horyzonty wyobraźni

Transkrypt

horyzonty wyobraźni
WSTĘPNIAK
WSTĘPNIAK
Każdy lubi sobie czasami pomarzyć. Mnie
na przykład zdarzyło
się kiedyś oczami wyobraźni widzieć siebie
na najwyższym stopniu
podium odbierającego
nagrodę od ulubionego
pisarza. Znajomy obraz?
Czasami mówi się, że
określają nas wyłącznie
czyny i efekty naszych
działań. Jednak czy one
w ogóle miałyby miejsce,
gdybyśmy nie pragnęli?
Czym byłby cel bez pokonanej drogi?
Oto przed Wami
piętnastu autorów, którzy przebyli niesamowitą podróż, by
znaleźć się w tym wydaniu Qfantu. Jedni szczęśliwi i dumni z osiągniętego wyniku, drudzy rozgoryczeni, bo do sukcesu zabrakło naprawdę niewiele. Piętnaście wspaniałych
prac, które miały być kluczem do marzeń. Teksty z dwóch
prestiżowych konkursów organizowanych m.in. przez magazyn Qfant i portal literacki WeryfikatoriuM. Czy trzeba
coś więcej mówić?
Tegorocznym uczestnikom szczególnie polecam lekturę numeru specjalnego. Wielu z tych autorów stanie
Wam na drodze do etapu drugiego HW2012. Zwróćcie
uwagę na zwycięskie opowiadanie Tomasza Przewoźnika
(przy okazji zapraszam na stronę www.hikikomori.eu,
gdzie można znaleźć informacje nt. powieści Tomka) oraz
na tekst Łukasza Szawczaka (I miejsce w ostatnich Otulonych Natchnieniem).
Przyjmowanie prac do HW2012 skończyło się wraz
z nadejściem sierpnia. Pozostaje mi trzymać za wszystkich
kciuki i również czekać na wiadomość, kogo w tym roku
najcieplej otuliła wyobraźnia. A tymczasem: miłej lektury!
Jarosław Makowiecki
Wstępniak
Redakcja QFANT
ZARZĄD
Redaktor naczelny: Jarosław Makowiecki / [email protected] /
Z-ca redaktora naczelnego: Ewelina Kozik
/ [email protected] /
Z-ca redaktora naczelnego: Jacek Skowroński
/ [email protected] /
Sekretarz redakcji: Anna Celska-Palutkiewicz
/ [email protected] /
Mail: [email protected]
Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega
sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam.
Redaktorzy prozy: Kornel Grunwald, Magdalena
Kałużyńska, Ewelina Kozik, Jarosław Makowiecki, Jacek
Skowroński, Beata Tomaszewska
DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ
Anna Perzyńska / [email protected] /
DZIAŁ GRAFICZNY
Magdalena Mińko / [email protected] /
DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY
Łukasz Szatkowski / [email protected] /
REDAKCJA PORTALU QFANT.PL
Marta Konopko / [email protected] /
DTP: Agata Sienkiewicz
Projekt okładki: Konstanty Wolny & Agata Sienkiewicz
Ilustracja na okładce: Konstanty Wolny
Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Kornel Kwieciński, Magdalena
Mińko, Marta Sawicka, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny
Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Tomasz
Janowski, Paulina Koźbiał, Iga Pączek, Bożena Pierga,
Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek
3
SPIS TREŚCI
SPIS TREŚCI
HORYZONTY WYOBRAŹNI
Piotr Krajewski Strzyga
Jacek Wróbel Dialektyka noża
5
16
Tomasz Przewoźnik Mam obsesję na punkcie Pana X 31
Karolina Kaczkowska Bracia Xiao
37
Patryk Młynek Obcy w Breslau
47
Grzegorz Patroń Nieważne jaki masz kolor oczu
58
Kamila Jurkiewicz Boski wiatr
62
Maciej Żytowiecki Niespełniona obietnica
70
Leszek Siemiński Herbatka
80
Katarzyna Żak - Gdzie diabeł mówi dobranoc
90
OTULENI NATCHNIENIEM
MIEJSCE PIERWSZE
Łukasz Sawczak W służbie króla szczurów
68
102
MIEJSCE DRUGIE
Mateusz Motyka Ten świat – wprowadzenie dla
opornych
110
MIEJSCE TRZECIE
Karolina Cisowska Nie poczują jak umierają
119
WYRÓŻNIENIE
Dominika Olszówka Szachownica Pinokia 128
WYRÓŻNIENIE
Kamila Jurkiewicz Mozaika
132
4
SPIS TREŚCI
Horyzonty Wyobraźni
Piotr Krajewski
Strzyga
ilustracja Kornel Kwieciński
Prolog
Mężczyzna zamierzał złamać Kobiecie serce. Oboje od
początku wiedzieli, na ile mogą liczyć w tym związku i gdzie
znajdują się granice tej miłości. Nie powinien mieć wyrzutów sumienia, a jednak sumienie paliło żywym ogniem. Czy
nadal ją kochał? Czy kochał ją kiedykolwiek? Kiedyś pałał
uczuciem godnym zakochanego po raz pierwszy pryszczatego uczniaka. Wizje namiętnego seksu zastępowały mu sen,
a smak jej pełnych ust zastępował wszelkie pożywienie. To
piękne i naiwne uczucie przypominało pochłaniającą wszystko eksplozję. Eksplozja wypala także tlen, przez co ogień
prędko gaśnie. Mężczyzna miał żonę, do której nigdy nie
pałał taką namiętnością, ale która istniała w prawdziwym
świecie, a nie w harlequinowskim opowiadaniu. A teraz żona
była w ciąży, co było zawsze jego wielkim marzeniem, i ani
myślał być „weekendowym ojcem”. Zresztą już od jakiegoś
czasu podświadomie szukał pretekstu, by zakończyć romans
i, o dziwo, z pomocą przyszła mu zdradzana małżonka.
Przygotował sobie dokładnie to, co powie: o tym jak
ważna jest dla niego Kobieta, o tym, że spędził przy niej
najpiękniejsze chwile swego życia, ale teraz każde musi
ruszyć w swoją stronę… Najgorsze, że nie miał pojęcia, jak
Kobieta zareaguje. Wiedział, że ma męża, ale ostatnio parę
razy wspomniała o rozwodzie. Czy z jego powodu? Nigdy
nie odważył się zapytać.
Otworzyła drzwi pokoju hotelowego owinięta tylko w niewielki ręcznik. Na nagiej skórze perliły się kropelki wody. Uśmiechnęła się zalotnie. Gdy wszedł do pokoju, przylgnęła do niego rozgrzanym ciałem i pocałowała,
ręcznik zsunął się na podłogę. Jeśli dotychczas miał nadzieję,
że rozstaną się bez gniewu, to teraz pozbył się złudzeń.
Odsunął ją od siebie, nie pozwolił nic powiedzieć. Musi
to zrobić prędko, bo inaczej nie zbierze się już dzisiaj na
odwagę. Wygłosił zapisaną w głowie przemowę, nie spojrzawszy jej w oczy ani razu.
Na to, co nastąpiło potem, nie potrafiłby przygotować
się w żaden sposób. Nie było gorzkich słów, łez czy nawet
krzyków. W Kobietę wstąpiła bestia. Rzuciła się na niego,
wyciągnęła ręce, próbując wydrapać mu oczy. Mężczyzna
był tak zaskoczony, że nawet nie zareagował. Oprzytomniał
dopiero po chwili, gdy z rozoranego policzka płynęła już
strużka lepkiej krwi. Złapał ją za nadgarstki, jednak Kobieta wydawała się posiadać nadludzką siłę. Pchnął ją na
łóżko, czym zyskał sobie jedynie parę sekund. To nie była
złość czy jednorazowy wybuch gniewu. To była pierwotna niepohamowana furia. Kobieta odzyskała równowagę
i ponowiła atak. Tym razem rzuciła się do jego krocza,
chcąc wykastrować go gołymi rękoma. Złapał ją za włosy
i pchnął jeszcze raz, wkładając w to całą siłę. Poleciała do
Strzyga
tyłu, uderzyła głową o róg drewnianej skrzyni łóżka, jęknęła
i znieruchomiała. Do głuchego odgłosu uderzenia wkradła
się fałszywa nuta mlaśnięcia.
– O kurwa, o kurwa, o kurwa – powtarzając tę mantrę,
podszedł do niej ostrożnie. Przystawił pokryty zaciekami
krwi policzek do jej ust. Poczuł na skórze oddech. Dobrze,
bicie jego serca przestało przypominać wojskowe werble.
Tylko co teraz? A jeśli ma uszkodzony mózg? Zadzwonić na
pogotowie? Kurwa mać, czemu ja? Przykrył (ciało) leżącą na
podłodze Kobietę kocem ściągniętym z łóżka i wycofał się
do drzwi. Musi się napić, do cholery, należy mu się za to,
przez co dziś przeszedł. A jeśli Kobieta pójdzie na policję,
oskarży go o napaść i pobicie? Chyba nie… w końcu ona
też miała sporo do stracenia. Za jakiś czas, kiedy oboje się
uspokoją, może do niej zadzwoni, może wtedy porozmawiają
jak ludzie… chyba jednak nie.
Zamknął cicho za sobą drzwi.
Z początku niewielka plamka krwi na dywanie rozrosła
się do czerwonoczarnej aureoli wokół kobiecej głowy. Z nosa
powoli sączył się jasny, przejrzysty płyn. Bijące powoli serce
teraz pracowało jak szalone. Powieki trzepotały zawzięcie,
ukazując na ułamki sekund gałki oczne pozbawione tęczówek.
Nagle wszystko ustało. Płuca zatrzymały się w swym
ostatnim oddechu, serce skurczyło ostatni raz.
Gdzieś w samym środku martwej istoty obudziło się drugie, prawdziwie czarne serce. Dotąd było uśpione, w ciągu
całego życia Kobiety zabiło może parę razy. Czekało na swoją
kolej. Zaczęło oplatać nitkami czarnej plechy pierwotny organ. Postrzępione czarne płuca, przypominające skrzydła
chorego ptaka, wchłonęły różową tkankę pęcherzyków
płucnych. Pragnęły oddychać, lecz nie powietrza było im
trzeba. Sine wargi rozchyliły się, a za rzędem ludzkich
zębów pojawiło się, podobne do rzędu ustawionych na
sztorc szpil, uzębienie. Na koniec podniosły się powieki,
a Kobieta spojrzała w sufit oczami sowy.
1.
Wojtek wygrałby w każdym konkursie na przeciętność.
Nudny wygląd, nudna praca, „Nie mam zdania” jako
odpowiedź na co któreś tam pytanie. „Znam twoje czyny,
że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo
gorący! A tak, skoro jesteś letni, ani gorący, ani zimny, chcę
cię wyrzucić z mych ust”1 – krzyczałby zapewne na Wojtka
święty Jan w nabożnej ekstazie, gdyż słowa te pasowały do
niego idealnie. Całe szczęście, że ci dwaj nigdy się nie spotkali.
Iwona nie miała dziś dyżuru, więc to ona odebrała Martę z przedszkola. Zapewne zdążyła zrobić jakiś obiad. Może nie była kucharką
z powołania, ale wszystko, co robiła, było całkiem zjadliwe.
Apokalipsa 3, 15-16.
1
5
Horyzonty Wyobraźni
– Hej, jest tu kto? – krzyknął od progu.
– Tata! – Marta rzuciła się na powitanie. Tylko dzieci
potrafią tak witać od progu. No i może jeszcze psy. – Kupiłeś
mi coś dobrego? – dotarło do niego gdzieś z zakamarków
marynarki, w którą była wczepiona. Cóż, nic nie jest idealne.
– Cześć, kochanie – rzucił do żony.
– Hej.
– I po co pani Zakrzewska chciała rozmawiać z którymś z nas?
– Marcia (Jezu, prosiłem ją przecież, żeby tak nie nazywała
małej) nie chce jeść – odparła Iwona, nakrywając do stołu. –
Ani śniadania, ani obiadu, ani podwieczorka.
– Cóż, nie musiała nas wzywać, żeby nam to powiedzieć
– przebiło się do Iwony z łazienki, w której Wojtek mył ręce.
– Mówi, że może trzeba iść z nią do jakiegoś lekarza…
– Bo żaden inny czterolatek nie jest niejadkiem. – Nałożył
sobie pokaźną porcję ziemniaków. – Jezu, kto zrobił tę durną
babę przedszkolanką?
– Nie mów tak przy Marcie – obruszyła się Iwona.
– Marta niczego nie słyszała, prawda, córko? – Puścił
do niej oczko, na co rzeczona córka zareagowała chichotem
grożącym uduszeniem. – A ty czemu nie jesz? – zapytał żony.
– Jadłam wcześniej, nie jestem głodna.
– Może to z tobą trzeba iść do lekarza?
– Jestem pielęgniarką, pamiętasz? – Uśmiechnęła się lekko. – Codziennie otaczają mnie tabuny lekarzy.
– Cóż, jak uważasz… – Na tym rozmowa się urwała.
– Durna baba! – palnęła po paru minutach Marta.
– Marta! Nie wolno tak mówić! – krzyknęła Iwona.
Spojrzała spode łba na Wojtka. – Powiedz coś.
(coś)
– Mama ma rację, ja też nie powinienem tak mówić. –
Próbował powstrzymać uśmiech i prawie mu się udało.
Strofowanie nie wywarło na Marcie większego wrażenia,
uśmiechała się dalej do ziemniaków z sosem.
Resztę obiadu zjedli w milczeniu.
Niewiele rozmawiali z Iwoną tego wieczoru, ostatnio
w ogóle niewiele rozmawiali. W którymś momencie zaczęli
żyć obok siebie, a nie ze sobą. Czasami usiłował wskrzesić
w sobie uczucia, które narodziły się podczas pobytu w szpitalu wiele lat temu. Leżał tam wtedy z nogą na wyciągu pięć
bitych tygodni (jego pierwsza i ostatnia przygoda z nartami), a jedynym godnym uwagi punktem w ciągu dnia były
odwiedziny ślicznej pielęgniarki o imieniu Iwona. Wiele się
zmieniło od tamtej pory. Bywały chwile, gdy zastanawiał się,
co by się stało z ich małżeństwem, gdyby nie było Marty.
Nieczęsto o tym myślał, jeden kamień niewygodnego pytania ściągał całą lawinę wyrzutów sumienia oraz pytań bez
odpowiedzi. Nie był bez winy, ale skoro nie potrafił cofnąć
już czasu, to po co się zamęczać?
2.
Następnego dnia wrócił do domu nieco wcześniej, czym
niezwykle uradował Iwonę.
– Dobrze, że już jesteś, pomożesz mi – powiedziała,
upinając włosy w fantazyjny kok.
Wojtek rozejrzał się dookoła.
– W czym? Wyprowadzamy się, czy co?
– O czym ty… – Spojrzała na pootwierane szafki, deskę do
prasowania na środku pokoju i odkurzacz tkwiący w przedpokoju niczym próg zwalniający.
– Sprzątałam.
6
– Właśnie widzę, dobrze, że użyłaś czasu niedokonanego… A czemu doroczny remanent robimy właśnie dziś?
– Nie mówiłam ci? Dziś przychodzi na kolację Monika,
nasza nowa sąsiadka.
(Monika!)
– Doprawdy?
(Monika! Ale na pewno nie ta, Monik jest jak, nie
przymierzając, psów)
– Co tak zbladłeś?
– Ja…?
(Nie, ten facet za tobą)
– Chcę się upodobnić do ciebie. Jesteś biała jak ściana –
odpowiedział.
Iwona spojrzała w lustro.
– Wiem. Kiepsko się czuję. Kiedy jeszcze z samego rana
rozmawiałam z tą Moniką, było okej, a potem… sama nie wiem.
– No to może odwołamy tę imprezę?
– Nie. Miejmy to z głowy. – Wróciła do układania włosów.
– Zresztą sprawiała wrażenie całkiem fajnej babki.
– To się jeszcze okaże – mruknął pod nosem Wojtek
i zakasał rękawy.
***
Pukanie do drzwi. Serce zaczyna bić odrobinę szybciej. Lekkie napięcie przed spotkaniem kogoś po raz pierwszy. Chce
się wywrzeć dobre wrażenie, kogoś na luzie, ale nie błazna.
Obmyśla się zabawne kwestie do podrzucenia w chwilach
krępującej ciszy, chociaż wszyscy wiedzą, że przemyślane
żarty nigdy nie są zabawne.
Pukanie do drzwi. Początek…
Iwona otwiera drzwi.
(o kurwa!!!)
…koszmaru.
W drzwiach stała ona. W sumie czego mógł się
spodziewać? W tym mieście żyło jedynie kilkaset tysięcy ludzi.
Było praktycznie pewnym, że w końcu znowu się spotkają. Monika – wyrzut sumienia i wspomnienie najlepszego seksu w jego
życiu zarazem.
– …a ten milczek to mój mąż, Wojtek. – Uśmiechnęła się
szeroko Iwona.
– Miło mi – mruknął.
(Boże, jeśli mnie słyszysz, to mnie zabij, byle szybko)
– Do schrupania – orzekła Monika i uścisnęła mocno
dłoń Wojtka.
(pomyłka, Boga nie ma)
Zapadła krępująca cisza.
– Głupi żart – zreflektowała się sąsiadka.
– Nie ma sprawy. – Szczerzyła zęby Iwona. – Wystarczy
na niego spojrzeć, żeby wiedzieć, że żartujesz.
Widząc, że Wojtek wpadł w stan swoistej katatonii,
Iwona przejęła na siebie ciężar niezobowiązującej konwersacji. Rozmawiali o mieszkańcach bloku, pracy („Ojej,
robisz w bankowości, to tak jak mój mąż”), pogodzie,
biżuterii („Och, jaka śliczna bransoletka, czy to ametysty? Mój Wojtek nigdy nie kupuje mi takich ładnych rzeczy”), czyli o wszystkich neutralnych rzeczach, o których
rozmawia się, nie znając poglądów drugiej osoby. Marta
siedziała razem z nimi, zajadając się plackiem brzoskwiniowym i poznając funkcje lalki otrzymanej od nowej
„cioci”.
Piotr Krajewski
Horyzonty Wyobraźni
Wojtek przeżywał katusze. Nie odważył się spojrzeć w twarz
ani byłej kochance, ani żonie, skupił się więc na cieście. W każdej
chwili spodziewał się usłyszeć wymianę zdań na temat „jaki jest
w łóżku”. „Drogie panie”, powiedziałby, „zawstydzacie mnie, ale,
proszę, tu są dzieci”. Musiał stłumić histeryczny śmiech. Czego ta
dziwka chce?
***
Iwona już zasnęła, jednak nie był to sen spokojny.
Przewracała się z boku na bok, męczona koszmarami. Wojtek wątpił, czy tej nocy w ogóle uda mu się usnąć.
Czego ona chce? Pieniędzy? Śmieszne, zarabiała tyle, ile
Wojtek i Iwona razem wzięci. Bardziej prawdopodobne, że
szukała zemsty. Rozstali się w paskudny sposób. Nie, to on
się rozstał w paskudny sposób. Uczynił coś, czego żałował,
a raczej dopiero teraz miał się dowiedzieć, co znaczy żałować.
Musi z nią porozmawiać, i to jak najszybciej. Tak, pójdzie do
niej jutro, zaraz po pracy.
Wojtek zapadł w niespokojną drzemkę grzesznika.
3.
– Dzień dobry, panie Wojtku! – wrzasnęła Klimczakowa.
Była głucha jak pień. Widocznie jeśli w jednym miejscu się
ściszy, to w innym trzeba pogłośnić. – Z nieba mi pan spadł!
– Dzień dobry! – odkrzyknął.
(– Ahoj, tam w oddali!
– Ahoj!)
Wojtek dokładnie zaplanował całą rozmowę z Moniką,
swoje argumenty i jej kontrargumenty. Pragnął namówić
ją, aby poszukała innego mieszkania, w końcu to nie problem – to tutaj jedynie wynajęła. Był gotów na wszystko, byle
się stąd wyniosła. Mógł pomóc jej w przeprowadzce, mógł
oddać pieniądze, jeśli zapłaciła za dłuższy okres z góry, cokolwiek. Był gotów błagać. Cały dzień zbierał w sobie odwagę
na spotkanie z Moniką. Doskonale zdawał sobie sprawę
z tego, że jeśli ta rozmowa nie pójdzie po jego myśli, to jego
dni w małżeńskim stadle będą dokładnie policzone. Z pracy
przyjechał prosto do domu. Gdyby przystanął na chwilę, nie
ruszyłby już dzisiaj do boju. Parł nieprzerwanie do połowy schodów, aż drogę zagrodziła mu ta przygłucha miłośniczka kotów.
– Chciałbym z panią pogawędzić, ale akurat bardzo się
spieszę. – Próbował wyminąć ją z lewej.
– Nawet pan nie wie, jakie nieszczęście się stało.
– Jakie? – wyrwało mu się.
(nie potrzebuję już wrogów, wystarczy mi mój niewyparzony jęzor)
– Lucyfer zniknął – załkała niemal. Teraz był już pewien,
że kobieta straciła nie tylko słuch.
– Kto?
– Lucek, mój Bombaj.
(czy ona mówi do mnie jakimś szyfrem?)
– Kto?
Pani Klimczakowa popatrzyła się na Wojtka jak na wariata.
– Mój kot! – wydarła się na całą klatkę.
– Aaa, kot. Cóż, to bardzo przykre, ale…
– Pewnie uciekł do piwnicy. Pan wie, jak ja strasznie boję
się takich miejsc…
– Wiem, to bardzo przykre…
– …więc może pan zszedłby tam go poszukać? Bardzo
pana proszę.
Strzyga
Cóż, trzeba wiedzieć, kiedy się poddać.
– Zrobię to chętnie – rzekł Wojtek. – Tyle że nie dziś.
– Ale Lucek jest tam zupełnie sam i…
– Obiecuję, że poszukam go jutro. Dobrze?
Klimczakowa przybrała minę przywódcy podpisującego
niechciane zawieszenie broni.
– No dobrze. Ale obiecuje pan?
– Obiecuję. – Wiedział, że obietnicy dotrzyma, już
opiekunka Lucyfera się o to postara. Swoją drogą kto daje
zwierzakowi takie imię? Wyobraził sobie Klimczakową, jak
w zaciszu swego saloniku wypełnionego bezwartościowymi
bibelotami oddaje cześć szatanowi. Zachichotał cicho.
Całą jego determinację szlag trafił, idealnie dobrane
słowa także gdzieś się ulotniły. Powlókł się jednak na swoje piętro, a po chwili wahania zamiast do własnych drzwi
zapukał do mieszkania byłej kochanki.
– Cześć – powiedziała tylko i otworzyła szerzej drzwi.
Spodziewała się go. Wszedł do mieszkania. Wszędzie stały
nierozpakowane pudła. Jedynym widocznym meblem było
olbrzymie zwierciadło wiszące na ścianie salonu.
– Słuchaj, chciałem cię przeprosić – wyjąkał Wojtek.
– Za co? – Monika rozsiadła się na stercie kartonów niczym na tronie.
– Za to, jak skończyła się nasza znajomość.
– Czyli jak?
– To, co ci zrobiłem… Strasznie tego żałuję.
– Ja już o tym zapomniałam, więc ty też powinieneś.
Z jego serca spadł wielki głaz. Po twarzy pociekła mu
kropla potu.
– No to jak to jest z tym mieszkaniem?
– Nadal cię kocham i chcę być blisko ciebie.
Zamarł. No to koniec.
Naraz Monika roześmiała się promiennie.
(nadal jest piękna)
– Żartuję, głuptasie! – Nie przestawała się śmiać. – To
całkowity przypadek, że akurat tu zamieszkałam.
– Naprawdę?
– Oczywiście, zresztą już szukam jakiegoś nowego lokum. To byłoby jakieś takie krępujące, gdybym tu została.
Nie sądzisz?
– Powiem ci szczerze, że trochę mi ulżyło – powiedział Wojtek, nie do końca zgodnie z prawdą. Prawda była taka, że ulżyło
mu cholernie. – No cóż, będę się już zbierał. Chciałem tylko…
– Upewnić się, że twojemu małżeństwu nic nie grozi –
dokończyła z uśmiechem. – Możesz spokojnie wracać do
żony. Co było, minęło.
Odprowadziła go do drzwi.
– Chociaż z drugiej strony – rzekła Monika, gdy był już
za progiem. – Lepiej uważaj. Kobieta zmienną jest. Zwłaszcza
taka, którą potraktowano tak brutalnie. Lepiej uważaj, gdy
kobieta ta ma nad tobą władzę, gdy może zniszczyć twój domek z kart jednym podmuchem. – Nadal się uśmiechała, lecz
tak mogłaby się uśmiechać zła czarownica z bajki. Macocha
Królewny Śnieżki. – I gdy posiada siłę, o jakiej nie śniłeś.
Trzasnęła drzwiami przed nosem osłupiałego Wojtka.
4.
Pierwsze dotknięcie jakiegoś miejsca na skórze jest
zawsze najintensywniejsze, każde następne daje coraz
słabszy efekt. Tak samo jest z przerażeniem. Można się czegoś
wiecznie obawiać, powiedzmy, że nawet bać, ale nie można
7
Horyzonty Wyobraźni
być ciągle przerażonym. Po paru godzinach szaleńczego
łomotania serca i nieustannych napadów paniki Wojtek
popadł w stan emocjonalnego otępienia, niosącej ulgę apatii. Cały czas słyszał dziwaczne słowa Moniki, miał przed
oczami jej wilczy uśmiech, jednak nie robiło to już na nim
takiego wrażenia.
Chciał zasnąć i zapomnieć. Sen jednak nie nadchodził.
W końcu koło godziny jedenastej zapadł w drzemkę, jedną
z tych kompilacji jawy i marzeń sennych, które męczą
człowieka jeszcze bardziej niż bezsenność.
Stuk!
Z tej męczarni wyrwało go ciche kwilenie. Nie poruszył
się, tylko nasłuchiwał. Ciche, płaczliwe popiskiwanie. Równie dobrze mogło wydobywać się z ust małego dziecka, co
zranionego zwierzątka. Pewnie Marcie przyśniło się coś
złego. Obrócił się, by obudzić żonę, jednak Iwony przy nim
nie było. Spojrzał na budzik stojący na nocnej szafce. Elektroniczne cyferki pokazywały sześć minut po północy. Spał
tylko godzinę.
Stuk!
Postanowił wstać i sam zobaczyć, co z małą, choć Iwona
już pewnie przy niej była. Powoli zsunął się z łóżka. Bolały go
wszystkie kości, a w głowie łupało jak po całej nocy chlania.
Stuk! Stuk! Stuk!
Odwrócił się do okna, w stronę źródła hałasu i wtedy
zobaczył
(demona)
sowę. Siedziała na parapecie. Co jakiś czas postukiwała
dziobem w szybę, jakby próbując zwrócić na siebie jego uwagę.
Stuk! Stuk!
W poświacie latarni jej upierzenie wydawało się niebieskie, upstrzone miejscami czarnymi cętkami, niczym drobnymi kropelkami
(krwi)
atramentu. Nad oczami wyrastały jej spiczaste pióra, które przypominały
(rogi)
uszy. I te oczy! Olbrzymie źrenice wpatrujące się w Wojtka
z nieludzkim skupieniem, a dookoła źrenic cienkie okręgi
czerwonych tęczówek, zdających się promienieć własnym
światłem.
Wojtek stał bez ruchu, nie mogąc oderwać wzroku od
świecących czerwienią oczu.
Był przerażony. Chciał krzyczeć, nabrać w płuca tyle powietrza, ile tylko zdoła i wrzeszczeć! Pragnął paść na ziemię
i wycofać się tyłem z pokoju. Strach sparaliżował go jednak
całkowicie.
Nagle sowa rozpostarła skrzydła. Odwróciła się od szyby,
aby odlecieć. Obejrzała się. Coś działo się z jej głową.
W jednych miejscach zapadała się, w innych wybrzuszała,
jakby pod skórą głowy wędrowała olbrzymia tłusta glista.
Głowa zatracała sowie kształty i…
Sowa odleciała. Wojtek dalej stał niczym głaz.
Jedna sekunda.
Wdechwydechwdechwydechwdechwydech.
Druga sekunda.
Wdech, wydech, wdech, wydech.
Trzecia sekunda.
Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.
Padł na łóżko, jego ciałem wstrząsnęły dreszcze. Dopiero
po chwili leżenia w ciemności uświadomił sobie, że w miesz-
8
kaniu nadal rozlega się dziecięce kwilenie. Podźwignął się
niezdarnie. Obiecał sobie, że nie spojrzy w okno. Spojrzał.
Zobaczył nieco zakurzoną szybę, pusty parapet i osiedle
w oddali. Wyszedł z pokoju.
Iwona klęczała przy łóżeczku Marty. W ciemności
wydawało się, że dziewczynka śpi. Wojtek podszedł bliżej
i dostrzegł płynące po policzkach córeczki łzy. Gałki oczne poruszały się gwałtownie pod zamkniętymi powiekami,
dłonie zaciśnięte w piąstki ściskały kurczowo kołdrę z Kubusiem Puchatkiem. Jedna rączka była brudna. Dotknął ciemnej lepkiej plamy. Gdy zapalił małą lampkę nad łóżkiem,
czerń przemieniła się w czerwień krwi.
– O Boże, co jej się stało? – Iwona złapała zakrwawioną
rączkę. Spojrzała na Wojtka. – Jakby ją coś pokłuło. Ale przynajmniej nie krwawi.
Pogładziła dziecko po głowie.
– Kochanie, obudź się. – Dziewczynka nie reagowała. –
Marta, musisz się obudzić.
Marta powoli otworzyła oczy, rozejrzała się dookoła zagubionym wzrokiem i rozpłakała na całego. Jej nadgarstek
krwawił z kilkunastu leżących w nierównym rzędzie ranek.
***
– I co powiedział lekarz? – zapytał Wojtek zaraz po powrocie z pracy.
– Nic – odparła Iwona. Marta podbiegła do taty, chcąc
pokazać mu swoje nowe trofeum – wielkiego czerwonego Elmo
z Ulicy Sezamkowej. Mała była trochę blada, ale zdawała się
nic nie pamiętać z zajść ostatniej nocy. Po chwili zabawy
z córeczką Wojtek wstał z klęczek i podszedł do Iwony.
– Coś chyba musiał powiedzieć.
– Tak, że to może być komar, uczulenie na proszek do
prania lub samookaleczenie zszywaczem biurowym –
zirytowała się Iwona. – Nie miał pojęcia, od czego te ranki,
i raczej się tym nie przejął, zważywszy, że dziś już są prawie
niewidoczne.
– No ale zlecił chyba jakieś badania, do cholery.
– Oczywiście, że nie. Sama załatwiłam jej morfologię.
– I?
– Ma bardzo niską hemoglobinę i hematokryt.
– I co to znaczy?
– To wygląda tak, jakby straciła dużo krwi.
– Przecież ani na ręku, ani na pościeli…
– Wiem.
– Więc co…?
– Nie mam pojęcia.
5.
Wojtek odwlekał, jak mógł, moment pójścia spać. Ciągle
zastanawiał się nad jedną rzeczą: co zobaczy dziś w nocy po
drugiej stronie szyby?
W ciągu dnia racjonalne „ja” przekonywało go, że
przestraszył się wczoraj zwyczajnej sowy. W ciemnościach nocy
ubrania leżące na fotelu mogą wydać się potworem z bagien…
Gówno prawda, Wojtek doskonale wiedział, co zobaczył,
a niebieskie światło latarni, choćby nie wiadomo pod jak
dziwnym kątem padało, nigdy nie sprawi, że oczy zyskają
fosforyzującą czerwoną poświatę.
Nie dał rady dłużej czuwać, wskoczył do łóżka i szybko
odwrócił się w stronę drzwi, plecami do okna. Zastanawiał
Piotr Krajewski
Horyzonty Wyobraźni
się nad Martą. W końcu oboje z Iwoną spuścili kurtynę milczenia na to, co stało się ich córce. Ranki goiły się, mała nic
nie pamiętała, w sumie nie było nad czym się roztrząsać.
Jednocześnie miał przed oczami robaki wędrujące w głowie
sowy. Czy Marta była w niebezpieczeństwie?
(Chociaż z drugiej strony – lepiej uważaj)
Czy krwiożercza sowa czyhała na jej życie?
Naraz Wojtek przebudził się. Po plecach chodziły mu
ciarki. Serce waliło niczym młot pneumatyczny. Wiedział, że
jeśli teraz się odwróci, to zobaczy potwora. Nie za oknem,
lecz tuż przy swojej twarzy. Ujrzy czerwone ślepia sowy
i będzie to ostatnia rzecz, którą zobaczy w życiu, bo zaraz potem stwór wydziobie mu oczy. A potem będzie drążył dalej,
aż natrafi na miękką tkankę mózgu…
Nie był jednak w stanie powstrzymywać się długo przed
spojrzeniem za siebie. Przez uchylone drzwi widział palące
się w łazience światło. Jeśli to Iwona, to oznaczało to, że był
w pokoju zupełnie sam. Światło żarówki dodało mu jednak
nieco odwagi, było cieniutkim pomostem między światem
realnym a obecną chwilą.
Poczekał jeszcze pełną minutę, aż wszystkie cyferki na
wyświetlaczu budzika stały się zerami, i spojrzał za siebie.
Nic. Poczucie zagrożenia zamiast słabnąć narastało. Nagle
coś przemknęło za oknem. Z pewnością nie była to sowa.
Przypominało raczej człowieka. Tylko który człowiek potrafi
latać na wysokości trzeciego piętra?
Krzyk.
(czy to ja krzyczę?)
Zerwał się z łóżka bez zastanowienia i pobiegł do pokoju córki. Marta siedziała w łóżeczku, wyjąc w niebogłosy.
Z ręki ciekła strużka krwi. Okno było otwarte na oścież. Tym
razem była jedna poszarpana ranka, to coś najwidoczniej nie
zdążyło tym razem
(wypić więcej krwi)
wyrządzić Marcie większej krzywdy.
W pokoju pojawiła się Iwona.
– Chryste! Widziałeś, co się stało?
– Nie – odparł, jednocześnie przyciskając chusteczki higieniczne do rany. Iwona stała cały czas w progu. Zamknął
okno, to samo zrobił, zanim położył się wieczorem.
Wtem ich uszu dobiegł odgłos pukania do drzwi.
Wojtek spojrzał przez wizjer. Monika. Jeszcze jej tu było
potrzeba.
– O co chodzi? – Miał nadzieję, że w jego głosie słychać tylko gniew, a nie graniczący z paniką strach. – Jest środek nocy.
– Usłyszałam krzyk i przyszłam zobaczyć, czy nic
złego się nie stało. – Monika sprawiała wrażenie zaniepokojonej.
(Nic się nie stało, czasem lubimy sobie, kurwa, trochę
pokrzyczeć w środku nocy, to podobno zdrowo)
– To tylko małej przyśnił się zły sen – odparł. – Możesz
wracać do siebie.
– To dobrze. – Pokiwała głową. – Na dzieci w tym wieku
trzeba bardzo uważać.
(Chociaż z drugiej strony – lepiej uważaj)
– Co powiedziałaś!? – krzyknął Wojtek. Czy było to niewinna uwaga, czy też zawoalowana groźba?
– Nie wydzieraj się na mnie. – Teraz Monika była
wściekła. – Powiedziałam tylko, że trzeba uważać, żeby dzieciak nie nabawił się jakiejś nerwicy. Tyle.
– Idź stąd, bo nie ręczę za siebie.
Strzyga
– O tak, wierzę. – Uśmiechnęła się złośliwie. – Poznałam
cię już od tej strony. Ale spokojnie, niedługo znowu…
Tym razem to on zatrzasnął jej drzwi przed nosem.
***
Nie pojechali do szpitala, nie wezwali policji ani egzorcysty. Nie zrobili nic. Nikt by im nie uwierzył. Mówiąc
o tym komuś, mogli, co najwyżej, zafundować Marcie wakacje w Izbie Dziecka. Nie mieli pojęcia, co robić dalej. Prawdę
mówiąc, żadne z nich nie poruszyło nawet tego tematu.
Iwona wcześnie rano wyszła do pracy i miała nie wrócić
do domu przez następne dwadzieścia cztery godziny. Nie
było mowy, żeby roztrzęsiona i niewyspana Marta poszła
do przedszkola. Jako że w promieniu stu kilometrów
nie mieszkała żadna babcia czy dziadek, jedyną nadzieję
stanowiła pani Klimczakowa. Choć marudna jak mało kto,
w roli zastępczej babci sprawdzała się dotychczas niezawodnie. Czasem podrzucali jej Martę, gdy na przykład pragnęli
spędzić wieczór tylko we dwoje.
Na świecie nie ma nic za darmo. Zapłatą za opiekę nad
córeczką miała być wyprawa na samo dno czeluści piwnicznych w poszukiwaniu Lucyfera.
Piwnica w ich bloku, czysta i zadbana, ani trochę nie
przypominała współczesnych katakumb, jakimi były piwnice w wielu budynkach. Nie było tu wszechobecnego odoru
stęchlizny, grzyba na ścianach oraz szczurów wielkości kota.
Wojtek zaopatrzył się w ogromną latarkę kryptonową
(kupioną po jakiejś katastrofalnej awarii, kiedy to przez wiele
godzin, niczym u jaskiniowców, centrum ich życia rodzinnego
stanowił ogień w postaci maleńkiej świeczki) i zszedł na dół.
Już w połowie schodów poczuł odór rozkładu. Słodkawa woń
wnikała przez usta i nozdrza, wypełniała żołądek i płuca, tonął
w niej. Im niżej schodził, tym było coraz gorzej. Przełącznik
światła nie działał, zapalił więc latarkę. Szedł głównym korytarzem, po obu stronach mijał drewniane drzwi do
poszczególnych pomieszczeń. Mniej więcej w połowie korytarz krzyżował się z drugim, nieco węższym. Odór stawał
się nie do wytrzymania. Ulotniła się atmosfera przytulnej
piwnicy, gdzie zostawia się rower albo magazynuje konfitury.
– Lucek! – wychrypiał Wojtek, na „Lucyfera” się nie
odważył. Odchrząknął i powtórzył jeszcze raz, tyle że trochę
głośniej: – Lucek! Kici, kici, kotku.
Ściany tłumiły wszelkie dźwięki.
Dotarł w końcu do skrzyżowania. Poświecił latarką we wszystkich kierunkach, po lewej na samym końcu dostrzegł wyłamane
drzwi do jednej z piwnic. Czy odór wzmógł się jeszcze? Powoli
zbliżał się do otwartego pomieszczenia. Zajrzał do środka.
Potłuczone słoiki, stara szafka kuchenna. Wszedł trochę
dalej. Przewrócona drewniana szafa na podłodze. Zajrzał
do środka. Widział, lecz nie potrafił rozpoznać tego, co
ogląda. Po chwili do niego dotarło. Zwrócił wszystko, co jadł
tego dnia, a i sporo dodał od siebie. Szafa wypełniona była
zwłokami zwierząt. Przeważały szczury, było też sporo kotów
(Lucek, kici, kici)
i psów. Zwierzęta coś rozdarło na strzępy, wszystkie
wnętrzności były wyjedzone. Cały ten stos śmierci lekko pulsował od kłębiących się czerwi wewnątrz martwych
zwierząt. Nad padliną krążyła chmara much niczym stado
miniaturowych sępów. Głęboko oddychał. Jeszcze gorzej,
zwymiotował znowu. Pragnął wynieść się stąd w cholerę,
9
Horyzonty Wyobraźni
***
(Chryste, o czym ja w ogóle czytam?)
Według definicji tu zawartej, strzyga wylęgała się z duszy
zmarłego dziecka z nieprawego łoża bądź człowieka, który
zginął gwałtowną śmiercią. Strzygą mogła zostać także osoba, która urodziła się z dwiema duszami, dwoma sercami
i podwójnym szeregiem zębów. Kiedy ktoś taki umierał,
z ciała odchodziła tylko jedna dusza, a druga pozostawała.
Stwór ten odżywiał się krwią i wnętrznościami ludzi,
w ostateczności zwierząt.
(a w mojej piwnicy urządziła sobie stołówkę)
Strzyga przychodziła o północy, pod postacią sowy
lub demona o ludzkich kształtach i ogromnych sowich
skrzydłach.
(jestem bohaterem jakiegoś pieprzonego horroru)
Najczęściej mściła się na tych, którzy w jakiś sposób
skrzywdzili ją w poprzednim życiu.
(Chociaż z drugiej strony – lepiej uważaj)
Można było ją unieszkodliwić przez obcięcie głowy, spalenie lub wbicie w oczodół i serce gwoździa lub kołka z osiny.
I to było mniej więcej tyle.
Czy Monika mogła być strzygą? Tydzień temu na takie
pytanie uśmiechnąłby się i popukał w czoło. Dzisiaj ostre
krawędzie rzeczywistości nieco się rozmyły.
Wiedział jedno: nie będzie walczył z tą istotą. Ledwo
wytrzymał spotkanie z sowią postacią strzygi, a stając naprzeciw kobiety-demona o sowich skrzydłach, padłby bez
przytomności na ziemię. Musi zabrać rodzinę i uciec stąd
jak najdalej. Przez chwilę walczył z pokusą zadzwonienia do
Iwony i powiedzenia jej wszystkiego, lecz to nie miało sensu. Jutro postawi ją przed faktem dokonanym. Kiedy dziewczyny będą już bezpieczne, wróci tu i rzuci pracę, sprzeda
mieszkanie. Zakończy jedno życie, aby móc rozpocząć drugie w innym miejscu.
Pakował torbę Marty. Następnego dnia chciał zawieźć ją
do swojej matki. Najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby
wynieśli się stąd wszyscy troje, przynajmniej na jakiś czas.
Spróbował dowiedzieć się czegoś więcej na temat tej istoty.
Internet to wspaniała rzecz. W ciągu paru minut możesz
poznać kogoś z drugiego końca świata, podzielić się swoimi, choćby i debilnymi, przemyśleniami z milionem innych
internautów, zaspokoić wszystkie erotyczne fantazje, przy
okazji urządzając mieszkanie po promocyjnej cenie. Rzecz
ma się odrobinę gorzej, kiedy chcemy uzyskać konkretne
informacje wykraczające treścią poza zakres szkoły średniej.
Nasz świat jest brudny i zaśmiecony, a internet to przecież
jego wirtualne odbicie.
Wojtek wpisał w wyszukiwarkę dwa słowa: „utrata krwi”
i „sowa”. Wszystko i nic. Co innego, gdyby chciał dowiedzieć
się, jak odczytywać wyniki krwi, czemu w jednym regionie
Polski sowy masowo wymierają, a w innym jest ich za dużo
lub też co oznacza, gdy sowa pojawi się we śnie. Po chwili zastanowienia do poszukiwanych wyrazów dopisał jeszcze jedno słowo. Słowo, którego nie słyszał od lat, a które od paru dni
pojawiało się na granicy świadomości niczym ćmiący ząb. Upiór.
Któryś wynik z kolei był tym, o co mu chodziło. Strona traktowała o magii jako takiej. Znalazło się tu miejsce dla
wampirów, współczesnych miejskich szamanów, ludzi, którzy
wieszczyli bliski koniec świata. Jeden z linków prowadził do
działu traktującego o magii Słowian. Kolejne wyszukiwanie:
wszystkie słowa przypisane były do pojęcia strzygi.
6.
Wypił morze kawy. Był wycieńczony, nie spał od kilku nocy, ta także miała być bezsenna. Na łóżku od strony
drzwi spała Marta, po kolacji kilka razy zapytała o „panią
z zębami”, ale bajka o zaczarowanym krzesiwie zwyciężyła,
i Marta odpłynęła w pokoju Wojtka i Iwony, zanim Wojtek
dotarł do ostatnich stron.
Leżał oparty o ścianę obok córki i czekał. Dochodziła
północ. Czuł się jak żołnierz w okopach czekający na frontalny atak wroga. Gdzieś w oddali zawył pies, gdzie indziej
przejechała karetka na sygnale.
Północ. Godzina duchów.
Przybyła. Sowa o czerwonych ślepiach usiadła na parapecie. Trwała nieruchomo niczym kamienny gargulec. Tylko
te ślepia… Świdrowały Wojtka, nie pozwalały mu umknąć
wzrokiem na bok, osaczały jego umysł.
Sowa poderwała się i odfrunęła, a okienna szyba
eksplodowała. W deszczu odłamków do pokoju wleciała istota
rodem z koszmaru. Olbrzymie opierzone skrzydła wychodziły
wprost z kręgosłupa nagiej kobiety. Nie przechodziły łagodnie
w bladą skórę, wyglądało to raczej jakby ktoś wbił je w plecy stwora, w miejscach styku sączyła się czarna krew. Twarz
wyglądała tak, jakby wyszła spod ręki obłąkanego chirurga.
Spomiędzy rozwartych szeroko niebiesko-sinych ust
próbowały wydostać się na wolność zęby, długie i kuriozalnie
cienkie, niemalże jak igły strzykawek. Z ludzkich oczodołów
łypały ptasim wzrokiem szkarłatne oczy sowy.
obojętnie dokąd, byle z dala od tego smrodu. Na ziemi
walało się pełno piór.
(sowich)
W pewnym momencie światło latarki odbiło się od
przedmiotu leżącego na stercie poniszczonych ubrań obok
szafy. Podszedł ostrożnie, jakby oczekując, że gnijące ścierwa
w każdej chwili mogą zaatakować. Podniósł błyszczący
przedmiot. Była to srebrna bransoletka wysadzana ametystami. Znał jej właścicielkę. Schował przedmiot do kieszeni i tyłem
wycofał się do korytarza.
Kiedy poszedł odebrać Martę, okazało się, że Klimczakowa cały czas czekała na niego w otwartych drzwiach.
– Nie znalazł go pan, panie Wojtku?
(znalazłem, tyle że ktoś już wcześniej do niego zajrzał)
– Nie – skłamał. – Przykro mi.
– Ale dobrze pan poszukał? Lucek lubi włazić w najciemniejsze zakamarki.
– Wszystko dokładnie sprawdziłem. Koty chadzają własnymi
ścieżkami, może za jakiś czas wróci do pani cały i zdrowy.
– Może… – Klimczakowa najwyraźniej w to wątpiła.
– Przykro mi, naprawdę, ale musimy już iść. – Zajrzał do
mieszkania sąsiadki. – Zbieraj się, Marta. Bardzo pani dziękuję
za opiekę nad córką. Do widzenia – rzucił na odchodnym.
– Tato, jestem głodna – pożaliła się Marta jeszcze na schodach.
– Nie dostałaś nic do jedzenia?
– Pani Klimczakowa miała na obiad flaczki. – Wywaliła
język na wierzch i udawała, że wymiotuje. – Bleee !
– Całkowicie się z tobą zgadzam, mała. – Wojtek nie
sądził, żeby jeszcze kiedykolwiek zjadł coś takiego (jeszcze
pięć minut temu nie sądził, że jeszcze kiedyś zje cokolwiek).
– Zamówimy pizzę.
10
Piotr Krajewski
Horyzonty Wyobraźni
Białe ciało poznaczone było szarymi przebarwieniami,
podobnymi do siniaków czy też raczej plam wątrobowych.
Kontrast do skóry stanowiły strąki czarnych włosów sięgające
obwisłych piersi oraz czarny trójkąt włosów łonowych. Zamiast
paznokciami palce kończyły się zakrzywionymi pazurami.
Marta krzyknęła. Wojtek porwał ją i wyrzucił z pokoju.
Sam rzucił się pod łóżko w poszukiwaniu swojej tajnej broni
– gazowego pistoletu na gwoździe, zostawionego przez teścia
podczas remontu parę lat temu. Strzyga minęła go i rzuciła
się w kierunku dziewczynki. W ostatniej chwili Wojtek
dopadł gwoździarkę i wystrzelił w plecy potwora. Narzędzie
wypluło z siebie serię kilkudziesięciu metalowych pocisków.
Część z nich trafiła w sowie skrzydła i zniknęła pomiędzy
piórami, część natomiast doleciała do celu i zagłębiła w ciele upiora. Na dywan trysnęła czarna posoka. Potwór
zawył i obrócił się w stronę Wojtka, który rzucił już pistolet
i czołgał się w stronę drzwi. Skrzecząc przeraźliwie, strzyga
machnęła łapą, lecz zdarła z niego tylko podkoszulek wraz
z fragmentami skóry. Wojtek wypadł z pokoju, zatrzaskując
za sobą drzwi. Był tylko jeden problem – drzwi otwierały
się do środka sypialni. Złapał klamkę, stanął w rozkroku,
zapierając się stopami o framugę, i ciągnął, próbując nie
dopuścić do otwarcia drzwi. Nagle poczuł, jak jego ręce
zostały nieomal wyrwane ze stawów.
(jeszcze trochę wytrzymaj)
Stwór ciągnął coraz mocniej.
(w tych zawodach nie ma drugiego miejsca)
Czuł, że zaraz puści klamkę.
(jeszcze chwilę)
Strzyga puściła klamkę po swojej stronie. Wojtek dalej
ciągnął. Mijała minuta za minutą. Marta cicho łkała w kącie
przedpokoju. Minęło następne parę minut, które wydawały
mu się wiecznością.
Opuszczały go resztki sił. Puścił. Nic się nie stało. Po kilku chwilach odważył się uchylić lekko drzwi sypialni. Pusto.
O walce, która miała tu miejsce, świadczyło jedynie wyrwane okno i nieco przesunięte łóżko.
Strzyga odpuściła, ale Wojtek wiedział, że powróci. Kiedy
próbował powstrzymać ją przed wdarciem się do przedpokoju, czuł, jaka jest silna. Udało mu się co prawda ją zranić,
ale ile byłoby potrzeba takich gwoździ, żeby dziwkę zabić?
Bawiła się nimi, tak jak kot
(Lucek)
bawi się swoją zdobyczą, zanim ją pożre. Wątpił, żeby
ucieczka im pomogła. Nawet jeśli uciekną, nawet jeśli strzyga
nigdy nie trafi na ich trop, sama świadomość istnienia tego
zagrożenia powoli ich zniszczy. To nigdy się nie zakończy,
jeśli on do tego końca nie doprowadzi.
***
Strzyga pojawiała się tylko w nocy, w dzień natomiast
mogła przybierać zapewne ludzką postać. Musiał ją zabić
w dzień, wtedy na pewno była słabsza, to była jego jedyna
szansa. Czy Monika była strzygą? Ataki stwora zbiegały się
z jej przeprowadzką. Poza tym Wojtek był przekonany, że
groziła jego córce. „Chociaż z drugiej strony – lepiej uważaj”.
O tak, będzie uważał, mogła być o to spokojna.
W dzień mogła ukrywać się w dwóch miejscach: w swoim
mieszkaniu lub w piwnicy, gdzie się pożywiała. Skoro
najwyraźniej światło słoneczne jej nie szkodziło, nie było
Strzyga
powodu, żeby całe dnie spędzała w ciemnym pomieszczeniu,
dlatego postanowił zacząć od jej mieszkania.
Kiedy tylko wzeszło słońce, zaprowadził Martę do pani
Klimczakowej, wymyślając jakąś historyjkę o nagłej śmierci
wujka i podróży na drugi koniec Polski, załatwianiu urlopu,
bla, bla, bla. Następnie zszedł do samochodu i zabrał z niego
kanister z benzyną.
Martwiło go nieco to, że nie może dodzwonić się do
Iwony. Miał nadzieję, że w szpitalu, pośród tylu ludzi, była
bezpieczna. Zostawił jej wiadomość na poczcie głosowej,
opowiadając pokrótce, co stało się w nocy i gdzie jest Marta.
Bardzo pokrótce. Gdyby coś mu się stało, miały wyjechać
z miasta same.
Wrócił do swojego mieszkania. Załadował pistolet ostatnią
garścią gwoździ, wepchnął do kieszeni znalezioną w kuchni
zapalniczkę. Nigdzie nie mógł znaleźć starego medalika,
który dostał od babci wiele lat temu. W narastającej histerii przetrząsał szufladę za szufladą. Był niemal pewien, że
stara blaszka uchroni go od wszelkiego złego. Sypialnia była
jednym wielkim pobojowiskiem, na podłodze zawartość
przetrząsanych szuflad mieszała się z fragmentami rozbitej
szyby. Pamiątka po babci czekała cierpliwie na pięć minut
chwały na dnie jednej z szuflad.
Wyjął komórkę: nie pisała ani nie dzwoniła.
Z ogromnym nożem za paskiem, medalikiem na szyi,
gwoździarką w jednej ręce, a kanistrem w drugiej, Wojtek
stanął przed drzwiami do mieszkania Moniki. I co teraz?
Miał kopniakiem wyważyć drzwi? Jak śpiewał Myslovitz: „to
nie był film”. Zamek antywłamaniowy wyglądał nad wyraz
solidnie. A może po prostu zapuka?
(jak podczas Halloween, cukierek albo…)
Drzwi uchyliły się nieco, w powstałej szparze ukazała się
blada twarz Moniki.
– Psikus! – warknął Wojtek i naparł na drzwi całym
ciałem. Zaskoczona kobieta zatoczyła się do tyłu. Wojtek
wpadł do mieszkania, podniósł rękę z gwoździarką, mierząc
w Monikę.
– Veide, Rongan, Rada, Bagadin! – wykrzyknęła, ale
nie poruszyła się. Była ubrana jedynie w cienki szlafrok,
spod którego prześwitywało nagie ciało. Nie potrafił do
niej strzelić. Może gdyby rzuciła się na niego lub zaczęła
zmieniać w strzygę... Tymczasem ona tylko stała przed nim
i mamrotała niezrozumiale.
– Wchodź do pokoju – rzucił wściekle, zamknął drzwi
łokciem i ruszył za nią.
Okna salonu zostały szczelnie zasłonięte roletami.
Wnętrze rozjaśniały jedynie ustawione na podłodze świece.
Znajdowały się na wierzchołkach wyrysowanego na parkiecie pentagramu. Pudła z nierozpakowanymi rzeczami nadal
zalegały pod ścianą. Na zwierciadle namalowane zostały
jakieś symbole.
– Caput mortuum, imperat tibi Dominus… –
deklamowała Monika.
– Kim jesteś?
– …per vivum et devotum Serpentem.
– Myślisz, że nie strzelę? Czego ode mnie chcesz?! – Pistolet na gwoździe stawał się coraz cięższy, Wojtek odstawił
kanister i przełożył gwoździarkę do drugiej ręki.
– Kaphe, Kasita, non Kapheta te publica filii omnibus suis.
– Wypowiadając te słowa, po raz pierwszy tego dnia spojrzała
mu w oczy. Odetchnęła głęboko. – Już. Teraz już jesteś mój.
11
Horyzonty Wyobraźni
– O czym ty, do cholery, gadasz? – Nagle uświadomił sobie, że nie ma żadnej liny, którą mógłby ją związać.
– Rzuciłam na ciebie urok. Zrobiłam to dla nas, dla ciebie. Kocham cię.
– Kochasz mnie?! Chcesz zabić moje dziecko! Ty, kurwa,
nawet nie jesteś człowiekiem.
– Teraz z kolei ja nie wiem, o czym mówisz… – Była
bliska łez. – Wybaczyłam ci, że uderzyłeś mnie wtedy przy
wszystkich w biurze. Myślałam o tym, wiesz? Może sobie
wtedy zasłużyłam… Ale zmieniłam się, patrz, co dla ciebie
zrobiłam. – To mówiąc, zsunęła z siebie szlafrok. Wojtek
wzdrygnął się w odruchu odrazy. Cała skóra brzucha oraz
piersi pokryta była nacięciami. Księżyce i słońca, pentagramy i tetragramy, schematyczne postaci w pokracznych
pozach – wszystko to tworzyło jakiś chory i dziwaczny wzór.
Jedne rany już się zabliźniały, inne były całkiem świeże,
ginęły w brudzie rozmazanej i zaschniętej krwi.
– Co to…?
– To do rytuału…
– Jakiego znowu rytuału?
– Takiego, który sprawi, że mnie pokochasz – odparła
Monika, a po jej policzku spłynęła pojedyncza łza. – Ja ciebie kocham, nie rozumiesz tego? Wtedy nam się nie udało,
ale teraz będzie inaczej, zobaczysz. Kiedy mnie porzuciłeś,
byłam załamana, chciałam się zabić. Przyjaciółka zabrała
mnie na to spotkanie, a potem ja sama… Przyszedłeś trochę
za wcześnie… Nie mogłam przepuścić takiej okazji… ale
udało się… Musisz trochę poczekać, a zobaczysz, że mnie…
– Dość! – krzyknął Wojtek. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął
z niej bransoletkę z ametystami.
– To chyba twoje? – Pokazał jej biżuterię. – Wiesz,
gdzie to znalazłem? Na twoim małym żerowisku! – Rzucił
bransoletką o przeciwległą ścianę.
– To nie moje.
– Nie kłam, przecież widziałem ją na twoim ręku parę
dni temu.
– Miałam dwie, jedną podarowałam twojej żonie.
– Powiedziałem, żebyś nie kłamała, dziwko! – Tak bardzo
miał ochotę pociągnąć za spust gwoździarki.
– Coś musiałam zrobić nie tak, powinieneś już…
– Powiedz, że to twoje!
– Nie! Pokażę ci! – Monika płakała. Były to łzy strachu, zawodu i gniewu. Wojtek lekko skinął głową. Wtem w kieszeni
spodni rozdzwoniła się komórka. Nie spuszczając wzroku
z Moniki, odebrał.
– Czemu się nie odzywasz? – Z góry założył, że to Iwona.
– Słucham? – Z głośniczka telefonu dobiegł go głos obcej
kobiety. – To chyba pomyłka. Nazywam się Jolanta Derbosz,
jestem oddziałową w szpitalu miejskim, czy rozmawiam
może z mężem Iwony Osławskiej?
– Tak. – Chciałby dodać coś jeszcze, ale nie pozwoliła mu
na to ogarniająca panika.
– Pańska żona (nie żyje) nie przyszła dziś do pracy.
Dzwonię zapytać, czy nic się nie stało. Do pana, ponieważ jej
komórka nie odpowiada. Może zapomniała, że już skończył
się jej urlop?
– Urlop? – Rozmawiał z tą kobietą, jakby był opóźniony
w rozwoju, ale nie miał pojęcia, co się dzieje. Urlop? Nie przyszła
do pracy? To gdzie podziewała się przez ostatnią dobę?!
– No tak, urlop – odparła lekko zbita z tropu przełożona.
– Czy stało się coś złego?
12
Przerwał połączenie. W tym czasie Monika podeszła
do stojącej pod ścianą drewnianej szkatuły i wyjęła z niej
bransoletkę identyczną z tą, którą znalazł na dole.
– Proszę, ja mam swoją tutaj – powiedziała rzeczowym
tonem nijak się mającym do jej wyglądu i zdrowych zmysłów
(a raczej ich utraty).
Monika była niespełna rozumu. Wojtek sądził, że było
już z nią coś nie tak w momencie, kiedy się poznali. Tak,
uprawiała magię, rysowała pentagramy na podłodze,
okaleczała swoje ciało. Ale to nie ona była strzygą. Jej był potrzebny dobry psychoterapeuta, a nie egzorcysta…
– Czy to jest ta sama bransoletka, którą dałaś mojej
żonie? – zapytał, choć znał już odpowiedź. Monika powoli
podeszła do przedmiotu leżącego na podłodze.
– Tak, to ta.
Wojtek usiadł na ziemi, odłożył na bok pistolet na
gwoździe. Czy to możliwe, żeby kobieta, z którą wziął ślub,
która była matką jego dziecka, którą znał tyle lat… Czy
naprawdę znał ją aż tak dobrze? Czy stanowiła część jego
życia, czy też była tylko mijaną co dzień statystką? Ale to…
Chyba zauważyłby, że jego żona zamienia się w monstrum.
Nigdy nie było jej w pobliżu, gdy pojawiała się strzyga. Od
jakiegoś czasu nie chodziła do pracy, zgubiła biżuterię
w miejscu, gdzie strzyga przychodziła pożerać zwierzęta…
Oprzytomniał na dźwięk przekręcanego w zamku klucza.
Pobiegł do przedpokoju akurat w ostatniej chwili, aby zobaczyć
stamtąd, jak Monika wyrzuca klucz przez kuchenne okno.
– Coś ty zrobiła?
– Zamknęłam nas – odparła Monika, jak gdyby zrobiła
najbardziej logiczną rzecz pod słońcem. – Urok na ciebie nie
podziałał, muszę wszystko zrobić jeszcze raz.
– Co zrobić? Czyś ty…– Spojrzał na nią. – …oszalała? –
dokończył zrezygnowany.
Na klatce piętro niżej otworzyły się drzwi. Wyraźnie było
słychać Klimczakową.
– Dzień dobry, pani Iwono! – wrzeszczała sąsiadka. Iwona coś odpowiedziała, Wojtek nie słyszał, co.
– Kaphe, Kasita, non Kapheta te publica filii omnibus
suis… – inkantowała Monika.
– A pan Wojtek? – Chwila przerwy. – Aha, już pojechał?!
– usłyszał Wojtek. Zaczął walić w drzwi jak oszalały.
– Marta! Marta! – krzyczał.
– Tata! – dobiegło z piętra niżej.
– Do widzenia, do widzenia! – usłyszał jeszcze
Klimczakową, a potem kroki na schodach. Ta głucha baba
go nie usłyszała, a Iwona wyraźnie zignorowała.
W drzwiach były dwie zasuwy, teraz otwarte, oraz jeden zamek otwierany kluczem zarówno z zewnątrz, jak i od środka.
Po chwili siłowania się z drzwiami podszedł do Moniki.
– Dawaj klucz.
– Kaphe, Kasita, non Kaphet…
– Dawaj klucz, musisz mieć zapasowy. – Sekundy mijały,
a każda mogła oznaczać życie lub śmierć.
– …Te publica filii omnibus suis. – Uderzył ją w twarz
otwartą dłonią. Z kącika ust popłynęła krew. Upadła na parkiet niczym szmaciana lalka, zwinęła się w pozycji embrionalnej. Cicho łkała.
– Idź już. Proszę – wyszeptała.
– Pójdę, jak tylko powiesz mi, gdzie masz klucz do tego zamka.
– Moja kurtka. – Wskazała ręką na wieszak, po czym
zasłoniła nią twarz.
Piotr Krajewski
Horyzonty Wyobraźni
Wojtek zabrał kanister i gwoździarkę i wyszedł z mieszkania. Jeśli chodziło tylko o małą, to są już gdzieś daleko.
Jeśli chciała także dopaść i jego, wiedział, gdzie ich szukać.
Poszedł zabić własną żonę.
7.
Główne drzwi do piwnicy były otwarte na oścież.
Oczywiście Wojtek nie wziął latarki, a w środku panowały
egipskie ciemności. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie
wrócić do mieszkania, ale postanowił zejść na dół od
razu. Gdzieś po drugiej stronie drzwi do budynku słyszał
przejeżdżające samochody, kłócące się sprzątaczki, idące do
szkoły śmiejące się dzieci. Nikt z tych ludzi nie miał pojęcia,
że tuż obok ktoś właśnie zamierzał zstąpić na samo dno piekła.
Serce waliło mu jak oszalałe, kiedy schodził schodek po
schodku, oświetlając sobie drogę wątłym światłem zapalniczki (w drugiej ręce kurczowo ściskał rękojeść gwoździarki,
benzynę pozostawił u szczytu schodów). Próbował usłyszeć
jakieś drobne szelesty, skrzypnięcia, może głosy, lecz na dole
panowała idealna cisza. Fale smrodu uderzały w niego jedna za drugą. Oparty cały czas plecami o ścianę, powoli parł
naprzód głównym korytarzem. Najbardziej obawiał się, że
strzyga
Strzyga
(Iwona!)
schowa się w którymś z boksów piwnicznych i zajdzie go od tyłu.
Kiedy był mniej więcej w połowie drogi do skrzyżowania
korytarzy, dotarł do niego zza rogu złowieszczy chichot.
Skręcił w lewo. W momencie gdy płomień zapalniczki delikatnie rozświetlił korytarz, Wojtkowi wydało się, że ujrzał
postać szybko znikającą w piwnicy stanowiącej kryjówkę
upiora. Zacisnął mocniej palce na pistolecie. Dotarł do wyrwanych drzwi i zajrzał do wnętrza.
Strzyga czekała na niego. Wyglądała tak jakby przemiana zatrzymała się w połowie procesu. Dwa guzy będące
zaczątkami skrzydeł rozerwały popielaty t-shirt. Jej skóra przybrała szary, niezdrowy odcień, normalne dłonie
zakończone były szponami. Najgorsze były oczy. Oczy sowy.
Kucała przy przewróconej szafie, wewnątrz której na stercie
zwierzęcych i toczących je robaków leżała nieprzytomna
(martwa)
dziewczynka. Strzyga uśmiechnęła się szpilkowatymi
zębami i położyła swe szpony na szyi Marty.
– Spokojnie, jeszcze żyje – rzekła głosem Iwony, skupiły
się na nim jej olbrzymie źrenice.
– Czemu? – Z jego ust wydostał się jedynie ochrypły szept.
– Spłacam rachunki – odparła i spojrzała na broń Wojtka.
13
Horyzonty Wyobraźni
– Nie radzę ci tego próbować, może uda ci się mnie zranić, ale
na pewno nie na tyle, żebym nie zdążyła rozerwać jej gardła.
– To twoja córka!
– Nie, to twoja córka! – Jej głos przeszedł w zwierzęcy
charkot, a jednak był to cały czas głos Iwony. Tej Iwony, która
kiedyś kochała się z nim w parku w środku dnia. – Jest taka
sama jak ty, oboje zniszczyliście mi życie.
– Od kiedy taka jesteś? – Był na siebie wściekły, ponieważ
chciało mu się płakać.
– Jaka? Zawsze taka byłam, tylko nie zdawałam sobie z tego
sprawy. Uświadomił mi to mój świętej pamięci kochanek.
– Kochanek?
– A co myślałeś? Nawet nie chciałeś mnie już porządnie
przerżnąć! A on chciał. Potem powiedział mi, że wraca do żony,
chociaż kocha mnie, a na dowód miłości mnie zabił. Tyle że nie
wiedział, że mnie nie tak łatwo się pozbyć. Wiesz, co mu zrobiłam?
– Co? – zapytał Wojtek, chociaż wcale nie był tego ciekawy.
– Przyleciałam do niego którejś nocy i kazałam patrzeć,
jak chłepczę krew z oderwanej głowy jego żony. A potem
zrobiłam coś, co tak bardzo lubił. Wzięłam mu do buzi. –
Zacharczała w parodii śmiechu. – Odgryzałam mu fiuta, a on
się nawet nie bronił, tylko płakał jak mały chłopczyk.
– Jezu…
Wtem usłyszeli kroki na schodach.
– Wojtek, to ty? – To była Monika.
– Co? Zakręciłeś się wokół naszej sąsiadeczki?
– Żebyś wiedziała – odparł Wojtek, który wszystko
postawił na jedną kartę. – To moja była dupa. Posuwałem ją,
kiedy ty zasuwałaś w pracy albo w domu. – Iwona wydała
z siebie nieopisywalny dźwięk oznaczający zarazem ból
i furię. Zmieniała się coraz bardziej, guzy rosły i obrastały
piórami, zęby wydłużały się, podobnie szpony.
– Wojtek? – W drzwiach pojawiła się Monika, z latarką
ręku, próbowała ramieniem choć trochę odgrodzić swoją twarz
od wszechobecnego odoru. Spojrzała na strzygę, która w tym
momencie zaatakowała. Przewróciła Monikę, usiadła na niej
i poczęła raz za razem wbijać swe zęby w jej twarz, zmieniając ją
w bezkształtną mieszaninę skrawków skóry, mięśni i krwi. Wojtek doskoczył do upiora. Przystawił mu do głowy gwoździarkę
i pociągnął za spust. Może to było jej wrażliwe miejsce, a może
nie w pełni przemieniona strzyga nie miała jeszcze całej swej
odporności, w każdym razie gwoździe zadziwiająco łatwo
zagłębiły się w jej głowie. Strzyga zawyła nieludzko i odwróciła
do Wojtka. Ten wyszarpnął zza paska nóż i wbił go prosto
w sowie oko, które z obrzydliwym mlaszczącym odgłosem
eksplodowało. Strzyga upadła u jego stóp i znieruchomiała.
Wojtek podszedł do Moniki i wyciągnął z jej drgającej
jeszcze dłoni latarkę. Chwycił nadal nieprzytomną
Martę i zaniósł ją na górę. Wrócił po chwili z kanistrem. Kiedy zaczął polewać ciało strzygi, ta zaczęła się nagle bardzo
szybko kurczyć, po całym ciele pod skórą wędrowały „robaki”, czaszka zaczęła zmieniać kształt i obrastać piórami.
Próbowała zmienić się w ptaka! Wojtek szybko wylał na nią
resztkę benzyny i podpalił. Takiej reakcji się nie spodziewał.
Upiór niemalże eksplodował, ze ścierwa buchały wściekłe
języki ognia, rozprzestrzeniając się coraz dalej i odgradzając
Wojtka od wyjścia na korytarz.
Ale jemu było już wszystko jedno. I tak zaraz by się tu
udusił. Nabrał powietrza w płuca i wskoczył w ścianę ognia.
Dalej był już tylko zadymiony korytarz, na końcu którego
Bóg zesłał mu łaskę w postaci utraty przytomności.
Epilog
Szedł powoli wzdłuż wąskiej alejki. Po obu stronach ciągnęły
się świeżo postawione nagrobki. Mimowolnie czytał daty narodzin i zgonów. W koronach wysokich brzóz, nie wiedząc,
gdzie się znajdują, śpiewały wesoło ptaki. Miał problem z odnalezieniem jej grobu, był tu tylko raz – podczas pogrzebu.
W końcu dotarł na miejsce. Pomnik, który kazał postawić,
był całkiem ładny – prosta płyta z czarnego marmuru. Imię,
nazwisko, urodziny, śmierć, Ave Maria. Nikt nigdy nie dowie
się, kim była. Policja uznała, że to Monika zabiła ją, a potem
próbowała spalić, sama ginąc w pożarze. Trzeba przyznać, że
była to dość naciągana teoria, jednak kiedy policjanci weszli
do mieszkania Moniki, byli skłonni uwierzyć we wszystko.
Z Martą było coraz lepiej. Wspomnienia tamtych dni
powoli zacierały się w jej pamięci… Kiełkowała w nim
nadzieja, że niedługo jego córka znów będzie tym samym
beztroskim i roześmianym dzieckiem co niegdyś. Z nim samym nie było już tak dobrze. Nie pamiętał nocy, podczas
której nie obudziłby się krzykiem w ustach. Cały czas miał
przed oczami jej sowie ślepia. Ostatnio zauważył, że coraz więcej pił. Zastanawiał się, czy mógłby przestać, gdyby
zechciał. Na razie nie chciał.
Postawił na grobie doniczkę z białymi chryzantemami.
Po co tu przyszedł? Może miał nadzieję, że w ten sposób uda
mu się jakoś jednoznacznie odciąć od przeszłości, a przynajmniej z nią pogodzić? A może pragnął upewnić się, że
Iwona nadal leży w grobie i że już na zawsze tam zostanie.
Ruszył powoli w stronę głównej alei. O czternastej musiał
odebrać Martę z przedszkola, a na piętnastą byli umówieni do dentysty. Ostatnim razem, gdy mała miała robione
zdjęcie całego uzębienia, stomatolog stwierdził, że źle wyszło,
ponieważ widać jak gdyby podwójne uzębienie. Pewnie była
to wina urządzenia do rentgena…
Piotr Krajewski
Rocznik 1985. Absolutny debiutant. Całe życie mieszka
w Gdańsku, którego nie zamieniłby na żadne inne miasto.
Ulubione: piwo, tandetne horrory z lat 80, muzyka rockowa.
14
Piotr Krajewski
Horyzonty Wyobraźni
Jacek Wróbel
Dialektyka
noża
Dialektyka noża
ilustracja
ilustracje Tomasz Bełzowski
I
Salvete at Triumphe. Witajcie w Triumphe. Brzmi
zapraszająco, przebrzmiewa w tym nawet nutka dumy. Niewiarygodne, że tatko Poe posłał mnie właśnie tu. Może on
i gruby, może niepijący, ale w gruncie rzeczy dobra dusza.
Czyżbym nazbyt pochopnie życzył mu skurczu jąder, gdy
dowiedziałem się, że nie trafię na wschód?
Salvete at Triumphe – oto garniec złota, który czeka
na mnie na końcu kolorowej tęczy. Szary i brązowy to kolory, prawda? Szkoda, że nie zalicza się do nich „brudny”,
bo wiódłby prym w przygnębiającej mozaice barw, jaką
stanowiła cała podróż.
Spójrzcie sami. Jedziecie z Arthei, już któryś dzień w siodle,
i mijacie po drodze miejscowości o tak zacnych nazwach jak
Wodniska, Bagniska czy inne Kurwiska, gdzie życie kulturalne wszystkich trzydziestu mieszkańców koncentruje się na
spróchniałej budzie, która tym się różni od reszty zatęchłych
domostw w okolicy, że ktoś przywiesił na niej szyld z wizerunkiem kufla. Patrzcie państwo, jaka gra skojarzeń. Kufel
– piwo. Piwo – kufel. Pewnie wiejscy szynkarze hamują swoją
inwencję twórczą, bojąc się, że w przypadku ochrzczenia karczmy, dajmy na to, „Pod Wesołym Smokiem”, i umieszczeniu stosownego grawerunku, potencjalni klienci poczują się
zdezorientowani, przetrząsną zajazd w poszukiwaniu bestii
i będą dopytywać, z czego się ta kurwa cieszy. Jak dla mnie
bardziej adekwatna do każdego z mijanych w siodle lokali
byłaby sygnatura latryny albo zarośniętej gęby wieśniaka,
szczerzącej pożółkłe zęby w głupawym uśmiechu.
