183 statku i bezgłośnie go zadusiła. W świetle kopcącej pochodni zapamiętała dokładnie jego rysy i wróciła do swojego pokoju, gdzie przed lustrem rozpoczęła proces Mimikry. Poczerniła nieco twarz, a następnie wykonała wyuczoną sekwencję ćwiczeń. Rozluźniała i napinała mięśnie, zmieniając powoli swój wygląd. Przejrzała się w lustrze, zadowolona z osiągniętego efektu. Miała podobną do marynarza budowę ciała, a maska mimiczna była niemal doskonała. Kiedy rano wskoczyła na odpływający statek, przywitała ją wiązanka przekleństw wyklinających spóźnialskich pijaków. Mężczyźni też jej nie rozpoznali. Całą podroż spędzili, siedząc pod grotmasztem. Jeden z nich pochłonięty był bez reszty trzymanym na kolanach płaskim urządzeniem. Nemi rozpoznała copisateur. Gdy dopłynęli do portu docelowego, zeskoczyła na ląd jako pierwsza, wróciła do swojego prawdziwego oblicza i skryła się na strychu pobliskiego magazynu. Obserwowała poczynania mężczyzn, którzy usiedli przed portową tawerną i wyraźnie na coś czekali. Wykorzystała okazję, gdy mężczyzna z copisateurem udał się do toalety, i podeszła do drugiego, który już od dawna z nią współpracował. Ustalili szczegóły. Po kilku godzinach na redzie pojawił się sportowy jacht. Nemi zobaczyła wymalowane na jego żaglach koło z kropką w środku. Z pokładu spuszczono szalupę i wysłano na brzeg po mężczyzn. Nemi się nie spieszyła. Wiedziała, że muszą przeczekać wieczorny pływowy prąd i spędzą tu całą noc, jeśli nie chcą ryzykować nocnej nawigacji wśród raf. Czekała na sygnał. Jej człowiek na pokładzie dał znać chwilę po północy. Załoga zasnęła. Wślizgnęła się cicho do wody, nagle rozrywając ciemność wzburzonym wirem poblasku fluoryzujących glonów. Zanurkowała głębiej, żeby zielonkawe światło nie zwróciło 184 | Aleksander Głowacki uwagi nikogo na pokładzie. Nie miała się czego obawiać, wachta kotwiczna spała. Bezszelestnie wdrapała się na łódź. Tam już czekał na nią zdrajca. Zgodnie z ustaleniami zaczęli od kabiny nawigacyjnej. Prześlizgnęli się na śródokręcie, gdzie przez wskazany bulaj zajrzała pod pokład. Chwilę czekała, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności. Gdy była już gotowa, zajrzała jeszcze raz. Uśmiechnęła się, widząc rulony map rzucone na stół nawigacyjny. Diamentowym ostrzem żyronoża wycięła otwór w szybie i otworzyła bulaj od środka. Rozluźniła mięśnie, po czym zaczęła bolesny proces przeciskania się przez otwór niewiele szerszy od głowy człowieka. Gdy była już w środku, odetchnęła z ulgą i szybko zaczęła przerzucać mapy. To, czego szukała, leżało niemal na wierzchu. Zapamiętała współrzędne wyspy, z której przypłynął jacht. Na mapie jej okolice pokryte były powycieranymi gumką pozycjami z różnych godzin. Jej człowiek czekał na pokładzie. Poszli razem na rufę, gdzie wskazał jej właściwe drzwi. W koi spał poszukiwany przez nią mężczyzna. Wyjęła z kieszeni dmuchawkę i dmuchnęła mu w twarz szarozielonym proszkiem Shanów. Mężczyzna zakaszlał i zwiotczał. Bez wyraźnego wysiłku zarzuciła go sobie na plecy, wyniosła na pokład i po cichu wślizgnęła się z nim do wody. Rachunki ze zdrajcą rozliczy już ktoś inny. Holując mężczyznę do brzegu, planowała, komu zleci zajęcie się wyspą. Ona miała inne zadanie – musiała jak najszybciej dotrzeć ze swoim jeńcem do Interzony Polska. Zimne powietrze bez ruchu zalegało nad kotliną, układając dymy płonącego miasta w wiszące w powietrzu szarobure tafle. — Koniecznie chcesz się tam zatrzymać? — zapytał Rachmietow. Tomsk płonął, całe dzielnice stały w ogniu. Czeczotka przedzierała się przez kłęby kleistego dymu, zbliżając się krętą, kolejową estakadą do rogatek miasta. Mimo łomotania parowozu słychać było dobiegające z centrum odgłosy strzałów i ludzkich wrzasków. Witkacy położył palec na tatuażu i przesunął po zarysie koła, na koniec dźgnął w centralną kropkę. — Nie mam wyjścia. Alkaloid | 187 Rachmietow westchnął tylko i zaczął przygotowywać swoje oddziały. Ostatnimi czasy siły rachmietowców kilkakrotnie się zmieniały – w chwili, gdy zbliżali się do Tomska, mieli ze sobą około czterdziestu ludzi. Część z nich stanowili mołokanie, część – duchoborcy z Dużej Partii. Ostatnio dołączyła do nich grupa jariebinowców, którzy z dużym zaangażowaniem próbowali przekonywać pozostałych, że Jezus ukrzyżowany był na krzyżu ze splecionych gałązek jarzębiny. Nie były to bynajmniej jedyne dyskusje prowadzone przez towarzyszących im ludzi. Spektrum ich przekonań, wierzeń, zwyczajów składało się na mieszankę wybuchową, w której tylko z trudem dawało się egzystować. Witkacy podziwiał Rachmietowa, Rosjanin bowiem rozkwitał. Był mistrzem teologicznych sporów, umiejącym przekonać każdego do swoich racji. Do ich oddziału nie trafił jeszcze nikt, kto ostatecznie nie zarzuciłby swoich przekonań i nie stał się orędownikiem poglądów dowódcy. Rachmietowcy, jak rozumiał to Witkacy, byli reformowaną odmianą Wolnych Chrześcijan i różnili się od nich głównie brakiem wiary, że postulowane przez Tołstoja zmiany da się wprowadzić bez walki zbrojnej. Rachmietow miał swoich zwolenników w całej Rosji i z tego to powodu spotkało go rzadkie wyróżnienie ze strony Stołypina – jako jedyny przywódca ruchu religijnego anarchizmu został wygnany z kraju. Teraz, kiedy wrócił, każda chwila poza stolicą była dla niego stracona. Stanisław rozumiał pośpiech Rachmietowa, chęć jak najszybszego dotarcia do Sankt-Petersburga, gdzie konstytuowały się władze Nowej Rosji, ale musiał spotkać się choćby na chwilę z człowiekiem-encyklopedią. — Nie zabawimy tutaj ponad potrzebę — powiedział, ale zaraz zwątpił w swoje słowa. 188 | Aleksander Głowacki Wjechali już do miasta i powoli przemieszczali się przez ogarnięte chaosem ulice. Większość domów miała powybijane szyby, powyłamywane drzwi i wyszarpane odrzwia. Gdzieniegdzie ulice przecięte były barykadami, których broniły grupki żołnierzy zakutanych w szmaty i wyliniałe futra. Obserwując mozaikę ulicznych potyczek, łatwo było się domyślić, że nie toczy się tu żadna zorganizowana walka, a rewolucyjne racje zastąpiła zwykła potrzeba mordu, gwałtu i grabieży. Pojawienie się na stacji Czeczotki rozpędziło grupę osób plądrujących kolejowe zabudowania. Dopóki pozostawali w pobliżu pociągu pancernego, bez wątpienia nic im nie groziło. Jednak by dostać się do człowieka-encyklopedii, musieli opuścić dworzec, przejść główną ulicą do centralnego placu i odnaleźć miejską bibliotekę. Rachmietow wydał parę szybkich rozkazów i kilku żołnierzy pobiegło do budynku stacji. Karabiny Maxima pilnowały, żeby nikt nie przeszkadzał saperom. — Wysadzimy dworzec i dzięki temu całą drogę do placu będziemy mogli przejść pod osłoną Czeczotki — wyjaśnił. Plan zrealizowali w niecały kwadrans. Gdy wszystko było gotowe, Rachmietow odpalił założone ładunki. Podmuch eksplozji wstrząsnął delikatnie pociągiem, a gdy kurz opadł, skierowali działa w stronę głównej ulicy. Wysadzenie dworca podziałało na rabusiów jak zimny prysznic. Barykady opustoszały, a plądrujące bandy rozpierzchły się i zniknęły w bramach. Ruszyli w stronę biblioteki, ochraniani przez dwa plutony i dorożkę pospiesznie przerobioną na taczankę. Nad miastem zawisła ciężka cisza, którą przerywał chrzęst miażdżonych obcasami okruchów szkła. Kątem oka widzieli przemykające bocznymi ulicami pojedyncze postacie. Alkaloid | 189 — Cziort. Teraz sobie ubzdurają, że przyjechaliśmy tu odbić miasto z ich rąk. Rachmietow przyspieszył kroku. — Zdążymy, zanim się zorganizują — odpowiedział Witkacy. — Zdążymy, jeśli nie przedłużysz sobie pogawędki z człowiekiem-encyklopedią. Długo tam zabawisz? Na to pytanie Witkacy nie potrafił odpowiedzieć. Weszli na opustoszały plac. Budynek biblioteki nie wyglądał na szczególnie zniszczony, uniknął chyba splądrowania, okna bowiem miał całe, a drzwi wejściowe pozostawały zamknięte. Żeby się dostać do środka, musieli je wyważyć. Wewnątrz było ciemno. Jakiś żołnierz rozpalił pochodnię. W mrukliwym płomieniu westybul wydawał się zimny i odpychający. Znaleźli sznur od naftowego żyrandola i spuścili go na dół. W świetle lampy pierwsze nieprzyjemne wrażenie prysło. — Ktoś tu pali w piecu — zauważył jeden z żołnierzy. Rzeczywiście, było ciepło. Rozeszli się po pomieszczeniach przylegających do korytarza wychodzącego z holu. — Byłeś tu kiedyś? — zapytał Witkacy Rachmietowa. — Niet. Nada iskać. Żołnierze rozbiegli się po ciemnych, zapuszczonych pokojach skąpo urządzonych butwiejącymi meblami. Za chwilę dał się słyszeć hałas i czyjeś żałosne jęki. Jeden z żołnierzy wrócił do holu, wlokąc za kołnierz niskiego człowieczka w aksamitnej kamizeli i okularach w drucianych oprawkach. — Nie dam — jęczał schwytany. — Nie powiem. Książki zostawcie! — krzyczał płaczliwie, wywołując niechętne spojrzenia żołnierzy. — Knig nam nie nada. — Rachmietow wziął go pod brodę. — Do Encyklopedii nas zabierz. — Nie wezmę — krzyknął człowieczek z rozpaczą. 190 | Aleksander Głowacki — Nie ma czasu na pogaduszki. — Rachmietow pchnął go na ziemię. — Z nahajką szybciej pogada. Nawet nie musieli go bić, od razu wytłumaczył im drogę, a wręcz sam zaprowadził. Człowiek-encyklopedia przebywał w piwnicach. Choć równie otyły, jak ten z „Goliatha”, to widać było, że ktoś dobrze o niego dbał. Skórę miał czystą, ubranie schludne, o niebo bardziej przypominał człowieka niż nieszczęśnik z turboparowca, jednak mimo wszystko wyglądał na chorego – miał poszarzałą skórę i zapadnięte oczy. — Zostawcie mnie samego — poprosił Witkacy. — Tylko żeby nie było, że nie mówiłem. Bo on od kilku dni nie działa. Wysłałem nawet telegram do przedstawicielstwa Biblioteki w Moskwie, ale gdzie w tej ruchawce spodziewać się odpowiedzi — ostrzegł bibliotekarz. Witkacy spojrzał na małego człowieczka. — Wyjdźcie — powtórzył. Rachmietow, słysząc ton Witkacego, zgarnął swoją gromadkę i razem z kustoszem opuścił pokój. Człowiek-encyklopedia wodził przez ten czas wzrokiem za Witkacym. Ten podszedł bliżej i odsłonił swój tatuaż, nic się jednak nie wydarzyło, tylko w spojrzeniu człowieka-encyklopedii pojawił się jakby cień smutku. — Synchronizacja — powiedział Witkacy. — Brak synchronizacji — odpowiedział człowiek-encyklopedia. Witkacy nie mógł tego zrozumieć. Po kilku próbach pokazywania z różnych stron swojego tatuażu przeszedł do standardowych pytań. — Kim jest Hermenegauta? — zapytał. — Nie wiem. Nie pamiętam. Nic nie pamiętam. Jakby mnie już nie było. Ktoś załomotał do drzwi. Alkaloid | 191 — Jeśliby ci to nie przeszkadzało, to najwyższy czas się stąd wynosić. Chyba zawarli porozumienie ponad podziałami i czekają na nas na placu! — krzyknął Rachmietow. Witkacy wyszedł z pomieszczenia i natarł od razu na bibliotekarza: — Od kiedy on się tak zachowuje?! — Od kilku dni. Dokładnie nie wiem, bo tu rzadko ludzie do niego zachodzą. To raczej taki cudak, rodzice dzieci przyprowadzają do niego w niedzielę, niczym do menażerii. Ale jak to się stało, to rozesłałem telegramy i dostałem odpowiedź, że tak podobno w całym kraju jest. Ludzie-encyklopedie przestali działać. Wrócili więc na stację, a Witkacy nie zwracał nawet uwagi na eksplozje szrapneli i terkot karabinów maszynowych towarzyszące ich przebijaniu się w stronę Czeczotki. Pogrążył się w rozmyślaniach. W głosie człowieka-encyklopedii mówiącego: „Nie pamiętam. Nic nie pamiętam” rozpoznał znany ton. Równie dobrze mógłby powiedzieć to sam Witkacy. Poczuł, jak ogarnia go rozpacz. Z jakiegoś powodu Biblioteka, z którą łączył go nieznany mu tajemny związek, nie działała i jedynym sposobem na odnalezienie jego przeszłości pozostał Hermenegauta. Gdy dotarli wreszcie do Sankt-Petersburga, przywitano ich dość chłodno. Żołnierze Rachmietowa byli rozczarowani, oczekując po tygodniach jego propagandy, że w stolicy wszyscy padną im do stóp i bez jednego wystrzału ogłoszą władcami Nowej Rosji. Tymczasem sytuacja się zmieniła. Setki rewolucyjnych dekretów nie mogły zmienić ekonomicznej ruiny, w której od dawna pogrążał się kraj. Piękne hasła nie wystarczały, a pacyfistyczne idee i chrześcijańska miłość oraz współczucie pozbawione obrony w postaci karabinów i dział szybko padły ofiarą bezwzględnie dążących do władzy Pieczygina i Wierygina. Alkaloid | 193 Rachmietowowi starczyło kilka niuchów przesyconego rewolucją petersburskiego powietrza, by zorientować się w sytuacji. Reprezentowani przez Pieczygina bezpopowcy stanowili większość stołecznego sowietu, ale Wierygin i jego duchoborcy byli lepiej zorganizowani i mieli siatkę agitatorów wśród mieszkańców miasta, trzeba więc było liczyć się z ich zdaniem. Dla równowagi wzięli do swojego triumwiratu Popowa z mołokanów. Pozwalali mu na wdrażanie jego kontrowersyjnych reform ekonomicznych, a w zamian wykorzystywali ludzi z jego sekty jako tajną policję. Obszczyje w swoją doktrynę wpisaną mieli nieustanną inwigilację i nadzór nad współwyznawcami, w naturalny więc sposób przejęli funkcje Ochrany. Z pierwotnego składu Rady pozostał tylko Tołstoj, choć oczywiste było, że jest figurantem. W tym equilibrium miejsca dla Rachmietowa już nie było. Witkacy wyczuł to wyraźnie od pierwszej chwili, gdy postawili nogę na petersburskim dworcu. Uzbrojeni strażnicy otoczyli Czeczotkę szczelnym kordonem i natarczywym tonem dopytywali się o dokumenty podróżne i pozwolenia. Nie do końca oficjalnymi kanałami, głównie poprzez znajomości z ludźmi z Dużej Partii, udało się Rachmietowowi uzyskać potrzebne pozwolenia, oczywiste jednak było, że obecność pociągu pancernego i trzech kompanii wojska nie jest na rękę nikomu z rządzącej kliki. Na lokomotywę położono areszt i zabrano w niewiadomym kierunku, wydając pokwitowanie. Resztę składu przeciągnięto na bocznicę zasłoniętą wysokimi budynkami, gdzie nie stanowiła dla nikogo zagrożenia. Rachmietow wprowadził całodobowe straże i zabronił się poruszać w grupach mniejszych od drużyny. Już pierwszej nocy okazało się, że postąpił słusznie, gdy jeden z żołnierzy, który miał rodzinę w stolicy, wymknął się, żeby się z nią spotkać, i już nie wrócił. Zaraz po przyjeździe Rachmietow wziął Witkacego na bok na krótką rozmowę: 194 | Aleksander Głowacki — W porcie czeka mały parowiec. W każdej chwili możesz na niego wsiąść i popłynąć do Interzony. Lodołamacz „Boja” wyprowadzi was za Kronsztad. Witkacy sam nie wiedział, czemu zadecydował: — Zostaję. Przynajmniej dopóki nie będę pewien, że nic ci nie grozi. Rachmietow pokiwał tylko głową. — To akurat wyjaśni się dość szybko. Do sowietu poszli razem w asyście doborowych żołnierzy – pretorian, jak ich nazywał Rachmietow. Miasto było spokojne, choć gdzieniegdzie dało się zauważyć ślady niedawnych ruchawek – spalone budynki, zniszczone powozy, resztki rozwłóczonych po ulicach barykad. Ludzie stojący w długich kolejkach po chleb wydawany na kartki patrzyli z wyraźną niechęcią na przechodzącą grupę żołnierzy. Wszędzie krążyły patrole Kozaków, którzy za namową niemoljaków Zimina przeszli w pierwszych dniach rewolucji na stronę nowego rządu. Był to jeden z wielu drobiazgów, które odbierały Rządowi Tymczasowemu wiarygodność i sprawiały, że stolica była jak beczka prochu gotowa do eksplozji. Polityczne zwierzę Rachmietow nie mógł przegapić tego klimatu. — Czujesz? — Ścisnął Witkacego za rękę. — Oni tylko czekają na hasło i pójdą za mną w ogień. Czekaj, dawaj skrzynkę, zrobimy wiec. Witkacy przytrzymał go, choć było to jak próba zatrzymania słonia w biegu. — Na razie czuję, że za nami idzie patrol Kozaków i że gdy tylko rozpoczniesz swoje tyrady, to nas zaaresztują. Wytrzymaj chociaż do sowietu. Tam się zapoznasz z sytuacją, a później będziesz robił, co ci się żywnie spodoba. — Nu, da — mruknął Rachmietow i wyraźnie posmutniał. Alkaloid | 195 Doszli wreszcie do Pałacu Zimowego, który stał się siedzibą rządu. Na pałacowych trawnikach koczowały wojska rewolucjonistów, paliły się ogniska, kręcili się kurierzy roznoszący rozkazy po sotniach i komitetach nowej władzy. Weszli do westybulu. Na kolumnach z czarnego marmuru trzepotały tysiące rozporządzeń i rozkazów, a pozłacane ściany odarto aż do tynku. Zaprowadzono ich dalej, do fałszywego perystylu otoczonego kolumnadą. Pomieszczenie było nieogrzewane. Rachmietow przechadzał się wśród antycznych rzeźb, zabijając ręce. Żołnierze rozsiedli się pod ścianami i czekali na rozwój wydarzeń. Kłęby wydychanej pary zostawiały szklisty ślad na marmurowych kolumnach. Wreszcie ktoś po nich przysłał, okazało się jednak, że Rachmietow ma pójść na spotkanie sam. Popatrzyli na siebie, niepewni, czy to nie ostatni raz, kiedy się widzą. W końcu Rachmietow machnął ręką i kazał im czekać, dopóki nie wróci. Szepnął też na ucho Witkacemu, że jeśli nie pojawi się za godzinę, ten ma zabrać ludzi do Czeczotki i sam płynąć do Interzony. Czas oczekiwania dłużył im się niemiłosiernie, ale Rachmietow wrócił szybciej, niż się spodziewali, znów pełen energii. — Budiet charaszo. Zaczął tłumaczyć coś o politycznych zawiłościach, zależnościach i długach do spłacenia, ale Stanisław nawet nie chciał w to wnikać. — Prześpisz się jeszcze dzisiaj na Czeczotce, bo już późno, a jutro możesz płynąć. Wszystko załatwione, dam już sobie radę. Witkacy pomyślał, że zbliża się koniec jego długiej wędrówki. Oczywiście się mylił. W nocy wyrwali go ze snu. Żałował, że nie skupił się wczoraj na wyjaśnieniach Rachmietowa, bo w nocnym zamęcie absolutnie nie mógł dojść, komu to ruszają na odsiecz, po czyjej stronie będą walczyć i z kim mają się zmierzyć. Wyruszyli kwadrans po alarmie. Była jasna, księżycowa noc. Wraz z innymi zbrojnymi oddziałami szli Newskim Prospektem nad Newę, w kierunku Pałacu Zimowego, kanonady i gorejącej nad centrum miasta łuny ognia. Walka rozgorzała na dobre w okolicach Policyjnego Mostu. Rachmietow szybko przejął kontrolę nad podążającymi z nimi oddziałami rewolucjonistów. Swoich ludzi zostawił przy moście, oprócz jednej kompanii, którą wysłał na zwiad w górę Alkaloid | 197 Mojki, w stronę następnej przeprawy. Pozostali, czyli duchoborcy z Małej Partii i kilka oddzialików z niezliczonej rzeszy sekt bezpopowców, mieli się przedzierać brzegiem rzeki na południe i zabezpieczać główne siły przed oskrzydleniem. Potyczka nad Mojką zamieniła się w zabawę w kotka i myszkę. Obrońcy, którymi byli głównie wieryginowcy i wspomagający ich sowkomisarze mołokan, podłożyli pod most ogień i wszelkie próby wzięcia go szturmem skończyły się niepowodzeniem. Przewrót nastąpił pod wieczór i te nocne starcia były właściwie kontr-kontrrewolucją – powstaniem przeciwko tym, którzy powstali przeciwko powstaniu. Witkacy próbował zagadnąć o to Rachmietowa, gdy ten na chwilę odetchnął od wykrzykiwania rozkazów. Lew machnął tylko ręką i Stanisław zaczął się obawiać, że nawet Rosjanin zgubił się w tym, kto z kim walczy i kogo popiera. Kanonada nie ustawała, ale most stanowił zaporę nie do przebycia. Zwiady wysłane w górę i w dół rzeki nie uchwyciły przyczółka – mosty Grochowy i Pałacowy były wysadzone. Kilka grupek przeprawiło się przez Mojkę łodziami, jakiś czupurny niemoljak przewiózł lancę dragonów na spływającej rzeką krze, ale ich próby podejścia pod most spełzły na niczym. Rachmietow wpadł w pozornie patową sytuację, która gdyby miała trwać dłużej, zmieniłaby się w przegraną. — A gdyby ściągnąć tutaj Czeczotkę? Witkacy przyturlał się do zasępionego Rosjanina w przerwie między wybuchami ostrzeliwujących ich zza rzeki haubic. — Ba! Gdyby ją ściągnąć, most byśmy wzięli w kwadrans. Ale o tym pomyślałem zaraz przy wymarszu. Nasi przeszukali stację, tylko że we wszystkich parowozach rozsadzono kotły. Ktoś o nas wieczorem pamiętał. Mam tu oddział prawdziwych saperów, na tym podkładzie zrobionym pod tramwaj wiorstę szyn ułożyliby w dwie godziny. Wrócić by się już nie dało, bo szyny by się rozsypały, powoli tylko w jedną stronę 198 | Aleksander Głowacki pociągnie. Ale choćbym i wszystkich ludzi, co tu mam, do tego zaprzągł, to nie daliby rady. Czeczotka nawet z samymi artyleryjskimi wagonami waży ponad pięćset bierkowców. — Ale czterdzieści perszeronów dałoby radę? — Gdyby mieć sprawnych wozaków i sklecić jakoś equalizer Talkingtona, to kto wie, może i by dało. Tyle tylko że czterdziestu perszeronów to chyba teraz w całym mieście nie uświadczysz. Dużo mięsa z pociągowego konia. — A gdybyś na początek znalazł jednego? Rachmietow spojrzał na Witkacego z ukosa. — Ale to żywina jest, Paliaczek. Nie garstka czaju. Jako wzór przyprowadzili mu wielkie, zimnokrwiste bydlę, pięknego kasztana z jasnożółtą grzywą, którego przed zjedzeniem obronił jego były właściciel, ponury Mongoł, dorożkarz. Zakusy głodnych petersburczyków na swego konia chłodził wielką mahoniową lagą, która na nic się jednak nie zdała, kiedy rachmietowcy strzelili mu w tył głowy. Gdy Witkacy podszedł do niego, ogier zadrżał lekko i wstrząsnął grzbietem. Stuknął kopytem. Stanisław podszedł jeszcze bliżej i wtedy zwierzę szarpnęło się do tyłu, pociągając czterech żołnierzy trzymających je na długich lonżach. Koń stanął dęba, próbując się odsunąć od zbliżającego się mężczyzny. Ten odmierzył trzy fiolki Alki, załadował okulator, podłączył się do tabliczki copisateura i nie zważając na szalejące zwierzę, podał sobie na raz całą dawkę. Alkaloid | 201 Teraz to on jest większy niż koń. Łapie ogiera za wierzgające przednie kopyta i przewraca na bok. Zwierzę najpierw chrapie w przerażeniu, a potem oddycha ciężko, utkwiwszy w niebie przerażone oczy. Witkacy tymczasem jakby się rozlewa, przemyka po powalonym korpusie, rozpuszcza w setki wijących się wężowo ektoplazmatycznych stworów. Te, niczym ślepe robaki, pełzną po końskiej skórze, by zmienić się nagle w rozjarzone białym światłem ostrza, które wbijają się w ciało zwierzęcia. Koński korpus zmienia się w krwawą miazgę, po czym się rozmywa i znika. Stojący z boku widzą tylko magmę drgających macek, które rozpierzchają się po placu w poszukiwaniu źródła materiału. Rachmietow z obrzydzeniem zrzuca jedno z tych ślepych wcieleń Witkacego ze swojego buta, gdy wpełza tam, jakby obwąchując jego nogę. Ektoplazmatyczne sznury rozsnuwają się po placu na kształt sieci i nagle chwytają przypadkowego żołnierza, rozrywając go na strzępy. Rachmietow wstrzymuje gestem swoich ludzi, patrzą więc oniemiali, jak powstaje pierwszy perszeron – żałosna karykatura, drżący, oślizgły potwór z pękającą skórą poprzebijaną nieudaną kpiną z końskich kości. Mimo wszystko stwór oddycha i chodzi. Witkacy żongluje dalej korpuskularnymi kwasami, ślepym dotykiem stysiąckrotnionych palców odczytuje niekończący się łańcuch ługów, odcyfrowuje układającą się z nich wiadomość, odtwarza stworzenie komórka po komórce, zbierając je w tkanki, niczym ślepa prządka wyplata mięśnie, ścięgna, więzadła, buduje płuca, serce. Łączy wszystko siecią nerwów i naczyń. Dalsze egzemplarze stają się coraz doskonalsze, a w miarę jak na Prospekcie staje koński menaż, wyparowywują pojedynczy żołnierze porywani tornadem pracujących macek, dematerializują się fragmenty murów, przypadkowa latarnia, której zniknięcie pogrąża wszystko w mroku, przez co przewalający się kłąb staje się bardziej jeszcze złowieszczy – mroczny krzak z pustkowia, porwany wiatrem tworzenia. 202 | Aleksander Głowacki Gdy skończył, złożył się znów w swoje nudne, przyziemne ciało i ocenił efekt pracy. Zaprzęg mieli gotowy. Choć w większości były to stare, umęczone chabety, to i tak stał przed nimi tabun koni pociągowych wystarczająco liczny, aby spokojnie podciągnąć Czeczotkę pod most, choćby i połowa z nich zdechła podczas tego zadania. Witkacy czuł zmęczenie, ale też i dumę ze swojego dzieła, z tego pierwszego stworzonego przez siebie wybryku natury. Znał każde ścięgno i każdy nerw stojących przed nim zwierząt, wysnuł je jak na kądzieli z wiru korpuskuł, na które rozbił porwanych ludzi i przedmioty. Wężowym ruchem poskładał ich mięśnie, oblókł na szkielecie, który przecież również od początku do końca był jego dziełem. Choć nie, pomyślał. Do tego jeszcze daleka droga, bo przecież tak naprawdę to tylko powierzchowna struktura. Rozłożył ją na czynniki pierwsze, zanalizował i zarchiwizował na chwilę w copisateurze, zredukował jej materialne składniki do pierwotnej zupy i z niej od nowa wszystko wysnuł. Alkaloid | 203 Ostatni koń spojrzał na niego bokiem. To samo przerażenie, które widział w oczach oryginału. Może zresztą był to pierwowzór jego stadka? — Czyli na chwilę tylko niszczysz swój wzór — potwierdził jego przypuszczenia Rachmietow, wskazując ogiera. — Ale następnym razem, kiedy będziesz chciał moich ludzi, zapytaj o pozwolenie. — To rzecz, nad którą nie miałem kontroli. Zresztą, zginęli dla rewolucji. Czy nie tak, bracia? — zwrócił się do zaciskającego się wokół niego kręgu żołnierzy. Patrzyli na niego ze strachem i nienawiścią. Jeden cicho płakał – Witkacy musiał pożreć jego bliskiego przyjaciela. Rachmietow nie pozwolił im się rozczulać. — Nasi bracia zostaną pośmiertnie odznaczeni i wciągnięci do panteonu bohaterów rewolucji! — krzyknął i szybko zorganizował ich do pracy. Przy moście została nie więcej niż kompania ludzi. Do rana nie groził im kontratak wieryginowców, którzy pospiesznie próbowali konsolidować swoje siły. Rachmietowcy pobiegli na dworzec, prowadząc konie dwójkami. Rachmietow wyczuł nastroje swoich ludzi i by uniknąć nieprzyjemnych incydentów, przydzielił Witkacemu dyskretną ochronę – dwóch pretorianów, którzy bez wahania gotowi byli wykonać każdy rozkaz swojego przywódcy i tak samo jak on pragnęli tylko zwycięstwa rewolucji. Dla nich ofiara z towarzyszy broni była oczywista. Nawet oni patrzyli jednak na Alkaloid | 205 Witkacego z lekką niechęcią, mimo iż zdawali sobie sprawę, że uratował ich od pewnej zguby. Na dworcu część żołnierzy zajęła się układaniem szyn. Pozostali próbowali stworzyć zaprzęg, splatając ze sobą kilometry lin. Tym pracom przewodziło kilku chłopów i powroźników, którym Rachmietow próbował początkowo tłumaczyć, ile to jest sto bierkowców, po czym poirytowany, kazał im związać tyle sznurów, żeby pociągnęły trzydzieści wozów z sianem – co sprawiło, że od razu zabrali się do pracy. Część żołnierzy dostała za zadanie rekwirowanie powrozów i sznurów w okolicznych domach, zaraz więc całą dzielnicę, i tak rozbudzoną przez nocną kanonadę, zaatakowały biegające po kamienicach oddziały. Rachmietowcom, gdy już minęło przerażenie magicznym aktem stworzenia koni, powrócił zdrowy rozsądek. Szybko i sprawnie wykonywali rozkazy, przeszukując metodycznie mieszkanie po mieszkaniu w poszerzającym się wokół dworca kręgu. Pozostali poprzestawiali wagony, odłączając szturmowe i salonkę, a także pelotki. Z tego, co wiedzieli, żadna z walczących stron nie dysponowała siłami powietrznymi. Z całego składu został tylko wagon artyleryjski. Przy tak zorganizowanej pracy po pięciu godzinach udało im się ułożyć szyny, zorganizować zaprzęg, ustawić konie czwórkami połączonymi jarzmem z kolejowych podkładów i spiąć wszystko grubą liną. Wbrew obawom Witkacego lina nie urwała się pod swoim ciężarem, choć jej uniesienie wymagało wspólnego wysiłku kilkunastu mężczyzn. Zaprzęg powoli ruszył. Czeczotka, czy raczej to, co z niej pozostało, drgnęła i potoczyła się w stronę Prospektu, przy akompaniamencie huraganowej owacji żołnierzy. Później wszystko potoczyło się dużo szybciej, niż się spodziewali. Myśli mogli zebrać dopiero na łodzi wiosłowej, którą pod karabinowym ostrzałem z brzegu usiłowali się dostać na „Boję”. Ze wszystkich ich sił, które w chwili szturmu na Pałac sięgały zapewne liczebności pułku, zostało ich czterech – Rachmietow, Witkacy i dwaj przydzieleni mu przed przekroczeniem rzeki ochroniarze. Siedzieli teraz sprawiedliwie, każdy przy jednym wiośle. Pozostali rachmietowcy zginęli, przeszli na stronę wroga albo po prostu uciekli. Od sforsowania Mojki wszystko szło dość gładko. Ze wsparciem dział Czeczotki trwało to nie dłużej niż godzinę. Alkaloid | 207 Zaczynało świtać i żeby nie zwlekać, zostawili pociąg pod ochroną dwóch plutonów. Rachmietow nie chciał czekać, kłaść dalej szyn i przeciągać pociągu za most, tym bardziej że dowódca saperów, ze względu na wagę Czeczotki, nie wróżył temu przedsięwzięciu powodzenia. Witkacy obserwował szturm na Pałac z pewnej odległości. Rachmietow zaplanował go po mistrzowsku, koordynując ataki z trzech stron naraz. We wnętrzu walka zmieniła się w ponurą rzeź i samo zdobycie Pałacu przeciągnęło się do rana. Mimo starannego planowania Wierygin zdołał jednak uciec i przebił się na północ, gdzie na jego rozkazy oczekiwała ściągnięta znad finlandzkiej granicy regularna dywizja duchoborskiej piechoty. Rachmietow wiedział o tych siłach, lecz zlekceważył je, mając świadomość, że pozbawione są wsparcia artyleryjskiego. Wzmocnił tylko obronę Czeczotki, licząc, że zamontowane na niej haubice dadzą mu przewagę nad przeciwnikiem. Z południa spieszyła mu na odsiecz kawaleria bezpopowców i sytuacja wydawała się pozostawać pod ich kontrolą. Rano, gdy tylko rozwiała się mgła, wszystko się diametralnie zmieniło. Na niebie pojawiły się autogyropedy obsadzone przez mołokan. Rachmietow nie wiedział, skąd się wzięły w Sankt-Petersburgu, ale ich obecność odebrała mu zwycięstwo. Nadlatywały po jednym nad Czeczotkę, wysoko poza zasięgiem karabinów, i bezkarnie bombardowały skład pozbawiony wagonów przeciwlotniczych. Wkrótce Czeczotka została zniszczona, a duchoborcy okrążyli Pałac Zimowy. Rachmietow bronił się w okrążeniu przez kilka godzin, w końcu został zepchnięty do ostatnich komnat nad samym brzegiem rzeki i tylko przypadkowe odkrycie starej łodzi do przewożenia węgla uratowało im skórę. Zabarykadowali się w kotłowni za stalowymi drzwiami, które wytrzymały wystarczająco długo, by udało im się wypchnąć 208 | Aleksander Głowacki łódź przez okno wiszące nisko nad wodą i odpłynąć poza zasięg strzałów. Kiedy weszli na pokład parowca, Rachmietow odzyskał animusz i znów zachowywał się, jakby nic się dzisiaj nie stało. — Nu, charaszo. I tak planowałem podróż do Kronsztadu. Przystanek w Sankt-Petersburgu był zbędny. Witkacy patrzył na oddalające się miasto. Łuna pożarów wygasała powoli, zostawiając za sobą wyciekające na zatokę języki czarnego, gęstego dymu. Grube, połamane kry pokazywały błękitne brzuchy, od których odbijało się jaskrawe słońce. Ich poblask był wytchnieniem po intensywnej bieli pól lodowych pokrywających po horyzont Zatokę Newską. Witkacy ściągnął szczelinowe gogle. — Dopóki zatoka jest skuta lodem, to miejsce jest niczym pułapka — powiedział, dostrzegając port na wyspie, do której się zbliżali, i uwięzione w lodzie pancerniki. — Tydzień albo dwa i lody puszczą. Musimy tu tylko cichcem przeczekać — odpowiedział Rachmietow. Rosjanin przyglądał się pstrokatej choince flag wywieszonych na forcie. — Czekaj, czekaj — powiedział po chwili — są tu i mołokanie. Oni nas ochronią. Witkacy przetrząsał zapamiętane informacje. Alkaloid | 211 — Ale przed nimi przecież uciekamy?! — Tutejsi mołokanie są inni niż mołokanie tam. Tamci to obszczyje, popowici. A ci tutaj z raskoła, niereformowani. Nie odmawiają schronienia prześladowanym. Im nie wolno. Statek przesuwał się powoli szlakiem wyznaczonym chorągiewkami. Tutaj o przejście przez lód dbali już marynarze z fortecy, widać było ślady porannych eksplozji, resztki popalonych ładunków rozrzuconych wybuchem po lodzie. Do pracy się jednak nie przyłożyli, więc podczas zbliżania się do portowego wejścia dziobu pilnować musiało kilku marynarzy z drągami do odpychania kry. Nabrzeże, do którego dobili, było opustoszałe. Życie w fortecy toczyło się rytmem narad w sowiecie, marynarze rozgorączkowani rewolucyjnym zamętem zaniedbali porządek portowych wacht, a sądząc po pokrytych lodem pokładach okrętów wojennych, ofiarą rewolucji padła też codzienna marynarska rutyna. Zagłębiając się w miasto, widzieli więcej oznak rozluźnienia dyscypliny: niedbale naciągnięte pokrowce na działach fortecznych, nieodśnieżone ulice. Z tawern buchających światłem wytaczali się matrosi i płynęli ulicami w dół spowici w ciepło świeżo wypitej wódki. Najbardziej rozświetlonym budynkiem był oczywiście sowiet. 212 | Aleksander Głowacki Witkacy westchnął – analiza złożonej sytuacji politycznej zajmie cały nudny wieczór, a wyjaśnienia Rachmietowa rozciągną się w jeszcze bardziej nużącą noc. Gdy tylko uchylili drzwi wejściowe, skrzywił się pod naporem rozgardiaszu. Kronsztadzki sowiet ulokowano w byłym kasynie oficerskim. W środku, w sali posiedzeń, zmieściło się ponad pięciuset ludzi. Kręcili się, palili machorkę, pluli na podłogę. Powietrze było gęste od dusznej woni potu tłumnie zebranych przedstawicieli narodu. Jeśli petersburski sowiet stanowił układankę na miarę pompejańskich mozaik, to ten lokalny przypominał węzeł gordyjski. Zafascynowany, że coś go może jeszcze w Rosji zadziwić, Witkacy ze zdumieniem wysłuchał wyjaśnień Rachmietowa opisujących frakcje bezpopowców, którzy mieli swoich przedstawicieli w kronsztadzkim sowiecie. Światopoglądowy chaos sowietu przytłoczył nawet Rachmietowa – stanął cicho pod ścianą i lustrował uważnie zebranych. Wyglądał na zagubionego. — Pamiętasz? Wchodzimy, ty cichcem znajdujesz znajomego mołokana, a on dyskretnie przemyca na obrady rezolucję o udzieleniu nam schronienia. — Witkacy spojrzał Rosjaninowi w oczy. — Paniał — odpowiedział Lew, ale Witkacy wyczuł w jego głosie jakąś fałszywą nutkę. Za drzwiami czekał ich rewolucyjny tłum in statu nascendi. Nawet obojętny powstańczej gorączce Witkacy poczuł unoszący się w powietrzu duch przewrotu. Na Rachmietowa zadziałało to jak płachta na byka. — Daj mi okulator. — Szturchnął Polaka pod bok. — Szykujesz jakąś grubą aferę? Bardzo cię proszę. Siedzimy cicho, dyskretnie prosimy o azyl i przyczajamy się, póki nie puszczą lody — powtórzył jeszcze raz, cedząc słowa, Witkacy. Alkaloid | 213 Rachmietow nie odpowiedział, tylko wyjął z kieszeni Stanisława dozownik Alki. Witkacy nie widział jeszcze nigdy, żeby Rosjanin używał bulwy w formie innej niż wywar. Pewność, z jaką radził sobie z okulatorem, nie pozostawiała jednak wątpliwości, że korzystał z niego już wcześniej. Rachmietow otworzył swoimi grubymi paluchami miedziany pojemnik za lewym okularem i wybrał długość igły odpowiednią do swojej gałki ocznej. Sprawnie uzupełnił chlorowodorek kokainy służący do znieczulenia i załadował do podajnika dwie fiolki Alki. Witkacy nie miał pojęcia, że Rachmietow wiózł je ze sobą przez całą ich podróż. Białowłosy olbrzym dopasował opaskę do rozstawu oczu, nasunął kopułkę na lewe oko i zakroplił środek znieczulający. Stalowe łapki rozchyliły jego powieki, a igła po zwolnieniu sprężynowego mechanizmu wbiła się prosto w źrenicę na głębokość kilku cali. Gdy osiągnęła zadaną głębokość, mechanizm wpompował dawkę Alki prosto w nerw wzrokowy. Nie było sposobu szybszego i oferującego większe wysycenie mózgu alkaloidem. Przy takim podawaniu Alki Surż następował niemal natychmiast. Witkacy obserwował różne ich postacie, nie wiedział jednak, czego może oczekiwać po Rachmietowie. Ten rozgarnia kłębiący się w kasynie tłum, wślizguje się na środek sali. Emanuje pewnością siebie i wręcz fizycznie wyczuwalną charyzmą. Wchodzi na skrzynkę, przez co góruje nad przelewającym się u jego stóp tłumem, spogląda na morze głów i rozpoczyna swoją mowę słowami: — Wielikoje sorwieszyłos... — tonem tak porywającym, żarliwym, że nawet Witkacy, który nie nadąża za dalszą częścią agitki głoszonej w pospiesznej, spiętrzonej frazeologicznie ruszczyźnie i łapie z niej może co dziesiąte słowo – urywki o jedności, istotności, przyszłości – czuje absolutną rację bijącą ze słów Rachmietowa. Nie jest zdziwiony, słysząc ryk aprobaty, który wydziera się z gardeł zebranych na sowiecie. 214 | Aleksander Głowacki Mowa Rachmietowa zmienia się w opowieść, grube, drżące, nasycone Alką słowa wybuchają obrazami, które zawisają pod stropem sali zebrań. Alkaloidowe obrazy pokazują matrosom, jak wyglądała próba przewrotu Wierygina, droga przez Syberię, lata przygotowań i oczekiwań. Zebrani nie odrywają wzroku od przelewających się pod powałą scen. Gdy Rosjanin kończy, wszyscy są po jego stronie. Wybuchła dyskusja, za którą Polak nie potrafił nadążyć. To, co widział, było zadziwiającym przejawem lucydografii, talentu manipulacji obrazem i umysłem tym większego, że realizującego się bez pomocy urządzeń. Wiszące pod powałą sceny się rozmyły. Rozejrzał się po sali. Za głównym stołem obrad wisiał herb Kronsztadu. Widniała na nim latarnia morska, a obok żeliwny kociołek do złudzenia przypominający naczynie, w którym Rosjanie zwykli przygotowywać dekokt alkaloidu. Tymczasem Rachmietow zszedł już z podwyższenia, a sowiet po krótkiej dyskusji ustalił listę postulatów. Na skrzynkę wstąpił marynarz z załogi „Aurory” i odczytał: Wysłuchaliśmy sprawozdania brata Rachmietowa z kontrrewolucyjnych zdarzeń, które zaszły ubiegłej nocy w Sankt-Petersburgu. Postanowiliśmy: 1. Ponieważ obecne Sowiety nie odpowiadają woli wolnych chrześcijan, żądamy zorganizowania nowych wyborów, a w czasie przedwyborczym zagwarantowania wolnej agitacji dla wszystkich. 