Nie dziwcie się więc, że gdy zmęczony człowiek
widzi w oddali kamienne zabudowania niewielkiego miasteczka, proporce na strzelistych wieżach, majestatycznie
powiewające na wietrze, a w końcu Salvete at Triumphe nad
bramą wjazdową, myśli sobie: „Hohoho. To się tatko Poe
spisał, wnet zapomnę o bolącym zadku i pustym żołądku,
odpocznę sobie i poużywam jak panisko. Praca będzie samą
przyjemnością”. Wiecie, wyobraźnia zaczyna działać. Ktoś się
natrudził, wyrył dla podróżnych te piękne, duże litery, nawet
„S” ozdobił fikuśnym zawijasem, maznął całość złociszem
i voila! Jakby już od progu dobry Triumphe pozdrawiał nas
machnięciem dłoni i zapraszał do środka, by wziąć w objęcia
i czule ukołysać. Salvete at Triumphe? Ba, salve, salve, dobry
pokój i duże piwo proszę.
Stępem podjechałem do pary gwardzistów. Uzbrojeni
mężczyźni opierali się na drzewcach halabard i rozmawiali.
– Witaj, panie. – Jeden ze strażników bramy
uśmiechnął się do mnie spod przyłbicy. – Jeśliś pierwszy
raz u nas, polecam zawitać w progi karczmy „Kufelek”,
tam znajdziesz najprzedniejsze jadło i napitek oraz pokoje w przyzwoitej cenie. Jeśliś już kiedyś nas odwiedził,
16
to nie muszę o tym mówić, bo sam pewno wiesz najlepiej,
gdzie kierować kroki.
Jego kompan zaśmiał się i dodał: – Proszę wybaczyć,
żona Toma pracuje w „Kufelku”, a on napędza jej klientów,
kiedy tylko może.
„Kufelek”. Znacie powiedzenie „miłe złego początki”?
Tak? Właśnie zgłębiałem lokalną odmianę. „Witaj w Triumphe, w pieprzonej dziurze z błyszczącym napisem”.
– Triumphe to spokojne miasteczko – żołdak
kontynuował, nie zrażony brakiem mojej reakcji. – Pracujemy i rozkwitamy pod opiekuńczym spojrzeniem Atalaya. – Kciuk i palec wskazujący obu mężczyzn ułożyły się
w dziękczynny symbol i dotknęły serca. Usłyszawszy imię
Boga, odruchowo poszedłem w ich ślady. Wiecie, to jak z psem,
który ślini się, ilekroć pojawicie się w pobliżu jego miski, bo
liczy, że rzucicie mu kość albo resztki z obiadu, a wy po prostu idziecie się odlać.
– Proszę wybaczyć ciekawość, ale pan przejazdem
czy planuje zostać na dłużej? –Opancerzony gawędziarz
przyjrzał się dokładniej mojemu wierzchowcowi. Gniada klacz zachwycała intensywną maścią i smukłą budową.
Pogłaskałem ją po grzywie, co skłoniło zwierzę do przymilnego parsknięcia. Tom, mąż kucharki spod „Kufelka”,
musiał w swej mądrości poznać mowę nieparzystokopytnych, bo uznał to najwidoczniej za zadowalającą odpowiedź
i przeszedł do kolejnego wątku. – Przyjacielu, idę o zakład, że
nawet jeśli planowałeś niezwłocznie ruszyć w dalszą drogę,
gdy tylko wypoczniesz i oporządzisz konia, to tak zasmakuje
ci gościna, że przełożysz wyjazd o kilka dni.
– I zostawisz w „Kufelku” trochę srebrzystych monet
więcej, niż planowałeś. To miałeś na myśli, Tom? – Wesołek
skwitował żart lekkim kuksańcem w ramię towarzysza.
– Frank, dajże spokój! – Karczemny agitator z uśmiechem
na ustach pogroził palcem i zamarkował cios w kolegę, który
cofnął się pod iluzorycznym uderzeniem. Obaj się roześmiali.
Gdzie ja trafiłem? To musiał być jakiś żart. Tom, Frank?
Czyżby Triumphe było jedną z tych uroczych miejscowości,
gdzie mężczyznom nadaje się jednosylabowe imiona, licząc,
że razem z nimi nabędą poczucia humoru i obycia? Kto w ogóle wydelegował ich do pilnowania bramy? Potencjalni najeźdźcy
mają paść pod ciężarem pustej gadki? Czy też zarządzić taktyczny odwrót na widok zorganizowanej błazenady?
I tyle, jeśli chodzi o Salvete at Triumphe. Przepraszam, tatko
Poe, że pozwoliłem sobie na śmiałe marzenia o przyzwoitym
miejscu. Już posłusznie splunąłem im w twarz i przegnałem
kijem na cztery wiatry. Musisz zrywać boki ze śmiechu.
Postanowiłem przerwać tę ponurą farsę, zanim żołdacy
zaczną połykać ogień i żonglować workami z grochem.
Chrząknąłem i wyciągnąłem ukryty pod koszulą wisior.
Jacek Wróbel
Horyzonty Wyobraźni
Dialektyka noża
17
Horyzonty Wyobraźni
Misternie zdobiony talizman przedstawiał trzy przecinające
się strzały, zwrócone grotami w górę i oplecione takąż samą
ilością białych róż. Na wykonanie medalionu zużyto większy
nakład kruszców, niż tych dwoje ciołków byłoby w stanie
nabyć pracując całe życie od świtu do zmierzchu. Nawet jeśli
nocami dorabialiby w obwoźnym cyrku, co zapewne było ich
prawdziwym powołaniem. Pęk strzał i białych róż, sangretta,
był symbolem bardziej rozpoznawalnym niż pieprzony kufel
nad drzwiami karczmy.
Tom i Frank przestali się przekomarzać i wpatrywali się we
mnie, jakbym dopiero co zajechał pod bramę i to na płonącym
rumaku. Chwilowa konsternacja ustąpiła miejsca nieskrywanej
radości, co wywnioskowałem z jeszcze szerszych i głupszych
uśmiechów niż początkowe.
– Ekscelencjo, jak dobrze was widzieć! Opat wspominał,
że przybędzie nowy kapłan. To radosny dzień dla mieszkańców
Triumphe, dzięki niech będą Atalayowi! – I znowu gest ofiarowania bogu.
Prawa dłoń. Wystawiam kciuk. Wystawiam palec
wskazujący. Zginam. Dotykam nim kciuka. Przykładam do
serca. Raz, dwa, trzy. Starczy. Rozluźniam dłoń.
Jak pies wyciągający jęzor przy pustej misce.
Westchnąłem. Dzięki serdeczne, tatko Poe. Jeśli spisujesz
historię duchowej posługi Verschlagera, domyślam się, jak
zatytułowałeś pierwszy rozdział. „W mieście przygłupów”.
Znając twoje upodobanie do literatury grozy, aż boję się
myśleć o epilogu. Oto twój Triumf.
Tom nieustannie szczebiotał, jak młoda dziewka przed
pierwszym chędożeniem, więc machnąłem ręką i pozwoliłem
dla świętego spokoju odprowadzić się do Opactwa. Ciekawe,
jak będzie się prezentował garnizon. To nie wschód, więc pewnie marnie. Wrażenie beznadziejności spotęgował jeszcze obraz
strażnika, któremu podekscytowanie udzieliło się na tyle,
że potknął się o własne nogi i o mały włos nie zdekapitował
służbową halabardą.
Salvete at Triumphe. Zawsze wiedziałem, że tatko Poe to
kawał skurwysyna. Pasibrzuch i abstynent, jakżeby inaczej.
II
Zastanawialiście się kiedyś, co by się stało, gdyby otoczyć
takie Bagniska, Koziorogi, Bity Kamień i jeszcze jakieś sioło
o śmiesznej nazwie kamiennym murem, zastąpić niektóre rozpadające się strzechy budynkami z cegły, pomnożyć
te drewniane chaty, które na oko są w stanie przetrwać
gwałtowniejsze wichury, wybić trakt prowadzący przez
środek, do tego postawić cztery wieżyczki i uwiązać do nich
kolorowe wstęgi, żeby z zewnątrz wyglądało to na normalne
miasteczko? Powiem wam. Triumphe by się stało.
Co to w ogóle za nazwa dla takiego miejsca? Chyba
że mamy do czynienia z triumfem głupoty czy absurdu.
Założę się, że gdy założyciele grodu zobaczyli efekt swojej
pracy, z rozpaczy zalali mordy i poszli na dziwki do Arthei.
Wcześniej kazali grawerowi nanieść na bramę ostrzeżenie
dla naiwnych, a ten powiedział „Aaa… jebać to” i poszedł na
łatwiznę, wykuwając formułkę z uczonej księgi. Drań, ot co.
Prowadziłem klacz za uzdę i przybitym wzrokiem
rejestrowałem okolicę, puszczając mimo uszu paplaninę Toma.
Kobiety rozmawiają przy sklepiku. Chłopak pozdrawia idącą
z naprzeciwka dziewczynę o imponującym blond warkoczu.
Staruszek śmieje się pod nosem, widząc, jak para podrostków
próbuje złapać uciekającą świnię. Męż... Co? Świnię?!
18
Chuj by to strzelił. Świnia biegnąca po głównej ulicy. A przecież tatko Poe został w Arthei. Hehe. Wybaczcie,
zaczyna już mi się udzielać prymitywny humor tego miasta.
Droga, którą prowadził mój nowy najlepszy przyjaciel, poczciwina Tom, w żadnym stopniu nie przypominała
wąskich, ciasnych ścieżek znanych mi z pobytu w Arthei. Była
tak szeroka, że bez problemu mogłyby się na niej minąć dwa
wozy. Wzdłuż niej rozlokowano wszystkie ważniejsze budynki w mieście. Minąłem piekarnię, stragany z żywnością,
szewca, sklep z badziewiem, sklep z pozłacanym badziewiem i przypuszczalnie wróżkę. Szyld przedstawiał
czarnego kota z nastroszoną sierścią, prężącego grzbiet
na księżycu i gapiącego się na przechodniów karykaturalnie
wyłupiastymi oczami, z miną typu „Co ja tu kurwa robię?”.
Potem przeszedłem obok magazynów, zbrojmistrza, świni…
o, ależ to bydle szybkie… płatnerza, osławionego „Kufelka”,
czegoś w stylu „Mydło i powidło” (badziewie, ale tańsze
niż u konkurencji), krawcowej, medyka i zielarza. Teraz
przypatrywałem się niskiemu budynkowi, w którym, jeśli
wierzyć tablicy na drzwiach, handlowano… wytężyłem wzrok…
nieregularnymi, czarnymi smugami naniesionymi na brudne, podobnież czarne tło. Równie dobrze mogły to być druciaki do czyszczenia konia, jak i zapowiedź bolesnej śmierci ze
szponiastej ręki behemota. Westchnąłem z rezygnacją. Raczej
druciaki.
Każde przyzwoite miasto posiada rynek – serce, które nadaje
rytm odchodzącym od niego żyłom, tworzącym skomplikowaną
i misterną siatkę ulic, uliczek, placów i skwerów. W centrum
znajduje się ratusz, targ, posąg kogoś zasłużonego, takie tam
oczywistości. Od biedy starcza zwykła fontanna. Triumphe
daleko do przyzwoitości, nie byłem więc zbytnio zaskoczony, kiedy trochę za sklepikiem „U Behemota” zorientowałem
się, że jeszcze kilka minut spaceru i opuszczę miasto tylną
bramą, nie natknąwszy się na nic, co choćby w najmniejszym
stopniu przypominało rynek.
To wszystko. Droga tak szeroka, że śmiało można na niej
wypasać bydło, ciągnąca się prosto jak... Niechaj ten widok
opiszą słowa poety. Ulica jawi się niczym ptaszek: od bramy do bramy, od jajec po daszek. Ot, chujowe miasto, moi
mili. Gdzieniegdzie odbijały co prawda mniejsze ścieżki,
ale postawiłbym sangrettę przeciw kilku miedziakom, że
kończyły się tak samo, jak i zaczynały – z dupy. Ludzie,
którzy osiedlili się z dala od głównej szosy, wracali do chat szlakami utartymi przyzwyczajeniem przodków, a nie zamysłem architekta. Przeszli po nich dziesięć, sto, tysiąc razy, raz czy drugi puścili
świniaka i Triumphe doczekał się rozwiniętej infrastruktury.
Od dłuższego czasu moje uszy nie rejestrowały
drażniącego jazgotu, po czym wywnioskowałem, że Tom
wreszcie zamilkł. Spojrzałem pytająco na żołdaka, gdy tylna
brama znalazła się nęcąco blisko nas.
– Ekscelencjo, Opactwo znajduje się poza Aleją
Sprawiedliwości, jak już wspomniałem wcześniej. – Najwidoczniej wyczytał z mych oczu niezadane pytanie. Brawo,
Tom. Życie zaskakuje na każdym kroku. – Odbijemy w prawo,
zaraz przy bramie, i za pięć minut będzie Ekscelencja na miejscu.
Pięknie. Nazwali tę szosę Aleją Sprawiedliwości. Srają zapewne w Zakątku Męstwa. Poza tym formalnie nie należał
mi się jeszcze tytuł Ekscelencji, ale nie widziałem potrzeby,
by ganić niewyedukowanego pajaca.
Zboczyliśmy więc z Alei Losowo Wybranej Cnoty
i ruszyliśmy ścieżką wydeptaną prawie że przy wewnętrznym
Jacek Wróbel
Horyzonty Wyobraźni
murze. Po kilku minutach brodzenia wśród błota i skalnych
odłamków moim oczom ukazało się Opactwo – świątynia
wraz z przylegającą do niej parafią.
Czemu w pobliżu nie ma garnizonu? Kto to projektował?
Zniecierpliwiony wypatrywałem logosu, który zawsze
umieszczano nad głównym wejściem kościoła. W moim
przypadku to oczywiście tylko formalno…
Stanąłem jak rażony piorunem. Gdybym miał choć
trochę wątpliwości, czy to, co widnieje nad dębowymi drzwiami, jest w rzeczywistości tym, co widzę, przetarłbym oczy
i może nawet uśmiechnął się na skutek niedawnej pomyłki.
Ale nie. Wpatrywałem się w trzy pieprzone białe róże,
wyraźnie odznaczające się na tle mosiężnej tarczy. Nawet
średnio rozgarnięty hobgoblin nie pomyliłby tych kwiatów
ze strzałami.
Róże. Nie strzały. Róże. Pierdolona wiązanka. Bukiecik.
Przynajmniej wyjaśniła się kwestia braku garnizonu. Też
mi, kurwa, pociecha.
Nazwać tatkę Poe skurwysynem to tak, jakby zwracać się
do sadystycznego mordercy per „nicponiu”. Dopiero teraz
naprawdę, ale to naprawdę się wkurwiłem.
Rozlegający się gdzieś w oddali kwik świadczył o tym,
że uciekający wieprz wpadł wreszcie w łapy rozochoconych
młokosów. Aż do tego dnia nigdy nie posądzałbym się o myślenie,
że kiedykolwiek postawię się w sytuacji prosiaka.
– J-ja p-p... pier... p-pier... p-pierdolę. – Tom rozdziawił
usta, słysząc me lakoniczne, ale jakże szczere oburzenie.
– Trzy... t-trzymaj k-konia – wyjąkałem i przekazałem
strażnikowi cugle.
Róże. Pasterze. Gawędziarze.
III
Z duszą na ramieniu skierowałem kroki do parafii. Zawsze
jest szansa, że zaszła fatalna pomyłka. Zobaczę się z Opatem
i… Kogo ja chcę oszukać? List tatki Poe spoczywał w futerale
przytoczonym do pasa. Tyle razy rozwijałem zwój z pieczęcią
Kapituły, że jego treść, czy tego chciałem, czy nie,zapadła
mi w pamięć. Co tu zresztą było do zapamiętania? Prowizoryczna mapka z wyznaczoną trasą i urzędowe „Vikariusz
Verschlager oddelegowany na posługę do ojca Christophera Terrena, Opactwo Triumphe”. I podpis tatki, to jest Jego
Ekscelencji Borpoe. Ilekroć zdarzało mi się myśleć o tatce
Poe w kategoriach służbowych, zawsze zachwycał mnie
akronim przysługującego mu tytułu. JEB. Żal serce ściska,
że poskąpiono mu przymiotnika „Zasłużony” na początku
kościelnej rangi. Przekaz nabrałby pełni.
Zanim chwyciłem kołatkę i zastukałem w drzwi domostwa, raz jeszcze zwróciłem się w stronę kościoła.
Zamknąłem oczy i uruchomiłem pokłady romantyzmu,
przywołując w pamięci obraz budynku.
Wzniesiony z kamienia, stawianego wysiłkiem rąk
dziesiątek murarzy i wprawionych rzemieślników, świadczył
o pokornym oddaniu Niebiańskiemu Patronowi. Aż cisną się
na usta słowa wieszcza: „Oto modlitwa wykuta w skale!”. Wysoki strop sięga nieba w błagalnym geście. „Panie, spójrz na
owieczki, które chronią się pode mną” – kościelna wieżyczka
wznosi śpiewną litanię. Kolorowe witraże przedstawiają
najpiękniejsze sceny z życia Atalaya... kciuk-palec-serce…
Czarny dracon pada pod ciosem Jego miecza, smocza głowa
wybałusza ślepia, odrywając się od gadziego karku, a zastępy
Mrocznych pierzchną z powrotem do diabelskich pieczar.
Dialektyka noża
Oto Rycerz Zaświatów napina cięciwę i wypuszcza strzałę, ta
zaś zatrzymuje się tuż przy dziko rosnącej róży, gdzie powstanie
pierwszy Zakon. Ooo... a ostatni witraż, najwspanialszy, na nim
to cnoty Atalaya… kciuk-palec-serce… cnoty wywyższają
Go ponad innych ludzi, unosząc w niebiosa na oczach
stutysięcznej armii, skąd już na zawsze będzie czuwał nad
śmiertelnymi. Cudowny przykład sztuki sakralnej! A drzwi
do świątyni: jakże solidne, jakże surowe, jakże… dębowe.
Powstrzymują zło i niegodziwość świata, by te nigdy nie
splugawiły wnętrza domu bożego. „Precz!”, wołają, „Precz,
demony, zostawcie lud Patrona w spokoju!”. Nad nimi dumnie rozpościera się logos, symbol Obrońców – pęk trzech
strzał, pochwała siły i tężyzny, hołd dla fechmistrzów, zbrojne ramię wiary…
Otworzyłem oczy, upojony własną wizją.
Nad wejściem do świątyni w dalszym ciągu widniały
splecione róże.
No to jednak nie potrafię siłą woli wpływać na
rzeczywistość. O, kurwa, tu nawet nie ma żadnych witraży,
tylko jakieś okrągłe okno.
Złapałem za kołatkę i zastukałem, wyobrażając sobie, że
walę nią w siwy czerep tatki Poe.
Zero reakcji. Kultura wymaga, aby odczekać chwilę, zanim zapuka się ponownie, więc wróciłem do napierdalania
w odrzwia po stosownej pauzie.
– Przepraszam… – Głos Toma powstrzymał mnie przed
chęcią wybicia sobie drogi do środka. – Ojciec Christopher
musiał udać się poza miasto, do pobliskiego gaju, gdzie
zwykł chadzać w wolnych chwilach. Zawsze nam powiada,
że być bliżej natury to być bliżej Boga. – Wypowiedział tę
formułkę takim tonem, że od razu przywiódł na myśl kazania tatki Poe, który za czasów seminarium raczył mnie równie ujmującymi, tandetnymi sloganami.
Ciekawe, co sprawia, że Opat czuje się w lesie „bliżej natury” niż tutaj – w mieście, po którym świniaki urządzają
rajd Aleją Sprawiedliwości. Kolejna zagadka do rozwikłania.
– Proszę wejść i zaczekać w środku, już biegnę po ojca. –
Uwiązał konia za kantar do stojącej niedaleko belki, po czym
pędem skierował się tam, skąd przyszliśmy.
Wzruszyłem ramionami i pchnąłem drzwi do parafii. Zaskrzypiały jak wrota grobowca. Zanim zdążyłem się
zastanowić, dlaczego kapłan nie zamyka wejścia na klucz,
miałem przed oczami gotową odpowiedź. Jaki złodziej
połakomiłby się na dwa krzesła, stolik, mały kredens, starą
szafę, łóżko, półkę z książkami, piecyk kaflowy, cynową misę,
sztućce i lampę? Taki oto dobytek znajdował się w głównej
izbie. Wszedłem w głąb pomieszczenia. Podłoga skrzypiała
prawie tak niemiłosiernie jak drzwi. Mamy i drugi pokoik.
O, balia do kąpieli i… po prostu balia do kąpieli, nic więcej. Przypuszczam, że nawet jakby potencjalny rabuś przetrząsnął kredens
i szafę, wzbogaciłby się jedynie o kolejną porcję rozczarowań.
Już siadałem na krześle, by w spokoju poczekać
na świętobliwego miłośnika natury, kiedy kątem oka
dostrzegłem lustro, przywieszone na wschodniej ścianie. Jak
to możliwe, że nie zauważyłem go wcześniej? Musiał mnie
oczarować wystrój wnętrza, który przytępił zmysły.
Stanąłem przed zwierciadłem i przyjrzałem się swemu
obliczu. Podobno nie byłem taki brzydki. Nie wiem, nie mnie
to oceniać. Lubiłem tę mordę o ostrych rysach, wlepiającą
teraz we mnie zielone oczy. Włosy zawsze ścinałem praktycznie tuż przy skórze, bo tak było wygodniej. Lepiej się
19
Horyzonty Wyobraźni
ćwiczy, lepiej walczy. Jakiś czas byłem w siodle, więc przez
czubek głowy zdążyły przebić się czarne meszki. Mogę je
zostawić, ale zgolę zarost na twarzy, bo wyglądam jak uliczny
opryszek, a nie Vikariusz Atalaya.
Złączony kciuk i palec wskazujący dotykają okolic serca.
Tak już mam. Nie miejcie pretensji, przyzwyczaicie się.
Rozpiąłem podróżny, brązowy płaszcz i poluzowawszy
rzemyk pod szyją, zdjąłem lnianą koszulę. Przewiesiłem
odzienie przez oparcie krzesła i nagi od pasa w górę znowu
przejrzałem się w lustrze. Tylko złoty łańcuch, tylko platynowa podstawa z wizerunkiem sangretty zdobiły mój
umięśniony tors. Sylwetka wojownika była efektem morderczych treningów w Akademii Różostrzałowców w Arthei.
Blisko dziesięć lat podnosiłem ciężkie belki, spacerowałem
z nimi na barkach od jednego końca placu na drugi,
kręciłem się w kółko jak postrzelony w dupę niedźwiedź.
Przez dziesięć lat szlifowałem walkę mieczem, tnąc manekiny, pojedynkując się z najlepszymi seminarzystami, a potem pokonując nauczycieli w końcowych testach. Potrafiłem
bardzo dobrze posługiwać się korbaczem, toporem, młotem
bojowym, piką, rapierem i szablą, a dobrze – wszystkimi innymi rodzajami broni, które są w stanie wytoczyć krew
z ciała przeciwnika. Poznałem podstawowe i zaawansowane techniki walki, rodzaje strategii wojennych, opanowałem
odmienne sposoby poruszania się i wyprowadzania ciosów
w zależności od noszonego opancerzenia. Owszem, byłem
w czymś lepszy, w czymś gorszy, ale sęk w tym, że przygotowano mnie na wszystko. Tak działa Akademia. A ja, nieskromnie mówiąc, byłem tam jebanym prymusem.
Gdyby nie tatko Poe, nie stałbym tu i nie prężył się jak kurewka przed nocną zmianą. Na chuj w ogóle się rozbierałem?
Zarzuciłem na siebie koszulę i rozsiadłem się na krześle.
Oparłszy nogę o kant stołu, zacząłem się bujać, sprawdzając
wytrzymałość przeżartego przez mole mebla. Skórzany but
zahaczył o cynową miskę, wytrącając resztkę kaszy. Pan na
włościach, cholera.
Minie pewnie jeszcze trochę czasu, nim Tom odnajdzie
przytulającego się do drzew Opata, więc mogę wam na
spokojnie opowiedzieć, jak znalazłem się w tym przykrym
położeniu. Jeżeli nie ciekawi was bajanie o życiu i religii, udawajcie przynajmniej, że słuchacie, a ja w ramach
wdzięczności przemycę do tego wywodu anegdotkę albo
dwie. Będzie coś o jednonogiej dziwce, pasuje?
III
Zacznijmy od podstaw. Nazywam się Verschlager, o czym
już chyba wspomniałem. Sangretta na szyi świadczy o mojej
przynależności do stanu kapłańskiego – jeśli nie wpadliście
na to do tej pory, to gratuluję waszym matkom spłodzenia
podręcznikowego przykładu debila. Od trzech tygodni
piastuję rangę Vikariusza w Zakonie Różostrzałowców. Później
rozwinę wątek religii. Najpierw o mnie. Porządek musi być.
Święcenia uzyskałem w wieku dwudziestu siedmiu lat,
o ile oczywiście dobrze naliczyli mi wiosny w artheiskiej
Strażnicy, bo tam się wychowywałem za smarkacza. Strażnice
to domy opieki nad porzuconymi dzieciakami i sierotami, prowadzone przez Zakon w każdym większym mieście. Trafiłem
tam podobno w wieku czterech, pięciu lat. Przypuszczam, że
szanowna rodzicielka wraz ze współmałżonkiem ocknęli się
któregoś dnia z pijackiego letargu i stwierdzili, że skoro nie
da się mnie spieniężyć na wódkę ani zaciągnąć do stolika,
20
by pograć w karty, to oddadzą mnie do Strażnicy, gdzie zapewne otrzymam lepsze wychowanie. W tym nielicznym
przypadku postąpili słusznie, bo przy ich boku czekałaby
mnie co najwyżej kariera zawodowego szulera. Zresztą to
tylko domysły. Równie prawdopodobne jest to, że jechałem
z kochającą rodziną na targ, spierdoliłem się z wozu pod
Strażnicą, a zanim mamusia się zorientowała, że gdzieś
przepadło jej maleństwo, braciszkowie już uczyli mnie paciorków i ochrzcili Verschlagerem.
W Strażnicy nie było tak źle. Jeść dawali, spać było gdzie.
Uczyli modlitw, nitkami wierzbowymi po dupsku smagali,
by lepiej nam wersy do głowy wchodziły, ale poza tym spokój. Starsze dzieciaki straszyły te młodsze, że klechy w nocy
po pokojach chodzą, a jak zobaczą, że który bawi się faflokiem w gatkach, to go chędożą za karę. Takie tam gadanie,
dreszczowiec do poduszki.
W jednym skrzydle mieszkały dziewczynki, w drugim
chłopcy. Spotykaliśmy się razem tylko w południe, na wielkim
placu, kiedy przypadała godzina zabawy. Najmłodsi tarzali
się w piachu i biegali wokół szopy na narzędzia, podrostki
łapały ukradkiem pannice za cycki, a pannice przechwalały
się między sobą, kto i ile razy je za owe cycki złapał. Potem
rozchodziliśmy się do przydzielanych obowiązków. Mycie
podłóg, czuwanie przy wizerunku Atalaya… o, kciuk-palecserce to właśnie stamtąd… prace w kuchni, porządki na podwórzu. Jak który podrósł na tyle, że pchał łapy pod koszule
koleżanek, to zaczynano uczyć go rachunków, alfabetu, kaligrafii i historii. Najstarszym szukano fachu, by mogli opuścić
Strażnicę i zacząć żyć na swoim. Tymi, w których rokowano
największe nadzieje, interesował się Zakon. Siedemnastoletni Verschlager był jednym z owych szczęśliwców.
Mimo, że już za czasów Strażnicy byłem dość…
małomówny, co wynika z mej przypadłości, chłonąłem
wiedzę niczym gąbka. Przebywając w bibliotece braci, razem z zatęchłą wonią podniszczonych ksiąg, czerpałem
informacje ukryte na pożółkłych stronicach, czasem tak
starych, że prawie rozpadały się w dłoniach. Studiowałem
mapy, kroniki historyczne, przypowieści, bestiariusze, nawet
książki kucharskie. Do dziś wiem, jak przyrządzić ziemniaczany specjał Strażnicy, choć zawsze myślałem, że wystarczy
zmieszać przegniłe trociny z zaprawą murarską.
Nie chcę, żebyście mnie źle zrozumieli – siedziałem w bibliotece nie z powodu wewnętrznej potrzeby; kierowałem się
zwykłym pragmatyzmem. To lepsze niż szorowanie kotła albo
dwugodzinna sesja na klęczkach przed posążkiem, który potem
śni się wam po nocach i odbiera przyjemność z młodzieńczych
polucji. Miałem mniejszy natłok obowiązków, a braciszkowie
kiwali z uznaniem głową, kiedy sięgałem po VII tom Encyklopedyi Świata. Wszyscy byli zadowoleni.
Tak naprawdę mój żywioł stanowiła walka. Byłem
krzepkim młodzieniaszkiem, który nie wahał się dać w ryj,
by zmotywować kolegę do podzielenia się swoją porcją obiadu. Kiedy ktoś mnie przedrzeźniał, kopnięciem w krocze
sprawiałem, że dowcipniś w mig pojmował, jak bolesną
dolegliwością jest jąkanie. Wyrobiwszy sobie odpowiednią
renomę, przechadzałem się dostojnie wśród przestraszonych
kolegów, od czasu do czasu spuszczając łomot losowo wybranej ofierze. Grunt to dbać o reputację.
Zamykają wam się oczy? Czas na obiecaną anegdotkę,
by trochę was rozbudziła. Mam na prawym udzie cienką, ale
wyraźnie odznaczającą się bliznę. Ciekawiście, jak ją zdobyłem?
Jacek Wróbel
Horyzonty Wyobraźni
W Strażnicy był taki jeden chłoptaś, mniej więcej w moim
wieku, mówiliśmy na niego Szczurek. Chudy jak kij od
miotły, chodził po Strażnicy na wpół przygarbiony i zacierał
patyczkowatymi łapkami przed twarzą, jak gryzoń, co żarcia
szuka. Stąd też Szczurek. Ale nasz Szczurek nie szukał sera,
ale wszystkiego, o czym mógłby donieść przełożonym.
Chłopaki biją się na pryczy – Szczurek wychyla łeb do pokoju, przebiera powykrzywianymi palcami i pędzi, garbus
głupi, podpierdolić kolegów. Ktoś złapie nieopatrznie na podwórzu za cycek dziewczątka, nie rozejrzawszy się wpierw,
czy Szczurek nie kręci się w pobliżu (a szuja lubiła się kręcić;
sam nie dotykał, a patrzył, aż mu jęzor zwisał), a ten hyc
do najbliższego braciszka na spowiedź. I po amorach. Taki
ze Szczurka lizodup był. Powiadano nawet, że sam wypina
chudy zadek przed ojczulkami, prosząc o chędożenie, ale ile
w tym było prawdy, nie wiem. W ogólnie pojętym interesie
społecznym wziąłem na siebie ciężar definitywnego oduczenia Szczurka donoszenia. Pacan co chwilę dostawał w łeb, ale
widocznie mało. Trzeba mu było profesjonalisty.
Zaczaiłem się na gnidę, kiedy szedł do wychodka. Uznałem
to miejsce za idealne odzwierciedlenie istoty Szczurka, więc
pasowało, żeby tam nauczył się manier. Schowany za drzewem czekałem, aż wejdzie do środka. Srał tak, że gdyby w
wygódce był komin, to szłaby z niego para i iskry. Wziąłem
rozpęd i całym impetem ciała uderzyłem w rozklekotane
drzwi. A tu Szczurek mnie zaskoczył. Zerwał się jak opętany,
zanim zdołałem go ogłuszyć, i ogarnięty paniką, strasząc małym
kutasem zwisającym smętnie spomiędzy nóg niczym ostatni jesienny liść, zacisnął zęby na moim udzie. Szczurek zwariował
pod wpływem szoku, chciał odgryźć mi kończynę! Bolało
jak diabli. Tłukłem go pięściami po głowie, a on tylko mocniej zaciskał szczękę. Krew ściekała po nogawce. W końcu
udało mi się uwolnić od gryzonia uderzeniem w potylicę.
Zaskowyczał jak zarzynane zwierzę i padł na ziemię, świecąc
gołym zadkiem. Skopałem go solidnie, prawie do utraty
przytomności, a potem kazałem już zawsze trzymać mordę
na kłódkę, bo inaczej obetnę mu fujarkę kuchennym nożem,
przyprawię na ostro i każę zjeść. Braciszkowie opatrzyli mi
ranę, wyłgałem się jakimś głupstwem, ale blizna pozostała
na całe życie.
To ci dopiero historia, prawda?
Uwierzyliście w nią? Ha, to niedobrze. Nie jestem
przecież sadystą, powinienem poczuć się obrażony waszymi domysłami. Tak naprawdę wiedziałem, że jak Szczurek
jest w wychodku, to nigdy się nie zamyka, więc po prostu
otworzyłem drzwi i spytałem: „Srasz?”, a on: „No…”. I mu
wpierdoliłem. Bez ekscesów, bez wyrachowanych form werbalnej przemocy.
Pytacie o bliznę? Ach, kiedyś wspiąłem się na drzewo,
żeby zerwać dla Marienne ładnego kasztana (już wtedy
byłem dżentelmenem, za dotykanie po cyckach dawałem
upominki), ale straciłem równowagę i upadłem niefortunnie
na ostry kamień. Zdarł mi spodnie i przebił skórę, a blizna została. Co z Marienne, słodką gołąbeczką? Ptaszyna nie
czekała mego powrotu i zagrzała pisklęta w innym gnieździe,
więc trud średnio się opłacił.
Mamy za sobą młodzieńcze wspominki, porozmawiajmy
zatem o religii. Musicie wiedzieć, że od momentu opuszczenia Strażnicy towarzyszyła mi już nieustannie. Może słusznie
zauważycie, że przecież Strażnica była prowadzona przez Zakon, pilnowali nas bracia i na wyścigi klepaliśmy paciorki,
Dialektyka noża
więc jakże: nie była to już wtedy religia? Możecie machać
drewnianym mieczem i siać postrach wśród bezpańskich
psów, ale czy to czyni z was wojownika? Różnica w tym przypadku jest podobna.
Każdy zna historię Kameradenkampf. Nie będę
relacjonował dokładnego przebiegu kampanii, przypomnę
tylko jej istotę, żeby odświeżyć pamięć co poniektórym
tłukom. Niemało jest ludzi, którzy zamiast w skupieniu
wysłuchiwać kazań kapłana, wolą uciekać myślami do tancbudy, gdzie co tydzień smalą cholewki do szczerbatych niewiast o osobowości zbliżonej do dziury w płocie i zasadniczo
takim też zastosowaniu.
Kameradenkampf było odpowiedzią na ataki Mrocznych,
które wstrząsnęły światem przed setkami lat. Zmusiły one
trzy rozumne rasy, ludzi, krasnoludy i elfów, do nawiązania
sojuszu i zaprzestania walk, prowadzonych przeciwko sobie
w dawnych czasach równie często, jak i ochoczo.
Nie było wtedy jeszcze Cesarstwa ani Legionu Imperium.
Ziemskie włości pozostawały pod panowaniem lokalnych magnatów i książąt, utrzymujących prywatne wojska i pilnujących
porządku tylko w granicach własnego terytorium. W tych
trudnych chwilach ludzie zaczęli gromadzić się wokół charyzmatycznych przywódców, nie bacząc na barwy panów,
pod którymi tamci służyli. Każdy z mentorów przedstawiał
inną koncepcję przełamania patowej sytuacji, by uporać się
z hordą potworów.
Najwięcej popleczników zgromadził wokół siebie Atalay… gest oddania, tak, zgadliście…
Pozwólcie, że na przyszłość powstrzymam się od zwracania uwagi, co robię, gdy słyszę lub przywołuję na myśl Jego
imię. Wierzcie, to bardziej irytuje mnie niż was.
… Atalay, żołnierz na usługach barona z Arthei, który
postulował międzyrasową współpracę i zorganizowanie wielkiego wojska pod patronatem przedstawiciela każdej nacji.
Koncepcja Kameradenkampf znalazła uznanie także u krasnoludzkiego króla i duchowego przywódcy elfów.
Ich personalia pominę, bo i tak bym więcej ich nie
przytoczył w trakcie opowieści. Obecne nauczanie Zakonu
nie robi z brodatego herosa ani opiekuna drzewolubnych nikogo więcej, jak pomagierów Niebiańskiego Rycerza. Kimże
jestem, by podważać dogmaty?
Trójca Protektorów, wśród których znalazł się Atalay,
poprowadziła wielką armię do zwycięstwa, przepędzając
Mrocznych z powrotem do piekielnych czeluści. Atalay,
niezłomny wojownik i wybawiciel ludzkości, za nieocenione
zasługi awansował do rangi Boga, wypierając z panteonu dotychczasowe Absoluty.
I słusznie, bo po co komu zastępy bożków i bogiń,
tańcujących wesoło na rycinach artystów, z piszczałkami
i fletniami, kiedy jak przychodzi co do czego, to żaden
nie umie cisnąć błyskawicą w Mrocznego? Krew, pożoga,
czarci pomiot, a tu nie zapowiada się, żeby który zamienił
tamburyn na miecz ani nawet łaskawym okiem spojrzał na
niedolę śmiertelników, tylko dalej cała banda wywija salta na
niebiańskich łąkach, czym budzi wszem i wobec uzasadnione
wkurwienie. Odczytaliśmy subtelny boski przekaz i wysłaliśmy
im swój: „Spierdalać orkiestra”, obdarzając czcią tego, który
naprawdę uratował nam dupska.
Atalay założył pierwszy Zakon Różostrzałowców,
by kształtował umysł i ciało nowej kasty obrońców
ludzkości, wybitnych strategów i mówców, czuwających nad
21
Horyzonty Wyobraźni
bezpieczeństwem królestw. Pod ich przywództwem miały
służyć przyszłe pokolenia żołnierzy, a książęta i hrabiowie
winni szanować opinie szacownego zgromadzenia i w swych
rządach brać pod uwagę sugestie uczniów Atalaya.
Potem zamieniło się to w politykę. Powstało Cesarstwo.
Jak? Są takie magiczne przedmioty zwące się książkami,
polecam czasem po nie sięgnąć. Pierwszy Cesarz publicznie
ogłosił, że życie poświęca Atalayowi, że to Rycerz Zaświatów
jest prawdziwym panem, on jedynie pokornym sługą i budowniczym zbożnego dzieła, jakim jest Cesarstwo – ideał
wyrażający Jego nauki. Oczywiście nic nie stało na przeszkodzie
w składaniu deklaracji wyższości Atalaya nad Cesarzem, bo główny
zainteresowany od blisko dekady nie chodził już wśród żywych.
Siłą rzeczy trudno byłoby mu się upomnieć o jakiś urząd, dobitnie
dowodzący, że słowa te są czymś więcej niż przemyślanym
politycznym zabiegiem, pozyskującym przychylność mas.
Tym sposobem Zakon Różostrzałowców stał się trwałym
fundamentem nowego porządku i kuźnią kadr przyszłej elity, wspomagającej radą cesarskich notabli oraz prowadzącą
do boju rycerzy Legionu Imperium – straży czuwającej nad
bezpieczeństwem ziem nowego politycznego bytu.
Do czego się sprowadza ten przydługawy wstęp? Upłynęły
setki lat. Cesarstwo to siła, Zakon to jego duchowy przewodnik. A ja, Vikariusz Verschlager, mam swój mały udział
w zaszczytach, które spływają na bożych służbistów.
Może ciekawi was, jak dokładnie funkcjonują Różostrzałowcy,
a może niecierpliwie czekacie na obiecaną anegdotkę o jednonogiej dziwce. Pozwólcie pokrótce opowiedzieć o religijnej instytucji, zanim przejdę do rubasznego żartu.
Symbolem Zakonu jest sangretta – trzy strzały oplatane przez trzy róże. To metaforyczne ujęcie cnót Atalaya, które rozwijać w sobie powinien każdy kapłan. Strzała
wyraża wolę walki i biegłość w orężu, róża zaś łagodność
względem bliźnich i otuchę niesioną potrzebującym. Biały
kwiat otulający strzałę to swoiste motto duchowieństwa:
„Walczę z sercem”. Jak dla mnie to oczywistość, bo trudno
wyprowadzać ciosy, kiedy brakuje organu pompującego
krew do kończyn. Ale przekaz w rzeczywistości jest inny,
głębszy. Moje serce to moja siła, bla bla bla. Sami rozumiecie.
Pod takim kątem kształci Zakon Różostrzałowców. Są
dwa organy dla rekrutów: Akademia i Studium. W Akademii seminarzyści pracują nad tężyzną ciała i uczą się wszystkiego, co jest przydatne w walce. Studium pielęgnuje dusze
– wyczula w adeptach wrażliwość, edukuje w zakresie dogmatów i rozwija sztukę wymowy. Seminarzyści przez pięć
lat zgłębiają tajniki obu szkół, by stanowić ideał, jakim jest
żołnierz-opiekun. Ideał ma jednak to do siebie, że nie istnieje. Zakon zdaje sobie z tego sprawę, dlatego przez następne
pięć lat seminarzysta kształci się w specjalizacji, w której
lepiej się odnajduje. I tak rodzi się Obrońca lub Gawędziarz.
Zostałem Obrońcą. Argumenty siły przyswajałem lepiej
niż argumenty wiedzy.
Nie, czekajcie, takie wyrażenie jest poważnym uproszczeniem i mija się z prawdą.
Argumenty wiedzy i argumenty siły przyswajałem tak
samo dobrze, jednak znacznie lepiej szło mi uzewnętrznianie
tych drugich. Przemęczyłem się pierwsze pięć lat w Studium, choć egzaminy były większą katorgą niż cały miesiąc
ćwiczeń na palącym słońcu. Gdy kończyło się konwersatorium z przedmiotu „Jak w przypowieściach dobro wyrażać,
co by gawiedź zaciekawić” i mogłem wreszcie chwycić za
22
miecz, ruchami oręża pisałem własne powiastki. Były to
piękne, wzruszające historie, których motyw przewodni
stanowiło ostrze i latające w powietrzu fragmenty przeciwnika. Moja ulubiona to „Jak skutecznie bronią machać, co by
wroga upierdolić”. W sumie można powiedzieć, że wszystkie
pozostałe przypowieści stanowiły wariacje tej jednej.
Na czele Zakonu stoi Kapituła – siedmiu biskupów
z siedmiu największych diecezji. Spośród siebie wyłaniają
Arcybiskupa, który dożywotnio przewodzi zgromadzeniu
oraz kreuje politykę Zakonu. Niżej mamy zwykłych biskupów, sprawujących nadzór nad diecezjami. Na diecezje
składają się Opactwa – każdemu przewodzi jeden kapłan.
Kapłanom asystują Vikariusze, dopóki nie zdobędą potrzebnego doświadczenia, by samodzielnie opiekować się wiernymi lub objąć dowództwo nad garnizonem Legionu.
Niechaj posłużę się konkretnym przykładem, by lepiej
zobrazować hierarchię. Vikariusz Verschlager, na mocy
decyzji Jego Ekscelencji Eryka Borpoe, członka Kapituły
i biskupa miasta Arthei, trafił do Opactwa Triumphe, by
wspomagać ojca Christophera Terrena.
Trafił do Róży, mimo że przez dziesięć lat w Akademii
robił z siebie pieprzoną Strzałę.
Czym podpadłem tatce Poe? Mam trochę podejrzeń, ale
zweryfikuję je z rzeczywistością w stosownym czasie. Dość
wam wiedzieć, że człek to gruby i stroniący od alkoholu,
a tacy w krzywdach wobec bliźnich rozmiłowani niczym
niedźwiedzie w miodzie.
To by było na tyle.
Anegdotka o jednonogiej dziwce? Nie odpuścicie, prawda? Niech będzie.
Wiecie, ile zarabia jednonoga dziwka? Nie? To spytajcie matki.
Rozczarowujące? Nie mniej niż wasze rodzicielki, kiedy brałem je do łoża i miast wić się niczym piskorz na
rozgrzanym kamieniu, z ledwością rozchylały tłuste uda.
Tak, również twoja, choć żeby umieścić jej cielsko na pościeli,
musiałem użyć balisty.
Wybaczcie biednemu człowiekowi. To wszystko przez nerwy.
Możemy sobie nosić wisiory z sangrettą, ale w głębi duszy
jesteśmy albo jednym, albo drugim.
Róża zjednuje przyjaciół. Strzała eliminuje wrogów.
Róża daje. Strzała odbiera.
Dwie strony tej samej monety.
Dialektyka serca. Dialektyka noża.
IV
Drzwi zaskrzypiały przeraźliwie, aż zachybotałem
się niebezpiecznie na krześle. Tego jeszcze brakowało,
by Opat ujrzał mnie po raz pierwszy, jak szoruję zadkiem
podłogę, upaćkany resztką jego śniadania. Na samą myśl
o śmichach-chichach, poklepywaniu w ramię i marnym
żarciku komentującym kaszę na koszuli (pewnie coś w stylu
„Mam nadzieję, że smakowało”), umierała we mnie resztka
człowieczeństwa.
Udało mi się utrzymać równowagę. Wstałem, oblizałem
spierzchnięte wargi i ułożyłem usta w coś na kształt
uśmiechu. Niech widzi, że się staram.
Próg przekroczył niewysoki mężczyzna w dość sędziwym
wieku, o twarzy wysuszonej niby łono sześćdziesięciolatki.
Czubek głowy miał łysy jak kolano, lecz poniżej świecącego
placka wyrastały pasma siwych, opadających aż po ramiona włosów. Czaszka Opata była areną nieustającej walki
Jacek Wróbel
Horyzonty Wyobraźni
między Siłami Siwizny, ulokowanymi na obrzeżach, a Armią
Łysienia okupującą centrum. Prosta zielona tunika z trudem
ukrywała kościstą sylwetkę mężczyzny, a na znoszonych butach dostrzegłem ślady błota. Ufam, że to tylko błoto. Gdyby
nie sangretta na szyi, mógłbym pomyśleć, że mam do czynienia
z leśnym dziadkiem, który na rozstajach dróg za pajdę chleba
opowiada legendę o złotokopytnej sarnie.
Wziąłem głębszy oddech. Grunt to zrobić pierwsze wrażenie.
– W-witaj, E-ek..scelencjo – wydukałem i już wiedziałem,
że pierwsze wrażenie spierdoliłem. – Vi..k-kariusz Ver..schlager, na u-usługi Waszej E-eksce..Ekscelencji. – Złożyłem stosowny ukłon.
Słyszeliście historię o jąkającym się kapłanie, który
walcząc z przeciwnościami losu, mimo ułomnej natury
własnego organizmu, wspiął się na szczyt hierarchii i został
wspaniałym Gawędziarzem?
Nie? O, może dlatego, kurwa, że wymyśliłem to na poczekaniu. To miałoby sens.
– Miło mi cię poznać, Eryk dużo mi o tobie opowiadał.
Łagodny ton jego głosu poruszał zapewne w ludziach najczulsze struny duszy, w moim przypadku stymulował jednak
obszary odpowiedzialne co najwyżej za odruch wymiotny.
– Jak ci się podoba Triumphe?
No proszę, niezobowiązująca pogawędka. Może wytatuuję
sobie na czole „Jestem jąkałą”, skoro na to wygląda, że moja
przypadłość objawia się w zbyt subtelny sposób i w oczach
rozmówców jawię się niczym złotousty interlokutor?
Jak się podoba Triumphe? Och, jest mi całkiem bliski,
w Bagniskach poczęstowano mnie szczurem i wydaliłem potem coś o podobnej konsystencji.
– S-sympaty..tyczna mie..mieścina, o-ojcze – skłamałem
w żywe oczy.
– Prawda? I proszę, mów mi Chris. Christopher Terren dobrze prezentuje się na oficjalnych pismach, ale nigdzie poza tym.
A „ojca” możemy sobie odpuścić, w końcu będziemy pracować
razem. Musimy się poznać, a serdeczność wytwarza między
ludźmi najtrwalszą więź. – Podszedł bliżej i podał mi dłoń.
Znam trwalszy rodzaj więzi. Trzy metry sznura, pętla
wokół twego karku, a ja trzymam za drugi koniec i wciągam
cię po gałęzi. Piszesz się na to, Chris?
Chwyciłem prawicę Opata i energicznie nią potrząsnąłem.
– M-mów mi V-Ver… – Boże, to nieznośne uczucie blokady, Boże, pozwól mi doko…
– Dobrze, Ver.
Nie skończyłem! Verschlager, kurwa! Mów mi Verschlager!
– Mamy dużo do obgadania. Zanim wprowadzę cię
w obowiązki Vikariusza, chciałbyś pewnie zadać kilka pytań.
Na przykład dlaczego trafiłeś pod egidę Róży, zgadłem? –
Staruch wyszczerzył szelmowsko zęby i wskazał krzesła.
Właściwie miałem zapytać, gdzie tu można nabyć trzymetrowy postronek, ale niech będzie.
Przytaknąłem i usiedliśmy przy stoliku.
– Sły-słyszałem, że g-garnizon w Yude cie-cierpi na brak
k-k-kadry dowód…d-dowódczej, m-myślałem, że dos-stanę
przy..przydział na wscho..wschodzie.
– Eryk zdecydował inaczej. Pisał, że w seminarium nieźle
sobie radziłeś. Jednak obawia się, że to ostrze przemawia do
ciebie bardziej niż słowa Atalaya.
– Za..z-zaliczyłem wszy..wszy..wszystkie e-egzaminy –
odparłem zgodnie z prawdą.
– Owszem, ale rezultaty w Studium nie były imponujące.
Dialektyka noża
Poza tym jak często, poza obowiązkowymi nabożeństwami,
chadzałeś do kaplicy, by powierzać Niebiańskiemu Patronowi swoje troski i odnajdywać siłę w modlitwie?
Przypominam sobie, że kilka razy tam zawitałem. Upały
bywały nieznośne, a marmurowe wnętrze świątyni dawało
przyjemny chłodek.
– Cza..czasem. P-preferuję roz-rozważania w sa..
samotności, a k-kaplica zwykle b-była przepe..przepełniona.
– A kontakty z innymi braćmi? Byłeś z nimi w dobrej
komitywie?
Raczej nie.
– Ra..raczej t-tak.
– Jąkasz się, Ver.
Verschlager, to po pierwsze. Po drugie: tak, kurwa, jąkam
się. Niby na co innego to wygląda? Robię dramatyczne pauzy,
by stopniować napięcie?
– N-nie trudno za..zauważyć – stwierdziłem kwaśno.
– Czy uważasz, że to wina Atalaya? Czy dlatego stronisz od Jego objęć i towarzystwa ludzi? – Niebieskie oczy
przeszywały mnie na wylot. – Sądzisz, że poskąpił ci łaski
wymowy, czyniąc tym samym gorszym?
Opat starał się skłonić mnie do refleksji, do otwarcia
przed nim serca i uzewnętrznienia żalu. Srodze go rozczaruję,
bo każda z poruszanych kwestii przywodziła na myśl jedną
odpowiedź: „Mam to w dupie”. Niewielkie pole do egzystencjalnych rozważań.
– Musisz wiedzieć, że najważniejsze nie jest to, co płynie
stąd. – Kościstym paluchem postukał się po wargach. – Esencja tkwi w tym. – Położył otwartą dłoń na piersi. – Piękno to
wartość charakteryzująca duszę, nasze wewnętrzne słońce.
Słowa i uczynki to tylko jego promienie.
Co za obłąkany dziad! Czy ja wyglądam na siedmiolatka?
Zaraz też opowiem mu bajeczkę. Spójrz, moja dłoń to słońce.
Nóż w niej to mały promyk. O, a teraz promyk przeszywa ci
żołądek. Trzeba było stać w cieniu.
– Ver, musisz zaakceptować siebie. Dopiero akceptując siebie
odnajdziesz drogę do Atalaya, prawdziwie Go umiłujesz i będziesz
mógł nieść innym światło nadziei. A także walczyć, by ono nigdy nie zgasło. Pogodzenie się ze słabościami to pierwszy krok
ku zwycięstwu.
Rozmasowałem nadgarstek lewej ręki, który zawsze
zaczynał nieznośnie swędzieć, kiedy się denerwowałem.
Najgorsze jest to, że zdawałem sobie sprawę, że nie
wysłuchiwałbym tego kazania, gdybym w czasie seminarium
częściej zjawiał się w kaplicy, pomagał mniej zdolnym kolegom i kilka razy ugryzł w język podczas rozmów z tatką
Poe. Pieprzone lenistwo i niepotrzebne uwagi, oto, co mnie
tu przywiodło.
– T-to nie tak, jak...
– Eryk i ja możemy się mylić, owszem. – Kapłan przerwał
mi w pół zdania.
Hej, siwy chuju, to bardzo uprzejme.
– Dlatego jesteś w Triumphe, pod opieką Róży. By dać
dobry przykład, by pokazać, że Atalay nie jest dla ciebie
pustym symbolem. Nie jest wyłącznie ręką trzymającą miecz, ale uczuciem, które w stosownej chwili każe odłożyć broń
i przygarnąć do piersi biedaka. Jeśli twój dystans do ludzi
wynika z ułomności języka, pomogę ci go przezwyciężyć.
Jeśli nie mam racji i udowodnisz, że naprawdę rozumiesz
swoje powołanie, postąpię tak, jak radził Eryk, i obejmiesz
dowództwo nad oddziałem Legionu. Zapewne w Yude, bo
23
Horyzonty Wyobraźni
24
Jacek Wróbel
Horyzonty Wyobraźni
jak już zauważyłeś, potrzeba im dobrych strategów. Wschód
ma coraz więcej kłopotów. – Westchnął i wpatrzył się
zamyślonym wzrokiem w plamę na stole.
A mnie nurtowała jedna rzecz. „…postąpię tak, jak radził
Eryk i obejmiesz dowództwo nad oddziałem Legionu”. Czy
to znaczy, że...
– J-jego Eksce..Ekscelencja Borpoe m-miał wo-wobec
m-mnie inne pla..p-plany? – Utkwiłem spojrzenie w łysinie
starego, bo dalej siedział pochylony.
– Tak, Ver. – Nie zmienił pozycji. Ta plama musiała być
naprawdę absorbująca. – Eryk to przyjaciel, korespondował
ze mną na długo przed tym, zanim postanowił cię tu
przysłać. Szczegółowo zapoznał mnie z twoją sprawą. Chyba
nic się nie stanie, gdy powiem, że uważa cię za jednego
z najlepszych Vikariuszy, którzy opuścili mury artheiskiego
Zakonu. Masz zadatki na Biskupa Obrońcę.
Drgnąłem. Tatko Poe tak o mnie mówił? To niewiarygodne. Ale w takim razie dlaczego…
– Mimo wyrażanych obiekcji, chciał cię od razu umieścić
w którejś ze wschodnich placówek Strzał. W Yude albo
w Weimburgu. Nie wątpił, że poradzisz sobie z przeszkoleniem rekrutów Legionu i sprawnie poprowadzisz oddział do
walki z Mrocznymi. Coraz częściej podnoszą swoje kaprawe
łby na nasze ziemie.
Mroczni. Wszelkie plugastwo, które godzi w istotę życia.
Gobliny, truposze, Annuki, chimery, gnolle i dużo, dużo więcej.
Czyżby szykowali wielki powrót od czasów Kameradenkampf?
– W-więc dla..dlaczego…
– Odradziłem mu.
Wstrzymałem oddech. I powoli, bardzo powoli
wypuściłem powietrze.
– Sangretta to róże i strzały. Żaden z nas nie nosi medalionu z pojedynczym wizerunkiem. Kapłaństwo to zrozumienie istoty sangretty. Jeśli istnieją co do tego wątpliwości,
trzeba je rozwiać. Zaproponowałem Erykowi, że podejmę się
tego zadania.
Zacisnąłem dłoń na kolanie, aż zbielały knykcie. Tatko
Poe chciał dać mi ludzi. Tatko Poe chciał wysłać do walki.
A temu pierdolonemu staruchowi zamarzyła się krucjata
w poszukiwaniu wewnętrznego słońca.
– Będzie dobrze, Ver. – Klepnął mnie w ramię. – W Triumphe mamy od dziś prawdziwą sangrettę. Róża i Strzała pod
jednym dachem! – rzekł i puścił oczko, sygnalizując dowcip.
Po pierwsze: Verschlager. Po drugie: mrugnięcie nie sprawia, że kiepski żart staje się zabawny. Po trzecie: ta Strzała
przebije twoje szalone serce i odsłoni wnętrze. Zobaczymy,
czy wśród juchy, którą z niego wytoczę, znajdzie się choć jeden promyk słońca.
V
Obudziło mnie pianie koguta. Opierzony drań musiał
koncertować gdzieś w pobliżu, co wnioskowałem po nieprzyzwoicie głośnym „Kukuryku!”, boleśnie drażniącym zmysł
słuchu. Gdybym nie był aż tak zmęczony, chętnie wyjrzałbym
przez okno i zapoznał kurczaka z moimi umiejętnościami miotania obuwiem. Mimo braku doświadczenia w tej dziedzinie
sądzę, że po krótkiej prezentacji kogut wziąłby mnie za pieprzonego mistrza. Zamiast tego głośno westchnąłem i naciągnąłem
na głowę koc, pragnąc zaznać jeszcze odrobiny odpoczynku.
– Już wstałeś? Dzień dobry. – Spod warstwy ciepłej derki
dobiegł mnie głos Opata.
Dialektyka noża
– Mhmm mhmm… – burknąłem, dając do zrozumienia,
że nie, jeszcze nie wstałem.
– Zapowiada się piękny dzień. Co zjemy na śniadanie?
Zresztą zrób mi niespodziankę i kup to, na co masz ochotę.
– Nawet nakryty kocem wiedziałem, że w tym momencie
szczerzy mordę w moim kierunku. Czy właśnie w subtelny
sposób powiedział, żebym ruszył dupę i spierdalał na targ?
Westchnąłem raz jeszcze i przeciągnąłem się na sienniku. Wczoraj Tom przygotował mi łoże. Przyniósł płócienny
wór i napchaliśmy do niego słomy. Podobno niebawem
ktoś ma zmontować normalną pryczę, ale patrząc na barłóg
należący do Christophera zastanawiam się, czy dla własnego
bezpieczeństwa nie zostać aby przy sienniku.
– Nagrzałem ci wody w balii, kiedy spałeś. Nic tak nie
poprawia humoru jak kąpiel o poranku.
Bardziej poprawiłoby mi humor przespanie tego poranka
i pobudka w południe, ale raczej nie mogłem na to liczyć.
– Dzię-dziękuję.
Wstałem i skierowałem się w stronę łazienki. Opat
siedział przy stoliku i notował coś gęsim piórem. Przed nim
leżało kilka już zapisanych pergaminów. Jeśli to efekt jego dzisiejszej pracy, to zastanawiam się, czy dziadyga w ogóle sypia.
Zaciągnąłem kotarę, która oddzielała główną izbę od pokoju z balią. Rozebrałem się, sprawdziłem dłonią temperaturę
wody i zanurzyłem w przyjemnym cieple, rozkoszując chwilą
samotności. Wczorajszymi wywodami kapłan udowodnił mi, że
przez najbliższe tygodnie jestem skazany na ludzkie towarzystwo,
postanowiłem więc celebrować każdą wolną minutę.
Po tym, jak skończył ckliwą historyjkę o wewnętrznym
słońcu, przeszedł do konkretów. Dowiedziałem się, że poza asystowaniem w cotygodniowych nabożeństwach, będę aktywnie
uczestniczył w życiu mieszkańców Triumphe. Sprowadzało się
to do szeregu nużących zajęć, takich jak niesienie słowa Atalaya po domach obłożnie chorych, prowadzenie warsztatów dla
młodzieży, służenie radą, odwiedzanie wsi leżących w obrębie
Opactwa i tym podobnych bzdur, urągających pozycji każdej
Strzały. Według wskazań ojczulka miałem na razie zapomnieć
o fechtunku i „wzbudzić w sobie empatię”. Na mój gust brzmi to
jak slogan werbujący sodomitów.
Z żalem skończyłem brać kąpiel. Wytarłem ciało i założyłem
spodnie, podziwiając przy okazji swój maszt, który błogo
przytulał się do kępki włosków. Ach, tęskno mi było rozwinąć
żagle i ruszyć na pełne wody. Jeśli szczęście dopisze, może
któraś z parafianek pokusi się na mały rejs, bo pływanie
w samotności nie dawało takiej frajdy.
Odsłoniłem kotarę. Opat czytał w skupieniu swoje notatki. Ojć, stary durniu, zapomniało się, co przed chwilą
pisałeś? Głupi, głupi. Ale nie martw się. Niedługo umrzesz.
– M-mam się udać n-na za..zakupy? – Wyrwałem
starucha z objęć tekstu.
– Proszę. – Rzucił mi przelotne spojrzenie. – Pieniądze są
w komodzie. Pierwsza szuflada.
Sprawdziłem. Przeliczyłem. O, szykuje się uczta. Bochen
chleba jak nic.
Zgarnąłem miedziaki do sakwy leżącej obok i wyszedłem
na zewnątrz.
VI
Miasto przywitało mnie obietnicą chujowego dnia.
W powietrzu unosił się odór nieczystości, zimny wiatr
zacinał po nogach, a niebo miało kolor zanieczyszczonego
25
Horyzonty Wyobraźni
jeziora i w każdej chwili mogło uwolnić zalegające w nim
pokłady deszczu. Salvete at Triumphe.
Skierowałem kroki ku Alei Sprawiedliwości. Na co
wydać majątek, pobrzękujący dźwięcznie w sakwie przy pasie? Wesprzeć ubogich? Postawić burdel? Wrócić do Arthei,
założyć farmę tresowanych szczurów i na jej czele zająć Cesarstwo? Nieee, może po prostu kupię chleb.
Dysponowałem własnymi pieniędzmi, pozostałościami
z funduszu podróżnego, jakie skarbnik Zakonu przydzielił
mi przed opuszczeniem Arthei. Nie było tego wiele, ale
starczy na jakąś niedrogą broń. Zakonna wyprawka nie
obejmowała niestety ani pancerza, ani oręża – leżało to w gestii Opactwa, do którego trafiał Vikariusz. Magazyny Strzał
były pełne najrozmaitszego ekwipunku, ale tu, w Triumphe,
pod opieką mego różanego „przyjaciela”, nie mogłem liczyć
na więcej niż wór pokutny i codzienny zestaw religijnych
prawideł. Dobrze będzie mieć przy sobie przynajmniej broń.
Sakwę z pieniędzmi schowałem pod siennikiem i w wolnym
czasie postanowiłem wydać na coś pożytecznego, z dala od
czujnego spojrzenia Opata.
Pozdrawiałem ludzi, którzy na mój widok skłaniali głowy
i uśmiechali się życzliwie. Wieść o nowym kapłanie zdążyła
się już pewnie roznieść po całym Triumphe, co bacząc na
rozmiary miasteczka nie było wyczynem imponującym.
Grałem rolę uprzejmego kaznodziei, czego spodziewali się
po mnie mieszkańcy i na co liczył przełożony. Im szybciej
przekonam go do swoich dobrych intencji, tym szybciej
zakończę tę błazenadę i trafię do garnizonu Obrońców.
Po odwiedzeniu piekarni ze zdziwieniem stwierdziłem,
że w mieszku zostało jeszcze kilka miedziaków. Nabyłem
więc na targu krąg żółtego sera i zdecydowałem wstąpić do
zbrojmistrza, przejrzeć lokalny towar. Zorientuję się, czy jest
tu coś godnego uwagi, na co mógłbym poświęcić ukryte pod
posłaniem pieniądze.
Szyld głosił, że to „Arsenał Huliego”. Przekroczyłem
próg sklepu i znalazłem się w dusznym, dość schludnym
pomieszczeniu. Pod ścianami ustawiono stojaki, na których
prezentowała się różnego rodzaju broń, od standardowych
mieczy po bardziej egzotyczne typy oręża. Skrzynie i pudła,
które zalegały w sali, zawierały zapewne podobne specjały.
Rynsztunek spoczywał również na dębowej ladzie, usytuowanej naprzeciwko wejścia. Już z daleka dostrzegłem korbacze,
buławy, noże i półtoraki. Wystrój sklepu sprawiał zachęcające
wrażenie. Huli, mimo durnego imienia, prowadził solidny
biznes. Odgłosy kucia, dobiegające zza zaplecza, wskazywały
na to, że nie mógł narzekać na brak zamówień, skoro już od
rana zabierał się do roboty. Ciekawe, że w tej dziurze tak dobrze kwitł handel bronią. Wieśniacy się zbroją? Będzie rebelia? Triumphe przeciw zdobyczom cywilizacji?
– Panie Huli! Panie Huli! – Znad lady podniosła się głowa
młodzieniaszka. Potargana blond czupryna nie pozostawiała
wątpliwości, że chłopak został nagle wyrwany ze snu. Pewnie
czeladnik, skoro każdą możliwą chwilę wykorzystuje na opierdalanie.
– Klienta mamy! – Stanął na nogi, ulizał wierzch
dłoni i zaczesał odstające włosy, pozbywając się śladów
przestępstwa. – Ooo, kapłan! – Z nieukrywaną fascynacją
przyjrzał się sangrettcie.
„Ooo, debil!”, aż chciałoby się odrzec.
Odgłosy kucia metalu ucichły. Z zaplecza wyszedł
właściciel, odziany w skórzany kaftan i rękawice zbrojmistrza. Mimowolnie uniosłem brwi.
26
Huli był krasnoludem.
Krasnoludy były rzadkim widokiem w ludzkich miastach.
Nie tak niespotykanym jak elfy, ale rzadkim. Prawdę mówiąc,
w moim życiu spotkałem ledwo trzech przedstawicieli tej
nacji, wszystkich w Arthei. Jeden prowadził interes, jak
obecny tu Huli, a dwóm obiliśmy mordy w karczmie razem
z innym seminarzystą. Pokurcze były silne, trzeba przyznać.
Właściciel „Arsenału” nie mierzył więcej niż półtora metra wzrostu. Kruczoczarna broda i kręcone włosy zakrywały
większą część jego twarzy. Masywna budowa ciała została
ukształtowana przez wieloletnią pracę nad obróbką stali, a kto
wie, czy wcześniej Huli nie parał się jeszcze wojaczką. Krasnoludy uchodziły za doskonałych rzemieślników i jeszcze
lepszych wojowników, mało który jednak opuszczał górskie
siedziby przodków, by dać wyraz swoim umiejętnościom.
– Zajmij się czymś, Heinz. – Kowal zgromił czeladnika
spojrzeniem, z którego dało się odczytać, że jeśli tym czymś
będzie drzemka, to marny jego żywot. Chłopak bez słowa
pognał na tyły sklepu.
– W czym mogę pomóc, Ekscelencjo? – zwrócił się do
mnie tubalnym głosem.
– Tyl..tylko się r-rozglądam. – Wodziłem oczyma za
orężem leżącym na ladzie. W końcu odłożyłem na bok chleb
i krąg sera. Nie mogłem się powstrzymać i pogładziłem
rękojeść gladiusa, podziwiając fachową robotę.
– Proszę się nie krępować. Dobrze leży w dłoni.
Rzuciłem Huliemu badawcze spojrzenie i sięgnąłem po
miecz. Faktycznie, dobrze leży w dłoni. Przejechałem palcem
po ostrzu. Czegoś takiego mi brakuje.
Nagle coś mnie tknęło. Przecież Opat, gdy tylko zobaczy mnie z podobną bronią, odbierze ją i każe przekuć na
lemiesz. A potem sam będę musiał zapierdalać z pługiem.
Jeśli chcę mieć broń, ma być niepozorna. Mała. Łatwa
w ukryciu.
Z żalem odłożyłem gladiusa na miejsce.
– I-intere..i-interesują mnie sz-sztylety.
– Ach, żądło assasynów. – Huli uśmiechnął się spod
pokładów obfitego zarostu i polecił pójść za nim.
Nie podobało mi się to określenie, ale co zrobić.
Dwuręczny topór pod siennikiem zapewne rzuciłby się Opatowi w oczy.
Kowal poprowadził mnie do dużej szkatuły, leżącej
między stojakiem z halabardą a manekinem odzianym
w zniszczoną kolczugę.
– Pierwszorzędny towar, godzien sługi Atalaya.
W pudle, w specjalnych przegrodach, mieścił się tuzin
sztyletów bardzo dobrej jakości. Część miała misternie zdobione rękojeści, tworzone zapewne z myślą o estetyce, nie
praktycznym użyciu. Często jedno wykluczało drugie, więc
odpada. Mizerykordia też się nie przyda, nie będę dobijać
rannych. Baselard zbyt długi, większe ryzyko wykrycia…
Wybrałem ostrze. Idealne. Niewielkie i zabójcze. Załatwię
rzemyk i będę mógł je nosić pod rękawem, nie krępując tym
sposobem ruchów.
– Sztylet motylkowy. Dobry wybór. – Kowal kiwnął
głową. – Dwadzieścia srebrnych.
– P-proszę go dla m-mnie prze..przechować. – Podałem
broń krasnoludowi. – P-pieniądze dos..dostarczę na d-dniach.
– Nie ma sprawy. A teraz muszę Ekscelencję przeprosić,
praca czeka. – Potarł rękawicą spocone czoło. – Cesarscy
co kilka dni trują mi rzyć, że towaru mało, a przecież za-
Jacek Wróbel
Horyzonty Wyobraźni
pieprzam od rana do nocy. Nie wiem, co tam na wschodzie
się wyrabia, że takie zapotrzebowanie na żelastwo, ale grunt,
że płacą w terminie – rzekł i mlasnął jęzorem, odwracając się
w stronę zaplecza.
– Mro..m-mroczni – powiedziałem do jego pleców.
– Ano pewnie Mroczni, co by to za inne kurestwo było.
– Ton głosu zbrojmistrza nie świadczył o tym, że przejmuje
się zagrożeniem. W sumie trudno się dziwić, napędzało mu
interes. – Ekscelencja wybaczy język. Legion i Strzały dadzą
im bobu i będzie spokój.
Szkoda, że zamiast serwować to danie, ja gniję w Triumphe i atakuję wszystkich empatią. Skoro Cesarstwo werbuje
kowali nawet z tak oddalonych miasteczek, skala problemu
jest naprawdę duża. Mam nadzieję, że góra miesiąc i będę
miał swój udział w chwale.
Zawróciłem do parafii, taszcząc pod pachą chleb i kawał
sera. Z oddali dobiegł mnie odgłos grzmotu, a po chwili
poczułem na twarzy pierwsze krople deszczu. Wspominałem,
że zapowiadał się chujowy dzień?
VII
– … a ja jej wtedy na to: małego mam, małego?!
Goście „Kufelka” ryknęli śmiechem. Nie chciałem
odstawać od reszty i poszedłem w ich ślady, choć krew się we
mnie gotowała. Betty, żona strażnika bramy, przyniosła kolejne piwo. Podziękowałem, siląc się na uśmiech, i zanurzyłem
usta w złocistym trunku. Och, ile bym dał, żeby zamiast tego
zanurzyć sztylet w gardłach wszystkich tych imbecyli.
Minął miesiąc, odkąd trafiłem do przeklętego Triumphe, a każdy dzień był gorszy od poprzedniego. Myślałem,
że po pewnym czasie się przyzwyczaję, wpadnę w rutynę,
obowiązki przestaną być głupie i irytujące, a zaczną być po
prostu nudne. Nic z tych rzeczy. Opat obrał sobie za misję, za
życiowy cel, wynajdywanie mi zajęć, których wykonywanie
zbliżało coraz bardziej do granicy szaleństwa. Skurwiel, kiedy widział, że coś nie sprawia mi takiej katorgi, na jaką liczył,
że jako tako sobie z tym radzę, momentalnie zmieniał swoje
plany i następnego dnia mocniej kopał w jaja.
Christopher Terren może nie miał brzuszyska jak tatko
Poe, ale również zasilał swą osobą niesławne grono abstynentów. Rzucało to nowe światło na moją teorię. Nie tylko
człowiek obrastający tłuszczem, lecz i niepozorna chudzinka, słowem każden, kto krzywi się na widok wódki, skrywa
w duszy nieprzebrane pokłady niegodziwości.
Odwiedzanie chorych było nie najgorsze. Z reguły to stare pryki, jedną ręką witające się już z Atalayem, więc paplały
sobie pod nosem, bez ładu i składu, i cieszyły bezzębne mordy, kiedy przytakiwałem im do taktu. Myślami błądziłem
wtedy gdzie indziej, pozwalając staruszkom pielęgnować
demencję. Na koniec szybkie błogosławieństwo i papa,
dziadziu, mam nadzieję, że nagadałeś się za wszystkie czasy
i wreszcie umrzesz.
Raz na kilka dni wybierałem się wozem do okolicznych
wsi. Brudnym chłopom i ich brzydkim żonom starczyłoby
machnąć przed oczami sangrettą, a już byliby w siódmym
niebie. Odprawiałem krótkie nabożeństwo na powietrzu, potem gestykulowałem nad dziatwą, zsyłając nań łaskę Atalaya.
Cholera, jak miałem lepszy humor, to nawet nad bydłem tak
wywijałem ręką.
Nabożeństwo sprowadzało się w dużej mierze do kiwania
w przód i w tył oraz cichego recytowania wersów modlitw,
Dialektyka noża
więc jąkanie aż tak bardzo nie przeszkadzało. Jak mi się modlitwy kończyły, a miałem chęć jeszcze trochę się pokiwać
(w gruncie rzeczy to bardzo relaksujące), przywoływałem
w pamięci wierszyki z dzieciństwa i deklarowałem szeptem,
by nikt nie usłyszał. Wieśniacy składali ręce na piersi i patrzyli na kapłana, który błagał o pomyślność dla prostego
ludu, powtarzając: Wylazł goblin z ciemnej groty, wezmę ja
się do roboty. Kto się uczy, kto pracuje, temu goblin podaruje.
To, co mnie doprowadzało do szewskiej pasji, to warsztaty dla młodzieży i przemowy tematyczne. Nie wiem, co się
zmieniło od czasów mej młodości, ale podrostki bardziej
zainteresowane były żywotem Atalaya i Jego świętych niż wzajemnym obmacywaniem. Zajęcia odbywały się w ulubionym
gaju Opata, więc wszystko mieli pod ręką – wolną przestrzeń,
krzewy, krzaczki, drzewa, liczyłem zatem na względny spokój i dwugodzinne sesje z książką w plenerze. Ale gdzie tam!
Smarkacze siedzą w kółeczku i czekają, aż kapłan nauczy ich
nowej przypowieści. Wzięliby patyki, podłubali w dupie, nie
wiem. Cokolwiek, skoro nie spieszno im zapoznać się
z anatomią ciała płci przeciwnej. Dziewczątka pewnie czekają,
aż tatuś weźmie sprawy w swoje ręce, a chłoptasie tym sposobem pogrążą się w grzechu samogwałtu. Upadek obyczajów.
Więc chcąc nie chcąc musiałem opowiadać religijne historyjki
i narażać się na wybuchy śmiechu, kiedy wyjąkałem jakieś
słowo w wyjątkowo zabawny sposób. Życzyłem bękartom
powolnej i bolesnej śmierci.
Przemowy tematyczne to podobna męczarnia. Opat uparł
się, żebym wygłaszał gawiedzi kazania. Każde miało być
poświęcone jednej ze cnót. Przerobiłem już sprawiedliwość,
roztropność i miłosierdzie. Za jakiś czas czeka mnie
wstrzemięźliwość. Ileż można mówić o takich pierdołach?
Godzina to o jakieś pięćdziesiąt osiem minut za dużo. Mam
już koncept na najbliższą przemowę: „Nie ruchajcie zbyt dużo,
bo złapiecie syfa. Idźcie w pokoju”. Niestety będę to musiał
chyba rozbudować.
Każdą chwilę dnia miałem zapełnioną podobnymi atrakcjami. Już nawet błogosławienie świń na oczach
wieśniaków przestało dawać uciechę. Nielicznym plusem,
który i tak już tracił początkowy blask, były wieczory w karczmie. Siedziałem w „Kufelku” i integrowałem się z lokalną
społecznością. Zdążyłem poznać całą miejscową śmietankę.
–…no to ja do zielonego: szto eta, goblinu? Jobanyj twaj
rod! Dawaj, dawaj! I jeeeb mu w czachę!
Ten wesołek, który myli język goblinów z wymyślonym
przez siebie dialektem, to Ariel. Piękne imię jak na prosiaka.
Ariel to lokalne pośmiewisko. Wygląda, jakby został poczęty
z burzliwego związku trolla i samicy dzika, ale to nie
znaczy, że jest tak samo głupi, jak wskazywałaby aparycja. O nie, nie dajcie się zwieść pozorom, jest znacznie głupszy. Z jego opowiastek wynika, że to niepoprawny
kobieciarz i niezwyciężony wojownik, ale mi się widzi, że
jest po prostu upośledzoną umysłowo karykaturą człowieka.
Miejscowi nie utopili go jeszcze w rzece tylko dlatego, żeby
mogli usprawiedliwiać się przed sobą: „Może nie mam
pracy, biję żonę i patrzę lubieżnie na dziesięcioletnią córkę
sąsiadów, ale, dzięki niech będą Atalayowi, przynajmniej nie
jestem Arielem”.
Tam, przy okrągłym stoliku, siedzą Tom, Frank,
Fox i Schibette, czyli pięćdziesiąt procent sił obronnych
Triumphe. Druga połowa ma nocną zmianę. Tak, ośmiu
strażników na całe jebane miasto. Schibette nie ma co praw-
27
Horyzonty Wyobraźni
da jednosylabowego imienia, ale nie przeszkadza mu to
w byciu skończonym durniem.
O, Tom macha w moją stronę.
Cześć, Tom.
Uśmiecham się i odmachuję.
Spierdalaj, Tom.
– …bo z dziewczynami to trzeba tak: na na na na, na na
na na. – Grubas zaczął demonstrować sztukę flirtu, co najwidoczniej sprowadzało się kłapania jedną świńską łapą
w stronę drugiej, a potem na odwrót.
Nie pytajcie mnie, co ten pajac wyprawia. Nie mam zielonego pojęcia.
Biuściasta kobieta podająca piwo to Bethany, żona Toma.
Sprawia wrażenie miłej i uprzejmej, ale co z tego, skoro nie
daje się szczypać po tyłku. Betty, dla mnie jesteś przegrana.
Długowłosy piękniś otoczony wianuszkiem panienek,
który usadowił się w kącie, zwie się Jacques. Przynajmniej tak
każe się do siebie zwracać. Idę o zakład, że przy narodzinach
dali mu Bimbo, ale podrósł, dorwał lutnię i przybrał, jak to
się mówi, pseudonim artystyczny. Jacques spędza dnie i noce
na pobrzękiwaniu na strunach, co pozwala mu utrzymać
przy sobie towarzystwo młodych niewiast. Dziewczyny nie
odróżniłyby dźwięku trąbki od kanonady gazów dobywających
się z tyłka, ale hej, chętnie bym się z fircykiem zamienił.
Na karczmarza mówią po prostu Stary. Czasami rozwadnia piwo, więc Stary Chuj jest bardziej na miejscu. To ten
łysy obwarzanek za ladą. Zresztą chyba wiecie, gdzie z reguły
przebywa szynkarz.
Przedstawię wam resztę. Pijak, cichodajka, urzędas,
warchoł, stara baba, której nikt nie chce ruchać, wieśniak,
łachudra i kurwiarz, śmierdziel, żona śmierdziela, jeszcze jeden pijak, Gruba Berta i handlarz dewocjonaliami.
Jebana dziura. A ja uwięziony w samym środku, otoczony
murami ignorancji i zacofania. Miesiąc. Miesiąc! MIESIĄC!
Gdyby nie podnoszący na duchu chłód ostrza,
przywiązanego rzemieniem do lewego przedramienia,
zatopiłbym się niechybnie w otchłań szaleństwa i pozwolił
dryfować umysłowi po wzburzonych falach obłędu. Sztylet przypominał o mojej prawdziwej naturze. O powołaniu.
Pozwalał odnajdywać siłę w beznadziejnej sytuacji, która przecież nie mogła trwać wiecznie. Cholera, co najmniej
półmetek za mną. Dam radę. Robię postępy, ludzie są
zadowoleni, nikt się nie skarży. Jeszcze góra trzydzieści dni
i Opat wyśle rekomendację do tatki Poe. A potem Yude i leczenie traumy po tym szambie…
Dopiłem piwo i wstałem od stolika. Ariel przegapił moment, w którym ludzie przestają się z niego śmiać, a zaczynają
wkurwiać, więc dwóch strażników w cywilu wzięło go za
ramiona i wyrzuciło z „Kufelka”. Podałem im rękę przy
drzwiach i opuściłem przybytek.
Mijając Ariela, leżącego zadem w błocie i wpatrzonego
podpitym wzrokiem w gwiazdy, splunąłem na jego pryszczaty ryj. Noc była ciemna, więc nie mogłem sobie darować
odrobiny przyjemności.
VIII
Drżącymi dłońmi przekładałem kartki z treścią kazania.
Dwa dni spędziłem nad układaniem przemowy, nad budowaniem metafor, które trafiłyby do pustych łbów mieszkańców
Triumphe i przybliżyły im pojęcie męstwa. Dwa dni zapisywania historii o odwadze żołnierzy Kameradenkampf, histo-
28
rii ludzi takich jak oni. Powinni to zrozumieć. Jedność wobec zagrożenia, wspólnota serc przeciw hordom Mrocznych.
Powinni docenić, a oni…
– Śmiali się. – Opat położył dłoń na moim ramieniu. –
Ludzie czasami nie rozumieją, z czym się borykasz.
Ze złością rzuciłem notatki na podest. Echo rozeszło się
po opustoszałej świątyni.
– W-wiesz ja..jak m-mnie nazy..zywają? – Oddychałem
płytko i drapałem się po nadgarstku. Coraz częściej ostatnimi czasy się denerwowałem.
– Wiem, zdarzało mi się słyszeć. Zawsze wtedy surowo
ich upominam. Musisz być wyrozumiały. Każdemu zdarza
się błądzić. – Mocniej ścisnął ramię, co pewnie w zamyśle miało
dodać otuchy, ale tylko spotęgowało chęć odcięcia mu kończyny.
Ver „Przerwa” Schlager. Kapłan Pauza. Jego Jąkałość.
Niedługo upłynie czwarty miesiąc pobytu w Triumphe.
Jest gorzej i gorzej. Z coraz większym trudem poskramiałem
nerwy. Ludzie przyzwyczaili się do mojej obecności, a gdy
w końcu pojęli, że Vikariusz to nie to samo, co Opat, zaczęli
traktować mnie jak swojaka. Kłopoty z wysławianiem
stały się nagle wdzięcznym tematem żartów, co skutecznie
umniejszało autorytet. A ja nie mogłem nic zrobić. Kompletnie nic. Każda próba użycia siły równałaby się zaprzepaszczeniu tego, co osiągnąłem do tej pory. Czyli zaczynałbym
przygodę w poszukiwaniu wewnętrznego słońca od nowa.
Cztery miesiące kaźni. Ponad dwakroć tyle, ile brałem
pod uwagę!
Widziałem ich twarze na dzisiejszym kazaniu. Widziałem, jak
szepczą sobie do ucha, a potem ukrywają uśmiechy w rękawach.
Domyślałem się, co mówią. „Przerwa będzie opowiadał”,
„Ciekawe, na czym się zatnie?”, „Ciekawe, czy na czymś nie?”.
Banda prymitywów, popłuczyny po przodkach z czasów Kameradenkampf!
Ale nie to było najgorsze. Czując na sobie spojrzenie
tłumu, czekającego tylko na pomyłkę, mój język jeszcze
bardziej odmawiał posłuszeństwa. W pewnym momencie,
gdy ocierałem pot z czoła, starałem się wyartykułować słowo
„konfrontacja”. Pomyślałem, że dobrym sposobem będzie
przesylabizowanie długiego wyrazu. Niestety, utknąłem już
na starcie. „Ko.. ko.. ko..”.
I wtedy ktoś z tylnich rzędów rzucił na głos: „A jak robi krowa?”
Po świątyni rozniosła się fala śmiechu. Śmiechu, który
sparaliżował każdą komórkę mego ciała. Ośmieszył, wykpił,
obdarł z godności.
Opat uderzeniem drewnianego pastorału nakazał ciszę, ale
jeszcze przez kilka minut w sali unosiła się atmosfera wesołości.
Rozpoznałem ten głos.
Ariel. Istota, która jest policzkiem wymierzonym w cud poczęcia.
Upokorzyła mnie parodia człowieka. Czy coś może
bardziej zaboleć?
– Ver, przykro mi. Domyślam się, jak się czujesz. – Opat
schylił się i pozbierał kartki, które spadły z podestu.
Nie, nie domyślasz. Nie domyślasz się, głupcze.
– Swoją drogą kazanie bardzo mi się podobało. Potrafisz
opowiadać o poważnych rzeczach w interesujący sposób. –
Pomarszczona twarz obdarzyła mnie odpychającym grymasem, który miałem chyba poczytać za uśmiech. – Jeśli tak
dalej pójdzie, to nim minie zima, wyruszysz do Yude
z błogosławieństwem starego Christophera – rzekł i poklepał
mnie po barku. – Chodź, pora na obiad. Dzisiaj...
Nim
Jacek Wróbel
Horyzonty Wyobraźni
Minie
Zima
– …ja gotuję.
Coś we mnie pękło.
Patrzyłem na odchodzącego starca pustym wzrokiem.
Ciśnienie, buzujące dotąd w ciele, odpłynęło gdzieś w nieznane.
Myśli miałem zaskakująco czyste i uporządkowane. Wszystko stało się nagle tak przyjemnie… proste. Więc tak się czuje
człowiek, który przekroczył granicę psychicznej wytrzymałości.
Opat chciał mnie tu trzymać do zimy. Ledwo zaczęła się
jesień. Przekalkulowałem. Równie dobrze mogły być to trzy,
jak i sześć miesięcy. W ogóle czy w piekle da się liczyć upływ
czasu? Czy każdy dzień nie jest niekończącą się męczarnią?
Nikomu nie zrobiłem krzywdy. Chciałem po prostu tego,
w czym jestem dobry. Jaki jest sens zmuszać piekarza do wyrobu łuków? Czy rzeźnik sam wykuwa nóż, którym podrzyna gardło świniom? Chciałem wspomóc Zakon, wspomóc
Cesarstwo w najlepszy znany mi sposób. Czy to coś złego?
Jestem przecież Strzałą.
Dialektyka serca. Nie ja wybrałem tę drogę. To Opat rzucił
monetą. Rzucił za mnie monetą i przekonywał, że teraz muszę
wywiązać się z rezultatu. Tak się przecież gra. Nóż albo serce.
Zadrwił z mojej natury, bo gdy ja rzucam, moneta zawsze
pada na tą samą stronę.
Kto zmienia naturę człowieka, zmienia jego psychikę.
Znacie inną definicję szaleństwa?
IX
Zima. Coraz zimniej. Siedem miesięcy w Triumphe.
Duuużo. Boli mnie głowa. Codziennie boli głowa. Opat
mówi, że to wina powietrza. Nie, nie, nie, to nie powietrze.
To coś w mózgu. Robak mieszka między uszami i zajada się
myślami Verschlagera. Czuję czasem, jak obślizgłe cielsko
przesuwa się z miejsca na miejsce.
Chris mnie chwali. Dobre kazania, dobre podejście do
ludzi, mówi, że przełamałem bariery kontaktu. Znalazłem
dużo empatii! Według niego to też może być przyczyną migren. Zmiana postrzegania świata. On to nazywa „dysonans
poznawczy”. Otwieram się na bliźnich, wypuszczam promienie
wewnętrznego słońca. Podobno bóle głowy z czasem miną.
Mam nadzieję, że robak się naje i sobie pójdzie.
Wysławiam się trochę lepiej. Ćwiczenie czyni mistrza,
to też często słyszę. Bliżej natury, bliżej Boga. Serdeczność
wytwarza najtrwalszą więź. Znałem chyba kiedyś inny
sposób na wytworzenie więzi. Nie pamiętam. Robaczysko
musiało ugryźć wspomnienie. Am am i nie ma.
– Jak ci idzie, Ver?
– Całkiem dobrze.
Leżałem na łóżku i pisałem. Mam wygodne łóżko. Tom
zrobił je razem z kolegami ze straży. To miłe z ich strony.
– Zastanawiam się, czy nie w-wpleść do k-kazania wątku
Rorbatha. To dobry przykład poświę.. poświęcenia dla wiary.
– Myślę, że to idealny pomysł. Zrobisz sobie małą przerwę?
Pomógłbyś mi nanieść drewna. A potem zjemy coś ciepłego.
– Jasne, Chris.
Potarłem lewy nadgarstek. Był bardzo zaczerwieniony. Muszę drapać się nieświadomie przez sen, bo czasami
znajduję plamki krwi na pościeli.
Tak w ogóle to ciekawe, czy dzieciaki nauczyły się wiersza,
jaki im wczoraj zadałem? O króliku. Całkiem śmieszny był
ten królik, mówię wam.
Dialektyka noża
X
Ósmy miesiąc. Ile śniegu za oknem! Przed parafią stoi
bałwan. Ulepiłem go z Shafre i jej młodszą siostrzyczką. To córki
zielarki. Shafre to śliczna dziewczyna, ma rude włosy. Zrobiliśmy
bałwanowi nos z marchewki i wszystkim się podobało.
Dzisiaj był smaczny obiad. Rosół i kurczak. Haha. Kurczak. Ko ko ko.
Opat poszedł po chrust do lasu, ja zostałem w łóżku. Głowa
bardzo boli, muszę leżeć. Zimno. Wezmę dodatkowy koc.
Skąd się tu wziął sztylet? Coś mi świtało, że kiedyś
nosiłem przy sobie podobny. Musiałem go zawinąć w koc
i schować. I bardzo dobrze. Mógłbym komuś niechcący zrobić
krzywdę. Ale teraz może się przydać, włosy przeszkadzają,
jeden kosmyk nie chce się porządnie zaczesać i głupio odstaje na głowie. Trzeba obciąć nicponia. Ciach-ciach.
Stanąłem przed lustrem. Christopher powiedział, że
dostał je w prezencie od tatki Poe, bo lubi mieć porządek.
Porządek z fryzurą. Mówił, że lubi o siebie dbać. A ja mu na
to: „Skoro tak lubisz, to czemu nie zaczniesz?”. Ale wiecie,
nie słyszał, bo to było w myślach. Czemu tak brzydko wtedy
myślałem?
Dobre lustro. W takim to wszystko widać! Stoję przed
nim i drapię się po brodzie. Ale zarosłem. Włosy mam ładne.
Dłuższe niż kiedyś. Trzeba je wyrównać, żeby być elegancki
jak Opat. Sztylet wygląda na ostry, nada się w sam raz. Jak
bum cyk cyk.
Mocniej uchwyciłem rękojeść. To… miłe uczucie. Przywodzi wspomnienia.
Pamiętasz, Verschlager?
Z siłą błyskawicy uderzyło mnie jedno z nich. Prosta
piosenka z seminarium. Nieformalny hymn Strzał, śpiewany
w przerwach pomiędzy zajęciami, w czasie nocnych spacerów po Arthei albo pijackich zabaw w tawernach.
Lepszy sztylet w garści niż słówka Różyczki
Bo sprawnym językiem nie wygrasz potyczki
Oj da oj da dana Strzałeczka kochana
Nigdy nie przegrana nie, o nie!
Kiedy Róże ględzą o wiecznym pokoju
My brniemy przez trupy w pocie, krwi i znoju
Oj da oj da dana Strzałeczka kochana
Nigdy nie przegrana nie, o nie!
Chociaż trud jest wielki, chwała się opłaci
Patrzmy zatem z góry na różanych braci
Oj da oj da dana Strzałeczka kochana
Nigdy nie przegrana nie, o nie!
Kim jest mężczyzna w lustrze, który przygląda mi się
z taką pogardą?
Głupcze! Rozwiązanie miałeś przez cały czas w zasięgu
ręki! Przestań dryfować po spokojnej toni szaleństwa, tylko zanurz się w jego odmęty i zrób, co trzeba, wyłącznie tak
zdołasz wypłynąć potem na brzeg, jest jeszcze szansa, zrób to,
zrób to, zanim wróci robak, zanim znowu zacznie podgryzać
umy…
29
Horyzonty Wyobraźni
– O-oj da oj da dana – zanuciłem fałszywie pod nosem,
czując dziwne zadowolenie. Nagle wiedziałem, co należy zrobić.
Opat nie popuści. Oj, Opat da mi bobu. Chce zrobić
ze mnie Różę. Nieładnie, Chris. Jestem Strzałą, mówiłem
ci. Czemu ze Strzały chcesz zrobić Różę? Dźgnąłbym cię,
dźgnąłbym głęboko, po same trzewia, ale to by oznaczało
dużo problemów. Nie chcę problemów, nie, nie, nie. Chcę na
wschód. Tam są Mroczni. Już pamiętam.
Obróciłem w dłoniach sztylet. Ciach-ciach. Ostrze assasyna.
Ciekawe, czy Chris zna tę piosenkę. Chyba nie. Inaczej
wiedziałby, że chociaż trud jest wielki, chwała się opłaci.
Jak Obrońca traci rękę, trafia do placówek szkoleniowych.
Uczy teorii. Teoria walki jest potrzebna. Ale Obrońca i tak
jest smutny. Bo nie ma ręki i nie może trzymać miecza.
Verschlager też jest smutny. Kocha miecze. Ma
ręce, a zabraniają mu mieć choć jeden! Na wschodzie
Mroczni, dużo Mrocznych, ale nie pozwalają jechać.
Trzeba wzbudzać empatię. Trzeba rozsyłać promienie
wewnętrznego słońca.
Promień czasem gaśnie, czyż nie?
Wysunąłem język, najdalej jak się da. Spróbowałem
dotknąć nosa. Głupi jęzor. Nie potrafi nawet tego.
Ale to zabawnie wygląda w lustrze! Shafre by się uśmiała po pachy.
Złapałem za język i mocno naciągnąłem.
Mam dla was zagadkę. Szaradę. Lubicie szarady, prawda?
Co robi Verschlager, kiedy przykłada sztylet do języka?
Co robi co robi co robi co robi co robi NO CO ON ROBI?
Nie wiecie?
Ucina sobie pogawędkę! HAHAHAHA! UCINA
POGAWĘDKĘ!
Jacek Wróbel
Rocznik ‘88. Reakcjonista i polityczny żołnierz. Bez
przekonania studiuje politologię na lubelskiej uczelni,
w międzyczasie oddając się prawdziwej pasji – pisaniu.
Debiutował w Nowej Fantastyce 05/2012 opowiadaniem
„Po drugiej stronie oka” i nie zamierza na tym poprzestać.
Jest członkiem Ligi Piszących Dżentelmenów.
30
w w w . herbat k auhe l en y . p l
Horyzonty Wyobraźni
Tomasz Przewoźnik
Mam obsesję na punkcie Pana X
ilustracja Krzysztof Trzaska
Jakub siedział w poczekalni gabinetu terapeutycznego,
w powietrzu wyczuwał uspokajające zapachy, rozpylane
przez komputer monitorujący stan pacjentów czekających
na wizytę. Za drzwiami słyszał zdenerwowany głos kobiety, ale nie potrafił rozróżnić słów, choć bardzo się starał.
Spróbował wyobrazić sobie jej historię: może w dzieciństwie
biła ją matka? Lub ktoś ją molestował? Albo była grubaską,
która musiała czekać do czternastych urodzin na operację
zmniejszenia żołądka? Na szczęście on przyszedł tylko na
jedną, konkretną wizytę i pewnie dlatego nie mógł wyzbyć
się poczucia wyższości nad innymi pacjentami, kupującymi
uwagę terapeuty. Znak naszych czasów, że nawet życzliwych
słuchaczy wolimy kupić – pomyślał – pewnie dlatego, że wtedy możemy wymagać wszystkiego, a głupio jest oczekiwać
od znajomych, żeby słuchali naszych smutów i to bez docinek i głupich komentarzy. Pod warunkiem, że jakichkolwiek
znajomych posiadamy.
W końcu dał za wygraną i znudzony sięgnął po tani czytnik leżący na stole. Wybrał ulubionego autora, przeklikał
wściekle migające reklamy i oddał się lekturze. Miał jeszcze
kilka minut do spotkania z terapeutą.
Ruch klamki oderwał go od czytnika. Speszona kobieta wyszła szybko z gabinetu, żegnając się z terapeutą. Jakub
odprowadził ją wzrokiem, po czym uśmiechnął się do gospodarza, który zachęcająco otworzył drzwi. Pacjent wszedł,
jednak po kilku krokach zorientował się, że trzyma w ręku
czytnik. Zatrzymał się, bezradnie zerkając na boki. Terapeuta, Adam, zauważył to, więc wyciągnął rękę po urządzenie
i zerknął na otwarty tekst.
– Lubisz książki Pana X? – zapytał. Już podczas telefonicznej rozmowy wstępnej przeszli na „ty”.
– Mam obsesję na jego punkcie – stwierdził gość. – To znaczy
na punkcie jego książek – poprawił się szybko, jakby speszony.
Uścisnęli sobie dłonie. Jakub usadowił swoje chude ciało
w fotelu dla pacjentów, wskazanym przez terapeutę.
– Skąd wiesz, że to jest obsesja? – zapytał gospodarz,
patrząc życzliwie. – Ktoś to zdiagnozował?
– W zasadzie znam wszystkie jego książki na pamięć.
Gospodarz zerknął sceptycznie, jednak profesjonalny
uśmiech nie schodził mu z ust.
– Nie wierzysz? – zapytał chudzielec wyzywająco.
– Nie o to chodzi…
– Podaj tytuł i numer strony – zachęcił pewnym siebie tonem.
– Skąd wiesz, że znam jakiekolwiek jego książki?
– Daj spokój. Wszyscy je znają. A wy, terapeuci, już na
pewno, skoro stał się fenomenem na taką skalę.
Książki Pana X przetłumaczono na kilkadziesiąt języków,
a o prawa do adaptacji filmowych walczyły największe wytwórnie świata. Najdziwniejsze jednak było to, że nikt nie
Mam obsesję na punkcie Pana X
wiedział, jak autor wygląda. Jeśli pokazywał się publicznie,
a robił to niezmiernie rzadko, miał na sobie workowaty kombinezon i maskę zakrywającą całą głowę. Z przodu widniał
znak zapytania, na potylicy wykrzyknik, a biała litera
„X” zdobiła korpus. Nie miano pewności również co do
jego płci – głos dochodzący zza maski był modulowany na
mocno aseksualny. Nie udzielał wywiadów, nie występował
publicznie. Podobno w ten sposób dawał do zrozumienia, że
gardzi koncepcją „pisarza jako towaru”.
– Okej, powiedzmy… – Terapeuta przypomniał sobie
ulubioną lekturę. – „Listy miłosne”, strona dwudziesta ósm…
– W towarzystwie Magdy czułem się jak astronom, który z każdym wypowiedzianym przez nią słowem na nowo
definiował odległość, jaka dzieliła nasze światy… – gość
zaczął cytować bez zająknięcia.
Adam zmarszczył brwi, po czym niby od niechcenia
wyświetlił na czytniku odpowiednią stronę. Zaskoczony
śledził linijkę po linijce. Skinął głową z uznaniem i wyłączył ekran.
– Imponujące – podsumował.
W ciszy przyglądali się sobie, jakby mierząc się przed
ważnym pojedynkiem. W końcu pacjent machnął ręką.
– To nic wielkiego – skwitował niedbale.
– Znasz wszystkie jego książki? Wszystkie dwadzieścia
dziewięć powieści na pamięć?
– Tak.
– Niesamowite.
Terapeuta wiedział, że ludzki umysł jest w stanie wiele
osiągnąć. Choć w pracy najczęściej spotykał się z jego dysfunkcjami, to jednak czasami zdarzały się perełki. Jak dzisiaj.
– Myślisz, że on istnieje? – spytał.
– Ach. – Jakub zrobił wymowną minę, jakby przyłapał
niezbyt rozgarniętego dzieciaka na wciskaniu komuś ciemnoty. – Należysz do tych, którzy uważają, że Pan X to postać
fikcyjna? Produkt marketingu? A kombinezon pewnie ukrywa różne osoby, zależnie od potrzeby? Stąd modulowany głos?
– Nie wiem. Niektórzy tak sugerują. Uważasz, że jest inaczej?
– Na pewno jego teksty nie są tworzone przez żadne
aplikacje pisarskie, jak mówią niedouczeni dziennikarze. –
Wykrzywił twarz w grymasie pogardy. – Wiem, bo jestem
semantykiem programistą i sam tworzę podobne kombajny. To znaczy bardziej skomplikowane. Analizujące
przemówienia polityków i ekonomistów, wiadomości agencji prasowych, newsy i oświadczenia spółek giełdowych.
Pracuję dla najbogatszych firm maklerskich. Uważam, że
Pan X po prostu jest geniuszem i prawdziwym artystą. Badam jego dzieła od pierwszej litery do kończącej kropki.
Zbyt dużo tu nieporządku, który jednak w bardzo subtelny sposób zawsze zmierza do odpowiedniego i logicznego
zakończenia. Metoda, jakiej używa do łamania schematów
31
Horyzonty Wyobraźni
fabularnych i językowych, jest nie do odtworzenia przy pomocy maszyny.
– Rozumiem. – Adam patrzył spokojnie, po czym
uśmiechnął się zachęcająco. – Ale może przejdźmy do sedna.
Co cię do mnie sprowadza?
– Potrzebuję orzeczenia, że mogę poddać się dwutygodniowej modyfikacji receptywnej.
– A po co ci to? – zapytał zaskoczony terapeuta.
Charakteru zabiegu polegał na neuronalnym przeprogramowaniu umysłu pacjenta przez zredukowanie sygnałów
trafiających do świadomości. Na przykład przy leczeniu
arachnofobii można było pacjentowi usunąć możliwość
dostrzegania stawonogów w otoczeniu, przy agorafobii
obniżało się nieboskłon (nie zalecane dla pilotów!), przy
klaustrofobii zmieniało się perspektywę tak, że wydawała
się szersza i tym podobne. Rzecz bardzo kontrowersyjna,
używana głównie w skrajnych przypadkach, gdy inne metody
zawodziły. Było to bardzo specyficzne podejście do leczenia
choroby – nie usuwało się symptomów, ale też nie leczono
źródła choroby jako takiej. Problem nie znikał, ale znikało
jego spostrzeganie, więc tak czy inaczej… problemu nie było.
Technologia powstała oczywiście w wojskowych laboratoriach –
podobno żołnierzy programowano tak, żeby ich uwagi i energii
nie rozpraszały rzeczy nieistotne. Podczas wykonywania danego
zadania metoda miała ograniczenie czasowe.
– Muszę skończyć bardzo pilną pracę. Najważniejsza
w mojej dotychczasowej karierze, a nie wiedzieć dlaczego wszystko mnie denerwuje. Dźwięki, zapachy, dotyk,
dosłownie wszystko! – wyrzucił z siebie szybko, zaciskając
pięści, jakby samo wspomnienie o tym wywołało irytację.
– Nie mogę się skoncentrować. Jak tylko siadam do zadania, odpływam, rzuca mi umysłem jak przysłowiowym… no
wiesz, w przerębli. Próbowałem czegoś na uspokojenie, ale to
nic nie dało. Tylko dostawałem zamuła. Potrzebuję zaledwie
dwóch tygodni ograniczenia bodźców.
– Mało to… medyczny problem – skomentował terapeuta sceptycznie.
– Mało, ale jak spojrzysz w historię chorób, to zauważysz,
że nigdy nie miałem podobnej potrzeby. W ogóle raczej nie
choruję, nie biorę zwolnień, nie naciągam państwa.
– To prawda, zerknąłem już wcześniej.
– Więc proszę zrobić wyjątek.
– Dobrze, ale będziesz musiał ponieść koszty badań.
Neurologia i biochemia mózgu. Jakieś…
– Zgadzam się – przerwał niecierpliwie.
– I jeszcze jedno. W ciągu tych dwóch tygodni to ja będę
cię kontrolował. Będziesz pod moim nadzorem.
Pacjent patrzył terapeucie w oczy przez dłuższą chwilę,
po czym uśmiechnął się i skinął głową.
*
Wyniki badań były poprawne, przeciwwskazań
brakowało, szczególnie, że ingerencja ograniczała się zaledwie do średniego przycięcia bodźców. Żadnego kanału
nie wyłączano. Wcześniej pacjent dostał instrukcje, w jaki
sposób ma przygotować mieszkanie i miejsce pracy – okazało
się, że w tym wypadku to jedno i to samo. Firma cateringowa
została opłacona z góry, godziny dostaw posiłków ustalono
na sztywno. Sprzątaczka z Ukrainy otrzymała odpowiednie
polecenia.
32
Po zabiegu terapeuta eskortował pacjenta do mieszkania, znajdującego się na bogatym, chronionym osiedlu otoczonym wysokim murem. Na miejscu Adam sprawdził, czy
przestronny, czysty apartament zmodyfikowano zgodnie
z instrukcją. Pomógł Jakubowi wejść do łóżka i powiedział:
– Jeszcze dzisiaj będzie cię boleć głowa. W razie czego
masz środki przeciwbólowe. Melduj się o wyznaczonych
godzinach, ja będę przychodził raz dziennie w różnych
godzinach, zależnie od możliwości. Zgodnie z procedurą
mam kod do mieszkania, moje linie są już w czytniku, więc
nie będziesz musiał mnie wpuszczać. A teraz śpij, dobranoc.
– Dobranoc, dziękuję – odrzekł bezbronnie pacjent.
W jego oczach widniało cierpienie i oszołomienie, jak zwykle po zabiegu modyfikacji.
Kolejny dzień przyniósł upragnioną ulgę, a poranne kłucie w głowie szybko ustąpiło pod naporem środków
przeciwbólowych. Adam wpadł około południa i zastał
rozrzucone na podłodze papierowe książki. Przez godzinę
obserwował pacjenta siedzącego wśród nich, niczym dziecko
otoczone zabawkami. Jakub śledził kolejne partie tekstu, jednak szybko się męczył i wykazywał naprzemienne oznaki
zagubienia i nerwowości. Terapeuta spodziewał się podobnego widoku – wytłumaczył pacjentowi, że tak może być
jeszcze kilka dni, ale otępienie niedługo odejdzie, a nadwyżki
energii, zazwyczaj wydatkowane na obrabianie sygnałów
z otoczenia, zaczną szukać ujścia. Ważne, aby je wtedy odpowiednio ukierunkować do wykonania zadania.
Czwartego dnia zastał Jakuba siedzącego z szeroko otwartymi oczyma o rozszerzonych źrenicach. Brakowało
już nerwowości i oszołomienia. Pacjent z uwagą czytał
jedną z kolekcjonerskich wydań książki Pana X, jakby nic
innego na świecie nie miało znaczenia.
– Jadłeś? – zapytał Adam, widząc nierozpakowane torby
z zakupami.
– Co? Aaa, nie – odrzekł pacjent po chwili namysłu.
– Zjedz coś. Teraz. I proszę o tym nie zapominać, bo
będziemy musieli szybciej skończyć. Monitoruję twoją wagę.
– Oczywiście. Przepraszam.
Pod bacznym okiem opiekuna Jakub przygotował posiłek
spokojnymi, stonowanymi ruchami, jakby nie widział potrzeby dla nadmiernej ekspresji. Żadnych zbędnych działań
– pomyślał Adam – żółw przykryty wiadrem, jak mówiono
o tej postawie w slangu terapeutów. Ciekawe, kiedy zabierze
się za robotę? Na razie nic, tylko czyta książki.
Po tygodniu, wchodząc do apartamentu, opiekun natknął
się na pacjenta pochylonego nad klawiaturą niczym sęp nad
padliną. W pomieszczeniu pachniało potem, co nie było niczym dziwnym w takich sytuacjach. Gdy świadomość jest
skoncentrowana na zadaniu do granic możliwości, nie ma
czasu na takie głupoty, jak prysznic. Zgarbiony, rozczochrany mężczyzna programował w takim skupieniu, że nawet nie
usłyszał krzątającego się po mieszkaniu Adama, który zerkał
co jakiś czas na ekran i przyglądał się linijkom kodu, niczym tajemniczemu traktatowi alchemików. W końcu Jakub
zauważył go, zapisał szybko aplikację i zerwał się na równe
nogi. Spojrzał zaskoczony, jakby nie rozpoznał terapeuty.
W końcu podrapał kilkudniowy zarost, aż zachrzęściło pod
palcami, podał dłoń, zamienił kilka zdawkowych zdań
i szybko wrócił do programowania.
Dni leciały, praca zdawała się posuwać do przodu, jednak terapeuta nie mógł zrozumieć jednej rzeczy. Osoby
Tomasz Przewoźnik
Horyzonty Wyobraźni
pracujące pod wpływem modyfikacji zafiksowane były bez
reszty w jednym zadaniu, a w tym wypadku na biurku Jakuba często widywał książki Pana X, jakby mężczyzna na
zmianę to czytał, to programował. Dziwnym wydawał się
ten podział uwagi, choć tak typowy dla normalnego stanu umysłu. Czyżby pacjent sabotował wykonanie zadania?
Jakaś prokrastynacja go dopadła?
Pacjentowi dwa tygodnie minęły szybko, dzień
zejścia modyfikacji przeszedł boleśnie, w końcu wszystko
wróciło do normalności. Badania końcowe nie wykazały
powikłań, więc zadowolony po ostatniej wizycie kontrolnej
podziękował Adamowi, który wrócił do tradycyjnej pracy.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby dwa tygodnie później terapeuta nie natrafił na wyniki konkursu pisarskiego organizowanego przez Pana X. Wśród zwycięzców zauważył nazwisko Jakuba, a obok widniała nagroda pokaźnej wartości. Gala
finałowa miała odbyć się nazajutrz. Tknięty jakimś dziwnym
przeczuciem skontaktował się z firmą byłego pacjenta.
– Jakub jest na półrocznym zwolnieniu chorobowym –
usłyszał melodyjny, kobiecy głos, gdy już sprawdzono dane
dzwoniącego. – Od dawna nie pracuje nad żadnym projektem.
W odruchu gniewu, czując się wykorzystany, Adam
wsiadł do automatycznej taksówki i pojechał do mieszkania mężczyzny, by zapytać, co to wszystko ma znaczyć. Jednak kiedy dojechał pod blok, opanował nerwy. Zastanawiał
się, dlaczego Jakub go oszukał. Czy może być groźny? Do
czego tak naprawdę niezbędna mu była modyfikacja? Pytania, podsycone urażoną dumą, kłębiły się w głowie, więc
zdecydował, że zaryzykuje. Już raz dał się wystrychnąć na
dudka, czas na przejęcie inicjatywy. A jeśli wpadnę? – pytał
w myślach. – Najwyżej postaram się wzbudzić w nim poczucie winy za to, że mnie oszukał. Nade wszystko terapeuta nie
mógł odpędzić się od złych przeczuć, a za całą sytuację czuł
odpowiedzialność.
Poczekał do późnej nocy. Gdy zgasły światła w mieszkaniu
i minął spodziewany czas, w czasie którego miały zadziałać
środki nasenne zażywane przez Jakuba, terapeuta powoli
wszedł po schodach na odpowiednie piętro. Były pacjent nawet nie zmienił kodu do drzwi, więc Adam ostrożnie wszedł
do mieszkania.
Terminal pulsował słabym światłem, a długie cienie
drgały ciemnymi plamami na podłodze i meblach. Obok
biurka zauważył kolekcjonerskie, papierowe wersje powieści
Pana X. Klimatyzacja szumiała cichutko. Cholera, co ja tu
robię? – pomyślał ze zgrozą. – Chyba udzielają mi się paranoje pacjentów. Z wariacko bijącym sercem poszedł w kierunku uchylonych drzwi sypialni. Na łóżku dojrzał ciemną
sylwetkę, słyszał miarowy oddech, jednak trochę nierówny,
jakby śpiący śnił koszmar. Wrócił do biurka i dotknął ekranu, który zajarzył się kolorami, oślepiając przywykłe do
ciemności oczy. Pamiętał ścieżkę zapisu programu, więc
szybko ją wywołał i przejrzał linijki kodu. Nie znał się za
bardzo na programowaniu i nie wiedział, czego szukać, ale
zaczął przewijać tekst. Wtem ze zdumieniem natrafił na
fragmenty powieści. Po co to w środku kodu? – zapytał
w myślach. Zaaferowany zaczął przeszukiwać inne dokumenty w katalogu i natrafił na plany hotelu, w którym miała
odbyć się gala. O co tu, do cholery, chodzi? Usiadł głębiej
w fotelu, który stęknął cicho, jakby niezadowolony z tej okupacji. Wtem poczuł ruch za plecami. Gdy odwracał się, coś
łupnęło go w głowę. Wszystko zgasło.
Obudził go pulsujący ból czaszki. W ustach miał metaliczny smak krwi, jakaś niewygodna i sztywna skorupa
pokrywała skórę twarzy. Próbował otworzyć oczy, jednak
prawego nie mógł rozewrzeć, bo powieki skleiła zakrzepła
posoka, cieknąca z rany na głowie. Zerknął na podłogę –
chyba już nie krwawił, bo czerwona kałuża była niewielka
i zaschnięta. Spróbował ruszyć rękoma. Związane za plecami.
– Nie śpisz? – usłyszał głos Jakuba.
Spojrzał do góry. Chudzielec stał za jego plecami i zerkał przejęty.
– Już się martwiłem, że przywaliłem ci za mocno. Po
cholerę przychodzisz w nocy i szperasz mi po komputerze?
– Co to ma być? – wycharczał terapeuta.
– Mógłbym zadać to samo pytanie.
– Rozwiąż mnie.
– Najpierw mi powiesz co tu robisz. – Jakub usiadł przed
komputerem i jakby nigdy nic zaczął coś klikać. – Mam mało
czasu, więc się streszczaj.
– Coś ty mi zrobił? Pójdę na policję!
– I co im powiesz? Że zakradłeś mi się do mieszkania i szperałeś w komputerze. To ty będziesz miał bardziej
przechlapane.
Terapeuta zdał sobie sprawę, że pacjent ma rację. Przestał
się miotać i zrezygnowany zapytał:
– Co to za program napisałeś? Przecież wiem, że nie do pracy.
– Jak zapewne zauważyłeś, ma związek z Panem X.
– Zauważyłem.
– Pomógł mi wygrać Widnokręgi Imaginacji, konkurs
na najlepsze opowiadanie, zorganizowany przez fundację
Pana X. Zrobiłem kawał dobrej roboty. Przeanalizowałem
wszystkie schematy fabularne oraz semantykę jego powieści
i na bazie zaobserwowanych prawidłowości napisałem program, dzięki czemu powstało opowiadanie – Jakub wyrzucał
z siebie szybko, a jego oczy błyszczały chorobliwą ekscytacją.
– Gdyby nie ty, nigdy bym sobie nie poradził. To moje opus
magnum. Tak jak się spodziewałem, zająłem miejsce na podium. Muszę powiedzieć Panu X, jak wiele dla mnie znaczy
i jak uwielbiam jego książki.
Już wiem, dlaczego Pan X się ukrywa – pomyślał terapeuta, patrząc na szaleństwo Jakuba. Rozejrzał się po apartamencie, ale nie zauważył niczego, co mogłoby mu pomóc
wydostać się opresji.
Chudzielec wyszedł do łazienki i wziął prysznic. Krzątał
się po mieszkaniu, nie zwracając uwagi na związanego
człowieka w salonie. Ogolił się, zjadł coś, założył garnitur. Wszystko pod bacznym, lewym okiem Adama, który
próbował zagadywać, ale na niewiele się to zdało. Załamany
terapeuta przez okno zauważył słońce, więc pomyślał, że
musi być już trochę po południu.
– Ale przecież nie zbliżysz się do niego – powiedział
w końcu znużony. – Ochrona i agent nigdy do tego nie
dopuszczą.
– Już moja w tym głowa – zripostował Jakub, zawiązując
krawat przed lustrem. Wyciągał brodę wysoko i gmerał przy
kołnierzyku.
Podszedł do komputera, coś kliknął, a drukarka zaszumiała
cicho i wypluła jedną kartkę. Usiadł w fotelu i zaczął czytać ze
skupieniem. Emocje przepływały przez twarz, gdy przebiegał
wzrokiem po tekście. Gdy skończył, zamknął oczy, jakby
Mam obsesję na punkcie Pana X
33
*
Horyzonty Wyobraźni
zasłuchany w jakąś wewnętrzna muzykę. Uśmiechnął się
i stwierdził:
– Tak, to rzeczywiście bardzo dobre opowiadanie.
– Ale przecież nie ty je napisałeś.
– Nie mów tak! – Zerwał się na równe nogi i stanął
z zaciśniętymi pięściami nad bezbronnym Adamem. Twarz
wykrzywiała nienawiść. – To ja jestem jego autorem!
– Ty tylko zaprogramowałeś komputer, który całą robotę
wykonał za ciebie.
– Ale gdyby nie ja, to nic by nie powstało. To ja musiałem
poznać od podszewki całą twórczość Pana X! – Ledwo nad
sobą panował. W końcu potrząsnął głową, jakby odganiał zły
sen i ruszył do sypialni. Po minucie wrócił, uśmiechając się
jakby nigdy nic.
– Co ze mną zrobisz?
– Nic. Uwolnię cię, gdy już będzie po wszystkim.
– Nie boisz się, że cię wydam? Powiem wszystkim, że to
program…
Były pacjent spojrzał, jakby chciał samym wzrokiem
wcisnąć terapeucie słowa przez gardło aż do samych płuc.
– Nie – powiedział po chwili. – Najpierw usunę wszystkie
dowody... – Spojrzał na zegarek. – Cholera jasna, przez ciebie
się spóźnię. – Wstał, zarzucił płaszcz na szczupłe ramiona
i wyszedł z mieszkania.
Adam nie mógł uwierzyć, że Jakub tak po prostu zostawił
go samemu sobie. Gdy ból ustąpił nieco, a przez głowę
przestały biec natrętne pytania, zaczął rozglądać się wkoło
bezradnie. Leżał z rękoma związanymi z tyłu i podnosił
z wysiłkiem głowę, przypominając nowonarodzoną fokę.
Do kuchni kawał drogi, a jeśli nóż nie leży na podłodze, to
marne szanse, żeby się uwolnić samemu, pomyślał. A ten
wariat raczej noża nie upuścił. Terapeuta z doświadczenia
wiedział, że programiści to najczęściej wybitnie poukładane,
wręcz pedantyczne typy. Zrezygnowany oparł czoło o zimną
posadzkę. Wtem pod biurkiem zauważył długi przedmiot
przypominający nożyczki. Serce zabiło mocniej w przypływie
nadziei. Przetoczył się po twardej posadzce, odgniatając sobie chyba wszystkie kości, aż w końcu znalazł się w okolicach
mebla. Stękając głośno, ustawił ciało tak, żeby związanymi
rękami dosięgnąć przedmiotu, ale nie mógł namacać nic
poza ohydnym kurzem wciskającym się pod paznokcie.
Żałował, że nie ma oczu z tyłu głowy. Wysunął ręce daleko,
aż strzeliło mu w obolałych barkach, ale to również na niewiele się zdało. Zaklął szpetnie. Chwilę odpoczywał, dysząc
ciężko, po czym odwrócił się bokiem i tym razem próbował
wygarnąć nożyczki nogami, jednak uderzył zewnętrzną
stroną łydki w krawędź mebla. Krzyknął zdenerwowany
i chwilę rzucał się jak ryba w siatce, walcząc z pętami. Jednak
to również nic nie dało. Znowu opadł bezsilnie. Zachciało
mu się płakać. Leżał tak chyba z godzinę, zanim zdał sobie
sprawę z własnej głupoty. Ugiął nogi w kolanach i kopnął
biurko z całej siły, a to przesunęło się z głośnym skrzypieniem, odsłaniając nożyczki leżące w kępkach kurzu, niczym
dziecko na łące pełnej brudnych dmuchawców.
Przecięcie więzów zajęło sporo czasu, aż jęknął z ulgą, gdy
wreszcie puściły. W łazience przeraził go widok zakrwawionej fizjonomii łypiącej z lustra. Wyglądał jak ofiara napadu
rabunkowego z pobiciem. Odetchnął, gdy już obmył twarz.
Nie było tak źle – wcześniejsze złe wrażenie robiła zakrzepła
krew, która wysączyła się z niewielkiej rany szpecącej czoło.
Po oczyszczeniu przypominała zaciśnięte w gniewie dziwaczne usta. Doprowadził się do porządku i chwycił za telefon. Wybrał numer policji, ale po chwili rozłączył się. I co
im niby powiem? Że wlazłem facetowi do domu bez pytania
i szperałem w komputerze? No, to może zadzwonię do organizatorów konkursu? Ostrzegę, że facet jest niebezpieczny? Ale w sumie, to niby skąd mam wiedzieć, co on planuje?
Może powiem, że opowiadanie napisał komputer? I niby kto
mi uwierzy bez konkretnych dowodów? Zirytowany schował
telefon, potem znów wyjął i zadzwonił po taksówkę.
*
Jakub wiedział, że w czasie uroczystości nie uda się
podejść do Pana X. Wystarczyło spojrzeć na kuloodporną
szybę odgradzającą autora od reszty uczestników. Siedział za
nią spokojnie w dziwacznym kombinezonie, zakrywającym
nawet oczy, i gdyby nie biały znak zapytania, przypominałby
groźnego przestępcę na rozprawie w sądzie. Ochroniarz,
wielki murzyn, były mistrz MMA, stał obok i łypał groźnie
na uczestników. Wokół, biegając niczym wściekły ratler,
ujadała agentka. Wszędzie jej pełno – pomyślał były pacjent,
patrząc z nienawiścią w oczach. Tak naprawdę był bezgra-
34
Tomasz Przewoźnik
Horyzonty Wyobraźni
nicznie zazdrosny o to, że miała dostęp do Pana X, co uważał
za wysoce niesprawiedliwe. On lepiej zaopiekowałby się wybitnym autorem…
Kobieta rozdała nagrody oraz swoje wizytówki,
wspominając coś o publikacji, ale nie słuchał jej. Obserwował
z namaszczeniem Pana X, który na koniec rzucił krótkie, modulowane „gratuluję” i wyszedł z pomieszczenia
pod opieka ochroniarza. Jakub wstał, żeby coś powiedzieć,
wyciągnął nawet dłoń w kierunku autora, ale… za późno.
Drzwi zatrzasnęły się.
Mężczyzna zerknął na jedną z nagród – ostatnia powieść
Pana X, pierwszą stronę zdobił autograf. Przecież tak naprawdę
Pan X równie dobrze może być Panią X – pomyślał Jakub.
– Modulowany głos jest całkowicie aseksualny, a posturą
przypomina raczej kogoś delikatnego. Choć z drugiej strony
może to przez ten kombinezon…
Z rozmyślań wyrwały go gratulacje innych finalistów: z błyskiem
w oczach ściskali sobie dłonie, marząc o wielkim, nieuniknionym
debiucie i grzaniu się w aurze sławy, otaczającej tajemniczego autora. Dla Jakuba nie miało to jednak najmniejszego
znaczenia. Zlustrował po raz kolejny salę, szukając sposobu
przejścia przez barierki i dostania się za drzwi, za którymi
zniknął Pan X. Ruszył w kierunku tymczasowego ogrodzenia, przeciskając się przez tłum wychodzących ludzi, gdy
nagle zapalono wszystkie światła. Weszła obsługa i zaczęła
wypraszać gości. Również w odgrodzonej części pojawili się jacyś ludzie. Zrozpaczony zaklął pod nosem i dał się
wyprowadzić do holu. Rozbieganym wzrokiem szukał sposobu odłączenia się od tłumu, w końcu przecisnął się pod
ścianę i wszedł do korytarza z toaletami.
Usiadł w kabinie na zamkniętym sedesie i myślał
gorączkowo. Opuścił ją po kilku minutach, odświeżył szczupłą
twarz wodą z kranu, wziął głęboki oddech i uśmiechnął się
naturalnie do swego odbicia w lustrze, niczym przedstawiciel farmaceutyczny na swoim terenie. Ruszył do holu.
– Przepraszam bardzo. – Pokazał przepustkę w recepcji.
– Czym mogę służyć? – zapytała recepcjonistka i jakby
mimochodem sprawdziła dokument.
– Chyba zostawiłem w sali swoją torbę – odrzekł speszony.
– Obsługa nic takiego…
– A czy nie będzie problemem, jeśli sam sprawdzę? Pewnie przeoczyli.
– No nie wiem... – Kobieta patrzyła sceptycznie. – Pan
był na spotkaniu z Panem X?
– Byłem jednym z finalistów.
– Tak? – Sprawdziła skrupulatnie na liście. – Rzeczywiście.
Gratuluję! – Uśmiechnęła się, mógłby przysiąc, że tym razem szczerze.
– Proszę zobaczyć. – Położył na blacie książkę i otworzył
gdzieś w środku, po czym zaczął nieśpiesznie kartkować do
przodu. – Z autografem Pana X! – Zatrzymał się i spojrzał
kobiecie w oczy, pytając z pasją w głosie: – Czy pani wie, jak
niewielu ludzi widziało na żywo jego podpis?
– Tak, wiem. To niesamowite. – Z lękiem i ekscytacją
w oczach wyciągnęła dłonie w kierunku nagrody, jakby za
chwilę miała dotknąć gwoździ, którymi Jezusa przybito do
krzyża. Wtem mężczyzna zamknął książkę i przycisnął ją
do piersi, dodając błagalnym tonem: – Proszę mi pozwolić
sprawdzić, czy w sali nie zostawiłem torby. Ja w tym czasie
zostawię nagrodę u pani na przechowanie, okej?
– Hmm. – Jej oczy zalśniły blaskiem podniecenia.
Zagryzła nerwowo wargi i rozglądała się na boki, jakby
właśnie kupowała kilogram kokainy. W końcu niepewnie
skinęła głową i nacisnęła jakąś ikonkę na ekranie. – Tylko szybko.
Zostawił książkę i od razu zapomniał o zafascynowanej
kobiecie. Pewnym krokiem wrócił do sali, teraz spowitej
w półmroku. Nie czuł już obecności Pana X, ale umysł ciągle
podsuwał obraz osoby w czarnym kombinezonie z białymi
znakami. Zręcznie przeskoczył barierkę i ruszył do drzwi, za
którymi zniknął autor wraz ze swoją świtą. Nacisnął klamkę
i wszedł na korytarz, którym udał się szybko w kierunku
służbowej windy prowadzącej na piętro luksusowych apartamentów. Znał rozkład na pamięć, bo już kilka miesięcy
temu ściągnął plany architektoniczne z serwera konsorcjum
remontującego hotel. Miał tylko nadzieję, że recepcjonistka
nie powiadomi zbyt szybko ochrony.
Winda wlekła się, a numery pięter przeskakiwały
nieznośnie wolno. Mężczyzna nerwowo zaciskał pięści
mając nadzieję, że nikt z pracowników nie będzie chciał
wejść właśnie teraz. Nad sobą zauważył oko kamery. Czy
ktoś mnie obserwuje? – pomyślał i znudzonym ruchem
poprawił rzadkie włosy, patrząc w lustro. Jednak oczy lśniły
szaleństwem i podnieceniem. Winda w końcu dojechała do
celu, a drzwi rozsunęły się cicho. Wyszedł na korytarz i…
trafił na kobietę-ratlerka.
– Co pan tu robi?! – warknęła, podchodząc szybko.
– Mieszkam – rzucił pierwsze, co mu przyszło na myśl.
– Zresztą… to nie pani sprawa. – Próbował ją wyminąć, lecz
agentka bezczelnie stanęła mu na drodze, łypiąc niczym
matka, która przyłapała pijanego syna wracającego z imprezy. Oparła ręce o biodra.
– Proszę mnie nie okłamywać! Całe piętro jest zarezerwowane. Co pan tu robi i kto pana wpuścił?!
Sięgnęła do kieszeni i wyjęła niewielki telefon. Jedną
rękę oparła na piersi nieproszonego gościa, zatrzymując go,
a drugą szukała odpowiedniego numeru. Jakub spanikował,
złapał dłoń kobiety, lecz ta wymknęła się zręcznie, jakby
ćwiczyła jakieś sporty walki, po czym uderzyła go w twarz.
Odskoczył oszołomiony. Agentka wyjęła broń.
– Nie ruszaj się! – krzyknęła zdenerwowana.
Gdy trzęsącymi dłońmi walczyła z blokadą, Jakub mocno pchnął ją na przeciwległą ścianę. Uderzyła głową z dziwnym stuknięciem i osunęła się bezwładnie, jak podcięta.
Korytarz zalała przerażająca cisza i świadomość, że oto stało
się coś, czego odwołać nie sposób. Mężczyzna stanął nad
nią niczym kat i zastanawiał się, co zrobić. Schylił się i ścisnął
kruchą szuję. Zamarł i zamknął oczy, jakby walcząc z pokusą
zaciśnięcia dłoni, jednak gdy wyczuł tętno, podniósł broń
i telefon. Zerknął na wyświetlacz – nie zdążyła nigdzie
zadzwonić. Rozejrzał się wkoło, jakby za moment z wszystkich drzwi mieli wybiec z wrzaskiem antyterroryści, lecz
gdy nic takiego się nie stało, schował pistolet i ruszył luksusowym korytarzem.
Mijał misternie zdobione lampki rzucające światło na stoliki udekorowane świeżymi kwiatami. W powietrzu unosił
się delikatny zapach, a na ścianach wisiały reprodukcje obrazów mistrzów renesansu. Doszedł do ostatniej odnogi.
Wiedział, że za załomem korytarza są drzwi do apartamentu
narożnego, najlepszego w tym hotelu. Tam spodziewał się
zastać Pana X. Skręcił i stanął jak wryty, widząc wielkie plecy ochroniarza, który znudzony obserwował ulicę za oknem
i gmerał wykałaczką w zębach. Były pacjent zauważył, że
obok klamki jest czytnik zamka czytający linie papilarne,
Mam obsesję na punkcie Pana X
35
Horyzonty Wyobraźni
a być może nawet DNA, hormony i feromony. Nigdy tego
nie otworzę – przeszło mu przez głowę. Sięgnął po pistolet.
Ochroniarz usłyszał go, więc odwrócił się szybko. Mam kilka
sekund – pomyślał spanikowany Jakub – zanim w jego pocie
znajdą się te wszystkie gówna spowodowane stresem, przez
drzwi zatrzasną się automatycznie i zostanie wezwana ochrona.
– Dotknij zamka! – krzyknął, wymachując bronią
niezdarnie. Przerażony ochroniarz nie wiedział, gdzie
stanąć, żeby nie trafiła go ewentualna kula, więc uchylał się
to w lewo, to w prawo. – Otwieraj! Masz trzy sekundy, a jak
nie, to zrobię z tobą to, co z agentką! Poznajesz jej broń?
Raz! – Jakub zaczął odciągać kurek. Ochroniarz stał z rozdziawionymi ustami. – Dwa!! – Z tej odległości nie było
mowy o spudłowaniu. – Trzy!!! – Zaczął naciskać spust.
Wystraszony goryl dotknął czujnika z głośnym pacnięciem,
jakby opierając się o niego. Wstrzymali oddechy. Nagle zamek kliknął cichutko. Odetchnęli równocześnie z ulgą. Były
pacjent pchnął drzwi plecami, nie spuszczając ochroniarza
z muszki, wszedł do środka i zablokował zamek.
Zrobiło się cicho. W głębi salonu zauważył leżący na sofie
kombinezon Pana X, uśmiechnął się, mocno zacisnął dłoń
na kolbie pistoletu i ruszył w głąb apartamentu.
*
Gdy terapeuta w końcu przebił się przez korki, pod hotelem zastał radiowozy.
– Jednak miałem zadzwonić! – rzucił, przeciskając się
przez tłum.
Ruszył w kierunku wejścia, ale groźnie wyglądający
funkcjonariusze zatrzymali go w drzwiach.
– Nieczynne – burknął jeden z nich.
– Co się stało?
– Proszę stąd odejść.
– Ale co się stało?
– Świra mamy w hotelu – odrzekł konspiracyjnie gliniarz, następnie dodał głośno: – No już, proszę stanąć tam.
– Znam tego człowieka, jestem jego terapeutą! Wpuście mnie.
Policjant wylegitymował Adama, po czym przez
krótkofalówkę zamienił kilka słów z przełożonym kierującym
akcją. Słuchał z uwagą i kiwał głową.
– Proszę poczekać w holu. Może się pan na coś przyda,
chociaż dostałem informację, że już go mają.
Terapeuta wszedł do bogatego holu. Wokół chodzili poważni funkcjonariusze, wypytywali obsługę i gości,
sprawdzali coś na przenośnych tabletach, rozmawiali przez
krótkofalówki. Wtem drzwi windy otworzyły się i dwóch
rosłych policjantów w pełnym rynsztunku wyprowadziło
Jakuba na korytarz. Miał pusty wyraz twarzy, nawet nie
zwracał uwagi na mocno wykręcone ramię.
Terapeuta podbiegł do nich i zapytał:
– A co z Panem X? Nikomu nie stała się krzywda?
– Wszystko w porządku – powiedziała kobieta,
wyłaniająca się zza szerokich pleców mężczyzn. Przyciskała
do potylicy woreczek z lodem. Terapeuta kojarzył ją, to była
agentka Pana X.
– Ale co się właściwie stało?
– Nie zauważył mnie – odrzekł Jakub niewyraźnym głosem.
– Słucham? – zapytał Adam.
– Nawet mnie nie zauważył. Przeszedł obok i nie słyszał,
co do niego mówię. Patrzył przeze mnie, jakbym nie istniał –
ciągnął monotonnie. – Jakbym był całkowicie zbędny.
– O czym ty mówisz?
– Kim pan jest? – zapytała kobieta.
– Jego terapeutą.
– Zrobił pan kawał dobrej roboty, nie ma co. – Kiwała
głową z dezaprobatą, pomimo malującego się na twarzy bólu.
– Ale o czym on mówi?
– To musi zostać miedzy nami. – Terapeuta skinął
głową. Gdy policjanci odprowadzili złapanego mężczyznę,
powiedziała cicho: – Pan X dawno temu poddał się stałej
modyfikacji bodźców. Widzi tylko mnie, ochroniarza
i swojego lekarza. Nie potrzebuje innych ludzi i tych
wszystkich męczących relacji. Nie potrzebuje świata
zewnętrznego. Dzięki temu może się w pełni oddać prawdziwej sztuce.
Tomasz Przewoźnik
Urodził się w 1978 roku w śląskim miasteczku słynącym
z pięknego parku, zamku i stada żubrów ukrywających się
w okolicznych lasach.
Studiował socjologię, obronił pracę dyplomową
dotyczącą satanizmu, grał na perkusji. Szuka kamienia filozoficznego, ale znajduje tylko odłamki, którymi wybija
szyby gmachów nielubianych ideologii. Kiedy nie medytuje, uprawia wspinaczkę sportową i pracuje w korporacji.
Publikował w Nowej Fantastyce, Magazynie Fantastycznym, Dozie, Esencji i Qfancie. Jest członkiem Ligi Piszących
Dżentelmenów. W księgarniach internetowych dostępna
jest jego debiutancka e-powieść zatytułowana Hikikomori.
Więcej szczegółów na www.hikikomori.eu.
36
Tomasz Przewoźnik
Horyzonty Wyobraźni
Karolina Kaczkowska
Bracia Xiao
ilustracja Magdalena Mińko
Dramatis Personae:
Jaskółka – była zabójczyni, władczyni Xiao
Jin Li – władca Xiao, mąż Jaskółki
Zang – ich najstarszy syn
Ji Qing – ich średni syn
Jin Shen – ich najmłodszy syn
Mei – służąca Jaskółki
Fairuz – branka Ji Qinga
Słowo Xiao (niebo) odnosi się zarówno do kraju, jak
i rządzącego rodu. Akcja toczy się w fikcyjnym kraju,
łączącym wyobrażone elementy kultury i historii Chin oraz
Japonii. Jest to jedno z cyklu opowiadań o Xiao.
I – Matka wojowników
Jaskółka siedziała przed lustrem, krytycznym
okiem przyglądając się swemu odbiciu. Choć dobiegała
pięćdziesiątki, czas obszedł się z nią łaskawie, znacząc twarz
jedynie delikatnymi zmarszczkami i przetykając czarne
włosy ledwie pasmami siwizny. Oznaki starości nie zeszpeciły
Jaskółki, dodały jej za to powagi i dostojeństwa. Jako pani
Xiao, żona władcy i matka następców, prezentowała się
świetnie i z godnością.
Prawie nikt już nie pamiętał, że Jaskółka w młodości
była członkinią Ye Jian – organizacji zabójców i agentów
wspierającej tron. Pełniła wtedy swe obowiązki w przebraniu służącej u boku Xiao Li Liang, córki ówczesnego władcy
– Xiao Fenga, kontrolując obcych szpiegów na terenie
państwa. Jako zabójczyni musiała być odporna na wszelkie
znane trucizny, dlatego od dziecka, kiedy to zadecydowano
odgórnie o jej losie, codziennie zażywała małe ich dawki.
Później karmiła w ten sposób i własnych synów. W pałacu
plotkowano, że mąż Jaskółki, Xiao Jin Li, nie bierze do łoża
młodszych kobiet, gdyż obawia się zemsty żony biegłej w sztuce
trucicielskiej.
Mając dwadzieścia lat, Jaskółka została adoptowana za
swe liczne zasługi wobec rodu przez następcę Xiao Fenga, Zhan Shi zwanego Skorpionem, najlepszego w dziejach wojownika. Często wracała myślami do tamtego dnia,
zastanawiając się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby wtedy
odmówiła. Skorpion z pewnością uszanowałby jej decyzję,
a jako Ye Jian mogłaby także po dziś dzień służyć krajowi.
Czasem nie rozumiała, co nią wtedy kierowało, zapewne niepotrzebna duma. Wtedy nie zdawała sobie sprawy z ogromu
obowiązków, nie wiedziała, jakim brzemieniem może stać
się konwenans. Miała szczęście, że została wydana za mąż
za człowieka, którego szanowała i potrafiła polubić. Urodziwszy
i wychowawszy mu trzech zdrowych synów, wkraczała
Bracia Xiao
w zmierzch swego życia. Po adopcji musiała porzucić Ye Jian,
przez co z czasem zmniejszyły się jej bojowe możliwości.
Skorpion, który zmarł kilka lat wstecz ze starości, przekazał
synom Jaskółki tajniki swego kunsztu bojowego, jednak
żaden z młodych wojowników nie dorównywał mu w pełni.
Pani Xiao uważała, że wraz z odejściem Zhan Shi skończyła
się pewna era w dziejach państwa. Zwyczajem wojowników
Xiao było tatuowanie blizn po ranach odniesionych w walce.
Umierając, Skorpion nie miał ani jednego tatuażu, choć nigdy
nie unikał bitew ani pojedynków. Po śmierci Li Liang, jedynej
kobiety w swym życiu, tylko walka pozostała jego miłością.
Jaskółka była obecnie prawie dwadzieścia lat starsza
od Li Liang, kiedy ta zginęła z własnej ręki, wybierając samobójstwo zamiast powolnej śmierci w męczarniach spowodowanej klątwą Ai Zheng, która uderzała w ród Xiao raz na pokolenie. Córka Xiao Fenga i Skorpion darzyli się uczuciem,
którego nie mogli publicznie okazywać, by nie zhańbić rodu.
Po śmierci Li Liang Xiao Zhan Shi nie znalazł innej kobiety –
nie szukał. Poświęcił się sprawom ludu i państwa. Troszczył
się także o Jaskółkę niczym prawdziwy ojciec, choć była
już dorosła. Zadbał, by dobrze wyszła za mąż i nie zaznała
złego traktowania. Oboje nie wiedzieli jeszcze wtedy, że mąż
jaskółki, Jin Li, zostanie następcą Skorpiona.
Łzy zabłysły w oczach pani Xiao. W obliczu obecnych
wydarzeń szczególnie doskwierała jej tęsknota za dawno
utraconą swobodą młodości. Zbliżał się czas oddania władzy
w ręce synów. Włości Xiao znacznie poszerzyły swe granice,
odkąd Jaskółka została adoptowana, wybór następcy nie
mógł więc być przypadkowy. Robiła, co mogła i czego od
niej wymagano, by wychować synów na porządnych Xiao,
jednak to, co zaobserwowała ostatnio, przyniosło jej rozczarowanie. Młodzieńcy wydawali się nie zdawać sobie sprawy
z powagi obowiązków, jakie wkrótce na nich spoczną. Owszem,
ich umiejętności bojowe były imponujące, ale charaktery
pozostawiały wiele do życzenia.
Pani Xiao tak naprawdę odczuwała wyrzuty sumienia wobec synów, ściślej mówiąc dwóch starszych. Kiedy
przyszli na świat, wzorowo pełniła obowiązki matki, jednak bez osławionej matczynej miłości. Prawdziwą radość
macierzyństwa odkryła dopiero w trzeciej ciąży i choć
nie chciała przyznać tego nawet przed samą sobą, z całej
trójki kochała najbardziej najmłodszego syna. Xiao Jin
Shen przypominał Jaskółce samą siebie z czasów młodości.
Podzielał jej zainteresowanie sztuką trucicielską i działaniem
w ukryciu. Nie widziała go jednak w roli władcy całego
państwa, choć uważała, że mógłby w przyszłości stanąć na
czele Ye Jian – chciała tego. Najstarszy syn Jaskółki, Xiao Zang,
z wielu względów wydawał się być idealnym następcą, choć
brakowało mu jeszcze pewnej przenikliwości. Największym
37
Horyzonty Wyobraźni
zmartwieniem okazał się średni syn, Xiao Ji Qing. Po ostatniej zwycięskiej bitwie na granicy sprowadził sobie oficjalnie egzotyczną konkubinę, choć jego status nie uwzględniał
takiego przywileju. Na samą myśl o tym Jaskółkę zalewała
krew. Zmarszczyła gniewnie brwi. Co on sobie myślał? I czy
w ogóle myślał?
Wzburzona pani Xiao opuściła swój pawilon, chcąc
zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Starym zwyczajem poszła przejść się wzdłuż murów. Po zachodniej stronie pałacu wypatrzyła niedawno lisa polującego w trawie.
Obserwowanie zwierzęcia sprawiło jej nieoczekiwaną
przyjemność. Zgrabne, smukłe stworzenie wypatrywało gryzoni, po czym szybkim ruchem wybijało się w powietrze, by
spaść na nieświadomą ofiarę, w ten sposób pozbawiając ją
życia i zdobywając pożywienie. Ruda sierść zwierzęcia lśniła
złotem w blasku zachodzącego słońca. Jaskółka zabroniła
wartownikom strzelać do lisa, który oddalał się właśnie ze
zdobyczą w pysku, kiedykolwiek pojawi się pod murami
pałacu. Pomyślała, że może zwierzę też miało jakieś dzieci
i martwiło się ich losem.
II – Ludzie i lisy
Lisica (bo zwierzę obserwowane przez panią Xiao było
samicą) pożywiła się tłustą polną myszą i pobiegła z powrotem do lasu. Dotarłszy do nory i upewniwszy się, że nikt jej
nie widzi, zniknęła w środku. Musiała nieco przykucnąć, by
przebyć wąski korytarz, mogła się wyprostować dopiero
w pieczarze na jego końcu. W środku panowały ciemności,
ale lisicy to nie przeszkadzało. Jak najdelikatniej mogła,
chwyciła zębami zawiniątko leżące na stercie szmat i wyszła
z nim na zewnątrz. Ponownie rozejrzała się za przypadkowymi świadkami i, nie dostrzegając nikogo, przybrała
ludzką postać. Pospiesznie owinęła się wcześniej ukrytym
w krzakach ubraniem, usiadła pod drzewem i przytuliła do
siebie zawiniątko. W środku spało niemowlę. Kobieta-lis
uśmiechnęła się do dziecka. Czekała spokojnie, aż się obudzi, by
je nakarmić i umyć. Śpiewała niemowlęciu kołysanki, dopóki
z powrotem nie zapadło w sen. Wówczas zamieniła się znów
w lisa i ukryła się wraz z dzieckiem na noc w pieczarze.
Otulone lisią kitą niemowlę spało spokojnie, nie budząc
się do rana. Kobieta-lis nie mogła jednak zasnąć. Czuła się
obolała, choć nie fizycznie, i chciało jej się płakać. Rankiem,
kiedy pełniła swe codzienne obowiązki w mieście, doszły ją
słuchy, że Xiao Ji Qing wrócił zwycięsko z wojny. Jej serce
zatrzepotało z radości na tę wieść. Kiedy opuszczał ją prawie rok temu, nie wiedziała jeszcze, że nosi jego dziecko.
Ponieważ ona była tylko służącą, jej związek z młodym
panem Xiao pozostawał w ukryciu. Kobieta-lis nie miała
złudzeń, wiedziała, że nigdy nie zostanie żoną Ji Qinga, nawet jako matka jego dziecka. Liczyła jednak na wzajemność.
Kto wie, może Ji Qing nawet uznałby dziecko za prawowitego potomka, miał takie prawo. Pod nieobecność kochanka
lisica ukrywała swój stan. Kiedy brzuch stał się zbyt niewygodny, ubłagała panią Xiao, matkę Ji Qinga i jednocześnie
babkę swego dziecka, by zwolniła ją na jakiś czas pod pretekstem odwiedzin w domu rodzinnym.
Dowiedziawszy się o powrocie ukochanego, lisica pobiegła do koszar, gdzie spodziewała się go zastać.
Wówczas przekonała się na własne oczy, że plotki, które
początkowo nawet jej nie zaniepokoiły, okazały się prawdą.
Ji Qing, znakomity młody wojownik i jeden z pretendentów
38
do tronu, powrócił w glorii chwały z konkubiną u boku. Lisica musiała przyznać, że najnowszej wybrance pana Xiao nie
brakowało urody. Lśniące, kasztanowe loki spływały po jej
pięknie ukształtowanych ramionach na duże, jędrne piersi.
Twarz osłonięta delikatnym woalem była słabo widoczna,
za to reszta odzienia nie maskowała zbyt wiele. Kobietalis z niechęcią podziwiała płaski, doskonale ukształtowany
brzuch i błyszczący klejnot w pępku rywalki. Ludzie powiadali, że konkubina Ji Qinga to wykwalifikowana tancerka, która
panuje nad swoim ciałem niczym najlepsi wojownicy. Lisica
zaniedbała swe obowiązki tego dnia. Ukryła się w lesie i gorzko płakała, tuląc do siebie niemowlę. Kiedy Xiao
Ji Qing triumfalnie przejeżdżał drogę do pałacu, jego była
kochanka odważyła się wyjść mu na spotkanie. Nawet jej nie
dostrzegł. Kobieta-lis widziała, jak jego dłoń wędruje czule
po nagich plecach tancerki. Wówczas zrozumiała, że to, co
łączyło ją z Ji Qingiem, zostało bezpowrotnie stracone. Znów
została sama, znów musiała się z tym uporać.
Lisica nie znała swych prawdziwych rodziców. Jako
niemowlę została podrzucona pod przypadkowe drzwi.
Miała szczęście w nieszczęściu, bo ludzie, do których trafiła,
potraktowali ją jako dar bogów. Kiedy dla dziewczynki
stało się jasne, że nie jest zwykłym człowiekiem, ukryła ten
fakt. Lisy, jako leśne duchy, w państwie Xiao przede wszystkim wzbudzały strach i nieufność. W miarę możliwości
próbowała zgłębiać tajniki swej natury, ale bez pomocy nigdy
nie odkryła jej w pełni. Potrafiła odnaleźć się w obu światach
– ludzi i zwierząt. Jako wychowanka człowieka preferowała
jednak ten pierwszy. Nigdy zresztą nie spotkała innego lisa.
Lasy w kraju wojowników Xiao zbyt często stawały się areną
bitew, dlatego brakowało w nich zwierzyny.
Przybrani rodzice byli już dość posunięci w latach,
kiedy niemowlę do nich trafiło i zmarli, zanim lisica
usamodzielniła się w pełni. Dziewczyna musiała na siebie zapracować. Dzięki miłej aparycji i rozmaitym talentom znalazła miejsce w pawilonie kobiet. I tam, na swoje
nieszczęście, poznała średniego syna pani Xiao, Ji Qinga.