2. Dać wolność słowa i prasy dla wszystkich raskolników. 3. Dać wolność gromadzenia się i łączenia wszystkich związków wyznaniowych. 4. Przygotować ponadpartyjną konferencję anarchochrześcijan z Piotrogrodu i Kronsztadu, która ma się rozpocząć najpóźniej 10 marca. 5. Żądamy zwolnienia wszystkich więźniów politycznych, którzy należą do organizacji wyznaniowych, a którzy zostali zamknięci w związku z rozruchami ostatniej nocy. Alkaloid | 215 6. Powołać komisję rewizyjną, aby sprawdzić wszystkich zamkniętych po ostatnich wydarzeniach w więzieniach i obozach koncentracyjnych. 7. Znieść wszystkie polityczne biura wieryginowców i obszczyich, ponieważ żadna partia nie ma prawa żądać specjalnych przywilejów lub pomocy finansowej ze strony państwa. Zamiast tego stworzenia komisji kultury, wychowania i religii, które mają być wybierane lokalnie i finansowane przez państwo. 8. Natychmiastowo rozwiązać wszystkie zbrojne oddziały polityczne Dużej Partii. 9. Dać takie same racje żywnościowe dla wszystkich pracujących, z wyjątkiem tych, którzy przez swą pracę są zagrożeni zdrowotnie i potrzebują specracji. 10. Zlikwidować wszystkie Wielkopartyjne oddziały bojowe w armii i zakładach pracy. Pozwolić na samodzielną organizację tych oddziałów przez wolnych wyznawców, jeśli zajdzie taka potrzeba. 11. Poprosić żołnierzy, marynarzy i wszystkich mieszkańców Sankt-Petersburga i Wszechrosji, aby przyswoili sobie nasze decyzje. 12. Zadbać o to, aby nasze decyzje były rozkolportowane w prasie. 13. Wybrać mobilną komisję kontrolną. Gdy skończył czytać, w sali kasyna rozległ się zwycięski ryk zebranych. Witkacy wyciągnął Rachmietowa z rozszalałego tłumu. Surż się już skończył. — Naprawdę nie mogłeś się powstrzymać?! — Witkacy potrząsnął go za ramiona. — Jutro będziemy mieć na głowie całą Dużą Partię. — Racja. Nie będą czekać na roztopy. Muszę pomyśleć teraz, póki widzę jeszcze wszystko wyraźnie. Rachmietow przysiadł na brzozowym zydlu, który zatrzeszczał pod jego umięśnionym cielskiem. Zatonął w rozmyślaniach. Gdy się ocknął, schwycił Witkacego za rękę. — Na jutro będę miał armię. — A skąd ją weźmiesz? — zapytał Witkacy. — Ty mi ją zrobisz. Ze mnie. 216 | Aleksander Głowacki — Nie poruszając nawet tematu związanych z tym niebezpieczeństw, sam wiesz, że potrzebuję do tego materiału. Mam tu powtórzyć rzeź niewiniątek znad Mostu Policyjnego? W dziesięć minut sowiet ogłosi rezolucję, że jesteśmy wrogami rewolucji. — W czumnym forcie materiału jest pod dostatkiem — niespodziewanie odezwał się jeden z pretorianów. — Pracowałem tam jako laborant przed rewolucją. — No to nie ma na co czekać — zadecydował Rachmietow. — Płyniemy do Fortu Aleksander. Noc była jasna. Od Fortu Piotra Pierwszego pojechali saniami, w świetle pochodni wypatrując rozpadlisk. Mimo że pokrywa lodu zaczynała już pękać naruszona powiewem cieplejszego, południowego wiatru, to wciąż jeszcze podróż wydawała się dość bezpieczna. Kierowali się na małe światełko pełgające wysoko nad horyzontem. Gdy z mroku wyłoniła się ciemna bryła fortu, okazało się, że to poblask pochodni na ceglanej dobudówce na dachu. Wchodziło się od pomostu, z tyłu fortu stanowiącego niegdyś południową flankę obrony Kronsztadu. Rzędy stanowisk ogniowych do niedawna broniły jeszcze szlaku do SanktPetersburga, biegnącego wprost pod działami fortecy. Teraz fort należał do KOMOCzUM – Specjalnej Komisji do spraw Zapobieżenia Dżumie i Walki z Nią. Alkaloid | 219 Pomost przeznaczony był dla dużych statków i wznosił się kilka metrów nad powierzchnią lodu. Korzystając z żurawia przeładunkowego zamontowanego na końcu kei, wydostali się na górę. Fort skrzydłami obejmował pomost. Zbliżając się do żeliwnych wrót wejściowych, czuli się, jakby wchodzili między łapy kamiennego sfinksa. Po obu stronach bramy paliły się pochodnie. W ich świetle zobaczyli wyrzeźbione na odrzwiach głowy lwów. Furtka była zamknięta. W milczeniu nocy po piętrach budynku poniósł się łomot kołatki. Po kilku minutach usłyszeli, jak ktoś kuśtyka do drzwi. Kobieta, która im otworzyła, miała płaską, czerwoną twarz ze zbyt kanciastą szczęką. Śmierdziała wódką. — Wasze błagodarjenie, pani docent Tupoliewa. Przyszliśmy... — odezwał się były pracownik KOMOCzUM-y. Kobieta go chyba rozpoznała, bo nie słuchając wyjaśnień, odwróciła się i bez słowa zniknęła w bramie prowadzącej na dziedziniec. Poszli za chybotliwą poświatą niesionej przez nią latarni. Z półmroku bramy wydostali się na dziedziniec rozświetlony światłem księżyca, przecięli go na ukos i weszli małą furtką po drugiej stronie. Kobieta zaczęła się wspinać żelaznymi ażurowymi schodami. Usiłowali nawiązać rozmowę, ale łomot stalowej konstrukcji i dochodzące z ciemności porykiwania zwierząt zagłuszały słowa. Wyszli na dach i stanęli przed oświetlonym pochodniami domkiem. Tupoliewa, wciąż milcząc, wpuściła ich do środka. Wnętrze było przytulne, odcięte od mroźnej nocy. Na stole pyrkał niewielki samowar, a malutka koza mile mruczała ciepłem. Pani docent nalała im herbaty. — W forcie lepiej głośno nie gadać. Przypłynęliście Mikrobem? 220 | Aleksander Głowacki — Nie. Przyjechaliśmy saniami — odpowiedział żołnierz. — Tak. Lód jeszcze trzyma. Ja rzadko wychodzę. Zwłaszcza w nocy. Boję się zwierząt. — My w ich sprawie właśnie. — Dobrze. Konie, osły, psy. Zabierzcie je wszystkie. Zabijcie, spalcie. Kiedyś wiedziałam, które są skażone. Ale teraz... — A gdzie Tieczerowski, pani docent? — Mieliśmy tu wypadek. Siedemnaście osób zmarło. Od tego czasu zwierzęta są odcięte. — A skąd mają jedzenie, wodę? — Wody tam nie brakuje, są cysterny. A jedzenie? Nie wiem. Żrą się pewnie nawzajem. Sami tam traficie, jak potrzebujecie. To drugie piętro. Żołnierz poprowadził ich przez labirynt korytarzy. Stanęli w końcu przed ceglaną ścianą, która przegradzała im dalszą drogę. W miejscu, w którym się zatrzymali, wyraźnie było słychać zwierzęcy, pełen rozpaczy skowyt. — Tego tu nie było. To pewnie część kordonu sanitarnego. — Rozbijać — szczeknął krótko Rachmietow. — Czekaj! — Witkacy złapał za rękę żołnierza, który bez szemrania zabrał się do wykonywania rozkazu. — Ja za twoją rewolucję nie będę umierał na dżumę. — Budziesz, budziesz — mruknął pod nosem Rosjanin, po czym błyskawicznym ruchem wyjął pistolet i przyłożył Witkacemu do czoła. Pretorianie wrócili do swojej pracy. Rachmietow obojętnym wzrokiem patrzył Witkacemu w oczy. Alkaloid | 223 Gdy wybili dziurę, buchnął z niej przyprawiający o mdłości smród. Żałosne jęki zamkniętych stworzeń stały się nieznośnie głośne. Były laborant podał im czarne, kauczukowe płaszcze, gumowane kapelusze i dziobate maski wiszące na ścianie. — Zostawili je tu przy zamykaniu kordonu — wyjaśnił. Rachmietow wepchnął Witkacego do środka. Stał teraz w zupełnej ciemności. Poczuł, jak coś muska go po nogach. Za chwilę weszli za nim Rosjanie. W świetle niesionych przez nich pochodni zobaczył, że na butach roją mu się białe larwy. Pchnięty lufą pistoletu, zrobił kilka kroków, rozganiając stada szczurów. Zapach padliny stał się tak silny, że Stanisław musiał zawinąć sobie szalem twarz skrytą pod maską. Przed nimi na środku korytarza leżał koński zezłok wzdęty gnilnymi gazami. Na skórze widać było sine wylewy. — Czuma — mruknął były pracownik laboratorium. Ruszyli w stronę źródła hałasów. Zwierzęta zebrały się w największej sali na odciętym piętrze. Na widok światła zbiły się, drżąc, w kącie. Podłoga usłana była szczątkami na różnym etapie rozkładu. — Wiesz co, Stanisławie Stanisławowiczu? Teraz zmienisz się w te obrzydliwe czerwie i zrobisz armię moich doppelgangerów. — Rachmietow podał mu okulator. — Bez mojej pomocy się stąd nie wydostaniesz — ciągnął dalej Rosjanin. — Możesz nas wszystkich po prostu zabić w Surżu, ale utkniesz w Kronsztadzie na zawsze, jeśli nie zginiesz podczas szturmu Wieryginowców. Sam wybieraj. Rachmietow miał oczywiście rację. Witkacy sięgnął po okulator. Alka rozszarpuje go na strzępy, roznosząc wśród toczonych zarazą zwierząt. Stanisław skupia się na Rosjaninie i obłazi go falą dygoczących czerwi. Człowiek jest trudniejszy do skopiowania niż koń, nitki kwasów jądrowych są długie i skomplikowane. Problem ich odtworzenia pochłania go tak 224 | Aleksander Głowacki bardzo, że zapomina o niebezpieczeństwie i zaczyna pobierać materiał od zakażonych dżumą stworzeń. Bezwiednie, nie potrafiąc czasem rozdzielić jednego od drugiego, wplątuje w kopie Rachmietowa fragmenty pałeczek dżumy. Pretorianie siadają pod ścianą. Nie mają złudzeń, jaki czeka ich los, ale to dla nich bez znaczenia. Już dawno postanowili żyć i umrzeć dla Nowej Rosji. Nawet nie krzyczą, gdy zostają porwani jako źródło materiału do zarodziarskiego baletu. Zwierzęta nie zachowują się tak powściągliwie, wyją ze strachu, walą kopytami, rozbiegają się i zbijają w drżące grupki. Żadne nie zdoła jednak umknąć. Szeregi kopii rosną. Ustawiają się nadzy pod ścianą, Witkacy bowiem zbytnio się skupia na pracy, by pamiętać o takim szczególe jak ubranie. W końcu wyczerpuje dostępny materiał. Skończył Surż i znów złożył się w swoje ciało. Sobowtóry patrzyły na niego obojętnym wzrokiem. Ostatni podniósł ubranie, które zostało po Rachmietowie, i powiedział: — Przywiozę tu ubrania dla wszystkich. Witkacy popatrzył po stworzonych przez siebie wojownikach. Była ich ponad setka. Niewiele, lecz jeśli każdy zachował choć część umiejętności Rachmietowa, stanowili siłę zdolną stawić czoła dywizji. Wieryginowcy rozpoczęli szturm w samo południe. Słońce świeciło coraz mocniej, pogrążając lodowe pola w rozbłysku nieznośnym dla ludzi. Szli od południa i wschodu, wsparci artyleryjskim ogniem z brzegu. Forteca długo nie odpowiadała ogniem i dopiero gdy zwiad nieprzyjaciela podszedł pod kronsztadzki port, został zaatakowany z lewej flanki przez kompanię klonów skrytą wśród lodów pod zimowym kamuflażem. Atak był krótki i okrutny. Całkowicie zaskoczeni wieryginowcy zostali błyskawicznie rozbici. Kopie Rachmietowa roznosiły szturmujące oddziały w walce wręcz, po czym rozpraszały się wśród lodowych pól. Około szóstej wieczorem, gdy zaczynało zmierzchać, wojska z Sankt-Petersburga Alkaloid | 227 przypuściły ostateczny szturm. Ze wszystkich kierunków ruszyły na Kronsztad pułki piechoty wspierane taczankami na płozach. Rachmietowcy wciąż jednak pojawiali się wśród atakujących wojsk jak duchy – dokonywali błyskawicznej rzezi i znikali. Gdy zapadł zmierzch, sytuacja szturmujących oddziałów stała się dramatyczna. Rozpoczęli odwrót i czystym przypadkiem tym razem to oni zaskoczyli przyczajonych rachmietowców. Witkacy uczestniczył osobiście w tej walce. W końcu odparli atak, choć było to iście pyrrusowe zwycięstwo – z setki sobowtórów Rachmietowa pozostało zaledwie dwóch. Wojska atakujących poszły w rozsypkę i rozpoczęły ucieczkę w stronę brzegu. Witkacy w czasie walki oddalił się od głównych sił i teraz obserwował z daleka, jak dwójka ocaleńców powraca do Kronsztadu. Ruszył, żeby do nich dołączyć, gdy nagle między parą zbliżających się ludzi rozpoczęła się walka. Pobiegł w ich stronę, tracąc cenne sekundy na wyszukiwanie drogi wśród lodowych złomów. Nie wiedział nawet, czy któryś z walczących mężczyzn jest prawdziwym Rachmietowem. Wspiął się na kolejne usypisko kry i zobaczył, jak jeden z nich odskakuje na kilka metrów i rzuca czymś w przeciwnika, następnie odwraca się i biegnie w stronę Witkacego. — Na ziemię! — wrzasnął. Przeskoczył nad wypiętrzoną krą i pociągnął Witkacego na jej drugą stronę. Spadli na twardy lód i w tym momencie usłyszeli detonację. — Rozerwało sabaku — powiedział mężczyzna. Ubrany był tak, jak zwykł się ubierać Lew – w brązową sztuczkową marynarkę i spodnie wciśnięte w oficerki. Twarz miał jednak zasłoniętą czarnym szalem i tylko żywe spojrzenie oczu mówiło, że może to być prawdziwy Rachmietow. Usłyszeli kolejny hałas, inny niż wybuch, przed którym się schronili. Otoczyły ich suche, ogłuszające trzaski, a lód wokół pokrył się szczelinami pęknięć, po czym zaczął się rozpadać 228 | Aleksander Głowacki na pojedyncze kry. Pobiegli w stronę fortecy, szczeliny jednak poszerzały się błyskawicznie i w końcu zostali odcięci na dryfującej skorupie lodu. Rachmietow usiadł na śniegu. — Dzisiaj stąd odjedziesz — mówił, z twarzą odwróconą, wyraźnie unikając wzroku Witkacego. — Przypłyną po nas, a ty popłyniesz do Interzony. Nigdy więcej się już nie spotkamy. — Co tam się stało? Na lodzie. Czemu go zabiłeś? Witkacy próbował oprzeć dłoń na ramieniu Rachmietowa, lecz ten zrobił unik. — Patrz — odpowiedział, sięgając do szala. Odwinął go powoli, odsłaniając twarz. Była potwornie zdeformowana, szyję otaczały gruzły nabrzmiałych węzłów chłonnych, końcówki uszu sczerniały. Oddychał ciężko. — Zaraziłeś mnie w forcie. To tylko poronna, dymieniczna forma dżumy. Nie to mam ci za złe. Ale tamto. To coś, na lodzie. Twierdziło, że jest mną. Zaczęliśmy się sprzeczać. W masie moich sobowtórów tego tak nie odczuwałem, ale kiedy zostaliśmy tylko dwaj... On miał trochę racji. Jakby mnie ubyło i dopiero teraz, kiedy go zabiłem, znów czuję się bezpiecznie. — Przecież sam mnie do tego zmusiłeś — powiedział Witkacy. Nie bronił się, chciał tylko postawić rzeczy we właściwej perspektywie. — I tylko dlatego nie zaduszę cię na tej krze własnymi rękami. Tylko dlatego. — Prawdziwy Rachmietow może tak by zrobił. — Witkacy nagle roześmiał się drwiąco. Odstąpili od siebie kilka kroków i przysiedli na krawędziach dryfującej kry. Patrzyli na siebie, a nad zatoką zapadała noc, z której wyłowił ich szperacz kutra wysłanego na ich poszukiwanie. Nie rozstali się w gniewie. Raczej w obojętności, zimnej obojętności, tym bardziej nieprzyjemnej, gdy pomyślało się o wszystkim, co razem przeszli. Rachmietow nie przyszedł do portu, a Witkacy po wejściu na pokład skrył się od razu w swojej kabinie, której nie opuścił, dopóki ktoś z załogi nie poinformował go, że dotarli do Interzony. Nie czuł podniecenia na myśl o rychłym spotkaniu z I.H.W. – zainteresowanie przeszłością, rozwiązanie zagadki, wszystko to po wydarzeniach w Rosji straciło na znaczeniu. Odkrył swój talent, ale nie potrafił się nim cieszyć, jakby w jego zdolności tworzenia tkwiła immanentna zadra. Kolejna niewytłumaczalna cecha jego osobowości. Wyjął copisateur, ale go nie podłączył. Napełniał go obrzydzeniem, choć była to Alkaloid | 231 tylko bezwolna masa mechanicznych części. Może to obrzydzenie do siebie samego? Na nabrzeżu czekała na niego dorożka. Nie wiedział, czy nieobecność Wokulskiego go rozczarowała. Starca spotkał dopiero wieczorem. Do tego czasu Witkacym zajmowała się nieznana mu Hyitka. Miał wreszcie okazję porządnie się wykąpać. Świeże ubranie było miłe w dotyku. Siedział w swoim pokoju, próbując znaleźć odpowiednie pytania, gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi. Do pokoju wślizgnął się Hermenegauta. — Masz pewnie wiele pytań. Przesunął dłonią w powietrzu, jakby chciał odciąć głos Witkacego. — Dużo myślałem o naszej rozmowie. Kiedyś chciałem zapytać o moją amnezję, ale teraz... — Teraz chcesz zapytać o coś innego. O poczucie nierealności otaczającego cię świata. O jałowość twoich poczynań... — … i o pustkę — dokończył zdanie Witkacy. — Nie są to pytania, na które potrafiłby odpowiedzieć prosty kupiec — zaśmiał się Wokulski. — Nie jestem człowiekiem słów, lecz czynów. Gdybyś zechciał zejść ze mną do piwnicy, może tam znalazłbyś odpowiedzi. Przeszli więc korytarzami obitymi ciemnozieloną draperią do niewielkich, prowadzących w dół schodów. Zeszli nimi i znaleźli się w pomieszczeniu wyłożonym czarnym materiałem. Najbardziej oddalona od nich ściana zasłonięta była czymś w rodzaju kurtyny. Witkacy usłyszał kroki. W piwnicy pojawiła się jego opiekunka. — Wybacz mi pewną dozę teatralności. Będziemy wszyscy świadkami końca eksperymentu. Obecność Nemi jest konieczna — wyjaśnił Wokulski i pociągnął pleciony sznur. Witkacy krzyknął, a jego krzyk zdublował jęk stłumiony materiałowym kneblem. Za kurtyną przykuty do ściany wisiał 232 | Aleksander Głowacki Witkacy. Patrzyli na siebie. Ten w niewoli zdawał się mniej zdziwiony. Po pierwszym, pełnym zaskoczenia krzyku uspokoił się i patrzył uważnie, lustrując swojego sobowtóra. Pod Witkacym ugięły się nogi. Oparł się na ramieniu Wokulskiego. Hermenegauta tymczasem wyjął z kieszeni miniaturowy copisateur. — Nie dziw się. Twoja reakcja może i jest uzasadniona, złóżmy ją na karb tej samej przyczyny, dla której czujesz się pusty, a twoje zachowania i myśli wydają się sztampowe. Bardziej należy się dziwić, że on dał się na to nabrać. Czyli ty. To może nieco skomplikowane, pozwolę więc sobie dokończyć eksperyment, a jeśli moje przypuszczenia okażą się słuszne, dalsze wyjaśnienia nie będą potrzebne. Skinął ręką. Nemi w dwóch skokach dopadła do przywiązanego do ściany Witkacego i poderżnęła mu gardło. Poczuł, jak umiera, jednocześnie był pod ścianą i widział, jak się szamocze, rozbryzgując krople krwi po całym pomieszczeniu. Upadł na kolana i wtedy wszystko sobie przypomniał. Wokulski stanął nad nim. — Jak widzę, nie myliłem się. Kwestia amnezji jest rozwiązana, nieprawdaż? Pamiętasz już wszystko? Pokiwał głową. Przypomniał sobie noc, kiedy stworzył swoją kopię i wymknął się z copisateurem w stronę siedziby Biblioteki. Przypomniał sobie wieczór, gdy został zwerbowany przez Bibliotekę, i lata rozgrywek Bibliotekarzy z Wokulskim. W jednej chwili przypomniał sobie wszystkie umiejętności zdobyte w czasie bibliotekarskiego treningu – część z nich odzyskał sam w czasie podróży, wiele jednak było (choć jednocześnie nie było) dla niego nowością. Potrafił teraz manipulować snami, kontrolować do pewnego stopnia materialną rzeczywistość, stwarzać iluzje i wpływać za ich pomocą na umysły innych. Oczywiście potrafił to przez cały czas. Walczył ciężko, żeby zsyntetyzować rozbieżne wspomnienia oryginału i kopii, co było tym trudniejsze, że nie potrafił Alkaloid | 233 powiedzieć, którym sobą jest w tej chwili. Usiłował połączyć wspomnienia z Rosji i z podróży morzem, która skończyła się niewolą u Nemi. — I tak stałeś się ostatnim Bibliotekarzem. Wasza organizacja już od dawna załaziła mi za skórę. Nie mogłem odkryć waszej motywacji. Jednocześnie oferowane przez was technologie były mi przez pewien czas przydatne. A najbardziej potrzebowałem ciebie. — A ja wpadłem w twoją pułapkę. — Raczej w pułapkę swojej pychy. Trudno mi było uwierzyć, że dałeś się złapać na fortel z copisateurem. Naprawdę uwierzyłeś, że to jego jedyna kopia? — Chciałem uwierzyć, że mam nad tobą przewagę. — A więc pycha, jak mówiłem. Pycha pchnęła cię, żeby wywieźć go do siedziby Biblioteki, a odtworzony przez ciebie egzemplarz dać swojej kopii. To ty skazałeś swoją organizację na zagładę. Długo was szukaliśmy. Byłeś tak pewien sukcesu swojej sztuczki z sobowtórem, że zaniedbałeś wszelkich środków ostrożności i poprowadziłeś nas tam jak po sznurku. — Kopia była doskonała. — Prawie doskonała. Jak wykazał mój eksperyment, kopia zyskuje pełną funkcjonalność po zniszczeniu oryginału. Gdybyś był w Rosji, że tak powiem, w pełni, domyśliłbyś się tego w Kronsztadzie. — Więc Rachmietow jest tylko swoim klonem? Myślałem, że pod Kronsztadem zabił swoją kopię, a tak naprawdę to kopia zniszczyła oryginał i stała się... Czym właśnie?! — A ty czym jesteś? Nie był tylko swoją kopią, był całym sobą. Poczucie zagubienia, które towarzyszyło mu w Rosji, minęło. — Jeśli wolno mi zapytać — zwrócił się do Wokulskiego — po co ci ten eksperyment? Po co ci kopia siebie samego? — Gdyby nie ten niefortunny element, ten wymóg zniszczenia oryginału... Liczyłem... To zresztą nieistotne. Mówiłem ci 234 | Aleksander Głowacki już dawno temu w Warszawie, że masz zły ogląd mojej sytuacji, że istnieją większe moce, od których sam pozostaję zależny. — Najbliżej prawdy byli Brytyjczycy. Wiedzieli, że wiozę ze sobą urządzenie, które potencjalnie uczyni cię nieśmiertelnym. — Witkacy zignorował słowa Wokulskiego. — A właściwie czemu zwlekałeś tak długo? Czemu nie przyjechałeś do Hong Kongu i nie zakończyłeś tam eksperymentu? — Chciałem poczekać, dać ci czas. Zobaczyć, ile umiejętności oryginału posiadłeś. Poza tym chciałem pomóc Rachmietowowi. Przyjazna mi Rosja wycofa się z Kaukazu. Szale wojny wrócą do równowagi. Zulusi i Brytyjczycy znów zagrzebią się w walce pozycyjnej. — Mam ostatnie pytanie. — Poczułbym się rozczarowany, gdybyś go nie zadał. — Więc to też zaplanowałeś? Kto powiedział ci o tym, że się skopiowałem? — Sam się już domyślasz. Nevermore oczywiście cię kochał. To jednak typ naukowca. Bardziej kocha swoje badania. Nie sądziłeś chyba, że sponsoruję waszą wyprawę na Wyspy Trobriandzkie z chęci poszerzenia wiedzy o dzikusach? Czas już na mnie. Możesz zostać gościem w tym domu, dopóki nie zdecydujesz, co robić dalej. — Wokulski kiwnął głową i opuścił piwnicę. Za nim wyszła Nemi. Witkacy patrzył na swoje zwłoki. Pojawili się służący, dyskretnie zajęli się ich uprzątnięciem. Poczuł ciepło na policzku. Dotknął go i zrozumiał, że płacze. Rankiem Nemi znalazła Witkacego pochylonego nad biurkiem. Stanisław pilnie coś notował. — Zapiski z podróży. Nie całkiem ufam swojej pamięci. Czy można poprosić kogoś, żeby posprzątał? Pokazał piórem na uchylone drzwi do łazienki. Hyitka zajrzała do środka. Nad wanną na mosiężnej rurze dyndały zwłoki Witkacego. Copisateur leżał na podłodze. CZĘŚĆ III 1920 Pobliskie kotwicowisko sterowców było już pełne. Obsługa naziemna przeciągała srebrzyste cygara do pobliskich hangarów, robiąc miejsce dla wciąż nadciągających aerostatów. Do tego odległego zakątka Rosji nie prowadziły żadne drogi, nie dociągnięto tu linii kolejowej. W promieniu setek wiorst nikt nie mieszkał. Zaproszeni goście uważnie lustrowali się nawzajem. Nikt nie wątpił, że tytuły, za którymi się kryli – radcy handlowi, chargé d’affaires, doradcy przemysłowi, eksperci – były niczym więcej niż uprzejmą przykrywką. Trybuny były pełne Alkaloid | 239 szpiegów, agentów tajnych służb, szarych mężczyzn o szarych twarzach. Rosjanie, wbrew pozorom, nie wykazali się naiwnością. Wręcz przeciwnie, Rachmietow zebrał tu przedstawicieli światowych potęg, żeby pokazać nową rosyjską zabawkę, podarowaną jego rządowi przez Ochockiego. Zebrani mieli już za sobą fazę wymiany zdawkowych uprzejmości, nikogo nie bawiły leniwe obserwacje nowych aliansów i z dawna oczekiwanych personalnych wolt. Brakowało już tylko rosyjskiego przywódcy, który bynajmniej się nie spieszył. Dwóch niepozornych dżentelmenów zajęło miejsca wskazane przez przydzielonego im kałmuckiego ordynansa. Przymierzyli wypożyczone ołowiane maski i rozejrzeli się po zebranych, odnajdując w tłumie wiele znajomych twarzy. Nikogo nie brakowało – Anglicy i Zulusi, agenci interzon, plenipotenci Konfederacji Europejskiej, wysłannicy z Federacji Amerykańskiej. Wszyscy przybyli, by stać się świadkami prezentacji czegoś, co w zaproszeniu opisane zostało jako „przełomowe odkrycie hrabiego Ochockiego, oddane w ręce Związku Duchowych Sowietów”. Szczegóły odkrycia pozostawały jednak wciąż nieznane, co sprawiało, że zebrani z niecierpliwością czekali na przemówienie Rachmietowa. Na początek głos zabrał Ciołkowski. Rozsnuł przed słuchaczami wizję orbitalnych miast unoszących się nad Ziemią, zielonych kosmicznych kolonii zdolnych do samodzielnego utrzymywania się w przestrzeni kosmicznej. Zebrani dyskretnie ziewali, wsłuchując się w słowa cichego, nieśmiałego naukowca. Wszyscy wiedzieli, że projekty Ciołkowskiego to tylko pretekst do prac nad nową bronią. Jej szczegóły pozostawały tajemnicą. Dzisiaj wszystko miało się wyjaśnić. — Splendid — szepnął jeden z Anglików. — Chyba widzę sterowiec Rachmietowa. — Zaraz będzie po wszystkim — odpowiedział drugi. 240 | Aleksander Głowacki Nie mylił się. Od chwili, gdy sterowiec Rachmietowa zacumował, do momentu, w którym ktoś podszedł do profesora Ciołkowskiego i zasugerował mu, że czas jego wystąpienia dobiegł końca, nie minęło nawet piętnaście minut. Na trybunie pojawił się Rachmietow – jak zwykle ubrany w czarny płaszcz, w ciemnych, lotniczych goglach, z resztą twarzy przysłoniętą grubym woalem. — Jak uczył nas Nikołaj Fiodorowicz Fiodorow, celem ludzkiego gatunku jest ciągłe samodoskonalenie, nieśmiertelność, przekroczenie granic naszego ciała. Jedyną dostępną nam drogą jest technologia – czy to rozumiana jako rozwój materii, czy też jako rozwój ducha. Najlepiej zaś ich obu. — Rachmietow nie tracił czasu na zbędne wstępy. — Wynalazek, który chcemy wam dziś zaprezentować, jest doskonałym przykładem, jak ludzki duch kiełzna materię. Proszę wszystkich o założenie dostarczonych masek ochronnych i skrycie możliwie całej powierzchni ciała za ołowianymi fartuchami, które przygotowano przed waszymi siedzeniami. — Zaczynam odliczanie. Panowie – przywitajcie się z bombą korpuskularną. Niebo znienacka rozświetliło się blaskiem, który na chwilę przyćmił słońce. Trybunę spowiło błękitnawe światło, podobne do magnezjowego błysku. Ciszę rozdarła potężna eksplozja. Ziemia zadrżała pod nogami zebranych, a trybuna wpadła w niekontrolowane wstrząsy. Z szyb w gondolach zacumowanych sterowców posypało się szkło. Obserwatorzy poczuli w brzuchach drżącą falę eksplozji, skulili się pod liźnięciem jęzorów gorąca. Na niebie przed nimi pojawiła się jaskrawa, biała kulka, która rosła w oczach. Z początku nie większa niż piłka do palanta, wkrótce zamieniła się w monstrualną kulę ognia pędzącą w stronę punktu obserwacyjnego. Niespodziewanie wszystko ucichło, słup ognia rozkwitł, wystrzelił w górę, sięgając chmur. W jego wnętrzu kotłowały się płomienie, zanikając w próżni, by za chwilę wystrzelić Alkaloid | 241 jęzorami na zewnątrz. Pióropusz buzował jeszcze przez chwilę, po czym zapadł się w siebie i zmienił się w biały obłok. Powoli ogień wygasał, zostawiając po sobie słup dymu przykryty rozkwitającym pod chmurami kapeluszem. Rachmietow wstąpił na trybunę i powiedział do oniemiałego, odurzonego wybuchem tłumu: — Jasność tysiąca słońc rozbłysłych na niebie. Ten opis oddaje moc nowej potęgi, która znalazła się w moich rękach. Teraz stałem się Śmiercią, niszczycielem światów. Obrócił się na pięcie, zszedł z podestu i bez oglądania się na oniemiałych widzów ruszył pod ochroną kordonu swoich pretorianów do sterowca. Jeden z Anglików zgryzł ustnik fajki i szepnął do swojego towarzysza: — To zaszło za daleko. Musimy użyć ostatecznych środków. Interzona Polska 1920 Została mu już tylko jedna ampułka. Zamek czasowy miał otworzyć szkatułkę za pięć minut, wyszedł więc z przedziału i przeszedł wąskim korytarzem w kierunku przeszklonych drzwi, którymi opuścił salonkę. Stanął na chwiejnej platformie łączącej wagony i usłyszał za sobą szelest miękkiej tkaniny. Zimne dotknięcie stalowego ostrza pod potylicą zapowiadało zawodowca, sprawnego rzemieślnika morderstw. Na chwilę zawiesił się w kęsowej komputacji, ciągu wydarzeń, które przyjmowały wartości zależne od zakończenia tej historii. W stanie osobliwości nie potrafił powiedzieć, czy przegapił napastnika świadomie, czy Alkaloid | 243 też było to tylko zwykłe zaniedbanie. Z rozmyślań wyrwał go ryk kolejowej syreny. Dźwięk odbił się od zbocza mijanej góry i w jego rozedrganym hałasie poczuł, jak do naporu szpikulca dołącza się delikatne, choć zdecydowane pchnięcie. Poczekał, aż wycie umilknie. Liczył, że usłyszy jakieś polecenie, napastnik jednak milczał, ponowił tylko nacisk dłoni. Falk sięgnął do klamki i otworzył drzwi. Ot, słowiańska rozrzutność, pomyślał sobie, wchodząc do toalety. Skórzane wyciszenie stłumiło gang silnika, pozostawiając we wnętrzu tylko rytmiczny stukot kół. Hałas, do którego zdążył się już przyzwyczaić przez kilka dni podróży, brzmiał tu jednak inaczej. Dźwięki owijały się wokół wolframowanych poręczy, ślizgały po płytach tureckiego onyksu, powracały zdwojone, rezonując w wysokich muszlach pisuarów, w swoich poślizgach zmieniały kolor i zapach, drgając niemiłym, afrykańskim tonem. Stłumił Synestezję i rozejrzał się po pomieszczeniu. Skąpane w przyćmionym świetle wnętrze zamykała lustrzana ściana. Zobaczył swoje odbicie – trójkątna twarz z mocno zarysowanym, wystającym niemal pod kątem prostym podbródkiem przysłaniała stojącą z tyłu postać. Od mężczyzny w czarnym płaszczu dzieliła go długość wyciągniętego ostrza. Sześciokątny szpikulec skrywał się pewnie jeszcze przed momentem w miedzianym trzonku laski trzymanym przez napastnika w lewej ręce. Na końcu laski szczerzyły się dwa wypolerowane ząbki. Dyskretnie wysunął przed siebie dłonie. Zobaczył w lustrze, jak na opuszkach palców zbiera się srebrzysta poświata, skapuje na podłogę i ruchem spowolnionym temporalną dystorsją biegnie do kolców na lasce, omija je i wspina się do miedzianego pierścienia na końcu trzonu, by rozbłysnąć tam ostrzegawczym pomarańczowym światłem. Prawdziwe zagrożenie kryło się za potrójnym zwodem – innej ręki, 244 | Aleksander Głowacki fałszywego niebezpieczeństwa i innego sposobu ataku – co razem dawało posmak pewnego wyrafinowania zabójcy. — Subtelna finta — powiedział na głos, próbując jeszcze raz sprowokować przeciwnika do rozmowy. — Ukąszenie neurotoksyny. Ten znów nic nie odpowiedział, przesunął się tylko krok w lewo i odsłonił twarz przykrytą szalem. Falk rozsiał wokół siebie falę niekontrolowanej emocji. Przeciwnik odebrał jego rozlane po pomieszczeniu zdziwienie i prawdopodobnie by się uśmiechnął, gdyby nie uniemożliwiały mu tego grube, zalakowane zaschniętą ropą sznurki, którymi zaszyto mu usta. — Czemu Zaszyty chciałby mnie zabić? — Falk zaczął gorączkową Analizę. — Ktoś się dowiedział? Niemożliwe. To raczej coś w Planowaniu, raczej tak, gdyby ktoś się dowiedział, zginąłbym w Anglii – teraz czy po powrocie z misji. Jakieś niedopatrzenie, złe zlecenie dla zabójcy. Z drugiej strony coś takiego mogłoby się zdarzyć u brudasów, a nie w kluczowej Agencji Imperium. A Zaszyty nic nie powie – nawet gdyby chciał, ma swoje rozkazy i je wykona. Rozłożył ręce i rozluźnił całe ciało. — Mógłbym się odwrócić? Może się znamy? Byłoby dziwne, gdybyśmy się nigdy nie spotkali. Wtedy... właściwie... jednak... — zaczął gubić słowa, tak dawno nie rozmawiał z Zaszytymi, wszystkie słowa klucze uleciały mu z pamięci. — Gdybyśmy nie stali po tej samej stronie, pomyślałbym, że masz na mnie zlecenie, ale taki rozkaz od Zakonu? Bo widzisz, to niemożliwe, my stoimy po tej samej stronie — mówiąc, szukał lepszej pozycji dla nóg, badał, na jak wiele może sobie pozwolić na wyślizganej posadzce. — Jestem agentem Jej Królewskiej Mości – Falk Van Breyun. Zaszyty nie zareagował, a przecież musiał znać to nazwisko. Ilu było ich na świecie – licząc nawet zuluskich Przemienionych – nie więcej niż dwustu. Alkaloid | 245 — Mnie też prawie by zaszyli, przeszedłem inicjację Alki, przeszedłem cały trening i modelowanie neuronalne — mówił dalej, analizując jednocześnie możliwe scenariusze. — A może ty mi zazdrościsz, że nadal mówię?! — ciągnął, jakby nie wiedział, że Zaszyci nie znają zwykłych uczuć, zazdrości, miłości, gniewu, że zajmuje ich tylko realizacja zleceń i te krótkie chwile, gdy wyłącza się ich w Centrali, by odwlec moment ostatecznej dekonstrukcji. — Jestem trochę inny, służę Jego Królewskiej Mości, ale z pochodzenia jestem Burem, zanglicyzowanym w dzieciństwie i wiernym Koronie do śmierci, ale sam wiesz, co mówią – Alka różnie działa na różne narody, zresztą popatrz na tych brudnych Słowian, dla nich Alka to odmiana mentalnego dopalacza, kokainy, ekscentryczny wynalazek. Zulusi z kolei zmieniają się pod jej wpływem w zabójcze maszyny, tak samo jak i my, tyle że te brudasy wiedzą, jak uniknąć Milczenia. Ja go uniknąłem, ale też jestem Zaszytym, nie ma powodu... Jesteśmy za blisko granicy Interzony Polska — mówił dalej, ale miał już wyniki Analizy, z trzech pozostałych wersji wydarzeń w dwóch chodzić musiało o jego sekret — przecież wiesz lepiej ode mnie, że nikt nie może cię tam spotkać, nawet zobaczyć. Sugerowane rozwiązania dawały pewną szansę – Zaszyci czuli prawdę i zawsze odpowiadali na nią prawdą. — Jadę na zlecenie Ministerstwa Wojny, mam wykraść plany bomby korpuskularnej. Chyba nie będziesz mi przeszkadzał. Musiał mu dać jeszcze więcej informacji, by wymusić na nim w końcu odpowiedź na kluczowe pytanie. — Przecież dobrze wiesz, że to się nie skończy na Rosjanach, że te plany dostaną w końcu Zulusi. Zaszyty był, jak każdy z nich, uwarunkowany na tę nazwę, zresztą Falk też czuł obrzydzenie, zwierzęcy wstręt na dźwięk tego słowa, nienawidził kolorowych jak niczego innego na świecie. 