Niedoświadczonej dziewczynie schlebiało zainteresowanie śmiałego i przystojnego młodzieńca. Ich romans trwał
wiele miesięcy, aż przerwała go wojna. Xiao Ji Qing marzył
o tej wyprawie. Czuł, że jako potomek władcy i wychowanek legendarnego Skorpiona, został stworzony, by dokonać
czegoś niebywałego. Zwyciężył i przywiózł ze sobą nagrodę
o pięknych oczach i wąskich dłoniach.
Kobieta-lis długo jeszcze płakała tej nocy.
III – Pomiędzy mężem i żoną
Jaskółka czekała na męża, sącząc z czarki zieloną, gorzką
herbatę. Cierpkie ziele słabo gasiło pragnienie, jednak zatopiona
w rozmyślaniach kobieta nawet tego nie zauważyła. Xiao Jin
Li, jej mąż, zwykle nieco się spóźniał. Miał zwyczaj osobiście
doglądać wszelkich spraw w państwie, nie polegając szczególnie
na doradcach. Pozycja tych ostatnich została zresztą znacznie
osłabiona po tym, jak szereg lat temu członek tego szacownego grona mędrców, Guo, zdradził Xiao Fenga. Przejęcie tronu
nie powiodło się, ale stary władca stracił życie. Jaskółka dobrze
pamiętała te wydarzenia, brała w nich udział jako przyboczna
Skorpiona. Pani Xiao mimowolnie westchnęła, ponownie niepokojona przypływem tęsknoty. Choć wówczas niemal nieustannie
ryzykowała życiem, dawne problemy wydawały się łatwiejsze
od tych, z jakimi mierzyła się teraz.
Karolina Kaczkowska
Horyzonty Wyobraźni
Wejście Xiao Jin Li oderwało jego żonę od ciężkich myśli.
Jaskółka uśmiechnęła się na widok małżonka, wstała i objęli
się na powitanie. Choć małżeństwo było zaaranżowane i nigdy nie doświadczyli razem wybuchów ognistej namiętności,
potrafili się porozumieć i polubić. Dążenia pary władców
biegły w tym samym kierunku, oboje żyli głębokim poczuciem obowiązku wobec kraju. Nieoczekiwanie Jaskółka
przypomniała sobie wieczór, kiedy Jin Li po raz pierwszy przybył
do Xiao z odległej prowincji. Wykorzystując umiejętności
Ye Jian, zakradła się wówczas do jego sypialni, by z bliska
przyjrzeć się przyszłemu mężowi. Okazało się, iż umiał doskonale udawać śpiącego. Trochę wówczas rozmawiali, po
tym jak zaprzestali walki i już wtedy zrodziła się ich wzajemna fascynacja. Jaskółka uśmiechnęła się do wspomnień
i poczuła się pokrzepiona.
– Ji Qing prosił mnie dziś o pozwolenie na wydanie uczty
– powiedział Jin Li, kiedy usiedli. – Wyraziłem zgodę.
Jaskółka uniosła brwi w wyrazie zdziwienia.
– Dlaczego mielibyśmy pozwalać mu chełpić się publicznie w ten sposób? I to po jednym zaledwie zwycięstwie, do
tego mniejszej wagi?
– Żeby móc ocenić, kim stał się nasz syn i ustalić, jak będziemy
postępować dalej. Przed nami wybór następcy, droga żono.
– Ciągle zastanawiam się, gdzie popełniliśmy błąd,
wychowując Ji Qinga – westchnęła Jaskółka i potarła dłonią
czoło, na którym widniała pionowa zmarszczka wyrażająca
głębokie zmartwienie. – Ten chłopak nie widzi nikogo i niczego poza sobą i własnymi pragnieniami. Pierwsze i, póki co, jedyne zwycięstwo przewróciło mu w głowie. Co będzie dalej?
I jeszcze ta… cudzoziemka. Najpierw moja służąca Mei, a teraz
jakaś… – Pani Xiao zdołała powstrzymać się od inwektyw,
choć gniew zagotował krew w jej żyłach. Jin Li pokiwał głową.
– Wciąż jestem jego zwierzchnikiem. Mogę znów posłać
go do boju. I tak w kółko, dopóki nie zmądrzeje lub nie zginie
– w głosie pana Xiao pobrzmiewał smutek. – Kwestię konkubiny pozostawiam twoim umiejętnościom. Powinniśmy
sprawdzić, czy nie jest szpiegiem. W sprawie jej związku z Ji
Qingiem zrób, co uznasz za stosowne.
Co za życie, pomyślała Jaskółka. Zmusza nas do knucia
przeciwko własnym dzieciom. W imię czego? Ale głośno
przyznała mężowi rację.
– Jakieś wieści o Zangu? – spytała o najstarszego syna.
– Jak dotąd bez zmian, wciąż próbują utrzymać
południową granicę. Bez posiłków się nie uda. Rozważałem
wysłanie tam Ji Qinga, jednak znasz Zanga. Mógłby uznać to
za potwarz, wyraz zwątpienia w jego możliwości.
Jaskółka pokiwała głową. Rola matki i żony wojowników
nie należała do łatwych. Perspektywa nagłej konieczności
zmierzenia się ze śmiercią najbliższych stale jej towarzyszyła.
Pani Xiao musiała jednak iść przez życie z podniesionym
czołem i niewzruszoną twarzą. Taka była cena, którą płaciła
za lekkomyślne przyjęcie na siebie odpowiedzialności.
Jaskółka podniosła się z rzeźbionego krzesła, ucałowała
męża i oddaliła się do swego pawilonu, chcąc zostać sam
na sam z myślami. Jin Li patrzył w ślad za żoną, dopóki
nie zniknęła w drzwiach. Cieszył się, że ma przy sobie taką
kobietę. Cechowały ją opanowanie i rozwaga, co podobno
nie należało do typowych cech wysoko postawionych żon.
Choć trzy ciąże, zakończone w każdym przypadku narodzinami dorodnego chłopca, odebrały smukłość jej figurze,
powierzchowność Jaskółki wciąż zadowalała władcę Xiao.
Bracia Xiao
Niezmiennie jednomyślni, razem wciąż stanowili duet nie
do pokonania.
IV – Tancerka ze wschodu
Konkubina Xiao Ji Qinga przeciągnęła się z rozkoszą
w jedwabnej pościeli. Delikatna tkanina pieściła jej
śniadą skórę niczym dłoń kochanka. Fairuz pierwszy raz
spędziła noc w takim komforcie. Dotychczasowe życie nie
przyzwyczaiło jej do wygód, za to nie szczędziło bólu, łez
i upokorzeń. Urodziła się jako jedna z wielu córek wielmoży,
co samo w sobie nie było złe, choć z punktu widzenia
społeczeństwa nadmiar potomkiń był dopustem. Ponieważ
nikt nie przywiązywał wagi do jej istnienia, nieprędko
zauważono, kiedy została porwana.
Jako mała dziewczynka doświadczyła wielu krzywd ze
strony mężczyzn. Do dziś oczy ciemniały jej z gniewu, gdy
przypominała sobie tamto traktowanie. Robili z nią, co chcieli, dopóki pewna bogata kobieta w mieście nie dostrzegła
potencjału w urodzie dziecka. Fairuz została odkupiona za
niewielką sumę – zainwestowano w nią. Nowa właścicielka
dziewczynki prowadziła w mieście ekskluzywny przybytek uciech cielesnych. Fairuz została wykąpana, poddana oględzinom przez kilka starszych kobiet i skierowana
do skromnego, lecz czystego pokoiku. Kilka lat szkolono ją
w sztuce uwodzenia, a gdy miała piętnaście lat, wielokrotnie sprzedano jej od lat nieistniejącą cnotę cudzoziemcom.
Zaczęła także uczyć się tańca, nazywanego przez zagranicznych klientów tańcem brzucha. Talent Fairuz został doceniony, odtąd głównie występowała, stając się miejscową
atrakcją, i sama mogła decydować, z jakimi klientami sypia.
Tylko do takiego stopnia doświadczyła wolności. A potem, niespodziewanie, zjawił się młody Xiao Ji Qing i choć sprowadził na
wszystkich zamęt i cierpienie, sama Fairuz skorzystała z sytuacji.
Omotanie mężczyzny nie sprawiało jej najmniejszych
trudności, zwłaszcza tak niedoświadczonego i zapatrzonego
w siebie jak młody wojownik Xiao. Tancerka wiedziała, czego mężczyźni oczekują od takich jak ona i zaoferowała to
wszystko Ji Qingowi, który przyjmował z radością, cokolwiek
zechciała mu dać. Obsypał ją złotem i zabrał do swego kraju, obcego, ale umożliwiającego Fairuz rozpoczęcie nowego
życia. To okazało się jednak trudniejsze niż przypuszczała.
Zewsząd otaczali ją milczący, skośnoocy ludzie, spieszący
do swoich spraw. Miała wrażenie, że traktują ją dobrze tylko ze względu na autorytet Ji Qinga. Młody pan Xiao mało
wiedział o kobietach, był dość niezręcznym kochankiem
w ocenie Fairuz, czego nie dała mu odczuć. Nie należało
wytykać mężczyźnie braków w tej sferze, jeśli chciało się
mieć w nim sojusznika.
Fairuz wstała i, ku swojemu zdumieniu, ujrzała, że Ji Qing
sprowadził dla niej dwie służące. Dziewczęta pomogły tancerce w porannych ablucjach, choć musiała je poinstruować,
jak i czym powinny pielęgnować jej włosy i skórę. Fairuz,
przyzwyczajona do nieco wyższych temperatur i bardziej
skąpego odzienia, nawet w stroju typowym dla tych stron
stała się widowiskiem. Gdy wyszła na balkon, ludzie zatrzymywali się, by popatrzeć na piękną cudzoziemkę. Tancerka
była przyzwyczajona do pożądliwych i ciekawskich spojrzeń.
Prawdziwy, pierwszy w tych stronach występ miała dać dopiero wieczorem, na przyjęciu dla uczczenia zwycięstwa Ji
Qinga. Poprosiła swoje nowe służące o pomoc w przygotowaniach. Ośmieliła młode kobiety, by z nią rozmawiały,
39
Horyzonty Wyobraźni
choć wciąż nie rozumiała jeszcze ich języka wystarczająco
dobrze. Musiała jednak dbać o siebie, chciała nawiązać
serdeczne stosunki z mieszkańcami Xiao – pewnego dnia
od tej znajomości mogło zależeć jej życie. Wkrótce pokój
rozbrzmiewał śmiechem trzech młodych kobiet. Służące
podziwiały egzotyczną urodę Fairuz i stroje tancerki. Wszystko toczyło się zgodnie z zamierzeniem sprytnej cudzoziemki.
V – Panowie Xiao
Jin Shen, najmłodszy syn Jaskółki i Jina Li, niechętnie
uczestniczył w przyjęciach. Uważał je za stratę cennego czasu. Wolałby go spędzić w swoich komnatach, pochylony nad
zwojami i aparaturą. Gdyby nie przyszedł na ucztę Ji Qinga, obraziłby brata. Także rodzice mogliby mieć coś przeciwko takiemu postępkowi. Jin Shen miał zwyczaj spędzać
przyjęcia w jeden sposób – siedzieć na uboczu i obserwować
towarzystwo w poszukiwaniu interesujących symptomów
i szczegółów. Dawno temu jego matka postępowała w ten
sam sposób i nigdy nie traciła czujności. Siadywała tuż za
krzesłem Skorpiona, a wyostrzonym zmysłom Ye Jian nie
umykał żaden, nawet najmniejszy detal.
Ji Qing czuł narastającą ekscytację z powodu przyjęcia.
Pragnął odebrać należny mu hołd i pochwalić się zdobyczą
– Fairuz. Na samą myśl o niej poczuł przypływ pożądania.
Nigdy wcześniej nie miał tak umiejętnej kochanki. Jej dłonie
i usta dokonywały cudów, była jego przewodniczką po krainie rozkoszy, a on ufnie dawał się prowadzić. Poza tym Fairuz podziwiała go, okazywała wdzięczność i radość, gdy byli
razem. Pochlebiało to młodemu wojownikowi. Wcześniej
miał tylko jedną kochankę, służącą swej matki imieniem
Mei. Ostatnio często wracał do niej myślami. Pomiędzy nią
a Fairuz nie było porównania, jednak mile wspominał wspólnie spędzony czas. Ciekawiło go, czy o nim zapomniała. Od
powrotu, mimo usiłowań, nie udało mu się jej spotkać. Pytanie
Jaskółki o jedną ze służących wydało mu się zbyt ryzykowne.
Tymczasem Mei mknęła przez las w postaci lisa. Od
powrotu Ji Qinga pracowała i zajmowała się dzieckiem ze
zdwojoną energią. W ten sposób odrywała się od bolesnych myśli i rozpamiętywania widoku ukochanego z inną.
Słyszała, że ta cudzoziemka będzie dziś tańczyć na przyjęciu
na cześć Ji Qinga. Całe szczęście Mei nie została zaproszona. Niemowlę spało w objęciach matki, nieświadome bólu
pożerającego jej serce. Kobieta-lis rozważała różne opcje.
Najlepszą wydawało się opuszczenie Xiao lub chociaż pałacu.
Mei wiedziała, że Jaskółka ją lubi, na pewno zgodziłaby się
na jej odejście. Z drugiej strony bała się stanąć oko w oko z
przenikliwą panią Xiao i porozmawiać szczerze o swej sytuacji. Szczerze oczywiście tylko do pewnego stopnia. Kiedy
tak siedziała z dzieckiem przy piersi i rozmyślała, jej wrażliwe
uszy wychwyciły hałas niepasujący do leniwego popołudnia.
Szybko ukryła dziecko w pieczarze i w postaci lisa pobiegła
pod zamek. Z daleka ujrzała chmurę pyłu wzbijaną przez
końskie kopyta. Od strony południa zbliżali się jeźdźcy. Mei
zauważyła, że wartownicy na murach też już ich dostrzegli. Lisica ukryła się w trawie i czekała, aż się zbliżą. Zanim
ujrzała ich na własne oczy, z murów zabrzmiały wiwaty. To
najstarszy syn rządzącej pary, Xiao Zang, zwycięsko wracał
z bitwy. Wojna na południu dobiegła końca. Mei zawsze
czuła respekt wobec Xiao Zanga, nie potrafiła patrzeć mu
w oczy. Był mężczyzną imponującej postury, o pięknie
wyrzeźbionej twarzy. Powiadano, że wyglądem bardzo
40
przypominał młodego Skorpiona. Lisica ogarnęła wzrokiem
jeźdźców. Wielu żołnierzy było rannych, powróciło ich znacznie mniej, niż wyjechało. Xiao Zang wrócił z tarczą, jednak
drogo okupił zwycięstwo. Mei pognała do luki w pałacowym
murze, swej zwyczajowej drogi tam i z powrotem. Ubrana
wróciła w ludzkiej postaci do pawilonu Jaskółki.
W tym czasie pani Xiao akurat rozmyślała o swej ulubionej służącej, która ostatnimi czasy nader często wymykała się
w ciągu dnia pod rozmaitymi pretekstami. Jaskółka, wyczulona na punkcie szpiegów, obserwowała Mei nawet uważniej
niż wtedy, gdy odkryła romans służącej z Ji Qingiem. Trzeba
przyznać, że młodzi się pilnowali, żadne plotki nie krążyły na
ich temat. Dopiero teraz średni syn zdecydował się zniszczyć
swą reputację nieodpowiedzialnym, samolubnym zachowaniem. Jaskółka zgrzytnęła zębami ze złości. Jej uszu dobiegł
odgłos znajomych kroków. Po chwili do komnaty weszła Mei
ze swą śliczną twarzą zaróżowioną z wysiłku.
– Biegłaś? – odezwała się pani Xiao. – Stało się coś?
– Twój syn, pani, Xiao Zang powrócił zwycięsko z wojny!
Na te słowa Jaskółka poderwała się z krzesła z wyrazem
nieukrywanej radości na twarzy. Miała ochotę objąć służącą
i zatańczyć z nią po pokoju, ale ponieważ nie wypadało jej
okazywać tak silnych emocji, poprzestała na uśmiechu. Mei
krzątała się po pokoju, opowiadając o wrzawie pod bramą.
Jaskółka, poprawiając ubranie, słuchała uprzejmie służącej,
jednocześnie uważnie ją obserwując. Ubranie Mei było
w nieładzie, być może potargał je pęd powietrza, kiedy kobieta biegła. Rozchylona na dekolcie szata odsłaniała raz po
raz nabrzmiałe mlekiem piersi. Pani Xiao nie bez zdumienia odkryła, że służąca ukrywa gdzieś przed nią potomka.
Pozostało zastanowić się, jaki był tego powód.
– Dokończ sprzątanie, Mei. Ja pójdę powitać mego syna
– powiedziała Jaskółka tonem niezdradzającym żadnych
emocji. – Jeśli chcesz, przyjdź na dzisiejszą ucztę.
Służąca wyraźnie zmieszała się na te słowa, co nie
umknęło uwadze Jaskółki. Wyjąkała coś o obowiązkach
domowych, nie patrząc nawet w stronę pani Xiao. Jaskółka
miała teraz bardziej naglące sprawy na głowie, zostawiła
więc sekrety Mei na później.
VI – Uczta na cześć zwycięzców
Xiao Jin Li czekał, pozornie niewzruszony, na nadejście
wieczoru. Nikt nie spodziewał się powrotu Zanga tak szybko. Młody dowódca stracił ponad połowę oddziału, wrócił
jednak zwycięsko, mimo że jego ciało za kilka dni pokryją
nowe tatuaże. Ojciec Zanga obawiał się reakcji pierworodnego wobec uczty na cześć młodszego brata. Dyplomatyczne
zachowanie Ji Qinga zaskoczyło zarówno jego, jak i Jaskółkę,
ponieważ powitał on brata z należytym szacunkiem i ogłosił,
że to przyjęcie z okazji jego triumfalnego powrotu. Xiao
Zang, nie znając pierwotnego powodu uroczystości, ochoczo
dołączył do biesiady.
Kiedy opróżniono pierwsze talerze i dzbany, nadszedł
czas na główną atrakcję wieczoru. Na środku sali pojawiła
się Fairuz, której ciało i włosy błyszczały w świetle ognia,
namaszczone wonnym olejkiem. Na sobie miała tylko zdobiony stanik i delikatną spódnicę z bogato wyszytym pasem, porozcinaną po bokach. Bransoletki na nadgarstkach
i kostkach podzwaniały w rytm jej kroków. Wraz z Fairuz na
scenie pojawili się wcześniej poinstruowani muzycy. Nieco
spięci, zaczęli grać obcą muzykę. Fairuz rozpoczęła występ.
Karolina Kaczkowska
Horyzonty Wyobraźni
Jej biodra poruszały się w rytm muzyki, brzuch falował,
a ramiona naśladowały gibkie węże. Nikt z mieszkańców
Xiao nie widział wcześniej takiego tańca. Biodra drżały, wraz
nimi trzęsły się pośladki i brzuch, przy czym górna połowa
ciała poruszała się lekko; biust zataczał zmysłowe koła.
Występ Fairuz spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem,
zwłaszcza wśród mężczyzn. Odziana w turkusowe jedwabie cudzoziemka rozpaliła wyobraźnię panów, jednocześnie
wzbudzając niechęć dam.
Jaskółka uważniej niż tancerkę obserwowała swoich synów.
Jin Shen, skryty i małomówny od dziecka, wydawał się być
nieporuszony widowiskiem. Ji Qing cieszył się niczym mały
chłopiec z pięknej, nowej zabawki, natomiast w oczach Zanga dostrzegła absolutny zachwyt i pożądanie. Poruszyła się
niespokojnie i westchnęła, a wtedy Jin Li ścisnął jej dłoń
i szepnął do ucha:
– Jeśli nasi synowie zaczną wojnę z powodu kobiety,
będziemy przynajmniej wiedzieć, że żaden z nich nie nadaje
się na przyszłego władcę.
– Co wtedy? – syknęła Jaskółka, nie spuszczając gniewnych oczu z Zanga i Ji Qinga.
– Adopcja? – Pani Xiao odczuwała wewnętrzny bunt.
Czy po to zrezygnowała z wolności, którą, mimo pewnych
obowiązków, cieszyła się w młodości jako Ye Jian? Czy po
to pozwoliła trzy razy rozerwać swe ciało, by wydać na świat
bezużyteczne dzieci?
– Nasi synowie są jeszcze młodzi – uspokajał ją mąż. –
Mają prawo błądzić.
Tymczasem Fairuz, zmęczona dynamicznym tańcem,
wyszła się przewietrzyć. Ji Qing zniknął gdzieś, została sama.
W ślad za nią ruszył Zang.
– Doskonały występ, pani – przemówił, kiedy odwróciła
się na dźwięk jego kroków. – Nie widziałem dotąd niczego tak
imponującego. Mój brat zrobił mi prawdziwą niespodziankę.
Nie będąc pewną, czy dobrze rozumie kontekst, Fairuz
nadała rozmowie bardziej konwencjonalny ton.
– Nawet nie w połowie tak wspaniały, jak twoje
zwycięstwo, panie Xiao.
– Opowiedz mi coś o sobie, o kraju, w którym kobiety
potrafią tak pięknie tańczyć – poprosił Zang. Rosły wojownik stał
blisko niej, pozostawiając jednak pewien bezpieczny dla kobiety
dystans. Oczy Zanga starały się pochwycić spojrzenie Fairuz.
– Mój kraj… – zająknęła się tancerka. Doświadczenie
nauczyło ją, że mężczyźni nie potrzebują i nie chcą z nią
rozmawiać, jedynie korzystać z powabu jej ciała. Gdyby nie
zachwyt Zanga, z jakim obserwował jej taniec, pomyślałaby,
że wojownik woli mężczyzn. Byli sami, miał świetną okazję
do położenia łap na jej ciele, mógłby zrobić i dużo więcej, on
jednak chciał słuchać, co Fairuz ma do powiedzenia. Zamiast
mówić, rozpłakała się. Zang pomyślał, że zrobił jej jakąś
przykrość, wspominając o kraju rodzinnym i natychmiast
przeprosił, po czym oddalił się zmieszany. Wszak ta kobieta
była wojenną zdobyczą, musiała wiele wycierpieć. On sam,
choć kochał wojenne rzemiosło, bywał nim zmęczony. Nikomu nie przyznał się do nieustannego lęku, który toczył
go przez ostatnie dni. Wiele ryzykował, samotnie nacierając
na dowódcę wrogiej armii i jego przybocznych, mimo że
jeszcze nie do końca ufał własnym umiejętnościom. Próba
ta pokazała, jak dobrze opanował styl Skorpiona. Po jednym
śmiertelnym ciosie przypadło na każdego z dwóch przednich przybocznych. Xiao Zang zwarł się na krótko z trzecim,
Bracia Xiao
a wówczas morale ostatniego podupadło na tyle, by uciekł,
porzucając swego dowódcę – wszak martwy, którym niechybnie stanie się już za chwilę, nie mógł go ukarać.
Zang ocenił przeciwnika. Lata wojennego doświadczenia
przeciwko młodości, tężyźnie fizycznej i niezłym
umiejętnościom. To nie musiało się udać, ale mogło. Xiao
Zang, unikając ataku bojowego rumaka, zdołał ciąć biedne
zwierzę przez brzuch. Koń zachwiał się i opadł na przednie nogi. Zang obciął głowę konającego zwierzęcia, a jego
krew bryznęła na obu walczących. Przeciwnik młodego
Xiao uwolnił się z siodła. Mimo podeszłego wieku, dowódca wrogiej armii okazał się nadspodziewanie szybki. Zang
nie umknął pierwszemu ciosowi w lewe ramię, gdzie stary
ciął go precyzyjnie w spojenie zbroi. Truchło konia leżące
między mężczyznami stanowiło denerwującą przeszkodę
i nie pozwalało zbliżyć się na optymalną odległość. Zang
zaryzykował po raz kolejny. Rzucił się w bok, wychodząc
poza zasięg przeciwnika i podniósł z ziemi porzuconą
włócznię. Po chwili broń sięgnęła wrogiego dowódcę. Zang
obciął martwemu głowę i wzniósł okrzyk triumfu. Szedł,
zbroczony krwią, z trofeum w ręku, przez pole rojące się od
walczących. Rozdawał ciosy na prawo i lewo, wkrótce wrogie
wojska zaczęły się rozpraszać. Wlał w żołnierzy Xiao nowe
siły. Choć sytuacja wydawała się z początku beznadziejna,
wygrali. Wracając na przyjęcie, Zang bezwiednie dotknął
rany na lewym ramieniu.
Ji Qing w tym czasie uganiał się za Mei, którą wypatrzył
w tłumie gości. Wyglądała ładnie i świeżo, lecz wydawała się
nieco smutna.
– Mei, Mei! – zawołał, łapiąc jej dłoń. – Czy mnie jeszcze
pamiętasz?
– Ty pytasz, czy cię pamiętam!? – Kobieta-lis zawrzała
od gniewu. Z powodu, którego nie zamierzała mu wyjawiać,
nigdy nie będzie mogła go zapomnieć.
– Mei, czyżbym w czymkolwiek ci uchybił? – spytał
Ji Qing, a w jego głosie nie było szyderstwa. Dziewczyna
milczała, ale w jej oczach zabłysły łzy.
– Chodzi ci o Fairuz? – domyślił się wojownik. – Mei,
to, co było między nami… Przecież nigdy niczego ci nie
obiecywałem. Ani ty mi.
– To prawda. Jednak patrzenie na ciebie z nią sprawia mi
ból – powiedziała szczerze lisica.
– Nie mam zamiaru stwarzać problemów ani robić ci
wyrzutów, ale daj mi pogodzić się z tym w spokoju. Teraz nie
potrafię być twoją przyjaciółką.
To mówiąc, odeszła. Ji Qing patrzył w ślad za nią, nie
wiedząc, co o tym myśleć. Spodziewał się wybuchu płaczu,
awantury, spazmów. Wręcz poczuł się zawiedziony opanowaniem byłej kochanki.
Nie zauważył swej matki, która niczym cień podążyła za Mei.
VII – Komplikacje
Xiao Zang dowiedział się w końcu z rozmów osób postronnych, że na uczcie znalazł się niemal przypadkowo. Będąc
człowiekiem szanującym obyczaje Xiao i własną pozycję,
nie udał się z awanturą do rodziców, mimo że postawili
młodszego syna przed starszym. Gniew zaczął jednak trawić
jego serce, wybuchając z mocą, ilekroć Zang pomyślał, że
jego brat właśnie zażywa rozkoszy z Fairuz. Zainteresowanie Ji Qinga egzotyczną kochanką osłabło nieco po rozmowie z Mei. Niedostępność służącej rozpaliła na nowo zmysły
41
Horyzonty Wyobraźni
młodego wojownika. Zaczął umyślnie szukać okazji, by
ponownie spotkać Mei. Kobieta-lis natomiast dokładała
wszelkich starań, by go uniknąć. Fairuz dostrzegła słabnący
entuzjazm Ji Qinga. Świadoma, że może to zagrozić jej bezpiecznej pozycji, coraz częściej myślała o Xiao Zangu. Wszak
najstarszy brat mógłby zapewnić jej jeszcze więcej… Fairuz
poprosiła swe służące, z którymi, dzięki własnym staraniom,
była w bardzo dobrych stosunkach, by dowiedziały się, za
kim ugania się Ji Qing.
Jaskółka, odkrywszy sekret Mei, głowiła się, jak ma
postąpić. Domyślała się, że ojcem dziecka służącej jest Ji
Qing, choć nie mogła mieć całkowitej pewności. Zaskoczyło
ją jednak odkrycie natury Mei. Jaskółka od dzieciństwa
wiedziała, co lud gada o lisach. Były magicznymi stworzeniami zdolnymi przybierać ludzką postać w sobie tylko
znanym celu. W niektórych regionach bano się ich, miały
42
istnieć po to, by mamić i wabić, w innych okolicach wierzono jednak w ich przychylność wobec rodzaju ludzkiego.
Jaskółka nie podejrzewała Mei o złe intencje, znała ją kilka lat, jednak jako pani Xiao nie mogła niczego zakładać,
bo nie zyskując całkowitej pewności, mogła narazić cały
kraj na niebezpieczeństwo. Była Ye Jian znała dobrze swoje
obowiązki. Każdy władca Xiao musiał niemal zapomnieć,
że jest człowiekiem, porzucić własne pragnienia, sentymenty i marzenia, i na pierwszym miejscu postawić dobro
państwa. Teraz także Jaskółka dzieliła trud, który kiedyś stał
się udziałem jej ukochanych zmarłych – Li Liang i Skorpiona. Pani Xiao nie wyjawiła nikomu swego odkrycia, postanowiwszy najpierw rozmówić się z Mei w cztery oczy.
***
Karolina Kaczkowska
Horyzonty Wyobraźni
Wkrótce nadszedł czas, by Xiao Zang wytatuował swe
pierwsze blizny po ranach odniesionych w boju. Ji Qing, który
na razie nie został ranny, towarzyszył bratu, by zobaczyć, jak
wygląda ten proces. Mistrzowie tatuażu Xiao nie mieli sobie
równych. Cienkimi igłami potrafili stworzyć na pobliźnionych
ciałach magiczne obrazy, zachwycające mnogością kształtów
i barw. Kiedy Xiao Zang poddawał się bolesnemu zabiegowi,
Ji Qing nieopatrznie zakpił ze starszego brata.
– Jesteś, bracie, lepiej zbudowany, ale w boju radzisz sobie widocznie gorzej niż ja – rzekł z uśmiechem. – Wszak to
ja wróciłem z boju nietknięty.
„Bo ojciec wysłał cię do walki ze słabo uzbrojonymi
chłopami,” pomyślał Zang, a głośno odpowiedział:
– Wszystko przed tobą, mój bracie.
Ponownie w sercu Xiao Zanga rozgorzał gniew. Miał
ochotę wstać i potrząsnąć młodszym bratem, który obrażał
go bezmyślnie w obecności tatuatora. Zang okupił swoje
zwycięstwo nad przeważającymi siłami wroga utratą ponad
połowy oddziału, jednak na jego cześć Jin Li nie wydał uczty. Pierworodny Xiao nie był człowiekiem małostkowym,
ale złość na brata zmieszana z zazdrością o piękną
konkubinę, tym razem wzięły górę. Zang postanowił dać
nauczkę Ji Qingowi i sięgnąć po to, co do niego należało,
jego największą nagrodę – Fairuz. Tymczasem tancerka
dowiedziała się, że najnowszy przedmiot pożądania jej
kochanka to służąca Mei. Nie wiedziała o dawnym romansie pary, a oceniając powierzchowność lisicy, oszacowała,
że nie jest to poważna konkurentka.
Jaskółka ponownie śledziła Mei. Służąca kierowała się
ku murom, gdzie istniało ukryte przejście, na szczęście dla
pani Xiao zdolne pomieścić człowieka. Na końcu tunelu Mei
przybrała postać lisa i pobiegła do lasu. Jaskółka nie bez problemów podążała za migającą w trawie, w blasku zachodu,
biało zakończoną rudą kitą. Dotarłszy do lasu, zaczekała,
aż Mei z powrotem zamieni się w człowieka, by nakarmić
niemowlę. Obawiała się podejść zbyt blisko, by lisie zmysły
nie odkryły za szybko jej obecności – nie chciała spłoszyć
młodej matki. Zajęta dzieckiem Mei skamieniała, gdy niespodziewanie stanęła przed nią pani Xiao.
– To dziecko Ji Qinga, mojego syna? – spytała bez ogródek.
– Tak, pani – kobieta-lis podniosła się z leśnego runa
z dzieckiem przy piersi i po raz pierwszy odważnie spojrzała
w twarz pani Xiao.
– Dlaczego ukrywasz przede mną wnuka, Mei? – spytała
łagodnie Jaskółka. – Ji Qing wie?
– Nie, pani. Nie powiedziałam nikomu. Nie chciałam
się narzucać ze swymi problemami. Owszem, liczyłam na Ji
Qinga, jednak on…
– Wybrał inną – dokończyła Jaskółka. – Czy mój syn zna
twoją prawdziwą naturę?
– Nie powiedziałam mu – pokręciła głową Mei. Dziecko
otworzyło na chwilę oczy, spojrzało na matkę, po czym
powróciło do ssania.
– Czy w Xiao są inni… ludzie-lisy? – spytała Jaskółka, nie
wiedząc dokładnie, jak nazwać rasę Mei.
– Nigdy żadnego nie spotkałam – odpowiedziała z cichym westchnieniem służąca. Zastanawiała się panicznie,
co teraz będzie. Czy zginie? Straci dziecko? A może oboje
zostaną wypędzeni? To ostatnie nie wydawało się takie złe,
zwłaszcza że sama planowała odejść. Jej natura w widoczny
sposób martwiła panią Xiao.
Bracia Xiao
– Kochasz Ji Qinga, Mei? Podobno ostatnio znów zaczął
się za tobą uganiać.
– Kocham, ale… – Służąca obawiała się powiedzieć
prawdę. Wszak krytykowała syna pani Xiao przed nią samą
– przestałam go szanować. A to wiele zmienia.
Ku zdumieniu Mei Jaskółka lekko uśmiechnęła się na te słowa.
– Mój syn jest głupcem – rzekła szczerze. – Ale jest też
ojcem twojego dziecka, Mei, wnuka władców Xiao. Wiedząc
to, nie mogę was tak zostawić. Wróć ze mną do miasta. Zamieszkasz w kobiecym pawilonie, a ja ustalę wraz z mężem,
co dalej. Nie mogę obiecać ci zaszczytów i pozycji, ale nikt
nie skrzywdzi ani ciebie, ani dziecka. Masz moje słowo.
– A jeśli dowiedzą się, czym jestem?
– Nie martw się tym teraz – Jaskółka sama zastanawiała
się, jak to powiedzieć mężowi. Chyba żadna pani Xiao przed
nią nie musiała uporać się z takim problemem.
Kiedy Fairuz dowiedziała się o sprowadzeniu Mei do
pawilonu kobiet, zaczęła myśleć o sobie jako o ofierze rodzinnego spisku. Była pewna, że Jaskółka umieściła tam tę
kobietę specjalnie dla Ji Qinga, by ich rozdzielić. Bojąc
się już nie tylko o swą pozycję, ale przede wszystkim
życie (wiedziała przecież, że władcy Xiao nie darzą jej
przychylnością), zaczęła traktować kochanka dość chłodno,
grając niedostępną i chcąc tym sposobem znów zwrócić jego
uwagę. Jego nieobecności przedłużały się. Pewnego wieczora niespodziewanie odwiedził ją Xiao Zang, wówczas uległa
mu, widząc szansę w nowym romansie. Gdy po wszystkim,
zamiast po męsku odwrócić się i zachrapać, przytulił ją i głaskał
po włosach, pierwszy raz poczuła do mężczyzny coś innego niż
pogardę i odrazę. Przestraszyło ją to i ucieszyło zarazem.
Zang nie zdawał sobie sprawy z zamętu, jaki wprowadził
w życie Fairuz. W duchu miał satysfakcję. Jego głupi młodszy
brat, tak zadowolony z siebie, nie miał pojęcia, co dzieje się
za jego plecami. Trzeba było być durniem, by zostawić taką
kobietę jak Fairuz samą. A kiedy Ji Qing dowie się o wszystkim,
to Zang stanie się tym, który śmieje się ostatni.
VIII – Lis w pawilonie kobiet
Ji Qing ukrywał się tymczasem w ogrodzie pawilonu kobiet, gdzie spodziewał się w końcu zastać Mei. Matka nie narzucała dziewczynie wielu obowiązków, prędzej
czy później powinien się na nią natknąć. Spodziewał się, że
mimo chłodu, jaki okazała mu na uczcie, w końcu padnie
w jego ramiona. Jeśli nie, zawsze pozostawała mu Fairuz,
uzależniona od niego na dobre czy złe. Ji Qing zmarszczył
brwi. Nagle, pomiędzy starannie przyciętymi krzewami,
pojawił się lis. Ji Qing słyszał opowieści o lisach, podobno były złymi duchami – tak głosiły znane mu legendy.
Przyglądał się zwierzęciu, które przeciągnęło się, ziewnęło
i zaczęło węszyć w powietrzu. W pewnej chwili spojrzało
w jego stronę, jakby wyczuło, że jest obserwowane. Ji Qing
poczuł się dziwnie. Podobno spojrzenie dzikiego zwierzęcia
miało hipnotyczną moc. Lis błyskawicznym skokiem zniknął
w krzakach. Ji Qing pomyślał, że następnym razem trzeba będzie
zastrzelić zwierzę, na wszelki wypadek. Można by też rozłożyć
w ogrodzie trutkę, może zły duch się skusi. Jako przyszły pan
Xiao musiał dbać o bezpieczeństwo ludzi w pałacu.
Mei nie ucieszyła się ze swego odkrycia. Jej stosunek do Ji Qinga zmienił się całkowicie, odkąd wojownik
powrócił do Xiao. Nawet trochę wstydziła się uczuć, jakie kiedyś do niego żywiła, gdy okazało się, że nie jest ich
43
Horyzonty Wyobraźni
wart. Współczuła tancerce, którą ze sobą przywiózł, bo ta
najwyraźniej szybko przestała cieszyć się zainteresowaniem
niestałego młodzieńca. Mei unikała Ji Qinga także na polecenie Jaskółki. Pani Xiao czekała na odpowiednią okazję, by
ujawnić mężowi i synowi, jak mają się sprawy. Kobieta-lis nie
opuściła tymczasowego schronienia wśród krzewów, dopóki
zapach Ji Qinga nie przestał być wyczuwalny. Potrzeba przybrania lisiej postaci choć raz na jakiś czas nie opuściła Mei,
pomimo częstego przebywania między ludźmi. Jako mieszkanka pawilonu kobiet starała się zachować jeszcze większą
ostrożność niż w lesie.
Jaskółka, od kiedy odkryła sekret Mei, nie przespała ani
jednej nocy spokojnie. Raz po raz analizowała od nowa kolejne opcje rozwiązania sytuacji. Obawiała się nieco natury
lisów, których nie znała, choć intuicja podpowiadała jej,
że może zaufać Mei. Żadna z nich nie mogła jednak mieć
pewności co do dziecka. Z drugiej strony niemowlę było
przecież potomkiem Xiao. Jaskółka nie odczuwała rozrzewnienia na widok małych dzieci, uważanego za stosowne
i kobiece, ale nie była też niewrażliwa, dlatego wolała trzymać
się na dystans. Nawet nie spytała dotąd o płeć niemowlęcia.
Końcem końców postanowiła nie dzielić się z nikim tajemnicą
natury dziecka. Jeśli okaże się niebezpieczne, znajdą się ludzie
zdolni temu przeciwdziałać, jak ona czy Jin Shen.
Rankiem Jaskółka niezwłocznie udała się do męża
i przedstawiła mu sytuację. Jin Li nie był szczególnie
zaskoczony.
– Cóż – powiedział, wysłuchawszy żony – jeden bękart to
i tak niewiele przy trzech synach.
– Wszystko przed nami – rzekła ponuro Jaskółka. – Ji
Qing na pewno sypia ze swoją tancerką. Może powinniśmy
zacząć oczekiwać kolejnego wnuka.
– Co proponujesz zrobić w tej sprawie, droga żono?
– Zmusić Ji Qinga do wzięcia odpowiedzialności za
owoc swoich lędźwi. Nie spodziewam się, aby zapałał z nagła
ojcowską miłością, jest za młody i co innego go teraz interesuje. Jednak nie można mu pozwolić uciec od zobowiązania.
Chcę, by brał udział w wychowaniu dziecka. Powiemy mu
wkrótce, przygotuję wszystko – to mówiąc, wyszła.
Gdy małżonkowie zajęci byli rozmową, Ji Qing tymczasem szykował się na łowy. Postanowił upolować lisa
z pawilonu kobiet dla wspólnej korzyści. Mei będzie tam
bardziej bezpieczna, a Fairuz dostanie wspaniałe futro, co
z pewnością poprawi jej humor. Prezenty od początku ich
znajomości wydawały się wywierać jakiś cudowny, tajemniczy wpływ na tancerkę. Obdarowana znacznie chętniej
wpuszczała go do łoża.
Ji Qing uśmiechał się pod nosem, zadowolony ze swego
pomysłu i pewien powodzenia. W sztuce łucznictwa – konnego
czy pieszego – nie miał sobie równych. W głębi duszy zdawał
sobie sprawę, że nie jest tak zręcznym szermierzem ani zdolnym dowódcą jak Zang i swe pierwsze zwycięstwo zawdzięcza
w połowie szczęściu, a w połowie ojcu, który wybrał dla niego dość łatwe zadanie. Ji Qing nie widział jednak powodu, by
głośno się do tego przyznawać. Tworzył swą własną legendę,
a te, jak wiadomo, tylko po części składają się z prawdy.
W pawilonie kobiet przyczaił się w tym samym miejscu, z którego poprzedniego dnia obserwował lisa. Nie musiał
długo czekać. Zwierzę pojawiło się tym razem w nieco większej
odległości. Najciszej jak potrafił, Ji Qing napiął cięciwę.
Strzała pomknęła prosto w serce lisa. Zwierzę nie zdążyło
44
nawet pisnąć. Trafione, odtoczyło się między krzewy. Zanim
młody pan Xiao opuścił kryjówkę, jego uszu dobiegł krzyk
kobiet. Pełen pogardy dla niewieściego strachu, skierował
swe kroki w stronę zdobyczy. Kilka kobiet zgromadziło się
wokół miejsca, gdzie spodziewał się zastać zastrzelonego lisa. Zamiast martwego zwierzęcia, wśród opadłego na
zroszoną trawę kwiecia, leżała naga Mei ze strzałą w piersi,
tocząc krwawą pianę z ust. Ji Qing wypuścił łuk z rąk.
– Strzelałem do lisa – powtarzał w kółko, stojąc w samym środku zamieszania, ślepy na wydarzenia, dopóki nie
otrzeźwił go siarczysty policzek wymierzony ręką matki.
IX – Niewierna
– Zastrzeliłeś matkę swego dziecka, durniu – syknęła
Jaskółka. Popchnęła Ji Qinga w stronę pawilonu. Młody
wojownik szedł posłusznie, niczym skarcony szczeniak. Nie
rozumiał, co się wydarzyło. Przecież widział lisa, trafił go!
– Co z Mei? – spytał nieśmiało. – Będzie żyć?
– Możesz być dumny ze swoich umiejętności łuczniczych,
synu – Jaskółka odpowiedziała szyderstwem. – Zabijasz
jedną strzałą. Od dziś możesz śmiało tytułować się Skorpionem Łuku. Mei nie żyje.
– Strzelałem do lisa – powtórzył Ji Qing. – I trafiłem go.
– Ale zabiłeś matkę swego dziecka – rzekła zimno
Jaskółka, wskazując dłonią stojącą pod ścianą kołyskę. Ji
Qing zbliżył się i po raz pierwszy spojrzał na ciemnowłosy
owoc swej namiętności.
– Jest moje? – spytał głupio. – Skąd wiesz?
– Umiem liczyć i obserwować ludzi – odparła Jaskółka. –
Mei nie chciała ci mówić, sprowadziłam ją tu, bo to dziecko
Xiao, nawet jeśli tylko półkrwi. Życzeniem moim i ojca jest,
byś je wychowywał.
– A jeśli się nie zgodzę? – nuta sprzeciwu zabrzmiała
w głosie Ji Qinga.
– Nie tobie pierwszemu wydaje się, że bunt przeciwko
zastanym prawom zmieni świat – rzekła matka, patrząc mu
w oczy. – Ale jesteś w błędzie i niebawem przekonasz się o tym.
Każdy przyszły władca Xiao musi jak najprędzej zrozumieć,
że nie wolno mu myśleć o sobie jak o człowieku. Musisz
porzucić swoje ambicje, marzenia i pragnienia. O swoim
życiu myśl jak o służbie, bo urodziłeś się po to, by służyć
ludziom i państwu. Zacznij od wzięcia odpowiedzialności za
swoje dziecko, któremu odebrałeś matkę. Niech to stanie się
twoją pokutą.
Ji Qing wysłuchał matki, w duchu nie zgadzając się z jej
słowami. Pochylił się jednak nad kołyską, chcąc wziąć dziecko
na ręce. Uświadomił sobie wówczas, że nie wie jak. Wzburzony oddalił się, nie poświęcając ani jednego spojrzenia matce.
Młody pan Xiao z potwornym zamętem w głowie
przemierzał uliczki, kierując się ku swej rezydencji. Pragnął
zaznać ukojenia w ramionach Fairuz. Ani to, co się stało, ani
słowa matki nie docierały do niego w pełni, ale brzęczały
mu w głowie niczym rój wściekłych os. Zdziwił się, widząc
Xiao Zanga opuszczającego jego dom. Kiedy za najstarszym
bratem pojawiła się Fairuz, a ich usta połączył namiętny
pocałunek, zdziwienie Ji Qinga zastąpiła wściekłość. Ruszył
w ich stronę biegiem. Znalazłszy się bliżej, uderzył Zanga
styliskiem łuku. Starszy brat odepchnął go silnym ramieniem, aż Ji Qing upadł.
– Jak śmiesz?! – krzyknął, podnosząc się z ziemi i sięgając
po miecz. – Jak śmiesz brać coś mojego?!
Karolina Kaczkowska
Horyzonty Wyobraźni
Xiao Zang uśmiechnął się szyderczo w odpowiedzi. Na
ten właśnie moment czekał od dnia swego powrotu.
– Może i jesteś, bracie, zwycięzcą. Nie umiesz jednak
upilnować swej własności. Ani jej odpowiednio dogodzić.
– Nie dostaniesz Fairuz. Jest moja! – Ryk wściekłości
wydarł się z gardła Ji Qinga. Rzucił się na brata, który bez
wysiłku parował jego ciosy. Był zły, ale i obolały wewnętrznie.
Pomyśleć, że to dla Fairuz chciał zdobyć futro lisa. Dla takiej
nędznej kobiety porzucił słodką, cichą Mei, z którą już nigdy
nie będzie mu dane spotkać się na tym świecie.
– Szydziłeś z moich ran! – wrzasnął Zang. – Swoją
pierwszą będziesz miał ode mnie.
Ponownie bracia zwarli się w walce. Drobniejszy Ji Qing
stawiał na zręczność, lecz Zang nie pozwalał mu się zbliżyć.
Kopnął podchodzącego i ciął go po twarzy.
Fairuz obserwowała pojedynek oszalałych braci z niewielkiej odległości. Zrozumiała wszystko, o czym rozmawiali. Nagle poczuła się znużona. Śmiertelnie zmęczona
swoją żałosną egzystencją, która w jej oczach była przede
wszystkim walką o przetrwanie za wszelką cenę. A więc to
wszystko na nic? Jej starania, intrygi, manipulacje nigdy
nie spowodują, że ktokolwiek dostrzeże w niej człowieka.
Dla wszystkich była tylko pięknym przedmiotem, trofeum,
cudowną, lecz bezduszną lalką, którą chcieli się pochwalić,
ale nie osobą. Nawet dla Zanga… Dość tego.
Tancerka rzuciła się między walczących. Gdy biegła,
jej turkusowe, jedwabne szaty poruszały się na wietrze jak
skrzydła egzotycznego ptaka. Wpadła pomiędzy kipiących
nienawiścią braci. Kiedy dosięgły ją ciosy obydwu, padła na
ziemię, spływając krwią. Bardziej doświadczony Zang zdążył
pohamować potężne cięcie, mimo tego miecz pozostawił
krwawą rysę na piersi Fairuz. Ostrze Ji Qinga przebiło bok
tancerki. Na krótką chwilę bracia zamarli. Potem Zang pierwszy otrząsnął się ze stuporu, porwał ranną na ręce i oddalił
się biegiem z miejsca tragedii. Ji Qing ukrył twarz w dłoniach,
upadł na kolana i zapłakał, nie dbając, czy ktoś go widzi.
Jaskółka szybko dowiedziała się o zamieszaniu. Razem
z mężem zadbali o jak najmniejszy rozgłos i doprowadzili
młodszego syna do porządku. Odłożyli poważne rozmowy na
czas, gdy emocje nieco opadną. Jaskółka bardzo potrzebowała
pocieszenia tej nocy, nie została jednak z mężem. Nie chciała,
żeby ktokolwiek, nawet on, widział panią Xiao płaczącą. Po
raz kolejny straciła niewinną osobę, którą chciała chronić
– Mei. Nie przewidziała wszystkiego lub działała zbyt opieszale, nieważne. Znowu zawiodła. Najpierw Li Liang, potem
księżniczka Lilia, teraz Mei – matka jej wnuka – nie ocaliła
żadnej z nich mimo posiadanych możliwości. Czy bogowie
jej to wybaczą? Ona sama nie potrafiła wybaczyć sobie.
Choć przepłakała całą noc, powitała ranek ze spokojnym,
oficjalnym obliczem.
X – „Wszystko się zmienia”
Para starzejących się władców Xiao siedziała na tarasie
w promieniach słońca, pochylona nad planszą do gry w go.
Jaskółka i Jin Li popijali zieloną herbatę, uśmiechając się
do siebie od czasu do czasu. Choć ich młodzi, nieodpowiedzialni synowie przysporzyli im ostatnio zmartwień,
odczuwali względny spokój i zadowolenie. Jaskółka, której
serce wciąż toczył smutek z powodu śmierci Mei, odwiedziła
wczoraj dochodzącą do zdrowia Fairuz. Nie lubiła tej kobiety, mimo że to właśnie tancerka udzieliła jej synom ważnej
Bracia Xiao
lekcji, która niemal kosztowała ją życie. Cudzoziemka wciąż
była problemem, którego należało się pozbyć.
Pani Xiao zastała u Fairuz swego pierworodnego
Zanga. Rosły wojownik o silnych ramionach zdobnych
w wyraziste tatuaże przedstawiające feniksy, siedział
przy łożu i z niezwykłą delikatnością głaskał splątane loki
swej kochanki. Jaskółka nie zakłóciła tej chwili intymności
swą obecnością. Ręka, którą Zang zadawał śmierć wrogom,
potrafiła zdumiewająco sprawnie dać wyraz czułości i miłości.
Jaskółka nie przyszła do Fairuz z przyjacielską wizytą.
Niosła cudzoziemce czarkę z zatrutą zieloną herbatą. Pani
Xiao planowała uczynić jeszcze raz to, czego dopuściła się
jako Ye Jian przed laty wobec służącej-zdrajczyni. Tamta
dziewczyna, Kamelia, tak jak Fairuz chciała po prostu być
wolna, być kimś w oczach swych bliskich. Krucha porcelana
w dłoni Jaskółki zadrżała, roniąc kilka kropli zatrutej herbaty. Pani Xiao przymknęła oczy i zaczerpnęła głębszy oddech,
by poskromić niepotrzebne emocje. Mimo zamkniętych
powiek, wciąż widziała czułą dłoń Zanga na kasztanowych
lokach śpiącej. Resztki trującego napoju wyciekły z przechylonej czarki, stając się nieszkodliwą plamą na posadzce.
– Będziemy mieli synową cudzoziemkę, a nasz najlepiej
zapowiadający się syn zostanie rolnikiem – zażartował Jin Li.
Jaskółka odpowiedziała mu nieokreślonym grymasem.
– Ji Qing zapłacił za ceremonię pogrzebową Mei z własnej
kieszeni. Przez tydzień medytował w klasztorze, a dziś rano
odwiedził mnie z naszą wnuczką na ręku. Zmienił się, moja
żono, nareszcie dojrzał. Na jego twarzy widniał świeży tatuaż.
– Rana od Zanga? – zdziwiła się Jaskółka.
– Zdecydował się w ten sposób uhonorować starszego
brata i przyznać do błędów. Rozmawialiśmy też o odpowiednim imieniu dla dziecka – tu Jin Li uśmiechnął się tajemniczo – zdecydowaliśmy się na Li Liang.
Na te słowa oblicze Jaskółki pojaśniało.
– To bardzo dobre imię – rzekła łagodnym głosem. – Dziękuję.
W świetle ostatnich przykrych wydarzeń Jaskółka myślała
o średnim synu z niechęcią, jednak czuła się w obowiązku
zapewnić mu wszelką pomoc. Tak niedawno uważała swe
życie właściwie za skończone, ale wraz z pojawieniem się
maleńkiej Li Liang nabrało znów znaczenia i kolorów.
– Sytuacja państwa nie jest zła, moja droga żono –
kontynuował Jin Li. – Wciąż mamy następców, jak się wydaje,
godnych stanowiska. Mamy też czas na decyzje. Nie trap się
już tym wszystkim – Pochylił się nad żoną i musnął czułym
palcem jej czoło. – Ostatnio od martwienia się pogłębiły ci
się zmarszczki. Nie mamy wpływu na wszystko, pamiętaj
o tym, zanim zadręczysz się na śmierć.
Jaskółka wstała od stolika z nierozstrzygniętą rozgrywką
go. Potrzebowała chwili samotności, by wszystko po raz
kolejny przeanalizować. Nagle zdała sobie sprawę, jak silny
niepokój dręczył ją przez wszystkie lata panowania. Poczuła
się zmęczona. Udała się do kwatery Jin Shena, swego ulubionego syna, o którym wszyscy zdawali się zapomnieć
w obliczu niedawnych wydarzeń. Najmłodszy potomek
władców Xiao, o posturze nieco drobniejszej od braci, lecz
nie gorzej ukształtowanej, pracował w skupieniu przy dawno
niesprzątanym stole.
– Co cię sprowadza, matko? – spytał uprzejmym głosem,
odrywając się od aparatury, w której warzył trucizny. Jaskółkę
nieoczekiwanie zalała fala matczynej czułości, zwyczajowo
zachowała jednak dystans.
45
Horyzonty Wyobraźni
– Istnieją pewne kwestie, które muszę z tobą omówić.
–Cóż to może być? – zastanawiał się Jin Shen teatralnym tonem. – Czyżbyś przyszła prosić mnie o czuwanie nad naszym
małym liskiem? A może mam mieć oko na tę tancerkę Zanga?
– Skąd… Śledziłeś mnie? Tak, że nie zauważyłam? Jestem
już taka stara…
Jin Shen uśmiechnął się do matki.
– Umiem obserwować ludzi tak jak ty, matko. W Xiao
zawsze były, są i będą osoby, które lepiej mieć na oku. Nie
musisz mnie o nic prosić. Znam swoje obowiązki wobec Xiao
– jego głos przez chwilę tchnął chłodem, co nie umknęło
uwadze Jaskółki.
Nigdy nie zastanawiała się, czy jej synowie czują się kochani. To nie wydawało się najważniejsze w przypadku przyszłych
władców. Dzieci, tak jak i rodzice, miały obowiązki wobec
rodu, kraju i jego mieszkańców. Zapragnęła przytulić Jin Shena,
nie mając jednak pojęcia, jak młody mężczyzna zareaguje na
gwałtowny przypływ uczuć macierzyńskich. Nie spróbowała.
Zamiast tego pożegnała go typowo chłodno i formalnie.
– Twoje usługi wobec Xiao są bezcenne. Jesteś
wartościowym członkiem rodu.
Jin Shen skwitował te słowa milczeniem i nie obejrzał się
za wychodzącą. W rzeczywistości był zadowolony ze swobody
Ye Jian, którą przed trzydziestu laty cieszyła się także jego matka, mimo posiadania istotnych obowiązków. Najmłodszego
pana Xiao cechowała żelazna wewnętrzna dyscyplina. Nie
pozostając niewrażliwym na kobiece wdzięki, nie dał się
opanować szaleństwu hormonów i ego, w przeciwieństwie
do starszych braci. Prawdę mówiąc, żałował Mei – chętnie
wychowałby z nią małą Li Liang, zgłębiając przy okazji naturę lisów. Jego wizja własnej przyszłości była zgodna
z pragnieniem Jaskółki, by został głową organizacji Ye Jian.
Jin Shen zdawał sobie sprawę z tego, że to wojownicy zawsze
znajdowali się w centrum zainteresowania Xiao. Cieszył
się, że pozwolono mu rozwijać się zgodnie z własną naturą,
zamiast przymuszać do miecza i wojaczki. Najmłodszy syn
władców Xiao, Jin Shen, zostanie zatem naczelnikiem Ye
Jian. Zdobycie tronu Xiao zostawi sobie na później…
Epilog
Siwe włosy Jaskółki falowały na wietrze, kiedy przysiadła
pod kwitnącą magnolią w pawilonie kobiet. Nieopodal mała
Li Liang zapoznawała się ze swym pierwszym drewnianym
mieczem pod okiem doświadczonej trenerki. Córka Mei i Ji
Qinga wykazywała nie tylko chęć nauki, ale także zdolności
do władania bronią. Jeśli nie straci dziecinnego zapału po
pierwszych razach i niepowodzeniach, w przyszłości stanie
się kolejną chlubą rodu.
Jaskółce sprawiało przyjemność towarzyszenie dziewczynce w codziennych czynnościach. Ji Qing coraz poważniej
angażował się w sprawy państwa, przez co miał coraz mniej
czasu dla córki. Dyplomacja niespodziewanie okazała się
mocną stroną średniego syna Xiao. Zang, który został
generałem, i jego żona spodziewali się narodzin pierwszego
dziecka, a Jin Shen był coraz bliższy objęcia najwyższego stanowiska w Ye Jian.
Mała Li Liang zapiszczała z bólu, otrzymując pierwszy cios
drewnianą bronią trenerki. Jaskółka z rosnącym zadowoleniem obserwowała, jak dziecko powstrzymuje łzy, starając
się nie okazać słabości. Wyobrażała sobie, że dawno temu,
jeszcze przed jej narodzeniem, tak samo zachowywała
się pierwsza Xiao Li Liang, ukochana Skorpiona. Kto wie,
rozmyślała Jaskółka, może to dusza ukochanej pani wróciła
w ciele tego dziecka, by jeszcze raz wspomóc ród? A jeśli
tak, to niewykluczone, że odrodzi się i Skorpion. Oby tym
razem dusze tych dwojga zaznały więcej radości i osobistego szczęścia.
Jaskółka wygodnie ułożyła się pod drzewem. Kraj był
bezpieczny, a ludzie, także jej bliscy, szczęśliwi. Wreszcie mogła odpocząć. Wiatr poruszał gałęziami magnolii, której kwiaty opadały po krótkim tańcu w powietrzu,
spowijając wonną kołdrą sylwetkę śpiącej snem wiecznym pani Xiao. Jej usta zachowały na zawsze cień
uśmiechu.
KONIEC
Karolina „Mangusta” Kaczkowska
Jestem współpracowniczką portali szuflada.net, enklawanetwork.pl i arenahorror.pl, pasjonatką czytania, pisania
i oglądania filmów oraz tancerką orientalną. Od prawie 17
lat należę do Gdańskiego Klubu Fantastyki, od pewnego
czasu także do stowarzyszenia Wratislavia Fantastica. Z wyboru mieszkam we Wrocławiu z mężem i wesołą gromadką
zwierząt. Opowiadania piszę bardzo rzadko ze względu
na chroniczny brak czasu.
46
Karolina Kaczkowska
Horyzonty Wyobraźni
Patryk Młynek
Obcy w Breslau
ilustracje Tomasz Bełzowski
Starszy zwiadowca Anton Berg zameldował się u kapitana Klausa Wilfrieda punktualnie o siódmej rano. Tej jesieni
w Breslau było nad wyraz jasno; wydawało się, że czerwonawy pył z pustkowi Brandenburgii przesłania słońce mniej
szczelnie niż zwykle.
Berg stał na baczność. Na jego pękatej i niezdrowej twarzy
malował się grymas zniechęcenia. Nienawidził wstawać tak
wcześnie, ale cóż było robić. Rozkaz to rozkaz.
Czarne oczy Klausa Wilfrieda przewiercały Berga niemal na wylot. Kapitan zza ciemnego masywnego biurka,
w postrzępionym mundurze i z kilkudniowym zarostem
przypominał bardziej dzikusa z Moraw niż zawodowego żołnierza Wielkiej Bawarii. Splunął przed siebie i bliżej
nieokreślonym gestem przywołał adiutanta. Ten podsunął
Bergowi plastikowe krzesło, ukłonił się i wyszedł. Gdy Berg
już siedział, kapitan wyciągnął z zawiniątka pieczonego
szczura. Zapach rozniósł się po całym pomieszczeniu.
– Proszę się częstować – zachęcał. – Najpierw jedzenie,
potem misja.
Gdy Berg rzucił się łapczywie na szczura, kapitan Wilfried podstawił mu niemal pod sam nos dwie plastikowe
szklanki i nalewając ostrożnie piwo, tak aby nie uronić ani
kropelki, stwierdził:
– Lepszy byłby królik, ale póki co, tylko to mogłem wam
zaproponować. Jedzcie, panie Berg.
Bergowi aż uszy się trzęsły. Nie jadł mięsa od miesięcy.
Z powodu licznych klęsk żywiołowych takich jak susze, gradobicie, a w zeszłym miesiącu – burza piaskowa, do miasta
Breslau zawitał głód. Konwoje z Oppeln docierały do stolicy Silezji nieregularnie. Bandy grasujące po gościńcach
składające się z Pomorzan, Cyganów i Litwinów z coraz
większą zuchwałością napadały na karawany. W tych trudnych czasach Bawarczycy z Breslau musieli radzić sobie sami.
Niewiele jednak z tego wynikło. Komendant Breslau nakazał
wprawdzie hodowlę marchwi, kartofli, fasoli i wężymordu,
ale ziemia w Breslau od setek lat była tak samo nieurodzajna. Brak słońca i stale obecny pył utrudniał jeszcze bardziej
wszelkie hodowlane przedsięwzięcia mieszkańców. Jedyne
pospolite rośliny, których w Silezji było pełno, nie nadawały
się do jedzenia. Skarłowaciałe krzewy, ciemnobrązowe
drzewa i masa różnorakich ostrokrzewów, których dawne poleńskie nazwy gdzieś zawieruszyły się w mrokach
pamięci, nadawały się co najwyżej na pożywkę dla dzikich
zwierząt. Ludzie, z braku innych możliwości, polowali na
nie, aby przeżyć. Sarny, dziki i jelenie, a gdy ich zabrakło –
nawet jeże, ropuchy i szczury lądowały w garnkach
i kociołkach silezjańskich myśliwych. Dla wszystkich mięsa
jednak nie starczało. Władze wkrótce zaczęły je racjonować
i wprowadzać kontyngenty. Na efekty nie trzeba było długo
Obcy w Breslau
czekać: wnet zakwitł czarny rynek, a przeciętny mieszkaniec
Breslau nadal chodził głodny.
W wielu strefach miasta dochodziło do aktów kanibalizmu. Władze surowo go zakazywały, ale przepis okazał
się martwy. Z czasem Bawarczycy – ludzie pragmatyczni – postanowili go częściowo zalegalizować: mięso ludzkie można było spożywać tylko z ciał skazanych na karę
śmierci. Rocznie sądy w Breslau skazywały na karę główną
kilkanaście osób. Po wprowadzeniu nowego prawa liczba ta
wzrosła do kilkudziesięciu.
Prawo w Breslau było surowe. Stryczek groził nie tylko za
zabójstwo, kradzież i szpiegostwo, ale także za oszukiwanie
w kartach, pobicie, rozbój i znieważanie władzy. Ta ostatnia
kategoria była na tyle pojemna, że szybko stała się główną
przyczyną uśmiercenia ponad połowy skazanych. Reszta
wisiała przeważnie za kradzież żywności ze wspólnych magazynów. Stęchłe i skarlałe warzywa, które jakimś cudem
rosły na nieurodzajnej silezjańskiej ziemi, władza rozdawała
zasłużonym mieszkańcom, służbom porządkowym, a także
żołnierzom. Przydział Berga wynosił cztery kilogramy warzyw
tygodniowo.
– Monakium przysłało nam przez gońca następujące
rozkazy. – Wilfried wyciągnął pomiętą kartkę z metalowej
kasetki, która cały czas leżała niepozornie na biurku, i zaczął
powoli czytać. Miał z tym nieliche problemy, ale znających
alfabet było w Breslau niewielu, toteż każdy traktował
Czytających z należnym im szacunkiem. – Cztery… wozy
So-la-ris trzy… tysiące i cztery podłużne transportery Sta-ra
wypełnio-ne zie-mnia-kami i węży-mordem… muszą… być
dostar-czo-ne do dnia ostatnie-go grudnia roku pańskiego
2486 do sztabu głów-ne-go wojsk Wielkiej Bawarii… w Monakium. Generał Karloff prosi o nie-zwłoczne wy-ko-nanie… rozkazu.
Berg połknął ostatni kęs szczurzyzny i stłumił beknięcie.
W sumie osiem wozów, pomyślał, i to po brzegi wypełnione
jedzeniem. Nie będzie łatwo. Ale cóż, jak dadzą mi z dziesięciu
ludzi z jataganami i przynajmniej jedną z Blyskavitz, nie powinno być problemu. Nie na takie trasy się już zapuszczało…
Ostatnia wyprawa Berga na Warschawę zakończyła się sukcesem. Ludzie i ładunek dotarli do celu bez uszczerbku. Mam
szczęście, westchnął i uśmiechnął się w duchu, oby i tym razem
się powiodło. Kapitan Wilfried nie wyglądał na zadowolonego.
Jego nachmurzone i wyraźnie czymś zatroskane oblicze sprawiało
wrażenie, jakby posyłał on swoich najlepszych ludzi na ostatnią
straceńczą misję. Machinalnie odłożył kasetkę z rozkazami
i spojrzał w szare oczy Berga.
– Mamy duży problem, panie Berg – westchnął i sięgnął
po plastikowy kubek z piwem. Wypił w milczeniu całą jego
zawartość. – Do grudnia nie zbierzemy ośmiu wozów żarcia.
47
Horyzonty Wyobraźni
A nawet jeśli, to wysyłając je do Bawarii, nie przetrzymamy zimy. Breslau wymrze, a zrozpaczeni i zdesperowani
mieszkańcy wcześniej się z nami rozprawią. Nie chcę nawet
myśleć, że mogłoby do tego dojść. A może do tego dojść, niech
mi pan wierzy, panie Berg. Zanim ci z Oppeln albo z Legnitzy
się zorientują, my już dawno będziemy pływać w czyimś garnku.
Berg zaklął w myślach.
– A gdyby rozkazu nie wykonać w terminie? – zapytał
i zdziwił się swoją bezczelnością. – Chciałem powiedzieć…
Można by im wyjaśnić, że mamy problemy…
– A kto ich nie ma! – Wilfried walnął pięścią w stół z taką
siłą, że plastikowe kubki spadły na klepisko. – Jeśli odmówimy im tych wozów, to zjawią się tu w mig i przeniosą nas na
jakieś zadupie do Frankreichu albo na pustynię iberyjską.
A w wersji pesymistycznej… – Wilfried zasępił się. – …stryczek. Garnka więc nie unikniemy.
Berg westchnął. Więc zanim pojedziemy do Monakium, musimy to żarcie komuś ukraść, pomyślał. No cóż, Cyganie, sobie
tylko znanym sposobem, jakieś warzywa zawsze mają. Możemy
też wyprawić się na Trebnitz lub tych półnagich dzikusów ze
Schvidnitzy. Tylko że z nimi trzymają partyzanci z Moraw.
– Wiem, o czym pan myśli – podjął po chwili Wilfried. –
Ale nic z tego. Okoliczne osady cienko przędą. Może jeszcze
gorzej niż my. A poza Unią są już tylko Cyganie i Schvidnitza.
– Trebnitz jest w Unii Miast?
– Od dwóch miesięcy. – Wilfried kwaśno się uśmiechnął.
– Jeśli nie możesz kogoś pokonać, to się do niego dołącz. Już
niedługo nawet Cyganie przejrzą na oczy i się przyłączą. W kupie bezpieczniej, a my przecież nie możemy atakować swoich!
– No więc Oleschnitza, Lubin lub Schvidnitza…
– Nie tędy droga, panie Berg! – Kapitan wszedł zwiadowcy w słowo. – Zanim zbierzemy ludzi, zastawimy pułapki,
stoczymy bitwę lub dwie, miną tygodnie. A na wojnie, dużej
czy małej, nie można być niczego pewnym. A jeśli uda nam
się zebrać trzy lub tylko dwa solarisy? A jeśli ani jednego?
A jeśli przegramy, bo pomogą im Morawianie i inni grasanci? A nawet jeśli uda nam się zebrać osiem wozów żarcia,
wygramy wszystkie bitwy i potyczki, spalimy kilkanaście
domów, przelejemy ich krew, to myśli pan, że oni będą lizać
rany i czekać na następny atak z założonymi rękami? Narobimy sobie wrogów. Pomimo głodu i zimy będziemy jeszcze
czekać napaści z zewnątrz. Zemsty tych wszystkich osad,
które napadaliśmy w przeszłości. Może się połączą przeciwko nam? Kto to wie? Wrogów mamy i tak już wystarczająco
dużo. Nie, panie Berg, jak pan widzi, nie tędy droga. Te wszystkie pomysły są beznadziejne. Nie uderzymy ani na Trebnitz,
ani na Schvidnitzę, ani na Cyganów, ani nawet na tych obdartusów z Lubin. Uderzymy gdzie indziej. Znacznie bliżej.
Na cel, który mamy niemal pod nosem, ale aż do wczoraj
wydawał nam się nieosiągalny. – Wilfried zrobił efektowną
pauzę, by po chwili niemal wykrzyknąć. – Na Zkaitauer!
Berg uniósł brwi. Zapanowało milczenie.
– Ależ, panie kapitanie… – wybąkał zwiadowca. – Nikomu nigdy nie udało się…
Wilfried natychmiast mu przerwał.
– Panie Berg! – wrzasnął i kiwnął swoim zdeformowanym od trądu palcem. – Nie mamy wyboru. Komendant
Schneider i nawet Gubernator Silezji Herr Tschaikovski
uznali, że to jedyne wyjście. Niestety nie ma ich teraz w
Breslau, ale jakby byli, zaręczam panu, że siedzieliby tu
teraz z nami.
48
Przez kilkanaście sekund nikt nie wypowiedział ani
słowa. Słychać było silezjański samum otulający pyłem chyba wszystkie miasta i osady w prowincji. Bergowi zdawało
się, że pustynny wiatr świszczał w każdym zakamarku komnaty Wilfrieda.
Kapitan westchnął.
– Ci ze Zkaitauer mają jedzenie. Nasi zwiadowcy donieśli
nam, że w kaskadowych tarasach i na piętrach rosną jakieś
zielone rośliny. Mogą to być ziemniaki, fasola, może rzepa. To nie wszystko. Mają też świnie i kury. A już na pewno krowy. Jest ich przynajmniej sześć. Nasi zwiadowcy
zauważyli je na setnym metrze, na jednej z zielonych skarp
zewnętrznego pierścienia. W środku, na samym szczycie
wieży, też rosną rośliny. Ze względu na wysokość, nie można
ich jednak zidentyfikować.
Berg wzruszył ramionami. Wiedział, że kapitan mówi
prawdę. Ludzie ze Zkaitauer – Wratislawianie, jak ich
nazywają niektórzy grasanci – są samowystarczalni. Hodują
zwierzęta i uprawiają warzywa. Na przekór pogodzie i burzom
piaskowym ich krzewy i drzewa są zielone. Wyglądają przy
tym na smakowite i zdrowe. Są jak rajskie okazy z zapomnianej przeszłości, które zapewne kiedyś tu, w Breslau, były
powszechnie uprawiane i spożywane. Kiedyś.
O tym wiedzą wszyscy. O reszcie nikt nie ma pojęcia.
Nie wiadomo na przykład, ilu ich jest. Mówi się o ośmiuset
osobach, ale równie dobrze może ich tam być ze trzy tysiące,
czyli prawie tyle, ile mieszkańców Breslau.
Nikt z Bawarczyków nie był w Zkaitauer. Wejścia są
wprawdzie dostępne, ale we wnętrzu (mocno zniszczonym przez czas) widać tylko gigantyczne pokryte mchem
pale o średnicy półtora metra. Nigdzie nie ma schodów
na górę. Nie wiadomo, jak Wratislawianie wychodzą na
zewnątrz. A wychodzą na pewno. Kilku z nich udało się złapać
i przesłuchać. Nic to jednak nie dało. Zabrali swoje tajemnice
do grobu lub – jak mówią w Breslau – do garnka.
U podnóża Zkaitauer oprócz kupy gruzu i rozbitego szkła
znajdują się korytarze czy też tunele. Są jednak zbyt małe,
aby swobodnie mogli przejść przez nie ludzie. Nawet najniżsi
musieliby się trochę poschylać. Oczywiście gdyby tylko
znajdowały się w pozycji poziomej. Na nieszczęście są ulokowane pionowo: „wystają” dobrych kilka metrów nad ziemią
wprost z postrzępionego sufitu. Z podłożem łączą je metalowe drągi z licznymi wypustkami i osłonami. Wyglądają jak
wielkie dziurawe kwadratowe rury z odstającymi płatami
wszelkiej maści żelastwa i plastiku.
Zwiadowcy widzieli owe tunele w kilku miejscach w głównych
komnatach obiektu na parterze. O przeznaczeniu tajemniczych korytarzy Bawarczycy mieli kilka teorii.
Jedna z nich mówiła, że Zkaitauer w obecnej postaci nie
stoi prawidłowo. Starożytni najpierw wybudowali go poziomo, a dopiero później postawiono go do pionu. Wieża
Zkaitauer była „tylko” długim, a nie wysokim obiektem,
jakim jest teraz. Korytarze mogły więc służyć ludziom bez
przeszkód. Skąd mędrcy mogli to wszystko wiedzieć? Berg
nie był w stanie sobie tego wyobrazić. Podobnie jak gigantycznej machiny, która podniosłaby Zkaitauer do pionu.
Jej pozostałości, lub chociaż najmniejsza wzmianka o niej,
musiałyby znajdować się gdzieś na Silezji. Wielu poszukiwaczy szukało jej od dziesięcioleci, ale bezskutecznie. Z czasem
opowieści o starożytnym super dźwigu urosły do rangi mitu,
w który mało kto już wierzył. Bergowi podobała się inna teo-
Patryk Młynek
Horyzonty Wyobraźni
ria, wyjaśniająca przeznaczenie pionowych korytarzy. Jeden
z mędrców twierdził, że tymi drogami do pięter Zkaitauer
dostawało się powietrze. Budowla była pancerna jak skorupiak, dowodził mędrzec, każdy poziom musiał mieć dostęp
do świeżego powietrza. Tunele te były kanałami, dzięki którym
mieszkańcy twierdzy mogli oddychać. Jego krytycy zarzucali
mu, że oprócz pięćdziesięciu sześciu tuneli pionowych (bo
tyle ich naliczono) zwiadowcy wykryli także mniejsze tunele, które są kręte i łamią się pod różnymi kątami. Są zbyt
małe, aby mogli przez nie przechodzić ludzie, więc mogły
spełniać funkcję taką samą jak wielkie tunele pionowe. Po co
więc Starożytnym było aż tyle tuneli?
Odpowiedź była prosta i przekonująca: małe tunele
dostarczały powietrza do małych pomieszczeń, a duże do
wielkich kwater i komnat możnych. Wszystkie tworzyły sieć,
która w razie zatkania któregokolwiek korytarza i tak miała
działać bez zarzutu, dzięki wielości elementów. Mędrcy
nie mogli wyjść z podziwu dla przemyślnych rozwiązań
Starożytnych. Oczywiście wiele z nich wzbudzało kontrowersje, na przykład od lat zadawane pytanie: po co w Zkaitauer tyle
szkła? Czy twierdze buduje się oszklone? Z tą archeologiczną
zagadką mędrcy radzili sobie, oględnie mówiąc, średnio. Natomiast Druidzi i Czarownicy wprost przeciwnie; twierdzili mianowicie, że szkło w czasach Starożytnych było silnie
umagicznione i odbijało z prędkością światła wrogie pociski
czy kule. W obecnych czasach cała magia Zkaitauer nie
działała, bo została zapomniana i nawet zamieszkujący ją
ludzie nie są w stanie jej aktywować. To z kolei uspokajało
nieco mieszkańców Breslau, bo odzierało Zkaitauer z aury
cudowności, a ich mieszkańców z ponadnaturalnej mądrości
i tajemnicy. Łatwiej i znośniej jest bowiem myśleć, że „nawet
tacy cwani i niby wszystkowiedzący Wratislawianie gówno mogą”.
To, że Zkaitauer było jednak czymś więcej niż starym wysokim budynkiem, nie ulegało wątpliwości. W całym Breslau
nigdy nie wybudowano podobnego cudu. A może wybudowano, ale miało pecha nie dotrwać do obecnych czasów?
Może, ale cóż z tego? Fakt pozostawał faktem. Drugim
najwyższym budynkiem w Breslau była Czerwona Wieża na
Ostrowie Tumskim. Mieszkańcy Breslau określali tak dom
gubernatora Silezji. Na dole, w zatęchłej od wilgoci i kurzu
komnacie, miał z kolei siedzibę kapitan Wilfried.
Antonowi Bergowi, który siedział na jednym z zabytkowych plastikowych foteli z początku dwudziestego drugiego wieku, nie było wygodnie.
– Panie kapitanie – powiedział pewnie i hardo. – Nikomu
z naszych nie udało się wejść do Zkaitauer. Nigdy nawet nie
prowadziliśmy rozmów z Wratislawianami. Nie wiemy, kim
są i czego mogą chcieć. Nie udało się nigdy…
– Panu się uda! – Wilfried po raz kolejny przerwał Bergowi.
– Uda się.
– Jak, kapitanie? Południe Breslau to niebezpieczne miejsce. Cały trakt Povstanschosse to zalesione ruiny, w których
czają się bandyci. Musiałbym mieć z dziesięciu ludzi, żeby
przejść tamtędy bez obaw o własne życie. Ale to i tak małe
piwo. Co będzie, jak już dojdziemy na Wzgórze? Jakim cudem wejdziemy do Zkaitauer? I jak zabierzemy Wratislawianom te tony ziemniaków i pszenicy? Dacie nam Solarisy, które będą czekać na dole, a my jak koty będziemy się
wspinać po ścianach i strącać ze skarpy ziemniaki i fasolę?
I to niepostrzeżenie? Niby jak? Jak nas zobaczą, zabiją nas
śmiechem, a potem tradycyjnie jataganem!
Obcy w Breslau
– Proszę mnie wysłuchać, panie Berg. – Wilfriedowi nie
drgnęła nawet powieka. – Na to wszystko znajdzie się rada. Ale
wpierw musi pan kogoś poznać, kogoś, kto w Zkaitauer już był.
Kapitan Wilfried klasnął w dłonie. Po chwili jego adiutant
wprowadził do pomieszczenia zarośniętego mężczyznę
w niebieskiej kurtce poleńskiego kroju. Miał około czterdziestu
lat i wyglądał jakby od kilkunastu dni nic porządnego nie
jadł, co było więcej niż prawdopodobne.
Wilfried skinął na adiutanta. Ten oddalił się i energicznie
zamknął za sobą drzwi. Wilfried wstał i położył na ramieniu
nieznajomego swoją pomarszczoną dłoń.
– Panie Bukowski – zwrócił się do mężczyzny. – Niech
pan nam opowie coś o Zkaitauer. O jego bogactwach,
ludziach, jedzeniu, a przede wszystkim o tym, jak tam wejść.
Niech pan siada.
Mężczyzna nazwany Bukowskim usiadł i spojrzał ukosem na Berga. Po chwili dostojnego milczenia przemówił
protekcjonalnym tonem.
– Zkaitauer to potężna starożytna twierdza. Nie była jednak przystosowana do produkcji jedzenia i hodowli zwierząt.
Poza dwoma akwenami wodnymi, w których prawdopodobnie hodowano ryby, i skarpach pierwszego pierścienia, gdzie
rosły krzewy i drzewa owocowe, w Zkaitauer nigdy nie wytwarzano jedzenia.
– To wszystko wiemy. – Wilfried niecierpliwił się. – Idzie
nam o to, ile tego jedzenia tam jest i jak się do niego dostać.
Co wam powiedzieli ci grasanci?
Bukowski nachylił się do kapitana.
– Grasanci, tak? Jeden z nich, ten, którego schwytaliśmy,
jak zbierał chrust, twierdził, że do Zkaitauer prowadzą cztery
kapsuły, które są uruchamiane ze środka. Aby dać znak, że
chce się wejść, należy nacisnąć metalowy przycisk i poczekać.
Po chwili pojawia się kapsuła, do której można wejść razem
z łupem. On sam był drzewnym, czyli zbieraczem chrustu,
grzybów i jagód. Chyba najniżej w ich hierarchii. No i nie
był, podobnie jak cała trójka, rasowym Wratislawianinem.
Urodzili się poza twierdzą. Wratislawianie nie wypuszczają
swoich na zewnątrz. Ci trzej pochodzili z Moraw.
Wilfried spjrzał na Berga.
– Na jakiej zasadzie działa ta kapsuła? – zapytał.
Bukowski obejrzał się za siebie, jakby upewniając się,
czy nikt niepowołany nie czai się za jego plecami, i odpiął
kurtkę. Niezwykle delikatnie wyciągnął z wewnętrznej kieszeni talizman z kolorowymi wzorkami. Wyglądał jak mały
plastikowy prostokącik. W jego dolnej części znajdował się
czarny pasek.
– To święty Zkaikardion – wyszeptał. – Kapsuła jest wprawiana w ruch przez jakieś starożytne bóstwo. Aby je udobruchać,
należy wetknąć to w jeden z otworów i wypowiedzieć zaklęcie.
Nie należy przekręcać słów, bo kapsuła eksploduje i rozerwie
wszystkich na strzępy.
Bergowi zrobiło się słabo. No nie – pomyślał – do tego
zadania powinni wziąć druida albo mędrca, a nie prostego
żołnierza. Gdzie ja do pogańskiej magii?
Wilfried strzelił palcami.
– Co mówili pozostali?
– Nic szczególnego – odpowiedział Bukowski. – Jeden
myśliwy bardzo szybko padł. Nasi zamęczyli go jeszcze przy
Ringu. Trzeci z grasantów, prawdopodobnie zwiadowca lub
żołnierz, był twardy i mówił mało. Ciągle nad nim pracujemy, ale chyba na nic się to nie zda. Obijemy go trochę, żeby
49
Horyzonty Wyobraźni
50
Patryk Młynek
Horyzonty Wyobraźni
mięso było miękkie i… koniec. Nic przy sobie, oprócz tego
talizmanu, nie mieli.
Berg podrapał się po swoim pociągłym czole, odgarnął
rozczochrane blond włosy i chrząknął. Czuł, że mały kosmyk
szczurzej sierści mógł mu utknąć w przełyku.
– Jak już ktoś wejdzie do tej piekielnej kapsuły, to co dalej?
– zapytał Bukowskiego. – Ktoś z naszych już tego próbował?
– Byłem w kapsule i wjechałem na górę. – Bukowski
uśmiechnął się. – Udało mi się też bezpiecznie zjechać na dół.
– Jak?! – krzyknął niemal równocześnie Berg i Wilfried.
– Gdy kapsuła znajdzie się na dole i otworzą się drzwi,
trzeba do niej wejść i nacisnąć jeden z przycisków. Po chwili drzwi się zamkną i kapsuła zostanie, sobie tylko znanym
sposobem, na górze. Przycisków jest kilkadziesiąt. Wszystkie
metalowe i do siebie podobne. Jeden jest inny. Znajduje się
na samym dole i ma kolor rdzawoszary. Grasant twierdził,
że pod żadnym pozorem nie wolno go naciskać. Kapsuła
może wtedy eksplodować. Ja sam nacisnąłem kilka przycisków pośrodku. Po jakiejś chwili poczułem, że kapsuła się
zatrzymała. Wnet otwarły się też drzwi. Zobaczyłem długi
korytarz, a w oddali światło. Prawdopodobnie było to wyjście
na skarpę. Wyszedłbym i zobaczył, ale nie byłem uzbrojony.
Moi ludzie czekali na dole z pojmanymi wcześniej grasantami. Nie należało działać pochopnie. Teraz, kiedy o tym
myślę, w ogóle nie powinienem był tam wchodzić. To było
zbyt niebezpieczne. Mieliśmy wtedy szczęście. Nikt niczego
nie zauważył. Nacisnąłem kilka najniżej położonych przycisków i zjechałem w dół. Zabraliśmy jeńców i przybyliśmy
czym prędzej do Breslau. Było to wczoraj w południe.
Wilfried zwrócił się do Berga:
– Weź dwóch najlepszych zwiadowców. Ruszacie najdalej
pojutrze.
***
Anton Berg nie był człowiekiem lękliwym z natury, ale
do nowego zadania podchodził z pewnymi obawami. Obawami, które każdy mieszkaniec Breslau nosił w sobie i które
niemal od zawsze towarzyszyły wszystkim Bawarczykom
w Silezji. Bali się niewiadomego. Ten powszedni, codzienny
lęk był jak powietrze, którym oddychali: niewyraźne, mętne,
gęste i wszechogarniające.
Wszystko z powodu tajemnicy Zkaitauer.
Ludzie mówili: „Jeżeli źródło strachu jest namacalne i występuje w przyrodzie, można się do tego
przyzwyczaić. Ba, można ten strach oswoić, a nawet starać
się z nim walczyć i go wykorzenić! Ale jeśli ma się do czynienia z siłami ciemności, magią pradawnych mieszkańców
tych ziem i ich starożytną tajemnicą, która nawet dla naszych
mędrców pozostała nierozwiązana i jest wciąż nie do ugryzienia, to w żaden sposób nie można zachować rozsądku”.
Co bowiem wiadomo o Zkaitauer?
Rodzice Berga powtarzali mu, żeby nigdy nie szedł
bawić się na południe. Tam jest zła moc, przekonywała
matka, Wratislawianie złapią cię i zjedzą, a wcześniej
rozpalą do białości ogniska w swoim Zkaitauer, tak
abyśmy widzieli nawet tu z Olbin, jak twoje szczątki
żarzą się w ich pogańskim ogniu. Będą cię też torturować.
Rozciągną cię na tym wielkim diabelskim wiatraku, który
przy wichurach kręci się jak opętany. Pamiętaj, baw się tu,
po tej stronie Odry.
Obcy w Breslau
Ojciec natomiast racjonalizował: Spójrz na wszystkie
trakty z Breslau. Dlaczego żaden z nich, oprócz zapomnianego i nieuczęszczanego Povstanschosse, nie prowadzi na
południe? Dlaczego? Bo to ziemia zła, przeklęta i pełna złych
mocy. Nawet gościniec na Monakium prowadzi na wschód
przez Legnitzę. Dlatego, dowodził, trzymaj się od tego miejsca
z daleka, jeśli ci życie miłe. Tam mieszka diabeł i pradawne,
nienaruszone zło.
Gdyby matka i ojciec żyli, na pewno zabroniliby mi tam
pójść, pomyślał Berg. Przypomniał sobie też dawną rozmowę
z matką, która w jego piętnaste urodziny oznajmiła mu, że
jego prawdziwy ojciec żyje gdzie indziej. Miał o tym nikomu
nie mówić i czekać.
– Odpowiedź, która nadejdzie z południa, sama cię znajdzie, prędzej czy później. Oby jak najpóźniej – powiedziała
mu wtedy matka. Po kilku miesiącach zmarła wraz z przybranym ojcem w czasie epidemii grypy. Co miała na myśli,
mówiąc o „południu”? Czy jego prawdziwy ojciec mieszkał
w Zkaitauer? Może mieszka tam nadal? Berg nie był niczego pewien. Błądził myślami po dawno nieuczęszczanych
zakamarkach swojej pamięci, szukając wszystkiego, co
mogłoby mu pomóc w wykonaniu misji. Wszystkiego, co
mogło mieć związek ze Zkaitauer. Niczego nie znalazł.
Przypomniał sobie za to o rozmowie z Arkveniusem,
serdecznym przyjacielem rodziny z dawnych czasów. Berg
odwiedził go tego samego dnia, w którym dostał rozkazy od
Wilfrieda.
– Gdyby nawet Starożytni spisali swoją historię, albo
chociaż historię tego miejsca, mielibyśmy jakieś namacalne
ślady przeszłości, które z całą pewnością mówiłyby nam
o tym, co się tam stało, kto tę budowlę wzniósł i w jakim celu
– mówił Arkvenius. – Wiem, że to, co teraz powiem, zabrzmi
jak herezja i Święte Oficjum ucięłoby mi pewnie za to głowę,
ale chcę, żebyś wiedział, z czym możesz mieć do czynienia.
To nie jest wcale takie pewne, że Zkaitauer było twierdzą. Po
co owijać twierdzę w kruche szkło? Że niby było umagicznione? A są na to jakieś dowody?
– Co to więc mogło być? – dociekał Berg.
Arkvenius wzruszył ramionami.
– Coś, co nie powinno było dotrwać do naszych czasów. Za
dużo spekulacji, tajemnic, przypuszczeń… I to w większości
przypadków nietrafionych. I jeszcze ci Wratislawianie, którzy
z nikim się nie kontaktują, żyją jak na jakiejś wyspie, odcięci
od wszystkich i wszystkiego, co dla Silezji jest i będzie ważne.
Ech, gdyby ich nie było, gdyby nie przetrwali, mielibyśmy
spokojną głowę.
– Mieli szczęście, że przetrwali.
– O, nie. – Arkvenius kiwnął palcem. – Było im przeznaczone dotrwać do naszych czasów. Mają do spełnienia dziejową
rolę. Kto wie, co uczynią. Jedno jest jednak pewne. To ty
jesteś kamyczkiem, który poruszy lawinę. Będziesz pierwszą
osobą z zewnątrz, która zawita w ich progi.
– Nie będę przecież ich gościem. Pamiętaj, że mamy ich
docelowo okraść.
– A ty pamiętaj o jednym. Jak cię złapią, błagaj. Proś o jedzenie, żebrz o jałmużnę, opowiedz im, przez co przechodzimy.
Jeśli są ludźmi, ulitują się i podzielą z nami. Dziwię się, że ten
obszarpaniec Wilfried nie wysyła cię z misją pokojową.
– Gdybym miał ich prosić o cokolwiek, zabiliby mnie,
choćby za tych trzech grasantów. Zresztą, o czym my tutaj
mówimy? Potrzebujemy jedzenia. Gdyby nawet zechcieli
51
Horyzonty Wyobraźni
ze mną porozmawiać pokojowo, to nie mamy pewności,
czy chcieliby się dzielić czymkolwiek. Nikt normalny by nie
chciał. W obliczu głodu człowiek chce przetrwać za wszelką
cenę, nawet kosztem drugiego człowieka. Gdybyś opuścił to
swoje urocze gniazdko w Leschnitz i przeszedł się po ulicach
Breslau, zobaczyłbyś, o czym mówię.
– Wiem o tym doskonale. Boli mnie to i martwi. Ale weź
sobie do serca to, co ci powiedziałem. Nie stać nas na wojnę,
a okradanie Wratislawian może takową sprowokować. Zanim nadejdą posiłki z Oppeln, Legnitzy czy Lodzi, dla nas
może być już za późno.
– To nie na moją głowę.
– A na czyją?! Wbij sobie do niej, że od ciebie i twojej
postawy wiele zależy! Małe ziarenko piasku wpadające
wprost w zębate tryby losu może spowodować w całym mechanizmie zmiany, o jakich się nam nie śniło. Przypadkowa
rozmowa, jedno spojrzenie czy nawet gra w kości o kawałek
pieczonego szczura mogą wpłynąć na bieg historii.
– Być może. Ale „ziarenko” działa przypadkowo. Wynik gry
w kości też jest zawsze przypadkowy. No, chyba że ktoś oszukuje.
– Losu nie da się oszukać. Nawet jeśli będziesz próbował
uciec, przeznaczenie upomni się o ciebie. Jest to tak stary i utarty banał, że czuję się idiotycznie, wypowiadając te
wszystkie kwestie. Nie znaczy to jednak, że mówię nieprawdę.
– Cóż, ty wierzysz w swoje banały, a ja w swoje. W te recytacje przed kapsułą też średnio wierzę, ale są częścią rozkazu.
Wykonam go jak najlepiej. Jestem tylko żołnierzem. Gdybym
działał na własną rękę, pogubiłbym się. Są mądrzejsi ode mnie.
– Życzę ci, abyś dostrzegł tę mądrość w sobie.
– Muszę już iść. Bywaj, Arkveniusie.
Nazajutrz, po kolejnej rozmowie, tym razem z kapitanem Wilfriedem, Berg leżąc na barłogu w blaszaku po
rodzicach, znów zaczął rozmyślać o swojej misji. Rozkazy
były w miarę jasne: nadrzędnym celem było znalezienie
sposobu na zdobycie pożywienia. Aby to zrobić, Berg oraz
dwóch zwiadowców mieli przetrzeć szlaki. Musieli wejść do
Zkaitauer, zlokalizować jedzenie, skład nasion czy magazyn
z mięsem i wynieść się stamtąd jak najprędzej. Najlepiej
z łupem, czyli z małą próbką. Kolejna, bardziej liczna grupa,
miała wydrzeć większą ilość jedzenia siłą. Czy im się to uda?
Berg nie miał wątpliwości co do jednego: w razie porażki
Wilfried będzie wysyłał grupę za grupą, a jak nikt z wypraw
nie powróci, to już kto inny będzie się musiał wyprawić na,
dajmy na to, Lubin – jak zeszłego roku. Dowództwo w Monakium być może uzna, że akcja Wilfrieda była niezwykle
doniosła i może nawet dadzą mu medal albo nowego Solarisa. To będzie zależeć od tego, czy coś nowego się o Zkaitauer dowiemy. Monakium jest niezwykle łase na wiedzę
o Starożytnych. Ale z drugiej strony może uznają, że niepotrzebnie marnuje ludzi, i wsadzą go do karceru pod Ringiem.
Wszystko jest możliwe.
A to, czy nasza i wszystkie kolejne misje zakończą się
sukcesem, w dużej mierze zależy ode mnie, pomyślał Berg.
Ale co będzie, jak coś pójdzie nie tak? Czy kapsuła nie zabije nas wszystkich? Czy zaklęcia i te ich pogańskie amulety
zadziałają? A jeśli nas złapią i zabiją? Bukowski miał szczęście
wylądować w pustym korytarzu. A my? Też będziemy mieć
takie szczęście?
Anton Berg bił się z myślami aż do północy. Potem zasnął
kamiennym snem. Noc w Breslau była cicha i zimna.
52
***
Na Ringu mieli czekać zwiadowcy z jataganami. Bracia
Feliks i Albert Kernowie byli jednymi z lepszych w całym
Breslau. Zwinny Albert i szybki Feliks nie raz wywiedli wroga w pole. Berg miał do nich pełne zaufanie. Towarzyszyli
mu w przeszło dziesięciu konwojach.
– Uszanowanie – rzucił Feliks do Berga. Albert
wyszczerzył popsute zęby. – Więc jak to ma być, panie Berg?
– Feliks zadarł zawadiacko głowę. – Myśleliśmy, że znowu do
Warschawy albo może do Wilniusa, a tu taka niespodzianka!
Staremu zachciało się plądrować poleńskie ruiny.
– Jakie ruiny, durniu, skoro zamieszkałe? – Przerwał mu
Albert i trzepnął go w głowę. – A plądrować to można cmentarz albo poleńskie piwnice, a nie zamieszkane przysiółki!
Dobrze prawię, panie Berg?
– Obyśmy tylko nie natknęli się na mieszkańców –
mruknął Berg. Od rana miał chmurny nastrój. – Mamy
znaleźć żarcie i ulotnić się jak najszybciej, zapamiętując
jak najwięcej szczegółów. Poza tym to pierwszy rekonesans na Zkaitauer od lat. Od nas zależy, czy zakończy
się pomyślnie. Założymy te ciuchy. – Berg rzucił na
ziemię białe kombinezony grasantów. – Jak będziemy
zachowywać się ostrożnie, to nie wzbudzimy niczyich
podejrzeń. Ruszamy o zmierzchu.
– Mniejsze szanse na spotkanie z bezokim Maxem? –
Feliks podniósł jeden z kombinezonów i uśmiechnął się. –
Będzie pasować jak ulał!
– Bezoki Max tutaj? – Berg wiedział o kilku przywódcach lokalnych gangów napadających na konwoje. Był
niemal pewien, że bezoki Max grasował na gościńcu legnitzkim. Ostatnio widziano go w Osiek, ale było to kilka
miesięcy temu.
– Podobno skumał się z Wratislawianami – powiedział od
niechcenia Albert, sznurując dziurawe buty. Kombinezon był
trochę za szeroki w pasie. – I nawet był na najniższej platformie Zkaitauer, ale wyżej mu nie pozwolili. Ludzie mówią…
– Mówią i łżą jak bure suki! – warknął przez zaciśnięte
zęby Berg. – Wszyscy watażkowie rozpowiadają takie historie na swój temat. Byłem na Zkaitauer, mówią, gadałem
z Wratislawianami jak równy z równym, a nawet łączą nas
jakieś ciemne interesy, ale nie mogę o nich mówić! O, tak!
Ludzie durni w to wierzą, a watażkowie i grasanci stają się
w naszych oczach kimś ważniejszym, bardziej hardym, mocniejszym. Wratislawianie dają im przecież starożytną broń,
artefakty i amulety! Gówno prawda! Rozsiewacie, panowie,
plotki, nawet nie wiedząc o tym, jak bardzo szkodzą nam
i naszym miastom!
– Jeżeli to plotki, to jak mogą szkodzić? – Tępa mina Alberta wydała się Bergowi pełna dobrodusznej naiwności.
– Jak ktoś rozpowiada w okolicy, że jest nie wiadomo jak
silny, to po jakimś czasie ludzie w to rzeczywiście uwierzą.
Mędrcy mówią, opierając się na starożytnych księgach, że
kłamstwo powtarzane tysiące razy z czasem staje się prawdą.
My nie możemy wierzyć plotkom i babom piorącym swoje
brudy w Odrze! Mamy wierzyć w to, co zobaczymy!
– Tak jest, panie Berg! – krzyknęli niemal równocześnie
bracia Kern.
Wkrótce poszli do ruin starego Rathausu po pochodnie,
jatagany, noże, naramienniki i czarne płaszcze, aby jak najskuteczniej wtopić się w silezjańską noc.
Patryk Młynek
Horyzonty Wyobraźni
***
Zkaitauer wyglądał jak żarząca się pochodnia. Małe okienka promieniowały jasną poświatą. Takiego światła nie dają
świece ani pochodnie, pomyślał Berg. Poprowadził swoich
zwiadowców na wschodnią ścianę budowli. Naokoło rosły
ostrokrzewy, skarłowaciałe drzewa i leszczyny. Dzikie
róże i kolczaste krzaki utrudniały poruszanie się, ale w okamgnieniu zwiadowcy natknęli się na wąską ścieżkę prowadzącą
w sam środek starożytnej budowli. Wydeptana, mruknął do
siebie Berg, znaczy to, że wychodzą, i to dosyć regularnie.
Zatrzymali się przy jednej ze ścian.
– Ściągać płaszcze. Już ich nie potrzebujemy –
zakomenderował Berg. – Jeśli udało nam się dotrzeć bez
szwanku aż tutaj, musimy teraz odnaleźć kapsułę.
– Coś kapie – szepnął Albert i zapalił pochodnię.
Berg zauważył nacieki wzdłuż kolumn, które prawdopodobnie podtrzymywały konstrukcję. Wnętrze budowli było
olbrzymie. Berg po raz pierwszy w życiu widział tak dużą
zabudowaną przestrzeń. Nie była jednak ze wszystkich stron
zamknięta. Na północy i zachodzie były potężne wyrwy
w murze. Większość powierzchni ścian porastał bluszcz oraz
szarozielonkawe mchy i porosty. Było cicho i spokojnie.
Zwiadowcy powoli weszli w sam środek przestrzeni. Coś
trzasnęło.
– Ludzka czaszka – przełknął ślinę Feliks i skierował
pochodnię wprost pod nogi. – Kości ludzi i zwierząt.
– Nie zatrzymujmy się – powiedział obojętnie Berg.
Po chwili zauważyli początek pionowego korytarza, coś
jakby gigantyczną rurę wystającą z wysokiego, bo ponad
trzydziestometrowego sufitu.
– Tędy – szepnął Berg. – Tu musi być jedna z czterech kapsuł.
Feliks przytknął pochodnię do wewnętrznych ścian szybu. Były popękane. W kilku miejscach odstawały od nich
kawałki metalowych nitek i kolorowych strzępów plastiku.
Albert wszedł do środka ze swoją pochodnią i spojrzał w górę.
Nie zobaczył żadnej kapsuły, wyczuł tylko, że powietrze
wewnątrz szybu miało inny zapach, bardziej metaliczny,
kłujący nozdrza.
Berg po prawej stronie na wysokości pasa zauważył metalowy przycisk. Nacisnął go i ostrożnie odsunął się. Cała
trójka usłyszała coś jakby łupnięcie na górze. Machinalnie
wyciągnęli jatagany. Albert wybiegł z szybu na zewnątrz,
stanął za plecami brata i cicho zaklął.
Przez kilkanaście sekund słyszeli jednostajny szum
poruszającego się powoli obiektu. Berg nakazał braciom
odsunąć się na bezpieczną odległość i czekać.
Po chwili ujrzeli kapsułę.
Była jak wielka metalowa kasetka z licznymi zadrapaniami i malowidłami. Mniej więcej na jej środku migał czerwony punkt, poniżej którego znajdowała się wąska szczelina
z jakąś starożytną inskrypcją.
Berg wziął kilka głębokich oddechów i wetknął święty
Zkaikardion w szczelinę. Okazało się, że szczelina znajduje
się na metalowych drzwiach, których podświetlony kontur
zwiadowcy ujrzeli po włożeniu talizmanu w przeznaczone mu
miejsce. Berg podniósł do góry lewą rękę i z najwyższą uwagą
– tak jak przykazał mu Bukowski – wypowiedział zaklęcie.
– Salvador komm! Otwórz się, pradawna twierdzo Zkailitów! My, niegodni, pragniemy tego! Wpuść nas przed oblicze starożytnego i wszechmogącego Boga, który włada tymi
murami i pradawną mądrością ksiąg wszelakich! Zkaitauer,
Obcy w Breslau
Zkaitauer, Zkaitauer, silezjański cudzie nad cudami, dziedzictwie potężnego królestwa nad królestwami, nieśmiertelny
wśród śmiertelnych, wysłuchaj nas!
Przez kilka sekund nic się nie działo. W chwili gdy Berg
westchnął i postanowił zacząć recytację od nowa, metalowe
drzwi rozchyliły się niemal bezszelestnie i ukazały wnętrze
pradawnej kapsuły. Miejsca było na pięć do sześciu osób.
Cała kapsuła promieniowała żółtawym blaskiem. Źródło
światła znajdowało się prawdopodobnie nad szklanym sufitem,
którego blask w pierwszej chwili prawie oślepił zwiadowców.
– Wchodzimy – rozkazał Berg.
Bracia Kernowie schowali jatagany i zgasili pochodnie. Po
prawej stronie zauważyli podświetlaną tablicę z przyciskami.
Gdy wszyscy byli już w środku, Berg nacisnął trzeci przycisk
od góry (kolejna wskazówka Bukowskiego) i zamknął oczy.
Niech się dzieje co chce, ziarenko piasku właśnie wleciało do
mechanizmu, pomyślał z zaciśniętymi zębami Berg.
Po chwili drzwi kapsuły zamknęły się i jakiś głos
donośnie przemówił po poleńsku: „Piętro trzydzieste trzecie.
Wszystkich państwa zapraszamy na skorzystanie z naszych
najnowszych promocji świątecznych. Przy doładowaniu za
dwadzieścia złotych zyskamy rozmowy i esemesy do wszystkich
sieci w naj…” Ostatnie słowo nagle się urwało, ale damski głos
głoskę „J” intonował jeszcze przez dobre kilkanaście sekund.
– Co… – prawie krzyknął Albert, ale natychmiast
przerwał mu Feliks: – Jedziemy. Chyba się udało.
Berg czuł lekkie wibracje kapsuły, ale nie był pewien,
czy rzeczywiście „jadą”. Nie miał też pojęcia, co to za głos
odezwał się przed chwilą i czego od nich chciał.
– Zachowajmy spokój – powiedział. – Ten głos to może
jakaś ich magiczna halucynacja, żeby odstraszyć wrogów. My
się nie boimy.
Braciom Kern w ostatnie zdanie Berga trudno było jednak uwierzyć. Wyglądali jak przestraszone zwierzęta. Feliks
ściskał swojego jatagana, jakby była to jedyna, pewna i normalna rzecz w całym tym nienormalnym otoczeniu. Albert
natomiast tępo wpatrywał się w świecące przyciski i trząsł się
jak w malignie.
Berg był najbardziej opanowany.
– Cokolwiek się stanie… – powiedział i nie dokończył,
bo drzwi kapsuły nagle się otworzyły.
Zwiadowcy zobaczyli przed sobą kilku osobników
w białych kombinezonach i maskach szczelnie zasłaniających
twarze. Jeden z nich wrzucił do kapsuły okrągły i syczący przedmiot. Kapsuła momentalnie wypełniła się żółtawą mgiełką.
Berg uświadomił sobie, że mają do czynienia z trującym gazem.
Feliks i Albert chcieli rzucić się na wrogów. Wyciągnęli jatagany i prawie dosięgli jednego z nich, ale gaz skutecznie ich
obezwładnił. Bezbronni i skuleni momentalnie zasnęli. Berg
zdążył wyszeptać tylko jedno zaklęcie, którego miał użyć
w razie kłopotów.
– Eltzi Korp Aleppe! – wyrecytował i osunął się na ziemię.
***
Starszy zwiadowca Anton Berg siedział w wielkiej komnacie pośród masy najprzeróżniejszych sprzętów. Wiele
z nich widział po raz pierwszy w życiu i nie domyślał się
ich przeznaczenia. Z rzeczy, które wydały mu się znajome,
zauważył popękany dębowy stół, kilka niezwykle misternie
zdobionych, lecz niekompletnych krzeseł, szafkę z księgami
53
Horyzonty Wyobraźni
i z całą masą dziwnych szklano-plastikowych przedmiotów
oraz duży czerwony dywan, który lata świetności dawno
miał już za sobą. Chodziły bowiem po nim – a raczej po tym,
co z niego zostało – prosiaki, kury i kaczki. W kącie, jakieś
cztery kroki od niego, zauważył zwiniętego w kłębek białego
kota. Wyglądał na całkowicie pochłoniętego swoimi sprawami, czyli leniwą drzemką połączoną z subtelnym machaniem
końcówką ogona.
Po prawej stronie znajdował się całkiem spory akwen. Woda
była szara i mętna. Niektóre kaczki pływały tam i z powrotem, a kury
nachylały swoje łebki, zaspokajając pragnienie. Przy lewej krawędzi
Berg zauważył zardzewiałą drabinkę z poręczą, która znikała w wodzie.
Pomieszczenie znajdowało się na samym szczycie Zkaitauer. Większe części dachu były ze szkła, przez które Berg
obserwował szare niebo nad Breslau. Był związany.
Zaklął i starał się odwrócić głowę. Nie zdołał. Czuł na
szyi gruby powróz, a wzdłuż i wszerz tułowia metalowe zaciski. Jedyny ruch, jaki mógł wykonać, to pokiwać głową
w górę i w dół.
Po chwili usłyszał czyjeś kroki. Co najmniej dwie osoby
(lub trzy, nie był pewien) nadchodziły od tyłu. Kury i kaczki
jak na zawołanie rzuciły się w stronę zbliżających się postaci.
– Proszę, proszę – powiedział ktoś niskim nieprzyjemnym głosem. Osobnik wnet pokazał się w całej okazałości.
Rzucił ptactwu garść ziarna, wybrał sobie jedno z krzeseł
i usiadł naprzeciwko Berga. Jego kompan stanął obok. Obydwaj byli ubrani w białe kombinezony. Ten, który siedział, był stary.
Nosił długie siwe włosy i brodę. Po chwili milczenia przemówił.
– Chyba nie było was zbyt wielu. Tylko trzech? Reszta nie
czai się na dole, ściskając te swoje prymitywne kawałki metalu?
Berg milczał. Starzec dobrodusznie się uśmiechnął.
– Wiem, co czujesz – powiedział niemal współczująco.
– Zostałeś złapany. W dodatku jesteś skrępowany i w sumie
nie masz pojęcia, co z tobą zrobimy. Nie wiesz, gdzie są twoi
ludzie. Może są przesłuchiwani? Może uciekli? A może ich
znów złapaliśmy? A może nie żyją?
Berg poczuł suchość w gardle.
– Kim wy jesteście? – wymamrotał.
Starzec nie odpowiedział od razu. Wygodnie rozsiadł się
na krześle i westchnął.
– No tak, uprzejmości powinno stać się zadość. Jestem
Jarowit Rybak, do usług. A ty?
– Starszy zwiadowca Anton Berg.
Starzec wyglądał, jakby sobie coś przypominał.
– Starszy zwiadowca… Ciekawe – powiedział wolno,
delektując się każdą sylabą. – To w tej waszej niewybrednej
komunie macie jakąś hierarchię i szczątkową organizację?
Nie jesteście prymitywną hordą, jak mówią niektórzy moi
znajomi. Przynajmniej nie w takim stopniu, jak byli jeszcze
wasi dziadkowie. Ciekawe, ciekawe…
Brodacz zrobił pauzę, wpatrując się w defekującą kurę.
Po chwili ciągnął dalej.
– Nie jesteście może prymitywną hordą, chociaż z drugiej
strony, wśród wilków i, dajmy na to, małp, też jest hierarchia.
Pewnie nie wiesz, co to małpa?
Berg nie odpowiadał. Starał się uwolnić, ale jego zabiegi spełzły na niczym. Nie zdołał nawet rozkołysać krzesła.
Uświadomił sobie, że mogło być przytwierdzone do podłogi
na stałe. Ani starzec, ani jego kompan nie zwracali na
szarpaninę Berga najmniejszej uwagi.
– Małpy to – podobnie jak wy, Bawarczycy – w sumie
54
inteligentne, ale prymitywne zwierzęta. Zwierzęta, z którymi macie wiele wspólnych cech. Czymś się jednak różnicie.
Małpa to taki człowiek, który nie załapał się na ewolucję. Po
prostu mu nie wyszło. Zatrzymał się w rozwoju, ciesząc się
swoją infantylną zwierzęcością i nie zdając sobie sprawy
z tego, że może istnieć coś więcej poza pierwotnym stanem.
Wy, Bawarczycy, odwrotnie. Wprawdzie wyewoluowaliście,
ale los z was zakpił i odwrócił ten proces. Z wielkiej, ba,
wspaniałej rasy staliście się zdegenerowaną sforą wściekłych
i niezwykle ekspansywnych szkodników. Prowadzicie wojny,
zabijacie, kradniecie, zjadacie sami siebie, a to ostatnie to
już, nawet jak na was, wyjątkowo ohydne. Wiecie, że tylko
wasza ilość nie pozwalała nam dotychczas na otwartą wojnę?
Jesteście jak wirusy na zdrowym ciele. Lepiej i dla nas, i dla
przyszłych pokoleń, abyście zniknęli.
Berg parsknął.
– Zabawne. To samo my mówimy o was.
Jarowit Rybak znów dobrodusznie się uśmiechnął.
Wyglądał jak sympatyczny dziadek pouczający krnąbrną
młodzież.
– Horda się rozzuchwaliła – powiedział. – I to na tyle, że
próbuje ukraść coś, co do niej nie należy. Narusza też miejsce, o którym nie ma pojęcia. No i jest bezczelna.
– Błagam. – Berg spojrzał Rybakowi prosto w jego szare, zamglone oczy. – Jesteśmy na granicy przetrwania.
Może i jesteśmy gorsi od was. Polujemy, zabijamy i zjadamy
ciała naszych braci, ale robimy to z konieczności. Chcemy
przetrwać, nic ponadto. Jesteśmy, podobnie jak wy, ludźmi.
– Czy jedzenie, które zamierzaliście nam ukraść, miało
być przeznaczone dla was? Dla głodujących w Breslau?
– Posłuchaj…
– Nie! To ty mnie posłuchaj! – Rybak wstał z krzesła
i z całych sił kopnął metalowy garnuszek z pokruszonym
chlebem, który wnet znalazł się w wodzie. Kury głośno
zagdakały, jakby miały swojemu gospodarzowi za złe takie lekkomyślne marnowanie okruchów. Tylko kaczki były
zadowolone. Zaczęły nurkować. – Zamierzaliście wysłać
jedzenie do Monakium! Takie macie polecenia. Ten prymitywny skurwysyn Karloff musi uspokoić swoich obywateli,
a jedzenie jest mu właśnie do tego potrzebne. Tylko on nie
chce ich nakarmić, on chce ich obłaskawić. W całej Europie
albo w tym, co z niej zostało, on jeden dysponuje jako taką
siłą i władzą. Jest, że się tak wyrażę, waszym samcem alfa.
Berg nie skomentował. Mało z tego wszystkiego rozumiał.
Jarowit Rybak ciągnął dalej.
– Trzyma was za pysk, bo inaczej się nie da. Z jakichś
powodów nie buntujecie się i wykonujecie jego rozkazy bez
szemrania. Co się jednak stanie, kiedy jedzenie nie dotrze do
Monakium na czas? Co się wydarzy, jeśli w ogóle żadnego
jedzenia Karloff od was nie otrzyma?
Berg zagryzł wargi.
– Jeśli mamy przez to zginąć, zginiecie też i wy.
Rybak i jego kompan ryknęli głośnym śmiechem. Po kilku
chwilach, w czasie których Berg zdążył na przemian zdziwić
się i zirytować, Jarowit Rybak położył mu rękę na ramieniu.
– Humor ci dopisuje, mój drogi – powiedział wesołkowato.
Nagle zmienił ton. – Mamy mało czasu, więc słuchaj uważnie
i nie zadawaj głupich pytań.
Rybak usiadł z powrotem na swoim krześle i szepnął
coś do swojego kompana. Berg nie rozumiał ani słowa. Ich
poleński znacząco różnił się od tego, który czasem słychać
Patryk Młynek
Horyzonty Wyobraźni
Obcy w Breslau
55
Horyzonty Wyobraźni
było w Lodzi czy w Warschawie. Kompan rozejrzał się
niepewnie po pomieszczeniu i wyciągnął z kieszeni dziwny przedmiot, którego Berg nie potrafił zidentyfikować.
Wpatrywał się w niego przez chwilę i powiedział:
– Za kilkanaście minut, może kilkadziesiąt.
Starzec kiwnął głową i zwrócił się do Berga.
– Nie masz pojęcia, w jakiej znajdujesz się obecnie sytuacji, więc szybko ci ją nakreślę. Jestem zarządcą tego miejsca.
Całe Sky Tower lub Zkaitauer, jak mówicie wy, Bawarczycy,
jest pod moją komendą. Rozdzielam jedzenie, rozsądzam
spory, przydzielam pracę, ale też przesłuchuję takich jak ty.
Nie dzierżę jednak władzy absolutnej. Jestem zarządcą demokratycznym z wyboru powszechnego. Pewnie nie wiesz,
co to wybory, więc nie będę cię zanudzał naszymi procedurami, ale musisz wiedzieć, że wraz ze mną rządzi także
pięcioosobowa Rada Najwyższa. Rada ta ma dużo do powiedzenia, czasami więcej niż ja. Nasze posiedzenia często
przeobrażają się w zażarte spory, nawet kłótnie. Oczywiście
nie afiszujemy się z tym, udajemy przed ludźmi, że rządzimy
zgodnie. Po co kogokolwiek niepokoić? Problem polega na
tym, że w Radzie Najwyższej zasiada osoba, która jest moim
osobistym wrogiem numer jeden. Osoba ta od lat forsuje
na naszych posiedzeniach kompletny kretynizm, jakim jest
przywrócenie wierzeń naszych czcigodnych przodków.
Wiara ma nas ocalić i pomóc w odzyskaniu całej Silezji. Jak
się zapewne orientujesz w historii, Silezja nigdy nie należała
do was, więc kiedy mówię o „odzyskiwaniu”, mam na
myśli wykurzenie was, Bawarczyków, ale też Morawian,
Cyganów i innych naszych wrogów precz. I tu dochodzę
do sedna. Osoba ta, zupełnie nieobliczalna w swoim
oszołomstwie, ubzdurała sobie, że do zwycięskiego boju
o wiarę naszych ojców i o odzyskanie naszych ziem poprowadzi nas ktoś od was, barbarzyńców. Wybraniec, który
mimo swojego nieobycia i w sumie nieciekawego pochodzenia dotrze w jakiś cudowny sposób do Sky Tower, przybędzie
do naszej świątyni i tym samym da nam impuls do działania.
Z czasem zaofiarujemy mu współrządzenie i tak dalej.
Zupełny idiotyzm, który na nasze nieszczęście jest zapisany
w dwudziestej lub dwudziestej pierwszej przepowiedni…
Ale zaraz, ty i tak o nich nie słyszałeś, więc nie będę sobie
strzępił języka. Domyślasz się zapewne, że niektórzy z nas to
w tobie widzą tego wybrańca.
– I niby dotarłem do waszej świątyni? – Berg uniósł wysoko brwi. Ogarnęło go tak wielkie zdziwienie, że nie miał
pomysłu, o co zapytać. Zaklął więc siarczyście i warknął jak
wściekły pies. – Że niby ten chlew to ta świątynia?! A ja, jako
wybraniec i wasz wybawca, muszę być związany?
– Nasza świątynia znajduje się na trzydziestym trzecim
piętrze. Winda, którą jechaliście zatrzymała się w trakcie
trwania mszy. Strażnicy zareagowali oczywiście odruchowo.
Myśleli, że to atak, a nie ucieleśnienie naszej przepowiedni.
Póki co związanej, bo jak na razie tylko ja i moi ludzie
o tobie wiedzą. Do czasu, oczywiście, a ten leci nieubłaganie.
Niestety, po tej awanturze z windą, nikt już nie uwierzy, że
jesteś tu przypadkowo, że nacisnąłeś przycisk numer 33, bo
tak wypadło. Nasi ludzie… Ludzie w ogóle potrzebują takich historii, bo… czyż nie jest ona krzepiąca i zagrzewająca
do boju? Czyż nie byłoby cudownie znów władać Silezją,
a obcych przepędzić precz? To jest przecież nasz cel. Wiara to absurd, który daje impuls do wszelkich racjonalnych
działań. Wychodząc z windy, a wcześniej naciskając przycisk,
56
powiedziałeś im wszystkim, że już czas. Mimo że nie umiesz
czytać, dałeś znak. Wypełniłeś przepowiednię. Zwróciłeś, że
tak powiem, historię Sky Tower na nowe tory. Zaiste, gdybym wiedział, że to wszystko bzdura i jesteś tylko pospolitym złodziejem, to nawet i ja bym w te brednie uwierzył!
– Masz rację! To bzdura! – krzyknął Berg. – Jeśli chcesz
mnie zabić, zrób to teraz! Nie opowiadaj mi tu bajek o przepowiedniach!
Jarowit Rybak pogłaskał się po siwej brodzie i ze spokojem, właściwym chyba tylko jemu samemu, powiedział:
– To nie takie proste. Widzisz, gdybym cię zabił, zlinczowaliby mnie. Kapłani, a w szczególności mój wróg oszołom,
doprowadziliby mnie przed sąd świątynny. Odpowiadałbym
jako znienawidzony heretyk, religijny burzyciel ładu czy inny
potwór. Ludzie widzieliby we mnie nie tylko odszczepieńca,
ale przede wszystkim, a to chyba najgorsze z możliwych,
niszczyciela ich marzeń i odwiecznych dążeń albo przynajmniej niszczyciela szansy na ich urzeczywistnienie. Zabijając
ciebie, niechybnie pogrzebałbym samego siebie, a to nie
wchodzi w grę.
– Więc niech będę wybrańcem! Chyba nie masz wyboru? Wasze durne przepowiednie chronią mnie, pospolitego
złodzieja, więc nie mogę tu zginąć? – Berg trząsł się i starał
wyrwać z uścisków metalowych szczęk, ale im bardziej się
wyrywał, tym mocniej zaciski wpijały się w ciało.
– Jeśli uczynię cię wybrańcem i namaszczę na naszego
przywódcę, chociaż najpierw byłbyś członkiem Rady, to zapewne nie uderzysz nigdy na swoich w Monakium. Będziesz
nas zwodził, grał na dwa fronty, może nawet zaczniesz
szpiegować. Po latach, udając niewiniątko, poznasz nasze tajemnice, przekażesz tę wiedzę swoim, a oni wykorzystają ją
przeciwko nam. Czyniąc cię wybrańcem, wzmocnilibyśmy
was, a nie chcemy tego robić. Wroga należy osłabiać, a nie
umacniać, głodzić i nękać, a nie dokarmiać i trenować. Byłoby
to przecież samobójstwo. Martwi mnie tylko to, że ci kretyni
w togach z trzydziestego trzeciego tego nie dostrzegają. Z kolei ludzie… No, cóż. Ludzie są zbyt niecierpliwi, zbyt rozgoryczeni, a także zgnuśniali. Pragną lepszego losu, odmiany,
jakiejś nowej jakości życia. W takich warunkach, jakie mamy
tu i na zewnątrz, wszyscy wariują, są podatni na religijne
manipulacje, obietnice bez pokrycia i nie są w stanie myśleć
racjonalnie. Nawet nie wiesz, jaki to wysiłek i jak wielka, ba!,
tytaniczna praca, aby utrzymać tę społeczność w jednym
budynku przez te kilkanaście pokoleń.
– Skoro nigdy nie wychodzicie, to skąd tyle wiecie? Skąd
tyle wiecie o mnie?
– Mamy swoich informatorów.
– Bezoki Max?
– Powiedzmy, że jest jednym z nich. To ciekawe, że o nim
wspomniałeś, bo też się tobą interesuje.
– Jak to? Skąd o mnie wie?
– Odpowiedź, która nadejdzie z południa, sama cię znajdzie,
prędzej czy później. Oby jak najpóźniej.
– Coś ty powiedział? Kto wam przekazał te słowa?
– W tej chwili to ja zadaję pytania. Ale nie turbuj się. Na
ciebie też przyjdzie kolej.
Berg warknął i niczym związane zwierzę wierzgnął,
i mocno szarpnął krzesłem. Efekty były żadne.
– To jakieś szaleństwo! Dlaczego tak mnie dręczycie!? –
rozdarł się na dobre. – A skąd w ogóle pewność, że to ja jestem wybrańcem? Skąd wiecie, że ja nacisnąłem ten cholerny
Patryk Młynek
Horyzonty Wyobraźni
przycisk?
– Mamy takie urządzenia, o jakich nawet wam się nie
śniło. Jednym z nich jest detektor odcisków. Myślisz, że dla
zabawy farbowaliśmy ci palce? Ale nie zbaczajmy z tematu.
I postaraj się mówić ciszej, przecież słyszę cię doskonale.
Berg szybko spojrzał w dół. Rzeczywiście, końcówki palców wraz z paznokciami były czarne.
– Co więc zamierzacie ze mną zrobić? Bo to, o czym
mówiłeś poprzednio, to święta prawda! – Berg ani myślał
się uciszyć. – Prędzej sczeznę w lochu niż zaatakuję swoich!
Nie jestem zdrajcą! Jak tylko dopuścilibyście mnie do swoich
sekretów, przekazałbym je generałowi Karloffowi! Wszystko,
rozumiesz?! Gardzę wami i waszymi tajemnicami! Nic a nic
mnie to nie obchodzi! Jestem żołnierzem! Wykonuję rozkazy
i staram się je wykonać najlepiej, jak umiem! Więc na co czekasz, tajemniczy pryku z magicznego zamku?! Nie możesz
mnie zabić, to mnie okalecz, więź, torturuj, zrób, co tylko
ta wasza gówniana rada uzna za stosowne! Ale wiedz, że nic
ode mnie nie uzyskasz. Nie będę uczestniczył w żadnych
waszych gierkach! Kurwa mać!
Jarowit Rybak skrzywił wargi, zamknął oczy i z uznaniem
pokiwał głową, jakby podziwiał niezwykle osobliwe przyrodnicze zjawisko.
– Myliłem się co do ciebie – rzekł powoli. – Jesteś w swej
nieokrzesanej zwierzęcości w sumie uczciwy. A o gierkach
i podchodach nawet mi nie mów. Sam mam ich po dziurki
w nocie. Do niczego cię nie zmuszę. Traciłbym tylko czas. Co
więc zamierzam? Dobre pytanie. Odpowiedź będzie równie
dobra, jak nie lepsza. Panie Barnimie, zaczynamy!
Jego kompan, który cały czas stał nieruchomo,
obserwując chrumkające prosiaki i gdaczące kury,
podwinął rękawy i, spojrzawszy na Rybaka, kiwnął głową.
Podszedł do niego szybkim krokiem i uderzył go pięścią
prosto w nos, aż zgrzytnęło. Rybak zatoczył się i wytarł
rękawem cieknącą krew. Po daniu znaku, żeby się odsunął,
usiadł na najbardziej ufajdanej części dywanu i zaczął się
turlać. Kiedy był już wystarczająco ubrudzony ptasimi odchodami, wstał i uśmiechnął się do coraz bardziej zdumionego całym zajściem Berga.
– To właśnie wyjście z sytuacji, panie Starszy Zwiadowca.
Berg nie rozumiał. Rybak wstał i mówił dalej.
– Uciekłeś nam. W końcu jak się jest Wybrańcem, zna
się masę przeróżnych sztuczek. Pobiłeś mnie, związałeś pana
Barnima i zwiałeś.
Pan Barnim tymczasem ściągał krępujące Berga metalowe zaciski. Po kilku sekundach Berg mógł wstać, co też
rychło uczynił. Jarowit Rybak trzymając się za nos, wskazał
na srebrne drzwi.
– Wejdziesz do tej windy i naciśniesz zielony guzik. Znajdziesz się w składziku drewna. Aby z niego wyjść, wleziesz
na drabinę i przekręcisz dźwignię włazu. Tunel zaprowadzi cię
do lasku na południe stąd. Mało kto o nim wie, więc postaraj
się, aby cię nikt nie zauważył. W składziku zwykle kręcą się jacyś
ludzie, ale podejrzewam, że dziś mają co innego do roboty.
Berg uwolniwszy się z grubego powroza, który ściskał
mu szyję, spojrzał na Rybaka. Starzec patrzył na smugę czarnego dymu unoszącą się z Ostrowa Tumskiego.
– Nasi już pewnie skończyli. Wrócą lada chwila, dlatego
musisz się spieszyć.
– Wraz ze mną było dwóch ludzi, towarzyszyli mi…
– Wiem – uciął Rybak. – Chcesz pewnie wiedzieć, co się
z nimi stało. Niestety mieli pecha. Nie nacisnęli tak jak ty
właściwego przycisku. I jeszcze jedno – dodał z powagą –
Nigdy tu nie wracaj.
Berg nie zadawał więcej pytań. Wbiegł do windy i zjechał
w dół. Kiedy z niej wyszedł, wdepnął w stertę uschłych
liści i gałązek, które wydały głośny szelest. Miał szczęście:
w składziku nie było żywej duszy. Wnet odnalazł drabinę
i wszedł na górę. Otworzył właz, przecisnął się przez wąski
okrągły pierścień i stanął na nogi. W ciemnym tunelu błądził
po omacku, co jakiś czas potykając się o stopnie i tu, i ówdzie
rozrzucone rupiecie. Bez pochodni był ślepy jak kret.
Po przejściu kilkudziesięciu metrów zauważył światło.
Przyśpieszył. Światło było na tyle jasne, że mógł rozpoznawać kształty.
Tunel zamienił się niebawem w jaskinię o przejściu tak małym, że
ledwo się w nim mieścił. Aby wyjść, musiał się przeczołgać.
Lasek, o których wspominał Rybak, był cichy i spokojny. Ruiny starożytnych budowli psuły nieco widok, ale dla
starszego zwiadowcy Antona Berga był to widok cudowny.
Żyję, pomyślał, żyję i będę żył. Mam szczęście, mam niespotykane szczęście! Muszę iść, iść jak najdalej od tego miejsca.
W momencie gdy Wratislawianie dobijali ostatnich rannych,
Anton Berg był już na szlaku. Droga prowadziła na południe.
Patryk Młynek
Rocznik 1982, urodzony we Wrocławiu, absolwent
socjologii UWr, dawniej dziennikarz Gazety Wyborczej,
obecnie związany z kwartalnikiem „Biznes Dolnośląski”,
gdzie pełni zaszczytną funkcję redaktora wydania wersji
polskiej. Wielbiciel Borgesa, Cortazara, Lema, Vonneguta,
Monty Pythona, filmów Sergia Leone, a także włoskiej kuchni i belgijskiego piwa. Finalista dwóch edycji HW (2010
i 2011). Pisanie traktuje jako przyjemne, ale wymagające
hobby.
Obcy w Breslau
57
Horyzonty Wyobraźni
Grzegorz Patroń
Nieważne, jaki masz kolor oczu
ilustracja Magdalena Mińko
Kobieta podlewała kwiaty. Rozejrzała się po mieszkaniu,
kontrolując wykonane prace. Niedawno skończyła odkurzanie,
zawiesiła też świeżo wyprane i wyprasowane firanki. W tym czasie jej mąż nerwowo przestawiał krzesła, coś ciągle poprawiał.
– Przecież mogliśmy kupić dzieciakom coś fajnego –
powiedział głośnym, nieprzyjemnym głosem.
– Oj, stary, nie wiemy, w co lubią się bawić, zresztą...
Po raz pierwszy od dawna odwiedzili sklep z zabawkami. Nie
potrafili odnaleźć pośród zgiełku i kolorowych gadżetów nic, co by
zaaprobowali. Nawet nie znali nazwy większości z dostępnych
artykułów. Sprzedawca zachwalał towary, posługując się
przerażająco wielką liczbą – nic im nie mówiących – skrótów.
Po tej wizycie zdecydowali się powyciągać z piwnicy stare
gry i zabawki syna, kryjące w sobie tyle wspomnień. Wyczyszczone, naprawione domowymi sposobami stały teraz
na pięknym, wielkim stole. Wydawało się, że czekają równie
niecierpliwie na wizytę dzieci, co ich dziadkowie.
Raz jeszcze przyjrzała się otoczeniu. Skromnie, ale...
przyjemnie – oceniła. Meble nie były nowe, ale były to solidne, wygodne sprzęty, towarzyszące im od lat. Ściany
wymagały odświeżenia, jednak nie czuli się już na siłach, by
zabrać się za to samodzielnie, a wynajęcie ekipy malarskiej
wciąż odwlekali ze względu na koszt.
– Trzeba było wziąć ten, no, co to sprzedawca pokazywał
– warknął.
– Uspokój się, żebyś ich nie wystraszył.
Zaniepokoiła się, w końcu miała to być pierwsza wizyta
wnuków. Dotąd widzieli je tylko na zdjęciach. Dziewczynka
– niemal już nastolatka – jest starsza, w jej rysach bez trudu
można odnaleźć rodzinne podobieństwo, zaś chłopiec...
Dzwonek przerwał jej rozmyślania. Mąż drgnął, podszedł
do drzwi, zawahał się, poprawił krawat i zawrócił.
– Ty otwórz – wyszeptał. Usiadł w fotelu. Wstał.
Czuła, jak krew pulsuje w jej skroniach, wzięła głęboki
oddech i nacisnęła klamkę. Uśmiechnęła się na widok trzech
osób, ubranych w ciepłe, zimowe kurtki.
– Wejdźcie. – Cofnęła się, robiąc im miejsce. – Mocno
dziś wieje.
– Yhy. Cześć mamo – odparł syn, popchnął dzieciaki do
przedpokoju, wniósł walizki.
Jej mąż ruszył w kierunku gości, ale gdy jego wzrok padł
na chłopca, zatrzymał się. Malec zacisnął usta i pochylił
głowę. Dziewczynka zrobiła krok, jakby chciała stanąć
pomiędzy starym człowiekiem a swym bratem. Kobieta
westchnęła i objęła dzieci.
– Kochani moi, rozdziewajcie się – powiedziała miękkim,
lekko drżącym głosem. Pocałowała w czoło dziewczynkę,
chłopca. – Tak długo czekaliśmy. – Uśmiechała się. – No, stary, zabierz walizki, nie ma gdzie nogi postawić!
58
– Mamo, ja już muszę zmykać, jakby co znasz numer.
– Zawsze w biegu, usiądź raz – wygłosiła starą mantrę.
– Muszę pędzić, no cześć!
Trzasnął drzwiami, przez chwilę słychać było jeszcze jego
szybkie kroki. Jakby był przewoźnikiem w Hadesie, pomyślała,
a te dwie małe, wiotkie sylwetki jego ostatnimi klientami.
– No, jedzcie – poprosiła. Obiecywała sobie, że nie będzie
zwracała uwagi na dziwne urządzenie, jednak złapała się na
tym, że podświadomie unika wzroku chłopca. Wiedziała, że
w stolicy taki widok już spowszechniał, jednak tu, na prowincji... Zresztą co innego zobaczyć to na ekranie telewizora,
a co innego w rzeczywistości.
Bolało ją, że chłopca oszpecono celowo. Na zabieg stać
było nielicznych. Nachalne reklamy starały się przekonać,
że był dowodem wysokiej pozycji – i równie wysokich aspiracji… rodziców.
Wygląda jak owad, pomyślała, wielki, dwunożny owad.
Albo jakby był maszyną, obleczoną w ludzką skórę,
ale w tym jednym miejscu przebijała jej prawdziwa natura. Ukradkiem zerknęła na matowy, metaliczny
materiał, ciągnący się od nosa aż po wystające ucho chłopca,
wypełniający również szczelnie cały oczodół, w którym –
zamiast źrenicy – tkwiły tęczowe soczewki.
– Smakuje wam? – zwróciła się do domowników.
Dziewczynka skinęła głową, a jej brat jakby nie usłyszał,
wciąż niemrawo mieszał łyżką w misce.
– Babcia cały dzień stała przy garach, wcinać! – oznajmił
stanowczo dziadek.
– Cicho stary – ofuknęła go.
Jedli w milczeniu. Wydawało się, że łączy ich tylko – wspólnie rozpinana – sieć obaw, która zawładnęła przestrzenią
i zasznurowała im usta.
Po obiedzie dziewczynka pomagała zmywać naczynia, co
jakiś czas z niepokojem zerkając na wejście do pokoju, gdzie
pozostał jej brat z dziadkiem. Kiedy dobiegł ją hałas, drgnęła
i ruszyła w tamtą stronę, a kobieta za nią.
Ze sztucznego oka chłopca wydobywał się strumień światła
− padał na stojącą w kącie szafkę i tworzył na niej trójwymiarowy, niewielki obraz. Przedstawiał – o wiele młodszego –
dziadka, który zarzucał właśnie zakończony hakiem sznur
na wyższą półkę. Hak zaczepił się o stojącą tam porcelanową
figurkę kota. Mężczyzna szarpnięciem sprawdził linę, po czym
zaczął się po niej wspinać, sprawnie jak komandos.
– A to dobre! A to dobre! – Stary człowiek klepał się po
udach, głośno zaśmiewając z przedstawionej sceny. Podszedł
do dumnego chłopca i zmierzwił mu czuprynę. – Super dzieciaki! – powiedział uradowany do żony, oczy mu błyszczały.
Grzegorz Patroń
Horyzonty Wyobraźni
Nieważne, jaki masz kolor oczu
59
Horyzonty Wyobraźni
Wtedy, jakby wypowiedział w porę czarodziejskie
zaklęcie, szczęście spłynęło na ten dom i objęło go w posiadanie, nie opuszczając ani na chwilę aż do wyjazdu dzieci.
***
Tydzień potem nie przyjechały, czekali więc z nadzieją na
kolejny weekend. Jednak czas mijał i zawsze wypadało coś,
co uniemożliwiało wizytę. Mężczyzna zaczął coraz bardziej
niedomagać i kobieta widziała, jak go gryzło, że nie mógł ich
zobaczyć. Czekali z utęsknieniem na letnie wakacje, może
wtedy...
Piękny, gwałtowny, burzowo-ciepły lipiec był w pełnym
rozkwicie, kiedy zdecydowała się zapytać wprost. Poczekała
tylko na znajome trzaśnięcie drzwiami – wyszedł po gazetę
– i wybrała numer syna. Uciekał wzrokiem, więc poznała już
odpowiedź, ale spytała, niemal czując, jak pęka jej serce.
– No wiesz, ona zdecydowała, że kontakt z wami... szkodzi
rozwojowi dzieci...
– Brednie! Przecież to nasze wnuki!? Kochamy je!
– Mamo, nic nie poradzimy, próbowałem ją przekonać...
Przerwała połączenie, gwałtownie wciągnęła powietrze.
Ukryła twarz w dłoniach, a gdy wstawała, zorientowała się,
że ktoś stoi w drzwiach.
– Zapomniałem parasola – usprawiedliwił się.
Podeszła do niego, ale odtrącił ją i zamknął się w pokoju.
Zmierzchało, gdy wyszedł. Przytulił ją. To ją wystraszyło najbardziej – zawsze zaciskał zęby i walczył z przeciwnościami,
a teraz czuła jego rezygnację.
***
Miejscowy lekarz rozłożył bezradnie ręce.
– To już... czas. Mogę tylko przepisać coś mocniejszego
na serce, no i leki przeciwbólowe.
– Długo?
– Trudno powiedzieć. Organizm jest wyniszczony,
tydzień, miesiąc... Proszę dzwonić o każdej porze, ale tak
naprawdę nic już nie można zrobić – powiedział smutno.
Nie patrzyła w oczy syna, gdy prosiła o pomoc. Na drugi dzień
przyjechał znany, drogi lekarz ze stołecznej kliniki. Rozejrzał się
zdumiony po mieszkaniu, nie kryjąc swojej pogardy.
– Pani syn to klasa duże „A” podwójny plus? – zapytał
zdumiony.
– Tam – wskazała ręką pokój, ignorując pytanie.
Wzruszył tylko ramionami, po czym zaczął rozkładać
wokół leżącego starca sprzęt. Badania nie trwały długo.
– Centrum Ukojenia – wycedził obojętnie.
– Nie daj im! Chcę zostać w domu, z tobą – wyszeptał jej mąż.
– Zostaniesz – odpowiedziała, spojrzała z wyrzutem na
medyka.
Wypchnęła go na korytarz. W milczeniu ją odsunął,
zebrał sprzęt. Rozejrzał się po pomieszczeniu, nie zwracając
uwagi na wpatrzone w niego, wypełnione nienawiścią i strachem oczy. Przejrzał recepty.
– W myśl szczegółowych ustaleń ustawy o zapobieganiu bólowi, zgodnie z praktycznymi wytycznymi powinienem to zgłosić, nie wolno marnować subsydiowanych leków
na beznadziejne przypadki.
60
Bez słowa wykręciła numer syna.
– Chcą go zabrać do Centrum – powiedziała drżącym głosem.
– To były zwykłe odwiedziny, nie wizyta lekarska. Nie
będziemy robić sobie nawzajem problemów, prawda, panie
doktorze? – powiedział jej syn spokojnie.
– Wasza sprawa – odparł tamten i wyszedł, nie żegnając
się z nikim. Nie pamiętała, czy trzasnął drzwiami.
***
Nie było nic godnego w jego umieraniu. Były to długie,
męczące miesiące, podczas których warstwa po warstwie
obdzierany był z siebie. Z początku po prostu źle się
czuł, a potem... Zapamiętała tylko wmuszanie pokarmu,
łagodzenie napadów szału, majaki. Wkrótce nie poznawał
już nikogo, tylko wczepiał się chłodną dłonią w każdego, kto
przy nim usiadł, jakby chcąc wydrzeć dla siebie ciepło życia,
aż straciła rachubę czasu, zatracona w rytmie karmienia, mycia, doglądania, a wątła nić nie dawała się przerwać.
Dziwiła się za każdym razem, gdy na niego patrzyła,
że jego ciało stawało się coraz większe, rozlazłe, chociaż
tak niewiele była w stanie w niego wmusić. Leżał nieobecny, wydając w równych odstępach czasu głuchy – niosący
się przez ściany – dźwięk, ni to jęk, ni oddech. Kuliła się,
czekając na ten odgłos. Nienawidziła go, siebie za to uczucie
i Boga, że na to pozwalał.
Dni były już krótkie, kiedy nadszedł ten ostatni. Upewniła
się tylko, że nie oddycha, położyła z nim i zasnęła z ulgą, po
raz pierwszy od dawna. Po przebudzeniu w końcu napłynęły
łzy, szeroką wstęgą. Nawet ich nie wycierała. Znów był wieczór, raz jeszcze położyła się do zimnego łoża.
Zabrali zwłoki. Stała w oknie, przesuwając dłonią po
futrynie. W miejscach, gdzie farba już zeszła, wyczuć można
było słoje drewna. Każdy to jeden rok, przypomniała sobie.
Powróciło też wspomnienie drzewa, które zasadzili wspólnie, gdy urodził im się syn. Owocowe, zwykła, piękna jabłoń,
w ich ogrodzie. Nie wiedziała, czy jeszcze rośnie, dom został
rozebrany, tego była pewna, a drzewo?
Nie mogła znieść – wylewającej się z ich mieszkania na
dwunastym piętrze – ciszy, rozpychającej się długimi, bolesnymi falami. Chciała usłyszeć choćby jego oddech... Mógł
nawet siedzieć naburmuszony w kącie, skryty za gazetą,
obrażony, nie wiadomo na co. Albo żeby żartował czy smagał
słowami. Najbardziej jednak pragnęła, żeby wziął ją w ramiona i wyszeptał: „witaj, Jasnowłosa”.
Ze zdumieniem odebrała małą, niepozorną urnę. „Już
nie grzebie się ludzi w ziemi, babuniu” – usłyszała. Znalazła
mały, zniszczony kościółek. Siedziała pośród kilku, równie wiekowych jak ona osób, a kaszlący, znużony ksiądz
odprawiał mszę żałobną. Żadnego światła, młodości, tylko
kurz i zapomnienie, pomyślała.
Przed kościołem czekał na nią syn.
– Gdzie wnuki!? – zapytała twardym, nieprzyjemnym głosem.
– Mamo...
– To był twój ojciec, ich dziadek! – krzyczała.
– Mamo...
– Dobrze, że pozwoliliście dzieciom chociaż być przy
własnych narodzinach! – Głos jej złagodniał. – To dobre dzie-
Grzegorz Patroń
Horyzonty Wyobraźni
ciaki, trochę zagubione, kochaj je. Tobie pozwoliliśmy żyć,
jak chciałeś, więc nie powinnam ciebie teraz osądzać, aleś
głupio robił. – Przyciągnęła go do siebie, kciukiem wyznaczyła
krzyż na jego czole i ucałowała go. – Wszystko już ze mnie uleciało,
słowa, uczucia... To dobre dzieci, kochaj je – powtórzyła.
***
Dzwonił do niej codziennie. Siedziała nieruchomo, w ciszy się w niego wpatrując. Najbardziej bolała go obojętność,
pustka wypełniająca jej oczy. Chciał, żeby była tam złość,
niechęć, czułość, choćby zawód, ale wydawała się tylko pustą
skorupą. Aż któregoś dnia na ekranie nie ujrzał jej twarzy.
***
Miejsce rozpoznał dzięki starej, powyginanej jabłoni,
którą widać było z trasy szybkiego ruchu. Drzewo było
ostatnim śladem po dawnych mieszkańcach. Trwało tam jak
pieczęć czasów, które odeszły.
Chłopiec uparł się i ubrał tę samą, przyciasną już kurtkę,
w której odwiedził dziadków przed rokiem, a dziewczynka
ozdobiła obie urny kwiatkami i kolorowymi wzorkami.
– Babci by się podobało? – spytała ojca.
– Bardzo.
– Babcia była dobra?
Potwierdził ruchem głowy, nie mógł wydobyć z siebie
słowa. Nie mógł też powstrzymać łez, które utorowały sobie drogę na mroźne powietrze. Jakie to nieprofesjonalne,
pomyślał z zaprawionym goryczą cynizmem.
Otworzył oba pojemniki i przechylił. Ich zawartość
mieszała się w powietrzu, unoszona podmuchami wiatru, by
opaść na śnieg, szarym nalotem biorąc w posiadanie ziemię.
Chłopiec wyświetlił na śniegu budynek. Mężczyzna
drgnął, rozpoznał bowiem swój rodzinny dom.
– Babcia pokazywała nam papierowe zdjęcia – wyjaśniła
dziewczynka.
Jakby na potwierdzenie jej słów, scena przedstawiała teraz
dziadków z wnukami, wspólnie przeglądających stare albumy.
Dziadek wydawał się silny i sprężysty, babcia sporo młodsza,
a dzieci wyglądały tak jak teraz. Mężczyzna dostrzegł jeszcze
jedną zmianę – każda z figurek posiadała cyberoko.
Obraz uległ zmianie – dziadek naśladował teraz jakieś
wielkie zwierzę, chyba niedźwiedzia, kobiety tuliły się do siebie przerażone, gdy nagle chłopiec wpadł z kuchni i zastrzelił
napastnika kijem od szczotki, po czym zaczęli się radować.
Następnie dzieci jeździły na dziadku, który udawał dzikiego,
dumnego mustanga. Na koniec pokazu wszyscy przenieśli
się do kuchni, gdzie babcia przejęła dowodzenie. Razem
przygotowywali posiłek, dziadek potulnie słuchał babci,
kroił warzywa, zaś dzieci w rytm jej wskazówek coś dolewały
i mieszały w wielkiej misie. Gdy zjedli, wszyscy się przytulili,
po czym dzieci odjechały. Starzy ludzie spojrzeli na siebie,
pocałowali się delikatnie. Pomachali jeszcze w kierunku,
w którym znikły dzieci i rozpłynęli się w powietrzu, jakby
ustępując miejsca temu, co ma po nich nastąpić.
Mężczyzna oglądał przedstawienie w napięciu, a gdy się
skończyło, wydało mu się, że padający śnieg i wiatr formują
w powietrzu obrys twarzy, jednak nagły podmuch rozwiał
obłok zimnych kryształków lodu.
– Gonisz! – krzyknęła dziewczynka.
Rzuciła śnieżką w chłopca. Ten, roześmiany, zaczął lepić
swój pocisk. Ich wesołe okrzyki niosły się w powietrzu
i wydawało się, że docierają wszędzie.
Grzegorz Patroń
Urodzony w 1975 r. w Krasnymstawie. Wyznawca
Philipa K. Dicka. Kontakt: [email protected]
Nieważne, jaki masz kolor oczu
61
Horyzonty Wyobraźni
Kamila Jurkiewicz
Boski wiatr
ilustracja Marta Sawicka
Byliśmy marzeniem. Wszystkich ludzi, zwłaszcza tych,
którzy pragnęli ukojenia. Którzy szukali kogoś, kto mógł
walczyć za nich, pracować za nich, pozostawiając im czas
na życie. Niektórzy ludzie nie poprzestawali na marzeniach
— tak pojawiliśmy się my. Zawsze gotowi do pracy. Zawsze
pomocni, wypoczęci, skłonni do najbrudniejszych robót. Od
budowy statków czy rurociągów pod dnem oceanów aż po bycie królikami doświadczalnymi. Zawsze posłuszni, potrafiący
zrobić wszystko, by chronić człowieka.
Teoretycznie idealni w każdym calu, a tak niedoskonali, puści. Bezuczuciowi, beznamiętni, nieczujący strachu,
radości, niczego.
Byliśmy hybrydami. Zlepkiem różnych genów o ciele
człowieka, tysiące razy bardziej wytrzymałym niż zwykli
obywatele Ziemi.
Za to nas nienawidzili.
***
Park Inoshira był już jedyną połacią zieleni dość waleczną
i silną, by przeżyć w miejskim zamieszaniu i rozwoju.