246 | Aleksander Głowacki — Kto cię nasłał?! — zapytał nieco histerycznie. Zaszyty uniósł lewą rękę i palcem wskazującym popukał w jakąś postać wyrytą na miedzianym trzonku laski. Falk rozluźnił się na chwilę. Analiza została zakończona, a decyzja podjęta. Oparł się nieśmiało o ostrze i piwotując w prawo, ominął napastnika. Ten zatrutym trzonkiem zamachnął się za umykającym mu celem, ale cios minął Falka, który odskoczył do tyłu, przeleciał kilka metrów w powietrzu i zatrzymał się w kącie pomiędzy sufitem a ścianą. W powietrzu wisiał łańcuch kropli krwi. Przy uniku ostrze laski musiało drasnąć go w szyję, zamknął więc krwawienie, nie ze względu na utratę krwi, lecz wyciek Alki. W wagonie obok otwierał się kuferek, w którym czekały na niego dziesiątki ampułek. Miał ze sobą jedną, ale schowaną pod klapą marynarki. Zanim po nią sięgnie, Zaszyty go zabije. Tymczasem przeciwnik Falka rozmył się w Bilokacji i w obu swoich aspektach zachodził go, blokując wszelką drogę ucieczki. Agent przeturlał się po ścianie, o centymetry omijając wysmarowaną trucizną broń, prześlizgnął się po suficie i zeskoczył na ziemię tuż za plecami przeciwnika. Tylko że jego już tam nie było – połączył aspekty i przemienił się w formę niedostrzegalną dla Falka. Ten nabrał głęboko powietrza i przygotował się do odparcia ataku. Czas rozpłynął się w jego głowie – Falk stał się Czujnością i oczekiwał chwili, w której Zaszyty wyłoni się z niebytu. „W niespiesznych przepływach widać czasem, jak rozwarstwia się powietrze, kolory rozmywają się przez spowolnienie korpuskuł świetlnych, a zmysły oszukiwać mogą elektrotoniczne prądy samowzbudne”, przepowiadał sobie Katechizm Czujności, żeby zatrzymać zmysły na rozpadającej się rzeczywistości. Musiał trwać tak kilka minut, ale po tej stronie wydawało mu się, że minął miesiąc. Zaszyty wychynął po prawej stronie w doskonale wybranym punkcie, na skraju pola widzenia Falka, w miejscu, gdzie Alkaloid | 247 jego pojawienie się zarejestrowane zostało instynktownie, wywołując odruchową reakcję, w miejscu wybranym doskonale, żadna bowiem ze znanych technik nie uczyła, jak wyzbyć się pierwszego zwierzęcego odruchu – przerażenia. Ostrze laski zaczęło pracować ze zdwojoną szybkością, ciągle o włos spóźniając się za zwodami Falka. Van Breyun zrobił jeszcze kilka złożeń i zaczął się zastanawiać, na jak długo może mu starczyć Napędu – i w tej samej chwili poczuł draśnięcie szpikulca na żebrach. Gwałtowne zatrzymanie wymusiło zmianę tempa, co na moment wyraźnie zbiło Zaszytego z tropu. Falk pochylił się gwałtownie i zaatakował płaskim kopnięciem z półobrotu, w powietrzu odwrócił się na plecy i wkładając w ten cios całą swoją siłę, wylądował na Zaszytym. Ten jednak już się przemieścił, delikatnym zwodem podpuścił Falka jeszcze bliżej i wyprowadził dwa ciosy naraz. Sztych albo trucizna. Wybrał sztych. Zaszyty ruchem nadgarstka pogłębił cios i sześciokątne ostrze wniknęło w szyję – Falk poczuł, jak rozrywa skórę, mięśnie, wbija się dalej. Mentalnym zrywem utwardził tętnicę. Zarezerwował część świadomości dla rany i wykorzystał kolejną zmianę tempa Zaszytego, by serią uderzeń na korpus skrócić mu oddech. Zawinął się w kulę, po czym rozprostował się gwałtownie i zaatakował jeszcze raz, tym razem skuteczniej. Pociągnięty odrzutem przeciwnik wyszarpnął broń z ciała Falka, odtoczył się kilka kroków i przyklęknął pod ścianą, wspierając się na dłoniach. Van Breyun przesunął ręką po ranie i zlizał rozmazaną krew, by choć trochę ograniczyć utratę Alki. Tym razem Zaszyty zaczął od Trilokacji – techniki Jedenastych Arkanów, sztuki Wysokiego Wtajemniczenia. Sześciokątne ostrze znów zataczało złowróżbne spirale. Szala przechylała się powoli na stronę Zaszytego, a Falk zaczął się bać – tak trzeba bowiem nazwać stan, w którym ciało i umysł wymykają się spod Kontroli. Jedyną jego szansą była ampułka 248 | Aleksander Głowacki i chyba ze strachu właśnie, bez myślenia o konsekwencjach, sięgnął po nią w nieodpowiedzialnym gambicie, wystawiając na cios lewy bok. Lewa ręka, którą próbował włożyć pod klapę surduta, zamotała się w fałdach materiału, prawą zaś nie zdołał wykonać odpowiednio szerokiego zamachu – i nic już nie mogło go uratować przed kolejnym ciosem. Ostrze raz jeszcze weszło w Falka, ale tym razem Zaszyty nie dał mu nawet szansy na zajęcie się raną. Wróg uruchomił aspekt Zjednoczenia, stopił się w jedno ze swoją bronią i przelał się przez nią tęczową smugą. Palącym, zabójczym promieniem wbił się w ciało Falka i zaczął siać w nim zniszczenie od wewnątrz. Przecież mógłby mnie zabić w walce, błysnęło Van Breyunowi i znalazł w tej myśli pocieszenie. Kimkolwiek był, jego przeciwnik musiał dużo o nim wiedzieć, musiał długie godziny obserwować zapisy akcji agenta Jej Królewskiej Mości, na własne oczy widzieć, jak wywijał się z sytuacji o wiele gorszych niż ta. Falk mógł sobie wyobrazić, jak Zaszyty siedzi przed ekranem lucydografu i ogląda tajne zapisy, na przykład pierwszą akcję z 1915 roku w Kolonii Przylądka, gdzie pomagał w odwrocie ekspedycyjnego korpusu Kitchenera. Może ktoś z Departamentu Chemii Psychologicznej rejestrował ostatnie chwile, gdy Falk, odpierając ataki zuluskich Wybrańców, wycofywał się powoli w kierunku łodzi czerwonych od brytyjskich mundurów. A może widział, jak Falk codziennymi wypadami wspomaga obronę podczas drugiego oblężenia Chartumu z 1917 roku i jak w końcu sam przedziera się na północ, by poinformować o tym, że Zulusi udoskonalili Przemianę... Tylko kto mógł te zapisy dostarczyć? Ktoś, kto miał swoje kontakty zarówno na dworze Cetewayo, jak i u boku królowej brytyjskiej. Zaszyty musiał znać wszystkie te historie, inaczej bowiem nie zdecydowałby się na ostateczny atak – bezpośredni szturm na sublimbicznym poziomie, który dawał tylko dwie opcje: ginął napastnik albo napadnięty. Alkaloid | 249 Gdy jeszcze pomyśli się, jakim ryzykiem obarczona była ta technika! Wystarczyłoby przecież, by zaatakowany znalazł chwilę i chociaż część swojej neuralnej aktywności poświęcił na dotknięcie, ba, wręcz muśnięcie broni, która posłużyła jako tunel, a napastnik musiałby natychmiast się wycofać i przez kilka długich sekund leżeć nieprzytomny, czekając, aż jego zassana w broń tunelową cielesna powłoka się odbuduje. Wystarczyłoby dotknięcie, ale Falk nie miał na nie czasu. Powoli przegrywał. Zaszyty rozrywał go od środka, niemal nie zważając na obronę agenta. Anihilował go cząstka po cząstce w kolorowych wybuchach pękających komórek, parł nieodparcie do przodu, zostawiając za sobą smugę agonalnego bólu. Docierał już do rdzenia, gdy nagle napór ustał, a Zaszyty zniknął z ciała Van Breyuna. Wrócił mu wzrok i zobaczył pochylającą się nad nim rozmazaną plamę kobiecej twarzy. Patrzyła z zaciekawieniem, jak ze szpikulca, który chciała wyciągnąć z ciała leżącego, zaczyna wypływać bezkształtna czerniejąca masa i przybiera kształt mężczyzny. Falk dokończył ruch zaczęty, nim ugodziło go ostrze. Słabnącym gestem sięgnął po ampułkę. Cały czas patrząc na powracającego do Kształtu Zaszytego, przełamał ją i szybko przełknął korzenną zawartość. Rozlewa się alkaloid, dotyka krańców jego zanikającego ciała, rozbłyskuje w cielesnej powłoce obronną błękitną aurą i Falk czuje, jak porozrywane komórki zaczynają się łączyć, ciało puchnie potęgą przywróconą napływem Alki, umysł rozlewa się na wszystkich dostępnych mu płaszczyznach, ale zaraz, napędzany alkaloidem, wkrada się w domeny zwykle mu niedostępne. Ruch ten trwa na tyle długo, że Zaszyty odzyskuje znów swoją Kształtną postać, wstaje, gestem unieruchamia kobietę, która mu przeszkodziła, i rzuca się na Falka. 250 | Aleksander Głowacki Nie może jednak wiedzieć, bo żaden lucydogram nie zdołałby tego ukazać, że nawet wśród wszystkich tych, którzy przeszli Przemianę, Falk jest wyjątkiem. Agent unosi się w Surżu, rośnie w świadomości Zaszytego, zasłania cały jego świat czarną chmurą swojej obecności i – siłą daną mu na ledwie kilka sekund po Pobraniu – sięga niedbałym ruchem po Istotę Zaszytego, by ją bez wysiłku pożreć. Chwilę później Surż się kończy i znów jest tylko Przemienionym. Rozejrzał się po zdemolowanym ich pojedynkiem pomieszczeniu i podszedł do kobiety, która przypadkiem uratowała mu życie. Leżała niedbale w kącie, z bezwstydnie rozrzuconymi nogami, porzucona tu gwałtowną wściekłością Zaszytego. Podniósł jej głowę. Gdy rozchylił grube, proste, czarne włosy, zobaczył naszczepione na wystających kościach policzkowych i powierzchniach dłoni futro pandy – pierwszy handlowy sukces Pei Wei, pomysł, który stał się znakiem rozpoznawczym elegantek z Interzony Hong Kong. Ocknęła się. — Co tu się wydarzyło? Ten człowiek... Chciałam panu pomóc. — Podniosła się gwałtownie, otrzepując jedwabną spódnicę. — Leżał pan w kącie z tym rożnem wbitym w bok. Dotknęłam go, pamiętam jeszcze różową pianę, zabulgotała tam, gdzie było wbite ostrze, i wtedy ten kształt... Później chyba omdlałam... Już stała prosto, jakby nic się nie stało, nad podziw szybko jak na kogoś, kto przyjął na siebie skomasowaną Wiązkę. Może i poświęciłby chwilę, by się nad tym zastanowić, ale czuł, że jeśli chce szybko wyleczyć obrażenia, musi wrócić do kuferka i pozwolić sobie na następne Pobranie Alki – taka rozrzutność rzadko mu się zdarzała, ale wiedział, że inaczej ciężko odchoruje walkę. — Ale pan... Co z panem? Myślałam, że się pan nie obudzi, przecież pan był ranny...? Alkaloid | 251 Zbliżyła się do niego i przyjrzała uważnie. — Nie widzę nawet kropli krwi — powiedziała zdumiona, po czym spróbowała go podtrzymać, gdy zachwiał się na nogach. — Jestem z twardej, burskiej gliny — zażartował słabo Falk, wchodząc od razu w swoją rolę. — Żeby się mnie pozbyć, trzeba by mnie posiekać na kawałki i nakarmić tym strusie. Odprowadzi mnie pani do wagonu? — A on? — Gestem wskazała Zaszytego, skurczone truchło wyssanej Istoty. — Z nim wszystko w porządku? Nie wygląda najlepiej. — Nim ktoś się pewnie zajmie — powiedział Falk. — Chodźmy, proszę mi tylko podać obsadkę do tej laski. — Kim on był? — zapytała. Oparł się o nią i małymi kroczkami ruszyli w stronę drzwi. — Rozumiem, że pana napadł – widzi się dzisiaj wiele dziwnych rzeczy, zwłaszcza w tych okolicach. To moja pierwsza wizyta tutaj i powiem, że Interzona Polska jest wielce egzotycznym miejscem. Ale ludzie mieszkający w swojej broni – to dziwne nawet dla kogoś wychowanego w I.H.K. — Nie wiem, kim był, ani kto go przysłał — skłamał, opierając się mocniej na jej ramieniu i przystając, by poświęcić chwilę na dokładniejsze przyjrzenie się miedzianej lasce, w której Zaszyty krył tunelowe ostrze. Delikatne rysy miedziorytu przedstawiały ilustrację do dalekowschodniej opowieści: zgarbiony starzec wsparty na lasce stoi na polanie wśród niskich drzew. Tuż obok, w wyzywającej, pełnej pychy pozie stroszy się paw. Kilka kroków dalej daniel przyklęknął na przednich nogach i pochyla przed starcem głowę. Nic mu to nie mówiło, wiedział jedynie, że w tej lasce musi się kryć jakaś odpowiedź. Zaszyty, gdy wskazał ten rysunek, odpowiedział prawdą na prawdę, tak jak wymuszała to na nim Przemiana. 252 | Aleksander Głowacki — Prawda może mieć wiele twarzy, a co znaczy ta ilustracja, naprawdę nie wiem. Ostatnie zdanie wypowiedział na głos raczej z grzeczności, nie chcąc dać odczuć damie, że zaprzątają go w tej chwili ważniejsze sprawy niż rozmowa z nią. — Jeśli miałoby to panu pomóc, to tak się składa, że wiem, skąd pochodzi ten obrazek. — Uśmiechnęła się do niego. — Zręczny rzemieślnik przedstawił tu siedemdziesiąty ósmy rozdział Wędrówki na Zachód – najczęściej pomijany jako nieistotny dla rozwoju akcji tej obszernej książki. To rozdział, w którym mnich Ku-wang po pokonaniu Małpiego Króla opowiada, w jaki sposób tego dokonał. Zamiast jednak prostej relacji mnich używa czegoś, co wy, Europejczycy, nazwalibyście parabolą. Ponieważ cały rozdział jest zrekapitulowany na początku następnego, więc większość redaktorów uważa, że może bez szkody ten fragment ominąć. Jeśli dobrze pamiętam, opowieść ta dotyczy zdarzenia z życia Żółtego Starca. W czasie jednej z podróży zaskoczył go w lesie deszcz, zwrócił się więc do pawia z prośbą, by ten go przenocował. Paw jednak widząc, że Żółty Starzec jest miernej postury, a jego szaty nie świadczą o bogactwie, wyśmiał go tylko i odszedł, pusząc swój wspaniały ogon. Słysząc te niegrzeczne słowa, przechodzący obok daniel, choć nie znał prawdziwej natury przybysza, zawstydził się zachowaniem pawia i pokornie poprosił Żółtego Starca, by zechciał przenocować w jego domu. Poszli tam razem i siedli, by napić się herbaty. Tymczasem siąpiący deszczyk przemienił się w szalejącą wichurę. Wiatr zaczął łamać drzewa i niszczyć domy zwierząt. Zniszczył też dom pawia, nie zdołał jednak zaszkodzić mieszkaniu daniela, chroniła je bowiem magia zamknięta w lasce Żółtego Starca. Przybył więc paw pod dom daniela i zaczął błagać, by ten go wpuścił. Wtedy jednak starzec objawił się zwierzętom w całej swojej postaci, a paw zrozumiał swój błąd i odszedł jak niepyszny — skończyła i skłoniła lekko głowę. Alkaloid | 253 — Pięknie. — Odwrócił się w jej stronę. — Jak zwykle w obecności Hyitki czuję się jak barbarzyńca. Może mogłaby mi pani jeszcze odczytać w takim razie ten napis? Pokazał jej rząd ideogramów w górnej części laski. Sięgnęła po szylkretowy monokl i wyciągnęła rękę po broń. Już chciał ją powstrzymać, zdawało mu się bowiem, że zaraz chwyci za pierścień nasączony neurotoksyną, ale kobieta, jakby instynktownie wyczuwając niebezpieczeństwo, złapała trzonek od dołu. — Nie mogę być całkiem pewna, użyto tu bardzo starego kaligraficznego alfabetu, ale zdaje mi się, że napisano: „Laska starca czyni go potężniejszym, niż widzą go oczy młodych”. — Bardzo jestem wdzięczny, acz nadal nie wiem, co miałoby to znaczyć — rzekł Falk, a Hyitka przyjrzała mu się badawczo, jakby sprawdzając szczerość jego wypowiedzi. — Niewiele ponad to, że każdy z nas ma jakąś tajemnicę — powiedziała. Poczuł nieprzyjemne ukłucie. Przeczucie, że nawet za tym spotkaniem kryje się więcej, niż by się wydawało, ale nie chciał już o tym myśleć. Wystarczyło mu, że Azjatka pomaga mu przejść do wagonu, który opuścił ledwie kilka minut temu. Gdy weszli na pomost, przyszło mu do głowy jeszcze jedno pytanie. — A właściwie jak Pani przedostała się do mojego wagonu?! — podniósł głos, przekrzykując świst parowozu. Ona chyba jednak tego nie usłyszała, tylko pokręciła głową, gestem pokazując drzwi przed nimi i puściła go przodem. Dotarł do swojego przedziału, zdjął mentalną barierę, którą zabezpieczył go przed intruzami, i wszedł do środka. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to otwarte okno i powiewające firanki. Podszedł, by je zatrzasnąć, i od razu nachylił się nad otwartym już kuferkiem. Przez chwilę nie mógł uwierzyć w to, co widział – wszystkie ampułki były rozbite, a alkaloid szybko parował w świetle gazowej lampy. Zaczął go zgarniać, nie zważając na wbijające się w dłonie igiełki. Próbował 254 | Aleksander Głowacki uratować choć kilka kropel, lecz cienka warstwa fotolabilnego płynu znikała po prostu w oczach i gdy doniósł dłoń do ust, nie poczuł nic prócz ostrych okruchów szkła. Nie mógł zrozumieć, jak do tego doszło. Kto mógł przejść barierę – drugi Zaszyty? Skąd miałby się tu wziąć? I wtedy przypomniał sobie, że przez większość walki jego przeciwnik posługiwał się dwoma aspektami i dopiero po kilku minutach dołączył do nich trzeci, który wcześniej mógł poświęcić swój czas na przybycie tutaj i zniszczenie zapasów Alki. Tylko po co to robić, skoro i tak miał go zabić? Ból narastał. Padł ciężko na kanapę i odwrócił się, by zaprosić do przedziału kobietę. Ale jej już nie było na korytarzu. O mało się nie przewrócił, zakutany w zbyt cienki wiosenny płaszcz z wielbłądziej wełny, omal nie upadł na zbyt wysokim stopniu, w zbyt głośny peron, pandemonium zbliżającego się Święta Plonów. Polacy, Zulusi i cała mozaika kupców różnych narodowości, którzy robili interesy w Strefie, przewalali się przez dworzec w przeddzień głównych obchodów – niektórzy wybierali się do posiadłości znajomych ziemian, mieszkańcy prowincji zaś przybywali do stolicy, by wziąć udział w wielkim rytuale na placu Zamkowym. Zuluscy rezydenci podróżowali po całej Interzonie, koordynując obchody; kapłani Unkulunkulu przemieszczali się, szukając heretyków i zaprzańców. Ludzka ciżba przelewała się po głównej hali dworca pod czujnym spojrzeniem I.H.W. odmalowanego na gigantycznym płótnie podwieszonym nad wejściem. Skulony Alkaloid | 257 Falk osłaniał przed tłumem zraniony bok. Wsunął napiwek w dłoń konduktora i się rozejrzał. Stalowe kolumny upstrzone były modlitewnymi chorągiewkami, podobiznami odętych murzyńską zarazą ust – a jeśli nawet jakiś kawałek uniknął podobizny Cetewayo, to i tak zainfekowany był wszędobylskimi plakacikami z podobiznami I.H.W. Imć Hermenegaucka Wielmożność – tak rozwijano czasem ten skrót, czasem zaś po prostu w nazwisko. Ale I.H.W. bardziej było natarczywe, bardziej wszechobecne: trzepotało strzępami taniego brązowego papieru, lśniło kredową jasnością reklamowych płacht Kompanii Południowej, skrzyło się podobiznami czcigodnego starca, stworzyciela Interzony, wszechmogącego i przedwiecznego, prawej ręki Cetewayo, dla Brytów i dla Falka, uporczywie wierzących w posłannictwo białej rasy, stanowiącego żywy dowód na to, że zuluska potęga swój początek miała w przewrotnym może, lecz białym przecież umyśle. Niech będzie w dwójnasób przeklęty starzec, pomyślał Falk. Jakie jeszcze historie krążyły na temat Hermenegauty wśród zabobonnych Polaków, lepiej było się nawet nie dopytywać, patrząc na ich świąteczne rozedrganie, ziejące alkoholem paszcze opitych luksusem pośredników między Południem a Północą, przypadkowych z woli I.H.W. kasjerów zuluskich czeków, plenipotentów murzyńskich fortun zbitych na alkaloidzie, słowiańskich obiboków sprzysiężonych z kolorowym gównem tego świata. Poczuł przelewające się fale nienawiści przeplecionej gorącem – sięgnął krańca Alki i dalej czekało go już tylko narastające łaskotanie Skrętu, przeradzające się stopniowo w powolną agonię. Tak, zdecydowanie musiał zacząć od uzupełnienia zapasów. Rozejrzał się w poszukiwaniu bagażowego. Jedyną osobą, która w całym tym pośpiechu zdawała się nic nie robić, 258 | Aleksander Głowacki był malutki chłopiec ubrany, mimo przenikliwego chłodu, w krótkie bure spodenki. — Sprowadź mi, chłopcze, kabinę transdymensjalną. Rzucił monetę urwisowi opartemu o słup. — Sam pan se sprowadź – tu nie Oranja ani nie Transwal, panie Burze Gburze, tylko wolna strefa, Interzona wolności. Chłopiec pozwolił potoczyć się krążkowi pod podeszwę, przydepnął go i kpiąco popatrzył na Falka. Warto było poświęcić monetę choćby po to, żeby dowiedzieć się, że jego przebranie jest skuteczne, że na pierwszy rzut oka dało się w nim rozpoznać burskiego kupca. Nie mógł jednak pozwolić, by taka słowiańska szmata go obrażała. Ruszył w stronę dziecka, ale ledwie odszedł kilka kroków od swojego kuferka, poczuł, jak rana się otwiera i bluzga ciepłym strumieniem leniwej krwi. Zachwiał się i niemal upadł, ale podtrzymał go za łokieć zabawny jegomość w sztuczkowych spodniach. — Nu, obwiesiu, jak pana gościa się raczy przyjmować?! — Przechodzień pogroził palcem ulicznikowi. — Dyrdnij się po szmandziankę, bo ci zaflasuję zaraz, że się pół klocików tu zleci i kto będzie miał wtedy kłopoty? — spytał retorycznie, a chłopiec wypluł z ust krowiankę i ściągnął z głowy kraciastą czapeczkę. — Bo przecież nie ja, co? Szmajdziński — mówił już zwrócony w stronę Falka — miło mi, Bartłomiej, w Warszawie witam, a na gówniarza zwracać pan nie masz co uwagi, bo to z chamów cham. — I znów zwrócił się do dziecka — jeszcze tu stoisz, szmyrgaj po kabinę dla pana szanownego! Chłopiec pobiegł gdzieś w stronę wyjścia. — Przepraszam za kłopot, ale poczułem się słabo — powiedział Falk. Z trudem wyrywał się ze szczypcowatego uścisku obcego. Nieco zdziwiony, poczuł, jakby ten, korzystając z bliskości, obmacywał go po kieszeniach. Musiało to być jednak Alkaloid | 259 złudzenie – zerknął dyskretnie, lecz ręce Polaka miał cały czas przed oczyma. — Greis van Der Grootgar, kupiec z Transwalu. — Uchylił skórzanej czapki. — Chwileczkę, mój bagaż — zwrócił się do mężczyzny i spojrzał za siebie. Gdy tylko się odwrócił, zobaczył, że kuferka już nie ma. Szarpnął się raz jeszcze w poszukiwaniu Szmajdzińskiego, ale ten również znikł. Stał przez chwilę, opływany pospiesznym strumieniem świętujących Polaków, kilka razy potrącony przez wyniosłych Zulusów zakutanych w ten wczesnowiosenny dzień w grube kożuchy i odwrócone włosiem na wierzch lisie szuby. Powoli zaczął odczuwać, jak wiele umiejętności tracił, w miarę jak alkaloid wyparowywał z jego organizmu. Stawał się bezbronny jak każdy człowiek, wyzbyty swoich wyostrzonych zmysłów, które zwykle z bezlitosnym uporem siekały świat na kęsy istotnych informacji, odrzucając nieważne dane. Gdyby miał w sobie wystarczającą ilość Alki, nie dałby się podejść jak dziecko, częścią świadomości obserwowałby pozostawiony za plecami kuferek, nie utraciłby swoich narzędzi – analizatora szerokopasmowego, glążni, kilku sztuk broni mniejszego kalibru, dyssonatora, wszystkiego tego, co wchodziło w skład standardowego miniaturowego zestawu, z którym jak dotąd się nie rozstawał, a z którego został mu tylko krępulec zawinięty na nadgarstku. Z drugiej strony uświadomił sobie, że gasnący w jego ciele alkaloid odblokowuje pokłady od dawna nieużywanych obszarów. Poczuł, jak falami wracają do niego zblokowane słowa, całe tajfuny zapomnianych, bulwową trucizną stłumionych opowieści. Co zrobić z tym nieoczekiwanym bogactwem? Jedyne, co mu przyszło do głowy, to długa i barwna wiązanka najbardziej wymyślnych przekleństw we wszystkich znanych mu językach. Przysiadł na marmurowych płytach peronu i nie zważając na potrącających go przechodniów, długo i rzetelnie 260 | Aleksander Głowacki przebierał w najwyszukańszych bluźnierstwach. Gdy ten słowotok nieco go wyczerpał – a bardziej może jeszcze zmęczył niewielki, lecz uporczywy krwotok z rany – uniósł głowę i zobaczył, że stoi nad nim ulicznik, od którego wszystko się zaczęło. Przerwał swoją plugawą logoreę i zwrócił się do urwisa: — Dokąd poszedł ten mężczyzna? — Nie wiem, ja tam nie patrzę, gdzie Bartek chodzi, bo to nie moje kalibry. Dziecko stało w napięciu, czujne, czy Falk znów nie spróbuje go uderzyć. — Ale gadane to pan masz! Dużo to tam nie rozumiałem, ale to, co zahaczyłem, primasorcik, mucha nie siada. — W jego tonie dało się słyszeć niekłamany podziw. Wyciągnął do Falka rękę z malutką fajką. — Sztachnij się pan bulwą, bo żeś pan zasłużył. — I gdy Falk wziął od niego fajkę, chłopiec do tej samej dłoni wcisnął jakąś monetę. — To pana, głupio byłoby kraść piniądz od takiego morowego faceta. Falk nie słuchał, co dziecko ma jeszcze do powiedzenia, rzucił się łapczywie na fajkę i zaczął rozpaczliwie ssać mdlący dym. Palił tak szybko i intensywnie, że w pewnym momencie musiał rzucić ją na ziemię, bo nie mógł wytrzymać dotyku rozgrzanej główki. Ale choć wypalił sporą dawkę, Surż nie nadszedł, a Falk powoli uświadamiał sobie, że zdobycie Alki o takim stopniu oczyszczenia, do jakiego przywykł, może nie być łatwe. — Żesz pan masz cug... Troszkę kitu, widzę, panu nie zaszkodzi. Dziecko pochyliło się nad nim, podniosło go za łokieć i otrzepało ze strzępów papierów – narastający wiatr szarpał w makulaturowy pył tanie zwiastuny Hermenegauty. — Kabinę panu sprowadziłem – chodźmy razem, to poszukamy jakiegoś towaru, co to by panu lepiej pasował. A na mnie mówią Kret. Alkaloid | 261 — Muszę się dostać w to miejsce. Wcisnął dzieciakowi adres swojego łącznika. Kret rzucił okiem i się uśmiechnął. — Od razu wiedziałem, komu pomagam. Byle kto do wujaszka Dżazusa nie jeździ. Chodźcie, transdymensjałką to będą dwie minuty. Falk poszedł za nim, tracąc powoli kontakt ze światem, roztapiając się wśród rozgardiaszu warszawskiego dworca, wnikając w Interzonę Polska, stając się bardziej jeszcze amorficzny niż całe to miejsce. 7 grudnia 1921 roku Interzona Polska sięgała przedmieść Berlina, sto pięćdziesiąt kilometrów dalej niż tydzień zaledwie wcześniej, a dużo bliżej niż rekordowego dnia, gdy pierwsze oznaki wkraczania w strefę zauważyć się dało w okolicach Zagłębia Ruhry. 3 stycznia 1899 roku obejmowała największe terytorium, natomiast 5 lipca 1888 roku osiągnęła swoje minimum, choć i tak była wtedy dużo większa niż w dniu swojego powstania, kiedy to I.H.W. rozłożył ręce i powiedział: „Niech się stanie”, i stała się między małym palcem jego lewej ręki a prawym kułakiem złożonym w Mudrę Bulwy. Czy też inaczej to zapamiętał, inaczej zapisał i tak już zostało w neodymowych obwodach copisateura. Tamtego dnia Interzona Polska zawarła się między lewą a prawą dłonią Wokulskiego. Złożył palce lewej ręki we właściwej kolejności – tak jak dopiero w przyszłości miał się nauczyć Alkaloid | 263 na Syberii: mały palec do swojego kłębu, serdeczny w utworzony przez poprzedni pierścień, środkowy w zgięcie czwartego, wskazujący opleciony środkowym, kciuk zgięty pod kątem prostym oparł pod zwiniętymi palcami, nadgarstek nieco odgięty. Prawa dłoń wskazała Cetewayo wszystkie możliwe przyszłości – Murzyni wyładowywali kolejne skrzynie z karabinami Escabeau, kolejne butho uczyły się obsługi nowej broni i walki w szyku. A to wszystko za garść brunatnego proszku, pomyślał, dotykając pękatej sakiewki w kieszeni. Proszku, który zmieniał powoli cały świat. Tysięczne jego potencje wystarczały, by ożywić pochylonych nad grobem starców; krople czystej esencji dawały niepojęte do końca moce. Czuł to w swojej głowie, czuł, jak się tam rozsiada. Od pierwszej chwili, gdy pchany bardziej nudą niż ciekawością oczyścił naftolem próbkę rytualnego zuluskiego zielska zwanego bulwą Buszmena i przefiltrował ekstrakt przez ziemię koltanową, Alka wplotła się w niego nierozerwalnie, już na zawsze otwierając przed nim wszystko, co może się zdarzyć, wszelką potencję i możliwość. Czuł, że nigdy już nie będzie taki sam, i zaczął tęsknić za czasami warszawskiego sklepu, rosyjskiego handlu, wojny na Krymie, za całym tym światem Rzeckiego, który miał odejść zdmuchnięty brązowawym pyłem, za który ludzie będą się zabijać, pyłem, który w proch obróci brytyjskie imperium, który drapać będzie w gardło możnych tego świata. Zamieni władców w sługusów trybów wymiany, półdzikich uczyni władcami Alki i nawet I.H.W. – bo tak go nazwą – nie będzie mógł wydrzeć im tajemnicy jej hodowli. Kto ich zatrzyma, pomyślał, rozkładając bardziej jeszcze ręce, aż przyboczni zuluskiego króla przyjrzeli się podejrzliwie, czy nie składa się do ataku, ale on tylko poczuł, jak ręce mu się rozrastają, jak oplata nimi cały glob, i był już dużo 264 | Aleksander Głowacki później. Dłoń nadal trzymał złożoną w mudrę, tym razem pamiętał jednak chwilę, gdy jej się uczył. Pochylił się i srebrnym rysikiem zakreślił Interzonę raz jeszcze na dzisiaj i na zawsze, a przynajmniej do następnego obrotu copisateura. Wysiedli pod brudną kamienicą. Strzępki papieru zasłaniały okna i furkotały w powybijanych szybach drzwi wejściowych. Kret wprowadził Falka na klatkę, ciągnąc go po wyślizganych marmurowych schodach. Gdzieś wyżej, na półpiętrze trzasnęły drzwi i nad balustradą zafurkotała spódnica. — Kurwiszony, zawołajcie mi tu wujaszka! — wrzasnął chłopak i oparł agenta o ścianę. Rany Falka zaczęły się goić – naturalnie, bez udziału Alki. Substancja została już niemal całkowicie wypłukana, tliła się może gdzieś na krańcach świadomości. Światło, w którego stronę bez wahania podąży, gdy tylko ktoś zapewni mu odpowiednio rafinowany alkaloid. Na razie jednak musiał polegać na ludzkich zmysłach zmąconych jeszcze syndromem odstawienia. Posuwał się po schodach w stuporze, obserwując z obojętnością, jak stopy pchane wyuczonym automatyzmem unoszą go stopień po stopniu ku górze. Dawno nie czuł Skrętu, służba Alkaloid | 267 miała dla niego zawsze najlepszy materiał – Alkę będącą niemal idealną esencją bulwy. Alka! Nie mógł na niczym innym skupić myśli, obojętne mu było, że zwymiotował na swoje spodnie, obojętnie zniósł razy jakiejś dziwki, którą przy tym pobrudził; nie zauważył, że dotarli już na piętro, że Kret przeciąga go przez obłażące z farby drzwi i rozgania wychylające się z pokojów kobiety. — Dajcie drogę, kurwiszony! Gdzie wujek rezyduje? W bawialni czy w łaźni siedzi? Z pobliskiego korytarza w ich stronę wyszedł żwawym krokiem, kontrastującym z jego tuszą, wysoki Turek. Wziął Falka pod brodę i zamruczał pod nosem: — Co to się znowu stało? Mamy jakiś problem? On jednak nie mógł odpowiedzieć, nie mógł też skupić się na pospiesznych wyjaśnieniach ulicznika. Pogrążył się w mlecznej sadzawce bez dna. Zapadał się w nią coraz głębiej i jedyną rzeczą, o jakiej jeszcze pamiętał, była Alka. Sytuacja nie rysowała się dobrze. Okazało się, że zuluski kontrwywiad rozpracowywał brytyjską siatkę i na jakiś czas trzeba było zamrozić sieć agentów. Alka najwyższej jakości była w Interzonie zastrzeżona dla wąskiej grupy wybrańców, a zamknięcie kanałów przerzutowych sprawiło, że Dżazus miał ledwie jedną malutką fiolkę cennej substancji – na dodatek nie był to ekstrakt bojowy, lecz dekokt medyczny. Pomogło mu to co prawda wyleczyć rany i złagodzić Skręt, ale potrzebował substancji mocniejszej i w większej ilości. Dżazus proponował dobę odpoczynku. — Jutro uruchomimy inne kontakty i zdobędziemy Alkę. Rozmowa odbywała się przy masażu, gospodarz okazał się bowiem sprawnym masażystą. Alkaloid | 269 — Przesiedzisz u mnie kilka dni, minie Święto Plonów, zuluskie szpicle się uspokoją i będziesz mógł wrócić do zadania. Zresztą Ochocki wyjechał na kilka dni. Podobno spotyka się z Ciołkowskim. Moi agenci twierdzą, że będą dyskutować kwestie wykorzystania korpuskularnych eksplozji do napędzania stacji orbitalnych Ciołkowskiego. Falk mruknął coś pogardliwie, nie wierzył bowiem w te rosyjskie kosmiczne mrzonki. — A wiesz, że my się już kiedyś spotkaliśmy? — zmienił temat Dżazus. — W Kraju Przylądkowym. — To musiało być zaraz po mojej Przemianie — rzucił Falk. — Siedem lat temu. Miałem piętnaście lat. Byłem najmłodszym Przemienionym, który przeżył. — Tak, pamiętam, jak patrzyliśmy z niedowierzaniem, kiedy cię zobaczyliśmy. Byłeś jeszcze dzieckiem. Służyłem wtedy w Armii Otomańskiej, w korpusie, który miał wam pomóc w obronie Kraju Przylądkowego. — Zrobiła się z tego porażka większa niż pod Isandlwana — wspomniał Falk. — Przynajmniej po Kapsztadzie wiedzieliśmy, że bez reform w armii nie da się zatrzymać Zulusów. — W każdym razie — kontynuował Dżazus — widziałem cię podczas walki o brody na Vaalrivier. My zostaliśmy odcięci po drugiej stronie. Dostałem się wtedy do niewoli i chyba ze cztery lata siedziałem w obozie koncentracyjnym. Zulusi przejęli je od was. Nic przyjemnego. — A jak się w końcu znalazłeś w Interzonie? — Cetewayo ogłosił amnestię, gdy zajęli już całą Afrykę, Bliski Wschód i Azję Mniejszą. Wróciłem do Turcji, ale tam porządki robił Kemal Pasza. Nie mogłem patrzeć, jak ten zuluski sługus zamienia mój kraj w satelitę Imperium. Uciekłem przez rosyjską granicę, po separatystycznym pokoju z Zulusami nie była już tak ściśle pilnowana. Falk się skrzywił, bo pod uciskiem dłoni Dżazusa chrupnęło mu w kręgosłupie. 270 | Aleksander Głowacki — W Rosji szalała wtedy ksenofobia rozpętana przez Stołypina. Dokąd miałem wyjechać? Iran, Chiny, Indochiny – wszędzie krwawa wojna. — Na Dalekim Wschodzie udało nam się ich zatrzymać — wtrącił Falk. — Za przyzwoleniem Hermenegauty. Bałtyk był zablokowany, a Skandynawia nie przyjmowała uchodźców. Bałkany – kolejny front. Pozostała mi tylko Interzona. Milczeli chwilę. — Spotkałem już kiedyś kogoś podobnego do ciebie — Dżazus odezwał się niespodziewanie po kilku minutach. — W jakim sensie podobnego? Falk syknął, gdy poczuł, jak masażysta rozgniata bolesny guzek w jego plecach. — To było zaraz po tym, jak dostałem się do niewoli. Popędzili nas do Vaalrivier. Szliśmy cały dzień. Przerażeni nie tym nawet, co nas czeka, tylko tym, co widzieliśmy po drodze. Nie mówię o leżących wzdłuż drogi zwałach trupów w czerwonych mundurach. Przerażała nas obcość zuluskiego imperium. Czuliśmy się, jakbyśmy tonęli w otchłani czarnego lądu. Podróż do trzewi obcości. Byłem w dzikich miejscach, wśród dzikich ludzi, ale to, co zobaczyłem wtedy, przerastało wszystko. Nie było w tym grama dzikości, nie o to chodzi. To, co widzieliśmy, nie mieściło nam się w głowach. Wydawało się tak inne. Zuluscy czarownicy, sposób organizacji wszystkiego. A muszę powiedzieć, że zorganizowane było świetnie. Nie wiem nawet, czy nie lepiej niż u was. Falk się żachnął. — Nie porównuj nas z kolorowymi. — Nie, oczywiście nie ma porównania — powiedział Dżazus przepraszającym tonem. — Nie ma żadnego porównania, bo to są zupełnie obce światy. W każdym razie po kilku godzinach zapędzono nas na rynek. Jak zrozumiałem, mieliśmy wziąć udział w swoistym triumfie. Biegliśmy pędzeni Alkaloid | 271 wąskimi uliczkami, w szpalerze wygrażających nam ludzi. Wypadliśmy na wielki plac pełen zuluskich wojowników, którzy zaczęli nas szturchać drzewcami assagaj i popychać na środek placu. Tam na podwyższeniu siedział jeden człowiek. U jego stóp leżało stado lwic, które pożerały ludzkie szczątki. Pamiętam to do dziś. Widok tych nieszczęśników – a niektórzy z nich jeszcze żyli – w ogóle mnie nie przeraził. Byłem za to skostniały ze strachu, bo ten siedzący na tronie człowiek raz rzucił na mnie okiem. To był zuluski Przemieniony. A ty go w pewien sposób przypominasz. — Mnie nie musisz się bać. — Falk podniósł się i popatrzył Turkowi w twarz. — Ale masz rację. W pewien sposób jestem do nich podobny. Dżazus nie odpowiedział, zawołał tylko służących i kazał przygotować Falkowi kąpiel. Oszczepy i krowy, pomyślał sobie, odchylając się na wózku. Tyle potrafiliśmy od nich przejąć. Nieudolnie namalowane zuluskie motywy przysłaniały mu widok na klatkę, więc znów pochylił się do przodu, zrzucając przy tym leżący na kolanach pled. Z angielskiej wełny, uśmiechnął się pod nosem. Stojąca za nim Nemi bezszelestnie pochyliła się, podniosła koc z ziemi i przykryła mu kolana. Oparł dłonie na poręczy i przyglądał im się chwilę. — Nawet wątrobowe plamy są inne, gdy się je opisze — powiedział. — Może ich pospieszysz. Jeszcze nie wolno ci się przeziębić. — Nie trzeba, już idą. — Wskazał wymalowany świetlik. W dole światła karbidówek rozjaśniły szeroką klatkę. Wielkie cienie wyprzedzały grupę żołnierzy w samodziałowych mundurach z naszytymi na piersi białymi krzyżami Alkaloid | 273 i czerwonymi kepi na głowie, którzy równym krokiem wchodzili po schodach. Z wyższych pięter zza balustrad wychylały się głowy kobiet, ale gdy tylko dostrzegały żuawów śmierci i idące za nimi trzy postacie, chowały się szybko, pozostawiając za sobą szelest spódnic, który splatał się z drżącymi odbiciami zuluskich Przemienionych. — Myślisz, że da radę? — Starszy mężczyzna odwrócił się do Azjatki. — Nikogo innego i tak już nie znajdziemy — powiedziała i popchnęła wózek w stronę złożonej aerodyny Lilienthala. — Nie, poczekaj. — Położył rękę na futerku porastającym wierzch jej dłoni. — Chcę to zobaczyć. Kobieta posłusznie zawróciła w miejscu i znów popchnęła go nad świetlik. — Jak sobie życzysz, Hermenegauto. I.H.W. wyciągnął zza pazuchy miękkiego surduta copisateur i zaczął notować w nim srebrnym rysikiem. — Nie jest za ciemno? — spytała, spoglądając ponad jego ramieniem w stronę ich maszyny latającej. — Już od dawna nie muszę patrzeć na to, co piszę — odpowiedział Wokulski. — Proszę, rozłóż tylko ślizgawiec – wrócę sam, a ty zajmij się naszym mieszańcem. I nie martw się na zapas, dam sobie radę. Napiszę nam obojgu dobry powrót do domu. — Nie martwię się. Czułam, że zbliża się burza i wzięłam Sturmflügel-Modell. Odeszła kilka kroków i jednym mocnym pociągnięciem rozłożyła ażurowy kształt. Okrążyła maszynę, Wokulski widział teraz tylko jej sylwetkę przesłoniętą błonkowatą materią rozpiętą między żebrami szkieletu. Zobaczył, jak podnosi głowę i otwiera usta, starając się przekrzyczeć narastający wiatr. — Dokąd mam go zabrać? — dobiegł go jej głos. 274 | Aleksander Głowacki — Do Stanisława. On go wyśle dalej. Starzec patrzył, jak pojazd znika w ciemności. — Zawsze oddajemy się powietrzu — szepnął do siebie — bo w powietrzu Alka jeszcze nie ma władzy. Leżał zanurzony w stygnącej wodzie i przyglądał się, jak świt wyostrza cienie na ścianie. Skończył właśnie czytać artykuł Koniec mrzonek o przesyłaniu elektryczności, który autor konkludował następującym akapitem: Alkaloid | 277 Falk odłożył gazetę. Cieniutkie języczki pary ciągnęły się po podłodze w stronę szpary pod drzwiami. Uniósł się nieco i sięgnął po kubek dekoktu z Alki. Wzdrygnął się, czując zimne powietrze na wilgotnej skórze, pociągnął szybko łyk korzennego napoju i zanurzył się znowu. Bijący spod drzwi poblask przez chwilę zamigotał, jakby ktoś przeciął snop światła, ale Falk nie usłyszał żadnych kroków, za to delikatnym rozmyciem krawędzi percepcji wkradło się w jego głowę dziwne, duszące uczucie. Zanurzył się jeszcze głębiej, nad powierzchnią wody zostawił tylko nos i oczy. Snop światła poszerzył się nieznacznie, ale nagle na korytarzu zabębniły czyjeś kroki, drzwi znów się przymknęły ledwie na kilka chwil i otworzyły z powrotem na oścież. Do pokoju wpadł Dżazus, wrzeszcząc na całe gardło: — Ktoś się wkradł do burdelu... Widziałem, jak tu zagląda, ale nie ma go... Jeszcze chwilę temu tu stał, uchylił drzwi... Nie dokończył. Falk zobaczył z żabiej perspektywy, jak Dżazus w połowie ruchu urywa nagle, pchnięty olbrzymią siłą uderza w ścianę naprzeciwko Falka, rozbija głowę o terakotowe płytki i ciągnąc za sobą smugę czerwieni, osuwa się na ziemię. Falk delikatnie zanurzył się do końca, rozgarniając kłęby piany tak, by przez cienką warstwę wody dalej obserwować wejście. Do pokoju wsunął się wysoki, szczupły czarnoskóry, mimo panującego zimna ubrany w skąpą przepaskę wyszywaną w zielone i żółte romby. Nad brwiami miał kilka wypukłości, jakby skórę wypychały małe, regularne kamyki. Wślizgnął się do pokoju i zmrużonymi oczami lustrował pomieszczenie. Przemieniony, poznał natychmiast Falk. Przez chwilę był bezpieczny, czarnoskóry używał bowiem Podwizji. Jednak wcześniej czy później domyśli się, że szukany przez niego człowiek kryje się w cieplnym cieniu wielkiej marmurowej wanny. Musiał wykombinować coś, co dałoby 278 | Aleksander Głowacki mu choć małą szansę, kilka sekund zwłoki, w ciągu których dostałby się do okna. Drgnął bezwiednie, a drobne falki na powierzchni wody przyciągnęły natychmiast uwagę Zulusa. Widział, jak rozmyty, czarny cień zbliża się do wanny – miał jeszcze przed sobą dobrych kilka metrów, lecz Falk poczuł, jak tamten nabiera prędkości, wyrwał się więc gwałtownym ruchem w górę. Pierwszym zwodem skutecznie zbił napastnika z tropu – zamiast bowiem rzucić się do drzwi czy do okna, cofnął się w róg, skąd teoretycznie nie było ucieczki. Widząc to, Przemieniony bez żadnych już środków ostrożności przyspieszył, mierząc w Falka włócznią assagaj. Falk musiał zdążyć – tamten z każdym tupnięciem wydłużał krok, wystarczą mu cztery skoki! Pierwsze łupnięcie – agent przysiadł w rozkroku na biegnących kilkanaście centymetrów nad ziemią rurach z ciepłym powietrzem, prawą ręką sięgnął... – drugie łupnięcie – ... i przeważył w swoją stronę wannę pełną wody. Miał za mało siły, by unieść ją bez pomocy Alki, ale pamiętał, że gdy do niej wchodził... – trzecie łupnięcie – ... przechyliła się na skróconej nóżce. Pchnął ją więc teraz w dół... Zamiast czwartego łupnięcia po łazience rozniósł się huk przewracającej się wanny i chlupot przelewającej się wody, która fontanną zbiła z nóg szarżującego Przemienionego. Falk zaś, odbijając się z wilgotnej krawędzi, wyskoczył saltem nad ostrzem wycelowanym w swoją pierś i wylądował tak, by znaleźć się za napastnikiem. Ten jednak przeturlał się po podłodze i zablokował drogę ucieczki. Van Breyun nie zdążył się uchylić, gdy czarnoskóry wyprowadził cios na szyję. Wbił mu trzy zagięte palce pod żuchwę, uniósł go bez wysiłku i rzucił nim o ścianę. Falk usiłował się obrócić, wylądował prawie pionowo, lecz poślizgnął się na kałuży wody i upadł, uderzając głową o krawędź wywróconej wanny. Świat rozbłysnął błękitnym światłem, które natychmiast zniknęło – w jego powidokach zobaczył, Alkaloid | 279 jak tuż nad głową przechodzi mu ostrze assagaj. Jej czubek ociekał mazistą, brunatną substancją. Kątem oka dostrzegł, jak Przemieniony cofa gwałtownie uzbrojone ramię i bierze zamach do następnego ciosu. Zwalczające się przyspieszenia oderwały z ostrza kroplę trucizny. Brązowa substancja nieodwołalnie zbliżała się do twarzy Falka. Sięgnął za siebie i – nie czując, jak wyszczerbione porcelanowe brzegi rozbitego dzbana tną mu palce – rzucił skorupą. Nie dowierzając jeszcze, że uniknie trucizny, patrzył, jak odłamek uderza kroplę kilkanaście centymetrów nad jego twarzą, ciecz zaś odbija się i z cichym cmoknięciem ląduje na twarzy Przemienionego. Rozległ się skowyt. W miejscu, gdzie padła kropla, skóra Przemienionego zaczęła się błyskawicznie rozpuszczać, a on sam, rycząc jak ranione zwierzę, wybiegł na korytarz i zatrzasnął za sobą drzwi. Falk ruszył za nim, ale nim zdążył dobiec do drzwi, otworzyły się one znowu i do łazienki wbiegła Hyitka. — Wreszcie cię znalazłam! I to całkiem nagiego — dodała, mierząc go spojrzeniem od góry do dołu. Wytrzymał jej wzrok, oparł ręce na biodrach i wygiął się nieco do tyłu, prezentując się w całej okazałości. Zaraz jednak poczuł w ustach słony smak bólu i skulił się, sięgając rękami do podłogi. — Nie ma czasu, on zbyt dobrze zna tę truciznę, zaraz przestawi metabolizm i ją usunie — powiedziała, uprzedzając cisnące mu się na usta pytania. — A wtedy tu wróci. Lepiej to załóż. — Rzuciła mu ubranie. Zaczął naciągać spodnie. — Znowu się spotykamy. Zaplątał się w nogawkę i niemal przewrócił. Chciała go podtrzymać, ale uchylił się od jej dotyku i szybko dokończył się ubierać. 