Postrzępione chmury sunęły po rozjaśnionym niebie,
a gorąc sprawiał, że powietrze tańczyło nad zielonymi trawnikami. Mimo to cichy wiatr szarpał liśćmi ostatnich wiśni
kwitnących w Tokio, a przekwitnięte płatki zawiewał
w każdy kącik parku.
Mała Nomine obracała w dłoniach czarny, gładki kamyk.
Podniosła się z klęczek i rzuciła go w kierunku osowiałej tafli jeziorka.
— To się robi tak, Nomi-chan. — Ojciec pokazał jej specyficzny ruch nadgarstka. Na powierzchni wody pojawiło się
kilka kółeczek fal, zanim kamień zatonął.
— Nie umiem — wyszeptała Nomine, targając końcówkę
warkocza.
— Nie martw się, nauczysz się.
Gdy wiatr znów porwał różowe płatki, Sayuri zmrużyła
oczy. Cieszyła się każdą chwilą wytchnienia od upału, który
męczył ją jak nic innego, sprawiając, że irytowało ją niemal
wszystko. Łódeczki sunące po wodach jeziora, ludzie chodzący
ścieżkami, nawet nieco gryzący materiał koca wyszukanego na szybko w szafie. Ale przede wszystkim smukła, ruda
dziewczyna o włosach sięgających aż za pośladki i typowej,
europejskiej urodzie. Sayuri widziała ukradkowe spojrzenia
rzucane przez męża. Nie mogła się dziwić. Prosty nos, duże oczy,
duże, szerokie usta, loki otaczające głowę, to wszystko sprawiało,
że zwracała uwagę wszystkich. Wąski tatuaż obejmujący ramię
rudej mówił jedno — hybryda numer SE-5345.
Obok przebiegł chłopiec pilnowany przez rudowłosą. Ta
z uśmiechem szła tuż za nim, a puszczany przez niego latawiec szybował coraz wyżej i wyżej. Nomine przyglądała
62
się z zachwytem na twarzy białemu smokowi, zanim
spojrzała na rudą. Potem przeniosła wzrok na matkę.
— Czemu my nie mamy hybrydy?
Sayuri zmarszczyła brwi, ale odpowiedziała łagodnie:
— Bo nie potrzebujemy, kochanie. Sami radzimy sobie
bardzo dobrze.
— Ale wszyscy w mojej klasie mają. — Nomine bąknęła
i wydęła usta. Tak podobna do ojca, pomyślała Sayuri. Drobna dziewczynka odziedziczyła jej posturę, ale szerokie brwi,
białą karnację i gęste, czarne włosy po Akim. Była
jedną z ładniejszych dziewczynek, które kiedykolwiek
widziała, i cieszyła się, że nie ma jej brązowych kosmyków
i zadartego nosa po babce Angielce. — Yuki-chan ma nawet
trzy, a jedna codziennie upina jej włosy. W piękne koczki,
warkoczyki, mamo. Też bym chciała.
— Sama mogę pleść ci warkocze.
— Ale, mamo, ta druga robi jej takie ładne kanapeczki, zawsze
przynosi w pudełeczku kilka. Nawet raz mi dała, były pyszne.
— Gdybyś powiedziała słowo, robiłabym ci drugie
śniadanie do szkoły — odparła.
— Mamo…
— Kochanie, nie będziemy mieć hybrydy.
Dziewczynka spojrzała zrezygnowana na ojca, widocznie chcąc jeszcze powalczyć chociażby o jego zgodę. On
zauważył zaciętość w oczach Sayuri.
— Sayuri, nie zaczynaj przy Ne-chan, proszę cię —
szepnął Aki, starając się, by nie dosłyszała tego dziewczynka. Potem zwrócił się do córki: — Nomi-chan, może zerwij
trochę stokrotek. Mama zrobi ci wianek.
Mała szybko zgodziła się i pognała w stronę kilku
kwiatków rosnących tuż przy tafli wody. Aki przyglądał
się jej w milczeniu, obserwując, jak gorliwie wybiera stokrotki o najdłuższych łodyżkach, zanim spojrzał na
żonę. Westchnął, gdy dostrzegł, że nie przestała mierzyć
go chłodnym spojrzeniem. Wyglądała tak beznamiętnie,
niemal jak królowa zimy, a wysokie kości policzkowe tylko nadawały jej srogości. Ostatnio bywały chwile, gdy nie
poznawał jej, przerażał go upór, który nią kierował; mimo to
spróbował złagodzić atmosferę.
— Może pójdziemy z Nomi-chan do zoo?
— Idźcie sami — odpowiedziała, nawet nie patrząc. —
Muszę być w laboratorium przed osiemnastą.
— Sayuri — powiedział z wyrzutem — zamęczasz się.
Gonisz ten Wiatr, jakby nic innego się nie liczyło. Ja, Nomine-chan. Zaślepiła cię nienawiść, w dodatku bezpodstawna.
Dlaczego tak ich nienawidzisz?
— Ktoś powinien myśleć logicznie.
Znów to chłodne spojrzenie. Aki pokręcił głową i zaczął
jak najspokojniej mówić:
Kamila Jurkiewicz
Horyzonty Wyobraźni
— Nie są rzeczą, by się psuły. Mają rozum, kochanie. Są
nam podległe i nic tego nie zmieni. Co oni ci tam nagadali?
— Nic — warknęła. Podniosła się, a zanim poszła, dodała
wyniośle: — Idę gonić Wiatr.
***
Nazywam się Moira i jestem hybrydą numer AX-143C.
Imię nadała mi pewna kobieta-naukowiec pracująca ze
mną. Nie kryła się za tym żadna przyjemna historia, którą
mogłabym opowiadać na spotkaniach z przyjaciółmi —
chociaż ich przecież nie miałam. Pani Sakura uważała, że
„Moira” woła się szybciej niż „AX-143C”. Miała rację, pewnie
niektórzy nawet nie zdążyliby krzyknąć: „AX-143C, pomocy!”,
poplątaliby się w moim numerze seryjnym i zostaliby zgniecieni. Tylko dlatego posiadałam imię.
Byłam jedynie hybrydą i robiłam to, co mi kazali. Po
to powstaliśmy. Nie wiedziałam jak, ale czy to ważne?
Wiedziałam, po co. Każdy wiedział. Nasze istnienie nie
wiązało się z żadnym romantycznym celem, pięknym i światłym;
mieliśmy pracować i pracować, nasza wiedza nie liczyła się
Boski wiatr
dla nikogo. Dla nas przeznaczony był świat plotek, domysłów
i starych ksiąg, zapisów czy gazet sprzed lat. Drobne druczki,
wąskie kolumny na pożółkłych stronach i układanie wszystkiego w całość. Tak naprawdę mieliśmy tylko tyle, ale i aż tyle.
— AX-143C? Zajmij się tym.
Skinęłam służalczo głową i, tak, zajęłam się tym, czego
ode mnie oczekiwali. Prawie po łokcie zanurzyłam ręce
w kadzi z parującą cieczą, silnie żrącym kwasem, który wypalał ludzkie ciało do kości; ja jednak nie miałam
nawet zaczerwienień na skórze. Później wyjęłam z niej
drobną kulę plastycznego metalu, przeszłam do wielkiego kotła. Pięć tysięcy Kelvinów; tam ta odrobinka stopu
zostawała obrabiana. Później stygium taśmowo trafiał już
do ludzkich pracowników, którzy mogli zajmować się metalem w takiej formie. Kwasy i temperatura sprawiały, że
inny nie mógł pracować na moim miejscu. Byłam niemal
niezastąpiona.
Tak wyglądała moja praca. Wielka huta stygium, razem z laboratoriami stanowiąca centrum badawcze. Sama
pracowałam nad cudem, metalem odkrytym niedawno i już
będącym najbardziej pożądanym na całej Ziemi. Nieznisz-
63
Horyzonty Wyobraźni
czalny, lekki — wspaniały. Czołgi, samoloty, broń, wszystko, co
najważniejsze w ludzkim świecie: byleby móc uzbroić się i nie
dać prześcignąć wrogowi. Tak naprawdę, mimo spokoju
i względnego ładu, wszystko czekało na swoją kolej. Pracowałam,
by za kilka lat znów mogli walczyć. Wspaniała wizja.
— Moira, skończyłaś na dziś — usłyszałam po siedmiu
godzinach. Naukowcy w swoich srebrnych kombinezonach rozeszli się do domów, a ja posłusznie — bo tak mówiło prawo
— musiałam opuścić hutę po przepracowaniu dniówki.
— To może i tylko hybrydy — mówili niektórzy politycy
— ale mają w sobie coś z człowieka, więc zasługują na swoje
prawa. Powinni mieć wolne jak każdy z nas!
Inni, coraz bardziej popularni, mieli zupełnie przeciwne zdanie. Nazywali nas przekleństwem, potworami
zagrażającymi całej ludzkiej populacji. Z każdym dniem
przybywało osób, które się z tym zgadzały. Codziennie
znosiłam nieprzychylne spojrzenia, szepty i być może, gdybym
miała uczucia, smuciłoby mnie to.
Było mi to jednak zupełnie obojętne. Czym było dla mnie
ich zdanie? Mogłam pracować bez przerwy, nie męczyłam się,
robiłam rzeczy ważne i potrzebne. Gdyby tylko obecne prawo
nie zabraniało nam pracować przez całą dobę… Takie wyjście
pewnie byłoby też dla nas lepsze. Zabrać czas, pozbawić tych
momentów ciszy i pustki, którą musieliśmy na siłę czymś
wypełnić.
Tak, tak byłoby łatwiej.
Oczywiście, ze względu na „humanitarność” mieliśmy też
wyznaczone mieszkania, a dokładniej małe osiedla czy bloki.
Moja skromna kawalerka w dzielnicy Shinjuku zupełnie mi
wystarczyła, nie miałam przecież potrzeb. Czasem, podjudzona hasłami kampanii: „Godność dla hybryd”, przyznawałam
w myślach, że to rzeczywiście… niewłaściwie zmuszać nas do
życia w swoistych gettach, ale na tym się kończyło, nigdy nawet nie skarżyłam się na głos. Bo ani mi nie zależało, ani nie
mogłam oczekiwać innego traktowania.
Zgadzaliśmy się na wszystko. Wszystko, by byli szczęśliwi.
By znosić ich pogardę i złość.
Cóż, było mi to przecież obojętne.
***
Małe spirale krążyły pod szkiełkiem. Sayuri wybrała inny
obiektyw, przekręciła delikatnie śrubę makrometryczną,
później mikrometryczną, zanim obraz się wyostrzył. Wirus
radośnie zamrugał do niej. Uśmiechnęła się do okularu; może
to maleństwo będzie tym czego szukała? Boskim Wiatrem?
Usłyszała cichutki głos hybrydy. Podniosła wzrok na
blondyna o norweskiej urodzie, który sprawdził działanie
przyrządu po przeciwnej stronie sali. Od razu złowiła spojrzenia pełne pogardy skierowane w jego stronę; on zresztą też,
bo wyszedł szybko. Nie była jedyną z takim zdaniem o hybrydach, a tutaj, w laboratorium, czuła, że ta nienawiść niemal
jednoczy wszystkich pracowników.
Nigdy tak naprawdę nie zastanawiała się, czemu ich
nienawidzi. Który powód najbardziej zadecydował o jej
emocjach rosnących z każdą chwilą, z każdą obserwacją ich
zachowania. Nie uznawała opinii radykałów, że odbierają
pracę, nie była aż tak zaślepiona; wykonywali zajęcia, których
i tak nikt nie chciał, czym więc szkodzili? Ale byli sztucznie
zaprojektowaną mieszanką genetyczną, czyniącą ich niemal nieśmiertelnymi, wyjątkowymi. Nie czuli strachu, bólu,
64
radości, żalu, ambicji. Byli podlegli, pozornie robiąc wszystko, co tylko im się rozkaże. Nie potrafiła im zaufać. Nie
pocieszała także myśl o tym, jak wiele już razy okazywało się,
że wizja naukowców okazywała się idylliczna, ale i niszcząca.
Nie rozumiała zachwytu Akiego. Kiedyś patrzył tak na
nią, teraz na przepiękne hybrydy o blond włosach i smukłych
ciałach. Odbierały jej wszystko, nawet męża.
Bała się stracić świat, który miała. Chroniąc go, żyła Boskim Wiatrem, wirusem zwanym „Kamikadze”, który miał
skończyć cały jej strach.
— Sayuri-san, pozwól na chwilę.
Posłusznie odeszła od mikroskopu i stanęła twarzą
w twarz z kierownikiem sali. W rządkach aparatur ustawionych równolegle do siebie zasiadały jeszcze dziesiątki pracowników w takich samych srebrzystych fartuchach, ale Ryu
Atake, przesadnie miły i uprzejmy mężczyzna, podszedł właśnie
do niej. Przeklęła w myślach i uśmiechnęła się pogodnie.
— Tak?
Skinął w kierunku drzwi. Ich cichy syk wypełnił ciszę, gdy
wrota zasunęły się nad nimi. Lampa na korytarzu migotała
spokojnie.
— Ktoś powinien ją wymienić — zauważyła, ale kierownik wcale nie był tym zainteresowany.
— Sayuri-san, przejdźmy do rzeczy — powiedział spokojnie. — Wiem, że ciężko o to prosić, ale musisz się postarać.
Przyspieszyć badania.
Zmarszczyła brwi.
— Nie wiem, czy mogę pracować szybciej bez narażenia
próby. Już i tak dostatecznie wiele nam się nie udało.
— Tak, wiem, wiem — przyznał — ale tutaj nie chodzi
o to, czego ja od was wymagam. Wymaga rząd.
— Jak to?
— Pomyśl, zbliżają się wybory. Wiesz, że tym razem
przewagę mają nie gorący zwolennicy hybryd, ale cisi przeciwnicy. Czuję, że skończy się „Hybryda = życie, projekt jednakowych praw hybryd i obywateli” i te bzdury.
— Chyba cię to cieszy — powiedziała. Nie dało się
nie zauważyć, że Ryu Atake, wysoki, nieco zbyt szczupły
mężczyzna pod czterdziestkę nienawidzi hybryd. Prawie tak
samo jak ona.
— Trudno ufać czemuś, co nie czuje, Sayuri-san, dobrze wiesz.
Ale chodzi o zarządzenia, nie moje zdanie — przyznał niechętnie.
— Boski Wiatr powinien być gotowy w ciągu miesiąca.
Miała już coś powiedzieć, ale przerwał jej zniecierpliwiony.
— Wiem, że nie podoba ci się to, ale musisz pospieszyć prace. Jesteś jedną z lepszych na mojej sali, więc to ciebie proszę.
Każdy kierownik miał zrobić to samo. Proś, o co chcesz, mów,
kogo potrzebujesz, a zostanie przydzielony do pomocy. Masz
wszystkich do dyspozycji. Tylko tego nie spieprz.
— Przecież to śmieszne — żachnęła się. — Jak w miesiąc
mam zrobić coś, nad czym pracujemy od trzech lat? Dlaczego to ja mam płacić za to, że ktoś zaprojektował i wypuścił
hybrydy w obieg, ale nie pomyślał o tym, że trzeba mieć coś,
co może je zabić?
— To nie mój problem, Sayuri-san. Możesz pisać
zażalenia do nich, wściekać się, że zrobili je niezniszczalnymi, możesz krzyczeć, płakać, brać wolne… Rób, co chcesz,
dopóki wypełnisz zadanie. Boski Wiatr ma być gotowy. Inaczej polecą głowy i na pewno nie tylko moja.
***
Kamila Jurkiewicz
Horyzonty Wyobraźni
— Cześć, Moira-chan. — Przywitali mnie. — Jak minął dzień?
Spotykaliśmy się po pracy. Tacy, jak ja. Traciliśmy czas,
próbując nadać mu nieco znaczenia. Co innego mogliśmy
robić? Spać? Nie, nie musieliśmy. Nawet właściwie oddychać
nie potrzebowaliśmy, ale ludzie przychylniej na nas patrzyli,
gdy mogli stwierdzić, że oddychamy tym samym powietrzem.
Chyba wtedy wydawaliśmy się bardziej „ludzcy”.
— Wspaniale, dzięki.
— Kolejny pracowity dzień zakończony — zaśmiał się Uki,
wysoki szatyn o zniewalającym uśmiechu. Zniewoliłby mnie,
gdyby nie to, że nie mieliśmy uczuć, a co za tym idzie: nie
odczuwaliśmy pożądania. — Dacie wiarę, że jutro mam wolne?
— Żartujesz… Hybryda i wolne? — Clara parsknęła wyuczonym, ale brzmiącym całkiem naturalnie śmiechem.
— Pewnie! Sam to nie wierzę, ale nawet awansowałem.
Nina pokręciła głową z podziwem i zaciągnęła się papierosem. Wydęła przy tym swoje pełne usta zrobione na Angelinę
Jolie; wyglądała jak jej azjatycka wersja. Może naukowiec
kierujący projektem Niny był fanem tej legendy kina? Tak czy
inaczej, dzięki temu bywała nawet statystką w filmach czy
fotomodelką, gdy inne hybrydy pracowały fizycznie. BS-383
miała szczęście.
— Widzisz, a ja dalej biegam od telefonu do telefonu —
zaśmiała się.
— Tak? — zapytał Uki życzliwie. Nina codziennie miała
swoją porę narzekania na pracę i właśnie teraz nadeszła.
— Tu spot płatków, tu jakichś wycieczek, dzisiaj nawet
pozowałam do zdjęć „po” jakichś laserowych operacji nosa —
parsknęła. — I wiecie, że ludzie jeszcze w to wierzą? Co za absurd!
Pokręciła głową z ubolewaniem, jakby miała najcięższe
życie na całej Ziemi.
Patrząc na nią, nie dziwiłam się, że niektórzy nienawidzili
nas już za sam wygląd. Bo byliśmy niemal piękni. Kobietyhybrydy stanowiły jednak zdecydowaną mniejszość, być może
dlatego, że odwracałyśmy uwagę od pracy. Jak mogli tego nie
przewidzieć? O ile ja zostałam zrobiona na klasycznej urody
Azjatkę i nie wyróżniałam się z tłumu, to podobnie jak Nina
wiele innych wyglądało wręcz nieziemsko, jak boginie.
Wiedziałam, że ludzie także dlatego nas nie lubią. Może
i ich wyręczaliśmy, ale co z tego, skoro mężczyźni potrafili się w
nas wpatrywać godzinami?
Niektórzy nawet nas prześladowali. Gdybym miała uczucia, pewnie bym ich rozumiała. Jak można tolerować coś, co
jest jak żyjący kamień? Może i nikt by nie chciał pracować na
naszych stanowiskach, ale przyczynianie się do bezrobocia
wciąż było jakimś argumentem. Jednym z wielu.
Uki usiadł obok mnie i zapytał:
— Dalej pracujesz przy stygium?
— Tak. I chyba szybko pracy nie zmienię.
— Widzisz — mruknął do mnie. — Niektórym wiedzie się lepiej.
— Właśnie, Uki-kun — odezwała się blondynka, Clara —
gdzie cię przenieśli?
— Mów — podchwyciłam.
—Teraz pracuję w elektrowni atomowej. Tej trzysta kilometrów za Tokio, obok Nagoyi.
— To wspaniale. — Uśmiechnęłam się.
— Ale nie boisz się? Ponoć jest strasznie niestabilna — szepnęła
Clara. O tak, Clara była boginią plotek i informacji zasłyszanych
od ludzi. — Mówią, że to przez to pracuje tam tyle hybryd.
Uki zamilkł, jakby się nad tym zastanawiał. Też słyszałam te plotki, ale czy rząd pozwoliłby działać elektrowni grożącej wybuchem?
Boski wiatr
— Nie będziesz sam — podsumowałam, a on pokiwał
głową. To sprawiło, że Clara uśmiechnęła się lekko.
— Wiecie, mam dziwne przeczucie — mruknął nagle Uki,
gładząc dwudniowy zarost. — Kiedy będzie Artur-sama?
Parę osób mruknęło zgodnie: „Nie wiemy”. Nie tylko do
Niny uśmiechnęło się szczęście, Artur także nie pracował
w fabryce. Był szoferem jakiejś bogatej rodziny. Być może dlatego, że jego wygląd podstarzałego kamerdynera i kurze łapki,
których nikt inny z nas nie miał, budziły zaufanie. I był z nas
najstarszy, wiedział wiele.
— No, to co dzisiaj robimy?
— Pooglądamy jakiś film, co powiecie na taką propozycję?
— odezwał się Greg, AI-253 o wyglądzie Norwega.
Skinęliśmy głowami. Była nas teraz tylko piątka, bo reszta kończyła pracę dopiero nad samym ranem. Teraz zbliżała
osiemnasta, na zewnątrz jeszcze było jasno i ciepło.
W wolnym czasie staraliśmy się zachowywać jak ludzie.
Oglądaliśmy filmy, graliśmy w pokera lub cokolwiek innego.
Czasem wychodziliśmy z naszego małego świata do świata
ludzi. Zdarzało się to jednak rzadko, unikaliśmy tłoku.
Może z przyzwyczajenia, bo, gdybyśmy tylko zechcieli,
moglibyśmy z powodzeniem grać „prawdziwych”, wtopić się
w tłum, pójść na zakupy, przejść się po parku czy na koncert,
wystarczyło tylko zakryć tatuaże z numerami seryjnymi, które
zdobiły nasze ramiona. Nie potrafiliśmy jednak udawać uczuć
i to nas gubiło. Postępowaliśmy więc tak, a nie inaczej.
— Ma ktoś jakiś pomysł? Może coś z klasyki?
I tak obejrzeliśmy „Śniadanie u Tiffany’ego”.
***
Z nieba zaczęła sączyć się delikatna mżawka osadzającą się
na wszystkim cieniutką warstwą. Wtedy jak na złość chmury
zebrały się nad tą dzielnicą Tokio, pełne gniewu wyrzucały
z siebie tabun kropli, na dodatek zaczęło grzmieć i błyskać.
Gdyby nie biegła, może zauważyłaby, jak ładnie złote serpentyny gnają po granatowym kłębowisku, ale nastrój zdecydowanie nie sprzyjał kontemplacjom widoków. Wściekła, że
zapomniała parasola, postanowiła pieszo wracać do domu,
rozczarowana efektami pracy, postanowiona pod ścianą,
teraz jeszcze przemoczona i zmarznięta przekroczyła próg
domu z nadzieją, że wreszcie będzie mogła odpocząć. Myliła
się. Aki czekał na nią w kuchni.
Już jego uśmiech wydał się jej nieco niepokojący; zazwyczaj wyczekiwał na jej powrót zły, że znów wzięła nadgodziny lub rezygnował, szedł spać, by w złości wypominać
jej następnego ranka. Teraz eklektyczny zegar z kukułką po
praprapraprapra… dziadku z 1976 roku wskazywał drugą
trzynaście, a wielkie tłoki spokojnie opadały w dół i ciągnęły
za sobą wskazówki.
— Stało się coś? — Odłożyła na stolik torebkę i ściągnęła
przemoczony żakiet. Przyglądał się jej ruchom, ale nie
odpowiadał. — Nomi-chan znowu coś zrobiła w szkole? —
Westchnęła głośno. — Dlaczego ona…
— Nie, nie. Powiedzieli, że jest ostatnio wyjątkowo grzeczna, nie daje się zaczepiać — powiedział spokojnie.
— Więc o co chodzi?
Zanim przeszedł do sedna, mówił o wszystkim — o pogodzie, o reklamach wyborczych szczerzących się z każdego
billboardu. W końcu zapytał, również mimochodem:
— Co w pracy? Jak praca nad wirusem?
65
Horyzonty Wyobraźni
— Nic ciekawego — odparła chłodno. — Dalej nic nie wyszło.
— Może to i lepiej, kochanie? Pomyśl, czy godzi się
projektować coś, co może zniszczyć setki istnień?
— Aki…
— Co znowu? Dlaczego zawsze ucinasz temat, gdy tylko
schodzi na hybrydy i Wiatr? — Kobieta milczała, więc uznał
to za przyzwolenie i kontynuował: — Wiesz, jeden z moich
współpracowników nie może sobie już pozwolić na dwie hybrydy, więc jedną, Rin, musi odprawić. Żalił mi się, że boi się
posyłać ją w nieznane. Pomyślałem więc…
— Nie chcę ich w swoim domu.
— Nie uważasz, że byłoby nam łatwiej, gdybyśmy mieli pomoc? Nomine-chan jest ciekawa, dlaczego nie mamy
hybrydy. Dzieci się z niej wyśmiewają, mówią na nią
„sprzątaczka”, bo myślą, że to ona się zajmuje domem.
— To, że każdy ma hybrydę, nie znaczy, że też powinniśmy,
tak samo jak to, że wszyscy je tolerują, nie znaczy także, że
są warte zaufania.
— To tylko jedna strona medalu, Sayuri. Uważasz, że im
jest łatwiej, gdy spotykają się z takimi reakcjami ludzi?
— Uważasz, że oni mają uczucia? Otóż nie. Wyobraź sobie, że codziennie pracuje z nimi, codziennie znoszę ich towarzystwo i wiem. Nie rób z nich ludzi, bo nimi nie są.
— To, że przygotowujesz im egzekucję, nie znaczy, że
wiesz o nich cokolwiek —warknął. — Pytałaś ich? Zapytałaś
kiedykolwiek, czy nie przeszkadza im to, co robisz? Czy czują
się zagrożone, smutne, złe, że szykujesz im grób?
Sayuri spojrzała zimno na męża. W myślach zabrzmiały
jej słowa: „Nie spieprz tego, inaczej polecą głowy. Postaraj
się. Przyspiesz, przyspiesz…”. Mgliście pomyślała o salach
laboratoryjnych, próbach działania wirusów… Uśmiechnęła
się ironicznie, gdy mówiła:
— Nie martw się, jeszcze znajdę dla niej pracę. Skoro tak
bardzo ci zależy.
Aki również uśmiechnął się, nieświadomy myśli żony.
— To dobrze, Sayuri. Bardzo ci dziękuję.
Gdy wychodził z pokoju, zaczęła się zastanawiać, czemu
tak bardzo zależy mu na byle „czymś” — pewnie ją pieprzy,
stwierdziła — ale potem to zignorowała. Zobojętniała na
Akiego, wiedząc, że teraz nie może już nic zmienić. Jej praca
nad Wiatrem była zbyt zaawansowana, by mogła ją porzucić.
Czekał ją pracowity miesiąc. Byleby owocny.
***
Kolejny dzień nie różnił się niczym od poprzedniego — praca,
praca, aż do osiemnastej, gdy w końcu zebraliśmy się w naszym
małym lokalu w Shinjuku. Tym razem dyskutowaliśmy o zmianach. To było na czasie, wszyscy ludzie o tym rozmawiali. Niekoniecznie nas to interesowało, byliśmy mało ciekawi świata. Czasem zastanawiałam się, czy to zostało w nas zaprogramowane.
Może takie konsekwencje niosła nasza bezuczuciowość?
Okłamywaliśmy samych siebie, że jesteśmy czymś więcej,
niż w rzeczywistości byliśmy. Że jesteśmy ludźmi, nie hybrydami. Że możemy być szczęśliwi jak ci, którym służymy,
że możemy cieszyć się chwilą, martwić. Zajmować się
błahostkami, radować się nimi.
Byliśmy skłonni do poświęceń. Oni to wykorzystywali.
Teraz wiem, że byliśmy w błędzie. Nic nie potrafiło zmienić
tego, jak bardzo nas nienawidzili.
66
***
Maszyny wydawały z siebie ciche „klik”, a szum respiratora wzmagał się z każdą chwilą. Sayuri patrzyła, jak z ust
dziewczyny — nie, „tego” — wydostają się małe obłoczki
pary, skraplające się na masce tlenowej. Mimo słabnącego
organizmu, próba znów okazała się wadliwa, niedoskonała.
Rin nie umierała tak szybko, jak powinna.
— Boski Wiatr, szczep E-467-II, próba: nieudana.
Ofiara Rin poszła na marne.
Stojący obok niej mężczyzna ściągnął okulary ochronne
i przetarł oczy. Był tak samo zmęczona jak ona, wciąż wyczekujący
efektu ich pracy. Jak na razie wypuścili trzy nowe szczepy i każdy
z nich okazywał się gorszy niż poprzednik. Półtora tygodnia
zmarnowali na nerwy, nadzieję i rozczarowanie.
— Dobra — mruknął. — Niech odwiozą ją na jakąś salę,
niech tam skona. Wracajmy do pracy.
Skinęła głową, wsunęła papiery do półprzejrzystej teczki
i wsadziła ją pod pachę. Towarzyszący im od kilku godzin
stukot aparatury umilkł, gdy tylko znaleźli się za przeszklonymi drzwiami odgradzającymi boks od reszty pomieszczenia. Zerknęła na Rin, bladą jak płótno, ze zmatowiałymi
blond włosami, które jeszcze pięć dni wcześniej mieniły się
jak czyste złoto, i opadłymi policzkami. Już wyglądała jak
martwa. Teraz pozostawało kwestią czasu, zanim faktycznie
taka się stanie.
— Zostało nam nieco ponad dwa tygodnie, Sayuri-san.
Odliczając jeszcze czas na testy… Albo wymyślimy coś
w tym tygodniu, albo mamy naprawdę poważne problemy.
— Wiem, dobrze o tym wiem. — Westchnęła. — Wolę
nie myśleć nawet, co się stanie, jeżeli się nie uda.
— Ja wolę nie myśleć, co się stanie, gdy wreszcie wrócę
do domu. Żona mnie zamorduje. A teraz czekają nas kolejne
kilka dni tutaj, bez przerwy, od rana do nocy.
— Mi wcale to nie przeszkadza — odparła, nawet nie kłamiąc. Nie potrafiła znieść widoku Akiego,
więc perspektywa ciągłego przesiadywania w zakładzie
wydawała się męczącą, ale dość przyjemną alternatywą
dla kłótni i pełnych pretensji spojrzeń. Nawet Akiemu
nie przeszkadzały jej nadgodziny, godził się na nie bez
słowa. Było jej żal tylko Nomine, wyczekującej jej powrotu. Przełom jednak majaczył się gdzieś przed nimi, na
wyciągnięcie ręki. Bez względu na wszystko, nie potrafiła
teraz zrezygnować.
— Więc zabierajmy się do pracy.
***
Później stało się coś, czego nikt nie oczekiwał. I nawet nas
— bezuczuciowe stwory z probówek — to ruszyło.
Pamiętam, że wydarzyło się to piątego lipca dwa tysiące
pięćdziesiątego czwartego roku. Było po dwunastej, parno
i duszno. Akurat minęła przerwa na lunch, wszyscy ledwo
zdążyliśmy ponownie zająć swoje stanowiska, gdy rozbłysnęła
lampa alarmowa.
Początek końca.
Pierwsze odezwały się zakładowe syreny. Ich szybkie, ale ponure „ooo-iii-ooo” rozbrzmiało w pustawej hali; była niedziela
i tylko nieliczni pracowali. Z początku wszyscy w milczeniu
wpatrywali się w błyszczące czerwienią sygnalizatory, potem
zaczęli spoglądać po sobie.
Kamila Jurkiewicz
Horyzonty Wyobraźni
I wtedy z głośników zaczęły się sączyć alarmy.
— Uwaga, uwaga! Wszyscy mają opuścić fabrykę!
Dopiero to sprawiło, że wszyscy poderwali się i odłożyli przyrządy.
— Ewakuacja, ewakuacja!
Szybko wyciągnęłam dłonie z kadzi. Wytarłam je w materiał
swojego fartucha, w tkaninie zaczęły pojawiać się pierwsze
przepalone ślady, poczułam swąd spalenizny i zobaczyłam
małe smużki dymu, ale nie to się liczyło. Musiałam pomóc
w takich sytuacjach, wyprowadzić ludzi; zobowiązywały mnie
protokoły i ustawy wykalkulowane na to, że mało co potrafiło
mnie zniszczyć, a nawet gdyby, to nie ja byłam najważniejsza.
— Sytuacja kryzysowa, proszę opuścić teren fabryki!
Byliśmy prawie nieśmiertelni, odporni niemal na wszystko.
Niemal. Od lat mówiono, że naukowcy pracują nad Kamikaze,
ich boskim wiatrem. Czy już istniał — nie wiedział nikt z nas.
Wiedzieliśmy jedno. Wystarczyłoby go uwolnić, a w kwadrans hybrydy stałyby się historią.
— Ewakuacja, ewakuacja!
Wtedy wybuchło zamieszanie. Nie przez to, że ludzie tratowali siebie nawzajem, byleby tylko uciec z huty, bo jedynie kilka osób faktycznie zaczęło się przepychać. Nie, nie, to było coś
znacznie gorszego. Coś, co niezaprzeczalnie zmieniło zwykłą
ewakuację w piekło. Najpierw zabrzmiał gdzieś początek „Stairway to heaven”, stary klasyk w modnym ostatnio oldschoolowym
stylu ustawiony jako dzwonek, a później nastąpiła cała fala.
Rozdzwoniły się telefony. Zaraz wiedzieliśmy, co się stało.
— To elektrownia w Nagoyi! Ona wybucha!!!
— Co?!
— Boże! Pomocy!
Zaczęły się wrzaski. Tłum tłoczył się jak mrówki, przepychali się gwałtownie, szarpali, kilka osób upadło na ziemię. Potem
znowu były krzyki, ale tych tratowanych. W tle dalej słyszałam
ciche w tym zamieszaniu dzwonki telefonów, które nie milkły.
Tyle wystarczyło, by zaczęli zachowywać się jak zwierzęta.
Stałam w głównej bramie hali, wyciągając ręce i krzycząc:
— Spokojnie! Zachować spokój!
Ale to nic nie dawało. Za każdym razem, gdy ktoś upadał
u mych stóp, pomagałam mu wstać. Potem uratowani przeze
mnie szli wzdłuż ściany, tam bezpieczni, później znów ginęli
w tłumie, a ja wciąż kogoś podnosiłam. Czułam, jak z każdą
chwilą tłum napiera na mnie bardziej, ktoś nawet zdzielił mnie
ręką w brzuch i pewnie bym się zgięła, gdybym nie była hybrydą.
— Zginiemy!!!
Zapewne jako jedyna oceniałam sytuację trzeźwo i wiedziałam,
co to znaczyło. Setki, tysiące zabitych. Nie, może setki tysięcy?
Jeżeli nie fala wybuchowa, to promieniowanie zabije kolejnych.
Zawalone budynki, pogrzebani żywcem. Ofiary paniki. Wypadki na drogach, gdy w popłochu wsiądą w swoje samochody
i zaczną szturmować autostradę. Ewakuacja Tokio. Klęska.
Szum na całym świecie, żałoby za żałobami, pomoce humanitarne, kiczowate gesty. Ale w Tokio wciąż będzie niemal koniec
świata. A może i faktycznie koniec?
— Spokojnie! — krzyczałam.
Dopiero po dłuższym czasie wszyscy wybiegli. Mogłam
rozejrzeć się po pustej hali. Tylko echo niosło się w przestrzeni
i błyskały awaryjne lampy, było trochę krwi na posadzkach,
ale żadnych ciał. Westchnęłam z ulgą, mimo że wcale mnie to
nie pocieszyło. Wyglądało to naprawdę żałośnie, jak zwiastun
czegoś złego. Gdybym miała uczucia, może bym się wzruszyła
— ale nie, pewnie nie. Po prostu bym uciekła jak inni.
Więc po chwili wybiegłam z hali.
Boski wiatr
Na fabrycznym parkingu, a właściwie na pierwszym
piętrze z czterech, już tłoczyły się czarne furgonetki o nieco
kosmicznym wyglądzie, bardzo gładkich krawędziach i wielkich światłach. To zwiastowało, jak ogromny mógł okazać się
wymiar katastrofy. Były to jedne z samochodów zaprojektowanych na takie wypadki, niskie, o wzmocnionym podwoziu
oraz nigdy nie niszczejących oponach. I karoserii powleczonej
stopem stygium i żelaza, dzięki czemu zyskiwała odporność
i nie przepuszczała promieniowania.
Stałam z boku, za filarem, i przyglądałam się. Mimo że
furgonetek były dziesiątki i z pewnością zdołałyby pomieścić
wszystkich pracowników, nie chciałam pozwolić zamknąć się
w blachach między wystraszonymi ludźmi. Tak, bycie hybrydą
miało swoje niewątpliwe korzyści — nie musiałam się ukrywać
w schronach i takich wynalazkach, by przeżyć. Choć widocznie tylko ja tak uważałam, bo zaraz zauważyłam, jak kilka
osób mojego rodzaju posłusznie poddało się ewakuacji.
Wyszłam na zewnątrz dopiero, gdy po kilku minutach zamieszania czarny konwój odjechał w stronę któregoś z tokijskich
schronów. Czułam kropelki deszczu na twarzy i zastanawiałam
się tylko nad tym, czy to zwykła mżawka, czy radioaktywne wyziewy, które zdążyły się skroplić w chmurach. W uszach wciąż
brzęczało mi echo syren i awaryjnych ogłoszeń.
Wokół siebie miałam tylko pustkowie, szary, nagrzany
piach i grobowiec fabryki. Od jakiejkolwiek cywilizacji dzieliły
mnie kilometry, ale wiedziałam, że nikogo nie zastanę na ulicach. Podziwiałam też, jak zgrabnie przeprowadzili całą akcję.
Kwadrans, może mniej? Czas płynął inaczej, bardzo wolno,
więc z powodzeniem mogło to trwać cztery minuty. Naprawdę
czegoś się nauczyli. Ale tak, to przecież Japonia…
Moją jedyną nadzieją był mały lokalik w Shinjuku.
***
Trzynastego dnia po śmierci Rin nagle w korytarzu
zabłyszczały lampy ostrzegawcze. Ich intensywna czerwień
rozjaśniła korytarze i sale. Sayuri podniosła się szybko,
pierwsza odsunęła krzesło, odeszła od biurka. Rozglądali się
po sobie zdziwieni.
— Pewnie próby — wymruczał jej partner. — Zajmij się
Wiatrem, Sayuri-san, to już chyba przełom, czuję to!
Zaśmiała się szczerze. Faktycznie wszystko wskazywało
na to, że wreszcie się udało. Kilka dni przed ostatecznym
terminem. Niepełny miesiąc niestrudzonych prób, krzyków
ambicji i katowania się. Warty swojej ceny. Z ulgą myślała
o tym, że wreszcie jej świat jest bezpieczny. Oczy wilgotniały
na każdą myśl o tym, co jeszcze ją czeka…
Wtedy jednak zgasło światło. Sala pogrążyła się w mroku na moment, zanim zdążyły włączyć się agregaty laboratorium. Spowici w zielonym świetle lamp awaryjnych czekali. Zaczęły się szepty, zduszone rozmowy, przypuszczenia.
Sayuri patrzyła na wszystko spokojnie, jednak z niemalejącą
obawą. Przeczucie nie opuszczało jej od ranka. Okazało się
prawdziwe.
Zaraz rozwrzeszczały się alarmy.
— Ewakuacja, ewakuacja — krzyczały. — Prosimy opuścić
stanowiska pracy. Wszyscy mają przenieść się do schronów.
Sięgnęła do kieszeni fartuchu, wyciągnęła telefon, w pospiechu wystukując na ekranie telefonu numer męża. W spokojnym
pochodzie do schronów, wsłuchiwała się w ponury odgłos łączenia.
Drżący głos Akiego odezwał się po trzech sygnałach.
67
Horyzonty Wyobraźni
— Sayuri! Dzięki bogu! Martwiliśmy się, że…
— Jesteście bezpieczni? — przerwała mu.
— Tak, wywieźli nas do schronu. Nomi-chan…
Sygnał zamarł. Pip-pip-pip. Ścisnęła telefon w dłoniach.
Schron przywitał ich lodowatym chłodem metalowych
ścian bez okien. Zatrzeszczało, gdy wrota zamknęły się,
znów zapaliły się zielone światła. Zrezygnowana opadła na
jedno z krzeseł ustawionych w ponure rzędy.
— Nie martw się, będzie dobrze. — Usłyszała głos jej kierownika, Atakiego. Ujął ją za ramię i ścisnął pocieszająco, zanim usiadł obok, ale ten gest wcale jej nie pomógł. — Wszystko jest pod kontrolą.
— Wirus, my… wydaje nam się, że to już — wyszeptała
— ale jeżeli coś się stanie, chłodnie zawiodą albo…
— Nie martw się tym, wciąż dostajemy dostawy prądu.
Zadbałem o to. I wierzyłem, że uda ci się, Sayuri-san. Udało
wam się w samą porę, naprawdę... — dodał z nostalgią.
Uśmiechnęła się blado. Dręczące ją przeczucie wciąż nie
odpuszczało, zaciskało się na jej szyi żelazną obejmą, która
utrudniała oddychanie. Nie panikuj, pomyślała. Będzie jeszcze gorzej, jak dasz się ponieść emocjom.
Spokojny wdech, wydech.
— Jak to się stało? — zapytała już uspokojona. Ataki
odpowiedział:
— Reaktor elektrowni zapalił się. Mówią, że to błąd hybrydy… Być może celowy.
Zamarła. Serce skoczyło prosto do gardła, w uszach
rozległ się bolesny szum krwi pędzącej w tętnicach.
— Boski Wiatr naprawdę jest teraz objawieniem, Sayurisan. Dzięki tobie. Nie martw się. To się skończy.
Świat upadł, a ona nawet nie zauważyła kiedy. Rozpadł
się w tysiące odłamków trzymanych razem wyłącznie przez
strach. Ale głos Atakiego brzmiał kojąco.
— Gdy tylko stąd wyjdziemy, wszystko się skończy.
***
Już kilka godzin później znów zaczęto nadawać programy informacyjne, a właściwie nawet nic innego nie dało
się znaleźć. Wszędzie elektrownia, Nagoya. Reportaże co
odważniejszych dziennikarzy w białych kombinezonach
ochronnych. Żółte paski u dołu ekranów pokazywały komunikaty o treści w stylu: „O krok od katastrofy” czy „Kadra wyszkolonych naukowców zapobiegła katastrofie nuklearnej”.
Elektrownia nie wybuchła. W ostatniej chwili udało im się
zatrzymać i ostudzić reaktor, korzystając z jakiegoś eksperymentalnego systemu, ale to tylko głupie szczęście… Reaktor
zapalił się podczas ćwiczeń. Już szukano winnych, reporterzy
prześcigali się w teoriach. Ale co stałoby się, gdyby nowy system
nie zadziałał? Powtórka z Czarnobyla, prawie siedemdziesiąt
lat później. Czy ludzie mieli się czegokolwiek nauczyć?
Jednak udało się i to było najważniejsze. Co i tak nie
powstrzymało biegu wydarzeń.
Wkrótce zaczęły się prześladowania. Cały świat mówił
o tylko jednym, bo groźba takiej tragedii — nie liczyło się to, że
jej uniknięto — wstrząsnęła wszystkimi.
— Ekspertyzy wykazały, że przyczyną awarii reaktora atomowego numer siedem był błąd hybrydy. Eksperci twierdzą, że…
Gdybym… Byłabym na pewno oburzona takimi spekulacjami, bo nie wierzyłam, że tak szybko zbadali całą sprawę. Że
dowiedzieli się, kto zawinił. Ale tak, tyle wystarczyło. Siód-
68
mego lipca wiadomość obiegła całą Ziemię. Gdy nadano
to o dziewiątej czternaście na wszystkich kanałach, po kilku
minutach na ulice Tokio już wyległy tłumy. Od razu narodziły
się protesty, marsze.
Grunt, że ludzie uwierzyli. Później sprawy potoczyły się szybko.
— Obawiam się, że może być ciężko — rzekł do nas Artur.
Był jednym z prototypów, więc nie funkcjonował tak, jak my, nawet się starzał. Miał siwe, krótkie włosy, kozią bródkę i idealnie
wystrzyżone wąsiki. Nosił się też inaczej; klasyczny garnitur i koszula z muszką, elegancko i schludnie. Wyglądaliśmy przy
nim niezwykle marnie w naszych dżinsach i zwykłych t-shirtach.
— Wiemy — mruknął Greg.
Gdy tylko w mediach rozbrzmiały stwierdzenia „ekspertów”, zgromadziliśmy się w naszym małym lokalu w starej
kamienicy w Shinjuku. Dwa stoły, wielki, choć staromodny już
telewizor plazmowy i równie staromodne kino domowe, biblioteczki z książkami — tyle nam zostało. Teraz nie mieliśmy
nic innego.
— Tak — westchnął Artur. — Te demonstracje chyba się
nie skończą.
Nawet tutaj słyszeliśmy wykrzykiwane hasła w stylu: „Hybrydy na śmierć!”. Tak, chcieli naszej śmierci. Nagle ludzie
stwierdzili, że stanowimy dla nich zagrożenie, bo nimi nie
jesteśmy — więc nie możemy rozsądnie myśleć i decydować.
Tak mówili. Co z tego, że to właśnie my potrafiliśmy ocenić
obecną sytuację obiektywnie, trzeźwo… Nic się nie liczyło,
zwłaszcza prawda. Staliśmy się potworami, czymś, co trzeba
szybko odstrzelić, bo stanie się coś złego. Nawet żądano wypuszczenia Kamikaze. Pod parlamentem zaczynały się strajki, kolej
prawie przestała działać, tak samo szpitale i wszystkie szkoły.
Wszystko po to, byśmy zginęli.
Trudno, stwierdzałam w myślach. Przecież nie miałam
uczuć. O tyle dobrze, że nie wiedzieli o naszym małym
kawałku świata w kamieniczce w Shinjuku.
— Pewnie faktycznie uwolnią Kamikaze.
— Nie bądź głupia — wtrąciła się Nina, mrużąc swoje kocie oczy i patrząc na mnie z pogardą.
— Jestem głupia, zapomniałaś? Przecież my nic nie wiemy.
— Ale istnieję dłużej niż ty i wiem trochę więcej o świecie —
mruknęła z satysfakcją, przygryzając filtr papierosa. Z lubością
zaciągnęła się i wypuściła z ust chmurę dymu.
— Może — przyznałam, ale zaraz dodałam: — Ale
przecież rząd nie poradzi sobie z nimi wszystkimi, co mają innego zrobić?
— Dziecko, przestań. Wierzysz, że nas się pozbędą?
— A dlaczego nie? — Norweg westchnął prawie że ze zrezygnowaniem.
— Mają w nas siłę roboczą, ot co.
— A nie zauważyłaś, Nina-san? — mruknął wtedy Artur.
— Coś się zmieniło. Rozejrzyj się. Nie widzisz tego?
— Co niby mam widzieć poza waszą głupotą?
— To, Nina-san. — Machnął ręką, zataczając krąg na
cały nasz mały pokój. — Że jest nas czworo. Było nas więcej
w Shinjuku. Nie wiem, jak w innych dzielnicach… ale jest nas
tylko czworo. Nie mówi ci to o czymś?
— Właśnie — przytaknęłam. — Przecież wszystkie
zakłady pracy zamknięte, nie pracują. Wyłapali ich.
— I co z tego? Przecież i tak ich nie zabiją!
— Co z tego, Nina-san, co z tego? Zobacz tylko, że jest inaczej…
— I tak gadasz głupoty. — Wstała wtedy z krzesła, prawie je
przewracając, i krzyknęła jeszcze: — Idę, nie będę was słuchać.
Kamila Jurkiewicz
Horyzonty Wyobraźni
Zaraz zniknęła. Rozległo się tylko głuche trzaśnięcie drzwiami, a później nigdy już jej nie zobaczyłam.
— …wypuszczą Kamikaze, tego jednego jestem pewien.
Nasza era się kończy.
***
Za zasłoniętymi, białymi roletami tańczyły cienie. Krzyki nie
cichły nawet nocą, pełne haseł i ideałów. Bała się wychodzić
z domu; zamknięci w małym bloku stylizowanym na europejską
kamienicę chcieli przeczekać. Mała Nomine wciąż płakała,
schowana w swojej kryjówce zbudowanej z koców i trzech krzeseł.
Aki zrezygnowany wzdychał. Ona płakała ze strachu i zagryzała
wargi. Brakowało im wszystkiego; zapasy się kończyły, czasem odcinano prąd, czasem ciepłą wodę. Sayuri lękała się nawet włączyć
telewizor, byleby nie usłyszeć o tym, co się działo na świecie.
Jeszcze nigdy się tak nie bała. Dziwiło ją to, bo przecież
powinna się cieszyć. Ta radość jednak gdzieś znikała
przepędzona przez strach. Wydawało jej się, że wreszcie
wszystko odzyskała — męża, rodzinę — ale skoro prawie
straciła swój świat, czemu miano jej go nie odebrać?
— Aki, mówiłam — wyszeptała, opierając się o blat kuchennego stołu — mówiłam ci, a ty mi nie wierzyłeś.
Aki z żalem podszedł do okna i odchylił lekko zasłonę.
To, co tam zobaczył, wcale go nie pocieszyło, bo westchnął
jeszcze dosadniej. Gdy patrzył na żonę, wyglądał na tak bezradnego, jakim nigdy go wcześniej nie widziała.
— Miałaś rację. Co teraz?
— Nie wiem — powiedziała, odgarniając sztywny materiał
i wyglądając przez szybę. Tłum nie malał. — Boję się wychodzić,
teraz, gdy trwa całe to zamieszanie. Cyrk. Ludzie giną stratowani — pokręciła głową — za wszelką cenę chcą ich dorwać.
— Przecież i tak ich nie zabiją.
— Ale mogą torturować. Boski Wiatr może i jest gotowy,
Ataki o to zadbał, ale… Podziwiam go — załkała cicho. — Nie
bał się wyjść. Pracował nawet po tym wszystkim… A ja…
Mąż przytulił ją bez słowa.
— Nie martw się, Sayuri. To wszystko się skończy i znów
będziemy mogli być szczęśliwi…
— Szczęśliwi…
Zastanawiała się później, czemu to słowo miało w sobie
tyle goryczy. Nic potem nie miało być już takie samo.
***
Minęło jeszcze siedem dni, siedem ponurych, cichych dni, podczas
których wsłuchiwaliśmy się w narastające krzyki za oknem. Media
nie mówiły o niczym innym — o strajkach, wreszcie wielkim bojkocie
wojska, które piętnastego zrobiło szturm na parlament. Pokazywali
ujęcia, jak wielki gmach stara się bronić, ale i tak w niczym to nie
pomogło. Patrzyliśmy z pewną obojętnością w ekran, wiedząc, co to
oznacza. Później były jakieś konferencje, ustalanie warunków…
Czternastego lipca reporter ubrany w schludny, szary garnitur ogłosił:
— Wirus Kamikaze ma zostać wypuszczony.
Tak, jak myśleliśmy.
— Szlag — mruknął Greg.
Popatrzył na pusty rzeźbiony fotel z czerwoną pufą, który zazwyczaj zajmowała Nina. Gdy się odezwał, w jego głosie
brzmiały prawie że emocje:
— No i tak to się skończy? Po prostu?
— Widocznie.
Westchnęłam.
— Ciekawe co z innymi — szepnęłam. — Co z Ukim? Clarą?
Co z Niną, Bradem, Gwen? A reszta? Nas jest cz… troje, tak?
Śladem Grega popatrzyłam na fotel.
— Innych wyłapali czy też się gdzieś ukrywają?
— Zawsze byliśmy tylko maszynami… Pozbywają się nas,
bo już nie jesteśmy potrzebni.
— Oto ludzkość. — Słowa Artura zawisły między nami jak smog.
— Piękna, rozwinięta rasa, która rządzi wszystkim wedle siebie.
— I zabija, gdy już się kimś znudzi.
— Czymś, Greg-kun. Czymś.
Gdy tylko słowa Artura zgubiły się w ciszy, poczułam coś dziwnego, dziwne ukłucie. Czy to uczucie? Może… Wiedziałam, że ma rację.
Cokolwiek nie zrobiliśmy, zawsze byliśmy „czymś”. Udawaliśmy, całe
nasze istnienie udawaliśmy ludzi, by tylko zbliżyć się do nich choć na
milimetr. Teraz widzieliśmy, ile było to wszystko warte.
— Miło było was poznać.
Uśmiechnęłam się do Grega, a Artur rzekł z powagą:
— Mi ciebie też, Greg-kun, mi ciebie też.
— Ile to może trwać?
— Krótko, nie martw się. Śmierć podobno jest jak zasypianie.
Śmierć została nam obiecana. Czekaliśmy na nią może
godzinę. W samotności i zapomnieniu. My, tania siła robocza,
przyjaciele człowieka, gdy jeszcze było to wygodne.
Pamiętam zmęczone spojrzenie Grega, Artur gładził wąsy
w konsternacji. Siedziałam w fotelu jak posąg, nieruchoma, zimna
i odrętwiała. Protesty nie cichły, za oknem krzyczano coraz głośniej.
— Wiecie — mruknął pod koniec Artur. — Gdyby tylko
ludzie szanowali życie tak, jak mówią…
Potem zasnęliśmy. Może daleko było śmierci to tego
określenia, choć…
Tak, byliśmy marzeniem. Ale już nie ich.
Kamila Jurkiewicz
Rocznik 1991. Przemyślanka z urodzenia. Obecnie
studiuje w Krakowie i planuje zostać chemikiem. Uwielbia książki (czytać, wąchać i pisać), zainteresowana folklorem słowiańskim oraz fantastyką we wszelakiej postaci. Debiutuje dwoma opowiadaniami na łamach tego
numeru Qfanta.
Boski wiatr
69
Horyzonty Wyobraźni
Maciej Żytowiecki
Niespełniona obietnica
ilustracja Magdalena Mińko
1. Efraim Navre
Deszcz z furią ciął umykających ludzi. Wciskał się pod
płaszcze, z wiatrem zrywał kaptury i otwierał zapinane
pośpiesznie kurty. Połamany parasol wylądował w kałuży.
Wszyscy uciekali przed zimnymi i twardymi kroplami, nie
potrafiąc znaleźć schronienia – wichry Śródmieścia często
i niespodziewanie zmieniały kierunek. Tylko szczęśliwcy
ukryci za szkłem okien czuli się bezpiecznie, mimo że woda
uderzała z furią, próbując rozbić i ten azyl.
Mnie deszcz nie zdołał dotknąć. Szedłem, ukryty za
Zasłoną Ślepca, niedostrzegalny dla ludzi, niewidzialny dla
deszczu. Mnie nie atakował − mógł tylko dotknąć, kiedy
pozwolę. Ostatnio rzadko jednak zdejmowałem Zasłonę.
Wolałem ulice za magicznym witrażem, delirycznie pomięte
i utaplane kolorytem magii.
Od mojego powrotu minęły trzy lata.
Deszcz ustał równie nagle, co się pojawił.
Ulice z wolna poczęły się zapełniać. Bezdomni
wyczołgiwali się spod kartonów, sprawdzając, jak kolejny
atak jesieni pozostawił ich skromne dobytki. Podejrzane typy
obserwowały ruchliwe ulice z cienia, wyczekując samotnych
kobiet albo zawianych ojców, powracających z opóźnioną
wypłatą. Czasem pojawiali się młodzi z zamożniejszych dzielnic, szukając ulicznic gotowych wybawić ich z nieszczęścia
dziewictwa. Część z nich nie wróci dziś do domu.
W całej Asylei kryzys obszedł się najokrutniej ze
Śródmieściem. Ziejącą ropą raną wetkniętą między cztery
bogatsze dystrykty, gdzie bez papierów dostać się już nie
sposób. Urodzony w Śródmieściu umarłeś w nim. To niepotrzebna ziemia z niepotrzebnymi ludźmi, trwającymi bezsensownie, dlatego tylko, że nie mieli wyboru. To miejsce zabaw bogaczy nadjeżdżających w pięknych wozach, z ochroniarzami
uzbrojonymi po zęby, obserwujących, pijących, wysysających
to, co jeszcze pozostało. Patrzących na biednych jak na zabawki, urządzenia, które można wyłączyć, kiedy tylko się
zechce. I biedacy – ci nie dość jeszcze ubodzy. by stać się
zwierzętami i ci wystarczająco.
Pośrednio wszyscy byliśmy winni, cała nasza dwunastka.
Skręciłem w wąską ulicę, której pozostali przechodnie
unikali. Wetknięta pomiędzy dwa wysokie budynki była
ciemna jak grób. Śmierdziała też podobnie.
„Stój” − zapiszczało w mojej głowie.
Odruchowo sięgnąłem do kieszeni, macając kulę. Nie
mogąc przypomnieć sobie, po co właściwie ją zabrałem.
Gładkie szkło zmroziło palce – cofnąłem je z sykiem.
„Ciągle się wpraszasz − pomyślałem z wyrzutem. − Chyba zacznę przeszukiwać kieszenie, zanim wyjdę”.
„A może byłeś tak pijany, że nawet nie pamiętasz, co zabierałeś”.
70
Westchnąłem. Mimo upływu lat nie przestawała być cholernie męcząca. „Dlaczego nie możesz brać przykładu z kolegów i czekać grzecznie, aż będziesz potrzebna?”
„Jestem zawsze potrzebna. Beze mnie zapomniałbyś, po
co tu jesteś”.
„Dobrze pamiętam, szedłem po kawę. Czarną. Bez cukru”. Midiam nie odpowiedziała, poczułem za to nieprzyjemnie ćmienie w potylicy. Była bardziej drażliwa niż zazwyczaj.
„Przestań. Czego chcesz?”
„Mam coś dla ciebie” − oznajmiła.
„W porządku”.
Poprowadziła mnie jak przewodnik ślepego. Delikatne
ukłucia myślomowy, jakby trzymała mnie za rękę − skręć,
zwolnij, powoli i ostrożnie, uważaj na nogi. Przez wybebeszone śmietniki, góry papierzysk i puszek lśniących
wilgocią. Do ciemnego tunelu z ledwie świecącą srebrną lampą
na niebie. Zaprowadziła do pary patykowatych nóg w powycieranych dżinsach, przykrytych niedbale kartonową plandeką.
„Dzieciak?” − zdziwiłem się.
„Przyjrzyj się dokładniej”.
Westchnąłem, wiedząc dobrze, że odbierze moje
rozdrażnienie równie wyraźnie na płaszczyźnie mentalnej,
jak i werbalnej.
Odgarnąłem karton. Za nim leżał szczupły chłopiec
o płowych włosach, nosił pocerowany sweter w zielonoczerwone pasy. Miał smutną buzię.
„Nadal dzieciak”.
„Dokładniej!”
Złapałem jakiś niewielki kamyczek leżący w śmieciach.
Wytarłem go o spodnie, a następnie zamknąłem w dłoniach.
Przywołałem jeden z Darów, wyobraziłem sobie, z czego
zbudowany jest kamień. Przywołałem miliardy niewielkich
elementów, a później kierując się nie do końca zrozumiałym
przeczuciem, zmieniłem go według własnych potrzeb. Kiedy
otworzyłem oczy, lśnił jak niewielki księżyc.
Przyłożyłem blade światło bliżej twarzy dzieciaka,
ukazując siatkę błękitnych żył, prześwitujących poprzez
skórę. Głowa opadła bezwładnie jak u kukły, z której lalkarz
wyciągnął dłoń. Usta otworzyły się, wypuszczając zielony
obłok pary.
− Ale cuch – wyrwało mi się. „Co to jest?” − zapytałem
myślomową.
„Narkotyk”.
Ułożyłem go na ziemi i wstałem, otrzepując spodnie z brudu.
− W takim razie nic tu po nas – powiedziałem i obróciłem
się na pięcie.
„Stój!” − zadudniło w czaszce.
„To nie moja działka”.
„Dzieciak tutaj umrze”.
Maciej Żytowiecki
Horyzonty Wyobraźni
Niespełniona obietnica
71
Horyzonty Wyobraźni
„Midiam, posłuchaj… tkwimy w tym razem. Wiesz
dobrze, że mam ograniczenie, określoną przydatność. Nie
jestem studnią bez dna”.
„Naprawdę? Nie jesteś?” −zadrwiła.
„Nie mogę tracić magii na każde twoje przeczucie, jakkolwiek okrutne może ci się to wydawać. Wszystko wyczerpię
i co wtedy? Midiam, zrozum… Musimy być mądrzy. Oni
wciąż tam gdzieś są i tylko ja mogę ich powstrzymać”.
„I zamierzasz go tak zostawić na pewną śmierć?”
„W śmierci nie ma niczego pewnego”.
„Jej by się to nie spodobało”.
Obiecała Jej nie wspominać. Poczułem, jak miękną pode
mną nogi. Ujrzałem czarne włosy przygarbionej, smutnej dziewczyny wsiadającej do tamtej ciężarówki, a potem jej zachęcający
uśmiech. Chodź Efraimie, czekam na ciebie. A potem…
− Pieprz się, Midiam – warknąłem.
Wziąłem chłopaka na ręce i ruszyłem przez miasto.
Zasłona Ślepca, w którą się spowiłem, pokrywała Asyleę
barwą Fioletu. Kolorem Darów.
Zmęczeni przechodnie mijali mnie, nie widząc.
Ustępowali z drogi, nie wiedząc czemu. Czy gdybym zniósł
Zasłonę, któryś z nich by mnie zatrzymał? Czy nie zdziwiłby
ich widok dorosłego mężczyzny niosącego maleńkiego obdartusa? Nie raz zastanawiałem się, czy nie widzą, czy nie
chcą zobaczyć.
Oto miasto ślepców, nad którym znów zaczął padać deszcz.
2. Dylan
Obudził się na leżance pachnącej starością i wilgocią.
Oczy powoli przyzwyczajały się do panującego półmroku,
by w końcu powitać szarobrązowe ściany i plamy pleśni na
ciemnozielonym suficie.
Przypominał sobie sen o jasnowłosym mężczyźnie z wyrytą
na czole blizną w kształcie pochylonego krzyża. Niosącym
go poprzez drgające febrycznie miasto z pochylającymi się
niby w zadumie budynkami. I okrytego w całun żółtego
kościotrupa, trzymającego się odrobinę z tyłu, chciwie
przypatrującego się każdemu krokowi, jakby czekał, aż blondyn go upuści.
Powoli podniósł się do pozycji siedzącej. Po podłodze
walały się samotne strony gazet, tworząc coś na kształt karykatury dywanu. Ze ścian grubymi płatami odchodziła tapeta.
Poza łóżkiem, które zajmował, nie było więcej mebli – mały
telewizor z powykręcanymi antenami w kącie przy oknie
i czerwony telefon z obrotową tarczą uzupełniały wystrój.
− Obudziłeś się.
Mężczyzna ze snu stał wciśnięty w otulony cieniem róg pokoju.
− Napiłbym się czegoś – stwierdził dzieciak, z trudem
poruszając zaschniętym językiem.
Nieznajomy bez słowa wyszedł na korytarz, po chwili
wrócił z kubkiem wody.
− Dziękuję. – pPrzyjął naczynie z wdzięcznością, uważając
przy tym, aby nie skaleczyć dłoni o ostre pozostałości po
ułamanym uchu.
Pił powoli, bowiem każdy łyk był wysiłkiem, zmaganiem, ażeby przepchnąć zimną wodę przez napuchłe gardło.
Przełykał, walcząc o każdą kroplę. Dopiero niemalże przy
samym końcu zwolnił, dając sobie odpocząć.
− Jak się nazywasz? – Blondyn przyglądał mu się w taki
sposób, jakby zredukował dzieciaka do kategorii towaru na
wystawie sklepowej.
72
− Dylan.
− Efraim Navre.
Opuścił głowę przygnieciony ciężarem tego spojrzenia.
Ponownie zbliżył kubek do ust i wysączył resztę zawartości.
Wtedy uniósł puste naczynie i zapytał, czy może dostać więcej.
− Sam sobie weź. Jest w lodówce. – Mężczyzna niedbale wskazał dłonią, bezustannie świdrując chłopca szarymi
oczyma. – Do końca korytarzem.
− Dziękuję.
Dylan odgarnął koc, w powietrze wzniósł się obłok
kurzu. Na stopach wciąż tkwiły trampki. Wstając, pomacał
kieszenie spodni, wyczuwając kilka zużytych kart telefonicznych oraz scyzoryk – brakowało tylko jednej rzeczy...
− Miałem przy sobie mały woreczek z żółtawym płynem,
gdzie on jest?
Blondyn nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami.
Dzieciak powoli ruszył do wyjścia z pokoju. Podłoga
uginała się pod ciężarem każdego kroku… A może to
tylko wyobraźnia płatała mu figle albo narkotyk nie
został jeszcze do końca wypłukany z organizmu? Nie
miał pewności.
Korytarz był wąski i krótki. Minął łazienkę, z której ktoś
wyrwał drzwi, pozostawiając kawałki drewna doczepione do
zawiasów. Dojrzał metalowy, pordzewiały klozet i umywalkę
złamaną w pół: jedna część wciąż przymocowana była do
ściany, a druga leżała na kafelkach. Po odkręceniu kranu
woda musiała lecieć wprost na podłogę.
W kuchni umywalki nie było. Tylko ściany, deski przybite do okien i lodówka zamykana na zatrzask, który niechlujnie przybito gwoździami do urządzenia.
Z trudem otworzył chłodziarkę − zapięcie nie
funkcjonowało zbyt dobrze. Pordzewiało i ciężko było je
oderwać. Kiedy wreszcie udało mu się uporać z przeszkodą,
martwe światło z wnętrza zapiekło Dylana w oczy. Gospodarz nie dbał o zapasy. Butelka wódki, jakaś zielenina
i półtoralitrowy baniak na najniższej półce, wypełniony
w trzeciej części wodą, to było wszystko. Chłopiec wyciągnął
kanister z wodą i zamknął drzwiczki.
− Gdzie twoi rodzice? – Podskoczył na dźwięk głosu; nie
zauważył, kiedy mężczyzna znalazł się w kuchni razem z nim.
− Co cię to obchodzi? Jesteś gliną? – drwiąco wydął wargi.
− Lepiej wypij. Nie gadaj.
Posłuchał, wciąż osłabiony, z trudem uniósł baniak. Tym
razem picie szło mu całkiem dobrze, więc opróżnił pojemnik
niemal do dna.
− Masz coś do jedzenia? – zapytał.
− Jedzenia nie wyczaruję, ale mogę oczyścić jeszcze
trochę wody z kranu.
Zignorował niedorzeczność wyznania nieznajomego. Miał
ochotę się roześmiać, jednak wolał nie spoufalać się zanadto.
− Ty mnie tu przyniosłeś, prawda? Trzeba było zostawić
w spokoju, tam gdzie leżałem.
− Nie mogłem tego zrobić.
− Dobra dusza niosąca pomoc? Dlatego mnie tutaj
przyprowadziłeś? Zbawiasz świat?
− Od tego są kościoły i inne takie. Jestem Navre.
− Słuchaj, dzięki za pomoc i w ogóle za wszystko. Za
wodę. Ale na mnie już czas.
Wyminął mężczyznę, spiesząc ku wyjściu. W ręce wciąż
trzymał chlupoczący resztkami osiadłej wody baniak. Drzwi
były na wyciągnięcie ręki, kiedy nagle wyrósł przed nim
Maciej Żytowiecki
Horyzonty Wyobraźni
blondyn. Nie wyprzedził go w wąskim korytarzyku, lecz
pojawił się. Jak w jakiejś magicznej sztuczce.
− Jak to zrobiłeś? – wykrzyknął.
− Co zrobiłem?
− Dopiero byłeś w kuchni. Nie mogłeś mnie wyminąć…
– Uniósł baniak, przyjrzał mu się podejrzliwie. – W środku
były haluny czy co?
− Dorabiam jako iluzjonista. – Pomachał gołymi dłońmi,
parodiując gesty cyrkowych magików wyciągających brudne
chustki z cylindrów. – Wróć do pokoju. Pogadajmy chwilę,
a później możesz iść.
− W porządku – westchnął. – Chyba jestem ci coś winien.
Dylan zawrócił z korytarza. Zrezygnowany usiadł na
łóżku, wciągając baniak na kolana. Jego czerwone trampki smętnie zawisły nad podłogą. Mężczyzna wszedł chwilę
później, oparł się o framugę…
− O czym chcesz gadać? – Dylan sięgnął do kieszeni. Nie
wyjmując dłoni ze środka, podważył paznokciem ostrze scyzoryka. Otworzył go powoli, żeby uniknąć charakterystycznego stuknięcia sprężyny.
− Nie wyglądałeś najlepiej. Mocne to jest?
− No, trzeba mieć jaja, żeby spróbować – zaśmiał się. –
Ale warto. Jest warto.
− Nie wyglądałeś na zadowolonego.
− E tam – machnął ręką. – Ważne, nie jak wyglądasz, ale
co masz w głowie, nie?
− Skąd mógłbyś wiedzieć, chłopcze.
− Teraz już nie ma we mnie strachu… Tysiąc myśli, kiedy wypiłem. Zalewały mnie falami, dławiły i myślałem, że za
nimi nie nadążę i że umrę… Ale co? Nie umierałem. Wszystkie przeżyłem, pokonałem i ułożyłem, i teraz to już niczego
się nie boję!
− Kiedy wszystko jedno, nic nie jest wyjątkowe.
− Bo nie jest – Dylan wrzasnął. – Spójrz na moją
gębę, na moje ubranie, a potem wyjrzyj przez te deski,
którymi zabiłeś okna i spójrz na ulicę… Na pewno
znajdziesz tam takich jak ja. Myślisz, że coś dobrego
dla nas zostało?
− Skąd to miałeś?
Dylan upił ostatnią kroplę wody. Zacisnął mocniej palce
na uchwycie. Przygotował scyzoryk. Sprężył się, gotując do
ucieczki, natychmiast gdy mężczyzna zrobi unik i przestanie
blokować wyjście. Rzucił pustym baniakiem. Blondyn nie
drgnął. Blondyn nawet nie mrugnął. Pocisk odbił się od jego
twarzy jak od ściany.
− Potrzebuję jeszcze kilku odpowiedzi i możesz iść. – Efraim Navre usiadł na łóżku. Zmarszczył brwi. – Tylko nie
kłam, będę wiedział od razu.
− Więc nie pytaj, skąd to miałem. Tajemnic i przyjaciół
się nie zdradza za żadną cenę.
− Bardzo słusznie. Zdrada to coś strasznego. Nie będę,
o to pytał. Zapytam o coś innego.
− Jestem głodny.
− Nie mam jedzenia.
− Miałem na myśli kasę… Ale ty kasą raczej nie
śmierdzisz, co? – Wymownie rozejrzał się po pokoju.
− Nieprawda. Ja wręcz nią cuchnę.
Navre zgarnął z podłogi kilka kartek powyrywanych
z gazet. Podarł je na kawałki, tak aby wielkością z grubsza
przypominały banknoty.
− Chyba dobra wielkość, co? – spytał.
Niespełniona obietnica
− To śmieci. Bądźmy poważnymi ludźmi. – Dylan zrobił
ruch, jakby zamierzał wstać, ale dłoń mężczyzny zacisnęła
się na jego przedramieniu.
Dopiero teraz ujrzał bezpalcowe rękawiczki, które tamten nosił. W miejscu kostek dłoni były obite dziwnym,
rzeźbionym zawijasami metalem, jakiego nigdy wcześniej
nie widział. Czarnym, jednak połyskującym szmaragdowo.
− Spójrz jeszcze raz. – Oderwał wzrok od hipnotyzujących
rękawic i zerknął na papierzyska.
− Jak to zrobiłeś? – wyszeptał z niemal nabożną czcią.
Efraim trzymał plik fabrycznie-nowych pieniędzy.
− To ja miałem pytać. – Dylan przytaknął, nie spuszczając
wzroku z banknotów. – Opowiedz mi o sobie, chłopcze.
***
Dylan miał prawie trzynaście lat, jak podkreślał.
Pochodził z rodziny podobnej do wielu zamieszkujących
Asyleę, osiadłych w okresie prosperity, kiedy miasto
przyciągało zastępy siły roboczej z prowincji. Kiedy otwierano nowe fabryki, a wieżowce rosły w ich okolicach,
by możliwie optymalnie spożytkować czas wyrobników. Za
pracę ponad wszelkie ustalone w cywilizowanym świecie
normy oferowano dach nad głową, symboliczne pensje
i wyżywienie dla rodzin. Dla ludzi pragnących wyrwać się
z nieprzyjaznych, rozciągających się na setki kilometrów od
miasta okolic, i tak było to spełnieniem marzeń.
W jednym z modelowych osiedli robotniczych narodził
się Dylan. Wychowywany bez ojca, który zniknął jeszcze przed narodzinami chłopca. Ojca, o którym matka raz
opowiadała, że uciekł i pewnie przepija resztkę życia, innym razem, że zmarł na pylicę, będącą skutkiem pracy przy
azbeście. Jak było naprawdę, Dylan nie miał pojęcia, chociaż
wolał, żeby druga wersja okazała się prawdziwa.
We dwoje z trudem wiązali koniec z końcem. Matka
piła, a żeby mieć za co pić, sprzedawała swe coraz bardziej
wątpliwe wdzięki, komu tylko popadło. Dylan nie narzekał.
Wolał ją zalaną, bowiem w tych rzadkich chwilach, gdy
trzeźwiała, bezustannie pochlipywała.
Kiedy chłopak podrósł, zaczął uczęszczać do jednej ze
szkół zapewniających podstawowe, wymagane u mieszkańca
wykształcenie. Powątpiewał w cel nauki, ponieważ na
osiągnięcie wyższych poziomów wiedzy potrzeba było
funduszy, których nie miał. Przychodził jednak, siedział
i słuchał, co zmęczone belfry mają do powiedzenia, żeby
uniknąć kłopotów.
Przeciętny uczeń, przeciętny biedak. Nie było w nim niczego, co mogłoby zainteresować Efraima Navre.
****
Z pliku banknotów wyciągnął i podał chłopcu jedną setkę.
− Daj jeszcze.
− Nie. Resztę dostaniesz, jeśli powiesz, skąd masz towar.
Dylan popatrzył na Efraima spod zwężonych powiek.
− Na co ma mi to wystarczyć? Co ja kupię za stówę?
− Możesz kupić coś do jedzenia.
Efraim przeszedł leniwie przez pokój. Jego ciężkie
wojskowe buty rozdzierały kobierzec z gazet. Podszedł wreszcie do telewizora, uniósł go odrobinę i wrzucił pieniądze
pod spód. Trwało to moment i Dylan niewiele zobaczył
73
Horyzonty Wyobraźni
przez szerokie plecy blondyna, ale to, co ujrzał z pewnością
mu wystarczyło.
− Dobra. Kupię coś do jedzenia – powiedział szybko.
− Idź. Droga wolna – odrzekł mężczyzna, nie odwracając
się nawet.
Chłopiec zerwał się z posłania i popędził w kierunku
drzwi, jakby w skrytości ducha obawiał się, że to jakiś okrutny żart albo kolejna sztuczka.
Zbiegł po schodach i wyleciał na dwór. Na zewnątrz
zerknął jeszcze raz na niewielki, zdawać by się mogło
opustoszały budynek i puścił się pędem, wiedząc, w którą
stronę ma uciekać. Okolicę znał doskonale.
Z góry, przez szpary w deskach, którymi zabił
okna, Navre przyglądał się biegnącemu Dylanowi. Czerwone trampki dzieciaka wyrzucały w powietrze wodę z kałuż.
Para z jego oddechu unosiła się w górę jak mglista aureola.
Biegł środkiem ulicy w kierunku ruchliwego skrzyżowania,
pełnego opatulonych w płaszcze przechodniów.
Kiedy zniknął za horyzontem, Efraim nałożył z powrotem poluzowaną deskę na okiennicę, zwracając pomieszczeniu półmrok. Ruszył do przedpokoju, wszedł do łazienki.
Ściągnął rękawice i schował je do kieszeni kurtki, a później
położył dłonie na jednej ze ścian. Pozwolił woli pędzić przez
ceramiczne kafle, przez papę, beton i żelazo, na moment
stając się z nimi jednym. Westchnął cicho, z wysiłkiem
i ściana poruszyła się bezszelestnie. Odsunęła się na bok,
ukazując tajną wnękę.
Efraim popatrzył po swoich współpracownikach. Wydawało
mu się, że ich martwe ciała czekały w środku od zawsze, służąc
pomocą i radą, tymczasem minęły ledwie trzy lata…
„Witaj, Midiam” − myślopowiedział.
Jak na hasło, trzy szczęki trupów opadły, ukazując szklane kule,
umoszczone wygodnie na suchych językach, pomiędzy zębami.
„Jak leci? W porządku?” − zagaił Gorgi. Jego sfera
spoczywała w jedynym męskim trupie. Był Przewodnikiem,
który podobnie jak pozostali miał służyć Efraimowi radą,
dotychczas był jednak całkowicie bezużyteczny. Zarówno ze
względu na niewielką wiedzę w porównaniu z dziewczynami, jak i umiejętności, które oferował.
„Nie mówiłem do ciebie, Gorgi. Ty możesz iść spać”.
„Przyszedł do Midiam. Nie do ciebie Gorgi, tylko do niej
przyszedł, jak zwykle z resztą. A ja się tutaj nudzę, z tobą
Gorgi, chociaż każdy wie, że przydałabym mu się bardziej”
− wtrąciła Elina, trzecia z kul. Dla odmiany często służąca
dobrą radą, tylko nader gadatliwa i do granic wścibska.
„Dzięki, moi drodzy”. − Efraim zatrzasnął szczęki pary
trupów, pozwalając im na dalszy odpoczynek.
„A ty? Czemu się nie odzywasz?”
Cisza.
„Foch?”
Cisza.
„Przestań wreszcie. Masz mi pomagać. Pomagaj więc,
a nie bocz się”.
„Gdzie jest chłopiec?”
Navre sięgnął po sferę Midiam. Oderwał kawałek papieru toaletowego i wytarł nim szklaną powierzchnię na błysk.
Zadowolony z uzyskanego efektu, schował ją do kieszeni,
w specjalnie uszytej przegródce.
„Wyciągnąłem z jego organizmu resztę narkotyku.
Odpoczął, napił się i zdradził kilka szczegółów na swój temat. Niestety nie powiedział nic na temat dostawców”.
74
„Wypuściłeś go?”
„Nie jestem idiotą. Dostał trochę przemienionej forsy,
zobaczył też, że mam tutaj całe mnóstwo kasy, więc pewnie
wkrótce skontaktuje się z kolegami, żeby mnie obrobić. Najpewniej z handlującymi tym gównem”.
Nie odpowiedziała. Siedziała cicho w kieszeni i Efraim
powoli zaczynał się niecierpliwić.
„No dobrze, przyznaję, że miałaś rację. Młody miał przy sobie trochę tego śmiecia, spróbowałem i ręczę głową, że to nie jest
zwyczajny narkotyk. To nie narkotyk zrobiony przez człowieka”.
„Obi” − zapiszczała.
„Boisz się, Midiam? − zapytał, wracając do okna. −
Znajdę młodego bez trudu. Ma przemieniony banknot,
w którym zawarta jest cząstka mojej mocy. Widzę ją w głowie
jak flarę, kiedy zamykam oczy”.
„Nie rozumiesz… Dylan − powiedziała nareszcie. − Tak
właśnie miał na imię, rozumiesz? Tak miał na imię!”
„O czym ty mówisz?”
„Znam go”.
3. Obi
Wpierw nie mógł uwierzyć, że to taki głupiec. Później
podejrzewał podstęp, więc wciąż oglądał się za siebie,
kluczył, nadrabiając drogi i używał wszelkich sztuczek, jakich nauczyła go ulica… Wszystko, aby upewnić się, że nie
jest śledzony. Poświęcił na to mnóstwo czasu, ale było warto. Łysi nie patyczkowali się ze zdrajcami, a Dylanowi i tak
będzie ciężko wytłumaczyć zgubioną partię towaru, którą
miał ze sobą, kiedy odlatywał w narkotyczny niebyt.
Na szczęście w garści trzymał atut.
Forsa. Całe pliki nowiusieńkich banknotów, dzięki którym
mógłby zmienić życie swoje i matki. Mógłby wreszcie się stąd
wydostać. Opuścić Śródmieście i zamieszkać w jednej z oddalonych od centrum dzielnic, pełnych białych budynków
i marmurowych ulic, parków i portów z jachtami wartymi
tyle, co domy. Plan był prosty. Nagra Łysym tego nadzianego
świra, a sam spróbuje zwinąć tyle kasy, ile się da, podczas
gdy oni będą zajęci sobą. Wiedział, że wiąże się to z dużym
ryzykiem, ale nie miał nic do stracenia. Wątpił, że dożyje
kolejnych urodzin, teraz kiedy był na celowniku gangsterów.
Dotarł wreszcie do szkoły. Wielki budynek z zakratowanymi oknami odcinał się od szarzyzny okolicy jaskrawym
i malowniczym graffiti. Bieda biedą, jednak farby na wymazanie znienawidzonej budy zawsze się znajdą.
Podążył wzdłuż płotu z siatki do jednej z licznych dziur
i wkroczył na dziedziniec. Łysych nie trzeba było długo
szukać. Wkrótce zobaczył dwóch roześmianych wyrostków.
Silniejszych, lepiej zbudowanych niż pozostali uczniowie, bo
przedłużających naukę w nieskończoność. Ubrani byli
w skórzane, cerowane kurty, nosili pieszczochy na przedramieniu, obroże na szyjach, a na czołach malowali trzy kreski,
których znaczenia nie znał pewnie żaden z nich.
− Cześć – Dylan przywitał się jako pierwszy, chcąc
odegnać ciszę, która nastała, kiedy przyszedł.
− Nie powinieneś tu być.
To odezwał się masywniejszy z nich. Dylan znał go z opowiadań.
Mówili na niego Skoczek. Podobno jego koledzy ułożyli głowę starego dozorcy na krawężniku, kiedy on rozpędził się i…
− Ta. Nie powinieneś – dopowiedział drugi. – Sprzedałeś
towara?
− Nie. Jeden koleś mi go ukradł.
Maciej Żytowiecki
Horyzonty Wyobraźni
− Co ty pieprzysz? – Łysy strzyknął śliną zza zaciśniętych zębów.
Pofrunęła ponad grzywą chłopaka. – Robisz sobie z nas jaja?
− Nie robię. Nieważne. – Wyciągnął dłoń z niedawno
otrzymanym banknotem i pomachał nim przed oczyma
osiłków. – To starczy za całą partię.
Osiłek złapał banknot, obejrzał dokładnie z każdej strony, przyłożył do nosa i powąchał, jakby zamierzał wyczuć
zapach wcześniejszych posiadaczy. Nowy papier zawsze
wzbudzał podejrzliwość.
− Wygląda na nówkę, ale nie lewiznę.
− Wiem, gdzie można znaleźć takich więcej.
− Co myślisz? Zalewa? – Skoczek zwrócił się do kolegi.
− Nie ma szans – drugi pokręcił głową. – Mały wie, że my
nie znamy się na żartach.
− Spotkasz się z Obim – zadecydował masywniejszy
z chłopców.
Najpierw musiał zważyć na szali strach i chciwość. Chęć
szybkiego wzbogacenia się podziałała na wyobraźnię, zdecydowanie mocniej zadziałały jednak obrazy kumpli, którzy
coś przed szefem zataili. Nie chciał nigdy znaleźć się na ich
miejscu, w tym wielkim piecu…
− Obim?
− Ta, z Obim. Masz problemy ze słuchem, mały? –
warknął wyrostek, po czym nieco łagodniej dodał: − To taki
miły pan, z pewnością przypadniesz mu do gustu.
Uchwycili chłopaka, wcisnęli między siebie jak przecinek
i we trójkę opuścili teren szkoły.
Szli dość długo. Dylan stawiał prawie dwa razy więcej
kroków, więc i zmęczył się dwa razy bardziej. Minęli boisko
do koszykówki, pełne dziur jak po wybuchu wojny. Poszli
ciasnymi zaułkami, gdzie paru śpiących meneli zarobiło kopniaka, aż wyszli na teren zamkniętego zakładu.
Brudny budynek, wielkie okna i powybijane szyby.
Trójkątny dach i kominy wycelowane w niebo. Wszystkie
martwe, tylko jeden oddychał. Rulon cegły mazał czarnym
dymem niebo.
Weszli do wnętrza, kierując się w stronę metalowych schodów. Podłogę i stoły pozostałe po maszynach pokrywała gruba warstwa kurzu. Wzbijali całe tumany pyłu i wkrótce cała
trójka była brudna. Dylan tarł oczy i pokasływał, natomiast
na Łysych drapanie zdawało się nie robić żadnego wrażenia.
Na dole stały trzy ogromne piece. Dwa czarne i zimne, trzeci gorący – żółty ogień widoczny przez kratę
zabezpieczającą upodabniał go do paszczy smoka. Oparte
o niego stały rzędy cienkich metalowych prętów. A na bujanym fotelu, ustawionym w pobliżu źródła ciepła, siedziała
skulona postać w sparciałym płaszczu i szerokorondym kapeluszu. Cichutko posapując i kiwając się − raz bliżej żaru,
raz dalej. Dziwaczna, zgrzytliwa muzyka sączyła się ze
stojącego nieopodal gramofonu.
− On nie ma uszu, ale słyszy – szepnął mniejszy z bandytów.
Zachichotali obaj.
Chłopiec uniósł brwi. Zrozumiał, że tamci próbują dodać
sobie odwagi. Po ich czaszkach obficie spływał pot i zaciskali
pięści, żeby ukryć drżenie dłoni.
− Obi? – głośno zagadnął większy. – Przyprowadziliśmy
kogoś. Ma dla nas propozycję.
Gramofon zamilkł. Trzaskający ogień był teraz jedynym
dźwiękiem.
− Wszystko, co dobre, rodzi się w ogniu. – Cała trójka
drgnęła na dźwięk tego głosu.
Niespełniona obietnica
Fotel stęknął z ulgą, kiedy Obi wstał.
− Uwielbiam ten widok – stwierdził, głaszcząc rozgrzany piec.
Dylanowi dech zaparło, kiedy zdał sobie sprawę ze
wzrostu herszta gangu. To nie mógł być człowiek. Nawet od
dziecka karmieni sterydami górnicy, najwięksi ludzie, jakich
w życiu widział, Obiemu ledwie sięgnęliby piersi.
Gigant odwrócił się i powolnym, posuwistym krokiem
ruszył w kierunku chłopców. Rozmazany na tle bijącego
intensywnym blaskiem ognia szedł sztywno, z niejakim
trudem. Jednak wraz ze zmniejszaniem się dzielącej ich
odległości, Dylan czuł rosnący strach. Ciężkie kroki dudniły,
zagłuszając trzask płomieni. Gramofon podskakiwał na stoliku, coraz bardziej przesuwając się do krawędzi.
Obi był już w pół drogi, kiedy nagle się zatrzymał.
− Kogo mi tu przyprowadziliście!? – wrzasnął.
Zasłona Ślepca opadła. Zadany od niechcenia, prawie
leniwy cios wylądował na twarzy Skoczka, wgniatając ją do
środka czaszki. Drugi gangster ledwie zdążył mrugnąć, kiedy
kolejne uderzenie trafiło go w brzuch. Fontanna krwi wraz
z fragmentami kręgosłupa i flaków wystrzeliła z dziury na
plecach, zanim zdążył upaść.
Navre wyminął Dylana. Nie powiedział nic, nie zaszczycił
go spojrzeniem, jakby chłopiec był powietrzem. Krew ściekająca
z rąk blondyna malowała na podłodze czerwone zawijasy.
− Kupę lat, Obi – rzucił, zadzierając głowę.
***
Zasłona Ślepca wykrzywiała świat, barwiła go fioletem,
nie dopuszczając innych kolorów. Wszystko było fioletowe.
Fioletowe ulice, budynki, uliczne lampy i księżyc fioletowy,
do tego ludzie, prawie nie do odróżnienia od tła. Byłem dla
nich niewidoczny, ale i oni dla mnie zlali się w jedno
z betonową masą miasta.
„Miał na imię Dylan” − powiedziała cicho Midiam.
Przeskoczyłem płot, przebiegłem przez trawnik. Tutaj
ślad był całkiem wyraźny i nie potrzebowałem już jej pomocy. W jednostajną barwę mojej Zasłony wkradła się odrobina nierzeczywistości, efekt zmiany, której dokonałem.
Wystarczyło podążać tym tropem i jeżeli nadal miał banknot, wkrótce powinienem go znaleźć.
„Po długim oczekiwaniu Jasna Pani zebrała dwunastu
uczniów − ciągnęła swoją opowieść. − Ty byłeś ostatnim”.
Przeszedłem przez szkolne boisko, omijając powyginane
szkielety piłkarskich bramek i ruszyłem w stronę budynku.
„A ja byłam pierwsza” − myślogłos Midiam był słaby,
nieobecny. Poznawałem ją z trudem. Po trzech latach od
śmierci tylko pewność w jej głosie pozwalała pamiętać, jaka
była. Bez niej… Jakbym słuchał opowieści kogoś obcego.
„Pamiętam tamtą noc, kiedy Jasna Pani przyszła do mnie we
śnie. Jej ciepły, przepojony miłością głos, każący pójść za nią.
Przekonujący, że jestem cenna, stworzona do najwyższych
celów, nie do tego życia. Jak szalona wybiegłam w noc”.
− Wyobrażam sobie.
Jakiś dzieciak mnie usłyszał. Przestał jeść kanapkę.
Rozejrzał się podejrzliwie z otwartą gębą, wietrząc
rozmemłany chleb ze smalcem. Jeszcze się rozglądał, kiedy
przeskakiwałem płot odgradzający boisko.
Opuściłem teren szkoły, przemknąłem ruchliwą
ulicą, lawirując pomiędzy rzędami pędzących aut.
Wpadłem w tłum ludzi oczekujących przed sklepem
75
Horyzonty Wyobraźni
mięsnym. Przebiłem się przez nich, wywołując całą
masę zamieszania. Odgłosy kłótni dochodziły mnie, jeszcze kiedy skręciłem w wilgotny zaułek. Omijając spore kałuże,
przyspieszyłem, bojąc się, że będę miał problem z odnalezieniem
drogi w labiryncie uliczek. Jak pies gończy pilnowałem tropu.
„Zawsze uczyłam się najwięcej, pojmowałam wszystko najszybciej. Byłam do tego stworzona, ale Pani w swej
mądrości rozumiała, że czegoś mi brakuje” − Midam mówiła
przez cały czas. Prawie jej nie słuchałem. „Ty miałeś swoją
miłość, Garbarz swoje wynalazki, Obi chemię, Vento psy…
Każdy miał coś, czego mógł się uczepić, co było dla niego
ważne, a ja nie miałam nic”.
Wszedłem na teren dawno zamkniętej firmy. Wszędzie
wokół śmierć – martwe i opustoszałe budynki z wysokimi
kominami, które dawno już przestały oddychać. Poza jednym. Jeden nadal pracował.
„Im dalej podążaliśmy ścieżką, którą wskazała nam Jasna
Pani, tym bardziej rozumiałam, że ma rację. Musisz posiadać
kotwicę, żeby nie dać się porwać podstępnym prądom
− opowiadała. − I próbowałam, naprawdę próbowałam,
odnaleźć własną. Znaleźć to coś, co zatrzyma mnie wśród
śmiertelnych, kiedy będę obcować z boskimi energiami”.
Nacisnąłem klamkę. Drzwi otworzyły się przy akompaniamencie potępieńczego jęku, wzbijając przy tym chmurę
kurzu. Poszedłem dalej, szczelniej jeszcze otulając się
Zasłoną, żeby nie poruszyć nawet ziarnka pyłu.
„Widziałam postępy innych. Twoje, chociaż dołączyłeś do
nas jako ostatni. Twojej ukochanej, która dołączyła niewiele
wcześniej, a okazała się najbardziej utalentowaną z nas. Garbarz,
Elina, Vento, Kryba, Awangardel… Nawet Gorgi mnie doganiał”.
Dopadłem do schodów. Usłyszałem zwielokrotnione
echo kroków unoszące się w górę. Zwolniłem, ostrożnie
wkraczając na delikatne stopnie. Nie chcąc, żeby dowiedzieli
się o mojej obecności wcześniej, niż powinni.
„Wtedy pojawił się Dylan. Kończyłam właśnie zmianę
w sklepie, miałam zamykać kasę. Cieszyłam się nadejściem
nocy, tym, że mogę wrócić do naszej Pani i dalej się uczyć −
mówiła beznamiętnie, jakby recytowała codzienną modlitwę.
− Leżał pod sklepem. Wszędzie pełno krwi. Jego twarz
przypominała pulpet, prawie nie widziałam oczu, na stałe
zamkniętych pod opuchniętymi powiekami. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, ale się zatrzymałam. Zapomniałam, że się
spieszę. Wzięłam go do środka, opatrzyłam. Zadzwoniłam
po policję, ale jak się domyślasz, nigdy nie przyjechali”.
Znalazłem się na samym dole. Ciemność pomieszczenia
rozjaśniało światło rozpalonego pieca w oddali. Dwóch wyrostków stało przy chłopaku, trzymając go za sweter, mimo
że nie zamierzał uciekać. Powoli ruszyłem w ich stronę.
„Miał na imię Dylan i płakał. Buzia mu się nie zamykała.
Opowiadał o sobie, o swojej pijanej matce i o tym, że ciągle
go ktoś bije. Nie spodziewałam się, że będzie chciał ze mną
rozmawiać. Znam dobrze ten typ. Hardzi na pokaz, nigdy
nie opuszczają gardy. Dylan jednak się otworzył...”
Znalazłem się za Łysymi, gotów zaatakować w każdej
chwili. Zakapiory ich pokroju nie stanowiły dla mnie najmniejszego zagrożenia.
„Nakarmiłam go, dałam trochę pieniędzy i odprowadziłam
do domu”.
Czwarta postać, której wcześniej nie zauważyłem,
powstała z krzesła. Jego rozmiar nie pozostawiał wątpliwości
– nie mógł być człowiekiem.
76
− Uwielbiam ten widok – stwierdził gigant, głaszcząc
rozgrzany piec.
Znałem ten głos.
„Obiecałam mu pomagać i zamierzałam dotrzymać
słowa. Miałam swoją kotwicę, Ef ”. Jak mnie nazwała?
„Chociaż byłam spóźniona, popędziłam na lekcję, żeby
podzielić się radosną nowiną z nauczycielką”.
Olbrzym ruszył w naszą stronę. Poczułem ciarki pędzące
po plecach. Wiedziałem, instynktownie pojmowałem, kto to
jest. I chociaż zmienił się nie do poznania… Wcześniej
o głowę niższy ode mnie, teraz posiadł ciało smukłego olbrzyma… To nie mogłem się mylić. Umiem ich rozpoznać.
„Nigdy nie dotarłam na spotkanie. Kryba i Vento dopadli mnie po drodze. Właśnie tej nocy, kiedy nas zdradzili, ja
wreszcie odnalazłam swoją kotwicę. Coś dla mnie ważnego”.
− Kogo mi tu przyprowadziliście!? – rozległ się wrzask.
Zobaczył mnie, pomimo Zasłony Ślepca, więc odrzuciłem
ją czym prędzej, żeby nie blokowała przepływu energii. Zanim dwóch wyrostków zdążyło zareagować, rozprawiłem
się z nimi. Ich miękkie ciała pękały pod moimi ciosami jak
przejrzałe śliwki. Mogli nie stanowić zagrożenia, ale nie
chciałem, żeby przeszkadzali.
− Kupę lat, Obi – przywitałem się.
Olbrzym spojrzał na mnie czarnymi kamieniami, które
wprawił sobie zamiast oczu.
4. Matka
Pukał do drzwi, jednak bez skutku.
Stał wpatrzony w oko judasza, jakby chciał przebić się wzrokiem na druga stronę, ale szkiełko było nieubłagane, nawet nie
mrugnęło. Ściągnął rękawicę, przyczepił ją do paska i położył
dłoń na chłodnym drewnie − nie wyczuł żadnego ruchu w mieszkaniu. Załomotał pięścią, odczekał chwilę… Nadal nic. Zniecierpliwiony opuszkami palców dotknął klamki… Zmarszczył
brwi, a mina mu stężała, jakby się nad czymś zastanawiał.
Klamka drgnęła, a metal w mechanizmie zamka zastukotał.
Zawiasy zaskrzypiały cicho.
Na podłodze mieszkania walały się opakowania oraz
różnokolorowe butelki. Wszystkie puste, niektóre zbite, inne
całkiem sprasowane, jakby ktoś nadepnął na nie ciężkim buciorem. Wchodząc do środka, zawadził o kromkę nadgniłego
chleba, rozsmarowując ją na podeszwie. Zaklął przy tym szpetnie, jednak nie zatrzymał się, aby oczyścić but. Liczył się czas.
Jedyny pokój był zamknięty. Coś blokowało drzwi po
drugiej stronie. Delikatnie i powoli pchnął, domyślając się,
że to człowiek. Miał rację. Kobieta leżała przykryta brudnym, wilgotnym kocem, wokół unosił się zapach fekaliów.
Drżała z zimna, chociaż w pokoju było gorąco. Nie musiał się
nachylać, żeby stwierdzić, że jest zalana w trupa.
Złapał ją za włosy. Krzyczała i przeklinała, biła i drapała,
jednak nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Szarpnął mocno. Pisnęła z pretensją, ale dała się poprowadzić do łazienki.
− Dylana znasz? – syknął, otwierając dopływ zimnej wody.
Próbowała odpowiedzieć czy nie próbowała… Pośród
jęków i syków trudno było cokolwiek zrozumieć. Wierciła
się i wyrywała, jednak dłoń mężczyzny chwyciła jak stalowe kleszcze, pomimo wygibasów pijaczki bardzo pewnie
utrzymując głowę pod lodowatym teraz strumieniem.
− Dylana znasz? – zapytał ponownie.
− Tak, to mój syn – jęknęła, w końcu posługując się
czymś przypominającym ludzką mowę.
Maciej Żytowiecki
Horyzonty Wyobraźni
− Gdzie ojciec?
− Nie ma. Nie ma. Nie wiem, gdzie jest – krztusiła się.
− Chodź.
Wyciągnął kobietę z łazienki, mokre włosy trzymał
w garści, i zaprowadził do wyjścia.
***
Olbrzym otwierał usta, jęcząc jak pustynny wicher. Coś
trzasnęło sucho w jego szczęce, więc chwycił gębę palcami i na siłę rozwarł szerzej. Rozciągnął ją jak plastelinę, aż
opadła mu na pierś. Wtedy rozległ się dźwięk ssącego powietrza i z gardzieli wystrzelił gęsty strumień tłustej, żółtej mazi.
Efraim nie miał dość czasu na unik. Maź trafiła go w klatkę
piersiową, momentalnie lepiąc jak fabryczny klajster.
Obi zamknął usta, ze zgrzytem wstawił szczękę na miejsce, po czym uśmiechnął się karykaturalnie i zadowolony
obserwował, jak kleista substancja rośnie w oczach, łakomie
pokrywając przeciwnika. Ten walczył, próbował się wyrwać.
Na darmo.
Navre upadł na kolana. Słabł, a ciecz jakby ożyła. Płynęła
już po kończynach, sunąc po rękawach i nogawkach,
przepływając szczelinami, pomiędzy szwami do nagiego
ciała. Dopadła twarzy, zakryła lepiącym kapturem i wlała
się do nosa, do płuc, wciąż nie mając dosyć. Wkrótce cały
znalazł się w czymś przypominającym kokon.
Dylan stał jak sparaliżowany.
− Nażryj się. Zasłużyłeś – zgrzytliwy głos Obiego wyrwał go
z letargu. Na ziemi wylądowała strzykawka pełna żółtego odjazdu.
Chłopiec ukląkł i podniósł ją nabożnie jak najwspanialszy skarb. Światło z pieca zatańczyło na plastikowym pojemniczku, rozświetlając płyn, na chwilę czyniąc go tak podobnym do substancji wyplutej przez potwora, że chłopiec nie
mógł uwierzyć. Zaśmiał się nerwowo, obracając strzykawkę
w dłoniach. Miał wepchnąć w żyłę gluty dziwacznego stwora… Ależ wyborny dowcip. Dzięki temu mógł uciec od
strachu, pijaństwa matki, całego szamba, w którym tonął? To
miała być jego nagroda?
Navre zawiódł. Wszystko, co położył na szalę trzy lata
temu, nie miało już znaczenia. Zawiódł.
Myśli traciły ostrość, zamieniając się w papę bezładnych
wspomnień o rzeczach, które nigdy nie miały znaczenia.
Nie był nawet pewien, czy należą do niego, czy tylko ginąca
świadomość nasuwa jakieś przypadkowe obrazy.
Ból rozlewał się po całym ciele. Nie. Po całym jego
jestestwie. Nie rozróżniał bólu fizycznego od cierpienia ducha,
wszystko stawało się jednym w wielkim młynie nierzeczywistości.
Gdzieś pośród rwącego potoku obrazów dostrzegł jednak unoszącą się na bystrych falach kładkę. To najważniejsze
wspomnienie, które dawało mu siłę, żeby jeszcze trwać,
choćby i po śmierci. Sięgnął po nie, mocno ścisnął, by
dostrzec pomiędzy pulchniejącym mrokiem i lepką wilgocią
łez… Jej ostatni uśmiech. Rozwiane czarne włosy, które niezdarnym ruchem odgarnęła z twarzy. Kilka piegów rozsypanych jak gwiazdy na gładkim niebie.
A potem ukłucie chłodnej igły przerażenia, kiedy znikąd
nadjeżdża czarna ciężarówka. Kiedy Podróżnik wyciąga łapę
po ukochaną i siłą wciąga do szoferki, a Efraim nie może na
to nic poradzić.
„Skoncentruj się. To jeszcze nie koniec” − głos Midiam
dochodzi z daleka, dodając otuchy.
Niespełniona obietnica
Za mało jej jednak.
To tylko głos w ciemności.
Poczuł, jakby zapadał się pod ziemię, zasypywany
rozgrzanym do czerwoności węglem. Ubranie płonęło, topiło
się, a on nie zwracając uwagi na ból, pragnął wywrzeszczeć
całą złość i nienawiść, ani jednej zaś skargi.
„Efraimie, otrzymałeś dary Pani. Przy nich marne sztuczki
tego stwora są niczym. Wróć do mnie”.
To nie było możliwe. Nie miał dokąd wracać.
Teraz wchłonęły go tony robaków. Pełzały milionami
kłujących odnóży. Wchodziły w uszy i nosem do mózgu,
sącząc jad. Ich szczypce rozcinały skórę, szatkując mięśnie,
tłuszcz i skórę. Rozpuściły go, przeżarły, przetrawiły,
wydaliły. Wszystko jest beznadziejne. Poddaj się.
„Pamiętaj”.
Jego ciało było słabe. Jego umysł był słaby. Miliardy doznań na
sekundę. Sekunda trwająca milenium. Kalejdoskop migocących
obrazów, wciąż i wciąż układanych w nowe wariacje.
„Nie odchodź”.
Gdzieś w dali rozbłysła gwiazda. Na czarnym jak smoła
nieboskłonie jedna obłędnie wyraźna światłość. I wróciły
krucze włosy niknące za zatrzaskiwanymi, czarnymi drzwiami ciężarówki. I znowu pojawił się ten uśmiech.
Ona gdzieś tam była. Gdzieś daleko w świecie. I musiał
ją odzyskać.
Skorupa pękła, maź rozprysła się deszczem twardych
kawałeczków. Efraim uklęknął i zwymiotował resztę żółtego
paskudztwa. Drżał cały. Wiedział, że pozostało mu niewiele
siły. Ledwie tyle, żeby wstać i napluć Obiemu w gębę. Nie
dość, żeby rozerwać go na strzępy. Tym razem sama magia
będzie musiała wystarczyć.
− Nigdy nie byłeś pięknisiem, Obi – powiedział,
spoglądając w czarne kamienie służące olbrzymowi za
oczy. Na płaską gębę z gliny, ozdobioną brązową bryłką
uformowaną w kulfoniasty nochal i otworem gębowym
przypominającym dziurę. – Jednak, do kurwy nędzy, chociaż
wyglądałeś jak człowiek.
− A ty nigdy nie przebierałeś w słowach – tubalny głos
dobywał się z rury umieszczonej w gardzieli, tej samej,
z której wystrzelił kleistą substancję. – Jednak masz rację.
Nie jestem już człowiekiem. Jestem czymś lepszym. Podobnie jak my wszyscy.
− Cała wasza banda zdrajców – splunął Efraim.
− Wizjonerów – poprawił Obi. – Nie sądzisz, że dość
już było zabawy w szczęśliwą komunę? Miałem spoglądać
w drzwi prowadzące do nieograniczonej potęgi i nigdy nie
przekroczyć progu?
− Dlatego nas zabiliście.
− Każdy postęp wymaga ofiar. – Wskazał na trupy
Łysych. – Tak jak ci tutaj. To kolejne ofiary na mojej drodze
do doskonałości… Ale również twoje, na drodze zemsty.
− Mówisz o postępie… Spójrz na siebie, Obi. Jesteś
potworem. Zlepkiem gliny, jakichś rur i przewodów. Jesteś
automatonem, golemem ze starych podań – parsknął. –
Powariowałeś?
− Głupcze, sam tego chciałem − Obi aż się zatrząsł.
– Dzięki temu ciału ja i moje doświadczenia staliśmy się
jednością. Podróżnik dał mi to, czego pragnąłem. Tak
wygląda mój raj, moje niebo.
Złapał jeden z prętów. Uniósł w górę, ale zawadził o zawieszoną
powyżej metalową półkę, wykrzesując deszcz iskier.
77
Horyzonty Wyobraźni
− Nadal jesteś niezdarą – Navre uśmiechnął się krzywo.
Olbrzym zawył. Pchnął mocno, wśród kakofonii giętego
metalu uwalniając końcówkę swojej prowizorycznej broni. Navre przygotował się na uderzenie… To jednak nie
nadeszło. Zamiast tego stwór nachylił się i złapał chłopca,
który zawinął się w poły jego płaszcza.
− Zostaw go – syknął Efraim Navre, widząc wypełnioną
narkotykiem strzykawkę, wbitą w nogę swojego przeciwnika.
− Drań, próbował mnie oszukać – krzyczał Dylan.
„On ci pomógł!” − krzyczała Midiam.
Efraim Navre popędził naprzód, gotów rzucić się do
gardła automatona i uwolnić chłopca. Niemal natychmiast
zrozumiał, że przecenił swe siły. Zachwiał się, stracił na
chwilę równowagę i zanim ją odzyskał, było za późno.
− Na twoim miejscu dawno temu dałbym sobie spokój.
Metalowy pręt zmienił się w smugę. Przeciął powietrze.
Przebił płuca, plecy, przewrócił Efraima i przyszpilił do
podłogi. Siłaczowi wciąż jednak było mało. Nie przestawał
naciskać, aż przy akompaniamencie przerażającego zgrzytu
wbił pręt na dalszy łokieć. Krew bluznęła z nosa i ust ranionego.
Obi wypuścił metalową pikę i wolną ręką rozwarł poły
płaszcza. Pod spodem był nagi. Na idealnie płaskim glinianym cielsku wisiały przymocowane dziesiątki szklanych pojemników z rurami prowadzącymi do wnętrza organizmu
golema. Na miejscu piersi dwa zegary ze wskazówkami
okręcającymi się bezustannie jak śmigła, pod szyją panel
z kilkoma kulistymi klawiszami zrobionymi z różnokolorowych
kamieni, oznaczonymi kanciastymi znakami runicznymi. Pod bokiem drgała pompa. Do paska, jedynej odzieży
znajdującej się pod płaszczem, przywieszono kilkadziesiąt
niewielkich pojemników z zielonego szkła, zakończonych
igłami. Golem sięgnął po jeden.
− I dalej myślisz, że Podróżnik mnie oszukał? – zapytał,
wbijając ostry koniec w szyję chłopaka. – Spójrz na moją
wielkość. Czy ta świętoszkowata Jasna Pani dałaby mi coś
zbliżonego? Nie. Nam zostawiała tylko gusła, maleńkie
zaklęcia, kiedy sama kąpała się w mocy Drugiego Świata.
Odrzucił chłopca jak worek kartofli. Drżącego jak w febrze, całkiem nieświadomego, co się z nim dzieje.
− Podróżnik przyszedł do nas. Wiele zaoferował za ludzi,
którzy i tak mnie gówno obchodzili. Dzięki niemu jestem chodzącą fabryką, żywym eksperymentem. Tworzę
i mieszam w swoim wnętrzu mikstury, o jakich ci się nie
śniło, dzięki którym będę zmieniał świat, jakkolwiek sobie
zażyczę. Podróżnik każdego z nas zmienił, tak jak tego skrycie pragnęliśmy.
− Za jaką cenę? – wycharczał Navre.
− Cenę? – zadrwił golem. – Cenę najniższą z możliwych.
Pięć przystawek i Jasna Pani na talerzu.
Navre splunął brunatną wydzieliną. Zacisnął dłonie
na przyszpilającym go żelastwie. Nieosłonięte materiałem
rękawic palce dotknęły chłodnej powierzchni.
− Myślisz, że masz dość siły, by się uwolnić? – zadrwił
automaton.
***
Przez całą drogę krzyczała. Machała rękami przed oczami przechodniów. Jednego chwyciła nawet za rękaw kurtki,
krzyknęła wprost do ucha, a on tylko strącił dłoń i ruszył dalej, jak gdyby wcale jej tam nie było. Nikt nie chciał pomóc.
78
Wszyscy zdawali się nie zauważać. A mężczyzna poganiał,
popychał, aż z trudem mogła nadążyć.
Wprowadził ją do jakiejś rudery, na piętro, do jakiegoś
mieszkania. Tam w pokoju ujrzała niezwykłe maszyny, które wyrastały z podłogi, sufitu i ścian. Pulsujące rytmicznie
szafy wyglądały na zbite z desek, polepione z dykty i papy.
Z sufitu zwieszały się liczne rury, kable i przewody, szczelnie opatulając leżącą na łóżku postać. Płynęły przez nie
żółte, czerwone i fioletowe substancje. Promienie światła
prześwitujące przez deski zakręcały w powietrzu, tak aby
padać na chorego, chociaż to przecież niemożliwe. Pomyślała,
że wszystko to wygląda, jakby ten pokój i wszystko, co
w nim zawarte, było plasteliną, którą ktoś wymodelował
wedle własnych potrzeb.
Blondyn pchnął kobietę w kierunku leżącego − centrum
całego przedstawienia, a kiedy zbliżyła się na tyle, by przez
światło widzieć wyraźnie, poznała syna.
− Dylan?
− On umiera. – Szorstki głos zmroził krew w żyłach.
− Biedny. – Nie bardzo wiedziała, co ma powiedzieć.
Spojrzała na swoje ręce. Trzęsły się. Musiała się napić. –
Strasznie mnie suszy…
Pięść blondyna wylądowała na jej podbrzuszu. Skuliła się
z bólu.
− Trochę pokory. – Schwycił prawą dłonią czoło kobiety
i nacisnął.
Pomyślała, że wypływa z niej życie. Pory ciała otworzyły
się i przezroczysty śluz wycieknął, mocząc ubranie. Alkohol
opuścił ciało.
− Mój mały. – Upadła na kolana.
Skomlała, czołgając się do łoża. Chwyciła dziecko za dłoń,
zraszając ją łzami i miłością. Pieszcząc prośbami o wybaczenie.
− Mama? – usłyszała słaby głos.
***
− No, spróbuj. Jeżeli się uwolnisz, może pozwolę ci odejść.
Navre zamknął oczy − Dar Dotyku rozlał się po pręcie,
na moment spajając upiora z przedmiotem – a kiedy ponownie je otworzył, dymiły najczystszym Fioletem. Jak uczyła
go Jasna Pani, przekazując moc potrzebną Efraimowi do
zemsty, świat namalowano właśnie tym kolorem i również
nim można go zmieniać.
− Nie zamierzam się uwalniać.
Najpierw nic się nie stało. Nastała cisza. Wszyscy zamarli
w oczekiwaniu. Później pręt jęknął i drgnął, zagrał jak struna gitary, by w mgnieniu oka zamienić się w błyszczącego
srebrem węża o paszczy pełnej kłów i cielsku obłożonym
wąskimi, ostrymi łuskami. Efraim trzymał gada dłońmi,
przekazując ożywczą, plastyczną, kształtującą moc Daru.
A gad rósł w mgnieniu oka.
Wąż wystrzelił, kłami przebijając pierś automatona, jakby
była z papieru. I uniósł stwora w powietrze bez najmniejszego oporu.
Wąż szarpał pyskiem, miotając glinianym cielskiem jak
zabawką. Rzucał się po całej piwnicy, uderzając golemem
o ściany, wybijając dziury w cegle, wyginając powierzchnie metalowych blach, krusząc tynk. Huki rozlegały się echem zupełnie
jak w czasach, gdy hala była pełna pracujących robotników. Pył
unosił się, wirował wokół jak chmury burzowe. Wreszcie Obi
przywalił w piec i zniknął w jego wnętrzu, pośród płomieni.
Maciej Żytowiecki
Horyzonty Wyobraźni
Nastała cisza. Ciekawski ogień wyzierał spoza niedawnego więzienia, a tumany kurzu opadały leniwiej niż śnieg.
Ale to nie był jeszcze koniec. Para wielkich dłoni
wychynęła z wyrwy pieca i rozległ się krzyk cierpiącego
metalu. Łapska topiły się, ale napierały, aż Obi wyrwał się
z płonącej pułapki. Wciąż złączony z metalowym wężem
jak nowonarodzone niemowlę z pępowiną wisiał tuż nad
ziemią. Żółte płomienie pełgały po jego glinianej skórze.
Nogi opadały bezwładnie jak u szmacianej lalki, ale nadal
funkcjonował. Glina spływała zeń grubymi strugami, ale się
nie poddawał.
Podniósł łeb. Znów plunął żółtą mazią, jednak tym razem Navre był przygotowany. Część cielska metalowego
węża zmieniła się w tarczę. Trucizna rozprysnęła nieszkodliwie na jej połyskliwej powierzchni.
Efraim kontratakował. Z głowy jego konstrukta wyrosły
setki wąskich nitek, pulsując w powietrzu na podobieństwo
macek ośmiornicy. Chłostając golema, odłamywały coraz
to nowe części jego maszynerii, rozbijały szklane pojemniki, odrywając co bardziej delikatne połączenia. Ciecze
pompowane we wnętrzu dwunogiej fabryki wypływały
przez pojawiające się seryjnie dziury. Odpadały płaty gliny
na klatce piersiowej, na tym, co miało służyć za szyję i na
kończynach. Oderwała się prawa noga i wreszcie potwór
przestał się miotać.
Cieniutkie macki pofrunęły kolejny raz, wgłębiając się
w oczodoły. Wąż z płynnego metalu wlewał się falami do
wnętrza Obiego, wypełniając go, wyginając kończyny w miejscach, gdzie zginać się nie powinny. Miotał automatonem jak
lalką w paranoicznym tańcu z koszmaru.
Obi zaczął puchnąć. Wpierw prawa ręka napompowała
się jak balon, następnie na korpusie poczęły wyrastać
dziesiątki małych zgrubień, zrywając poprzyczepiane jeszcze
elementy urządzeń. Golem rósł i rósł, zdawać się mogło, że
bez końca mógł przyjmować zabójczą ciecz.
I wtedy się zepsuł. Pękł jak balon.
Deszcz śmieci i płynu.
Efraim poczuł się bardzo zmęczony. Zakleszczone dłonie
rozwarły się i opadły na boki ciała. Dar przestał ożywiać
materię. Uśmiechnął się, widząc, że ponownie niepodatny na kształtowanie twór przypomina srebrne drzewo o
rozłożystej, zgiętej przez wiatr koronie i cieniutkim konarze.
Drzewo rosnące na piersi.
I wtedy zasnął.
Kula Przewodniczki Midiam rozbłysła, lecząc zmęczone ciało.
***
Matka mocno ściskała wątłą dłoń syna, cicho szepcząc.
Mówiła, że wszystko będzie znów dobrze, tak jak bardzo dawno temu. Trzeźwość odzyskana po długim czasie wtłaczała
w jej serce uczucia, o których dawno zapomniała, a Navre
wiedział, że chęć sięgnięcia po następny kieliszek wróci do
niej, dopiero gdy dziecko odejdzie.
Dzięki radom Przewodniczki użył mocy, by stworzyć
maszyny, które usuwały nieczystości z organizmu skuteczniej,
niż on potrafił. Maszyny usuwające narkotyk, utylizujące światło
słoneczne, by dawało energię i nadzieję. Tworzył, naginał martwą
materię, jak mógł, ażeby pomóc ledwie żywemu chłopcu, jednak
musiał się poddać. Pozostało czekać na nieuniknione.
Midiam milczała.
„Chciał mnie uratować” − powiedział Efraim. Może
chciał tylko pocieszyć przyjaciółkę, a może sam w to wierzył.
Midiam jednak nadal milczała.
KONIEC
Maciej Żytowiecki
Kolekcjoner opowieści, wytrwały słuchacz i obserwator. Kocha literaturę, marzenia i życie – chociaż to trudna
miłość. Lubi dobrą muzykę, dobre i niedobre filmy, przygody i ciekawe podróże oraz kilka innych rzeczy, które wolał
przemilczeć. Publikował do tej pory w SFFiH, Esensji, Fahrenheicie oraz w zbiorach opowiadań „Nawiedziny” i „Białe
szepty”. Jego debiutancka powieść „Mój prywatny demon”
ukazała się latem 2011 roku nakładem wydawnictwa Ifryt.
Niespełniona obietnica
79
Horyzonty Wyobraźni
Leszek Siemiński
Herbatka
ilustracja Magdalena Mińko
Dla A. „T.” B.
Witam, witam drogą sąsiadkę! Łucja, miło mi.
Leokadia? Przepiękne imię! Nie, nie, naprawdę tak sądzę.
Córka moją wnusię tak nazwała. Pimpuś, do nogi.
Mogę się wprosić na herbatkę?
Tak, zwykłą poproszę. Nie będzie pani Pimpuś
przeszkadzał, prawda? To takie słodkie stworzenie. Nikomu
by krzywdy nie zrobił, a przecież ludzie tak się krzywią na
mnie, gdy chcę z nim wejść na pocztę. Grzecznie, mój ty piesiu; w gościach jesteśmy.
Pani nie pija herbaty?
Aha, czyli to sok pomidorowy. Gdybym nie sądziła,
że tak poważna osoba już z tego wyrosła, droga sąsiadko,
pomyślałabym, iż jest pani na…
Absty…? Ależ oczywiście, że abstynentka! Od razu tak
pomyślałam na pani widok, prawda Pimpuś? At, balowało
się za młodych lat, jak jeszcze mąż żył… Teraz zresztą też,
jeśli tylko zdrowie dozwala.
Ładnie się sąsiadka urządziła, muszę pochwalić. Zasłony,
tapeta… trochę za dużo czerni, jak na mój gust, no i te pentagramy… ale jak wiadomo: są gusta i guściki.
Co też tu panią sprowadza?
To samo, co mnie? Oczywista. Jak się po śmierci męża
mieszka samotnie (Pimpuś, nie skacz! Ciebie nie liczę) to
i nie warto mieć dużego lokum. W moim wieku takie miejsce
to skarb – tanio, na pierwszym piętrze, na cichym osiedlu,
zadbane. Czego chcieć więcej?
Zresztą, kto wie? Gdyby moja nieszczęsna emerytura
była odrobinkę wyższa, to może bym się zastanawiała… Ale
jest jak jest – te wszystkie leki, opłaty, podatki… A tak to
starcza mi akurat na czynsz.
Za to, proszę o wybaczenie, ciekawi mnie co też panią,
pani Leokadio, tu sprowadziło. W końcu pani jest osoba światowa, młodzież właściwie, więc czemu akurat to
osiedle?
Cha, cha, cha…! Proszę, pani mnie nie rozśmiesza…
dobrze, właściwie możemy przejść na ty… przecież ty jesteś
kwitnąca młódka! Z pewnością eleganccy panowie oglądają
się za tobą na ulicy…
Ach, nie jestem aż tak sterana wiekiem żeby dać sobie
wmówić, że jesteś ode mnie starsza! Nie ślepnę, i na pierwszy
80
rzut oka widzę, że nie masz więcej nad pięćdziesiąt lat, a zatem ani się umywasz do mojego siódmego krzyżyka.
Poważnie? Nie chciałabym wyjść na wścibską, ale czy
mogłabyś pokazać w dowód swój dowód?
Wybacz babci grę słów.
O rety. Teraz wszystko jasne. Wiem czemu się tu
wprowadziłaś, kochana Leokadio.
Uciekasz przed mordercami nasłanymi przez ZUS.
Ależ nie, w tym kraju jest to wcale możliwe. Gdyby nie
ten kawałek plastiku, w życiu bym nie uwierzyła, że masz już
prawie osiemdziesiątkę.
Dałabyś mi przepis na maseczkę do twarzy, która daje
taki efekt?
Ach, taka aparycja to cecha rodzinna. No trudno, szkoda. Nie,
nic się nie stało, przecież to tylko wygląd. Niemniej przyznaję, że
chciałabym tak wyglądać… choćby dziesięć lat temu.
Bardzo dobra herbata, naprawdę.
Oryginalna chińska? No, wiedzą Chinole jak zrobić
dobrą mieszankę liści. Ostatni raz tak smaczną piłam, niech
no sobie przypomnę… w siedemdziesiątym czwartym.
Zabawny ten twój sok, Leokadio. Przysięgłabym, że zalatuje żelazem, a przy brzegach zaczyna krzepnąć.
Krótkoterminowy, tak? Rozumiem. Niestety, taką się
płaci cenę w naszych czasach za świeży produkt, moja droga.
Pimpuś, spokój mi tam, nie warczeć! Ot, chyba mu się
zapach nie spodobał. No już, spokój!
Grzeczny pieseczek.
Co to za rasa? At, jamnik. Wielki, prawda? Jedyny
w swoim rodzaju, można powiedzieć. Pół metra w kłębie,
sprawdzałam. I chciałabym móc powiedzieć, że to dzięki
Pedigree, którym go tak namiętnie karmię przed obiadem,
tylko że… to nie to.
Osobliwy pies, ale wspaniały towarzysz. Wierny jest i milusi taki. Muchy by nie skrzywdził.
Skąd go mam? A, to długa historia.
Mamy dużo czasu, mówisz. Dobrze, mogę opowiedzieć.
***
Leszek Siemieński
Horyzonty Wyobraźni
Do mieszkania naprzeciwko wprowadziłam się po
śmierci męża, Henryka. To było, pamiętam dokładnie, lato
dziewięćdziesiątego ósmego. Nie chciałam robić kłopotu
dzieciom… w końcu dochowały się własnych pociech…
więc sprzedałam nasz stary, małżeński apartament i kupiłam
mieszkanie na spokojnym osiedlu, w przyjemnej lokalizacji.
Tak, to właśnie to mieszkanie naprzeciwko.
Chociaż, tak po prawdzie, nie tylko położenie
wcześniejszego lokum mnie do takiej decyzji skłoniło.
Po prostu… za wiele rzeczy mi po prostu przypominało… te lata
spędzone, szczęśliwie, ale z Henrysiem… i teraz tak… bez niego…?
Kolega męża pomógł mi się zabrać z tymi wszystkimi meblami.
Czekały w ciężarówce pod blokiem, kiedy weszłam do mieszkania.
Zastałam je całkowicie puste. To były gołe ściany, powiadam ci. Jedyną rzeczą, poza drzwiami, był w mieszkaniu
właśnie Pimpuś.
Od razu zaczął się do mnie łasić. Kiedy weszłam, leżał
bez życia w dużym pokoju, rozwalony na pliku dokumentów.
Na mój widok podniósł łepek, i zaczął skamleć. Natychmiast
wzięłam go do siebie.
Nie, nie było żadnych problemów. Imię miał wyryte na
obroży, a leżał na swoich dokumentach: karcie szczepień,
i tych tam… różnych takich.
Już sama historia leczenia była ciekawa. Pimpuś nigdy
nie chorował. Może to dlatego, że przeszedł przez wszystkie
szczepienia, nie wiem sama.
Poprzedni właściciel mieszkania go zostawił. Mam tu
bardzo mieszane uczucia, bo wprawdzie cieszę się, że Pimpuś
do mnie trafił, to jednak nie rozumiem, jak ktokolwiek mógł
go porzucić na pastwę losu!
Ten pies to złoto. Uwierz lub nie, sąsiadko, ale uratował
mi życie.
Konkretniej…? Niech pomyślę… Aha! Więc to było tak…
Zaczęło się właściwie od listonosza, pana Stasia. Regularnie przychodził, przynosił mi moją emeryturę, ja robiłam
mu herbatę. On bawił się tymczasem z moim pieseczkiem,
a potem rozmawialiśmy sobie miło parę minut, aż stwierdzał,
że musi już iść.
Zabawny człowiek, powiem ci. Opowiadał mi często
anegdotki z pracy – jak to musiał kiedyś gonić rabusia, który zabrał mu torbę z listami, i inne takie. Ubawił mnie tym
pościgiem niezmiernie.
W każdym razie, pewnego razu nie przyszedł o terminie – spóźnił się o tydzień. Zaniepokoiłam się – już
nawet nie chodziło o emeryturę, ale… czy mu się co nie
stało? W końcu teraz mamy takie czasy, że bycie listonoszem
to jeden z najniebezpieczniejszych zawodów…
W każdym razie, wreszcie… przyszedł. I go… nie
poznałam. Pan Staś schudł strasznie, włosy miał skołtunione
i co poniektóre nawet siwe… ubranie strasznie zaniedbane,
wzrok jakiś taki… dziwny… Wpuściłam go do przedpokoju
i zapytałam co mu się stało. Odpowiedział, w gorączce chyba, że stał się… wieprzem.
„Wieprze to można na wsi spotkać, panie Stasiu, a i to
w dzisiejszych czasach nieczęsto. Pan to zaś raczej człowiek
chory” – odpowiedziałam mu szczerze.
Pamiętam, iż wyciągnął do mnie dłoń z tak strasznie rozcapierzonymi palcami i jeszcze zdążył powiedzieć syczącym
szeptem: „Nie wieprzem, lecz wąpierzem”…
Herbatka
… zanim Pimpuś nie przydreptał do przedpokoju, żeby
sprawdzić kto przyszedł.
Piękności ty moje! Jesteś moim ukochanym pieskiem,
ale nie rozumiem co za szajba czy inna kiełbasa ci do łba
uderzyła. Nie patrz tak na mnie… to prawda, mały. Wyobraź
sobie, Leokadio, że ten tu oto jamnik rzucił się na pana Stasia! Tyle czasu się znali, bawili, tamten nawet mawiał, że
chętnie by Pimpusia zabrał ze sobą. A ten mu przyklaskiwał
– ogonem…
A wtedy? Jak nie skoczy! Jak nie warknie! W życiu go takim nie widziałam, naprawdę! Najeżył się tak, że… zdawał
się przez chwilę być wielkości jakiegoś… lwa! I nie wiem jak
to zrobił, ale skoczył tak zajadle, że stojącą mu na drodze
komodę roztrzaskał w drzazgi…
Jakim cudem… taki… no… duży przecież, ale… jamnik,
mimo wszystko…! Zdołał…?!
No, chodź tu do mnie, mój ty obrońco piękniusi.
Ale żeby to tylko on…
Niestety! Pan Staś ze strachu to… wyglądał jak
rozkładający się trup! Zielonkawy odcień skóry (pewno ze
strachu), wszystkie zęby na wierzchu… Wyskoczył z mieszkania przez niedomknięte drzwi. Właściwie to mu się nawet
nie dziwię – Pimpuś wyglądał wtedy naprawdę przerażająco.
Sama bym próbowała uciekać, gdyby tak na mnie skoczył.
Pomimo wieku.
Nie tknął mnie, za to stanął w progu i zaczął warczeć na
pana listonosza. Ten wycofywał się nie spuszczając z niego wzroku;
wyglądał w tamtym momencie jak kompletny szaleniec.
Zachowywał zresztą też.
„Nigdy więcej!” – wrzasnął pryskając dookoła śliną, tak,
że zrobiło mi się nie dobrze. „Nigdy więcej tu nie przyjdę!”
– powtórzył, na co Pimpuś zawył groźnie. Choć mnie tym
ogłuszył, to zauważyłam, iż wszystkie wazony na parapecie
przy drzwiach wpadły do wtóru w rezonans. „Co, tęskno ci
teraz do księżyca…?!” – zarechotał nieludzkim głosem listonosz, po czym przycisnął do siebie torbę i prawie, że sfrunął
schodami na dół.
Nie powiem, przeraziło mnie to wszystko strasznie.
Musiałam się oprzeć o ścianę. Na szczęście po wyjściu tego…
człowieka… Pimpuś wrócił do normalności. Znów był spokojnym jamniczkiem.
Tylko co z tego, skoro od tamtego czasu muszę chodzić
po emeryturę na pocztę, bo pan Stanisław przestał w ogóle
pokazywać się na osiedlu?
***
Cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło –
zaczęliśmy częściej chodzić na spacery. Poczta jest wcale
niedaleko, a mnie przyda się trening przed następnym
triathlonem.
Oczywiście, że żartuję, ale miło że pytasz. Może nie jest
ze mną jeszcze tak źle…
81
Horyzonty Wyobraźni
W każdym razie, od tamtej pory zaczęłam się częściej
pojawiać na ulicy. To dość spokojna okolica – mili sąsiedzi,
nieszkodliwa młodzież.
Odnośnie młodzieży – któregoś razu jak szłam sobie na
pocztę z Pimpusiem, zaczepili mnie tacy młodzi panowie.
Osobliwie się ubierali, naprawdę, moja droga. Jeszcze rozumiem, że można się ostrzyc na łyso, bo włosy trzeba odpowiednio pielęgnować i mnóstwo z tym zachodu powstaje, ale
te różne… powyciągane takie, z kapturami i takimi tam…
Wiesz na pewno o czym mówię…
strony, widząc, że kibicują i tak, i tak… stwierdziłam, że
mają w sobie prawdziwego ducha sportu – chcieli wygranej
swoich, niezależnie od dyscypliny.
Nie powiem, podniosło to w moich oczach ocenę
współczesnej młodzieży. A są ludzie, którzy tak niesprawiedliwie na nią narzekają!
W każdym razie, przedstawili mnie swoim kolegom.
Towarzystwo było chyba z początku niezainteresowane, ale
moich trzech nowych znajomych wymusiło, żeby posłuchali.
Wykonałam piosenkę ponownie. Momentalnie zapadła cisza.
Możliwe, że dyresy; ostatnio to ostatnio jestem nie do
końca w temacie jeśli chodzi o ubiór.
Cóż, tego dnia na pocztę nie dotarłam. Uprosili mnie
bardzo grzecznie, żebym została i nauczyła ich wszystkich
znanych mi utworów kibica. Dużo tego było… oj,
bardzo dużo. Słyszałam kątem ucha, jak barman z niepokojem
powiedział do kogoś, że nigdy nie widział ich tak spokojnych.
Ja tam nie wiem; byli ujmująco wręcz mili.
Siedziałam sobie przy barze, obrócona do niego plecami,
wokół mnie zaś siedziało na gołej podłodze kilkudziesięciu
chłopców, i z zacięciem uczyło się tych przyśpiewek.
Fakt, wiedziałam, że są ładne; nie sądziłam jednak, iż
spodobają się aż tak bardzo. Bajspoliści słuchali tak uważnie,
że te ich porzucone kije ktoś musiał wreszcie schować za barem, bo klienci się potykali o nie.
Tak, tak. Będzie mniej więcej dekada.
W każdym razie, zastąpiło mi trzech przejście. Wcześniej
stali przed wejściem do baru i wyśpiewywali jakieś piłkarskie
piosenki. Co mnie dziwiło, od nazwy drużyny częściej
występowało tam zupełnie inne słowo. Nadające się raczej
do cenzury.
Na początku poczułam się niewyraźnie – a nuż, widelec,
napad? Pimpuś wysforował się naprzód, odgradzając mnie
od młodzieży.
Jednak okazało się, że nie – kierując się najwyraźniej
rycerskością wobec damy zapytali mnie, czy mam jakiś problem.
Nie ukrywam, iż ta troska bardzo mnie wzruszyła.
Powiedziałam uprzejmie, że tak – te wszystkie opłaty,
leki, a emerytura w końcu tak niewielka… Jakoś tak sama
wypomniałam im wtedy wybór piosenek – moim zdaniem
prawdziwy kibic powinien sławić własną drużynę, a nie
obrażać przeciwną… a co dopiero obrażać jej kibiców.
Wtedy to się śmiać zaczęli, a Pimpuś zawarczał. Wydaje
mi się, że po prostu nie wyobrażali sobie, że można jakoś
inaczej do sprawy podejść. Tak trochę szyderczo jeden z nich
zapytał mnie: „A jakie inne powinniśmy śpiewać, psze pani?”
Zirytowałam się. Co on, sądzi, że jak mam ileś tam
razy więcej od niego lat to nigdy w życiu na stadionie nie
wariowałam?
Nie, nie, spokojnie, nie rzuciłam się na nich. Nie bądź
niemądra, Leokadio. Po prostu zaśpiewałam im naszą piosenkę,
to znaczy, ułożoną dawno temu przeze mnie i mojego brata,
którą śpiewaliśmy na meczach jeszcze w podstawówce.
Potem już się nigdy więcej ze mnie nie śmiali.
Szczerze mówiąc, to zabrakło im słów. Stali się nagle
bardzo ugrzecznieni – zaprosili nas nawet do baru i wprowadzili do środka.
Ojejku, moja droga – jaki tam był zaduch, jaki hałas!
Dym papierosowy drażnił mnie w oczy, a huk z tego pudła
(telewizora!) zagłuszał myśli. Była akurat przerwa w meczu w naszej rodzimej lidze. Pełno ludzi, ekrany ukazywały
dyskutujących komentatorów. Grupy młodych kibiców
w barwach swoich drużyn piły piwo i hałasowały.
Swoją drogą, spora część chyba pomyliła lokale –
oglądano mecz piłki nożnej, a oni mieli ze sobą te takie…
drągi do bajspolu, czy jak się ta angielska gra nazywa. Pewnie chcieli pokibicować lokalnym bajspolistom (tak to się
mówi…?), a na mecz piłki trafili przypadkiem. Z drugiej
82
Wyobraź sobie, moja droga, że wyszłam stamtąd trochę
przed pierwszą w nocy! Ci trzej pierwsi, których poznałam,
odprowadzili mnie nawet pod klatkę do domu, żeby kto
napaść nie próbował. Zaprosili mnie też na oglądanie kolejnego meczu.
Jacy to mili chłopcy. Od tamtej pory oglądam z nimi
każdy mecz i pomagam kibicować naszym.
Zwracają się do mnie per pani Łucjo, a ja do nich po
imieniu, choć czasami zachodzę w głowę skąd ich rodzicom
takie pomysły przyszły. Jeszcze rozumiem: Janek, czy Marcin… nawet Wasyl… ale Morda…? Łysy…?
Topór?!
Co za czasy.
W każdym razie, polubiliśmy się; Pimpuś po początkowej
niechęci przekonał się do chłopców i podczas meczów zwykle leżał grzecznie na czyichś kolanach.
Oczywiście, wymyślili mu, jak to oni, bzdurny pseudonim. Bestia. I karmili chrupkami, kiedy nie patrzyłam.
Nicponie jedne.
***
Że co?
Ciastecz… a tak, ciasteczka! Oczywiście, moja droga,
przynieś. Przegryźmy czymś tę naszą herbatkę, koniecznie.
Właściwie to dobrze, że o nich wspomniałaś – za kilka minut
będę potrzebowała cukru. Tak, tak, Leokadio, tak to już jest,
jak się ma cukrzycę w tym wieku.
Są w kuchni? Nie ma sprawy, zaczekam. A, i gdybyś
mogła wziąć kilka więcej dla Pimpusia…?
Dziękuję.
Leszek Siemieński
Horyzonty Wyobraźni
Herbatka
83
Horyzonty Wyobraźni
O mój Boże!
Niesamowite! Jak w ogóle…? Jesteś niemożliwie wręcz
szczupła! To niewiarygodne! Jakaś dieta-cud, przyznaj się…?
To ja nie wiem jak to się dzieje… Zauważyłam, kiedy
wracałaś z ciastkami… Jesteś tak szczuplutka, że właściwie
nie odbijasz się w lustrze!
Dieta krwista się zwie, powiadasz? Czerwone mięso… sok pomidorowy… wolniej, nie nadążam zapisywać… bułki i… woda.
Wypróbuję jak tylko wrócę do domu.
Cóż poradzić? W moim wieku talia osy to taka
przebrzmiała historia, którą zwykło się opisywać słowami
dawno temu i nieprawda.
Na czym to ja…? A, tak.
W przeciwieństwie moich przemiłych współkibiców,
spotkałam się także z paskudnymi przedstawicielami
młodszych pokoleń. Zostałam kiedyś, wyobraź sobie,
napadnięta przez studenta!
Ja rozumiem, że nie tylko nauką ludzie żyją… W końcu
sama święta w ich wieku nie byłam… Zresztą, co znaczy
święta? Pewno jakby dobrze poszperać, to i u Świętego
Mikołaja można by znaleźć takie rzeczy, że włos by dęba na
głowie stanął.
W każdym razie, kiedy do mieszkania naprzeciwko
wprowadził się student (tak, tak, właśnie tego mieszkania;
mieszkał w nim przed tobą, Leokadio), nie miałam jakichś
nierealnych wobec niego wymagań. E tam, byleby był uprzejmy i uprzedzał kiedy będzie u niego głośno…
Zresztą, nie ja jedna. Pan Kazio spod piątki wybrał się do
niego już w dniu przeprowadzki, żeby powiedzieć o Bachu.
Nie wiesz o co chodzi?
Spokojnie, widocznie pan Kazio miał jakieś sprawy, które
go odciągnęły od wizyty u ciebie.
Pan Kazimierz (z mieszkania numer pięć) jest przemiłym
człowiekiem. Złota rączka – jak tylko coś mi się w domu
psuje, proszę go o pomoc, a on to naprawia. Naprawdę
wspaniały fachman.
Ma tylko tę jedną dziwną słabostkę, że nie cierpi muzyki
Jana Sebastiana Bacha; nie wiem właściwie czemu. Każdego
nowego lokatora prosi, żeby jeśli już musiał go puszczać, to
robił to po cichu.
W każdym razie my – a rozumiem przez to wszystkich
mieszkańców bloku – mieliśmy nadzieję, że student będzie
może nawet nie tyle spokojny, co chociaż uczciwy i rozważny.
A gdzie tam.
Na drugi dzień po wprowadzeniu się do mieszkania
spotkałam go na klatce. Nie wiem, czy spotkałam to do końca
dobre słowo jest… Leżał zamroczony na schodach.
Pijany…? Zemdlał…? Nie wiedziałam za bardzo, ale
poczułam będąc już bliżej, że dziwnie… pachniał.
Wiele się teraz słyszy w radiu o różnych… noo… tych
tam… od nerek…
84
O, właśnie. Nerkotykach! Gorsze toto podobno od alkoholu. No to… byłam ostrożna i nie zaczepiałam.
Moje kroki najwyraźniej go obudziły. Gapił się zmętniałym
wzrokiem, jakby mnie w ogóle nie poznawał (w sumie było
to całkiem możliwe), i nic nie mówił. Został zignorowany
zarówno przeze mnie, jak i Pimpusia.
Sytuacja powtarzała się dość regularnie przez jakieś pół
roku… aż nadeszła jakaś katastrofa życiowa, i ów młody
człowiek się pozbierał. Nie wiem, może poznał dziewczynę
swojego życia? Albo rodzice wpadali go odwiedzić…?
Jedyne słowo jakie miał wtedy właściwie na ustach
brzmiało: sesja.
Kto go tam wie, o co chodziło.
Tak, wiem. Zdenerwowałam się trochę. W moim wieku
to niedobrze, ale nie szło tego uniknąć.
Ten… element… na mnie napadł.
Byłam na spacerze z Pimpusiem, kiedy ten… wyskoczył
na mnie z jakiegoś zaułka.
Z nożem w ręku.
Wyglądał potwornie, a śmierdział jeszcze gorzej.
Myślałam, że zejdę na zawał zanim do mnie dobiegnie.
Był chyba pod wpływem tych… no wiesz. Zataczał się,
ślina leciała mu z ust, wzrok miał błędny…
Wtedy to Pimpuś wkroczył do akcji. I jak już wcześniej
wspominałam, ocalił mi życie.
Zakapior toczył pianę z pyska i wywrzaskiwał jakieś szaleństwa
(„Nie będziesz więcej mnie podsłuchiwać, ty” cenzura, „stara”,
cenzura, „wścibska”, wiele cenzur) i nadbiegał z wyciągniętym
nożem. Pamiętam… pomyślałam wtedy jakoś bez sensu, że…
nie dam wnuczce uszytego na drutach szalika… na urodziny…
Pimpuś zerwał się ze smyczy.
Tak się najeżył, że wyglądał na co najmniej trzy razy
większego niż zwykle. Dałabym sobie rękę uciąć, choć to na
pewno ze strachu, że sięgał mi powyżej głowy!
I skoczył.
Powiem tyle. Choć wariat biegł całkiem szybko, to pęd
mojego kochanego pieseczka wbił go z powrotem w zaułek.
Musiał mieć niezłe wybicie…
Z zaułka zaczęły się dobywać przeraźliwe, nieludzkie…
dźwięki. Ze wstydem przyznaję – nie wytrzymałam i… uciekłam.
Zostawiłam mojego kochanego obrońcę.
Przestałam biec dopiero, kiedy zobaczyłam czarne płatki
latające przed oczyma, a nogi pode mną zmiękły. Zatrzymałam
się odruchowo, by wyjąć z torebki zapasowy cukierek.
Pomógł, ale zaczęłam wreszcie myśleć. Jak mogłam
zostawić Pimpusia na pastwę jakiegoś psychopaty?!
Zawróciłam, ale nie mogłam już biec. Nie ten wiek, niestety. W myślach klęłam się strasznie; bałam się, że na miejscu, u wylotu zaułka, znajdę nieruchome ciałko jamnika…
Spotkałam go w połowie drogi, całego i zdrowego.
Chodź no mi tu na kolanka, piękny mój! Tak, podrapię za
uszkiem, już ty się nie martw. Jak ja się wtedy bałam, że cię
stracę, maleńki! Moje, moje piesectwo…
Aaa! Nie śliń się na moją wyjściową spódnicę! Aż ty…
Niedobry!
Leszek Siemieński
Horyzonty Wyobraźni
Już, już. Sytuacja opanowana.
W każdym razie, mój śliniący się bohater (nie prychaj na
mnie! Zasłużyłeś przecież…) wrócił do domu cały i zdrowy.
Wyszedł z tej burdy bez szwanku, poza tym jednym, że przez
kilka kolejnych dni odmawiał jedzenia czegokolwiek. Pewnie z powodu wstrętu do przemocy.
Na pewno.
Ale, ale. To jeszcze nie koniec tej historii.
***
W kilka dni po całym zajściu do moich drzwi poranną
porą zastukał niespodziewany gość. A był to…
„Młodszy aspirant Niezierski” – huknął po wojskowemu
młody mundurowy w cywilu, pokazując odznakę i kłaniając
mi się grzecznie.
Nie powiem, spodziewałam się czegoś w tym stylu. Na
mieszkanie studenta miał miejsce jakiś wielki nalot policji,
więc logiczne było, że będą chcieli przepytać sąsiadów.
Zaprosiłam do środka.
Siedząc przy kubku kawy w dużym pokoju, zaczął mnie
delikatnie przepytywać. Zirytowałam się.
„Proszę pana”, powiedziałam grzecznie acz stanowczo. „Miewałam już do czynienia z policją i wiem co pan
robi. Proszę mi natychmiast powiedzieć dlaczego jestem
przesłuchiwana a nie… czaić się jak wilk na piękną pasterkę.”
Piękna pasterka chyba mocno wybiła go z rytmu, bo
przez chwilę siedział z otwartymi ustami i wpatrywał się na
mnie bez słowa. No, ale nie dlatego wzięli chłopaka do policji, że nie radził sobie w trudnych sytuacjach.
Westchnął ciężko. „Wie pani, mamy teraz trudną
sprawę strasznie…” – zaczął aspirant. Usiadłam na
brzeżku fotela i zaczęłam uważnie słuchać.
Okazało się, że w okolicach osiedla doszło do wyjątkowo
brutalnego morderstwa. Zbrodnia była tak poważna i drastyczna, że przeszła pod nadzór wyższy od lokalnej komendy.
„No i wie pani… my się w to mamy oficjalnie nie
mieszać… i jesteśmy właściwie chłopcami na posyłki tych
z komendy rejonowej…” – tłumaczył mi. „I… ja dzisiaj
znalazłem taki trop, że… że… No, że panią widziano w dzień
zabójstwa niedaleko miejsca zbrodni” – wyrzucił z siebie
jednym tchem.
Milczałam.
„Biegnącą, jakby ktoś panią gonił” – dodał widząc moją minę.
Nadal nic nie mówiłam.
„Bardzo proszę… proszę o pomoc. Widziała pani kogoś?
Podejrzanie zachowującą się osobę? Dziwnie jadący pojazd?
Nie mam prawa pani przesłuchiwać… ale… to może być dla
mnie wielka szansa…”
Westchnęłam ciężko.
„No cóż… Skoro tak, to powinnam wiedzieć przynajmniej co było w tym zabójstwie szczególnego.”
Aspirant Niezierski mocno zbladł.
„Droga pani… wszystko wskazuje na atak wściekle
głodnego lwa.”
Tak, moja droga, miałam wzrok taki sam jak ty w tej
chwili. Ale on nie żartował. Kontynuował martwym głosem:
„Ofiara to mniej więcej dwudziestodwuletni mężczyzna, szatyn.
Herbatka
Być może średniego wzrostu, ale nie sposób tego teraz ustalić.
Ciało nie ma nóg. Głowy też. O klatce piersiowej nie wspomnę.
Technicy dwa dni zeskrobywali ją z asfaltu.
Kolor włosów znamy ze skalpu, który był zerwany i wepchnięty
w miejsce serca.
Większości organów wewnętrznych nie znaleziono, ale ślady
pozostawione na kościach sugerują, że zostały one… zjedzone.”
Jak się poczułam? Zrobiło mi się niedobrze.
„Nasi eksperci… no cóż, są w kropce. Ślady zębów
odrobinę przypominają wilcze, ale nawet sfora wilków nie
dałaby rady zrobić czegoś takiego w biały dzień… tak szybko. Zresztą, u nas…? Na ulicy…?
Nie, to był jeden… osobnik… jakiegoś naprawdę wielkiego,
drapieżnego gatunku. I był głodny, bo gościa w większości… zeżarł.
No, ale skąd coś takiego biega po naszym mieście?!
I gdzie się teraz może pałętać…?”
Nie wiedziałam, co mam zrobić, więc napiłam się jeszcze herbaty.
Policjant spuścił głowę. „Sama pani teraz widzi”, rzekł, „że
musimy wyjaśnić tę sprawę. Nie mamy śladów. Nic, zupełnie.
Nie mamy świadków. Nawet denata całego nie mamy – jest…
w wielu kawałkach. Nic nie mamy… oprócz pani.
Błagam… niech mi pani opowie, co się stało tamtego dnia…”
Wiesz, Leokadio… trochę dygotały mi ręce. Zapytałam o
datę popełnienia morderstwa. Zgadzała się.
„Powiem panu, panie aspirancie, jak to było…” ‒
powiedziałam… I opisałam mu całą sytuację, słowo w słowo jak
tobie. Że ten typek mnie napadł, Pimpuś wybronił a ja uciekłam.
A co miał niby powiedzieć? Nie uwierzył. Zawołałam
i pokazałam Pimpusia. Przestał mi wierzyć jeszcze bardziej.
Może pomyślał, że jestem jakąś starą wariatką…? Że niby
wmawiam policjantowi, że od napadu sąsiada obronił mnie
jamnik-ludojad?
W każdym razie po kwadransie zmył się zniechęcony.
Cóż zrobić? Kto mu wmawiał, że to Pimpuś zjadł tego
biednego studenta? Przecież nie ja… A mogło być tak, że
Pimpuś pogonił studencinę, a ten się wtedy napatoczył na
coś, co pozbawiło go życia…
Teraz ciekawostka ‒ nie minęła godzina, jak aspirant
Niezierski był u mnie z powrotem. Zakneblowany, związany
i leżący na podłodze dużego pokoju.