280 | Aleksander Głowacki — Nie wiem, czego ode mnie chcesz, ale myślę, że bierzesz mnie za kogoś innego — powiedział szorstkim tonem, dopinając guziki. — Czyż nie tak jak wszyscy – wszyscy, których znasz, którym ufasz, biorą cię za kogoś innego? — Pochyliła się nad nim i spojrzała mu prosto w oczy. — Jest ich jeszcze dwóch – jeden czeka na dole, drugi przeszukuje pokoje. Musimy się dostać na dach. Zanim skończyła zdanie, odchyliła grube, zakurzone kotary i zaczęła się siłować z wypaczonymi oknami. Pomógł jej, i rozdzierający trzask poniósł się po pokoju. Zaległa cisza, ale zaraz przerwał ją rytmiczny odgłos skrzypiących stopni. — Któryś nas usłyszał, pomóż mi. Wygięła się w tył. Falk, przytrzymując ją za uda, poczuł, jak pod jej gładką skórą pracują mięśnie. Wyjęła zza pazuchy małe urządzenie, wyprostowała przed sobą ręce, wymierzyła w niebo i zwolniła spust. Grawerowana, czarna kotwiczka wzbiła się prosto nad jej głowę, z cichym poszumem ciągnąc shigarową linkę. — Złap mnie w pasie — powiedziała do Falka, gdy usłyszeli stukot metalu o blaszany dach. Mechanizm uniósł ich i już tylko obserwowali, jak do pokoju wbiega inny Przemieniony, niższy niż tamten, z którym dopiero co rozprawił się Falk. — Skąd się tu wzięłaś? — spytał. — Zachowaj oddech na później. Zulusi nie zostawią nas w spokoju. Na dachu mam ślizgawiec. Jeśli uda nam się tam dostać, będziemy mieć spokój na kilka godzin. W miarę jak się unosili, napędzająca trahetor sprężyna nadawała im coraz większą prędkość. Falk poczuł, jak jego ręce osuwają się z kibici Hyitki i by nie odpaść od niej, przycisnął ją mocniej do siebie. Spojrzała mu w oczy. — Będziemy musieli się rozdzielić. Alkaloid | 281 — Masz może Alkę? Długo bez niej nie pociągnę — odpowiedział. — Nie. Nie taką, jakiej potrzebujesz. Ale znam kogoś, kogo powinieneś odwiedzić. Przy krawędzi dachu odbili się nogami od ściany i miękkim wahadłem przerzucili się nad rynną. Na górze czekała niespodzianka: drogę odwrotu odcinało im ośmiu żuawów. Ustawili się w strzeleckiej pozycji. Celowali w Falka, całkowicie zaś ignorowali kobietę. Agent uśmiechnął się pod nosem. Ośmiu strzelców nie zdoła zatrzymać Przemienionego, nawet jeśli, tak jak ci, wyposażeni są w karabiny maszynowe. Do Uniku nie potrzebował Alki. Zaczął lekko biec w ich stronę, a gdy padły pierwsze strzały, powtarzał sobie, co mówił jego instruktor: — Kula jest głupia. Mądry jest człowiek, który jej używa, ale gdy tylko naciśnie spust, nie ma już nad nią kontroli. Ty jako cel masz kontrolę do końca. Wystarczy się skupić, a żadna kula cię nie dosięgnie. Kiedy znalazł się przy strzelcach, pomyślał, że instruktor byłby z niego zadowolony. Po zabiciu ostatniego żołnierza odwrócił się do Hyitki. — Żaden nawet nie próbował uciekać. To jacyś głupcy. — To byli żuawi śmierci. Przysięgli nigdy się nie wycofywać. I lepiej tyle nie gadaj, za chwilę będą tu Przemienieni. Ich nie złapiesz na kilka prostych uników. Pobiegli w stronę aerodyny. Zanim na dach dostali się Zulusi, oni już unosili się w powietrzu. — Zaraz się rozdzielimy. — Hyitka wsunęła mu w dłoń bilet wizytowy. — Idź pod ten adres. Stanisław ci pomoże. Powiesz, że przysyła cię Nemi. — Wchodzisz, ale powoli, powoli, żeby nie naruszyć, stań tam najlepiej. Falk oparł się o framugę, rozejrzał w poszukiwaniu źródła głosu, ale nie mógł go nigdzie dojrzeć. Małe wejście nie zapowiadało ciągnącej się za nimi wielkiej, fabrycznej hali, oświetlonej kiedyś rzędami gazowych lamp. Teraz źródłem światła były małe kaganki porozstawiane przy kratownicach podtrzymujących żelazne dźwigary. Falk wsunął się głębiej, cały czas niemal przylepiony do ściany, przytulił policzek do framugi, nasłuchując odgłosów pogoni, lecz Przemieniony najwyraźniej dał się złapać na jego fortel. Wyprostował się i ruszył w stronę głosu. — A teraz dwa kroki w lewo, nie mogę podejść, spiąłem się z copisateurem, ale wejdź, miałeś przyjść trochę wcześniej, kłopoty, na razie może nie odpowiadaj, ja nie wiem, rzadko ktoś Alkaloid | 283 mnie odwiedza, nie wiem, jak to by wpłynęło na copisateur, i teraz do przodu, między tymi dwoma galwanizatorami. Falk szedł, kierując się wskazówkami niewidzialnego przewodnika. Sięgnął znów do Synestezji, zupełnie bezwiednie, raczej odruchowo niż świadomie, nie mógł się spodziewać, że jakaś moc wróci bez Alki. Ku swemu zdziwieniu odczuł, jak na granicach percepcji dopada go znajome rozmycie i choć trwało krótką chwilę, głos mężczyzny, zapraszającego go do środka, pojawił się przed nim wielką kolumną fioletowego światła, która przysłoniła całe wnętrze. Zachwiał się i potknął o stertę żelastwa zagradzającego mu dalszą drogę. — W sumie tak, nie ma to większej wartości, nie więcej niż materiał, na którym to zrobiłem, tak właśnie jest, rozumiesz, powtarzalność, miękka realizacja, nie twarda, nie dzieło, nie Czysta Forma, nie Logos, ale powtarzalność, seryjność, copisateury. Zatoczył się kilka kroków do tyłu, a mężczyzna nie przestawał mówić. — Rozumiesz, to jest takie miękkie właśnie, wyczerpane, rozumiesz. Nie ma władzy, rozpracowałem ją, nie ma, teraz możesz iść dalej. Coś zachrzęściło mu pod stopami. — Właśnie teraz przeszedłeś po skopizowanym Ochockim, zamówił u mnie swój portret i brakowało czegoś, rozumiesz, copisateur, no wszystkie są takie same, wciąż się powtarzają, przychodzą tu tabunami, do Firmy Portretowej. I jeszcze kawałek do przodu. Falk spojrzał pod nogi i zobaczył, że idzie po kwadratowych obiektach, które wyglądały jak gobeliny utkane ze sztywnych, igielitowych rurek, lecz gdy przyjrzał im się bliżej, zrozumiał, że prawie każda zrobiona jest z czego innego – kolorowy splot nie układał się jednak w odczytywalne wzory. Wyprostował się i rozejrzał. To, co w ciemnościach zdawało się zwałowiskami gruzu, zmieniło się w jednej chwili – jakby Alkaloid | 285 znów mógł się posługiwać bez ograniczeń Adaptacją – w trójwymiarowe obiekty splecione z przenikających się nawzajem wypustek wykonanych z różnych materiałów. Widział w świetle kaganków, że były tam węgiel, rdzewiejąca stal, bakelit, pomarańczowy lorkon, drewno. Coś przyciągnęło jego uwagę. Przykucnął i spojrzał pod światło. Wyrastające z poustawianych równolegle płaszczyzn wyrostki splatały się w przestrzenne kopie ludzkich twarzy – całe pomieszczenie było nimi zasłane, stały spiętrzone i trudno było uwierzyć w siłę, która wbrew grawitacji trzymała je razem w przeładowanych stertach. Kilka następnych kroków odsłoniło przed nim rozległe podium, wysokie na kilkanaście centymetrów i wyłożone płachtami orawaru. Pośrodku klęczał dość wysoki mężczyzna opierający dłonie na copisateurze. Odwrócił się do Falka. Głęboko osadzone oczy otoczone grubymi, zrośniętymi brwiami świdrowały go z nieznośnym skupieniem. Uniósł rondo kapelusza i nadął starannie wygolone policzki. — Dostałem tę kartę wizytową od Nemi. Falk zrobił krok w stronę mężczyzny, wyciągając wizytówkę z kieszeni. — Stanisław Ignacy Witkiewicz — przedstawił się gospodarz. — Witkacy. Właściwie Witkacy XIII — wybuchnął nieprzyjemnym śmiechem. — Ogarnę jeszcze to zamówienie i już się panem zajmuję. Łokciem wskazał gościowi kąt, w którym stały dziwne lampy wypełnione ciągiem żarzących się kul. Falk zafascynowany, obserwował, jak unoszą się i opadają w rytm muzyki sączącej się z optycznego patefonu. — Neomodernistyczne bufony, wie pan, oni wszyscy chcą mieć swój portret, jakby było coś w tych utwardzonych bulwą słowiańskich gębach. Ale to się świetnie składa — przestawił kilka pokręteł na panelu copisateura — w mojej metafizyce wyczerpania właśnie takiej realizacji szukam. A co pan o tym myśli? 286 | Aleksander Głowacki — Ja zajmuję się raczej handlem. Falk rozsiadł się na wygniecionym fotelu. Dziwnym trafem czuł się w tym wnętrzu zupełnie bezpieczny, oddalony od wszystkiego, co pozostawił za sobą. Wydarzenia ostatniej doby rozwlekły się na setkach niedokończonych portretów. Oparł się wygodniej. — I przychodzę w sprawach handlowych — dodał. — I nie ma tu żadnej sprzeczności! Tak zwana sztuka jest co najwyżej obiektem, musi zostać umieszczona w nowoczesnych strumieniach przepływu dóbr i informacji i dopiero wtedy zredukowana, zmiękczona, nabiera odpowiedniego dystansu, kreacyjnej intensywności. — Witkacy podniósł się wreszcie z klęczek. — Świetnie pan zadziałał z portretem Ochoja, świetnie naprawdę, pozwolę sobie dopisać tam, tuż obok „Alka i dwa piffka – Falk”. Pozwolisz, że się tak będę zwracał? Czego się napijesz – może kumysu? — Długo znasz Nemi? — spytał Falk. — Od kilku lat, od czasu zlecenia I.H.W. — Witkacy się skrzywił. — Znasz Hermenegautę? Falk się nachylił, trącając dłonią brudną szklankę. Grube denko zahuczało na niskim stoliku, ale naczynie się nie przewróciło. — Lepiej niż kiedykolwiek chciałbym poznać. Mógłbym napisać o nim książkę. — Przerwał na chwilę. — Choć pewnie każdy mógłby napisać o nim jakąś książkę. Ty pewnie też. — Ja mam raczej ograniczone słownictwo... — Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Falk ze zdziwieniem nie potrafił skontrować tego pomysłu. Zastanawiał się – myśli podążyły dziwnymi ścieżkami, jakby słowa Witkiewicza otwierały od dawna zamknięte obszary. — Ten bandyta Grenet nie używa więcej niż trzech tysięcy słów, myślę, że nawet Zaszyci znają ich więcej. Alkaloid | 287 Witkacy parsknął śmiechem i zawiesił głos, jakby spodziewał się riposty, ale Falk nie chciał się wdawać w dyskusje na temat słownictwa Przemienionych. — Nadzieja polskiej literatury eksploruje środowisko podrzędnych handlarzy Alką i dorożkarzy — ciągnął Witkacy. — Zresztą wielce udanie, trzeba powiedzieć. Nie masz się co krygować. Dziś wszyscy piszą. Cała nasza populacja żyje w histerycznym napięciu, jakimś fizjologicznym wyrzygu słów, jakbyśmy chcieli przyspieszyć ostateczne i nieuniknione wyczerpanie. — Mimo wszystko nie ciągnie mnie to — odrzekł Falk. — Ja nawet nie czytuję książek. Wszystko, co wiem, zostało mi przekazane — wyznał i zaraz się przeląkł, że Witkacy odczyta z tego więcej, niż on chciał powiedzieć. — Wracając do Hermenegauty...? — Hermenegauta... — Witkacy odwrócił się z wysoką szklanką wypełnioną pienistym, mlecznym płynem. — Hermenegauta jest jak alkaloid. Nigdy go za wiele. Nigdy też nie przestajesz żałować, że go zażyłeś. Nie za dużo mówię? — Nie. Już dawno nie czułem się tak... na miejscu — odpowiedział Falk i sięgnął po napój. — Skoro już o tym rozmawiamy... Masz trochę Alki? — zapytał i zrozumiał, co go tak uspokajało. Cała pracownia była przesiąknięta aromatem mocnego, bliskiego doskonałości ekstraktu. — Albo nie, za chwilę, teraz lepiej powiedz mi coś o swoich portretach. Pociągnął duży łyk, umieścił go w wydętym policzku i wstrzyknął do ust przez zaciśnięte zęby. Mleko spieniło się jeszcze bardziej. Przypomniało mu smak dzieciństwa, w ustach zrobiło się gorzko, poczuł mdlące uczucie rozlewające się w nogach, poczucie wielkiego wstydu. Wypluł płyn na podłogę. — Przepraszam. 288 | Aleksander Głowacki — To ja przepraszam, nie wszyscy przepadają za napitkami Koloredów. — Witkacy sięgnął po szklankę Falka. — Zostaw, wyschnie, wygląda dobrze, tak, bardzo dobrze. Zrobił kilka kroków i gwałtownym ruchem rozrzucił jeden z piętrzących się stosów. — Gdzieś to miałem, te portrety, trzeba się z czegoś utrzymywać. To taka koncepcja, różni tu przychodzą, ja się staram ich odtworzyć w miarę wiernie, później odtwarzam, powielam. Mam tu copisateur – nie jest dokładnie taki jak to, czego używa się na co dzień. Jest dostrojony do mnie, nie wnikam, nie będę ci opowiadać wszystkiego. Dostałem go od Hermenegauty. Trochę na zasadzie testowania moich granic. Później już nigdy nie byłem sobą. Wyszczerzył zęby w nienaturalnym uśmiechu, jakby opowiedział świetny dowcip. — Kiedy tamta historia się skończyła, długo nie wiedziałem, co robić, aż w końcu po prostu usiadłem i stworzyłem pierwszy portret. — Wskazał copisateur. — Przekłada to, co widzę – ludzkie twarze, na, no, szablon, tak, coś, co da się później odtwarzać, tam jest druga maszyna, wziąłem wtedy trzy ampułki, było dość intensywnie, nie kontrolowałem Surżu, no, w każdym razie wystarczy wsunąć w nią to, co wyszło z copisateura, i rzucić trochę materiału, biorę, co wpadnie mi w ręce, to jest taki szablon, i powtarzam, powielam, to właściwie cały mój udział, nie, nie ma mowy o kreacji — coraz szybciej przerzucał prostokąty — zredukowałem się do minimum, tu chodzi o powtarzalność, rozumiesz, to jest coś jak jazz, coś, co podnieca panie z towarzystwa. Muszę się z czegoś utrzymywać. Alka... No właśnie, jest gdzieś tutaj. — Kilka ostatnich prostokątów rzucił z taką siłą, że rozprysły się o ścianę. — Mogę je powtórzyć, mogę je sprzedać połamane, nie, to chyba nie ta kupka. — Odwrócił się i zaczął przerzucać rzeczy w szafie. — Zazwyczaj wszystko jest poukładane, jestem bardzo pedantyczny, tylko te ciągi, wtedy się wszystko psuje. Alkaloid | 289 Czerwony potwór na horyzoncie. Nie ma jej tutaj! — Trzasnął ze złością drzwiczkami ostatniej szafki. — Ale to żaden problem. Podejdziesz do Hermenegauty, na pewno ci da. — Do Hermenegauty... — Falk się uśmiechnął. — Jak to sobie wyobrażasz, że podam mu swój bilet wizytowy, a on mnie przyjmie w pierwszej kolejności? — Nie, nie — odpowiedział Witkacy. — On nie ma służby. Po prostu udasz się na Wolborską czterdzieści, wejdziesz do domu i go poprosisz. — Tak po prostu, mówisz. Przejdę przez jego ochronę, przedrę się przez sekretarzy i bez problemu spotkam się z jednym z najpotężniejszych ludzi na naszej planecie. — On nie ma ochrony. Falk popatrzył z niedowierzaniem. — To niemożliwe. — Po co mu ochrona? — zdziwił się z kolei Witkacy. — A gdyby ktoś chciał go zabić? — Wokulskiego? Czemu ktoś miałby chcieć go zabić? To tak, jakby chcieć zabić Boga. Nikt się nie odważy. — A gdyby zjawił się ktoś, kto nie uważa go za Boga? — W Interzonie? — W głosie Witkacego wyczuł prawdziwe zdumienie. To nie była gra mająca na celu wpędzenie go w pułapkę. — W Interzonie nikt taki pojawić się nie ma prawa. Gdyby można było go po prostu zabić, zrobiłbym to własnoręcznie już dawno temu. — Jaki to był adres, mówiłeś? — zapytał Falk. Mgła kładła się po ulicy fioletowym tumanem, kolorowym drogowskazem wiodącym wprost do domu Hermenegauty. W tym współodczuwaniu kolorów i kształtów było coś więcej niż wyuczona na treningach Przemiany Synestezja. Dźwięki przejeżdżających dorożek rezonowały, boleśnie ogniskując się w niski, przygnębiający tunel, w nieunikniony sposób kierujący go w jednym kierunku. Gdy rozkładał ręce i próbował wyjść z wytworzonej przez nie ścieżki, czuł, jak na opuszkach palców drży wibrujące powietrze, tym silniej, im mocniej napierał na ściany tego korytarza otaczających go odgłosów. Nawet zapach prowadził go nieomylnie prosto w stronę willi Hermenegauty. Próbował przeanalizować, skąd biorą się te doznania, ale Rachunek Cerebryczny go zawodził. Nie potrafił się skupić nawet na wstępnej obróbce danych, a wyniki nieustannie objawiały się w postaci słownej sałaty, Alkaloid | 291 schizofazji doświadczeń mijającego dnia, tak jakby wszystko to, co działo się w jego życiu wcześniej, zostało zapomniane, jakby cała zdobyta przez niego wiedza i umiejętności odeszły w niepamięć, zastąpione kalejdoskopem niespodziewanych doświadczeń, które spadły na niego od momentu, gdy przekroczył granicę Interzony. Muszę wyczuwać Alkę, przekonywał się i natychmiast, gdy o niej pomyślał, poczuł Skręt ściskający mu kręgosłup, choć jednocześnie u podstawy czaszki otwierała mu się przestrzeń, o której istnieniu nie pamiętał, czy wręcz może nigdy nie wiedział. Chwycił płaszcz pod kołnierzem, zaraz za Skrętem nadeszło bowiem przenikliwe zimno. Szczelne opatulenie się nic jednak nie dało, nawet przyspieszenie kroku nie mogło rozgrzać ziębnącego ciała. Powoli zaczynał przygotowywać się do walki z ochroną starca – w zapewnienia Witkacego o tym, że Hermenegauta mieszka sam, nie wierzył ani na jotę. Kopizarz raczej nie kłamał, ale zdaniem Falka po prostu nie znał całej prawdy. W tym domu musiała być ochrona, ale Falk czuł, że z łatwością da sobie z nią radę. Gdy dotarł pod wskazany adres, kilka razy musiał sprawdzić, czy rzeczywiście trafił we właściwe miejsce. Choć nad drzwiami wejściowymi wisiał numer 40, Falk przyglądał się tabliczce uważnie, jakby chciał się upewnić, czy przypadkiem nie odpadła z niej jakaś cyfra. Niewielki, parterowy budynek pogrążony był w ciemności. Tylko na mansardowej powiece paliło się zimne, gazowe światło. Malutka parcela tonęła w mroku, lecz blask padający z sąsiednich posesji rozświetlał żwirową ścieżkę prowadzącą pod drzwi wejściowe, przed którymi cumował lżejszy od powietrza geist. Przy bramie nie dostrzegł stróżówki, po posiadłości nie biegały psy. Miejsce wydawało się całkowicie niestrzeżone, gdyby nie pojedyncze światła na poddaszu, powiedzieć by można, że wręcz opuszczone. Sam budynek był niepozorny, 292 | Aleksander Głowacki fasada wymagała remontu, a rośliny krzewiące się dziko w ogrodzie prosiły się o ogrodnika. Szczegóły nie przystawały do wyobrażeń Falka. Przystanął, by przyjrzeć się swoim emocjom, szukając w najbardziej prymarnej percepcji podpowiedzi, które pomogłyby w rozwiązaniu stojącej przed nim zagadki. Bez Alki wdrukowane umiejętności były jednak bezużyteczne i samo sięgnięcie do tej części osobowości pogłębiło tylko głód alkaloidu. Tłumiąc złe przeczucia, nieracjonalnie i bezmyślnie, nie zważając na potencjalne niebezpieczeństwa, podciągnął się i przeskoczył przez płot. Żelazne ogrodzenie nie było nawet zwieńczone ostrymi szpikulcami, a kute żelazne liście wręcz ułatwiały wspinaczkę. Bezszelestnie podkradł się na tył domu. Bez trudu znalazł piwniczne okienko – ku jego zdziwieniu nie było zamknięte, może dlatego że jego szerokość nie przekraczała półtorej piędzi. Oparł się plecami o ścianę i przez chwilę próbował, wyszukując niebezpieczeństwo, wzbudzić w sobie stan Czujności, ale nawet ta podstawowa umiejętność przychodziła mu teraz z trudem. Przeczesał tylko kilkanaście najbliższych metrów i nie wyczuł nikogo prócz jednej nieruchomej, zapewne siedzącej postaci, kilka metrów nad poziomem gruntu. Zapamiętał sobie jej położenie, uruchomił Uwagę i skupił ją na mieszkańcu domu. W ten sposób mógł kontrolować jego ruchy, nie odrywając się od swoich czynności. Sprawnie zdjął ubranie, pozostał tylko w trykocie i po kilku rozciągających ćwiczeniach zaczął się powoli przeciskać przez okienko. Gdy jego ciało układało się w skomplikowany kształt, który miał pozwolić mu wślizgnąć się do piwnicy, zrobił krótką Analizę. Nieodmiennie wszystkie warianty kazały wietrzyć pułapkę, z drugiej jednak strony zwrotne fakty nie pozostawiały wyboru. Skręt posunął się już tak daleko, że wkrótce nie tylko nie mógłby marzyć o wykonaniu zadania, ale nawet o powrocie do Anglii bez jego wykonania. Tak naprawdę Alkaloid | 293 wiedział, że bez Alki pozostało mu zaledwie kilkanaście godzin życia, i choć wciąż był w świetnej formie, to nie dawał się temu zwieść. Odstawienie Alki kończyło się zawsze fatalnie, a jego objawy, gdy alkaloid zostanie całkowicie wypłukany z krwi, rozwiną się piorunująco. Nie mogły zmienić tego substytuty, którymi raczył się do tej pory – tak naprawdę ich działanie polegało tylko i wyłącznie na tym, że stanowiły pożywkę dla komórkowych organelli rozkładających Alkę, na pewien czas wyłączając je z przetwarzania czystego alkaloidu, który wciąż krążył w jego krwi. Najtrudniej poszło z klatką piersiową, ale po odpowiednim złożeniu żeber udało mu się przecisnąć. Miękko zamortyzował upadek i w kilka chwil przywrócił kościom właściwe miejsce. Mieszkaniec domu nadal nie dawał znaku życia. Falk powoli przeszedł na Podwizję i rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym się znalazł. Na półkach po sam sufit piętrzyły się tysiące tabletów copisateura. Poszukał wzrokiem wyjścia i w tej samej sekundzie mieszkaniec posesji zamigotał w jego Uwadze, zniknął z miejsca, w którym siedział, i pojawił się przed nim. Van Breyun zaklął z cicha – dał się złapać na skrytą Bilokację. Odruchowo przyjął postawę obronną, lecz mężczyzna nie poruszył się, skrzypnęły tylko wielkie mimośrodowe koła parowego wózka, na którym siedział. Pyknął cicho palnik lampy i w jej świetle Falk zobaczył Hermenegautę Wokulskiego. Starzec uniósł głowę i popatrzył mu w oczy. — Skąd pochodzisz, Falk? — Padło spokojne pytanie. Jednocześnie Wokulski automatycznym ruchem zapisał coś na tablecie copisateura. — Z Oranji, proszę pana — odpowiedział Falk po sekundzie zawahania. Jego ciało się napięło, gotowe do ataku, ale jakaś cząstka w przebłysku niezrozumiałego wglądu postanowiła odegrać tę krótką scenkę. 294 | Aleksander Głowacki — Wiem. Urodziłeś się tam. — Tak. — Gdzie dokładnie? — W okolicach Odendaalsrus — odparł Falk i przypomniał sobie swoją matkę, swój największy sekret. — Daleko od rzeki? — Vaalrivier? — Tak. — Jakieś dwadzieścia mil. — Byłem tam kiedyś, nad rzeką... — Wokulski odwrócił wzrok od Falka, przerwał nawet na chwilę notowanie na copisateurze — ... jest tam takie miejsce... Sam nie wiem, hodowla kwiatów? Teraz wszystko zarosło, ale nadal: jedziesz, a kwiaty ciągną się co najmniej pięć mil, jakbyś znalazł raj na ziemi. Raj gardenii. Wokulski poprawił opadający pled. — Zastanawiałeś się kiedyś, jak to jest móc robić wszystko?! Bez żadnych ograniczeń, bez zważania na opinię innych. Wszystko, dosłownie wszystko! — Popukał w tabliczkę. — Wszystko, co przyjdzie ci do głowy, staje się rzeczywistością. Opuścił ciężko głowę. Wyglądało, jakby zasnął. Gdy umilkł głos Hermenegauty, w Falku jakby coś pękło, a kontrolę przejęło spięte do walki ciało. Rzucił się w stronę wózka, środkowy palec ułożył na wskazującym i serdecznym, odbił się lekko i poszybował wyprężony jak struna, celując w szyję Wokulskiego. W locie poczuł, jak ktoś celnym uderzeniem stopy wybija go z jego trajektorii. Opadł na ugięte nogi, odwrócił się i zobaczył, że naprzeciw niego ląduje Nemi. Kolejne przeoczenie Uwagi. Nemi miała oczywistą przewagę – już dwa razy widziała go w walce. Falk przypominał sobie, jak zbudowane jest jej ciało i na tej podstawie spekulował, jaki styl walki preferuje. Alkaloid | 295 Zaczęła powoli, rozważnie pracując środkiem ciężkości, delikatnym bujaniem unikała krótkich, zwiadowczych uderzeń Falka. Walczyła, trzymając w obu rękach wirujące tęczowymi ostrzami dyski, odmianę żyronoży. Falk sięgnął po nawinięty na nadgarstek shigarowy krępulec. Zwiększył tempo. Niemal się roześmiał, widząc, jak Nemi zmienia swój rytm pod jego dyktando. Hyitka stawiała stopy tam, gdzie kazał, okrężnymi ruchami zaganiał ją w upatrzone miejsca. Musiał jednak oddać jej honor – choć nie umiała walczyć o taktyczną przewagę, jej bloki, parowania i finty były doskonałe. Na razie żadne ze smagnięć krępulcem nie dosięgło celu. Inna sprawa, że używał go bardziej po to, by wyczuć słabość w zastawie Nemi, niż by ją naprawdę zranić. Przez chwilę poczuł, że gubi kontrolę, kobieta wysunęła się z wyznaczonego jej ostatnimi trzema sekwencjami trójkąta podłogi, ale natychmiast popełniła błąd – nie skorzystała z uzyskanej przewagi i posłusznie wróciła w klin zakreślony przez ścianę i zasięg jego ramion. Wokulski przyglądał się temu beznamiętnie, nawet kilka razy ziewnął. Skupiał się raczej na trzymanej przed sobą tabliczce niż na walce, której wynik miał przesądzić o jego życiu. Falk postanowił nie tracić więcej sił. Gdzieś w tym domu czeka na niego Alka, a nawet jeśli starzec nie trzyma tu zapasów, znajdzie się sposób, żeby zmusić go do mówienia. Zaczął morderczy młynek nogami i somersaultami wymierzył prosto w głowę Nemi. Ta jednak, zamiast kontynuować swoje uniki, nagle utwardziła krok, rozciągnęła się od stóp do czubków palców dłoni i uginając lekko kolana, przyjęła jego cios. Falk przeniósł balans w stopy, utwardził nogi, ściągnął kręgosłup bliżej miednicy i skupił całą swoją siłę w połączonych palcach stóp, celując nimi kilka centymetrów pod kość gnykową. Tego ciosu nie dało się uniknąć, jednak zanim dosięgnął celu, Wokulski pstryknął palcami i powiedział cicho: — Kau Yi Chau. Alkaloid | 297 Uruchomił tym samym polecenia zakodowane lata temu w organizmie Falka przez Pei Weia. Agent poczuł, jak w locie rozluźniają mu się mięśnie. Upadł, a Nemi natychmiast skoczyła – ostrza żyronoży przycisnęła mu do gardła i krocza. — Co wolisz? — wyszeptała, nachylając się nad jego twarzą. — Wystarczy, Nemi — powiedział Wokulski. Hyitka wzięła zamach i uderzyła Falka w skroń. Obudził się w ciasnym, przezroczystym worku podwieszonym pod sufitem. Był nagi, ale ktoś zostawił mu krępulec zamotany na nadgarstku. Próbował wstać, ale zapadał się w elastycznym materiale. Nie mógł złapać równowagi i natychmiast upadł. Zmagał się chwilę na leżąco, oddychał teraz nieco szybciej i niespodziewanie poczuł, jak otaczający go materiał sztywnieje i coraz ściślej obejmuje jego ciało. — Lekcja pierwsza. Nie walcz z ochotexem. Popatrzył w stronę, z której dochodził głos. Z początku nie poznał spokojnego tembru Hermenegauty, nie rozpoznał go również, patrząc przez tkaninę. — Kolejna igraszka Ochockiego. Naprawdę niewiele mu brakowało. Alkaloid | 299 Starzec mówił chyba o materiale, z którego zrobiono więzienie Falka. — Po co mnie trzymacie? — spytał Van Breyun, a otaczająca go tkanina zesztywniała jeszcze bardziej. — Po pierwsze uspokój oddech. Po drugie mów jak najmniej. Ochotex ma pamięć stężenia... ech, zapomniałem nazwy – tego co Anglosasi nazywają fixed air. Do pewnego poziomu na niego nie reaguje. Ale jeśli zaczniesz mówić za dużo, za szybko oddychać, zbyt intensywnie się poruszać, materiał zrobi się grubszy, sztywniejszy, skurczy się i w końcu cię zmiażdży. To działa też w drugą stronę. Falk natychmiast uspokoił oddech i rzeczywiście po chwili materiał odzyskał elastyczność. — Jesteś tam, gdzie chciałeś się znaleźć. To po trzecie. — Po co mnie trzymać? Przeszedłem Imprint, złamiecie mnie prędzej czy później, ale uwarunkowanie zabije mnie, zanim zacznę mówić. Wokulski się roześmiał. — Naprawdę myślisz, że jest coś, co mógłbyś powiedzieć Hermenegaucie w Interzonie? Nie trafiłeś tu przypadkiem. I nie o twoją śmierć chodzi — wyjaśnił, ściszając głos. Hermenegauta większość dnia spędzał w pokoju z Falkiem. Starzec praktycznie nie rozstawał się z copisateurem, nieustannie coś w nim notował. Pisanie przerywał tylko, gdy przychodziła do niego Nemi i zabierała go na krótki obiad. Falk zagubił rytm upływającego czasu, ale musiało minąć już kilka dni. Dziwny materiał, z którego wykonano jego więzienie, w niezrozumiały sposób pozbywał się jego odchodów. Nie czuł głodu, ale co najdziwniejsze – nie czuł potrzeby zażycia Alki. Była to pierwsza rzecz, o którą zapytał Wokulskiego. — Już jej nie potrzebujesz — odpowiedział starzec i wrócił do swoich notatek. Alkaloid | 301 Falk zaczął się domyślać, że jego kokon jest nie tylko więzieniem, lecz również wyrafinowanym szpitalnym łóżkiem wyposażonym w zmyślnie ukryte urządzenia do podtrzymywania życia. Pozostałe pytania Hermenegauta ignorował, czasem tylko zdarzało mu się mruknąć: „Złe pytanie”. Van Breyun dużo czasu poświęcał na Analizę i choć brakowało mu danych, to wciąż i wciąż odblokowywał ślady pamięciowe z ostatnich kilku dni, wyświetlając pod powiekami wszystko, co przydarzyło się od walki z Zaszytym w pociągu. Po kilkunastu takich sesjach zaczął rozumieć dodatkowe warstwy tych wydarzeń. — Ty jesteś starcem z laski? — spytał Wokulskiego. — Wreszcie zaczynasz się nad tym zastanawiać — odpowiedział Stanisław. — Ale to nadal nie jest właściwe pytanie. Falk wrócił więc do Analiz. I gdy po raz setny przyglądał się swoim wspomnieniom, zrozumiał, co umknęło jego uwagi. — Co zapisujesz na copisateurze? — zapytał, otwierając oczy po Analizie. Zobaczył, jak Wokulski odkłada rysik i zaciska dłonie na poręczy fotela. — Alka stworzyła wielu nadzwyczajnych ludzi — zaczął. — Tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy. Milionom przedłuża życie. Setki przeszły Przemianę. Setki zostało Zaszytymi. Jest też grupka wyjątkowych – Ochocki, Ciołkowski, młody Tesla, babcia Ada, zgrzybiały starzec Carlyle i jeszcze kilku innych. Lecz mój talent jest jedyny w swoim rodzaju. Ja stworzyłem Interzonę, ekstrahowałem Alkę. Za tym powstał system hydraulicznej władzy, który można odciąć za pomocą jednego kurka – Interzony. Stąd wysyła się Alkę na cały świat. Interzona jest w moich rękach. Na tym urządzeniu zapisuję Interzonę. Codziennie od nowa. Nie myśl, że chodzi o to, że zapisuję polecenia, rozsyłam je do podwładnych i zbieram zwrotne dane. Ja nie zarządzam Interzoną. Ja ją 302 | Aleksander Głowacki piszę, codziennie piszę wszystko, co się w niej dzieje, dopisuję ważne postacie, gdy ich potrzebuję. Wszystko, co się w niej kiedykolwiek wydarzyło, jest gdzieś tutaj, na tych półkach. — Machnął dłonią na zastawione ściany. — Taki talent wyzwoliła we mnie Alka. Falk patrzył z przerażeniem. Dopiero teraz zaczynał rozumieć rozmiary swojej buty. — To długa historia — westchnął Hermenegauta. 1880 Warszawa — Musisz to zobaczyć. Rzecki ugiął się pod ciężarem stosu ksiąg rachunkowych, które chciał przerzucić na stół Wokulskiego. Stanisław podtrzymał staruszka za rękę, ale ten wyrwał się, mamrocząc coś gniewnie pod nosem. — Lepiej pomóż firmie, a nie mnie — prychnął i cisnął swój ładunek, rozrzucając podmuchem powietrza zapiski przyjaciela. — Zostaw te chemiczne formuły i zajmij się buchhalterią. Otworzył jedną z oprawionych w skórę książek i wskazał pozycję podkreśloną w długiej kolumnie MA/WINIEN. — Dziesięć tysięcy rubli długu?! Jeden klient ma u nas dziesięć tysięcy długu i wciąż wysyłamy mu bulwę?! — Wokulski przerzucał kartki księgi rachunkowej i dodawał Alkaloid | 305 rzędy kamieni na abakusie. — Jakie dziesięć, dwadzieścia tysięcy! — wykrzyknął. — Za twoim osobistym poleceniem. — Rzecki triumfująco rzucił na stół inkaso. Wokulski analizował dokument. Nie pamiętał, kiedy go podpisał, lecz podpis wyglądał na autentyczny. Tożsamość klienta pozostawała nieznana, figurował jako pan W., z rachunkiem w Glatzu. — W czerwońcach to byłoby dwadzieścia funtów złota. Nie mówiąc o tym, ile już kupił za to pudów proszku! Przecież to jedna czwarta naszego obrotu. Musisz coś pamiętać. Takich klientów się nie zapomina! Wokulski pokręcił przecząco głową. — A może to ktoś podstawiony przez Marianiego? Sfałszowali twój podpis albo może cię upili tym swoim kokainowym winem? Wokulski się roześmiał. — Wiesz, że nie biorę alkoholu do ust. A kokaina źle działa z bulwą. — Poukładał rozrzucone karteluszki zapisane chemicznymi wzorami. — Wyślij mu telegram. — Już wysłałem. Mam przy sobie odpowiedź. Położył przed nim kartkę. 306 | Aleksander Głowacki Wokulski westchnął. — Nie mam czasu na ciuciubabkę z klientami. Rzecki nachylił się i zabrał mu notatki. — Musimy to wyjaśnić. Księgi się nie bilansują. Mamy długów na kilkanaście tysięcy, za chwilę nie będzie jak zapłacić za shipment. Wokulski spojrzał tęsknym wzrokiem na swoje notatki. — Naprawdę teraz nie mogę. Zająłbyś się tym? Mógłbyś wziąć kilka dni wolnego i w drodze powrotnej spotkać się w Budapeszcie ze swoimi kompanami z wojska. Rzecki pokręcił głową z dezaprobatą. — Oczywiście, że pojadę, skoro mnie prosisz. Ale muszę ci powiedzieć, że od czasu, kiedy oczyściłeś ten proszek, jesteś nie do poznania. I tak dobrze, że cię zastałem w firmie. Znikasz na całe tygodnie. To zakrawa na obsesję, Stachu. Obrócił się na pięcie i wyszedł, trzaskając drzwiami. Przez chwilę w kantorku panowała cisza. Wokulski pochylił się nad swoją pracą. Nagle spokój przerwało stukanie zamontowanej w biurze telegraficznej drukarki firmy Gray & Barton Co. Próbował ją zignorować, ale suchy klekot czcionek maszyny nie dawał mu spokoju. Wziął do ręki pasek papieru wypluwany przez telegraf. Włos zjeżył mu się na głowie; powodowany atawistycznym odruchem, wyrwał kabel przewodzący podłączony do telegrafu. Maszyna jednak wciąż drukowała te dwa słowa, a wstęga papieru układała się pod jego nogami coraz grubszą warstwą. Alkaloid | 307 W Glatzu odnalazł wskazany w listach przewozowych adres, ale tam urzędował tylko przedstawiciel handlowy. Bezbarwny plenipotent anonimowego klienta nie dał się wciągnąć w rozmowę, podstawioną karetą wysłał go od razu w drogę. Wokulski przeklinał sam siebie, że pchnięty irracjonalnymi zwidami, wyruszył w tę podróż. Teraz, z perspektywy czasu, był niemal pewien, że działająca bez prądu maszyna telegraficzna była wytworem jego przemęczonego pracą umysłu. Droga wspinała się ostrymi zakosami, przecinając jęzory mgły spływającej z gór. Przez przerzedzający się las zobaczył majaczący na horyzoncie cień budynku. Usłyszał, jak woźnica przeklina konie, które spłoszyły się na widok celu podróży. Po chwili kareta znów potoczyła się równym rytmem. Nim dotarli do celu, było już niemal ciemno. Wyskoczył z powozu i popatrzył na niewielki dworek, przed którym się zatrzymali. Woźnica bez słowa pożegnania zawrócił powóz i zaciął konie. Wszystko otulił ogłuszający stukot kół na brukowanej drodze. Po chwili, szybciej niż Wokulski mógłby się spodziewać, hałas zamilkł. Stał w zupełnej ciszy. Skrzypienie nienaoliwionych drzwi zabrzmiało tak przeraźliwie, że aż drgnął. Popatrzył na sień, która się przed nim otworzyła, ale ku swojemu zdziwieniu nikogo w niej nie dostrzegł. Wziął neseser i wszedł do środka. Wnętrze było jasno oświetlone rzędem naftowych lamp i zaskakiwało czystością, do której nie pasował ciężki, nieznośny, wszędobylski zapach bulwy. Nawet u niego, który pracował z nią bez przerwy od przeszło dwóch lat, takie natężenie korzennej woni powodowało nudności. Z rzędu drzwi wychodzących do sieni bez wahania wybrał jedne i je otworzył. Prowadziły na spiralnie zakręconą klatkę schodową, którą dostał się na piętro. Panował tam mrok, 308 | Aleksander Głowacki jednak na zwieńczeniu schodów ktoś zostawił małą, przenośną lampę. W jej świetle zobaczył wąski korytarz ciągnący się w obie strony. Z uchylonych drzwi na końcu korytarza sączył się zachęcający blask. Pchnął je i wszedł do środka. Pokój był pracownią chemiczną, inną jednak niż te, do których przywykł. W jej centrum znajdował się ceglany piec, na którym stał miedziany alembik. Nad piecem wisiał blaszany, zardzewiały miecz. Pod ścianą znajdowała się prasa do wytłaczania roślin, tuż obok niej stożkowaty stalowy pojemnik z długim, wystającym kranikiem. Pozostałe wyposażenie było standardowe – rzędy szklanych retort, chłodnic, precyzyjne wagi i najdoskonalsze termometry. Na prawej ścianie wisiał najnowszy rieflerowski regulator, niekwestionowany lider precyzyjnego odmierzania czasu, a tuż pod nim stał stół z porcelanową wazą. Gospodarz oczekiwał go w bezruchu, nie drgnął nawet, gdy Wokulski wszedł do pomieszczenia. — Dwadzieścia funtów czerwońca trzeba, żeby zostać zaszczyconym odwiedzinami pana Wokulskiego — powiedział stłumionym głosem. Dopiero po chwili Stanisław zorientował się, że właściciel domu ma twarz zakrytą drewnianą maską, podobną do tych, które widywał w Afryce u Zulusów. — Albo poważnego naruszenia parolu — odgryzł się krótko. — I ta maskarada na koniec. Zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek odzyskam swoje pieniądze. Podszedł do mężczyzny i oparł się o stół, patrząc hardo w czarne oczy gorejące z wyciętych w masce dziur. Reakcja gospodarza zbiła go z tropu, tamten bowiem klasnął i powiedział: — Zjedzmy najpierw. I odwrócił się, wyciągając z szafki za sobą dwa talerze. Wokulski, wciąż skonfundowany, nie zauważył, kiedy ktoś podsunął mu krzesło i usadził przy stole. Alkaloid | 309 — Proszę. — Gospodarz nałożył mu coś z półmiska. — Spécialité de la maison. — Co będziemy jeść? — spytał Wokulski, zerkając na nieapetyczny plaster burobrunatnego warzywa polany sosem w niewiele różniącym się kolorze. — Duszoną bulwę. W sosie z bulwy! — huknął zamaskowany. — Na dokładkę możesz wziąć sobie pieczoną bulwę z athanora. W tym domu je się tylko bulwę i pije sok wyciśnięty z bulwy. Gdybyś chciał się umyć, to zrobiłem nawet mydło z bulwy. Wokulski przerażony tym nagłym wybuchem wstał i zaczął się wycofywać tyłem. — A co myślisz, chłystku? Że poznasz tajemnicę bulwy, siedząc w swoim kantorku na Krakowskim Przedmieściu?! Mężczyzna również się uniósł i ruszył za Wokulskim. Nie ominął stołu, tylko wzniósł się nad nim. Wokulski próbował umknąć, ale drzwi były zamknięte. — Nie da się. Trzeba ją żreć, myśleć nią, srać bulwą, żeby wydobyć z niej najważniejsze. Gospodarz chwycił Wokulskiego za kark i bez wysiłku pociągnął w stronę athanora. — Spójrz! — niemal krzyknął. Drugą ręką podniósł stojące u jego stóp naczynie składające się z dwóch połączonych w pionie kul, z parą uszu przymocowanych do górnej. Przechylił je i na krawędzi szyjki naczynia pokazała się kropla oleistej substancji. — To jest Alka. Esencja bulwy — mówiąc to, wbił szyjkę w usta Wokulskiego, a kropla spłynęła Stanisławowi na język. Miała gorzki smak. Tym razem udało mu się odblokować drzwi. Wypadł na korytarz i ile sił w nogach pomknął w ciemności w stronę schodów. Tych jednak nie było tam, gdzie powinny się znajdować. 310 | Aleksander Głowacki Biegł więc dalej, prosty korytarz delikatnie się zakrzywiał, Wokulski wciąż jednak nie mógł dostrzec żadnych drzwi. Dotarł do rozwidlenia i skręcił w lewo. Przerażony, wypadł wprost do sieni, naprzeciwko drzwi, którymi tu wszedł. Nie zatrzymując się, zniknął w gęstniejącym na zewnątrz mroku. Drogę powrotną pamiętał jak przez mgłę. Granicę minął bez kontroli, tak jakby nie istniała. Sama podróż przebiegła szybko i komfortowo, gdy patrzył przez okno na przelewający się krajobraz, zdawało mu się, że jeszcze nigdy w życiu nie przemieszczał się z taką szybkością. Wrócił do odmienionego miasta. Poczuł się tak, jakby nie było go tu wiele lat, a nie zaledwie kilka dni. Ulice lśniły czystością, kiedy przejeżdżał wysokim, kolejowym wiaduktem, którego wcześniej nie zauważał, zwrócił uwagę, że nawet Powiśle, zawsze napełniające go takim wstrętem, stało się schludniejsze i porządniejsze. Rzecki oczekiwał go w progu. — Słuchaj, Stachu... Zwrócił, co do grosza. Ty masz jednak talent. Był tu sam oddać. Dziwny osobnik zresztą. Wokulski stanął zdziwiony. — Wczoraj? Przecież nie mógł tu dotrzeć przede mną? Alkaloid | 313 — Oj, zabawiłeś gdzieś po drodze, jak za młodu, Stachu! — Rzecki huknął go w plecy. — Przecież nie było cię z tydzień. Ze trzy razy można by obrócić w tę i z powrotem... Wokulski wszedł do środka. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że w powietrzu unosi się wstrętny mu zapach sudeckiej posiadłości. — Wystawił weksel? — zapytał, spojrzawszy na przygotowane do podpisania papiery. — Nie, zostawił bilety bankowe. Mógłbyś, swoją drogą, zmienić je w banku na złoto. Mamy terminową płatność u Zulusów, a oni nic innego nie biorą. — Chcesz wieźć z Polski złoto? — Przyjadą po nie. Nam zamknęli rachunek w Pretorii. Wokulski westchnął. — Daj, załatwię to od ręki. Do banku wybrał się na piechotę i od razu tego pożałował. Nowym Światem przeciskał się niewyobrażalny tłum. Chyba nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się przedzierać do pobliskiego banku w takim ścisku. Gdy wreszcie tam dotarł, placówka kończyła godziny pracy. Ku swojemu zdziwieniu stwierdził, że w środku jest kolejka interesantów. Podszedł do odźwiernego i poprosił o rozmowę z pryncypałem, ten jednak nie zszedł do swojego stałego klienta. Kiedy nadeszła wreszcie jego kolej, Wokulski był już wielce poirytowany. — Proszę równowartość w złocie. Wyłożył bilety kasowe na stół urzędnika. Ten popatrzył na niego zdziwiony. — Ależ my nie handlujemy złotem, szanowny panie. — To żaden handel. Nic nie sprzedaję. Proszę tylko parytet. Urzędnik przyjrzał mu się uważnie. — Parytet? Pan sobie raczy żartować. Parytet został zniesiony. Wokulski zerwał się od stołu. 314 | Aleksander Głowacki — Zniesiony?! Kiedy?! Kto by się zgodził na obrót bezwartościowym świstkiem papieru bez oparcia w złocie, mój drogi panie?! — Podniósł głos jeszcze bardziej. — Porządki w tym banku wołają o pomstę do nieba. Nie odejdę stąd bez rozmowy z pańskim przełożonym!!! Jego krzyki przyciągnęły uwagę zarówno klientów, jak i pracowników banku. Unieśli głowy znad swoich zajęć i skupili wzrok na podenerwowanym Wokulskim. Stanisław rozejrzał się i spostrzegł, że wszyscy otaczający go ludzie noszą tę samą drewnianą maskę, którą widział już u nieznajomego. Nagle wszyscy zaczęli mówić jednocześnie, a ich głos zlał się w syczące unisono. — Niezadowolenie? — syczeli. — Krzyki? Dołącz do nas, dołącz do roju! Wybiegł z banku, zostawiając za sobą rząd takich samych wpatrzonych w niego twarzy, w obrotowych drzwiach potrącając przypadkowego przechodnia. Pomógł mu się podnieść, a gdy tamten się odwrócił, Wokulski zobaczył jego twarz skrytą za drewnianą afrykańską maską. Odskoczył z krzykiem i rzucił się na ulicę. Tam zatrzymał go jednak sznur przepychających się powoli automobili. Stanął na krawężniku i spojrzał w górę. To nie było jego miasto. Łagodny widok dachów Warszawy zastąpiły przerażające, piętrzące się tuziny sążni nad jego głową, prostopadłościany ze szkła i metalu. Ulice wiły się na niekończących się mostach i wiaduktach, skąpane w chorobliwym świetle przedziwnych, świecących żółto lamp. Powietrze śmierdziało, a wszechobecny hałas świdrował do wnętrza czaszki. Frontony szarych klocków upstrzone były przyklejonymi do nich odrażającymi płachtami zalanymi miriadami informacji. Wszędzie wisiały ruchome i nieruchome obrazy, dokładając się do wszechobecnego zgiełku, który wraz z cuchnącym spalenizną powietrzem pełnym gryzącego dymu, bez żadnych już przeszkód wlewał mu się w oczy, uszy, usta. Alkaloid | 315 Krzyknął, obrócił się niepewnie kilka razy, nie wiedząc, w którą stronę uciekać. Ruszył przed siebie, lecz nie przebiegł nawet kilku kroków, kiedy padł, przytłoczony chaotycznymi bodźcami niezrozumiałego świata. Obudził się w ciemnym pomieszczeniu. Dotknął twarzy i poczuł, że przykryta jest dziwnym, gładkim materiałem. Podniósł się i popatrzył przez wycięte w nim otwory. Podkręcił wiszącą na ścianie lampę i w jej świetle zrozumiał, gdzie się znajduje. Rozpoznał laboratorium, w którym zamaskowany mężczyzna wmusił w niego brązowy ekstrakt. Powoli ściągnął swoją drewnianą zasłonę i spojrzał na trzymany w rękach przedmiot – afrykańską maskę. Położył ją na kolanach i wtedy zauważył, że ma na sobie czarny płaszcz. Falk milczał chwilę, uruchomił Analizę i wkrótce uzyskał wynik. To, co mówił starzec, choć brzmiało nieprawdopodobnie, najlepiej tłumaczyło fakty. Tłumaczyło niemal wszystko, prócz jednego. — Minęło wiele czasu, zanim nauczyłem się kontrolować Surże. Ten pierwszy był najtrudniejszy. Ten, którego doświadczałem wiele tygodni, sam o tym nie wiedząc. — W dwóch miejscach. — W dwóch osobach, które nie zdawały sobie nawzajem sprawy ze swojego istnienia. — Co zobaczyłeś wtedy w Warszawie, zaraz po tym, jak sam sobie podałeś alkaloid? — Świat przyszłości, w którym Alka była powszechną używką. Substancją dostępną dla wszystkich. Świat roju, do którego pchał nas alkaloid, jeśli pozostawiłoby się go bez nadzoru. Świat wolnej Alki. Ale ona była tylko pretekstem. Alkaloid | 317 Wolność i brak nadzoru były pozorne, tak naprawdę był to bowiem świat niekończącej się kontroli. Choć tego nie chciałem, wziąłem ten świat, tę przeklętą substancję pod swoją władzę. I trwam tak do dzisiaj. — Tym bardziej nie rozumiem, do czego ci jestem potrzebny. — Jestem już stary, potwornie stary. Nie mam już siły pisać. Mogę napisać wszystko oprócz jednej rzeczy. Przypomnisz sobie. Przypomnisz sobie wszystko, co zabrała ci Alka. A wtedy zrozumiesz, po co się tutaj znalazłeś. Odjechał kawałek i położył tabliczkę na półkę. Z koszyka z boku wózka wyjął nową, ale po chwili zastanowienia wziął również tę, którą przed chwilą odłożył. — Obserwuję cię od bardzo dawna. Falk Van Breyun. Czy może powinienem cię nazywać tak, jak nazywała cię twoja matka – Ishdlewano? Nazywała cię też swoją małą białą nadzieją. A ty nie mogłeś się pogodzić, że twoja matka jest kolorowa, chociaż ty sam masz białą skórę. Ale Durunna była bardzo uparta, upór miała po swoim burskim dziadku. Winston dobrze ci wybrał przybraną matkę. Falk zdał sobie nagle sprawę, że jego więzienie zesztywniało i skurczyło się. Od kilku dobrych chwil oddychał za szybko. Próbował się uspokoić, ale czuł tylko nienawiść do tego starca. — Potrzebowałeś zuluskiego wychowania, żeby nie stać się Zaszytym. My, biali, potrafimy tylko dzielić. Twoi brytyjscy władcy i ich rasistowskie bzdury... Myślałem, że Alka zetrze je w proch. Co za ironia – rozkwitły jeszcze mocniej. Do czego przyda ci się twoja nienawiść? Może do tego, żeby zrobić pierwszy krok. Tylko co uczynisz z nią dalej? Ja już nie mam więcej historii do spisania. A tej ostatniej nie da się napisać. Westchnął i wykonał ruch, jakby mył ręce. — Wiesz, szybko się okazało, że jeden człowiek ma niewiele do powiedzenia. Większość z nas jest wyznawcami Kościoła Nowego Ładu Carlyle’a – wyznajemy kult jednostki, nie wierzymy w masy. Ironia. Jestem najpotężniejszym herosem 318 | Aleksander Głowacki z was wszystkich, tak przynajmniej się mówi. Lecz to czysta fikcja – moje historie skończyły się już dawno, muszę wciąż i od nowa przepisywać opowieści innych. Wielka jednostka, nic niewarta bez innych. I jedyna nadzieja, że jest coś większego niż wszystkie te słowa razem wzięte. Na to czekam... Urwał, otworzyły się drzwi wejściowe i stanęła w nich Nemi. — Czas na Święto Plonów. — Dygnęła. — Wszyscy czekają na rozpoczęcie uroczystości. Przygotowałam hermenegaucki ornat. — Moja zabawa w Boga. Wokulski westchnął ciężko, odłożył zapisaną tabliczkę na podłogę pod więzieniem Falka i skierował wózek w stronę wyjścia. Leżąc w swoim kokonie, obserwował, jak na jego powierzchni rozbłyskują odbicia kołysanych przeciągiem gazowych palników. „Przypomnij sobie”, dźwięczało w uszach Falka. Słowa Hermenegauty wciąż do niego wracały, a im dłużej się nad nimi zastanawiał, tym bardziej przez ciągłe powtarzanie traciły swój sens, by zamienić się w końcu w uporczywe przypomnijsobieprzypomnijsobieprzypomnijsobie wciąż powtarzane miękkim głosem Wokulskiego. I to brzmienie właśnie, jedyne, co zostało z tego zdania, nagle nabrało innego znaczenia. W głowie Falka zaczęły się przewijać wspomnienia tak odległe, że wyzbyte wszelkiego kontekstu, doświadczenia czystych zapachów, dźwięków, ludzkich twarzy i dawno zapomnianych miejsc. Lekki ucisk w żołądku przypomniał uczucie zamazane upływem czasu. Mrowienie w końcach palców. Niechęć i tęsknotę. Cały ten ocean sprawnie do tej pory kontrolowanych Alkaloid | 321 emocji wypłynął nagle do jego świadomości. Falk zaczął się lekko trząść, gdy przewalały się przez niego wszystkie te wstrzymywane obrzydzenia, które powinien odczuć już dawno temu, a które tak skutecznie wyparł jego trening. W kilka chwil przeżył skumulowane uniesienia, dumę, ale też strach, zmęczenie, nienawiść, gniew, całą gamę odczuć do tej pory mu niedostępnych. Nie mógł tego znieść. Chcąc ukrócić swoją mękę, sięgnął po krępulec. Owinął go wokół szyi, ale nie potrafił zacisnąć. Ogrom targających nim odczuć sprawił, że zwinął się w kłębek i popadł w stupor. Nie był w stanie ruszyć rękami, czuł, że nie może nabrać powietrza. Nie potrafił zdusić tego uczucia; nie mogąc już dłużej walczyć o oddech, powoli osuwał się w omdlenie. Gdy się ocknął, leżał na ziemi. Kokon, w którym był uwięziony, zwisał luźno nad jego głową. Pod policzkiem wyczuł kanciasty obrys pozostawionej na ziemi tabliczki. Uniósł się na rękach i jego wzrok przyciągnęły napisane w jednej z ostatnich linijek słowa: „Uniósł się na rękach i jego wzrok przyciągnęły napisane w jednej z ostatnich linijek słowa”. Cofnął wzrok i przeczytał: „… nie mogąc już dłużej walczyć o oddech. Stracił przytomność, nie mogąc już bronić się przed morderczym wpływem wszechogarniających uczuć, ale nawet to nie pomogło. Leżał nieprzytomny w swoim kokonie, drżąc na całym ciele. Z rozchylonych ust pociekła strużka śliny. Nagle całe jego ciało zaczęło się prężyć w konwulsjach, wbijając się spazmatycznie w ściany więzienia. Ochotex zaczął pochłaniać kwas węglowy, ale zanim zesztywniał, atak się skończył i Falk zawisł bezwładnie w kokonie. Epileptyczny napad zamienił się w letarg. Van Breyun oddychał rzadziej niż raz na minutę, później jeszcze wolniej, powierzchnia skóry zaczęła stygnąć, jego ciało powoli umierało. Prawie już nie oddychał, więc poziom węglowego kwasu w jego więzieniu opadł poniżej krytycznego poziomu i stopniowo materiał stawał się delikatniejszy od bibuły. W pewnym momencie rozdarł się pod ciężarem ciała. Falk upadł na ziemię. Gdy się ocknął…”. 322 | Aleksander Głowacki Tę część już czytał. Przeskoczył oczami kilka linijek dalej i kontynuował lekturę: „Falk podniósł się i nie odrywając wzroku od copisateura, ruszył przed siebie. Skręć w prawo, przejdź prosty korytarz, schodami na górę. Na półpiętrze drzwi po lewej. Później prosto korytarzem, aż do dębowych drzwi na końcu”. Uchylił je i wszedł do rozległego, pustego pomieszczenia. Pod przeciwległą ścianą na prostym, choć bardzo masywnym krześle z wysokim oparciem siedział mężczyzna. Na pierwszy rzut oka trudno było w nim poznać Hermenegautę. Ubrany w złotą, ceremonialną szatę, wielki kapelusz bogato zdobiony klejnotami położył u swojego boku. Słysząc skrzypnięcie drzwi, uniósł głowę. — Przyszedłeś, synu... Falk nie odpowiedział, tylko podszedł bliżej. — Nie mam już więcej sił. Wiem, że ty też masz ten dar. Musisz to ode mnie przejąć. Musisz pisać Interzonę dalej. Falk nie słuchał starca. Zbliżył się jeszcze bardziej. Tutaj słowa na copisateurze się urywały. Van Breyun stał przed swoim ojcem i przyglądał się, jak z trudem oddycha przytłoczony ciężką, ozdobną szatą. Wokulski patrzył mu w oczy i czekał. — Napisałem, co mogłem — wyznał. — A teraz potrzebuję twojej pomocy. Falk zrobił jeszcze jeden krok. Mdlące uczucie czaiło się gdzieś tuż pod żebrami, ale przemógł je i podszedł tak blisko, że czuł starczy, zepsuty oddech swojego ojca. Odwinął powoli ze swojej szyi shigarowy krępulec i jednym sprawnym ruchem odciął Hermenegaucie głowę. Tym razem obudził go ryk tłumu. Zerwał z twarzy maskę z kwasorodem i wypłynął w górę szklanego zbiornika. Wystawił twarz nad powierzchnię Alki i zaczerpnął powietrza. Zrozumiał wreszcie sens dotychczasowej niewoli. Przypomniał sobie wszystko, co nastąpiło, zanim zbudził się po raz pierwszy w wypełnionym alkaloidem akwarium. Przypomniał sobie, co działo się z nim w czasie, gdy oczekiwał na ostateczne przebudzenie. Dotknął swojej twarzy. Znów był młody. Tymczasem ryk tłumu narastał. Mógł sobie wyobrazić swojego syna, jak powoli przechodzi podziemnym tunelem, niosąc jego głowę, jak wychodzi do tłumu zebranego na Święto Plonów i unosi ją, pokazując zgromadzonym. Krzyki się wzmogły, przechodząc w zbiorowy jęk, a następnie umilkły. Alkaloid | 325 Wokulski wsłuchiwał się w odgłosy dobiegające z dalekiego stadionu. Wydawało mu się, że usłyszał głośny szelest. Mógł to sobie tylko wyobrażać – dziesiątki tysięcy zebranych ludzi padających na kolana przed Falkiem, zabójcą I.H.W. CZĘŚĆ IV Snaefellsjökull 32 p.l. Ostatni z wędrowców potknął się, spychając czarną lawinę pumeksu. Osypisko długo grzechotało na ogołoconym zboczu lodowca pokrytym sadzą niedawnej erupcji. — Cicho, bo go obudzisz. — Ktoś parsknął śmiechem. Postać z tyłu grupy burknęła pod nosem: — Błazenada... — Mówię ci, że on się tu czasem pojawia. Idący w środku odwrócił się i na chwilę przystanął. Sprawca lawiny nie wydawał się przekonany: — Opowieści z dawnych czasów. Szanuję Rudy’ego, ale tym razem posunął się za daleko. Gonimy za duchami. — To nie jest duch. Pojawia się tu raz na kilkadziesiąt lat. Runar, znajomy mojego wujka, widział go z daleka. Wychodzi z tego mniejszego krateru. Sam wiesz, ludzie uważali kiedyś, że to droga do środka Ziemi. Wejdziemy tam i może go znajdziemy. Albo przynajmniej ułożymy dobrą kinemikę o tym, jak go szukaliśmy. Alkaloid | 329 — Wampiry i bajeczki. Nie rozumiem, o co tyle zachodu. Lepszego mogliśmy sobie skopizować. Albo przynajmniej jakiś środek transportu. — Pomyśl, o ile więcej kwimy dostaniesz, jeśli znajdziemy go bez tabliczki! — Zresztą, tu chodzi wreszcie o coś więcej niż kwimę — powiedział ktoś cicho. Dopiero ten argument urwał dyskusję, a ciągnący się na końcu niedowiarek przyspieszył kroku. Ścieżka wyprowadziła ich na zbocze lodowca, a promienie zachodzącego słońca rozdarły szarawą ścianę roztapiającego się śniegu różowym poblaskiem, który wdzierał się w ich okulary szczelinowe. Snæfellsjökull wychynął zza ostatniego zakrętu i ukazał się im wreszcie w całości. Długie podejście od samego wybrzeża zbliżało się powoli ku końcowi, a na zboczu, szybko wyłaniającym się z ciemności, rysował się cel ich wędrówki – jeden z mniejszych kraterów wulkanu. Na jego szczyt prowadził lodowcowy jęzor i wkrótce cała grupa podążała jego grzbietem, wyglądając z daleka jak garść kolorowych cukierków rozrzuconych na brudnoszarym tle. Nie tracili już czasu na pogaduszki, starali się zdążyć przed zachodem do polanki osłoniętej przed wiatrem, gdzie planowali rozbić obóz i spędzić noc. — Nie możesz niczego tabliczkować. Umówiliśmy się, że znajdujemy go bez kopizatora. — Od czasu, jak usłyszeliście historyjkę o porywaczu ciał, jesteście nieznośni. Ubzduraliście sobie, że go znajdziecie i zakwimujecie. To pewnie jakiś pieprzony troll. Panoszą się na wyspie od Upadku. Z tego nie będzie żadnej kwimy. Nikt nie odpowiedział. Współpodróżni wpatrywali się w coś za plecami narzekającego. Zapadła cisza, którą po chwili zakłócił nikły odgłos – szuranie z kontrapunktem trzasków starej, nadwerężonej i wysuszonej skóry. 330 | Aleksander Głowacki Mówca odwrócił się i stanął twarzą w twarz z postacią wyłaniającą się z tumanu śniegu wzbitego nagłym podmuchem wiatru. Przybysz poruszał się powoli, z wyraźnym wysiłkiem wyszukując drogę przez łachę przewianego, śnieżnego gipsu. Zachwiał się, gdy zapadł się głęboko, aż powyżej cholewy wysokich butów z foczej skóry. Ubrany był w ciężki, impregnowany kombinezon poskładany z tub sztywnych płatów skóry, połączonych rozpadającymi się zawiasami skutymi grynszpanem. Ślad zielonej śniedzi, osypujący się z nich przy każdym wymuszonym ogromnym wysiłkiem ruchu, ciągnął się na brzeg krateru, z którego przed chwilą wyszedł. Ich wcześniejsza kłótnia i powoli rozwiewający się piteraq zagłuszyły początkowo jego kroki, w miarę jednak, jak zbliżał się do grupki poszukiwaczy, odgłosy wydawane przez jego strój stawały się coraz głośniejsze. — No to kud, człowieku — odezwał się jeden z wędrowców. — Na taką jednostkowość musiałeś wydać tonę kwimy? Wokulski podniósł głowę i otarł pokryty pajęczynami wizjer kasku. Stawy i ścięgna jego zasuszonego ciała poruszały się z jeszcze większym oporem niż zmurszały kombinezon, w którym spędzał czas hibernacji. To było jego drugie przebudzenie od czasu, gdy uciekł z Silfry. Popatrzył na grupkę stojących przed nim ludzi. Tym razem zamroził się na bardzo długo, wystarczająco długo, by moda zmieniła się nie do poznania. Nie chodziło jednak tylko o ubiór czy zachowanie. Uderzyło go przede wszystkim ich podobieństwo. Po pierwsze nie potrafił ocenić, czy są to kobiety, czy też mężczyźni. Różnili się oczywiście rysami twarzy, ale różnice te skrzętnie ukryto, jakby były cechą wstydliwą, niczym za jego czasów brudny kołnierzyk czy proletariacki akcent. Nosili się z grubsza podobnie, choć każdy czy też każda z nich odznaczał się prefabrykowanymi detalami, metalowymi ozdobami Alkaloid | 331 i tatuażami. Jak się domyślał, miało to ich między sobą różnić, ale sztampowość, zunifikowany schemat tych ozdób pogłębiały tylko wrażenie, że patrzy na klony jednej i tej samej, bezbarwnej osoby. Upodabniali się nawet w swoim zachowaniu – odwracali się do niego bokiem, przybierając podobne pozy, i przypominali rzędy powtarzających się odbić, nakładające się w lustrach, które stoją naprzeciwko siebie. Oczywiście mogło chodzić o naturalną skłonność umysłu do ujednolicania rzeczy obcych i niepojętych, swoistą formę szoku wywołanego powolnym czołganiem się na grzbiecie fali czasu wypiętrzonej Alką. W przyszłość uciekł przed Falkiem. Z początku usiłował się przed nim ukryć, zaszywając się w zapomnianych krainach, odciętych od świata miejscach, które po upadku systemu interzon i rozsypaniu się cywilizacji stały się odleglejsze niż w czasach średniowiecza. Czyste – kasta wychowanych przez Falka pretorianów, jedynych ludzi na świecie, którym jego syn nadal dostarczał Alkę – potrafiły jednak zawsze Wokulskiego odnaleźć, czy skryłby się w Kham, czy na Terytoriach Północnych. Podróż w przyszłość przez przeczekanie była najgorszym z możliwych rozwiązań, nudnym, żmudnym, wiążącym się z powtarzającym się starzeniem, opadaniem z sił i w końcu agonią, która wypędzała go na powierzchnię w poszukiwaniu materiału do kopizacji samego siebie. Proces był jeszcze gorszy niż lata bezmyślnego wyczekiwania, wyczerpującego wygaszania wszelkich przejawów umysłowej i fizycznej aktywności, która mogłaby przyciągnąć Czyste do jego schronienia w sieci podziemnych jaskiń pod wulkanem. Po niepowodzeniu w Silfrze nie miał jednak wyboru. Poczuł ogromne zmęczenie – jego ciało było stare, a umysł, zapatynowany ciągiem wspomnień poprzednich kopii, ledwie sobie radził z kolejnym szokiem przyszłości. Z każdym przebudzeniem czuł się coraz gorzej. Ólafsvík 1984 Wydawało się, że to jedyny dostępny środek transportu – kilka osób zapytanych o drogę do Þingvellir pokierowało go do stojącej w środku miasta budy zbudowanej z opalizującej masy, bez kantów i widocznych łączeń, gdzie grupa ludzi wsiadała do rurkowatego tworu. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, nie pytał o nic więcej i podążył ich śladem. Kierunki wypisano na tablicach wyświetlających się elektrycznymi impulsami na oknach. Informowały one pasażerów, do której części pojazdu mają się udać. Na przystankach zaś tuba dzieliła się i łączyła z innymi, a jej fragmenty odjeżdżały w różnych kierunkach. Wyglądając przez okna, nie dostrzegł czegokolwiek, co mogłoby zostać uznane za inne środki transportu – żadnych automobili, niebo też było puste, bez choćby jednej aerodyny czy żyropedu. Alkaloid | 333 Usiadł na twardej ławce obok ludzi z opuszczonymi głowami. Nikt nie zwracał na niego uwagi, co doskonale mu odpowiadało. W monotonnym wizualnie poszumie za oknami ciągnęły się rzędy brązowych sześcianików – dopiero po chwili odkrył, że są to osiedla. Przypominały mu obozy dla Burów, zbudowane przez Brytyjczyków w Kolonii Przylądkowej. — Płytka. — Czyjś bezbarwny głos przerwał mu oglądanie krajobrazu. Podniósł głowę. Nachylała się nad nim kobieta ubrana w długi, sięgający kostek płaszcz z materiału błyszczącego niczym lustro. Rozejrzał się – ludzie siedzący obok wyciągali przed siebie ręce, wnętrzem dłoni do góry. W drugim końcu wagonu podobnie ubrana kobieta przesuwała nad rzędami sterczących, bladych rąk płaską tabliczkę, w której rozpoznał kopizator. — Zapomniałem — powiedział niepewnie, na co kobieta roześmiała się bezbarwnym śmiechem, który nie dawał pewności, czy ta odpowiedź ją rozbawiła, czy zdenerwowała. — Płytka — powtórzyła tonem, który sugerował, że możliwość zostawienia jej w domu nie wchodzi w grę. — Zapomniałem, w której ręce — podjął desperacką próbę, podglądając, że ludzie wyciągają do kontroli lewe lub prawe przedramię. Popatrzyła na niego z dezaprobatą. — To nie jest śmieszne — odpowiedziała, machając znacząco kopizatorem. Wsadził ręce do kieszeni płaszcza i podkulił nogi pod ławkę. Nie chciał patrzeć kobiecie w oczy. Wymacał coś w kieszeni. Przypomniał sobie człowieka, którego pożarł. Spotkał go przypadkowo i wykorzystał do zreplikowania swojego umierającego ciała. Po kopizacji pozostał mu płaski kawałek grafitu, który znalazł ukryty w ciele swojej ofiary. Pod 334 | Aleksander Głowacki wpływem impulsu teraz wyciągnął go w stronę konduktorki, jak ją sobie nazwał w myślach. Jej oczy się rozszerzyły. Odsunęła się o krok i nacisnęła jeden z prostokątnych guzików na ryngrafie przykrywającym jej piersi. Pociąg się zatrzymał, a pasażerowie bez słowa rzucili się do wyjścia. Wokulski również się podniósł, ale otoczył go szpaler wysokich kobiet. Srebro ich płaszczy zamieniło się w matową czerń – parawan, który go otaczał, nie tylko odcinając mu drogę, lecz także zabierając powietrze i pożerając światło. Pasażerowie oddalali się od pociągu, biegnąc co sił po otaczającym ich pustkowiu. Kobieta, która go kontrolowała, wyjęła z kieszeni mały, tępo zakończony pistolet i przyłożyła bolce wystające z jego lufy do piersi Wokulskiego. Poczuł, że jego nogi stają się jak z waty, i stracił przytomność. Þingvellir, Silfra 1923 Schodami wykutymi w skale zszedł nad błękitny jęzor Þingvellir. Brudne zacieki pokrywały cholewy skórzanych butów, ten sam wielodniowy kurz rysował zmęczone bruzdy na jego twarzy. Z pewnością jego wygląd odbiegał od normy – lecz normy w rozpadającym się świecie zniknęły pierwsze. Droga zajęła mu więcej czasu, niż się spodziewał, na szczęście w czerwcu dzień był po jego stronie i mimo że dotarł nad brzeg rozpadliny wieczorem, słońce stało jeszcze wysoko, odbijając się w krystalicznie czystej wodzie. Nad brzegiem zaczął się rozglądać za sygnalizatorem. Popatrzył w głąb przejrzystej wody i dostrzegł wynurzający się z niej kabel. Na jego końcu odnalazł skrzynkę z dźwignią. Wieńczący ją bakelitowy uchwyt układał się w dłoni suchym, uspokajającym dotknięciem. Wykonał wyuczoną sekwencję ruchów i odsunął dłoń, czując, jak gałka się nagrzewa. Alkaloid | 337 Kula rozchyliła się na dwie części, a z jej środka wysunęła się podświetlana soczewka. Sfera z grubego szkła unosiła się na przegubie z miedzianych pierścieni, a zatopione w osłonie pęcherzyki powietrza rozgrywały potyczkę z promieniami nocnego słońca, błękitnymi odblaskami bijącymi od wody i ciepłem pomarańczowego rozbłysku elektrycznego łuku. Schronieni w Silfrze naukowcy dysponowali własnymi technologiami, a to urządzenie, jak się domyślał, przekazało obraz jego twarzy komuś, kto na dole pilnował wejścia. Opłukał twarz wodą, zmył błoto, które zostało mu po tym na rękach, i patrząc, jak strużki brudu rozpuszczają się w przejrzystej wodzie jeziora, pomyślał, że ma za sobą potworną podróż. Wyruszył kilka miesięcy temu, zaraz po tym, jak Falk odnalazł jego kryjówkę w górach, pracownię, w której wszystko się zaczęło. Ledwie się stamtąd wyrwał, a to, co nastąpiło potem, było jak gotycka powieść, monochromatyczna podróż przez zranioną Europę. Interzona Polska rozpadła się pierwsza, jako że cała jej infrastruktura opierała się na Alce i codziennym scenariuszu wypisywanym przez Wokulskiego na kopizatorze. Falk zaczął swoje rządy od dokładnego przetrząśnięcia Interzon w poszukiwaniu wszystkich kryjówek I.H.W. Znalezione tam poszlaki złożyły się w całość – obraz ciągnącej się od wydarzeń w Hong Kongu konspiracji, która miała na celu wyzwolenie Wokulskiego od Alki. Plusk wody przerwał jego wspomnienia. Na powierzchnię wynurzyła się niewielka łódź podwodna, a z włazu na kiosku wychylił się stareńki, drobny Hindus. — Zapraszam, Hermenegauto. Straciliśmy już nadzieję, że się pan pojawisz. — Proszę mi mówić Stanisławie. I.H.W. nie żyje. 338 | Aleksander Głowacki — Moje imię Dakkar. Skąd pańska zwłoka? — To była długa podróż — odparł. Dudnienie kroków na pokładzie zagłuszyło odpowiedź kapitana. Łódź napędzana była elektrycznym silnikiem – kolejnym wynalazkiem, o którego istnieniu nie wiedział. — Jak sytuacja na lądzie? — zagaił staruszek. — W Islandii? Spokój. — Nas raczej interesuje kontynent, nie mamy zbyt wielu wieści. To co tam na kontynencie? Dakkar musiał powtórzyć pytanie, bo Wokulski z niedowierzaniem przyglądał się skalnej szczelinie, przez którą przepływali. Nigdy jeszcze nie widział tak przejrzystej wody; widoczność sięgała zapewne kilkudziesięciu metrów. — Kontynent... Mówić mogę tylko o tych kilku regionach, przez które uciekałem. Węgierska puszta pełna jest brygantów, band, które najeżdżają okolice, rozkradając to, co zostało z Austro-Węgier. Tamtędy przedarłem się do Grecji, gdzie jest jeszcze gorzej. No i wybrzeże śródziemnomorskie. Wszędzie chaos, bandy walczą na gruzach cywilizacji. Interzony nie dostarczają już Alki. — Twój świat stanął na głowie. — Staruszek uśmiechnął się do niego. — My żyjemy tutaj poza tym cyklonem zmian. Wokulski nie odpowiedział, łódź minęła bowiem ostatni skalny załom, zostawiwszy z lewej strony rozległą lagunę, i wpłynęła do podwodnej jaskini. W świetle reflektorów rysowało się podwodne miasto, do którego zmierzali. — To nasza mała kolonia. — Staruszek zauważył jego zadziwienie. Podwodna struktura była przeogromna – składała się z owalnych komór połączonych ze sobą przezroczystymi korytarzami. — Wszystkie moduły są w pełni autonomiczne — kontynuował wykład kapitan, przestawiając kilka długich dźwigni wystających ze ściany. Alkaloid | 339 Łódź opadła jeszcze kilka metrów, a jej dziób wycelował w największy podwodny budynek. — Ten nazywamy Akademią — wyjaśnił Dakkar. Odkręcił zawór i przepompował wodę do rufowych zbiorników balastowych. Łódź wyrównała zanurzenie i wycelowała dziobem prosto w śluzę. — Ale to przecież nie powstało przez te kilkanaście miesięcy rządów Falka?! — zdziwił się Wokulski. — Oczywiście, że nie. — Staruszek kontynuował manewr dokowania. — W naszym spotkaniu jest dużo ironii. Silfra powstała bowiem jako schronienie przed tobą. Ustabilizował łódź i odwrócił się, szczerząc do Wokulskiego śnieżnobiałe zęby. — Pierwszy taką potrzebę zasugerował Oswald. — Oswald? — Oswald Spengler. Poznasz tu wiele nazwisk, na które nie zwracałeś uwagi. Naukowców zbyt mało istotnych, żebyś rzucał im ochłapy Alki. A czasem zbyt inteligentnych, żeby się na nie złapać. Spengler tylko wyartykułował oczywistość. Świat Alki musiał upaść. — Tylko że jednocześnie upaść nie może bez coup de grâce. Dlatego przybyłem do Silfry. Wracając jednak do mojego pytania – nadal nie mogę zrozumieć, jak udało wam się skończyć pracę tak szybko? — Zaczęliśmy budowę zaraz po tym, jak zniszczyłeś Bibliotekarzy, zresztą przy pomocy tych kilku, którzy przeżyli czystkę. Są tu z nami. Skorzystam z okazji i zalecę ci szczególną czujność. — Chyba nikt nie wita mnie tu z otwartymi ramionami? — Niektórzy jeszcze mniej chętnie. Interesuje nas zaproponowana przez ciebie wymiana, nic więcej. — To zaledwie kilka równań. — Możemy być zainteresowani. 340 | Aleksander Głowacki — O, nie wątpię. Nie jestem tylko pewien, czy będzie was na nie stać. Kapitan nie odpowiedział, zajęty precyzyjnym manewrem. Metalowe przylgi stabilizowały łódź jedna po drugiej. Gdy otworzyła się śluza, Wokulski poczuł dyskretną zmianę ciśnienia. W korytarzu wyłożonym tekową boazerią nad drzwiami wejściowymi błyszczał napis wygięty z jarzących się bladym światłem rur Moore’a: ἀγεωμέτρητος μηδεὶς εἰσίτω — Mam nadzieję, że znasz geometrię. — Hindus uśmiechnął się i gestem zaprosił go do środka. Na obiad podano nadziewane węgorze z garnirą glonową, galantynę rakową i sałatkę z agaru. Jego przewodnik, Kornel Lanczos – młody energiczny fizyk – popatrzył z uśmiechem na heroiczną walkę Wokulskiego z gumowatą skórą ryby i skomentował jego poczynania: — To nasza podwodna wersja gęsiego pipka. W środek, zamiast ziemniaków, dajemy mieloną kapustę morską. Większość naszego pokarmu pochodzi z morza. Tamten — wskazał siedzącego przy jednym ze stołów mężczyznę z przyciętym w szczoteczkę wąsem — to Graham Lusk. Razem z naszymi gośćmi z Ameryki – profesorami Hallidayem i Noblem – zajmuje się czymś, co nazywamy tu kuchnią korpuskularną. Za pomocą ścisłych metod naukowych przekształcamy kilka podstawowych, dostępnych pod wodą produktów w pełną gamę pożywnych posiłków. — Jak rozumiem, entuzjazm naukowca pozwala zapomnieć o ich smaku — wycedził Wokulski, dziobiąc uchylającą Alkaloid | 343 się przed widelcem gałązkę krasnorostu. — Czemu tylko udawać, że to akurat gęsi pipek? — Żyjemy tu komunalnie, drogi mój panie — wtrącił siedzący obok niego czterdziestolatek z rozwichrzoną czupryną — i musieliśmy stworzyć zestaw zasad, które rozładowują napięcia normalne dla społeczności tak różnorodnej, żyjącej w tak niewielkiej przestrzeni. Dziś jest na przykład dwudziesty trzeci czerwca i zgodnie z kalendarzem kulinarnym przypada kolej kuchni żydowskiej. Wokulski spojrzał pytająco. — Co, jak należy zauważyć, sprawia, że niewiele dziś narzekań na jedzenie. Nie da się bowiem ukryć, że zebraliśmy tu najinteligentniejszych współcześnie żyjących ludzi. W związku z tym większość mieszkańców Silfry to Żydzi, a ci, którzy Żydami nie są, i tak rozumieją, że nie ma lepszej kuchni nad żydowską. — Nie drażnij się z naszym gościem, Albercie. — Fizyk przerwał elokwentnemu wąsaczowi — Einstein ma poniekąd rację co do etnicznego składu naszej małej społeczności. W humorystyczny może sposób chce panu podsunąć pewną prawdę o systemie alkaloidowego świata. — Proszę spojrzeć — kontynuował swój wywód Einstein — otoczony jest pan wyrzutkami. Mamy tu Ormian, Żydów, a przede wszystkim – nadreprezentację kobiet. Wokulski rozejrzał się po sali. Twarze zebranych się uniosły, wszyscy wpatrywali się w niego. Nie mógł zaprzeczyć, że widok towarzystwa przy stole odbiegał od tego, co zwykł jeszcze niedawno widywać na oficjalnych rautach i dyplomatycznych spotkaniach. Kobiety stanowiły większość, dużo było też przedstawicieli egzotycznych mniejszości – Latynosów, Arabów, Hindusów. — Ja tego tak nie zaprojektowałem... — A czego się pan spodziewał, tworząc elitarny system władzy oparty na alkaloidowej klienteli? 344 | Aleksander Głowacki Od stołu obok podniósł się szczupły mężczyzna o szerokiej, szczerej twarzy. — To Ret Marut — szepnął mu na ucho jego przewodnik. — Dajże już spokój z tymi aliasami. Nie jestem już ani Marutem, ani Londonem. Historia zatoczyła koło, a ja wróciłem do nazwiska Charney. Niech pan spojrzy, I.H.W. — Wokulski skrzywił się, gdy usłyszał ten tytuł. — Nie uświadczysz tu pan Alkakratów. Z tych wszystkich beneficjentów Alki przeżyliście tylko Nikola i pan. Pan planował to od dawna, a Tesla wywinął się sobie tylko wiadomym sposobem. Wokulski zanotował w pamięci, że musi później porozmawiać z serbskim wynalazcą. Na razie jednak wdał się w dyskusję z atakującym go pisarzem. — Nie takie było założenie i nie tak się to miało skończyć. Sami państwo widzą, dokąd zmierza ten świat. Przybyłem tu w poszukiwaniu rozwiązania problemu. Ale biciem piany niczego nie załatwimy. — Próbował uspokoić podnoszący się na sali gwar. — Więc jaką ma pan propozycję? — Poprzez gniewny poszum głosów zebranych przebił się czysty, donośny bas łysiejącego mężczyzny, który siedział w kącie. — Moje nazwisko Spengler. — Mam do zaproponowania wymianę — odpowiedział Wokulski przywódcy kolonii. Ten się roześmiał, co podziałało na salę jak olej na wzburzoną wodę. — O interesach rozmawia się u nas z baronem Keynesem — wyjaśnił i wrócił do zmagań ze swoją porcją węgorza. Skończył przepisywać ostatnie równanie. W malutkiej sali, gdzie zebrali się zainteresowani naukowcy, dźwięczała cisza. Ustało skrzypienie kredy, ale nikt się nie poruszał. Wokulski poczuł się jak w baśni o zaczarowanym dworze – zdawało mu się, że patrzy na fotografię: rzędy mężczyzn i kobiet siedzących na krzesłach w prostych, skromnych ubraniach, ze wzrokiem wbitym w tablicę, na której równym maczkiem wypisał kilkanaście wierszy niezrozumiałych dla siebie równań. Jedynym znakiem życia na sali było drganie światła neonowych diod. Ktoś wreszcie chrząknął i kłopotliwa cisza zapełniła się cichutką symfonią delikatnych ruchów. Urok prysł. — Te równania zapisano w kilkunastu brulionach — przerwał milczenie Wokulski. — Z całą pewnością wszyscy zrozumieliśmy, czego dotyczą te obliczenia. — Pierwszym ze słuchaczy, który się odezwał, był Einstein. Wszyscy oprócz mnie, pomyślał Wokulski. Alkaloid | 347 — Może jednak, żeby umiejscowić je w odpowiednim kontekście, warto przypomnieć kilka odkryć, a co ważniejsze – kilka związanych z nimi pytań, na które równania, przedstawione przez naszego gościa, mogą dać odpowiedź. — Kornelu — Einstein zwrócił się do przydzielonego Wokulskiemu młodego naukowca. Ten się wyraźnie speszył, choć jednocześnie rad był, że wybór padł na niego. Lanczos podniósł się energicznie z miejsca i podszedł do tablicy. Popatrzył jeszcze raz na przedstawione przez Wokulskiego symbole. Wolne od zapisu miejsce oddzielił wyraźną ramką. — Modele uniwersum opierające się na fizyce relatywistycznej są powszechnie znane i akceptowane. Metryka Minkowskiego scala kantowskie koncepcje czasu i przestrzeni w zbiór czterowymiarowy – który ktoś, nie dalej jak wczoraj przy kolacji, zgrabnie nazwał czasoprzestrzenią. Chyba Henri, prawda? — zwrócił się do szczupłego mężczyzny o orlim nosie siedzącego w pierwszym rzędzie. — Oui, oui. Czasoprzestrzeń intelektualna w opozycji do czasu przeżywanego. — Bergson, skupmy się na fizyce — poprosił Einstein. — Jak wiadomo, model ten tłumaczy tylko część znanej nam fizyki, każąc tkwić przy nieco niewygodnym modelu oddziaływań fundamentalnych. Mimo usilnych prób nikomu z nas nadal nie udało się dokonać unifikacji tego modelu. — Wtrącę tylko słowo. — Einstein przerwał wykład swojego asystenta. — Nowe pytania powstały, kiedy przybył do nas Tesla ze swoją osobliwą zabawką. Oczywiście kilka równań mojej ogólnej teorii względności przewidywało istnienie zalakowanych studni grawitacyjnych, ale dopóki jednej z nich nie zobaczyłem, nie wierzyłem w ich istnienie. — W każdym razie, skoro już o tym mówimy — kontynuował Kornel — ta grawitacyjna osobliwość, będąca w naszym posiadaniu, sprawiła, że zaczęliśmy poszukiwać 348 | Aleksander Głowacki teorii unifikujących znane nam fundamentalne oddziaływania i nowe modele przestrzeni. Wokulski zanotował sobie w pamięci, żeby przy nadarzającej się okazji powrócić do tematu wspomnianej osobliwości. — Pierwszeństwo w tych próbach należy się obecnemu na sali doktorowi Kałuży. To on jako pierwszy zasugerował istnienie potencjalnej symetrii na wyższych poziomach. On też jako pierwszy wprowadził do obliczeń dodatkowy wymiar. Dodajmy, że nad uściśleniem tej teorii pracuje obecnie Klein. — Ten wymiar musiał ulec kompaktyfikacji! — zawołał z głębi sali Klein, co wywołało chwilową ożywioną dyskusję pomiędzy nim a siedzącymi obok naukowcami. — Cisza! — krzyknął Einstein. — Nie rozdrabniajmy się na nieistotne kłótnie. To, co przedstawił nam dzisiaj pan Wokulski, przenosi nasze rozważania na inny poziom. Ta teoria zakłada istnienie jedenastowymiarowego świata. Ta konstatacja uspokoiła zebranych. W kącie sali podniosła się korpulentna Azjatka. Wokulski nie mógł się oprzeć wrażeniu, że patrzy na niego z wyraźną nienawiścią. — Nasza grupa już dawno usiłowała was przekonać, że prowadziliśmy badania nad tą kwestią. A więc to jedna z Bibliotekarek, pomyślał Wokulski. — Te obliczenia należą do nas i powinny nam zostać natychmiast zwrócone! — krzyknęła w jego stronę. — Taki jest mój zamiar. W zamian oczekiwałbym pewnej niewielkiej gratyfikacji — odrzekł spokojnie Wokulski. — To rozbój! — mówiła dalej podniesionym głosem. — Bandyta, który nas okradł, przychodzi sprzedać nam rzecz należącą do nas! Powinniśmy mu ją odebrać! — Obawiam się, że to niemożliwe — westchnął Wokulski. — Brulionów pozbyłem się już dawno, aby nie wpadły w ręce Falka. Wszystkie obliczenia są w mojej głowie i nie podzielę się nimi, dopóki nie uzyskam tego, czego potrzebuję. Alkaloid | 349 Ktoś uciszył porywczą Bibliotekarkę i na sali zapadła cisza. Mieszkańcy kolonii słuchali uważnie jego wyjaśnień. — Alkaloid był porażką już w chwili swoich narodzin — kontynuował Wokulski. — Oczywiście w jednym ze swoich aspektów pozwolił na socjologiczny eksperyment, chwilowe rozregulowanie ewolucyjnych procesów... Przedstawił im dalej, jak z początkowej zabawki, kolejnej salonowej używki, przemienił swoje (a właściwie zuluskie) odkrycie w paliwo napędowe szalonego, utopijnego projektu i jak niemal w tym samym momencie – rozumiejąc już, że zastąpił jeden system zniewolenia innym, którego naturalna historia prowadziła na takie same manowce – dostrzegł ironię swojego kroku. Wywołał kilka uśmieszków politowania, gdy mówił o swoim odkryciu i jednocześnie zaplątaniu w nierozwiązywalną kwestię – jak można pozbyć się władzy, jeśli jedynym sposobem na jej okiełznanie jest jej używanie. Kilku obecnych na sali logików próbowało rozpętać dyskusję nad istotą paradoksu, ale pozostali natychmiast ich uciszyli, pozwalając Wokulskiemu opowiadać dalej. Przedstawił zarys planu wyrwania się z alkaloidowego systemu zależności i swoją próbę ucieczki, fortel z podstawieniem Falka na miejsce I.H.W. — Krótko mówiąc, zastąpiłem jedno piekło innym, zostałem jego Lucyferem, następnie zrobiłem w nim rewolucję tylko po to, żeby z niego uciec. Na końcu zaś uświadomiłem sobie, że w wyniku mojej rewolucji Lucyferem jest kto inny, a ja nadal tkwię w piekle — podsumował i sam zaśmiał się gorzko nad tym, co powiedział. W sali zebrań zapadła cisza. — Szukasz azylu? — zapytał po chwili Keynes. — Cokolwiek chroni Silfrę przed Falkiem, długo nie wytrwa, jeśli tu zostanę. Jestem ostatnim zagrożeniem dla 350 | Aleksander Głowacki jego hegemonii. Alkakracja w jego wykonaniu będzie dodekafoniczną symfonią przetrwania. Tysiącletnim Chemicznym Dominium. — Co do bezpieczeństwa Silfry moglibyśmy się spierać — wtrącił się nieoczekiwanie Lanczos. Oczy mu rozbłysły i widać było, że Wokulski dotknął tematu szczególnie go interesującego. — Chroni nas trochę więcej niż teleskopowa soczewka przy wejściu. To nie przypadek, że nasza kolonia powstała w sąsiedztwie rowu Þingvellir. Osobliwość Tesli... — Tss… — syknął Einstein. — To zostaw już Nikoli. — W czymkolwiek pokładacie nadzieję – chwała wam za to. Ja już swoją utraciłem. Alka przypomina kryształek lodu w przechłodzonej wodzie. Wciąż jesteśmy świadkami procesu krystalizacji, ale kiedy osiągnięty zostanie stan równowagi, okaże się on końcem historii. — Nie ucieknę przed nią w przestrzeni. Próbowałem już wszędzie, w najdalszych zakątkach globu, na Andamanach, w Papui Holenderskiej, na przełęczach Kham, na Vanuatu. Wszędzie mnie znalazła. Pozostaje mi tylko jedna droga – muszę wrócić do momentu, w którym wszystko się zaczęło, i powstrzymać siebie samego przed tą zgubną decyzją. Znów zapadła cisza. Tym razem przerwał ją Einstein. — Teoretycznie podróż w czasie jest możliwa. Omawialiśmy ten problem już wielokrotnie, ale tylko w teorii, bez rozwiązań praktycznych. — Jeśli ktoś może rozwiązać tę kwestię, to tylko zebrani w Silfrze — powiedział Wokulski. — Wyślijcie mnie w przeszłość, a notatki Biblioteki trafią w wasze ręce. Żartobliwa porada, by podążał za wonią siarki, nie rozmijała się zbytnio z rzeczywistością. Zapach, którym się kierował, przywodził jednak na myśl wiosenne burze, eksperymentalne Edisonowskie instalacje i odkrycie Schoenbeina. Palnął się w czoło – oczywiście chodziło o zapach trójkwasorodu, gazu, który niemiecki chemik nazywał ozeinem. Metaliczna, drażniąca nuta nasilała się, gdy wspinał się po wąskich, wijących się ażurowych schodach. Laboratorium Tesli znajdowało się na uboczu, a że nikt z naukowców pogrążonych w ożywionej dyskusji nad podróżami w czasie nie chciał mu towarzyszyć, musiał sam się odnaleźć w labiryncie silfrijskich mieszkalnych i fabrycznych modułów. Wynalazca mieszkał w odległej części kolonii, w baraku, do którego wygnano go jako wyrzutka, alkaloidowego pariasa. Wokulski mógł się wczuć w położenie Tesli, wystarczyło mu kilkanaście godzin w Silfrze, spojrzenia, jakimi go śledzili jej mieszkańcy, kiedy wydawało im się, że ich nie widzi. Za chwilę miał więc się spotkać z podobnym sobie niedotykalnym, Alkaloid | 353 żywą skamieliną Alki. Ciekawiło go, jak Nikola przetrwał odcięcie od alkaloidu, i szczerze się ucieszył, gdy znalazł go w lepszym zdrowiu niż ostatnio. W przeciwieństwie do ich poprzedniego spotkania rozmowa toczyła się na przytłumionej płaszczyźnie codzienności, a nie, jak wtedy, w czasie Surżu. Głos wynalazcy wydawał się nieco bezbarwny, ton zaś – nużący, żywo kontrastujący z otoczeniem, w którym odnalazł go Wokulski. Tesla otoczony był bowiem maszynami jeszcze dziwniejszymi niż mechanizmy, wśród których Wokulski widział go ostatnim razem. Wtedy konstruktor skupiał się głównie na doświadczeniach z magnetyzmem, podczas gdy w Silfrze pracował nad technologią, która od czasu upadku interzon rozwijała się chyba najbardziej dynamicznie – tak intensywnie, jak pozwalał na to upadek komunikacji i pordzewiałe tryby cywilizacji. Wokulski nie miał wątpliwości, że konstrukty, które otaczały Nikolę, służyły do wytwarzania, przetwarzania i przesyłania energii elektrycznej. — Przeszkadzają ci? Mogę je wyłączyć — przywitał go Tesla, domyślając się chyba uczuć targających Wokulskim. — Nie trzeba — odpowiedział gość. Przestąpił próg w chwili, kiedy z iglicy zakończonej gałką z polerowanej stali wyprysnął ku stalowym kratownicom pióropusz iskier, zamieniając się w pęczek miniaturowych błyskawic, który drgał jeszcze przez dłuższą chwilę. Trzask wyładowania prawie zagłuszył słowa Tesli: — Mówię, że dawno się nie widzieliśmy! Wokulski pokiwał głową. Pytania, które chciał zadać wynalazcy, już mu uciekły. Istotne zostało już tylko kilka kwestii. — Podobno przyjęli cię, bo zaproponowałeś im, że obronisz Silfrę. — A tak. Powiedzieli ci o tym? Myślałem, że będą się wstydzić. 354 | Aleksander Głowacki — Wymsknęło się to chyba przypadkiem Lanczosowi. — Ale nie wiedziałeś, co dotargałem w tekturowej walizce, ładując w siebie jedna za drugą pozostałe ampułki Alki i próbując uratować przed zagładą nie tylko ten osobliwy punkt, ale i całą planetę. Mówiąc to, Tesla podszedł do swojego gościa. Przypominał pająka – na swoich długich, patykowatych nogach, z nieproporcjonalnymi rękoma upiornego stawonoga, którego zwielokrotnione widmowe kończyny duplikowały się na ścianach cieniami rzucanymi przez światło elektrostatycznych rozbłysków. — Tak, tak, Hermenegauto. Znalazłem to, o czym ci tyle razy pisałem. Małe kuriozum, to, co Albert nazywa zalakowaną studnią grawitacyjną, matematycy – osobliwym rozwiązaniem równań Minkowskiego, fizycy – masą o promieniu zero, ja zaś – prosty wynalazca – światłołapką. Widząc, że Wokulski nie rozumie jego słów, Tesla kontynuował: — Wyimaginuj sobie, proszę, obiekt tak ciężki, że zapada się pod własnym ciężarem. Robi się coraz gęstszy, aż nie pozostaje po nim żaden ślad poza kołnierzem grawitacyjnym, który – niczym do studni – ściąga wszystko, łącznie ze światłem. Jeśli na niego spojrzysz, nie zobaczysz nic, tak jakby świat się tam urywał. Tak zresztą i jest, bo to przerwa w materiale naszej rzeczywistości. Lepiej ci tego nie wytłumaczę. Stworzyłem to w swoim laboratorium i poniekąd muszę część zasługi oddać tobie, bez alkaloidu nigdy bowiem nie zdołałbym przeprowadzić tego procesu, a co jeszcze ważniejsze, kiedy już to monstrum przede mną się pojawiło, nie potrafiłbym – nim pożarłoby naszą planetę – tego ustabilizować i izolować. — Jak ci się udało ją ustabilizować? — Wokulski przerwał mu po raz pierwszy od czasu, gdy tamten zaczął opowiadać o osobliwości. Alkaloid | 355 — Tak — odpowiedział Tesla i rzucił w jego stronę niewielki przedmiot przypominający piłkę. Wokulski nie zdążył wystawić rąk. Sfera odbiła mu się od dłoni, upadła na podłogę i przetoczyła się po niej z hurgotem. — Nie przejmuj się. Ten mechanizm musi wytrzymać o wiele więcej niż taki upadek. Wokulski tymczasem podniósł toczący się po podłodze przedmiot i przyglądał się teraz skomplikowanej konstrukcji. Trzymał sferę misternie zlutowaną z drobnych zwojów cienkiego, szarawego drutu, nawiniętego na bakelitowe szpule. Te połączono kryształową strukturą wielobocznych graniastosłupów układających się w wielościenną bryłę. Co ciekawe, w dotyku odczuwał, że obiekt jest sferą idealną, tak jakby nie sięgał w ogóle do kanciastej substruktury, jakby była ona oddzielona niewidzialną kurtyną. W środku po sieci kryształowych przewodników błąkały się drżące języki zielono-pomarańczowego światła. — To rodzaj mechanizmu stabilizującego? — zapytał Wokulski, ważąc przedmiot w dłoni. — Ale jeśli w środku ma się znajdować masa, która załamała się pod swoim ciężarem, to czy nie powinien być znacznie cięższy, ciężki tak, żeby nie dało się go utrzymać w dłoni, ciężki tak, że zapadłby się w podłogę, w planetę wręcz? Tesla pokiwał głową. — Właśnie tak. Dlatego cewki na obwodzie stabilizują owo grawitacyjne kuriozum, emitują grawitacyjne fale ekranujące światłołapkę. Wokulski przyłożył przedmiot do oka, czując, jak niewidzialna granica przyciska skórę oczodołu. — Samej światłołapki jednak nie zobaczę? — zwrócił się do Tesli. — Tylko w sprzyjających warunkach i przez to, czego nie widać. Światłołapka wbrew nazwie świeci – tutejsze mądrale 356 | Aleksander Głowacki musiałyby ci to wyjaśnić, ma to jakiś związek z drganiami kęsowymi. Tego promieniowania nie da się jednak wykryć, bo w całości zużywam je na zasilanie ekranu grawitacyjnego. — Czyli powoli wypompowujesz ze światłołapki energię? — W zasadzie tak, rozładowuję ją w bezpieczny sposób. Nie wiem, na ile lat starczy jeszcze paliwa. — A co ma ona wspólnego z bezpieczeństwem Silfry? Tesla podszedł do okna, z którego rozpościerał się widok na skalny komin wznoszący się ku powierzchni. — Telegeodynamika — powiedział, wskazując podwodną ścianę. — Skalne formacje powstają tu w wyniku rozsuwania się płyt tektonicznych Ameryki i Eurazji. Wokulski uniósł brwi. — Kontynenty się przesuwają? — Musisz porozmawiać o tym z Wegenerem – wyciął kiedyś z atlasu kontynenty i przyłożył ich brzegi. Pasują do siebie jak elementy tego, czym bawią się dzieci... – casse-tête, drewniana układanka... Tak, przesuwają się. Ale taki brak stabilności nie jest chyba dla ciebie czymś nowym? Kiedyś historia też zdawała się stabilnym procesem — mówił Nikola, wciąż odwrócony do niego tyłem. — Siedzimy więc w miejscu, gdzie Ziemia rozłazi się w szwach. Gdybym wyłączył pole stabilizujące światłołapkę, przeleciałaby w promilowe części sekund na wylot przez naszą planetę, a jej tor przebiegałby w pobliżu rowu Þingvellir. Planeta rozpadłaby się na dwie części. Falk nie jest tym zainteresowany, więc na razie zostawia Silfrę w spokoju. Nie myśl jednak, że nie obserwuje tego, co się tu dzieje. Kto z nich wysyła do niego raporty? Nie mam pojęcia. Kto wie, może ty też jesteś przez niego przysłany. — Prawda. Może też być tak, że to ty jesteś jego agentem. Wiem, jak ja umknąłem Alce. A ty? Tesla wreszcie się do niego odwrócił. Alkaloid | 357 — Tak, to też jest możliwe. Jak i to, iż nie wiem, że dla niego pracuję. — Pominął pytanie Wokulskiego, podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. — Pewnie mają już dla ciebie jakieś rozwiązanie. Skręcił w niski korytarz łączący dwa podwodne moduły. Dopiero po chwili zaczął się zastanawiać, czy nie pomylił drogi. Nie pamiętał, żeby szedł wcześniej łącznikiem tak niskim, by musiał się schylać. Skrzywił się, gdy usłyszał, jak zabłąkana pod wodę fala chwieje konstrukcją, a podwodne skórzane fartuchy wyją na potępieńczą nutę. Dotknął ścian – pokrywała je nieprzyjemna, skryta za draperiami wilgoć. Pod materiałem wyczuwał miedziane łączniki, upodabniające korytarz do krowiego podgardla. Odwrócił się gwałtownie, zdało mu się bowiem, że słyszy za sobą czyjeś kroki. Zgasło światło. Wyczuł raczej, niż usłyszał czy zobaczył, jak od wnęki odrywa się cień sylwetki i z zamachem rzuca czymś w jego stronę. Uchylił się przed ciosem i wślizgnął w zagłębienie pomiędzy wręgami korytarza. Draperia ugięła się pod ciężarem, a on zapadł się niemal cały w miękkie objęcia materiału. Alkaloid | 359 Kilka centymetrów od jego piersi przeszło ostrze garoży, zafalowało swoimi dławiącymi wypustkami, lecz nie znajdując oparcia, przeleciało dalej. Napastnik syknął niezadowolony i ponowił atak. Tym razem spróbował wygarnąć Wokulskiego ciosem od dołu. Ten przeturlał się po ścianie i gdy tylko wyczuł za sobą miedziane żebro konstrukcyjne, z całej siły odepchnął się od niego jedną nogą, drugą wystawiając przed siebie, by wyhamować impet uderzenia. Napastnik swoimi pająkowatymi kończynami sprawnie zablokował cios i zatrzymał Wokulskiego w pół drogi. Upadli i tarzali się, boleśnie obijając się na zaworach, złączkach i rurach wystających ze ścian korytarza. Wokulski podciągnął kolana pod brodę i z całej siły wyprostował nogi. Jego przeciwnik był nieproporcjonalnie lekki w stosunku do żelaznego uścisku swoich długich ramion. Wokulski wykorzystał zamach prostujących się nóg i poderwał się żabką do wyprostowanej pozycji. Napastnik tymczasem podnosił się ślamazarnie. Ostrza garoży zwisały smętnie z jego dłoni, z suchym klekotem ciągnąc się po metalowych elementach kratownic. Wokulski dopadł go, lądując kolanami na klatce piersiowej, zbierając klapy surduta pod szyję i zaciskając gruby filcowy materiał z takim impetem, aż zatrzeszczał i rozlazł się, szczerząc rozwłóknioną fakturą. Zapachniało zbutwiałymi wodorostami. Tajemnicza postać wywinęła się, zostawiając Wokulskiemu w rękach strzępy ubrania. Napastnik sięgnął do kieszeni i sypnął mu w twarz gryzący proszek. Gdy oczy przestały łzawić na tyle, aby mógł coś dostrzec, napastnika już nie było. Zostało po nim kilka strzępów foluszowanych wodorostów, które służyły silfranom jako filc, i ledwie wyczuwalny zapach gnijącego morskiego zielska. Wokulski otrzepał się i zawrócił do miejsca, skąd przyszedł. Kolonia nie wydawała mu się już tak bezpieczna i spokojna. Gdzieś w oddali trzasnęły drzwi, a on drgnął ze strachu. — Po przedyskutowaniu proponowanych rozwiązań doszliśmy do pewnego konsensusu. Spośród różnych możliwości do rozważenia pozostało nam kilka podstawowych koncepcji. Tym razem spotkali się w węższym gronie fizyków, matematyków i inżynierów. Pozostali koloniści uczestniczyli w ciągnących się całymi dniami dyskusjach nad logiką i filozofią podróży w czasie, ale po odsianiu koncepcji jawnie fantastycznych i wybraniu teorii rokujących największe szanse na sukces, pozostawili żmudne obliczenia i dowody gwarkom, jak nazywano żartobliwie przedstawicieli fizyki teoretycznej i matematyki fizycznej. To w ich gestii leżał teraz wybór właściwej metody podróży w czasie, wstępne jej opracowanie, zbudowanie matematycznych modeli i ich przetestowanie w asyście inżynierów, którzy mieli stworzyć końcowy produkt. — Po pierwsze przedyskutujmy postulowane istnienie tuneli czasoprzestrzennych — zabrał głos Minkowski. Alkaloid | 361 — Sprzężenie kęsowe. — Podniósł się drugi naukowiec. Wywołał przy tym na twarzy Einsteina minę, którą ten bez wątpienia przybierał też w gabinecie dentystycznym podczas borowania zębów. — Zacznijmy lepiej od tuneli — zagaił Albert. Następne dwie godziny minęły Wokulskiemu na dość nudnych rozważaniach na temat zużycia kredy wśród fizyków, do których to myśli pchnęło go tempo, w jakim otaczające ich tablice pokrywały się rzędami równań, zastępowanymi zaraz mokrymi plamami, do których kredowy pył kleił się nierównymi smugami. W końcu tablice zniknęły za białym poszumem kilkunastu warstw ścieranych zapisków, a Minkowski wyrył na nich mokrym palcem „QED”. Matematyk z wyraźnym triumfem rozejrzał się po zebranych. Z jednego z ostatnich rzędów podniosła się kobieta ubrana w luźny, szary garnitur. — Nie będę może już bardziej zaśmiecała tablicy. Powiem tylko, że opierając się na prostej algebrze pierścieni, łatwo można wykazać, iż maszyna ta pozwala się cofnąć w czasie nie dalej niż do momentu, w którym została stworzona. Przy odrobinie pośpiechu więc, w grę wchodziłaby podróż do dnia dzisiejszego, czyli 25 czerwca 1921 roku. Minkowski dostrzegł wreszcie lukę w swoim rozumowaniu. — Dziękuję, pani Noether, rzeczywiście przegapiłem tę trywialną oczywistość — zwrócił się do niej i usiadł. Następny interlokutor z rzadka tylko posługiwał się tablicą, preferując ożywiony wykład, za którego wątkiem zdawali się podążać wszyscy oprócz Wokulskiego. Z tym większą radością usłyszał szept Einsteina nachylającego się do jego ucha: — Nic z tego nie rozumiem. Kiedy słucham o logice kęsowej, zaczynam się czuć, jakby Wszechświat był kasynem. Ktoś syknął, przerywając jego dalszą wypowiedź. Prowadzący wykład przeszedł do kwestii splątania kęsowego i wykorzystania oddziaływania na odległość, odbywającego 362 | Aleksander Głowacki się w ramach czegoś, co nazywał polem tachijnym czy też natychmiastowym. — Jednorazowe splątanie dwóch fotonów światła i przetransportowanie ich w czasie wymaga obliczeń i czasu na ich odtworzenie... Einstein, od jakiegoś czasu mamroczący pod nosem: „Spukhafte Fernwirkung”, zerwał się i wykrzyknął: — To jakiś złowieszczy pomysł! Prelegent wyraźnie się ostudził w swoim zacietrzewieniu. Zapadła cisza, przerywana tylko cichym klekotem zębatek poruszających się w środku mechanicznego kalkulatora. — Żeby przenieść czy to w czasie, czy w przestrzeni obiekt o stopniu skomplikowania na poziomie ludzkiego organizmu, potrzeba by kilkuset lat... — przerwał ją jeden z inżynierów i podzielił się wynikiem odczytanym z podręcznej Curty. Nikt nie dyskutował z twardą mechaniką. Wokulski tylko wzdychał, wiedząc, o ile bardziej zaawansowane obliczenia można było wykonać na kopizatorze. Tajemniczy gąszcz krzywików, zamieniający we wnętrzu mechanicznego kalkulatora ustawienia suwaków na rozwiązania różniczkowych równań, wydawał się – w porównaniu z utraconą alkaloidową technologią – rzeczą nieprzyzwoicie przestarzałą, urokliwą może dla maniaków zatraconej historii, jednak na tle możliwości wymyślonej przez niego tabliczki – jawnie żenującą. — To Srinivasa Ramanujan. Słabego zdrowia, zmarłby już dawno, gdyby nie opieka brata Minkowskiego, Oskara. — Tego, który przemawiał wcześniej? — Właśnie tego — odpowiedział Lanczos. Przez tę szeptaną rozmowę umknął Wokulskiemu początek wypowiedzi hinduskiego matematyka. Gdy jednak patrzył na maczek równań pokrywających tablicę, wydawało mu się bardzo prawdopodobne, że nawet gdyby śledził ten wywód od początku, wciąż rozumiałby niewiele, mimo że Kornel usłużnie starał mu się objaśniać najistotniejsze punkty. — Mówiąc w skrócie — kontynuował Węgier, nachylony nad uchem Wokulskiego — Srinivasa usiłuje udowodnić, że podróż w czasie możliwa jest dzięki napędowi krosnowemu. To takie słowotwórstwo. Ujmując samą istotę pomysłu, chodzi o to, że hipotetyczna maszyna czasu nie poruszałaby się per se, lecz raczej napędzający ją silnik zakrzywiałby otaczającą ją czasoprzestrzeń. Rozsnuwał jej osnowę i zaplatał od nowa – jak na krośnie właśnie. Alkaloid | 365 — Problemem, który tu widzę, jest niestety źródło energii potrzebnej do zaburzenia osnowy — powiedział któryś z inżynierów. Chwile, w których inżynierowie dochodzili do głosu, były dla Wokulskiego w tych dyskusjach najciekawsze. — Można by się zastanawiać, czy nie wykorzystać tu odkrycia Astona i Eddingtona — rzekła siedząca w jednym z pierwszych rzędów kobieta, która paliła fajkę. — Tego o różnicy masy pomiędzy czterema jądrami wodoru i jądrem helu? — zapytał ktoś z sali. — Właśnie tego. Z tej różnicy wysnuć można istnienie możliwej do uwolnienia energii związanej z wytworzeniem helu z wodoru, ale droga do tego jest jeszcze daleka. Na sali zaległa cisza przerywana tylko skrzypieniem krzeseł i szelestem kartek w wertowanych na kolanach notatnikach. Przerwał ją Tesla: — A gdyby Lanczos zechciał podzielić się z państwem swoimi ostatnimi rozwiązaniami równań pola ogólnej teorii względności? Chodzi mi, Kornelu, o kwestię cylindrycznie symetrycznej konfiguracji wirującego sztywnego układu cząsteczek. — Ale nie widzę związku... — Gdybyś jednak zechciał rozpisać swoje równania? Kornel spłonął rumieńcem i podszedł do tablicy. Wokulski domyślił się, że nie wszyscy zebrani znali przedstawione obliczenia, ponieważ po sali przeszedł pełen podziwu szmer. Tym razem rolę tłumacza wziął na siebie sam Einstein: — To szczególnie elegancka matematyka, najbardziej przejrzyste rozwiązania równań pola, pozbawione tych obrzydliwych lematów i forsownych dróg naokoło, którymi najeżone są między innymi moje obliczenia — mówił po cichu. Gdy jego asystent skończył pisać, dodał głośno — nie widzę jednak, jak łączyć się one mają z problemem podróży w czasie. — A jakie rozwiązanie dla konformacji czasoprzestrzennej otaczającej taki układ miałoby założenie, że podróżnik 366 | Aleksander Głowacki w czasie porusza się nie wokół układu cząsteczek, ale ruchem spiralnym wzdłuż kosmicznej nici, tego zaburzenia topologii przestrzeni, o którym kiedyś już rozmawialiśmy? — z szelmowskim uśmiechem zapytał Tesla. Ktoś podszedł i poprawił kilka linijek obliczeń. Po sali przetoczył się jęk niedowierzania. — Rozwiązanie staje się trywialne — odpowiedział Einstein. — To oczywiste. Przy założeniu, że mamy dostęp do kosmicznej nici, podróż w czasie możliwa jest za pomocą konwencjonalnego napędu – choćby Ciołkowskiego – przy prędkościach podświetlnych. — Tylko że kosmiczna nić jest zjawiskiem teoretycznym! — krzyknął ktoś z sali. Tesla podniósł się ze swojego krzesła i stanął na katedrze. — Już nie. Wczoraj udało mi się otrzymać taką poprzez wytworzenie defektu czasoprzestrzeni za pomocą zogniskowanego promieniowania grawitacyjnego światłołapki — oświadczył triumfalnie, kładąc przed sobą konstrukcję, w której ustabilizował swoją zabawkę. Otaczające ją cewki w zetknięciu ze stołem oplotły sferę w siatkę błękitnych wyładowań, a pomieszczenie wypełnił zapach ozeinu. Obserwował taniec skórzanych pęcherzy, które nadymały się wzbierającym gazem. Olbrzymie pojemniki falowały w spóźnionej synchronizacji z pływakami falowych elektrowni produkujących energię potrzebną w procesie wytwarzania mieszaniny piorunującej. Niewielkie sylwetki nurków, spętanych rurkami pompującymi do ich ust powietrze, ginęły na tle symfonii pomiętej brzydoty: balonów przypominających wzdymające się na powierzchni bagna pęcherze błotnego gazu, zasypanych lawiną zmarszczek powoli, pod dotknięciem mieszaniny piorunującej, nabierającej młodzieńczej gładkości. Paliwo na potrzeby zbliżającej się podróży zbierano już od tygodni. Pęcherze zszyte z tysięcy rybich skór, spętane siatką podtrzymujących je lin, służyły jako zbiorniki gazu wydobywającego się ze stojących na dnie cylindrycznych pojemników – metalicznych termosów zasilanych z kolei grubymi kablami biegnącymi od elektrowni falowej i dodatkowo jeszcze oplecionych misterną siatkownicą drobnych miedzianych rurek, którymi Alkaloid | 369 pompowana z powierzchni woda, cieplejsza o kilka stopni, wtłaczana była pod ciśnieniem do elektrolizerów, podnosząc skuteczność cieplną procesu. Stojące za tym pomysłem rozwiązania inżynieryjne Wokulski zrozumiał dość łatwo: energia fal napędzała podwodną elektrownię, a pozyskiwany w ten sposób prąd zasilał pompy wody – zarówno te niskociśnieniowe zasysające cieplejszą wodę z powierzchni, jak i te wysokociśnieniowe, wtłaczające ją do wnętrza elektrolizatorów wytwarzających z niej mieszaninę podstawowych gazów. Tej samej energii używano w procesie elektrolizy, a powstającą w niej mieszaninę piorunującą odprowadzano strumieniami bąbelków eruptujących ze stojących na dnie przetworników wprost pod kopuły pęcherzy, których powolny taniec tak go zafascynował. Rytmiczne dudnienie zagłuszyło kroki Tesli i gdyby nie jego odbicie w szybie, Wokulski wystraszyłby się pewnie tym cichym najściem. — Zbliżamy się więc do końca, przyjacielu — przywitał go przybysz. Stanisław wciąż nie mógł się pozbyć wrażenia, że mimo całego entuzjazmu wkładanego w konstrukcję maszyny czasu, wynalazca kipi niewytłumaczalną wrogością. Może wpływ na to odczucie miał niedawny napad i strach, który od tamtej chwili nie opuszczał Wokulskiego, a może źródłem tych przeczuć były pokątne rozmowy, na których przyłapał naukowca kilka razy – ciche poszeptywania z Bibliotekarzami, bezgłośne konferencje z ludźmi, których niechęć wobec Wokulskiego i jego planów była bardziej niż oczywista. — Wciąż nie do końca rozumiem, jak napełnienie tych obrzydliwych miechów ma się przyczynić do wysłania mnie w przeszłość — odpowiedział Wokulski pytającym tonem. Kwestię tę tłumaczono mu już setki razy i choć zrozumiał ją wcześniej, to w otoczeniu niejasnych sprzymierzeńców i skrytych nieprzyjaciół grał rolę wiejskiego głupka – miernym 370 | Aleksander Głowacki nawet naukowcom pozwalał tłumaczyć sobie zawiłości zupełnie niezawiłych procesów i mechanizmów, które obserwował w Silfrze. Procesów może i skomplikowanych, ale jednocześnie prostych – opierały się bowiem na jasnych, niezmiennych zasadach, na ich zrozumiałej implementacji. Słuchając o tych wynalazkach, czuł się z jednej strony niczym w krainie pozbawionej cienia, gdzie każdy problem był jasno naświetlony ze wszystkich stron mechanizmami rozumu, snopami logiki; z drugiej jednak – patrzył na naukowców jak na dzieci bawiące się w dom, nie znali oni bowiem złożoności i wachlarzowej ontologii alkaloidu; patrzył jak na dzieci rozumu zredukowane do swoich różniczkowych równań i falsyfikowalnych teorii. Na twarzy Tesli dostrzegł swoją pogardę. Tamten także wiedział, że cały ten zgiełk Silfry, cała prezentowana przez nią potęga ludzkiego umysłu jest tylko jednym jego aspektem, z punktu widzenia byłych władców Alki – co najwyżej komicznym. — Mieszanina piorunująca po stłoczeniu i solidyfikacji zamieni się w paliwo. Budowę tego, co nazywamy temporalnym świdrem, już ci tłumaczyłem. W swojej konstrukcji jest niczym innym, jak śrubą Archimedesa, różnica polega tylko i wyłącznie na tym, że zamiast unosić wodę w górę, mielić będzie czasoprzestrzeń i unosić ją w poprzek prądu czasu. — Brzmi to dla mnie wciąż jak bajdurzenia szaleńca. — Ale stoi za tym twarda matematyka. Żywe dowody ciągów cyfr. Tego brakowało twojemu porządkowi, Hermenegauto – powtarzalności i sprawdzalności — prychnął Tesla. — Tam była tylko wciąż się komentująca manipulacja słowem, stamtąd się brała siła twórcza. Wokulski zatchnął się, jakby próbując zbić wywód wynalazcy, ale nie znalazł argumentu, który pozwoliłby wejść w słowa Tesli wyrzucane z prędkością kluczy szyfrowych, nabijanych wprawną ręką telegrafisty. Alkaloid | 371 — A tak. Wiem o zasadzie kontroli interzon. I o kopizatorach. Sam pracowałem nad podobnym urządzeniem i pewnie stworzyłbym swoją wersję, gdyby nie nadszedł alkaloidowy armagedon, gdybyś nie spuścił na świat cerbera zniszczenia, tego bękarta... — Przerwał, zacinając się na jakiejś inwektywie, która wciąż w nieadekwatny sposób opisywała Falka. Stali w milczeniu, zbierając się do kontynuowania niezręcznie rozwijającej się dyskusji. Na szczęście dołączył do nich jeden z inżynierów zatrudnionych bezpośrednio przy konstrukcji sześciennego sarkofagu, w którym Wokulski miał się ześlizgnąć w przeszłość. Cienki, zielonkawy papier pozyskiwany przez kolonistów z listownic zwijał się niesfornie, kryjąc przed Wokulskim niektóre szczegóły pomieszczenia, w którym miał spędzić... godziny?, miesiące? Naukowcy wciąż nie potrafili się wypowiedzieć na temat upływu czasu we wnętrzu temporalnej windy, jak zwykle nazywano urządzenie. — Szanowny pan życzy sobie, żeby umieścić w środku fotel i mniejsze łóżko, coś w rodzaju szezlongu, czy też może łóżko większe i wygodniejsze, za to do siedzenia tylko mały stolec? — Inżynier odpowiedzialny za rozplanowanie przestrzeni wbił swoje paznokcie – zażółcone od żucia tytoniu – w środek projektu, rozdzierając nieco delikatną strukturę włókien. Wokulski popatrzył z niedowierzaniem na wnętrze, które służyć mu miało przez długi czas jako dom. — Ile to ma wysokości? — zapytał, nie mogąc się dopatrzyć tej informacji na dwuwymiarowym planie. — Sążeń. — Imperialny? — Tak, imperialny. Angielski wyszedł z użycia prawie sto lat temu – inżynier spojrzał na niego z dezaprobatą. — Myślałem o rosyjskim. Imperialny to w sam raz tyle, żebym musiał chodzić cały czas zgarbiony... 372 | Aleksander Głowacki Inżynier się zasępił. — Ale przy takiej wielkości sarkofag ma najlepszy stosunek objętości do powierzchni. — Postukał palcami po stole. — No, oczywistość, oprócz sfery. Chciałbyś pan może, żebym to obliczył dla sfery? Tylko nie wiem, jakie łóżko zaprojektować? Wklęsłe? Wokulski zrozumiał, że pytanie padło jak najbardziej serio. Westchnął tylko: — Pozostańmy lepiej przy tym planie. Luksusów mi nie potrzeba, niech będzie tam stolec i niewielki szezlong, więcej wolnej przestrzeni zamiast zbędnego komfortu, żebym mógł nogi chociaż wyprostować. Inżynier przekreślił kilka linii i oddalił się bez słowa. Wokulski nie chciał wracać do przerwanej sprzeczki, zmienił więc temat: — A nić? — Już ją zrobiłem. — Tesla wskazał śrubę napędową Archimedesa. — Jest w środku, tam gdzie śruba powinna mieć oś mechaniczną, ona ma magnetyczną zewnętrzną. Po uruchomieniu generatorów odstawimy podpory — wyjaśnił, wskazując kratownice wspierające ślimak po bokach i podtrzymujące go w pozycji pionowej — i uruchomimy magnetyczny rękaw, wspierający konstrukt z zachowaniem marginesu, potrzebnego, by na obwodzie kręcić się mógł spiralnym ruchem sarkofag. Później, w miarę rozpędzania się całego urządzenia, zaczniesz się zagłębiać. — Tym razem wskazał na ziejące na skraju placu budowy podwodne urwisko. — Śruba, jak rozumiem, sięga aż do samego dna? — Albo może jeszcze i dalej, gdy tylko zacznie się bowiem obracać, rozpocznie drążenie tunelu w podmorskiej płycie tektonicznej, podczas gdy my tu z góry będziemy przedłużać taśmę świdra. Wokulski spojrzał pytająco. Alkaloid | 373 — Spójrz — powiedział Tesla. — Widzisz, tam, z pieca wychodzi taśma stalowa, na zimno zakuta z zakończeniem wiertła, a w każdym razie przynajmniej z taśmą oplatającą rdzeń. Gdy uruchomimy ruch obrotowy, jednocześnie taśma będzie dolewana, żeby świder wydłużał się bez przeszkód. Tak samo dokładać będziemy rdzeń. Nić zaś będzie się rozwijać sama, jak bowiem widzisz — wskazał na szczyt skomplikowanego konstruktu — na samej górze umieściłem światłołapkę. — A gdzie napęd? — Ciołkowski uważa, że najwłaściwsze będzie umieszczenie wielu jednostek napędowych. Siły odrzutu będą wtedy o wiele mniejsze, a sam napęd można odrzucać, gdy świder zagłębi się w dno do jego wysokości. — Czyli, jak rozumiem, mówimy tu o sztywnych statecznikach, na których końcach znajdować się będą zbiorniki z mieszaniną piorunującą? — zapytał uprzejmie Wokulski. — Właśnie tak – na początku świder ma sto osiemdziesiąt sążni, więc napędów można założyć dziesięć. Obliczyliśmy, że powinno to wystarczyć, by rozpędzić sarkofag do prędkości, wystarczającej, by przenieść cię nawet sześćdziesiąt lat wstecz. Gdybyśmy napotkali nieoczekiwane przeszkody, również i napędy można zamontować w trakcie pracy urządzenia. Jeśli się okaże, że najniższy trzeba będzie odrzucić, nim konstrukcja cała rozpędzi się do przewidzianej prędkości... Wtedy tylko założymy na szczycie świdra kolejny statecznik... — W ruchu? — Wokulski poczuł się nieco zatrwożony. — To już zaprojektowaliśmy. Popatrz tam w górę. Tesla wskazał miejsce, gdzie na samym skraju, tuż pod światłołapką, znajdował się zbitek metalowych kratownic tworzących strukturę przypominającą gniazdo os. — Tam mamy mechanizm do osadzania w biegu nowych napędów. — Tak więc machina jest już niemal gotowa? — upewnił się Wokulski. 374 | Aleksander Głowacki — O, tak. Wystarczy zamontować sarkofag. Później uruchomić silniki, pozwolić, by w mieszaninie piorunującej wodór połączył się z tlenem i wyprodukował przy tym odrzutową energię, która rozpędzi całą konstrukcję spiralnym ruchem wokół nici. Dystorsja czasoprzestrzeni przeniesie cię w założony moment przeszłości. Tesla wyszczerzył zęby, a uśmiech ten wcale to a wcale Wokulskiemu się nie spodobał. — Dobrze więc. Daj mi znać, gdy sarkofag będzie na miejscu. Przedyktuję wam zapiski Bibliotekarzy. Obudziła go cisza. Nagle urwało się dudnienie pływaków falowych elektrowni, ustały ciche trzeszczenia pęcherzy rozpieranych mieszaniną piorunującą, urwały się perliste wyładowania procesu elektrolizy. Zrozumiał, że wszystko jest już gotowe. Wstał ze swojej koi i po raz ostatni przejrzał skromny dobytek, który zabierał ze sobą w przeszłość. Przede wszystkim ostatnie pięć fiolek Alki na czarną godzinę, na wydarzenia nieoczekiwane, choć wyruszał w mocnym postanowieniu, że po nią nigdy już nie sięgnie. Na stłuczenie szklanych nabojów nie potrafił się jednak zdecydować. Miał też kopizator – bez alkaloidu pozbawiony większej wartości. Wokulski traktował go więc raczej jako suwenir, pamiątkę z podróży po przeszłym życiu. Prócz tego wziął wysokie buty na zmianę, dwa bruliony w skórzanych okładkach, w części już zapisane, z kopiowymi ołówkami, sztuk trzy, włożonymi w kieszeń na ich grzbiecie; zbrązowiały już ze starości plakat Kościoła Nowego Ładu ze Alkaloid | 377 swoją podobizną – na wypadek, gdyby zapomniał, czemu chciał wszystko to odkręcić; żeby pamiętać, w jaką matnię wpędziła go destylacja bulwy. Szklana kula, w której płatki sztucznego śniegu osypywały się na pawilon Interzony z Wystawy w Hong Kongu, dopełniała jego podróżnych przynależności – była to rzecz zupełnie zbędna, wynik niezrozumiałego kaprysu, nie potrafił jednak się jej pozbyć, dołożył ją więc do tych kilku przedmiotów, które miały towarzyszyć mu w drodze w przeszłość. Nic więcej nie odważył się zabrać, Hilbert przestrzegał go bowiem przed możliwymi temporalnymi paradoksami. Zatrzasnął drzwi i ruszył w stronę świdra. W miarę, jak się zbliżał, narastał szum głosów oczekujących go ludzi. Miał już wyjść z korytarza wprost do sali, gdzie zebrali się wszyscy koloniści i skąd wejść miał do sarkofagu, gdy nagle Lanczos wciągnął go niepodziewanie w zaułek. — Daj mi chwilę — szepnął do Wokulskiego, kładąc mu palec na ustach i pociągając głębiej jeszcze w cień. Fizyk był wyraźnie podenerwowany. — To, to niebywałe — nieco się jąkał, co zdziwiło Wokulskiego, zawsze bowiem uważał młodego Węgra za wzorcowy przykład flegmy i opanowania. — Co i czemu w tej chwili? Co może być tak niebywałego chwilę przed podróżą w czasie? — A figa — wykrztusił Węgier. — Żadnej podróży nie będzie. Wokulski wyszarpnął się z uchwytu młodzieńca i popatrzył na niego jak na szaleńca. — Wiem, wiem, pomyślisz sobie, że przecież ja to wszystko spowodowałem, że to na moich obliczeniach i mojej idei się opiera. — Nabrał głęboko powietrza i głos mu się uspokoił. — Ale teraz nie mam już żadnych wątpliwości — kontynuował. — Przejrzałem raz jeszcze wszystkie obliczenia i mogę z całą mocą powiedzieć, że to pułapka, że ta podroż nie może się udać. 378 | Aleksander Głowacki Wokulski przestał się wreszcie wyrywać, Lanczos złapał go bowiem za klapy i z roziskrzonymi oczami przyciskał do ściany korytarza, próbując chyba w ten sposób ukryć ożywioną dyskusję przed oczekującym tłumem. — Błąd w obliczeniach, rozumiem — szepnął Wokulski i pociągnął Lanczosa dalej jeszcze. — Ale czemu mówisz o pułapce? — Ktoś celowo wprowadził te dane do obliczeń. — Kto i czemu? — Tesla! — wyrzucił z siebie Lanczos. — Nie wiem czemu, lecz pominął rozwiązania dla struny nieskończonej, a właściwie ich nie pominął, ale zwiódł nas, podstawił w miejsce tych dla struny skończonej. Wokulski zmarszczył brwi. — Mam na myśli to, że świder temporalny, czy – jak go wolę nazywać – cylinder, nie może działać, jeśli nić tworząca anomalię przestrzenną nie jest nieskończona. A Tesla świadomie przecież stworzył ją skończoną, choć można by pewnie, bo to przecież tylko forma defektu geometrycznego, pokusić się o wytworzenie takiej skazy w całej przestrzeni. Trudno tu mówić o błędzie. Tesla działa celowo, by cię powstrzymać. — Czemu miałby to robić? — Wokulski zaczął się głośno zastanawiać, ale niecierpliwy Węgier wszedł mu w słowo. — Nie wiem, mogę się tylko domyślać. Może on nie pozbył się nałogu. Może wciąż potrzebuje Alki. Sami wiemy, od kogo można ją w dzisiejszych czasach dostać. W tej chwili to nie ma znaczenia, ważniejsze jest, jak się z tego wykaraskać, jak się wysmyknąć, nie wzbudzając podejrzeń. Nie mam wątpliwości, że jeśli teraz wycofasz się z podróży, Tesla uderzy bezpośrednio. Zginiesz wtedy nie tylko ty, rozpadnie się też nasza społeczność. — Rozumiem. — Wokulski pokiwał głową. — Najlepiej więc byłoby, gdybym jednak udał się w podróż. Alkaloid | 379 — Przynajmniej na niby. Myślę o rozwiązaniu od chwili, gdy dojrzałem błąd w obliczeniach. Popatrz — ciągnął Lanczos, rozwijając plany sarkofagu — tu, prócz wejścia głównego, prowadzi do wnętrza zapasowy fartuch, którym wnoszono niegabarytowy osprzęt. Wciąż jest podłączony, choć rozhermetyzowany. Wyślizgniesz się nim cichcem. — Wszyscy będą myśleli, że wciąż jestem w środku. — Wokulski pokiwał głową. — A Tesla i jego poplecznicy będą przekonani, że umarłeś. — I co dalej? — zapytał Stanisław. — Dalej nie mam lepszego pomysłu niż podróż w przyszłość, w której podróże w przeszłość staną się możliwe. Wokulski uniósł pytająco brwi. — Studiuję też zapiski Bibliotekarzy – teorię inteligencji wiedzy i wynikające z niej wnioski. Czuję, mam nosa, że to tam znajdę odpowiedź. — Ale nie będzie to dzisiaj. — Nie — zaprzeczył Lanczos. — Czegoś mi brakuje, istotnych rozwiązań, znaczących lematów... Wokulski wyciągnął zza pazuchy kartkę, którą planował zostawić na progu sarkofagu – ostatnią stronę równań wyniesionych z siedziby Bibliotekarzy, którą miał zamiar zachować jako finalne zabezpieczenie. Lanczos wziął ją bez słowa i popatrzył na rzędy symboli. — Tak. To może dużo zmienić. Ale to wciąż jest praca na pokolenia i nie wystarczy, żebyś ukrył się na kilka lat. Zresztą byłoby lepiej, gdybyś się nie ujawniał, póki będzie trwała hegemonia Falka. Potrzebujesz czasu, żeby móc się spokojnie od niego uwolnić. Jego szpiedzy w Silfrze doniosą mu, że wyruszyłeś w podroż, ale pewnie część z nich związana jest z Teslą i świadoma faktu, że podróży tej nie przeżyjesz. Wokulski musiał przyznać mu rację. — Ile lat potrzebuję? 380 | Aleksander Głowacki — Co najmniej jedną kopizację. — Wokulski aż się wzdrygnął, słysząc te słowa. — Tak — ciągnął Lanczos — domyśliłem się, jak to się dzieje, że I.H.W. dociera do nas w kwiecie wieku, jakby zawarł pakt z Mefistofelesem, jakby nauczył się sztuczek od hrabiego de Saint-Germain. Trochę słyszałem od uciekinierów z sowieckiej Rosji. Ktoś tam pamiętał Witkacego i Rachmietowa, i wydarzenia nad Policyjnym Mostem i w Kronsztadzie, ktoś inny dodał dwa do dwóch i przekazał informacje dalej. — To prawda, nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, ale tak podróżować można w przyszłość, choć to forma wyjątkowo nudna — zgodził się Wokulski. — Ale bezpieczna, zwłaszcza jeśli będziesz miał odpowiednią kryjówkę, spowolnisz swoje procesy życiowe, zahibernujesz. Mam takie miejsce, przyślę ci tam zapasy, ochronny ubiór. Uda ci się zniknąć na długie dziesięciolecia. — A jak się dowiem, czy rozwiązałeś problem podróży w czasie? — Wrócisz tu po pierwszej kopizacji. Jeśli dojdę do jakichś rozwiązań, zapiszę wszystko i ukryję tuż przy wejściu do Silfry, pod tym kamieniem, gdzie skrywa się soczewka. — Z drugiej strony, możesz się wtedy po prostu cofnąć do chwili obecnej i od razu wysłać mnie w przeszłość. Lanczos się roześmiał. — Myślę, że nawet bez gotowych rozwiązań mogę powiedzieć, iż podróż w czasie nie może tak działać. Moja przyszła wersja byłaby już tu z nami. Trzymajmy się mojego planu. — Dobrze. Niech i tak będzie — zadecydował Wokulski, ściskając mu dłoń. Lanczos podał mu plan wyrysowany na pakowym papierze. — Tu masz drogę do swojej kryjówki. — Dziękuję. — To raczej ja dziękuję. Te równania, teorie, które przyniosłeś... Żal mi tylko, że muszę pracować nad nimi sam, Alkaloid | 381 w tajemnicy, tak, by nikt się o tym nie dowiedział, nikt nie doniósł Tesli, żeby szpiedzy Falka nie wywlekli tej wiedzy na powierzchnię... Wokulski popatrzył na niego ostatni raz. — Pora już na mnie. Ci na placu się niecierpliwią. Dłużej nie mam co ich trzymać w niepewności — powiedział. Poklepał fizyka po plecach i wyszedł z zaułka wprost w ręce kilku ludzi, którzy zniecierpliwieni oczekiwaniem, wyruszyli mu naprzeciw. Obejrzał się, ale Lanczos skrył się już w głębi korytarza. Wolnym, równym krokiem wszedł na plac i nie zważając na aplauz zebranych, skierował się wprost do sarkofagu. Po tym, co powiedział mu Węgier, nazwa zdała mu się w dwójnasób adekwatna. Minął Teslę i grupę jego popleczników, niedobitki Bibliotekarzy zebranych w triumfie nad swoim niegdysiejszym ciemięzcą. Ktoś, kto nie miał, tak jak Wokulski, pełnej wiedzy o tym, co miało go czekać w temporalnym świdrze, mógłby wziąć radość Tesli za triumf wynalazcy, nie zaś za szyderstwo mściciela. Szedł ołowianym krokiem w stronę tego, co miało się stać jego wyrafinowaną trumną. Zastanawiał się, jaki miał być jego los? Czy zginąłby we wnętrzu świdra, rozgnieciony narastającym przyspieszeniem? Czy też może, zamiast dystorsji czasoprzestrzeni owocującej przeniesieniem w czasie, napotkałby jej deformację rozciągającą go w nieskończenie cienki naleśnik, w którym wskutek relatywistycznych efektów jego agonia rozwlekłaby się na wieczność? Snując takie niewesołe wizje, doszedł do drzwi wejściowych, stanął na progu i skinął zebranym, wywołując zbiorowy euforyczny okrzyk – ci, którzy wiwatowali, nie wiedząc, co go czeka, wznosili okrzyki na cześć potęgi ludzkiego rozumu; ci zaś, którzy zdawali sobie sprawę, że widzą wyrafinowaną inżynieryjną gilotynę, pokrzykiwali z radości – oto wreszcie się zemścili na wielkim I.H.W., wobec którego byli kiedyś jak 382 | Aleksander Głowacki robaki, dla którego nigdy nie znaczyli więcej niż ludzki pył, pomijalny element socjotechnicznych równań. Zatrzasnął za sobą harmonijkowe drzwi, odcinając się od hałasu. Dziękował teraz w duchu nieznanemu mu z nazwiska inżynierowi, który nalegał, by ze względu na wytrzymałość kabina była pozbawiona okien. Dzięki temu nikt z zewnątrz nie widział, jak nerwowo krzątał się po wnętrzu, odblokowywał techniczny właz i wyślizgiwał się ze środka dosłownie kilka chwil przed tym, jak Einstein na prośbę Tesli nacisnął wielki przycisk, przesyłając elektryczny impuls do wrzecionowatych zbiorników z mieszanką piorunującą. Wokulski przeturlał się przez skórzaną tubę w samą porę, by zobaczyć, jak sarkofag przenoszony jest łapą wielkiego dźwigu wprost do śluzy, przetacza się w morską głębię i na końcu pochylni wczepia w przygotowane dla niego miejsce. Silniki plunęły ogniem i uruchomiły całą konstrukcję, wprawiając ją w spiralny ruch. Kabina nabrała prędkości i po zaledwie kilku minutach zamieniła się w rozmytą smugę, przykrytą bańką wody zamieniającej się w parę. Świder zagłębił się w morskie dno, pociągając za sobą wirującą kapsułę. Wkrótce jedynym, co dało się widzieć, był ciągnący się ku powierzchni wstęgowaty całun szybko unoszących się baniek powietrza, zbijających się w większe bąble. Nie czekał, aż zebrany tłum oderwie wzrok od znikającej kapsuły, tylko wyjął z kieszeni zmiętą mapę i unikając ludzkich oczu, podążył za jej wskazówkami. Przy pierwszym rozgałęzieniu dróg, gdy już miał porzucić podwodne struktury Silfry i zagłębić się w system podziemnych korytarzy, znalazł pozostawiony tam przez Lanczosa słój wypełniony robaczkami świętojańskimi. Uniósł go i rozświetlając sobie drogę bladozielonkawym światłem, ruszył przed siebie. Obóz korekcyjny, Ólafsvík 1984 To jakaś odmiana ochotexu, pomyślał i poruszył łagodnie ramionami. Opór zmalał. Powoli podniósł się i rozejrzał po swoim więzieniu. Ściany przechodziły w siebie niezauważalnie, razem z podłogą i sufitem zlewały się w ocean bieli o nieznośnym odcieniu, bieli idealnej prawie jak czerń, będącą jej antytezą – tak bowiem jak idealna ciemność pochłania całe światło, tak ona odbijała wszelkie promieniowanie, zalewając pomieszczenie nierealną poświatą, wzmacniając wciąż i wciąż odbijające się światło, niczym baterie ustawionych naprzeciwko siebie luster. Nie potrafił jednak dostrzec jego źródła, tak jakby ściany nie tylko odbijały światło, lecz również je emitowały. Jedynymi rzeczami, które wyróżniały się w tym zalewie jasności, były jego ciało, sterta przedmiotów leżących pod ścianą i okno. Popatrzył po sobie – skórę miał bladą, pergaminowo białą, a jednak i tak kontrastowała z idealnym odcieniem otoczenia. Ze zdziwieniem stwierdził, że jego ciało pozbawiono Alkaloid | 385 owłosienia, zostawiając skórę gładką, jakby włosy nigdy nawet nie skaziły jej powierzchni. Mimo uważnej lustracji nie mógł dostrzec błękitnego cienia zarostu – jakby ktoś go dokładnie wydepilował, a nie ogolił. Skórę pod pachami i wokół genitaliów również miał gładką, zamalowaną jednak intensywnie błękitną substancją. Pochylił się i wciągnął jej zapach – to on wypełniał całe pomieszczenie, to ten odór go zbudził. W stercie przedmiotów pod ścianą rozpoznał swoje ubranie i te kilka rzeczy, które zabrał ze sobą w mozolne pełzanie w przyszłość. Następnie skupił wzrok na oknie. Wychodziło na korytarz, błyszczący chyba jeszcze jaśniejszą bielą. Ktoś właśnie nim przechodził – kobieta ubrana podobnie do tych, które zatrzymały go w pociągu, w towarzystwie nagiej, bladej postaci. Gdy ją rozpoznał, szarpnął się tak gwałtownie, że twardniejące błyskawicznie kajdany z ochotexu otarły mu do krwi nadgarstki i śnieżna czystość więzienia złamana została strużkami czerwieni. Na korytarzu stało pogrążone w cichej rozmowie Czyste. Wokulski nie wiedział, jak daleko zabrnął w przyszłość, wyraźnie jednak okres ten nie wystarczył, by uciec przed ogarami Falka. Czyste odwróciło się, nie dostrzegając go na szczęście, pogrążone było bowiem w rozmowie z więzienną strażniczką. W tej pozycji widać je było jednak w całej okazałości – żylaste ciało, pozbawione wszelkich cech płciowych, ze zgrabną blizną w kroczu, gnijącym, nigdy niegojącym się śladem na okaleczonej szyi i siatką pajęczych blizn na piersiach pozbawionych sutków. Wokulski pogładził się po bliźnie na przedramieniu. Jego twarz nie mogła go zdradzić, blizna jednak stanowiła znak rozpoznawczy. Tak samo zresztą jak degrawitacyjny pojemnik, w którym przechowywał fiolki alkaloidu. Mógł się domyślać, że w tym świecie tylko on i Czyste mieli dostęp do Alki. 386 | Aleksander Głowacki Bezwiednie skrył za siebie przedramię. Drżał cały, oczekując, kiedy otworzą się drzwi do jego celi i Czyste wejdzie, by zakończyć jego epopeję. Prześladowcy jednak odeszli. Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, dopóki kroki nie umilkły, pochłonięte przez miękki materiał, którym wyłożone były korytarze. Pamiętał bezgłośną podróż ich plątaniną, gdy otumaniony przez wyładowanie pistoletu, jeszcze w półśnie obserwował mijane rzędy tysięcy identycznych drzwi prowadzących zapewne do podobnych do tego pomieszczeń. Na razie więc jego obecność nie wydawała się niczym nadzwyczajnym, był jednym z setek czy tysięcy więźniów przetrzymywanych w ośrodku służącym, jak mógł się domyślać, jako centrum korekcji, fabryce posłuszeństwa, czymś na kształt obozów budowanych przez Brytyjczyków dla Burów, gdzie izolowano element wymagający reedukacji. Pogładził bliznę. Bezpieczna anonimowość nie mogła trwać wiecznie, ktoś w końcu zwróci uwagę na jego odmienność – brak tabliczki wszczepionej w rękę, garść anachronicznych przedmiotów – i sprowadzi Czyste. A blizna ostatecznie go zdradzi, znamię inności, którego nie mógł pozbyć się od czasu Kraju Przylądkowego. Odwrócił się od drzwi i gorączkowo zastanawiał nad możliwymi rozwiązaniami, jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Nagle przerażająca jasność bez żadnego uprzedzenia zamieniła się w jaskiniową czerń. Leżał bez ruchu z szeroko otwartymi oczami, czekając, aż przyzwyczają się do ciemności i zacznie dostrzegać zarysy otaczających go kształtów. W pewnym momencie, przerażony długością tego procesu, pomyślał, że oślepł. Powoli uniósł przed twarz dłonie i zamachał nimi. Nic jednak nie dostrzegł. A może w jakiś tajemniczy, znany tylko ludziom z przyszłości sposób odebrano mu wzrok, przestawiono neuronalny przełącznik i na czas ciszy nocnej odcięto od świata? Alkaloid | 387 I wtedy studnię ciemności rozjarzyła zielona poświata, sznurek światła nie grubszy od włosa, który jednak poraził go i niemal oślepił. Zmrużył oczy, zacisnął powieki, lecz gorejący zielony blask wdzierał się pod ich zasłonę i palił wzrok do bólu. Spod zamkniętych powiek popłynęły łzy, po czym ból zelżał – Wokulski przyzwyczaił się do niespodziewanego promienia światła. Spojrzał na jego źródło i zobaczył pajęczynę zielonych rozbłysków, układających się na ścianie w niezgrabnie napisane słowo: NIEDOSTOSOWANY? Zaraz zniknęło w fontannie rozbłysków przypominających fluorescencję wywołaną ruchem ręki w wodzie pełnej bruzdnic. Po chwili pojawił się nowy napis: MOŻESZ PISAĆ DO MNIE. POPRAWKAMI. PO ŚCIANIE. Wokulski zrozumiał, że ktoś za ścianą wydrapuje te słowa, wywołując po jego stronie zielonkawą luminescencję. Niektóre litery były swoim lustrzanym odbiciem. POPRAWKAMI. BIAŁYMI OBRĄCZKAMI NA RĘKACH. PAMIĘTAM, ŻE JE MIAŁEŚ. Wokulski podniósł się i podszedł po omacku do ściany. Litery komunikatu wygasały tym razem powoli, zostawiając za sobą wyżarzające się do czerni linie pojedynczych punktów. MAM, odpisał, gdy udało mu się doczłapać do ściany. Od jego strony litery były niewidoczne, kilka razy zgubił się w ciemności, nie zdziwił się więc, gdy zobaczył odpowiedź. MUSISZ PISAĆ WYRAŹNIEJ. NIE MOGĘ CIĘ ODCZYTAĆ. MAM. POPRAWKI, napisał jeszcze raz. 388 | Aleksander Głowacki DOBRZE. JESTEŚ NIEDOSTOSOWANY. NIE WIEM. JESTEŚ TU JAKO NIEDOSTOSOWANY. TO LEPIEJ NIŻ PRZEJŚCIOWY. PRZEJŚCIOWY? Ściana zadrżała razem z zanikającymi na niej literami, tak jakby piszący po drugiej stronie cicho się zaśmiał. Wokulski doszedł do wniosku, że ją również zrobiono z ochotexu – zresztą pętające go więzy wnikały w ściany celi bez wyraźnego połączenia, tak jakby stanowiły ich integralną część. NIEDOSTOSOWANY. NA RAZIE. ALE JEŚLI ZACZNIESZ ZADAWAĆ PYTANIA, UZNAJĄ CIĘ ZA MATERIAŁ I STANIESZ SIĘ PRZEJŚCIOWY. CO TO ZA MIEJSCE?, zapytał Wokulski. JEŚLI PRZEKWALIFIKUJĄ CIĘ NA MATERIAŁ, NIE BĘDĄ CIĘ DOSTOSOWYWAĆ, TYLKO ODDELEGUJĄ. Jego pytanie zostało zignorowane, a rozmówca kontynuował: ODDELEGOWAĆ. SKASOWAĆ. ZRECYKLOWAĆ. ZNIKNĄĆ. USPRAWNIĆ. COKOLWIEK SOBIE WYMYŚLISZ, MAJĄ NA TO SŁOWO, KTÓRE MÓWI COŚ INNEGO. NIE JESTEM MATERIAŁEM. TO PIERWSZA OZNAKA TERMINALNEGO NIEDOSTOSOWANIA. ZAPRZECZENIE. NIE JESTEM STĄD. WIEM. JA TEŻ NIE. ALE TU WSZYSCY JESTEŚCIE CZĘŚCIĄ SYSTEMU Alkaloid | 389 CZYSTOŚCI. NAWET TAKI ŚMIEĆ JAK TY. CZYM JEST CZYSTOŚĆ, JEŚLI NIE DA SIĘ JEJ PORÓWNAĆ Z TAKIMI JAK TY? Litery na chwilę zniknęły, po czym znów się pojawiły: ALE ZARAZ KTOŚ ODKRYJE, ŻE JESTEŚ CZYMŚ WIĘCEJ NIŻ ŚMIECIEM. JESTEŚ WOKULSKI. WSZYSCY CIĘ SZUKAJĄ. TEN ŚWIAT JEST WIĘZIENIEM TYLKO PO TO, ŻEBYŚ TY NIE MÓGŁ STĄD UCIEC. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Czy to prowokacja? Ale co było jej celem? MUSISZ SIĘ STĄD WYDOSTAĆ. JAK? Zapadła ciemność, a po chwili tajemniczy więzień zza ściany napisał: PRZEMYŚLAŁEM TO WSZYSTKO. MUSISZ ZAŻYĆ ALKĘ. RESZTY SAM SIĘ JUŻ DOMYŚLISZ. ONE WSZYSTKIE SĄ ZE SOBĄ POŁĄCZONE. KOPIZATORY, TE OKROJONE ICH WERSJE WSZCZEPIONE TU WSZYSTKIM W CIAŁO I ZAMIENIONE W ZDALNE KAJDANY. KIM JESTEŚ?, zapytał Wokulski, ale ściana nie odpowiedziała. Co dziwne, czytając ostatnie słowa, poczuł się, jakby nie była to sugestia, ale podjęta już przez niego samego decyzja, z którą całkowicie się pogodził. Odwrócił się na bok i powoli podczołgał do sterty przedmiotów. Przesunął dłonią po zbiorniczku z fiolkami Alki – zostały ich cztery. Wspomnienie kleistej substancji sprawiło, że poczuł w gardle suche pragnienie. Więzienie, które istnieje tylko w głowie zniewolonego. To, co zastał w przyszłości, w doskonały sposób realizowało istotę alkaloidowego świata – kontrolę. W pewien sposób czuł się dumny z Falka – jeśli ten świat był jego dziełem, był także dowodem na to, że rozumiał on Alkę, że rozumiał logikę 390 | Aleksander Głowacki tworzącą jej rdzeń, że był godnym dziedzicem Wokulskiego, nawet jeśli ten chciałby, żeby ta część jego spuścizny poszła w niepamięć. Dumę zastąpiło obrzydzenie. Wokulski poczuł, jak wraca do chwili obecnej, jakby nagle zredukował się w czasie i przestrzeni i odnalazł w swojej skomplikowanej wędrówce do początku czasu. Zamiast podziwiać łatwość, z jaką Alkaloid zacieśniał kontrolę nad światem, musiał znaleźć drogę ucieczki. Podniósł swoje zawiniątko i nacisnął bakelitowy przycisk na boku pojemnika. Zamknięta kroplą szkła fiolka brunatnej substancji zmrużyła do niego swoje złowrogie oko. Poczuł, jak drżą mu ręce, i o mały włos nie upuścił cienkiej szklanej strzykawki skrytej w ściance pojemnika, ale się opanował. Zwilżył wargi językiem i ostrożnie otworzył fiolkę, wdychając głęboko ciężki zapach alkaloidu. Znowu oddaję się w niewolę, żeby wydostać się z niewoli, pomyślał, ale nie powstrzymał ruchu ręki, bo jego ciało było młode, pragnęło alkaloidu i nie słuchało starczych przestróg umysłu. Poczuł pieszczotę igły, a gdy naparł na tłok, więzienie znów rozbłysło srebrzystobiałym światłem, które wypaliło się w milisekundowym rozbłysku, kontrapunkcie do narastającego Surżu i zniknęło, zostawiając wszystkie ściany więzienia przezroczystymi. Unosi się więc we wnętrzu dodekaedronu złożonego z ulowatych komórek, zmultiplikowanych w niezliczonych węzłach podobnej w kształcie nadstruktury. W alkaloidowej jasności widzenia spostrzega naraz wszystkich uwięzionych w jej wnętrzu, wyczuwa, jak podnoszą się, zdziwieni tym niespodziewanym wydarzeniem. Spogląda przez ścianę w stronę współwięźnia, z którym rozmawiał. Alkaloid | 391 W celi obok oślizgłym, wężowym ruchem unosi spod ściany swoje długie, żylaste cielsko Czyste. Z drwiną na ustach spogląda na Wokulskiego i rzuca się w ścianę. Wokulski gwałtownie zbiera się do ucieczki, wyślizguje ponadświetlnym ruchem z zaciskających się ochotexowych kajdan i biegnie w stronę drzwi. Uchylają się bez oporu. Słyszy trzask z wnętrza swojej celi i widzi, jak Czyste przenika przez ścianę. Na korytarzu czekają kolejne dwa. Wokulski wybija się w górę i przedziera przez sufit. Wszystko wciąż dzieje się poza czasem, w alkaloidowej bańce, tak że może kątem oka oglądać otwarte w zadziwieniu usta więźniów zamrożone w stopklatce zatrzymanego czasu. Jedno z Czystych rogowymi pazurami wieńczącymi kostropate paluchy próbuje dosięgnąć Stanisława i mimo pierwotnej bestialskości tego ruchu Wokulski nie może nadziwić się podobieństwu ciosu do finezyjnej szermierki Falka. Czyste nie są bowiem niezależnymi istotami, na takie rozwiązanie Falk nigdy by się nie zgodził. Zamiast tego zadecydował, że żandarmi tego dominium będą jego zwielokrotnieniem: klonował się w procesie zmodyfikowanej kopizacji, która przenosiła część jego osoby w przygotowane w procesie podobnym do Przemiany ciało Czystego, wyzbyte jednak wolnej woli, zmieniając je w bezwolne zombie, posłuszne od tej pory cząstce Uwagi Falka. Wokulski wznosi się dalej, wirując wokół własnej osi, przebijając kolejne poziomy więzienia. Widzi, jak zewsząd, z całego budynku zbiegają się blade sylwetki Czystych, ogary na tropie świeżej alkaloidowej posoki. Bezwiednie, częścią swojej uwagi, rozwiązuje algorytm ucieczki, starając się utrzymać równą odległość od wszystkich prześladowców, co w naturalny sposób prowadzi go do wnętrza dwunastościanu. Miejsce, do którego się kieruje, błyszczy splotem cienkich, czerwonych nitek zbiegających się z całego budynku. 392 | Aleksander Głowacki Na zakręcie odbija się nogą od kantu ściany i leci pod nieprawdopodobnym kątem w górę i na skos, rozpłaszcza na suficie i stopami wybija kratkę wentylacji, zostawiając dwa kolejne Czyste zdezorientowane. Odległość od ścigających się zwiększa, a on zbliża się do centrum rozbłyskującego coraz wyraźniej rubinową czerwienią. Przelatuje na czworakach kilka szybów, dno wentylacyjnego kanału tuż za jego nogami zostaje rozdarte pazurem najbliższego z Czystych. Wokulski odbija się i przytula do szczytu kanału, a goniący go ogar Falka przelatuje rozpędem pod nim, rozcinając mu koszulę na piersi. Stanisław spada za nim i kręci się płaską gwiazdą, ścinając z nóg kolejnego bladego napastnika. Przebiega po nim, wysoko podnosząc stopy, unikając niezgrabnych prób chwycenia go w locie, i na koniec całym rozpędem ląduje na twarzy Czystego i odbija się od niej, zamieniając ją w miazgę. Przystaje na środku i pochyla się, opierając dłonie na udach. Słyszy tylko swój ciężki oddech i tupot Czystych. Rozpuszcza zmęczenie alkaloidem i rozgląda się po wnętrzu, w którym został odcięty. Ściany pokryte są błyszczącymi zwierciadłami, ale na ich powierzchni przewijają się rzędy geometrycznych kształtów nakreślonych zielonkawą poświatą, podobną do tej, za pomocą której kontaktował się w celi. Zaraz, myśli sobie, to przypomina coś jeszcze... Prześlizguje dłońmi po rysujących się na ścianie wzorach. Filigranowe meandry drżą pod jego dotykiem i zaczynają układać się w jeszcze bardziej znajome konstelacje. Rozpoznaje symbole, którymi porozumiewał się z kopizatorem, odwróconą notację polską, jak pozwalał sobie czasem żartować dawno temu w rozmowach z Łukasiewiczem. Wyjmuje z zabranego tłumoczka swoją tabliczkę. Kamienna powierzchnia rozjarza się i synchronizuje z całym pomieszczeniem. Alkaloid | 393 Brawo, tato. Idziesz z postępem, odzywa się w jego głowie znajomy głos. Nagle zostają tylko we dwóch, odcięci w bańce Surżu. Falk się śmieje. Ile to lat siedziałeś w swojej norze? Sześćdziesiąt? — Sześćdziesiąt jeden — odpowiada Wokulski, obracając się wokół, nie wiedząc, w którą stronę się zwracać. Sześćdziesiąt jeden lat. Hibernowałeś się czy zrobiłeś po drodze kopizację? — Tylko jedną, po wyjściu. Czyli hibernacja... Teraz możesz mi już zdradzić, gdzie się ukrywałeś. Sam chyba rozumiesz, że to koniec. Wokulski kiwa głową, ale nic nie mówi. Intensywnie komputuje pewne dane, całą energię poświęcając na ekranowanie tego procesu przed Falkiem. Alka kropla po kropli opuszcza jego krwiobieg, a jemu samemu coraz trudniej nadążyć za skomplikowaną syntaksą kopizatorowego międzymordzia. — Odejdź w spokoju, Falk. To nie ty rządzisz Alką. To ona rządzi tobą. Dopóki tego nie pojmowałem, byłem taki jak ty. A kiedy pojąłeś, rzuciłeś mnie na pożarcie molochowi. W iście starozakonnym stylu, jak to by powiedziano w twoich czasach. Ale teraz nadeszły moje czasy, a moje imię Mrowie, mówi Falk, po czym wypełnia kopizatorową przestrzeń swoją obecnością i rzuca się na ojca. Cios niemal powala Wokulskiego. Siła ataku pozbawia go na chwilę przytomności, ale udaje mu się zerwać połączenie. Ocknął się na podłodze sterowni. Czyste zdążyły wybić uporczywymi uderzeniami nadęte bąble w drzwiach, lecz wciąż nie dostały się do środka. Wokulski wziął znów w ręce kopizator i przejął kontrolę nad więzieniem. Otworzył drzwi wszystkich cel i sięgnął do okrojonych wersji urządzeń wszczepionych w przedramiona więźniów. — Wychodźcie. Zbierać się na skrzyżowaniach. 394 | Aleksander Głowacki Rozejrzał się po przezroczystej sferze i zobaczył, jak na korytarze wylega tłum więźniów. Odczekał, aż jedno z Czystych nabierze rozpędu, by rzucić się na drzwi, i chwilę przed uderzeniem musnął dłonią świetlny sterownik, otwierając znienacka wrota. Czyste całym impetem wpadło do środka i przewróciło się, a Wokulski wybiegł pustym korytarzem. Prześladowcy natychmiast pochwycili jego trop, teraz jednak spróbował innej drogi ucieczki – skierował się w najgęstszy tłum. Za pomocą sprzężonych kopizatorów sterował setkami zebranych ludzi, rozpychając ich przed sobą w wygodny tunel, który natychmiast zamykał, odcinając się od pościgu żywą tarczą. Skrzywił się, gdy zdał sobie sprawę z kolejnych ofiar, które za sobą zostawił. Popatrzył na kopizator i pomyślał, że nigdy im się za to nie odwdzięczy. Kopizatory jeszcze przez kilka sekund pozostawały na częstotliwości rezonansowej wspólnej z jego tabliczką, poszerzył więc połączenie na cały świat. Wszczepiane ludziom urządzenia były konstrukcyjnie identyczne z jego pierwotnym projektem. Falk je zmodyfikował, przejmując nad nimi zdalną kontrolę, ale teraz, gdy Wokulskiemu udało się zaburzyć połączenie, jedyne co pozostawało zrobić, to na stałe zabezpieczyć je przed wpływem zewnętrznym. Oczywiście bez Alki nie były niczym więcej jak prostym narzędziem komunikacyjnym, lecz mieli je wszyscy. Wreszcie mogli skoordynować opór przed siepaczami Falka. Przez ostatnie chwile synchronizacji obserwował, jak bezwolni niewolnicy nagle dostrzegają, że mogą swoimi kajdanami przyłożyć poganiaczom. Pobiegł na wzgórza nad Ólafsvíkiem i z grani obserwował, jak nad miastem rozpościera się gęstym, kleistym dymem łuna rewolucji. Zwalczył chęć pozostania na miejscu – kończyła mu się Alka i nadal był bezbronny. Mógłby poprowadzić ten świat ku Alkaloid | 395 wolności, ale miał już dość władzy. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien wyruszyć w miejsce, gdzie Kornel miał zostawić swoje obliczenia, przemyślał to jednak i postanowił poczekać, aż rozruchy się uspokoją i wyłoni się nowy porządek. Poczekać niezbyt długo – najwyżej jedną kopizację. Snaefellsjökull 32 p.l. Sięgnął do rozsypującego się, butwiejącego plecaka po ostatnią fiolkę Alki. Ścięgna, zastałe jak stare, zaśniedziałe druty, przeskakiwały w jego ciele niczym linki rozregulowanego steru. Ekipa poszukiwaczy rozmawiała podniesionymi głosami, nie zwracając na niego uwagi. — Wystarczy kwimienia, wyszliśmy na tym w plusie. Głos jednego z nich, tego, który trzymał się do tej pory na dystans, zaczął wybijać się ponad zgiełk dyskusji. Wokulski przyjrzał mu się dokładniej – możliwe, że przeoczył to wcześniej, ale teraz właściciel głosu nie wydawał się już tak generyczny, jak pozostali. W niezrozumiały sposób odcinał się od grupy – ciemnowłosy olbrzym górujący nad swoimi towarzyszami. — Możemy go jeszcze ręcznie sprowadzić na dół. — Ktoś próbował oponować. — Poza tym grasz teraz nadymaniem? Myślałem, że ruszamy jako równi kmiecie. Alkaloid | 397 — Ale więźnia była do odnalezienia wampira — powiedział olbrzym, pokazując Wokulskiego. — Pierwszy skorzystałem z nadymania po rozpuszczeniu umowy. I to chyba ostatecznie odebrało pozostałym argumenty. Wokulski, czekając już wieczność, aż jego na wpół zmumifikowane ciało wypełni wreszcie polecenie, wybierał tymczasem swoją pierwszą ofiarę. Ciemnowłosy wyglądał obiecująco, poza tym zdawał się przywódcą grupy, co dodatkowo ułatwiłoby kopizację. — Czyli zaliczone. Kwimujemy zdalnie czy w mieście? — W mieście będzie nadplus. Pokiwali głowami. Wokulski przełamał wreszcie fiolkę i raniąc język okruszkami szkła, pospiesznie przełknął Alkę. Surż jest mu czystą rozkoszą, radością porzucenia rozpadającego się ciała jak zepsutego mechanizmu, przyjemnością kolejnego kroku w podróży w czasie. Świat rozjarza się brunatną poświatą, nieodwołalnie już kojarzącą się Wokulskiemu z alkaloidem. Czuje się świeżo, jakby nie minęło ponad sto lat od ekstrakcji Alki. Sięga niedbale po wybranego poszukiwacza, żeby go pożreć. Tamten coś wreszcie zauważa i wykonuje ruch, podobny do opędzania się od muchy. Wokulski unosi się i wylatuje łukiem w stronę wejścia do jaskini. — Uważaj — mówi jeden z poszukiwaczy do olbrzyma. Wokulski czuje, jak coś delikatnie zatrzymuje go w locie i układa na ziemi. — Jest kruchy, łatwo się może popsuć — kończy mówiący. Wokulski otrząsa się i raz jeszcze unosi. Czuje, jak fale alkaloidu ponoszą go w nieskończoną potęgę, moc go niemal rozrywa, a on skupia ją w jedną wiązkę wycelowaną w samą istotę olbrzyma. Ten unosi dłoń i splata palce w niemożliwą figurę zaprzeczającą geometrii i ludzkiej anatomii. Wokulski wreszcie czuje, jak jego wola dosięga olbrzyma, tylko po to, by przekonać się, 398 | Aleksander Głowacki że nic tam nie ma. Ciało jego ofiary rozmywa się jak rozfazowane światło i niczym iskra przeskakująca w aparacie Tesli, przenosi się w inne miejsce. — Dziadek bzyczy — mówi mężczyzna i kolejnym niemożliwym ruchem przeplata palce, kierując dłoń w stronę Wokulskiego. — Załóż mu wolowiązkę — radzi ktoś z grupy i mężczyzna zmienia nieco ułożenie palców. Wokulski czuje, jak Surż odpływa, jak Alka się roztapia i ogarnia go nieodparta potrzeba, by usiąść grzecznie na ziemi i poczekać, aż jego właściciel skończy rozmawiać. — Zakładam, że traktujemy go jako uciążliwość i że nikt nie będzie się rezonował u Kontrolerów? — Aja — zebrani pokiwali zgodnie głowami. Wokulskiego ogarnęła błogość. Całe napięcie w jednej chwili odpłynęło. Imperatyw, który pchał go do działań, nagle się rozwiał, a on poczuł się wreszcie dobrze – po raz pierwszy od niepamiętnego czasu na wybrzeżu Afryki, gdzie się to wszystko zaczęło. Słodki zawrót głowy i delikatna niemoc. Daleko było jej jednak do męki zestarzałego ciała – to uczucie opuściło go całkowicie, zostawiając go lekkim i rozanielonym. Usiadł na ziemi i dopiero teraz wypuścił fiolkę z ręki. Szklany pojemnik potoczył się w śnieg i przystanął, zatrzymany przez miniaturowe katedry kryształków lodu. Z rozłupanej szyjki powoli wytoczyła się ostatnia gęsta kropla alkaloidu i wyciekła na białą powierzchnię, zostawiając za sobą brunatny, ślimaczy ślad. Ktoś z poszukiwaczy podszedł zainteresowany i podniósł ją z trawy. Alkaloid oblepił mu palce. Powąchał je z niedowierzaniem, następnie dotknął nimi nieśmiało języka. Posmakował Alki i nagle jakby powiązał smak z nazwą; zaczął energicznie wymachiwać rękami i krzyczeć: — On ma ze sobą presubstancję! Alkaloid | 399 Wszyscy otoczyli leżącego w trawie Wokulskiego. Każdy po kolei próbował resztki alkaloidu. — Poważna sprawa — powiedział ktoś. — Ściągnijmy się tu w całości. — Po czym ich ciała zadrżały na powierzchni skóry tęczą różnokolorowych barw, jakby wyszły z fazy i powróciły do normy. Znów stali się do siebie podobni, jak na początku, teraz jednak zniknęły nawet ozdoby, którymi byli wcześniej obwieszeni. Wokulski obserwował to z błogim rozleniwieniem. — I kto teraz zdejmie z niego wolowiązkę? — Może sam nam powie, skąd wziął subst? — zapytał ktoś. Wokulski uśmiechnął się do tej osoby. — Oczywiście — powiedział. — Przywiozłem z przeszłości. Jego panowie – nie miał bowiem wątpliwości, że jest ich własnością – popatrzyli po sobie znacząco. — To może być on. — Albo ten drugi. — Którykolwiek z nich, trzeba coś z tym zrobić. Pokiwali zgodnie głowami. Następne, co Wokulski zapamiętał, to chwila nieciągłości, po której znaleźli się w mieście z kryształu. Z uśmiechem na ustach usiłował przypomnieć sobie, skąd je pamięta, ale pamięć szwankowała. Parsknął radosnym śmiechem – czegóż mógł oczekiwać po gnijącym kawałku białka dziurawego jak gąbka? Potem znów pojawiła się nieciągłość i znalazł się we wnętrzu jednego z domów. Została z nim już tylko jedna osoba z całej grupy. Wokulski niecierpliwie czekał, aż tamten coś powie. Poszukiwacz się odwrócił – była to kobieta. Mina, tak bowiem kazała się nazywać jego właścicielka, poświęciła mu w następnych dniach wiele czasu. Czuł się nieco zawstydzony swoją głęboką niewiedzą, ale Mina cały czas starała mu się tłumaczyć, że przeżywane przez niego emocje są nieprawdziwe i wynikają tylko z nałożenia wolowiązki. — To nasz sposób rozwiązywania problemów ze sprawiającymi kłopoty jednostkami — powiedziała mu podczas jednego ze spacerów. Wokulskiego otaczała chmara drobnych urządzeń. Ich przeznaczenie Mina wytłumaczyła już wcześniej – nie mogli pozwolić, by odnowił swoje ciało, w ich systemie wartości cząstki żywej materii były bowiem zbyt ważne, by można poświęcić je na kopizację. Zamiast tego zatrudnili do opieki nad nim miriady aparatów nie większych od drobin kurzu. — Istotą wolowiązki jest to, że nie łamie wolnej woli obłożonego. Oczywiście sięgać można po nią tylko w wyjątkowych, ściśle określonych przypadkach. Wokulski potaknął gorliwie, a Mina powiedziała: Alkaloid | 401 — Dawno jej nie używaliśmy. Wszyscy zapomnieli, że ma ten irytujący skutek uboczny. — Tak? Jaki? — zapytał usłużnie Stanisław. — Zamienia ludzi w bełkoczących puste uprzejmości kretynów. — Oczywiście — przytaknął jej grzecznie. Kobieta głęboko westchnęła. — Problem polega na tym — kontynuowała — że nie wiemy, którym z nich jesteś. Obaj próbowali wszystko zmienić. No więc, którym? Wokulski, mimo że bardzo chciał jej odpowiedzieć, nie potrafił. — Oczywiście, dopóki jesteś pod wpływem wolowiązki, nie możesz mi powiedzieć, bo to ta właśnie informacja sprawia, że wolowiązka się ciebie trzyma. Szli przez kolejną kryształową strukturę. Spotykali raczej niewielu ludzi, a ci, na których się natykali, z dość dużym zdziwieniem patrzyli na zgrzybiałego starca, tak bardzo różniącego się od nich wszystkich – młodych, o uśrednionych proporcjach ciała. Ani grubych, ani chudych, niezbyt wysokich, choć z pewnością nie można było powiedzieć, by byli niscy. Mina już mu tłumaczyła, ale chciał to z jej ust usłyszeć raz jeszcze. Bardzo podobał mu się sposób, w jaki się do niego zwracała. Czuł, że rozmawia z nim trochę tak, jak rozmawia się ze swoim psem – nie licząc na zrozumienie – i bardzo mu to odpowiadało. — Już ci mówiłam — zaczęła z cierpiętniczą nutą. — Od czasu liberalizacji wszyscy mamy ten sam potencjał. Któryś z was dwóch, a właściwie obaj, dawno temu, jeszcze przed liberalizacją, udostępniliście kopizatory wszystkim. Jeden je wszystkim wszczepił, a drugi – uwolnił. Nie wiem, który jak się nazywał. — A liberalizacja? 402 | Aleksander Głowacki — Tak jak mówiłam – to też któryś z was. Ten, kto przekazał zrąb teorii całoobrazowej Lanczosowi. — Całoobrazowej? — wtrącił się. — Tak. Mina ujęła go pod łokieć i wprowadziła do korytarza schodzącego łagodnym łukiem pod ziemię. Rozświetlające go lampy spowijały wszystko delikatną, żółtawą poświatą. — To Lanczos połączył ze sobą teorię Bibliotekarzy i wiedzę o światłołapce w spójną teorię całoobrazowania. Spójrz, dardylie rozkwitają. — Wskazała rzędy kwiatów w podziemnej komorze, do której doprowadził ich korytarz. Na ich spotkanie wyszedł kolejny generyczny mieszkaniec przyszłości. — Cieszę się, że ci się podobają. Możesz dodać mi za nie trochę kwimy. — Rudy. — Mężczyzna podszedł do Wokulskiego i delikatnie uścisnął mu dłoń. — Więc to jest on. Jeden z nich? — Tak, właśnie mu tłumaczę, na czym polegała liberalizacja. — W którym jesteś momencie? — Rudy zwrócił się bezpośrednio do Wokulskiego. — Mina tłumaczyła mi o teorii obrazu... — Całoobrazowaniu — poprawił go Rudy. — To nie ma nic wspólnego z obrazami. No więc, mówiąc krótko, część naukowców zastanawiała się nad światłołapką. W kontekście informacji, czyli tego, co w twoich czasach znane było jako inteligencja wiedzy. Co miałoby się bowiem dziać z informacją zawartą w materii znikającej w światłołapce? Gwałtowny przyrost entropii, który mógłby znieść cały świat? Oczywiście od samego początku było wiadomo, że światłołapki emitują promieniowanie, z całym dobrodziejstwem kęsowej fizyki, ale co działo się z zapadającą się w nich informacją? — Nie wiem — uprzejmie odpowiedział Wokulski. — Ale nie mam wątpliwości, że ty wiesz. Rudy popatrzył na Minę. Alkaloid | 403 — Kto mu założył wolowiązkę? Mina się zaczerwieniła. — Ja. Był agresywny, poza tym nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że pochodzi z czasów przed liberalizacją. No i że może być kimś z Dwójki. — Bardzo przepraszam — wtrącił Wokulski. — Ale założył mi ją dość wysoki mężczyzna. — Ten? — zapytała Mina, zamieniając się na chwilę w olbrzyma, którego pamiętał ze spotkania pod lodowcem. — Musisz zrozumieć, że dostęp do różnych form uzależniony jest od aspektu i oczywiście też od posiadanej kwimy. — Trzymajmy się tematu. I tak będziemy musieli do tego dojść. — Powstrzymał ją Rudy. — Wracając do całoobrazowania, Lanczos to połączył i wymyślił teorię rzutowania. Krótko mówiąc, z istnienia światłołapki wydedukował, że dowolna płaszczyzna otaczająca pewną przestrzeń może zawierać informację o tej przestrzeni. Co za tym idzie, ta przestrzeń może nie istnieć, a wszystko, co istnieje, może być rzutowanym na płaszczyznę obrazem, czyli właśnie całoobrazem. — Cudownie — przyklasnął Wokulski. — Wspaniała wizja. Nie wiem tylko, co miałoby z niej wynikać. — A między innymi to, że skoro można opisać wszystko za pomocą informacji, nic poza tą informacją nie istnieje. Przede wszystkim zaś nie obowiązują zasady zachowania energii czy masy, bo tych nie ma. — Zasadę działania kopizatora znasz. Po tym zdaniu przez Wokulskiego przebiegła emocja, którą mógłby nazwać gniewem czy rozdrażnieniem, ale zaraz ustąpiła miejsca błogiej akceptacji. — Chętnie posłucham. Rudy popatrzył znacząco na Minę. — Gdybyś odpowiedział, jak dobrze znasz budowę kopizatorów, ułatwiłoby to nam odpowiedź na pytanie, którym z nich jesteś. 404 | Aleksander Głowacki — Bardzo dobrze. Nie chciał się przechwalać przed tymi przemiłymi ludźmi, nie wspomniał więc, że to on go skonstruował. Widział, że nie całkiem ich to usatysfakcjonowało. Rudy wrócił do przerwanego wątku. — W każdym razie to odkrycie miało przełomowe znaczenie dla liberalizacji. Kopizator wśród wielu swoich zastosowań służyć może do duplikacji materii, a niezbędny do jego używania jest alkaloid. — My z grupą naszych przyjaciół interesujemy się hobbistycznie następstwem zdarzeń... — Historią — poprawił Wokulski. — Tak, dla ciebie może to znaczyć historię. Dla nas, w świecie, w którym wszystko jest możliwe, w świecie, w którym na co dzień wykorzystujemy całoobrazowanie, nie ma przyszłości ani przeszłości i nie ma też historii. Gdybyś zapytał kogoś spoza naszej grupy, czym była liberalizacja, nikt nie potrafiłby ci odpowiedzieć. Nikt się tym nie interesuje, bo cała kwima, która się z tym wiązała, została już zaliczona. — Jeszcze chwilę, Mino, pozwól mi dokończyć, zanim wytłumaczymy mu, na czym polega kwima. Wracając do kopizacji, rozwiązanie jest banalnie proste... — Oczywiście — wtrącił się Wokulski. — Należy wykorzystać kopizator do kopiowania Alki. Skoro wszystko się opiera na informacji, to nic nie stoi na przeszkodzie, by stworzyć perpetuum mobile. Jego gospodarze nie zrozumieli ostatnich słów. — Wieczny silnik — dopowiedział. Parsknęli śmiechem. — No tak, w pewien sposób tak. Chociaż oczywiście to nie jest perpetuum mobile, bo teoria całoobrazowania nie pozostaje w sprzeczności z trzecim prawem termodynamiki – odpowiedziała na jego pytanie Mina. Alkaloid | 405 — Zamknięte układy oczywiście nadal dążą do maksymalizacji entropii... — wszedł jej w słowo Rudy — Tylko że żaden układ nie jest już zamknięty — dokończył Wokulski — Właśnie. — Rudy był wyraźnie zadowolony z tej wymiany zdań. — Myślę, że to, co powiedział, przybliża nas do odpowiedzi na pytanie, kim jest — zwrócił się do Miny. — Możesz już się więc domyślić, na czym polegała liberalizacja — mówił dalej do Wokulskiego. — Skoro wszyscy mieli kopizatory i wszyscy mieli Alkę, znikł problem związany z kontrolą nad alkaloidowym monopolem. — Tak! I pewnego dnia wszyscy bez żadnych ograniczeń mogli robić wszystko, nie wchodząc nikomu w paradę. Skończyły się wojny o zasoby. Ekonomia stała się pustym pojęciem. — Co więc pozostało? — zapytał Wokulski. — Kwima — westchnęła Mina. — Nasze błogosławieństwo i przekleństwo — dodał Rudy. Dalej tłumaczyła Mina: — W naszym społeczeństwie nie istnieje pojęcie wzajemnej kontroli. Każdy rządzi się swoimi prawami, bo ma wszystko... — Oprócz kwimy. — Czyli wyróżnienia? — zapytał Wokulski. — W szeroko rozumianym sensie – tak. Ale tu chodzi o coś więcej niż tylko wygląd, ubiór. W naszym społeczeństwie żyjemy jak pszczoły w roju, a może nawet raczej jak komórki w prymitywnym, wielokomórkowym organizmie. Każdy może wszystko. Potencjalnie każdy może każdego zastąpić. Żeby się stać prawdziwym, pojedynczym człowiekiem, trzeba mieć kwimę. Trzeba zrobić coś, czego jeszcze nie było. Dlatego za badania historyczne kwimy się nie dostaje. — A wy jesteście wyindywiduowani? Popatrzyli na niego i na chwilę zniknęli, po czym się pojawili, zamieniając się miejscami. 406 | Aleksander Głowacki — Kim jesteśmy my? Czy ja jestem Miną, czy Rudym? — zapytał Rudy głosem Miny. — To nas martwi — dodało drugie z nich innym jeszcze, metalicznym głosem, przyjmując znów postać zwalistego olbrzyma. — Możemy być każdym, w każdym miejscu i w każdym czasie. To coś, czego ty nigdy nie zrozumiesz. — Czyli podróżujecie w czasie? — Wokulski sam nie wiedział, czemu tak go zelektryzowała ta informacja. Rudy pokiwał głową i popatrzył Wokulskiemu w oczy, pilnie badając wyraz jego twarzy. Zwrócił się do Miny: — Myślę, że to on. Myślę, że gdyby tylko wyzwolić go z wolowiązki, mógłby dokończyć swój plan. — Jeśli sprawi wam to przyjemność, chętnie to zrobię — oświadczył Wokulski. — Problem tkwi w konstrukcji wolowiązki. Zdjąć ją z siebie może tylko osoba, na którą została nałożona. Tylko ty możesz to zrobić. Wokulski popatrzył na niego zdziwiony. — A czemu miałbym to robić? Przecież tak jest mi dobrze. Poza tym, skoro ją na mnie nałożyliście, widocznie mieliście swoje powody. Byłoby wam przykro, gdybym z niej zrezygnował. — Właśnie o tym mówię. Wolowiązka powoduje, że nie chcesz jej usunąć, a nikt poza tobą nie może tego zrobić. Jeśli jej nie zdejmiesz, nie wrócisz nigdy w przeszłość, a my wciąż będziemy niewolnikami kwimy. — Tak jak za twoich czasów wszyscy byli niewolnikami alkaloidu. Wokulski przytaknął im grzecznie. — Oczywiście, zrobię wszystko, czego sobie zażyczycie. Mina podeszła do niego bliżej. — Zdejmij wolowiązkę. Alkaloid | 407 — Tak naprawdę myślę, że tego nie chcesz, starasz się być tylko wobec mnie uprzejma — powiedział Wokulski. — Poza tym, jeśli tak wam na tym zależy, to czy nie możecie cofnąć się w czasie i jej na mnie nie zakładać? — Nadal niewiele rozumiesz. Potrzebujesz jeszcze trochę czasu — powiedziała Mina. — A tego nam nie brakuje — dodał Rudy. — Chodź, pokażę ci kilka nowych rzeczy, do których możesz użyć kopizatora. Wszystko, czego nauczyliśmy się od czasu liberalizacji. Mina pokazała mu, jak obsługuje się maszynę kuchenną. Dostarczała ona dowolnego pożywienia. Wokulski zrozumiał po części problemy tego społeczeństwa – życie w miejscu, które spełniało wszelkie życzenia, miało jedną tylko wadę: trzeba było umieć te życzenia wyrażać. On na przykład, przytłoczony tym, że po dekadach żywienia się suszonym mięsem i sucharami mógłby zjeść dowolne danie, nie potrafił zadecydować, na co tak naprawdę ma ochotę. Mina się roześmiała, kiedy jej o tym powiedział. — Tak, większość z nas przez to przechodzi. Nacisnęła jakiś guzik na maszynie i podała Wokulskiemu dwie tabletki. — Swego czasu ktoś, kto to wymyślił, zgarnął sporo kwimy. To właśnie dla takich niezdecydowanych jak ty. Pozbawione smaku śniadaniowe optimum dietetyczne. Przełknął kapsułki i pomyślał, że nie całkiem o to mu chodziło. Nie chciał jednak powiedzieć tego na głos, by nie urazić Miny. Alkaloid | 409 — Musisz też pozbyć się swoich ubrań. Za bardzo rzucają się w oczy. Wszyscy oczywiście wiedzą, że na razie istniejesz poza systemem kwimy, ale mimo wszystko takie podkreślanie indywiduacji byłoby nietaktem. — Oczywiście, nie chcę nikogo urazić — powiedział. Przebrał się w tunikowe szaty – funkcjonalne, dostosowujące się do temperatury otoczenia, lekkie i absolutnie nijakie. — Idziemy na koncert — oznajmiła Mina, gdy był już gotowy. — Mamy trochę czasu, możemy więc się przejść i porozmawiać po drodze. — Czy jest coś, o co chciałbyś zapytać? — przerwała po chwili milczenie. — O setki rzeczy. Na przykład, co to za miejsce? — Wskazał rzędy mijanych konstruktów. Jego zdaniem część z nich służyła jako przestrzeń mieszkalna, inne jako składy czy fabryki. Niektóre swój uzus znajdowały zapewne w przeznaczeniach mu jeszcze nieznanych, aktywnościach z przyszłości, o których mógł tylko sobie marzyć. Pewne konstrukty były jednak wielce udziwnione, absurdalne i zbudowane wedle zasad, które nie kierowały się żadną wewnętrzną – choćby i szaloną – logiką. — To park architektury. Z czasów, gdy jeszcze można było z form przestrzennych wyciągnąć jakąś kwimę. Od czasu geodomy ten nurt kwimienia jest martwy. — A czym jest geodoma? — zapytał. Mina wskazała kopułę pozostającą w nieustannym ruchu. Zbudowana z drobnych płaszczyzn, wydawała się wciąż zapadać i nadymać z powrotem. — To taki teoretyczny kształt, tu po implementacji. Jaaipoor udowodnił, że zawiera on w sobie wszystkie inne kształty i w ten sposób zarezerwował dla siebie wszelką kwimę pochodzącą z projektów architektonicznych. Teraz zajmują się tym tylko dzieci. — Tylko im zdarza się robić coś bez kwimy? 410 | Aleksander Głowacki — Im najmniej na tym zależy. Zresztą zbyt wczesna indywiduacja może być niebezpieczna. — A dorośli? — Dorośli? — Czy robią rzeczy, z których nie ma kwimy? — Bardzo rzadko. Ale owszem, zdarza się. Tak jak my na przykład i nasze badania historyczne. — A co wami powodowało? Mina spojrzała na niego uważnie. — Ciekawe pytanie. Nie odczuwasz przypadkiem potrzeby pozbycia się wolowiązki? Wokulski zastanowił się. Nie był już tak kategoryczny w swojej odpowiedzi, wciąż jednak uważał, że byłoby to spore faux pas wobec tych przesympatycznych ludzi. — Nie. Ale to nie znaczy, że nie jestem zainteresowany odpowiedzią. — Zaczęło się od Rudy’ego. Badał mechanizmy pamięci genetycznej. Wychodził z założenia, że skoro my możemy kanałem kęsowym podróżować w czasie – co jest bardzo odległe w swojej istocie od tego, jak ty rozumiesz to pojęcie – to może otrzymujemy również tym kanałem wiadomości z przeszłości. Próbował badać to eksperymentalnie i poszukiwał materiału genetycznego kogoś z dawnych czasów. Nikt już nie prowadził kronik, muzea i archiwa zniknęły, nie były już bowiem potrzebne. Opuścili park architektury i spacerowali po rozległym, porośniętym drzewami ogrodzie pozbawionym wytyczonych ścieżek. Pełno było w nim zwierząt – zarówno dobrze mu znanych, jak i zupełnie fantastycznych odtworzeń potworów z przebrzmiałych mitologii. Wszystkie jednak, nawet te najgroźniej wyglądające, omijały ich w bezpiecznej odległości. — Czystym przypadkiem w czasie rozmowy z kimś zajmującym się ulepszaniem kopizatorów – a dodać muszę, że i ta działka została na razie zarzucona po modyfikacji Alkaloid | 411 Koheleta – dowiedział się, że część mechanizmu kopizatora jest krzemionkową odbitką kodu genetycznego dwóch osób. Osobnika A i osobnika B. Rudy zrekonstruował te nukleiny i inkorporował je do swojego organizmu. — Oczekując przebłysków genetycznej pamięci? — Czegoś w tym rodzaju. I nie przeliczył się, choć realizowało się to w zupełnie niespodziewany sposób. Nagle w naszym ustabilizowanym świecie zaczęły pojawiać się rzeczy i informacje, których nie było. Pojawiła się Alka. Najpierw jako wspomnienie, reminiscencja; później odkryto jej obecność w kopizatorach. Nikt przecież wcześniej nie zastanawiał się tak dogłębnie nad ich działaniem. Mina mówiła dalej: — Oczywiście te odkrycia dały Rudy’emu stosy kwimy. Jemu, a później też nam, jego współpracownikom. Rudy jednak nie spoczął na laurach, zaczął studiować mechanizm rozpowszechniania tych wiadomości i nagle zrozumiał, że jesteśmy gdzieś na poboczach ścieżki czasu, związku przyczynowo-skutkowego, którego praprzyczyną jest destylacja Alki w zamierzchłych czasach. — A teraz powoli obserwujecie, jak alkaloid zalewa waszą rzeczywistość. Jak z nieistotnej cząsteczki stanowiącej napęd kopizatora staje się powoli osią waszego świata. — Tak — pokiwała głową Mina. — Nikt jednak prócz naszej grupy na to nie zważa. Nikt nie widzi, że kwima jest analogiem alkaloidu. Cały ten system jest więzieniem. — I w kulminacyjnym momencie pojawiam się ja. — Osobnik A lub osobnik B. — Mesjasz bądź Szatan... — Jeśli chcesz to nazwać w ten sposób, to tak. — Jeśli się wyzwolę, mogę albo uwolnić was od niechcianego pasożyta, albo pogłębić infekcję. — Tak. Jesteśmy jak przesycony roztwór. Możesz zadziałać jak kryształ, jądro krystalizacji i zamienić wszystko 412 | Aleksander Głowacki w alkaloidową glazurę. Możesz być też tym drugim i wytrącić nadmiar substancji z historii w postaci mitologicznych fusów, jeśli wolno mi się posłużyć taką metaforą. — Jeśli jestem osobnikiem A, mogę wrócić w przeszłość i ją odmienić. — Zmienisz swoją teraźniejszość, a w naszej zaniknie element, którego w niej wcześniej nie było. Możesz uwolnić nas od kwimy i od alkaloidu drzemiącego w trzewiach kopizatora. — Chyba że jestem osobnikiem B... — Wtedy uchwycisz przyczółek w naszych czasach, a alkaloid będzie się rozlewał dalej, aż cała historia ludzkości stanie się jego historią. Wokulski nie odpowiedział. Tymczasem dotarli do budynku o kształcie skręconego prostopadłościanu. — To sala kinemiczna. Bardzo dobrze mi się myśli na koncertach kinemicznych. Może tobie też pomogą w pozbyciu się wolowiązki? — A czemu mnie po prostu nie zabijecie? — Po pierwsze – nie wiemy, którym z nich jesteś. Wasz kod genetyczny jest pomieszany bez możliwości jego oddzielenia. Po drugie – dowiemy się tego, kiedy zdejmiesz wolowiązkę, ale wtedy będziesz potrafił to, co my, więc po prostu nie zdołamy cię uśmiercić. Po trzecie – którymkolwiek z nich jesteś, każdy z naszej grupy śladem Rudy’ego inkorporował wasz materiał genetyczny. W pokrętny sposób jesteśmy waszymi dziećmi. Wokulski zrozumiał; jego postrzeganie tych ludzi się zmieniło. W tej odległej przyszłości odnalazł swoich potomków, którzy prosili go o pomoc. On zaś nie potrafił im pomóc, jedyna rzecz bowiem, o jakiej marzył, to pozostać w błogostanie utrzymywanym przez wolowiązkę. Tymczasem Mina pchnęła drzwi wejściowe do sali i ze środka uderzyło go dziwne drżenie. Nie był to jednak dźwięk, Alkaloid | 413 lecz raczej subtelne zaburzenie przestrzeni, jakby jego zmysły zostały otumanione substancją chemiczną zacierającą relacje między obiektami. — W kinemice moduluje się fale grawitacyjne i zakrzywia nimi czasoprzestrzeń — szepnęła mu do ucha Mina, gdy weszli dalej. Doznawane przez niego odczucia były przedziwne – jakby jego ciało rozciągnęło się w nieskończenie cienką warstwę, by zaraz znaleźć się w zaułku przestrzeni zapadającym się pod własnym ciężarem. — Czy to jest bezpieczne? — zapytał cicho, czując, jak kolejny strumień zakrzywionej czasoprzestrzeni porywa go w zwiniętą we wstęgę Möbiusa ślimacznicę. — Całkowicie. Poczekaj, aż zwiększą moc i czasoprzestrzeń zacznie się rozdzierać — powiedziała Mina. Zachichotała cichutko i zostawiła go samego, wtapiając się w tłum uczestników koncertu. Odczucia narastały w swojej intensywności, aż fale osiągnęły taki poziom, że wywoływane przez nie dystorsje przestrzenne zaczęły się rwać, a w dziurach czasoprzestrzennej tkanki pojawiły się treści uzupełniane przez umysł, zwiedziony brakiem podstawowego dla niego konceptu przestrzeni. Przez pomieszczenie przelała się fala grawitacyjna tak potężna, że na krótki, nanosekundowy ułamek zmyła całą tkankę przestrzeni, zostawiając ogołoconą rzeczywistość. Wokulski poczuł się jak osamotnione dziecko i wtedy nad jego głową pojawiła się twarz Falka. Jego syn mówił dziwnym, metalicznym głosem, przenoszonym nieznanym medium, w tej przestrzeni pozbawionej swojej istoty nie pozostało bowiem nic, co mogłoby być kanałem komunikacji. — Ciepłe gniazdko sobie tu uwiłeś, ojcze — ocenił, rozglądając się po sali. — Muszę cię tu chyba odwiedzić. Wydaje się, że to dobry punkt na wypad w przeszłość. 414 | Aleksander Głowacki Falk nagle urwał, bo w niebycie pojawił się ktoś jeszcze. Wokulski nie mógł rozpoznać jego twarzy, trochę tak, jak we śnie nie widzi się niektórych szczegółów. Przybysz gestem przegnał Falka i pochylił się nad Wokulskim. — To już wszystko tutaj — powiedział i zniknął. Wokulski szarpnął się do tyłu i wszystko wróciło do normy. Wybiegł z sali, zostawiając za sobą dystorsje wywołane grawitacyjną emisją i stanął, opierając się o ścianę budynku. U jego boku pojawiła się Mina z Rudym. — Jest szansa — powiedział mężczyzna. — Myślisz, że walczy z wolowiązką? — zapytała Mina. Wokulski nie słyszał ich rozmowy, targany sprzecznymi emocjami, pełen wątpliwości. Z jednej strony część jego osobowości jak niczego innego na świecie pragnęła spokoju i komfortu oferowanego przez wolowiązkę, z drugiej przypomniało mu się pragnienie, które przegnało go przez dekady, dla którego cierpiał i mordował. Od którego chciał uciec od tak dawna. Podniósł głowę i popatrzył na towarzyszącą mu parę. Nie wywoływali w nim już podziwu ani troski. Raczej głęboko ich żałował, tych mizernych, choć wyposażonych w nadludzkie moce, robotnic roju. — Uwolniłem się od wolowiązki — oświadczył. Spojrzał na nich ostatni raz, uchwycił wątek z osnowy czasoprzestrzeni i tak, jak robili to ludzie z przyszłości, trzymając się go, poszybował w przeszłość. Tak jak powiedziała Mina, stan, którego doświadczał, jak najdalszy był od wszystkiego, co mógł sobie na ten temat wyobrazić. Zamiast przemieszczania odczuwał zawieszenie, rozpostarty nagle w całej swojej historii niczym guma naprężona tak silnie, że straciła swoją zwykłą grubość. To rozrzedzenie w czasie balansowało na krawędzi nieistnienia i przed rozpuszczeniem się we wszechpochłaniającym strumieniu czasu ratowało go tylko kurczowe i usilne trzymanie się wciąż i na powrót pulsującej na brunatno nici wyszukiwanej w splątanym, temporalnym przeplocie przyczyn i skutków materiału utkanego na osnowie alkaloidu. Opadając w sieć zdarzeń, bez trudu wynajdywał jego wszechobecny ślad. Patrząc na rozpościerające się przed nim uniwersum wszystkich światów wywodzących się z jednego punktu, postrzeganych w jednoczasowym wglądzie zdarzeń – z pamiętnej chwili w przeszłości, gdy znudzony oczekiwaniem na dostawę oczyścił zuluską bulwę – widział ich plątaninę jako brunatną pajęczą sieć, z której wypleść mógł się jedynie poprzez Alkaloid | 417 rozklejanie wątków jeden po drugim, rdzeń i praprzyczyna tej infekcji chroniona była bowiem misternie utkaną zasłoną pochodnych zdarzeń i rozsnuwających się przed jego oczami pobocznych historii. Nie było mu to obce, poczuł się jak w czasach pisania Interzony, tym razem jednak, by przeżyć, nie miał pisać, lecz raczej odczytać historię od końca, od ostatniej litery, rozczytać w próżnię, zagubić w lekturze pozostawiającej po sobie tylko ulgę podobną do przebudzenia się z lepkiego koszmaru, którego treść mniej jest istotna niż samo jego przeminięcie. Nagle znalazł się we wszystkich momentach swojej historii, w zasięgu rąk mając właściwe rozwiązania, a jednak nie mógł ich zmienić, gdy bowiem do nich sięgał, plątał się w innych nitkach losu i miotał bezsilnie w alkaloidowej sieci. Wstrzymał swoje opadanie na tkankę czasu, ukośne cięcie wzdłuż linii wykreślonego przez niego świata i przyjrzał się brunatnej infekcji rozbiegającej się wzdłuż koncentrycznie skupionych nitek, splątanych łańcuchów przyczyn i skutków. Spojrzał na swoje przedramię, dostrzegł powtarzający się wzór, plątaninę pajęczych blizn i zrozumiał, że wszystko zaczęło się od niego. Ruszył więc, choć trwał w bezruchu, by jednocześnie odwiedzić wszystkie pozostawione za sobą wydarzenia. Po pierwsze (choć w tej samej chwili, co wszystko inne) znów zrzucał wolowiązkę i zamiast wrócić wprost do przeszłości, ustawił się w kęsowym splątaniu, pozostawiając wszystkie możliwości nierozwiązane. Zdołał jednak przegnać stamtąd Falka i zaszczepić wątpliwości we własnej głowie. Tak więc jednocześnie został tam i ruszył w podróż; zarówno uwolnił się, jak i umarł w więzieniu Falka. I dalej rozplątywał ciąg zdarzeń, za każdym bowiem razem, gdy próbował coś zmienić, zamiast definitywnie redukować możliwości wynikające z sytuacji, multiplikował pochodne wszechświaty, obok dualnych wyborów zasiewając 418 | Aleksander Głowacki wersje zdarzeń, w których mniej lub bardziej opowiadał się za taką czy inną możliwością. Pisał zielonym światłem na ścianach celi, choć był też Czystym, które go zabijało. Nie tylko wyruszył z Silfry w podróż w przyszłość, wyruszył w nią również nieco, zarówno jak nieco bardziej, trochę tam umierając, ale też ginąc zupełnie w pułapce zastawionej przez Teslę. Skopizował się w całości i częściowo; uciekając przed Falkiem, zabił go i z nim się połączył; wprowadził do równań wszystkie możliwe permutacje sojuszów zarówno ze swoim synem, jak i z jego przeciwnikami. Przyczynił się do klęski planu ściągnięcia Falka do Interzony, przyspieszył swoją śmierć, ale też wydłużył swoje męki. Falk odnalazł go szybciej i wolniej, jednocześnie rozumiał podwójne fortele i ich nie rozumiał. Zmultiplikował również podstępy w podstępach – namnożył wersje wydarzeń, w których Falk postrzegał zwód w zwodzie, warianty ścieżek historii, w której Wokulski czasem wiedział i wykorzystywał fakt, że Falk wie i wykorzystuje, a czasem znowu odwrotnie – pozostawiał swojego syna w niewiedzy, by znów oddać mu całą przewagę, zgadzając się na scenariusze, w których to on sam padał ofiarą swoich forteli, a które czasem okazywały się fortelami kogoś innego. Cofając się dalej, odnalazł moment, w którym Rachmietow wszedł w posiadanie korpuskularnej bomby, ale też zginął w eksperymentalnym jej odpaleniu, produkując wersje alkaloidowego wszechświata zapełnione alternatywnymi wersjami anarchochrześcijańskiej rewolucji i takie, gdzie Alce służyła stołypinowska reakcja. Pojawił się w wizji Witkacego, zaraz potem rozplótł i zburzył tę wersję zdarzeń, kładąc te obrazy na karb gorączki malarza. Ginął i odradzał się we wciąż zmieniających się Alkaloid | 419 scenariuszach, oscylacjach, których przewodnią nicią pozostawał jednak nieustannie alkaloid. Historycznie coraz bliżej było momentu zero, choć bardziej niż cofanie odczuwał, że z każdą iteracją jego wglądy w przeszłość obrastają w szczegóły. Rozplątując alkaloidową historię, coraz mocniej czuł się umieszczony w każdej z istotnych dla Alki chwil. I tak spostrzegł, że to on ostrzegł Witkacego, gdy w zaułkach Kupangu ścigał go Zaszyty, choć jednocześnie przysunął do brzegu awizo z „Goliatha”, co zakończyło się celnym lądowaniem prześladowcy i śmiercią wszystkich. Znalazł się też w odpowiednim momencie na wyspie Bibliotekarzy, by ich ostrzec, choć w jednocześnie zaistniałej wersji tej samej historii zmiażdżył ich potęgę, nim jeszcze powstała. Dłuższą chwilę poświęcił na odwiedziny u siebie samego w wyimaginowanym zamku w Karpatach, we własnym Surżu postrzegając, że nagle w tamtej pierwotnej erupcji oczyszczonej bulwy zaistniało nie dwóch, lecz trzech Wokulskich, że oto on z przyszłości zaostrzył jeszcze i pogłębił amok tamtej intoksykacji. Pomógł sobie samemu dostać się na pokład statku, który przywiózł Zaszytych, ale jednocześnie ostrzegł straże, doprowadzając do własnej śmierci z rąk Przemienionych. Zdradził Brytyjczykom tajemnice swojej fabryki i nigdy jej tam nie zbudował, nigdy do Hong Kongu nie dotarł i nigdy nie wrócił z Afryki do domu, nigdy nie przywiózł pierwszej skrzyni alkaloidu. To była ostatnia chwila po tej pierwszej, po nocy, która wszystko zaczęła. Początek wirował przed nim jak mroczny kryształ, jak czarne jądro podobne do tego, które pojawiało się w wizjach Witkacego. Pochylił głowę i zanurkował, sięgając do siebie samego. Kraj Przylądkowy 1878 Pracowało mu się lekko, choć wiedział, że dzisiaj umrze. Niska palisada zatrzeszczała pod czyimiś krokami. Olawunkulu oderwał się od karczowania swojego poletka. Gdy podnosił wzrok, na chwilę zatrzymał go na lśniącej niecce bulwy wybijającej spod ziemi. — Wenzaga źle się czuje. Olawunkulu oparł się na stylisku motyki i mrużąc oczy, spojrzał pod słońce. Posłaniec przestąpił z nogi na nogę. — Nic więcej nie mam do dodania. Wszystko już powiedziałeś, zanim biały wypił swój wywar. — Bardzo jest chory? — Nikt nie wejdzie do jego chaty. Słychać tylko krzyki i łomot. Ogrodnik odłożył narzędzie. — Chaka musi pójść ze mną. Poszukaj go — polecił. W domu było duszno, półmrok rozświetlały promienie światła przebijające się przez luźno splecione poszycie. Alkaloid | 421 Olawunkulu wybrał kilka przedmiotów leżących na niskim stoliku pośrodku chaty – szpulę nici nawiniętej na płaską deseczkę, garść korali w dużej muszli i tykwę poczerniałą od dymu. Zważył je po kolei w dłoni i dokładnie zawinął, sztuka po sztuce, w kolorowe szmatki. W drzwiach stanął szczupły podrostek. — Musimy iść. — Dokąd? — My – pożegnać się. Dzisiaj odchodzę. Biały wypił swój napar, mimo że go ostrzegałem. Nastolatek popatrzył na szamana, po czym odwrócił wzrok, jakby wszystko zrozumiał. — A czemu nie możesz go zabić? — Bo już się dokonało. Tylko on może odesłać to z powrotem. Chłopiec bez słowa wyciągnął rękę i wziął zawiniątko. Poszli równym krokiem drogą wskazaną przez przewodnika. Mogliby się zresztą bez tego obyć, bo ledwie opuścili palisadę, która otaczała stojący na uboczu dom czarownika, usłyszeli głośne jęki i okrzyki przerażenia. Ruszyli w tę stronę, a po kilkuset metrach znaleźli się na wykarczowanej polanie. Ostatni dom po lewej wyglądał, jakby w jego wnętrzu szalał hipopotam. Ściany drżały od potężnych uderzeń, a cała konstrukcja trzeszczała. Kurz osypywał się w prześwit pod wyniesioną pół metra w górę podłogą. Gdy się zbliżali, fronton domu się wygiął, jakby ktoś usiłował go oderwać. Na chwilę wszystko się uspokoiło – jednak tylko pozornie. Dom zniknął, po czym znów się pojawił, ale już lekko przesunięty, i zaczął rezonować w następstwie migoczących obrazów. — Zostaniesz na zewnątrz — powiedział Olawunkulu do chłopca, zdejmując naszyjnik. — Wieczorem pójdziesz na wzgórze i odprowadzisz mnie do Unkulunkulu. Chłopiec posłusznie założył sznur z nanizanymi nań zębami. Kiedy podnosił twarz, po policzku spłynęła mu łza. 422 | Aleksander Głowacki — Nie płacz. Lepiej znać dzień swojej śmierci — powiedział szaman, odwrócił się i wspiął po krótkiej drabince do wnętrza domu. Na łóżku pod ścianą leżał biały mężczyzna, może w czwartej czy piątej dekadzie życia, o rysach pociągłych, teraz jeszcze bardziej wyrazistych z powodu wychudzenia. Mimo półmroku widać było, że jest zlany potem, a w kącikach ust i na końcach wąsów wysychały banieczki piany. — Co za potęga — mamrotał, ugniatając w powietrzu widmowe kształty. Niespodziewanie uniósł się z łoża i wyginając ciało pod niesamowitymi kątami, ruszył w przeczący grawitacji bieg po ścianach. W końcu przycupnął na suficie. Olawunkulu rozejrzał się, ale Tego nie było. Musiało już wejść w mężczyznę. Nie zwracając uwagi na białego, usiadł na środku izby i wyciągnął zza pasa kilka brunatnych gałązek. Sięgnął po miskę leżącą przy palenisku i rozgniótł w niej garść liści z purpurowymi żyłkami. Końce gałązek rozbił na kształt małych miotełek i za ich pomocą rozmieszał rozgniecione liście z wodą, do której dosypał wpierw garść czarnego, nierozpuszczalnego proszku. Nabrał odrobinę mazi i zerknął na białego. A on znów zaczął swój dziki taniec, zamieniając się w oczach czarownika w rozmytą wstęgę. Ten moment – zastygnięty w czasie, z czarownikiem siedzącym w kucki pośrodku izby i Wokulskim krążącym wokół niczym skazany na zagładę księżyc ginącej planety – okazał się atraktorem znaczącym koniec podróży w czasie. Wokulski pojawił się w tej chacie i natychmiast poczuł się tak, jakby nigdy jej nie opuszczał. Wniknął w przyszłość, by wrócić do tego dnia w zuluskim imperium. Olawunkulu obserwował tymczasem krążący wokół niego kształt, po czym spojrzał wprost w oczy Wokulskiego z przyszłości. — Nie może cię tu być, ale jednak jesteś — wypowiedział. Alkaloid | 423 Nagle z niepojmowalną szybkością wyciągnął rękę i zatrzymał rozmyty kształt krążący po izbie. Chwycił białego za szyję i z ogromnym wysiłkiem unieruchomił go na chwilę wystarczającą, by drugą ręką namalować zielonkawą mazią kółko na jego czole. Wokulski wygiął się w pałąk i znów uchwycony przez nadludzką moc Surżu, zrzucił z siebie starca. Olawunkulu uderzył o ścianę i bezwładnie osunął się na podłogę. Spod półprzymkniętych powiek obserwował, co będzie się dziać dalej. Czuł, jak w środku dnia ogarnia go chłód coraz potężniejszy i nawet bardziej przejmujący od tego, jakiego doznawał w najzimniejsze noce. Zobaczył, jak biały się uspokaja i kładzie na łóżku. Uzdrowił go i obdarował siłą do dalszej walki. Nie wiedział, jak ona się skończy, ale dał z siebie wszystko i teraz mógł spokojnie umrzeć. Tymczasem Wokulski obserwował, co dzieje się w Surżu. Z jego perspektywy wszystko rozsypuje się w wachlarz całego spektrum prawdopodobieństw – cząstkowe wszechświaty, w których czarownik żyje, umiera, trochę żyje i trochę umiera. Patrzy jednak na swoje własne, zatrute alkaloidem ciało; widzi, że prawdopodobieństwa redukują się do jednego wyniku. Urasta pod niebo, jednak nie potrafi panować nad tą wszechpotężną siłą, która rozdyma go w nieskończoność, rozwleka po całym świecie. Początkowe poczucie potęgi ustępuje strachowi – ma w ręku wszechwładzę, lecz nie umie jej kontrolować. Maść szamana powstrzymuje ten proces, daje mu chwilę wytchnienia, znów jednak osuwa się w niebyt alkaloidowej otchłani. Już ma zamknąć oczy i się poddać, gdy czuje, jak znów ktoś wyciąga do niego pomocną dłoń i wyrywa go z objęć Alki. Bezcielesny przybysz trzyma go mocnym uchwytem przez cały czas, gdy wydobywają się z Surżu, i szepcze mu przepowiednię. 424 | Aleksander Głowacki Obudził się otulony strzaskanymi deskami stołu, jakby ktoś rzucił go na delikatny mebel i tak zostawił. Leżał nagi, przykryty tylko skórzanymi strzępami – tyle pewnie zostało z fartucha, który założył przed oczyszczaniem wywaru z bulwy. — Cóż to za siła w tej substancji! Potęga, która zmieni świat! — krzyknął i się poderwał. Poczuł ból w przedramieniu i zobaczył, że ma tam olbrzymią, jeszcze podciekającą krwią bliznę, plątaninę drobnych skaleczeń przypominających wzór na płatkach kwiatu bulwy Buszmena. Przypomniał sobie uchwyt, który wyciągnął go z odmętów chemicznego szaleństwa – blizna była bez wątpienia tego pamiątką. I już widział wszystko, czego doświadczył w czasie Surżu, przypomniał sobie też rzeczy, których jeszcze nie doświadczył: historię Interzony, Falka, podróży w czasie i powrotu w przeszłość, kiedy to ostatecznie, zamiast się powstrzymać przed stworzeniem Alki, pomógł sobie przetrwać Surż. Dopiero teraz zauważył ciało Olawunkulu leżące pod ścianą. Staruszek wyglądał, jakby zasnął tam pijany – bezwładna masa byle jak splecionych ze sobą członków. Nogi się pod nim nieco ugięły; teraz dopiero poczuł, jaki jest osłabiony. Wsparł się na szczątkach stołu i popatrzył w stronę drugiej izby. Powoli, opierając się o ściany, doczłapał do wiodących do niej drzwi. W środku miał swoją pracownię – kilka spiętych chłodnicami retort, parownik, półki z odczynnikami. Na środku laboratoryjnego stołu stała mała miseczka, a na jej dnie lśniło kilka łyków oleistej substancji. Wziął ją w ręce. Miska zadrżała mu w dłoniach. Wciąż jeszcze nie wiedział, czy chce unieść ją do ust, czy gwałtownym ruchem odrzucić. Kraków – Sopatowiec – Dili PODZIĘKOWANIA Nawet za tak skromną opowieścią stoi ogromna rzesza ludzi, bez których nigdy nie doprowadziłbym tego projektu do końca. Pragnę więc podziękować pierwszym czytelnikom, którzy zagrzewali mnie do pracy we wczesnych fazach pisania: Jackowi Waliszewskiemu, Marcinowi Kurczewskiemu i Sylwestrowi Ślósarskiemu. Pierwsze szkice nie zmieniłyby się ostatecznie w książkę bez wsparcia Michała Niewęgłowskiego i Krzysztofa Janicza z portalu Retrostacja, gdzie pojawił się wczesny fragment tekstu. Bez tej publikacji nie poznałbym Rafała Gosienieckiego, z którym współpraca była dla mnie ogromną inspiracją. Powieść nie powstałaby oczywiście bez ogromnego zaangażowania Sławka Spasiewicza z Creatio Fantastica. Bez nieocenionej pracy redakcyjnej Sławka, Tomasza Hogi i Kasi Sienkiewicz-Kosik oraz uwag Rafała Kosika tekst pozostałby grubo ciosaną literacką wprawką. Nie bez znaczenia była dla mnie możliwość pisania w stworzonej przez Gosię Kacner autonomicznej strefie na Sopatowcu – wszystkim dobrym duchom z tego wspaniałego domu przesyłam gorące uściski. Dziękuję również kolegom z mojego zespołu w miejscu pracy, bez których pomocy nie dałbym rady wygospodarować wystarczającej ilości czasu. Nie mogę na tej liście pominąć też osób, które są dla mnie nieustającą inspiracją i wsparciem – Kamila Chrapowickiego, Agnieszki Łukasiak, Katarzyny Krakowiak, Darka Misiuny i Joanny John oraz Łukasza Szalankiewicza. I wreszcie wszystko to nie byłoby możliwe, gdybym nie żył z najwspanialszą kobietą świata – Kasią Jagiełło. Koncepcję kwantowej mechaniki podróży w czasie oparłem na pracach Davida Deutscha – zainteresowanych matematyką odsyłam do jego publikacji. Inne źródła są zbyt liczne, by tu je wymieniać. Zachęcam do zapoznania się z bazą informacji, a jeszcze bardziej do rozwijania jej: wiki.alkaloid.org.pl Spis treści CZĘŚĆ I . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7 CZĘŚĆ II . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 105 CZĘŚĆ III . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 237 CZĘŚĆ IV . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 327