***
Nie patrz się tak na mnie, moja droga! To nie była moja
sprawka. Zresztą, wyglądało to mniej więcej tak…
W jakąś godzinę właśnie po jego wyjściu, rozległo się
donośne pukanie. Zaskoczona, rozejrzałam się po mieszkaniu. Sądziłam, że policjant wrócił się po coś, co zostawił na
kanapie czy może na stole.
Wyobraź sobie zatem moje zdziwienie, kiedy na
klatce schodowej zobaczyłam moich trzech ulubionych
współkibiców: Wasyla, Topora i Siwego.
„Dzień dobry, psze pani” – powiedzieli chórem. „Możemy
wejść na chwilkę…?” „Oczywiście, moi drodzy” ‒ odpowiedziałam.
Pierwszy wszedł Topór, za nim powoli wsunęli się Wasyl
i Siwy; najwyraźniej ciągnęli za sobą jakiś spory tobołek;
weszli do mieszkania tyłem.
85
Horyzonty Wyobraźni
„Zrobić wam herbaty?” ‒ zapytałam, próbując dojrzeć co
też takiego ze sobą wzięli. Topór zatrzymał mnie.
„Nie. Psze pani… my z pewną sprawą…”
„Tak, Toporku…?” – zapytałam. Ale on tylko wskazał mi
na tobołek, właśnie rzucony z łomotem na środek pokoju.
„Osz, kurczaczek” – zaklęłam widząc przerażone oczy Niezierskiego. Jak już wspominałam, był spętany i zakneblowany.
Pimpuś zainteresowany hałasem przydreptał i położył się obok
unieruchomionego policjanta, uważnie popatrując mu w oczy.
Tamci zamknęli zaś drzwi i rozsiedli się na kanapie. „Ten
gościu, psze pani” zaczął Wasyl z właściwym sobie dramatyzmem, podczas gdy Topór mościł się na fotelu – „ten
oto gościu… łaził se dzisiej po całej dzielni… i wypytywał
o panią. Jak się z chłopakami o tym dowiedzieliśmy, tośmy
poszli sprawdzić… No bo, jak to tak?”
Poczułam, jak po raz drugi tego dnia robi mi się słabo.
„No, tośmy się zebrali i… tego… grzecznie spytaliśmy:
po co pan szanowny węszy wokół pani Łucji? A on jak nie
warknie! „Nie wasza sprawa”, mówi. Zatkało nas.
„Dla waszego dobra, jak coś o niej wiecie, to mówcie natychmiast” dorzucił, jak w szoku nie wiedzieliśmy co
odpowiedzieć.
Zwrócił się o pani jakby był z panią na „ty”! I groził nam…”
„Jak chcesz tak świrować pawiana, to nie z nami!” –
zacytował górnolotnie Siwy. „No to mu urządziliśmy kung
fu pandę, szał ciał i ten… i w ogóle… Wzięliśmy go tutaj,
coby się wywiedzieć o przyczyny tej ciekawości.
Czy mamy się nim… zająć, psze pani?” – zapytał.
Załamałam ręce.
„Chłopcy, chłopcy moi kochani!” ‒ zawołałam. „Kochaniutcy! Toć to przecież pan policjant jest!”
Nie, Leokadio. Nie zauważyłam, żeby jakoś znacząco
poprawiło to sytuację pana aspiranta.
Odniosłam wrażenie, że wręcz przeciwnie.
„Prowadzi właśnie ważne śledztwo” ‒ dodałam, widząc
miny chłopców. „To dlatego chodził i wypytywał.”
„A co się stało, że aż śledztwo na panią zrobiono?” ‒
zapytał Siwy.
Błysnęła mi wtedy genialna myśl.
„Pan policjant prowadzi dochodzenie w sprawie napadu
na mnie… prawda, panie aspirancie?” ‒ zapytałam, patrząc
mu błagalnie w oczy.
Pan aspirant począł kiwać głową tak gwałtownie, że
naprawdę niewiele dzieliło go od udławienia się kneblem.
Tak. A potem spojrzałam na twarze chłopców i troszkę
się… zaniepokoiłam.
„Ktoś… na panią… napadł…?” ‒ wycedzili wszyscy trzej
jednocześnie. Taki ton w ich głosach słyszałam tylko raz –
kiedy nasi przegrali w wyniku podwójnego samobója.
Cóż miałam zrobić? „Tak”, powiedziałam. W końcu, poza
kwestią, iż chodzi o napad na mnie, była to prawda.
„Na… naszym… osiedlu…?” ‒ zapytał Topór dziwnie
stłumionym głosem. Kiwnęłam głową.
Spojrzeli po sobie i zgodnie wstali z miejsc, po czym podeszli
do Niezierskiego i z wprawą zdjęli więzy. Następnie z galanterią
podali mu dłonie i podźwignęli na równe nogi. Policjant, jakby
dziwiąc się nagłej odmianie sytuacji, ostrożnie usunął knebel.
86
„Panie władzo” ‒ rzekł Wasyl z gniewnym namaszczeniem
i czymś w rodzaju zakłopotania. „Ten tego… Nie sądziłem,
że kiedyś tak powiem, ale… no… serdecznie… przepraszamy.
Zaszła… ten tego… pomyłka. Nie wiedzieliśmy, że jest pan
władza… naprawdę nie wiedzieliśmy… że jest pan władza
przyjacielem… pani Łucji. Czy… możemy puścić całą
sprawę… w niepamięć…?” ‒ zakończył z czymś, czego się
w jego głosie nie spodziewałam.
Pokorą…?
Niezierski chyba się zastanawiał; czy mógł im wybaczyć
napaść na funkcjonariusza…? Ale gdy zobaczył, że Wasyl
wyciągnął rękę na zgodę – uścisnął ją.
Wydawało mi się, że usłyszałam jak mruczy pod nosem:
„Ja chyba zgłupiałem…”
Pozostali chłopcy też uścisnęli mu dłoń, po czym podejrzanie szybko zaczęli zbierać się do wyjścia. „Już musicie
uciekać…?” ‒ zapytałam nawet. „Tak, psze pani. Mamy… coś
do zrobienia”‒ odpowiedzieli, po czym wyszli.
Zostałam w mieszkaniu sama ze skołowanym policjantem. Ten patrzył się na mnie z niedowierzaniem.
„Pani jest… krewną… któregoś z nich?” ‒ zapytał cicho.
Zaprzeczyłam z uśmiechem, a Pimpuś zaszczekał ze swego
miejsca, na środku dużego pokoju, jakby wyśmiewając ten
pomysł. „W takim razie skąd, u licha, ich pani zna?”, zawołał.
„Ach”, westchnęłam. „Oglądamy razem mecze piłki nożnej.”
Popatrzył się na mnie dziwnie… po czym rzekł: „Mam
wrażenie, że w pani przypadku nie powinno mnie to dziwić.”
I wyszedł.
***
Była wtedy mniej więcej… czwarta po południu, tak.
Dlaczego to ważne? Ano, mniej więcej o piątej na ulicy
rozległ się straszliwy hałas. Zaciekawiłam się, więc wyszłam
na balkon.
Zamieszki! Jacyś ludzie biegli, inni ich gonili, tu i ówdzie
wrzała walka wręcz… Istne pandemonium, mówię ci, droga
Leokadio. Szybko odeszłam od okna, żeby mnie jaki chuligan nie dostrzegł i czym w okno nie rzucił. Brr.
Dla pewności pobiegłam do drzwi i zamknęłam je na jeszcze jeden zamek. Ostrożność nigdy nie zawadzi.
Pod wieczór było już spokojnie; czasem tylko wybuchł
gdzieniegdzie fajerwerk. Przyznaję – zastanawiałam się czy
moi kochani koledzy z meczów nie mają z tym czegoś wspólnego, ale dałam sobie spokój. Za nimi nie idzie nadążyć, więc
po co mam się męczyć?
Zresztą, wszystkiego i tak dowiedziałam się dwa tygodnie
później.
Otóż, wstąpił do mnie pan Niezierski, tym razem
rzeczywiście w cywilu i z niewinną wizytą.
„Wpadłem panią uświadomić o tych rozruchach”, powiedział
od razu. I nie uwierzysz, droga Leosiu, co się okazało.
Okazało się bowiem, że zaraz po zajściu z porwaniem
moi kochani kibice udali się do reszty kolegów i powiedzieli im, że ktoś próbował na mnie napaść. Postanowili zatem
zrobić „na dzielni” porządek.
No i zrobili.
Leszek Siemieński
Horyzonty Wyobraźni
„Wie pani”, tłumaczył mi rozbawiony aspirant, „na posterunku nikt nigdy czegoś takiego nie widział. Rozruchy gasły
same, kiedy tylko docierały do nich nasze jednostki. W sumie efekty są następujące:
Nigdzie nie ma panów spod sklepów monopolowych
– zniknęli. Podejrzewa się ich o przejście na Abstynencką
Stronę Mocy.
Studenci, którzy mieszkają na stancji lub w akademiku
i chcą (o, przepraszam – są zmuszeni) gdzieś wyjść, dzwonią
do firmy ochroniarskiej o obstawę. I nawet wtedy poruszają
się tylko w grupach.
Gimnazja odnotowują stuprocentową frekwencję. Absolutny brak wagarowiczów.
Co najciekawsze, nastąpiło zamknięcie sieci prywatnych
kiosków, które znajdowały się przy większości szkół podstawowych i gimnazjów. Oficjalnie jako powód podano trudną
sytuację rodzinną właściciela… ale…
…mój naczelnik skłania się raczej ku opinii: przestały
dzieciaki przychodzić po papierosy, to zwyczajnie obroty
spadły do zera.
Efekt jest taki, że komenda ma najlepsze statystyki jeśli
chodzi o skuteczność… w województwie!”
Uśmiechnęłam się do niego, a on, schylony, pogłaskał
łaszącego się Pimpusia, po czym wstał i puszczając do mnie
oczko rzekł:
„Proszę pozdrowić naszych wspólnych znajomych…
z wyrazami szacunku za ich wysiłek.”
I wyszedł.
Tak to właśnie wyglądało, moja droga. Widać zdarzają
się sytuacje jak ta – nieprzewidywalne strasznie. Przeżyłam
większość swojego życia, a teraz takie rzeczy się dzieją, że…
nigdy bym nie uwierzyła, jakby mi kto opowiedział… Ha…
Tak, przypatruję się teraz sufitowi i tej pajęczynie pęknięć
na nim. Nie wiesz skąd się wzięła, prawda?
A chciałabyś wiedzieć…?
Skoro tak, to posłuchaj…
***
Krótko (w kilka dni) po drugiej wizycie Niezierskiego,
idąc przedpokojem usłyszałam jakieś dziwne hałasy na korytarzu. Spojrzałam więc przez wizjer. Właściwie nie ujrzałam
nic wstrząsającego – po prostu uchylone drzwi do mieszkania naprzeciwko.
Tak, tego mieszkania.
Trochę się zdziwiłam, mówiąc szczerze – policja
skończyła je przeszukiwać już dość dawno temu. Czyżby
włamanie…?
Nie, z pewnością to jakaś rodzina studenta, powiedziałam
sobie. Pewnie przyjechali zrobić coś z pustym mieszkaniem.
„A, zapytam czy im w czym nie pomóc”, mruknęłam cicho i zaczęłam otwierać drzwi.
Do moich uszu dobiegł zaniepokojony pisk. „Pimpuś,
dałbyś spokój”, rzuciłam za siebie. „Nie potrzebuję niańki.”
Wychodząc na korytarz dosłyszałam jeszcze gniewne
parsknięcie.
Herbatka
Wyszłam, a jakże. Zza uchylonych drzwi wejściowych
wydostawały się bardzo stłumione dźwięki, jak gdyby… kilku osób? Zapukałam.
„Halo, czy mogę w czymś pomóc?”, zawołałam.
Dźwięki ucichły.
Naparłam więc lekko na drzwi, a te uchyliły się lekko, ukazując…
Poczułam mocny ból, po czym zapadła ciemność.
Nie, nie próbuję tej historii udramatyzować ani nic. Tak się
naprawdę stało. Przebudzenie było w każdym razie okropne.
Poczułam mnóstwo zimnej wody wlewanej za kołnierz;
szok wyrwał mnie z nieprzytomności. Za sobą dosłyszałam
niewyraźnie jakieś indywiduum, które powiedziało:
„Następnym razem”, cenzura, „uważaj. To tylko staruszka –
mogłeś ją zabić.”
Wywnioskowałam z lekka nieprzytomnie, że jednak mam
do czynienia z włamywaczami. Pewnie ten drugi mnie ogłuszył
jak weszłam. „Łucja, ty bezmózgi szpinaku”, wytknęłam sobie zezłoszczona; „jak mogłaś się wkręcić w coś takiego?”
Ech, człowiek niby dorasta na starość, a cały czas głupi…!
Tymczasem wybuchło spore zamieszanie; zorientowałam
się, że w mieszkaniu rzeczywiście jest sporo ludzi. Byłam
przywiązana do krzesła, które stało zwrócone do kąta, tak, iż
zupełnie nic nie widziałam. Głos kogoś niewidocznego, niski
i chrapliwy, zagłuszył te hałasy jak gdyby przeszukiwanych
pokoi: „Zamknij tę mordę. Sprawdźmy, czy czegoś nie wie.”
Wszystko ucichło. Owionęło mnie zimne powietrze;
ktoś za mną chodził. Połączone z zimną wodą i strachem
sprawiło, że zaczęłam dygotać.
„Noo, paniusiu”, zaczął straszny głos. „Może wiesz, gdzie
ten złamas upchnął cały towar zanim tak nagle zniknął, co?”
Zakręciło mi się w głowie. Z jego wypowiedzi
zrozumiałam tylko jedną rzecz.
Wdepnęłam w coś paskudnego.
Nie doczekał się odpowiedzi, więc przewrócił mnie, razem
z krzesłem. Zabolało. Moje plecy nie są już takie jak kiedyś.
„No gadaj, ty stara raszplo!”, wrzasnął na mnie. Wybacz,
Leokadio, że użyłam takiego języka, ale niech ci to pokaże,
cóż to za człowiek był.
Nie bałam się.
Ha. Z prostej przyczyny… Co on mógł mi zrobić?
(Nie, nie odpowiadaj.) Co najwyżej zabić, a w moim wieku
człowiek już się przyzwyczaił do myśli o śmierci.
Dlatego też bać się zaczęłam dopiero, jak przestał wrzeszczeć.
Cha, cha, cha! Nie, źle mnie zrozumiałaś. Nie
przestraszyłam się faktu, że ten gangster przestał wrzeszczeć.
Przestraszyłam się, bo…
…bo akurat wtedy blok poruszył się w posadach. W takt
lecącej ze strasznie mocnych głośników Toccaty i fugi d-moll
Jana Sebastiana Bacha.
A to mogło oznaczać tylko jedną rzecz.
Tymczasem zbir i jego banda wpadli w jakiś furiacki popłoch. Pomimo basów miotających mną nawet za
pośrednictwem podłogi, byłam w stanie wyczuć jak spanikowani biegają bez sensu. Któryś nawet przyskoczył do mnie
z nożem i zaczął przecinać więzy; pewnie żebym robiła za
zakładniczkę. Podniósł mnie na równe nogi, dlatego też
dokładnie zobaczyłam co się dalej wydarzyło.
87
Horyzonty Wyobraźni
Chyba z pół tuzina mężczyzn biegało po pokoju (tym
właśnie pokoju); byli ubrani w zwyczajne codzienne ubrania,
ale byli uzbrojeni. Mignęły mi pistolety, nóż i kilka pałek.
Skupili się głównie na wymyślaniu sobie nawzajem i machaniu bronią.
Wtedy to poruszyły się drzwi…
…i rozpętało się istne piekło.
***
Byłam mokra, zziębnięta, posiniaczona i prawie głucha…
a mimo tego pamiętam każdą sekundę.
Drzwi wyleciały z zawiasów i przeleciały przez cały
pokój, przewracając po drodze dwóch zbirów. Uderzyły
dokładnie tam, o właśnie. Jak dobrze poszukasz, to znajdziesz
wgłębienie zrobione przez klamkę.
Przez powstały gwałtownie otwór wbiegł najdziwniejszy
tłum, jaki miałam okazję widzieć w życiu. Pierwszy leciał
Pimpuś… tak wielki i ogarnięty takim szałem, że… urwał
łbem żyrandol. Następnie pan Kazimierz… Był goluteńki!…
Nie licząc czegoś, co wyglądało jak… szkocki kilt w różowe
serduszka…
Miał szaleństwo na twarzy i dwa topory w dłoniach.
Tuż za nim pani Alicja spod trójki… z czymś długim,
ostrym i błyszczącym w dłoni i… chyba… na miotle…
Mniej więcej od tego momentu przestaję być pewna co
widziałam naprawdę, a co mi się przywidziało od stresu.
…Ramię w ramię z panią Alicją wbiegła panna Eliza,
która wyglądała jak żeńska wersja pana Stasia… tego listonosza, o którym ci wspominałam… Wpadła razem ze swoim
chłopakiem, któremu znikąd wyrosło na twarzy mnóstwo
włosów… i miał takie pazurzaste paznokcie… wykapany
wściekły Pimpuś po prostu…
…za tą parą wleciało coś, co w innych okolicznościach
wzięłabym za panią Natalię, ale teraz zdawała się mieć pióra
zamiast włosów… i straszliwy pisk wydawała…
…i ten pan spod ósemki, nie pamiętam jak ma na imię…
cały mokry, kałuże za sobą zostawiał… ale w ubraniu… miał
błonę między palcami i twarz jak… żaba…
… i inni też byli, ze wszystkich mieszkań, praktycznie
cały blok się zleciał, żeby mnie odbić! Kochani!
Rzucił się ten tłum do walki… pomimo że bandziory były
uzbrojone, to zdążył paść tylko jeden strzał, zanim padli.
Strzał w sufit, notabene. To on wywołał tę pajęczynę
pęknięć, moja droga.
Kochani sąsiedzi zrównali ich z podłogą w niecałe pięć minut.
Co się dalej działo…? Ano nic. Co się niby miało dziać?
Cisza, spokój.
Jak to, co się z nimi stało? Ja nie wiem, nie było mnie
przy tym. Po tym jak pan Kazio rzucił jednym toporem w bandziora, który się mną zasłaniał, błyskawicznie
wyciągnięto mnie z mieszkania, bo byłam tak przerażona, że
nogi miałam jak z waty i iść nie mogłam. Pan Kazimierz, nadal ubrany tylko w słodki kilt w serduszka, razem z Pimpusiem
wprowadził mnie do siebie, zrobił herbatkę i położył do łóżka.
Wszystko to działo się do wtóru utworów Bacha oraz
przeraźliwych wrzasków i jęków z mieszkania po drugiej
stronie korytarza.
Z twojego obecnego mieszkania, moja droga.
88
Ależ droga Leokadio – naprawdę nigdy się nie
zastanawiałaś czemu ono było aż tak tanie…?
***
W każdym razie prócz śladów krwi na korytarzu, zdemolowanego mieszkania i braku apetytu u Pimpusia przez
następne dwa tygodnie, nie pozostał żaden ślad tej awantury.
No dobrze, ja cię tu zagaduję na śmierć, a ty…
Nie, ciał nigdy nie odnaleziono. Może uciekli…? A może
nasze osiedle usunęło ich z historii tego pięknego świata…?
Ja tam nie jestem ani trochę ciekawa losu tych drani.
Wcale a wcale.
No, ale teraz pora na ciebie, żeby coś mi opowiedzieć.
Hmm… może zacznij od tego jak tu trafiłaś…?
***
Fascynująca historia, moja droga, naprawdę. O wiele
bardziej zajmująca od mojego zanudzania. Ale…
No coś takiego! Popatrz, już zmrok zapada. Przegadałyśmy
cały boży dzień! Dawno mi się to nie zdarzyło.
Cóż, my z Pimpusiem będziemy się już zbierać. Zapraszamy do siebie, w każdym razie.
Nie, nie zapowiadaj wizyty ani nic. Mieszkamy praktycznie o kilka kroków od siebie, a ja mam mnóstwo czasu, więc
odwiedzaj mnie kiedy zechcesz.
Dziękuję i dobranoc, Leokadio!
Jak tam, Pimpuś? Miło było na herbatce, ale nie chce mi się,
prawdę mówiąc, wracać. Może przejdziemy się na spacer…?
Chodź.
E, nie bocz się na mnie. Zobacz jaki piękny wieczór, jaka
wspaniała pogoda… Obraziłeś się, że nic nie gadasz, piesiu…?
to było bardzo ryzykowne, Łucjo
E tam, daj spokój.
wiesz, że Leokadia jest najpewniej wampirem?
Wstydź się, Pimpuś. Ja cię tu, maleństwo moje, wychować
próbuję, a ty co…?
hau?
Dwa błędy… i to w jednym wyrazie.
zatem jest wampirzycą?
Jesteśmy w Polsce, jesteś polskim wilkołakiem, więc
mówże po polskiemu, piesiu mój ty kochany. Słowo „wampir” jest zapożyczeniem z zachodu, a żeby było zabawniej –
pochodzącym od naszego słowa.
jestem jamnikołakiem, jeśli już
Leszek Siemieński
Horyzonty Wyobraźni
Nie czepiajmy się detali. To, że twój dawny właściciel
ugryzł w czasie pełni akurat ciebie, mój drogi, nie powinno jakoś znacząco wpływać na te nazwy. No wiesz, puryści
językowi raczej się nie przyczepią, skoro w tej postaci porozumiewasz się myślami.
a pff
Co miało to fuknięcie znaczyć?
od początku, ale poprawnie – czy wiesz, że Leokadia pewnie jest wąpierzycą?
Teraz dobrze.
No cóż… bądźmy uczciwi – nawet jeśli, to nie moja sprawa.
Dawałeś mi znaki, że jest przychylnie nastawiona, więc skoro
nie chce mnie… spożyć… to ja nie mam nic przeciwko niej.
nie mogła się nie domyślić, że jestem jamnikołakiem; po co
aż tak nas odsłaniasz?
Wiesz, może to głupio zabrzmi… ale brak mi na starość
przyjaciółki od serca. Kogoś, z kim mogłabym poplotkować
raz w tygodniu na wszystkie tematy… No wiesz…
to zmienia postać rzeczy
Wiedziałam, że zrozumiesz, kochaniutki.
hau hau
A jeżeli Leokadia okaże się osobą naprawdę godną zaufania, to kto wie…? Może opowiem jej jak to trafiła do nas
Misia…?
Może nawet oddamy jej jedno ze szczeniąt?
Oczywiście za zgodą twoją i Misi…
Łucjo…
Tak?
dobrze zrozumiałem? chcesz podarować zmiennokształtne
szczenię owczarkołaczki i jamnikołaka… podarować je…
wąpierzycy?
Tak.
w takim razie, pomimo że całe życie spędziłem na osiedlu
pełnym najdzikszych słowiańskich demonów, to nieodwołalnie
stwierdzam, iż polska babcia jest najstraszliwszą istotą z nich
wszystkich
Ja ciebie też kocham, pieseczku.
KONIEC
Leszek Siemiński
Tegoroczny maturzysta. Miłośnik herbaty, muzyki
filmowej i – rzecz oczywista – czekolady. Lubi odważne
pomysły i specyficzne poczucie humoru.
Herbatka
89
Horyzonty Wyobraźni
Katarzyna Żak
Gdzie diabeł mówi dobranoc
ilustracja Konstanty Wolny
1.
To miało być proste, eleganckie lądowanie. Założenie
było dobre. Parametry też. Tylko po drodze tę całą
domniemaną finezję szlag trafił. Ciężkie tąpnięcie w sposób
tyleż gwałtowny, co niespodziewany zakończyło podróż.
Len Gorgon wszedł do kokpitu i nachylając się ponad ramieniem pilota, zerknął na wskaźniki.
– Czy to jest normalne? – zwrócił się do Dienera.
– Zależy co przyjąć za normę – odparł flegmatycznie pilot, stukając paznokciem
w ekran lotu i próbując
zmusić komputer do elementarnego wysiłku.
Za przednim panoramicznym wizjerem nic nie było
widać. Drobiny pyłu wirowały wokoło, a blask reflektorów
przebijał się na niecałe dwa metry. Mieli przed sobą ruchomą
kurtynę, która skutecznie odgradzała ich statek od świata
zewnętrznego, otulała niczym kokon i tłumiła wszelkie
przekazy. Brunatna chmura zdawała się napierać na nich
i przygniatać. Len starał się oddychać wolno i spokojnie, ale
z każdym wdechem czuł coraz większy ciężar przygniatający
płuca. Nie miał klaustrofobii. Nie odczuwał żadnego dyskomfortu, podróżując statkami kosmicznymi czy łazikami
antygrawitacyjnymi, jakich używali do przemieszczania się
między bazami na Księżycu. Ale w tej chwili kotłujący się
za przednim panelem obłok sprawiał niepokojące wrażenie.
Odzywały się pierwotne instynkty i atawistyczne lęki.
Mężczyzna wziął głęboki haust powietrza. To nie czas ani
miejsce na folgowanie swoim koszmarom.
Większość przyrządów oślepła. Nie tylko oczy człowieka
zawodziły w tej przestrzeni. Len wyciszył się, usadowił na
drugim fotelu i zapatrzył w niecodzienne widowisko. Plamy
kolorów wirowały szybko, zmieniając swą lokalizację.
– Przypomina to trochę zejście batyskafem pod powierzchnię
wody. Bardzo gęstej i bardzo brudnej wody – rzekł Diener,
sprawdzając kolejne wykresy. – Takie samo gówno.
– Pływałeś batyskafem? – Len jakoś nie mógł sobie
wyobrazić pilota za sterami czegoś, co poruszało się wolniej
niż statki orbitalne. Wbrew pozornemu rozleniwieniu Diener był dość aktywnym człowiekiem, który pokłady własnej
energii wyrzucał skokowo na zewnątrz, powodując zazwyczaj niepotrzebne zamieszania i burdy.
– Kilka razy się zdarzyło. Oporne to jak żółw bez statecznika. Kiedyś nurkowaliśmy na czuja, bo omnibusy próbowały
skalibrować nową zabawkę i wyłączono zewnętrzne sensory.
Jak zaryliśmy w dno, to tylko cudem nie trafiliśmy na gejzer.
Pierdyknęło nieźle. No i widoki były, wypisz, wymaluj, jak te
tutaj – zakończył z szerokim uśmiechem.
Len ograniczył się do skinienia głową. Nie pozostało nic
innego, jak zaczekać, aż pył opadnie. Może wówczas uda im
się zorientować, w co trafili.
90
– Wow. Jak landszaft oazy podczas pustynnej burzy – dał
się słyszeć głos z przedziału pasażerskiego. Z obszernego fotela wychylała się uśmiechnięta brunetka, celując w nich, przy
okazji, laserowym wskaźnikiem. – Czy u was też nic nie działa?
– spytała radośnie. Zdawać by się mogło, że dostała właśnie
prezent urodzinowy i jest to dokładnie szczyt jej marzeń.
Mężczyzna przymknął oczy, usiłując opanować mimowolną
irytację. Jak przystało na kulturoznawcę, miał w sobie
nieprzebyte pokłady cierpliwości wyćwiczone podczas realizacji licznych, kilkuletnich projektów badawczych. Ale teraz
te pokłady zaczynały się niebezpiecznie kurczyć.
Cztery minuty względnego spokoju dobiegły końca.
Mirandolla Pad właśnie znalazła nowy temat dla swojego
monologu. Boże, uchowaj nas przed jej dobrym humorem
– pomyślał sarkastycznie doktor Len Gorgon, nachylając się
nad holograficznymi panelami kontrolnymi. – A jeszcze dwa
dni temu zapowiadała się taka miła, spokojna wyprawa.
A później diabli ją wzięli.
2.
Wnętrze hali przeładunkowej było wymarłe. Zwisające
gdzieniegdzie spod sufitu strzępy kabli i izolacji kołysały
się w takt świszczącego wiatru. Stojąca wśród gruzu kobieta
nakręciła pasmo długich siwych włosów na palec i spojrzała
wyczekująco przez ramę wybitego okna. W drugiej dłoni
trzymała wysoki drewniany kij rozdwajający się na końcu.
Niektórym mógł przywodzić na myśl widły, ale wątpiła, by
ktokolwiek ją w tym momencie widział. Poza tym, nawet
jeśli miałaby świadka i tak pewnie nikt, kto by zapuścił się
na tę ziemię, nie miałby bladego pojęcia o pracy na
roli i narzędziach temu towarzyszących. Dawno już minęły
czasy, gdy człowiek zmuszony był zważać na zmieniające się
pory roku, by w odpowiednim momencie obsiać ziemię i po
okresie wegetacji zbierać okupione własną pracą plony.
Mijały kolejne minuty. Szare oczy nie odrywały się od
zachodniego skrawka nieba widzianego przez wyłom w ceglanym murze. Czekała. W tym akurat była specjalistką.
W oczekiwaniu na odpowiednią chwilę, wyznaczoną dawno
temu przez wtajemniczonych
na podstawie księżycowych
i astralnych kalendarzy. Skoro każda czynność miała przypisany jej odpowiedni czas, to nie należało się spierać i walczyć
z rytmem przyrody, ale mu podporządkować. Tak było
łatwiej. Tak było sensowniej.
Chociaż… Co poniektórzy wyczytywanie horoskopów
z tabel traktowali jako objaw lekkiego bzika. Zresztą w okolicy i tak uważano ją za wariatkę. Obawiano jej się, starano
się schodzić z drogi. Gdy z daleka dostrzegała nieproszonych
gości na swej ziemi – wystarczyło, że niedbale podniosła
rękę i wskazała na delikwentów – odchodzili w pośpiechu.
Katarzyna Żak
Horyzonty Wyobraźni
Strach był dobry. Pozwalał jej trzymać intruzów na dystans.
W końcu sama od kilkudziesięciu lat budowała wokół siebie legendę. Podsuwała to tu, to tam dziwne historie, które ludzie tak chętnie rozpowiadali dalej. Na obrzeżach lasu
rozwieszała dzwonki i wstążki modlitewne. Były skuteczną
zaporą dla zabobonnych. I kto by się spodziewał, że w drugiej
połowie XXI wieku, gdy ludzkość szczyciła się swymi dokonaniami technicznymi i cywilizacyjnymi, znajdzie się jeszcze
taka enklawa spokoju, której bronić będą duchy i czary.
W nieregularnym oczodole hali powoli pojawiał się
złotawy księżyc. Starucha czekała jeszcze kilka minut, aż
znalazł się w centrum. Uderzyła sękatym kijem w pokrytą
pyłem posadzkę. Szara chmura zawirowała wokół jej stóp.
Schyliła się i zaczęła zagiętym palcem wyrysowywać na ziemi znane tylko sobie symbole.
Nie minie dzień, a stawią się w środku okręgu.
3.
Nasyp kolejowy zakręcał łagodnym łukiem i ginął za
odległą linią lasu. Doktor Len Gorgon stojąc ponad poziomem terenu, miał rozległy widok na otaczające ich pustkowie. Kilkadziesiąt metrów dalej, wśród niewielkich pagórków piachu, spoczywał ich statek. Opływowy kształt
przypominający przecięty na pół dysk do Frisbee zagrzebany
był w hałdy rozdrobnionego kwarcu. Jak nic, trzeba będzie
wziąć łopaty do rąk i odkopać statek. Len po cichu liczył,
że zajmie się tym Diener, podczas gdy on spokojnie rozejrzy
się wokoło i zastanowi nad kolejnym posunięciem. Jednak
wcześniej należałoby się pozbyć… Nie… Złe określenie,
stwierdził po chwili zastanowienia. To sugeruje zdecydowanie nieprzychylne, jeśli nawet nie wrogie, zamiary względem
drugiej ludzkiej istoty. Chyba jednak powinien użyć delikatniejszego określenia.
Jego wzrok zatrzymał się na postaci Mirandolli. Zdążyła
już wyciągnąć z przedziału bagażowego dwa plecaki. Więc
jednak była zdecydowana wyruszyć z nim w nieznany teren.
A miał cichą nadzieję, że jednak po wylądowaniu, w obliczu
przerażającej pustki wokoło, zdecyduje się zostać w bezpiecznym wnętrzu statku i wyprowadzać z nerwów Dienera.
Cóż, przeliczył się.
Len Gorgon nie należał do osób pochopnie
podejmujących decyzje. Mimo iż cała wyprawa zastała zorganizowana w przeciągu niespełna trzydziestu godzin, dokładnie
zdawał sobie sprawę ze swych obowiązków i trudności, jakie przed nim zaczynały się piętrzyć. Już prawie sześć lat
pracował w Bazie III na Księżycu, tajnym ośrodku naukowym, którego zadaniem było badanie natury Odeonów.
Uśmiechnął się mimowolnie na wspomnienie momentu,
gdy do grupy naukowców dołączyła jego siostra, Liria Calavrii, i przeżyła lekki szok na wieść, iż nie dość, że jej brat
pracuje w jednym z najlepiej wyposażonych kompleksów
badawczych, to jeszcze na czele tegoż stoi jej były mąż, Carel Calavrii. Jednak Liria bardzo szybko wpasowała się
w życie Bazy i przystosowała do narzuconych jej warunków.
Obecnie, dzięki swoim odkryciom, była jednym z najbardziej
poważanych i wpływowych naukowców. A teraz on, Len, podczas
wypraw na Ziemię, miał jej dostarczyć nowych danych do badań.
Zawiewający od zachodu ciepły wiatr przyniósł śmiech
Mirandolli. Ta dziewczyna nigdy nie prezentowała innych
emocji niż szczere, spontaniczne zadowolenie z każdej napotkanej sytuacji. Tym samym przyprawiała Lena o lekką
Gdzie
diabeł
mówi
dobranoc
frustrację. Bo czyż można tak bez żadnych zastrzeżeń cieszyć
się z wszystkiego, co przynosi życie? To takie infantylne
i denerwujące. Jednak ona zdawała się nie dostrzegać jego
rozdrażnienia. Teraz też z zadowoleniem wspinała się szybko na kolejowy nasyp. Co kilka kroków ziemia spod jej butów
usuwała się, a ona sama musiała szybko przysiadać na zboczu,
by nie stoczyć się w dół. Po kilku minutach stanęła obok niego.
Rzuciła mu pod nogi jeden z dwóch plecaków, które przyniosła.
– Wspaniałe widoki. – Okręciła się wokół własnej osi. –
Zapierają dech w piersiach.
– Jeśli się lubi ilustracje nocnych koszmarów – mruknął
Len pod nosem.
– Och, daj spokój. Jest bajkowo.
Mężczyzna z niedowierzaniem spojrzał na swoją
towarzyszkę.
– Powiedział diabeł, mówiąc dobranoc…
– Rozejrzyj się tylko – kontynuowała, niezrażona jego
ironią. – Przyroda odzyskuje to, co do niej niegdyś należało,
ucieleśnienie eleuzyjskiego mitu. Człowiek był tu na chwilę.
Kilkaset lat raptem. Znalazł złoża węgla, wybudował kopalnie i elektrownie. Domy dla robotników, szkoły, sklepy. Kościół i remizę strażacką. Budynek poczty. Tu kiedyś
tętniło życie. Ludzie śmiali się, kochali i nienawidzili. Rodzili
się, dorastali i umierali. Cmentarze są rozsiane po całej tej
ziemi. Ale z biegiem czasu coraz bardziej ambicja brała górę
nad przywiązaniem. Coraz więcej młodych opuszczało te
strony, by szukać szczęścia gdzie indziej. Jakby nie wiedzieli,
że szczęście jest niezależne od miejsca, że można je znaleźć
tylko w sobie. Pozostali tylko starsi ludzie. Powoli wymierali.
Fabryki zamknięto i pozostawiono bez dozoru. Jeszcze przez
jakiś czas kręcili się tu nieliczni. Bezdomni szukający dachu
nad głową, zaradni rozbierający cegła po cegle te mury, niedorostki bawiące się w ruinach wymierającej osady. Pociągi
przestały jeździć, coraz rzadziej na drodze pojawiały się jakiekolwiek pojazdy. Domy powoli pustoszały. Zamknięcie
kopalń i brak pracy definitywnie wygnały stąd tę garstkę,
która próbowała zostać wierna rodzinnym tradycjom. A potem teren opustoszał. Nikt nie kosił traw, nie wyrywał swobodnie już rosnących drzew. Las powoli się rozlewał i wkraczał
w domenę ludzi. Zwierzęta coraz śmielej podchodziły do
zabudowań, aż się upewniły, że są zupełnie opustoszałe i bezpiecznie można w nich założyć własne nory. Ludzka cywilizacja na tym terenie upadła. Natura znów jest zwycięzcą.
Zamilkła.
Słońce powoli przesunęło się z południa w kierunku zachodu.
– Dziękuję za wykład – Len zarzucił plecak na ramiona.
– Poetycki, obrazowy i zbędny.
Ruszył przed siebie, stąpając ostrożnie po kolejowych
podkładach. Liczył na to, że uda im się szybko pokonać odcinek do skraju lasu. Na tej linii tory biegły dokładnie w kierunku
sygnału. Jednak w tej chwili nie wiedział, jak daleko przyjdzie im
jeszcze zagłębić się w niegościnny teren. Chciał jak najszybciej
zlokalizować źródło sygnału i wrócić do Bazy, do własnych badań.
4.
– Chcę odnaleźć skarb – oznajmiła sześcioletnia
dziewczynka leżąca na dywanie. Odwróciła kolejną stronę
w książce i zerknęła na siedzącego przy biurku dziadka.
– Bo wiesz – kontynuowała – jeśli odnajdę skarb, to będę
sławna. Tak jak wujek Henry. I będą o mnie mówić w przekazach. I będę mogła lecieć na Księżyc.
91
Horyzonty Wyobraźni
– Tak kochanie. Niewątpliwie masz rację – Anton Armstrong
spojrzał na nią z zadowoleniem. Już w tym wieku przejawiała
niebywałą ciekawość świata, dociekliwość i zdolności analityczne. Będzie jego wspaniałą następczynią. – Ale pamiętaj, że
odkrywanie skarbów to ciężka praca. Trzeba z wielu innych
rzeczy zrezygnować.
– Na przykład z zabawy z Siri?
– Na przykład.
Dziewczynka chwilę się zastanawiała.
– No to mogę się już z nią nie bawić. Przecież i tak jestem
na to za duża. Czy teraz mogę zostać poszukiwaczem skarbów?
– Tak. Teraz możesz. Brakuje ci tylko jeszcze pirackiego
kapelusza i własnego okrętu pokonującego spiętrzone fale
odległych mórz.
Dziecko roześmiało się głośno, podniosło z podłogi i nie
wypuszczając z drobnych rączek książki, wdrapało na kolana
dziadka.
– Ale ja chcę na Księżyc, nie na wyspę.
Mężczyzna z powagą skinął głową .
– I na to przyjdzie odpowiedni czas… A teraz pokaż, co
ciekawego znalazłaś.
Dziewczynka położyła książkę na blacie biurka i otworzyła
na zaznaczonej stronie.
– O tu, widzisz. – Wskazała palcem na kolorowy rysunek.
Książka była dość stara. Dawno już nie produkowano
ich na bazie papieru, ale ta miała jeszcze szorstkie w dotyku, szeleszczące kartki. Pochodziła z rodzinnej biblioteki,
której księgozbiór gromadzony od kilku wieków rozrósł się
w nieplanowany sposób. Obcowanie od najmłodszych lat
ze słowem drukowanym wpisane było w tradycję członków
rodziny Armstrongów. A teraz kolejne pokolenie było przygotowywane do przejęcia obowiązków na z góry zaplanowanych stanowiskach.
– Dlaczego zwróciłaś uwagę na ten obrazek? – spytał,
choć dobrze znał odpowiedź.
– Przecież to świecąca kula. Tam za tą skrzynią. Wygląda
trochę tak, jakby to była lampka. Ale ja wiem, że nie jest.
W kopalniach nie było takich lampek. Na żadnym zdjęciu
takiej nie widziałam.
– Masz rację. To nie lampka.
– Czyli znalazłam Odeona? W kopalni? – Chciała się upewnić.
– Tak Mirandollo. Znalazłaś kolejne miejsce przebywania Odeonów. Ale na razie zachowaj to w tajemnicy. Kiedyś,
gdy dorośniesz, może ci się ta wiedza przydać.
5.
Był dziewiąty kwietnia roku 2074. Przesilenie mieli już za
sobą. Dzień się wydłużył, temperatura za dnia ustabilizowała
się na poziomie szesnastu stopni Celsjusza. Wypalone kratery
w dolinie wypełniły się wodą, tworząc idealnie okrągłe jeziora.
Aleksander Wille ponad dwa lata przygotowywał się do
tej wyprawy. Zgromadził cały potrzebny sprzęt, przekopał
się przez biblioteki w poszukiwaniu kompletnych danych,
udało mu się nawet namówić na wywiad Lirię Calavri.
A teraz się okazało, że jednak po drodze popełnił karygodny błąd. Jak mógł nie zauważyć, że nie tylko on interesuje
się wymarłą strefą na północ od Karpat. Odeony były jego
życiem i obsesją. Przyznawał się do tego bez zbędnego fałszu.
A teraz ktoś chce mu odebrać jego odkrycie. Niedoczekanie.
Skryty w niskich krzakach porastających sztucznie usypane wzniesienie, z uwagą obserwował dwoje naukowców. Od-
92
dalali się wolno od statku. Trzeba zaczekać. I w dogodnym
momencie uderzyć. Pozwoli im uporać się z Szamanką. A potem ich zabije.
6.
Doktor Len Gorgon jej nie lubił. Mirandolla doszła do
tego wniosku po trzech godzinach marszu i dwóch krótkich
postojach. Na jej próby nawiązania rozmowy odpowiadał
zniecierpliwieniem bądź irytacją. Zbywał ją półsłówkami
i szybko pogrążał się we własnych rozmyślaniach.
Zdawała sobie sprawę, że nie był to wymarzony czas na
rozmowy, ale musiała opanować własne zdenerwowanie,
a najlepszym znanym jej sposobem była dyskusja. Skoro
nie chciał w niej uczestniczyć, postanowiła ograniczyć się
do monologu. Jej towarzysz nie musi nawet tego słuchać,
wystarczy ktoś, do kogo będzie mogła kierować swe słowa,
bo raczej ciężko by było jej przemawiać do mijanych po
drodze kamieni. Takie zachowanie można odebrać jako wyznacznik braku równowagi psychicznej. A w tym momencie
taka ocena ze strony jej towarzysza oznaczałaby natychmiastowy powrót do Bazy. Nie wydawało jej się, by Len Gorgon
znał się na żartach.
Krajobraz mijany po drodze nie nastrajał zbyt optymistycznie. Wymarłe osady. Domy, które niegdyś promieniowały
rodzinnym ciepłem, teraz popadały w ruinę. Na podwórzach
otoczonych przegniłymi i połamanymi sztachetami, leżały
porozrzucane przez silne wiatry roztrzaskane dachówki. Ich
skorupy wyłaniały się spośród ciemnozielonych traw, jakby
szydząc z ludzkiej kruchości.
Mirandolla próbowała się bronić przed narastającym
w niej przygnębieniem. Wiedziała, że w dziejach cywilizacji nieuchronne są wzloty i upadki, że czasy świetności
przerywają okresy stagnacji i zacofania. I w końcu – że
postęp nieustannie konkuruje z zabobonami. Jednak spoglądając z wysokości kolejowego nasypu na
rozciągającą się wokół równinę, nie mogła zdusić w sobie
współczucia dla zamieszkujących tu niegdyś ludzi. Mijali
okolone wysokimi tujami cmentarze, na których nie palił
się żaden płomień. Dusze zmarłych zostały zapomniane
przez żywych i tylko ich cienie błąkały się jeszcze wśród
zrujnowanych murów.
Wśród odległych drzew rozległ się dźwięk drewnianych
dzwonków. Znała taki z podróży w odległe rejony Azji. Tam
jeszcze czasami rozwieszano je na drzewach, by odstraszyć
złośliwe demony. Nie uważała się za przesądną, ale na ten
głuchy odgłos przełamujący otaczającą ich ciszę, mimowolnie się wzdrygnęła. Przymknęła na chwilę oczy, po czym
wróciła do przerwanego wątku. Tłumaczyła właśnie Gorgonowi mechanizm wymierania populacji. Pewnie nawet
jej nie słuchał, ważne było jedynie to, że w tej chwili nie
próbował jej uciszyć.
– …Tak więc moment załamania, krach populacji,
nastąpił szybciej, niż prognozowano pod koniec XX wieku. Założono schyłkowy charakter stadium postindustrialnego wynikający z czynnika ekonomicznego. Symulacje
przewidywały wystąpienie zerowego wzrostu liczebności
około roku 2089. Jednak ludzkość osiągnęła go siedemnaście
lat wcześniej. Dzięki temu w programach badawczych nacisk kładziony do tej pory na masową kolonizację Układu
Słonecznego znacznie zelżał. Choć w zasadzie w kontekście
Odeonów, asteroid i przewidywalnego końca życia na Zie-
Katarzyna Żak
Horyzonty Wyobraźni
mi… – przerwała gwałtownie, wpadając na swego towarzysza.
Len Gorgon spoglądał w dół zbocza.
– To już za wiele – stwierdził, wskazując jej znajdujący
się poniżej niewyraźny bury kopiec, nad którym unosił się
rój brzęczących much.
– A co to takiego?
Gorgon zerknął na nią. Wydawało jej się, że na chwilę się
zawahał, nim udzielił odpowiedzi.
– To już piąty na naszej drodze. Poprzednie jednak były
dalej od torów. I były mniejsze.
– No dobrze, ale… – zniecierpliwiła się. Zadała proste
pytanie i oczekiwała prostej odpowiedzi. – Co to jest?
– Truchła. Martwe, rozkładające się szczątki zwierząt.
Ktoś musiał je zebrać i ułożyć razem. Nie jestem tylko do
końca pewien w jakim celu…
Stali przez chwilę, wpatrując się w bezkształtną masę. W końcu
Gorgon wyciągnął z kieszeni czytnik i spojrzał na ekran.
– Tory zakręcają. Wypadałoby zejść z prostego szlaku
i zagłębić się w las. Szkoda tylko, że nie udało się wyłapać
przez tę burzę dokładnego odczytu źródła sygnału.
– A namiar z satelity nic nie dał?
– Pierwszy sygnał był zbyt krótki, a drugi zakłóciły
wyładowania atmosferyczne. I tak mieliśmy szczęście, że
udało się namierzyć kierunek i obszar.
– Tak. Dla mnie jednak marne są te namiary. Jeden
stopień i pięć minut w miarę oddalania się od statku daje coraz większy zakres błędu. Jak tak dalej pójdzie, to będziemy
mieli do przeszukania pas szerokości kilkuset metrów. I wtedy opuści mnie optymizm.
– A to w ogóle jest możliwe? – Chciał wiedzieć. – Jak do
tej pory nie marudziłaś.
– Ja nie marudzę! – Ruszyła w dół nasypu, nie oglądając
się za siebie.
Już dawno temu nauczyła się kontrolować negatywne
emocje. Nigdy niczego dobrego nie przynosiły, a nieliczne wybuchy złego humoru nieodmiennie pakowały ją
w kłopoty. Dzięki tej wewnętrznej dyscyplinie udało jej się
w wieku zaledwie dwudziestu czterech lat trafić do tajnego
kompleksu badawczego na Księżycu. Umiejscowiony w Kraterze Keelera ośrodek należał do najbardziej prestiżowych
placówek – oczywiście, jeśli w ogóle się o nim wiedziało.
A ona wiedziała.
Po czterech latach ciężkiej pracy i przygotowań znalazła
się dokładnie w tym miejscu swojej kariery, w którym
planowała. Szkoda tylko, że dziadek nie dożył tej chwili –
uśmiechnęła się ciepło na wspomnienie jego niezachwianej
wiary w powodzenie. Byłby z niej dumny. To w końcu on
podsunął jej książkę o Odeonach, choć w tamtym momencie nikt na Ziemi nie wiedział jeszcze o ich istnieniu. A potem
zachęcił do poszukiwań i tak wysoko ustanowił poprzeczkę,
że wypadało tylko odnieść sukces. Porażka od początku nie
wchodziła w rachubę. Stawka była zbyt wysoka. Jeśli przetrwanie ludzkości zależało od odkrycia natury Odeonów – ona
zamierzała tego dokonać. I teraz właśnie, zgodnie z planem,
zmierzała do swego skarbu.
7.
Jeśli istnieje niebo, to tu na pewno musi być piekło –
stwierdził Len, przekraczając powaloną kłodę. Próchniejące
drzewo porastały już mchy, a trawy wokoło skutecznie
próbowały je zamaskować i zamienić w podłużny pagórek.
Gdzie
diabeł
mówi
dobranoc
Wokoło panowała cisza. Zieleń lasu podstępnie zakradała
się do człowieka, mamiła go soczystą barwą i uwodziła zapachem listowia.
Z każdym kolejnym krokiem zdawało mu się, że zza
chropowatych pni zerkają na niego czujne oczy. Ale nigdzie
nie wychwycił żadnego ruchu. Spoglądając uważnie pod
nogi i ważąc kroki, zagłębiał się miękko w leśnym poszyciu.
Ale czegoś tu brakowało… Len rozglądał się uważnie. Raz
po raz zerkał na wskazania czytnika. Niepokoiły go one
i przerażały. Co kilkaset metrów na nowo wydawał komendę
skalibrowania urządzenia, jakby wierząc, że proponowane
dane to tylko omyłkowy zapis rzeczywistości wykreowany przez zdezorientowany program komputerowy. Jednak
wciąż dostawał tę samą informację. Poza nimi w obrębie kilku kilometrów nie było żadnego innego człowieka. Jednak
tym, co tak naprawdę wstrząsnęło Lenem, była informacja,
że w lesie nie ma też żadnych zwierząt. Na pewno nie było
kręgowców. Nie zauważył też mięczaków czy owadów.
W powalonych pniach nie gnieździły się żadne larwy. Wśród
gałęzi wysokich drzew brakowało śpiewu ptaków. Krzaki leszczyny poruszały się wyłącznie pod tchnieniem wiatru, pod
ich bezpieczną kopułą nie gnieździł się żaden jeż.
Wokół panowała pustka.
Nawet Mirandolla, wyczuwając otaczającą ich próżnię,
zamilkła i od dłuższego czasu cicho stąpała krok w krok za nim.
Niemożliwością jest, by wraz z odejściem ludzi znikły
z tych terenów wszystkie zwierzęta. Przecież po drodze
widzieli ich zwłoki. Ale co się stało? Jaka zaraza spłynęła
na tę ziemię? Mijając kolejne zarośla, Len próbował znaleźć
jakieś w miarę racjonalne wyjaśnienie. Czy to, co zabiło
zwierzęta, zagraża również im, ludziom? Badając przed
lądowaniem parametry przestrzeni, nie dostrzegli niczego
niepokojącego. Również przed samym opuszczeniem statku,
gdy raz jeszcze powtórzyli wszystkie procedury. Ze względu
na brak niepokojących sygnałów zrezygnowali z ochronnych
kombinezonów. Teraz jednak zaczął się zastanawiać, czy to
była dobra decyzja. Jeśli bowiem trafili na jakiś nowy szczep
bakterii, którego nie wychwyciły ich programy – jakie mieli
szanse przeżycia na tym pustkowiu?
Jednak od momentu wejścia w las nie natrafili na
żadne kolejne martwe zwierzę. Może to była podstawa do
pomyślnych rokowań.
Len nie przepadał za podejmowaniem decyzji na granicy
życia i śmierci innych osób. Sam za siebie mógł decydować,
ale nie był zachwycony, gdy w Bazie poinformowano
go o konieczności zabrania Mirandolli Pad. Według Carela Calavri, dyrektora naukowego kompleksu na Księżycu,
było to jak najlepsze rozwiązanie. Len był kulturoznawcą,
potrzebował więc w tym terenie wsparcia, jakiego z pewnością
mogła mu udzielić doktor Pad. Jej specjalizacją była ewolucja ekosystemów i populacji. Len jednak od początku
nie był przekonany do tego pomysłu, tak więc ostatecznie
tylko prośba przyjaciela zadecydowała o udziale Mirandolli w ekspedycji.
Wytyczne zdawały się być proste. Mieli wylądować na
dogodnym podłożu i odnaleźć źródło sygnału, który tak
zaniepokoił jego siostrę, Lirię Calavri. Jednak brak dokładnej
lokalizacji wszystko komplikował, a z każdym kolejnym
krokiem Len dochodził do wniosku, że coś mu nie pasuje
w obrazie otoczenia. Jednak ze względu na Lirię gotów był
stłamsić swoje obawy i osiągnąć cel.
93
Horyzonty Wyobraźni
Len wrócił myślą do chwili, gdy dostarczono informację
o sygnale. Był wtedy wraz z siostrą w laboratorium
i obserwował przebieg kolejnego doświadczenia, mającego
na celu przywoływanie Odeonów. Jak dotąd okrągłe,
półprzeźroczyste istoty, których błony rozbłyskiwały co
pewien czas kolorowymi wyładowaniami, były zupełnie
odporne na próby nawiązania kontaktu. Zdawały się w ogóle
nie dostrzegać ludzi lub też celowo ich ignorowały. W jakiś
nie do końca zrozumiały sposób reagowały natomiast na
obecność Lirii i Lena. Zastanawiano się, czy jest to pochodna
faktu, że są rodzeństwem i mają podobne, wrodzone predyspozycje mentalne. Ekipie Lirii nie udało się dojść do jednoznacznych wniosków, lecz kolejne przeprowadzane
w Centrum doświadczenia w sposób niezbity potwierdzały,
że Odeony reagują na ich przywołania. Ale jak na razie, po
kilku latach badań, nie udało się uzyskać niczego więcej.
Powoli w ich działania wkradała się rutyna i zniechęcenie.
Badania nie posuwały do przodu w sposób znaczący wiedzy
na temat tych istot.
Aż tu nagle taka informacja. Na Ziemi, gdzie definitywnie
wykluczono występowanie Odeonów, w wymarłej strefie
objętej częściową kwarantanną, pojawił się silny sygnał, który namierzyły satelity badawcze. A co najważniejsze, jego parametry okazały się zbieżne z tymi emitowanymi przez istoty
badane w Bazie.
W tamtym momencie Liria dosłownie na kilka chwil
zamarła. Len widział tylko, jak raz za razem przebiega wzrokiem
kolejne linijki sprawozdania. Wiedział, że coś się musiało
stać, nie tak łatwo było ją zaskoczyć. Wciągnęła głośno powietrze i podniosła na niego wzrok.
– Przywołaj Odeona – nakazała.
Skinął głową i przymknął oczy. W ten sposób łatwiej było
mu się skupić. Ona nie musiała tak postępować. Wystarczyło
jej jedno krótkie mrugnięcie powiekami. On jednak nadal
pozostawał w tyle za jej osiągnięciami i nawet nie zamierzał
z nią konkurować. Teraz, lekko zdziwiony, że zwróciła się
do niego z tą prośbą, skupił się na obrazie rozbłyskującej
wyładowaniami kuli, umiejscowionej między nimi tuż nad
blatem biurka.
Gdy otworzył oczy, Odeon unosił się lekko dokładnie
w miejscu, które dla niego przeznaczył. Przedziwna istota, która
pochodziła prawdopodobnie z peryferii Układu Słonecznego,
z Obłoku Oorta, wypełniła gabinet delikatną poświatą.
Ale od początku, skonstatował Len, wśród naukowców
pojawiały się również opinie, że bardziej prawdopodobne,
przy zdolności Odeonów do pokonywania prędkości światła,
wydaje się lokowanie ich macierzystego układu poza naszym.
Zresztą przy prawie zupełnym braku wzajemnej komunikacji racjonalna wydawała się wersja, że istoty ukształtowane
zostały w zupełnie odmiennych warunkach niż te oferowane
przez Układ Słoneczny.
Odeon powoli zmieniał barwę. Z turkusu przeszedł w szafir.
– Założyliśmy, że na Ziemi nie ma Odeonów –
zaczęła Liria, odchylając się w fotelu. – Przyjęliśmy, że
zbyt duża liczba ludzi musi być przez nie odbierana jako
nadmierne zagęszczenie energii, dlatego ograniczyły swą
obecność do planet zewnętrznych oraz Księżyca i Marsa.
Jednak nie wzięliśmy pod uwagę obszarów wyludnionych. Zresztą tak samo jak i nie badaliśmy głębszych obszarów oceanów. Jednak spójrz na wykres – podała mu
dysk czytnika.
94
Przy zestawieniu dwóch wykresów na ekranie jarzył się
ostrą zielenią komunikat. „Zgodność potwierdzona”. Len
rzucił okiem na legendę. Szybko przemknęły mu przez myśl
konsekwencje tego odkrycia.
– Co więc zamierzasz? – spytał.
– Najpierw porozmawiam z Carelem. Ale…
– Chciałabyś tam się udać i zbadać źródło sygnału.
Kiwnęła głową.
– Nie możesz – stwierdził to, o czym i tak wiedzieli. Jak
na razie Liria była obłożona projektami badawczymi i nie
była w stanie pozwolić sobie na chociażby kilka dni przerwy.
– A ponieważ poza tobą tylko ja jestem w stanie przywołać
Odeona, więc… Mam się pakować?
– Gdybyś był tak uprzejmy…
– I czego dokładnie mam szukać?
Spojrzenie, jakie w tamtej chwili posłała mu Liria, było
pełne determinacji.
– Znajdź Odeona. Bądź tego kretyna, który się pod niego
podszywa.
8.
Zaszedł go od tyłu. Lewą rękę położył na jego czole
i szybko, zdecydowanie odchylił mu głowę. W prawej dłoni
pojawił się nóż. Płynnym ruchem przesunął ostrze po szyi.
Mężczyzna nie zdążył nawet krzyknąć.
Wypuścił zatrzymywane w płucach powietrze. Moment i było po wszystkim. Ciało osunęło się na piaszczyste
podłoże. Cięcie było głębokie. Przeszło przez krtań.
Czerwona plama rozlewała się i szybko wsiąkała w grunt.
Wciągnął głęboko powietrze. Ostry zapach krwi zwabi za
chwilę zwierzęta. Nie ma co zawracać sobie głowy zwłokami.
Okoliczni padlinożercy zajmą się nimi z przyjemnością.
Zerknął na naszywkę. Diener. Zmarszczył brwi. Ależ tak.
Dwa dni temu jadł z nim przy jednym stoliku śniadanie.
I musiał wysłuchiwać jego opowieści o przelocie na rezerwie
przez pas asteroid. I zachwytów, jakie to było niesamowite.
I zdumienia na wspomnienie, że jednak załodze udało się tę
podróż przeżyć.
– No to teraz, kolego, ci się nie udało – stwierdził
z satysfakcją, zabierając z kabiny detektor i spoglądając na
wzniesienie kolejowego nasypu.
Ślad był wyraźny.
Polowanie się rozpoczęło.
9.
Coś się nie zgadzało. Len zdał sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy zerknął w bok i zobaczył rząd równo
posadzonych drzew. Zerknął w drugą stronę. To samo. Wolno obrócił się wokoło. Mirandolla została nieco z tyłu i teraz
przyglądała mu się z zainteresowaniem.
– Drzewa są sadzone jakby od linijki… – stwierdził.
– Tak. W zasadzie to już od ponad dwóch kilometrów –
rzekła Mirandolla, sprawdzając czytnik.
– Skąd ta pewność?
– Oznaczyłam miejsce na mapie, jak tylko weszliśmy
w tę strefę. Prawdopodobnie była to kiedyś szkółka leśna lub
nowy nasad na wcześniej zniszczonym obszarze.
Len chętnie dałby sobie młotkiem w głowę. Tak
zaprzątnęły go rozmyślania o konsekwencjach występowania
Odeonów na Ziemi, że zupełnie przestał zwracać uwagę na
otoczenie. A takie postępowanie, po pierwsze, było nielogiczne,
Katarzyna Żak
Horyzonty Wyobraźni
jeśli nie głupie. To przecież nie była szkolna wycieczka na tereny zielone. Po drugie – taka beztroska była niebezpieczna.
Nie wiedzieli przecież, czego się mają spodziewać. To była
jedna wielka niewiadoma. Zamiast snuć plany odnośnie
ewentualnych czekających go badań i raportów – powinien
był się skupić na tym, co się znajduje wokoło.
– …Gatunkowo drzewa zmieniają się co pięć rzędów –
kontynuowała dziewczyna. – Zaczęło się od iglastych, to był
pas kilometrowej mniej więcej szerokości, potem następny
kilometr to były drzewa liściaste, a teraz znów wchodzimy między świerki. Musi to ciekawie wyglądać z góry –
zauważyła. Coś w jej głosie zmusiło Lena, by na nią spojrzał.
Stała wpatrzona w czytnik i szybko rysikiem kreśliła po ekranie. – Tak. Na zdjęciach satelitarnych rzeczywiście to ciekawie wygląda…
– Udało ci się połączyć z przekaźnikiem? – spytał z niedowierzaniem, zerkając szybko na własny komputer. Ale nie,
ekran nie wskazywał nawiązania jakiegokolwiek kontaktu
z siecią zewnętrzną.
– Nie. Ale zanim wyruszyliśmy, udało mi się zapakować
w pamięć tyle danych, ile tylko zdołałam. Uznałam, że mogą
się przydać.
– Przewidująca jesteś. Słowa uznania. – Skłonił się w jej stronę.
– Szczere?
– Szczere.
Uśmiechnęła się szeroko.
– W takim razie dziękuję.
– Czy wiesz coś jeszcze na temat tego obszaru?
– W zasadzie nie ma nic konkretnego. Ale jeśli się dobrze
przypatrzyć… – zerknęła raz jeszcze na wykresy i obróciła
się nieznacznie w lewo – …to powinniśmy iść w tym kierunku. – Wskazała przed siebie.
Len spojrzał. Gęsta ściana lasu niczym się nie wyróżniała.
– Dlaczego akurat tam?
– Ponieważ zgadza się to z naszym marginesem błędu.
Ale przede wszystkim…
Za jakieś trzy kilometry powinna się tam znajdować stara fabryka. – Podała mu czytnik.
Jedno zerknięcie na ekran wystarczyło, by przyznał jej rację.
– Skąd masz tak dokładne dane?
– Chciałbyś raczej wiedzieć, jakim sposobem udało
mi się zdobyć bardziej szczegółowe informacje niż tobie –
stwierdziła z uśmiechem.
Niechętnie skinął głową, przyznając jej rację. W duchu
zapisał na jej koncie punkt za dociekliwość przewyższającą
jego własną. Carel miał rację, kiedyś będzie z niej świetny
kierownik projektów.
– Chciałbym również wiedzieć, dlaczego wcześniej nie
zwróciłaś mi na to uwagi.
– No cóż… Na razie odchylenie nie było tak znaczne.
A dokładne dane mam dzięki znajomościom mojego stryja.
Zajmuje się archiwizowaniem danych na temat wyludnionych
obszarów dla ośrodka opracowującego plany rekolonizacji.
Gdy przydzielono mi to zadanie, poprosiłam go o pomoc.
– Mówiąc o celu wyprawy? Czy Calavri o tym wie?
– Oczywiście, że nic stryjowi nie powiedziałam –
obruszyła się urażona. – A dyrektor Centrum oczywiście
o wszystkim został poinformowany. Musiałam przecież
uzyskać zgodę na zewnętrzne połączenie.
Len ze zdziwieniem stwierdził, że najchętniej udusiłby
Carela Calavrii za wmanewrowanie go w tę sytuację. I że też
nie powiadomił go o danych zebranych przez Mirandollę.
Gdzie
diabeł
mówi
dobranoc
Z drugiej strony było również jego własne niedopatrzenie.
Powinien więcej uwagi poświęcić przygotowaniu do tej „wycieczki”. Może właśnie tu tkwił jego błąd. Będąc jedną
z dwóch osób umiejących przywoływać Odeony, czuł się
zbyt pewnie i założył, że to on będzie przewodził w ich zespole. Poniewczasie przypomniał sobie, że nie należy niczego
zakładać z góry, a na sukcesy trzeba solidnie zapracować.
Teraz już nie mógł mieć wątpliwości – ta wyprawa należała
do Mirandolli Pad. To ona grała tu pierwsze skrzypce.
10.
Zbliżał się do nich stopniowo. Założył, że mają standardowe detektory wykrywania życia i klasyfikacji gatunków.
Był na to przygotowany. W starciu z nim nie mieli szans.
Nie ujrzą go, dopóki nie będzie dla nich za późno.
Jedyną niedogodnością będzie konieczność zabicia ich
obojga. Nie należało zostawiać żadnego świadka. Zresztą…
Tutaj i tak żaden człowiek samotnie się nie zapuszcza.
Brak zwierząt w lesie stanowił małą niedogodność. Będzie
trzeba zakopać ciała i pozwolić zgnić tkankom. Z kośćmi
będzie większy problem, ale przecież nikt nawet nie będzie
podejrzewał, gdzie należy szukać zaginionych. Od momentu
wejścia w tę strefę nie miał zewnętrznego sygnału komunikacyjnego, więc oni też nie mogli raportować do bazy
o swoim położeniu i kierunku marszu.
To była jego szansa. Tylko w ten sposób mógł się przebić
przez to skostniałe i pełne układów środowisko. Żeby zdobyć
jakąś pozycję w Centrum, należałoby wyeliminować kilku
starszych stopniem i stażem naukowców, ale takie posunięcie,
w obliczu prawie że idealnego systemu bezpieczeństwa, było
niewykonalne. Ale poza Bazą… Tu nikt nie sprawował pieczy
nad Lenem Gorgonem i Mirandollą Pad. Poza tym, istniał
jeszcze jeden sposób – odkrycie na miarę przełomu. I takie
właśnie zamierzał zafundować kierownictwu. W obliczu
jego dokonań Carel Calavri nie będzie miał innego wyjścia,
jak tylko mianować go kierownikiem projektu. Wówczas
zyska wystarczający zakres autonomii, by przeforsować
własne pomysły i plany badawcze. I ujawnić mieszkańcom
Ziemi istnienie tajnych baz naukowych po drugiej stronie
Księżyca. Według jego osądu taki kamuflaż więcej przynosił
złego niż dobrego, należało więc skończyć z tymi bzdurnymi
tajemnicami i pozwolić, by ludzie byli świadomi swego losu
i nadciągającej zagłady. Już on się o to postara.
Tymczasem należało uważnie obserwować przeciwników. I nie dać im możliwości zorientowania się, co tak
naprawdę znaleźli. Przez ostatnie kilkanaście miesięcy każdą
wolną chwilę poświęcał na gromadzenie danych i przeszukiwanie wszelkich dostępnych baz. Kilkakrotnie nawet udał
się na Ziemię, by skorzystać z niezeskanowanych zbiorów.
I znalazł to, czego istnienie mgliście tylko jawiło mu się od
dziecięcych lat. Więc jednak opowieści nie były tylko wytworem wybujałej wyobraźni dziadka. Te jego historie o przedziwnych istotach zamieszkujących stare, nieużywane kopalniane sztolnie… O ognikach sprowadzających wędrowców na
manowce bądź ratujących im życie, kierujących zagubionych podróżnych nad brzegi urwisk lub wyprowadzających
z podmokłych bagien. Te wszystkie bajki, w obliczu istnienia
Odeonów, okazały się prawdą.
Jednak Mirandolla była szybsza. Bardziej bystra,
błyskotliwa i bezczelna. Zawsze, od najmłodszych lat, faworyzowana. Nigdy w oczach dziadka nie mógł jej pokonać.
95
Horyzonty Wyobraźni
A teraz przyszedł czas wyrównania rachunków. Podstępnie
chciała mu wydrzeć odkrycie. Chociaż tak bardzo się
pilnował i nikomu nie ufał – musiała w jakiś sposób ukraść
mu wyniki badań. Inaczej skąd by wiedziała o martwej strefie i obszarze zamkniętych kopalń w okręgu Silesii?
To on udowodni występowanie Odeonów na Ziemi
i wskaże dowody, że te istoty odwiedzały trzecią planetę
układu już na długo przed tym, nim naukowcy zajęli się ich
badaniem na Księżycu. I wówczas…
Teraz trzeba tylko zaczekać na dogodny moment,
pozwolić im znaleźć dysk i ich zabić. Potem będzie mógł
wrócić ze znaleziskiem do Krateru Keelera, a w Centrum
z pewnością zachłysną się jego odkryciem. Pokona samą
Lirię Calavri i da jej nauczkę. Lepiej dla niej by było, gdyby
przed dwoma laty przyjęła jego kandydaturę na stanowisko asystenta. A tak… – Aleksander Wille uśmiechnął się
mściwie – będzie opłakiwać śmierć swojego brata.
11.
Czekała cierpliwie.
Zbliżali się powoli. Wyczuwała ich niepewność i obawy,
do których nawet sami przed sobą nie chcieli się przyznać.
To, co nieuświadomione, czaiło się w zakamarkach jaźni
i wypatrywało dogodnego momentu, by zaatakować.
Wiatr, jakby wyczuwając napięcie, zbliżył się i trącił delikatnie stare folie okrywające nieużywane już od lat maszyny.
Celofan zaszeleścił cicho, wtórując metalicznemu brzmieniu
brzozowych liści na zewnątrz. Promienie słońca odbijały się
od okruchów szkła, tworząc na brudnych ścianach drgające
rozbłyski tęczy. Przymierze między naturą a człowiekiem.
Świat na chwilę zamarł w oczekiwaniu.
Cała hala pokryta była grubą warstwą kurzu i naniesionej ziemi. Gdzieniegdzie stały rdzewiejące puszki po farbach, a przy
zwalistych cielskach uśpionych maszyn posadzkę znaczyły
tłuste, ciemne plamy oleju. Dawno już nie było tu człowieka,
który przejechałby ręką, ścierając brud z paneli kontrolnych.
Nikt przez lata nie bronił dostępu do opustoszałych hal fabrycznych, aż w końcu ludzie porozkręcali i wynieśli to wszystko, co dało się oderwać od podłoża i przetransportować.
Odspawali metalowe szyny i rozebrali tory prowadzące tu od
jednej z rozjezdni dworcowych. Przyroda zatroszczyła się
o resztę, wchłaniając w siebie smętne pozostałości niegdysiejszej obecności człowieka.
Zostały mury. Aż dziw, że szabrownicy nie rozebrali ich
i nie wywieźli stąd na taczkach wszystkich cegieł. Ale może
uznali, że zdobycz nie warta jest tej ilości strachu, jaki trzeba
za nią zapłacić. Ci, którzy świadomie wkraczali na ten teren,
musieli się liczyć z konsekwencjami.
Dawno temu, gdy zmieniły się zarówno koniunktura, jak
i polityka gospodarcza nieistniejącego już państwa – osada
zaczęła podupadać. Staczała się w przepaść wolno i konsekwentnie. Początku tej drogi po równi pochyłej nikt nie
dostrzegł. Gdy zorientowano się w sytuacji, nie było już nikogo, kto byłby w stanie wziąć na swoje barki odpowiedzialność
za ludzi i zatrzymać spadający z głuchym łoskotem głaz
odrętwiałego z przerażenia społeczeństwa. Zresztą…, w tamtej chwili niewiele już pozostało do ratowania.
Wówczas rodzina, wykorzystując zaistniałą sytuację
i przewidując dalekosiężne konsekwencje wykorzystania posiadanych informacji – zaczęła działać. Po cichu i w tajemnicy. Działka za działką, hektar za hektarem wykupywali te te-
96
reny, aż w końcu wszystko wokoło należało już tylko do nich.
Wyludniona, martwa strefa w opinii ogółu miała pozostać
ziemią niczyją. Watahom łupieżców pozwolono jeszcze przez
kilka lat przemierzać te tereny – wyczyścili je ze wszystkich
zbędnych śmieci. Potem sami odeszli. Jeszcze przez jakiś
czas snuli się tu wygnańcy, upatrujący w zarastających lasem
osiedlach ziemi obiecanej. Jednak wystarczyło kilka sprytnie
wcielonych w życie zabobonów. Szybko opuścili granice strefy, by nigdy już do niej nie powrócić.
To jej pozostawiono we władaniu małe sekrety ukryte
pod powierzchnią ziemi.
Była ich opiekunką i strażniczką.
A teraz przyszedł czas na zmiany.
To było ryzyko. Z jednej strony determinacja i poczucie
obowiązku, z drugiej szaleństwo. Co przeważy? Czy w chwili
próby znajdą w sobie dość siły, by przekroczyć granicę życia
i śmierci? Wahanie z ich strony może oznaczać porażkę. Decyzja nazbyt pochopnie podjęta – klęskę. Aurea mediocritas.
12.
Nie tego się spodziewała. Liczyła raczej na stal i hartowane szkło, konstrukcję prostą w formie, zwartą…, jeśli nie
hermetyczną, to przynajmniej zamkniętą. Dającą gwarancję
bezpieczeństwa i przetrwania. Ale to, co miała właśnie przed
oczami, nie spełniało żadnego z powyższych wymogów.
Mirandolla Pad z niedowierzaniem spoglądała na ruiny. Powyginane stalowe wzmocnienia wystawały z ceglanych ścian. Nie było drzwi. Tylko nieliczne otwory okienne
posiadały jeszcze framugi. Okruchy potłuczonych szklanych
tafli chrzęściły pod stopami.
Zajrzeli za załom muru. Spośród mieszanki żwiru i piachu wyrastały pokrzywy. Mirandolla rozejrzała się uważnie.
Wśród gruzu dostrzegła babki lancetowate i krwawniki. Przy
wybitej w ścianie dziurze zostawiono rdzewiejącą beczkę po
oleju. Na powierzchni stojącej w niej wody zebrał się już spory kożuch glonów. Przeszła kilka kroków dalej, by zerknąć na
zacieki pokrywające zachodnią ścianę. Z daleka wyglądały
jak brudne plamy szarozielonej farby.
– Niesamowite… – szepnęła.
– Co? – chciał wiedzieć Len Gorgon. Odrzucił kamień,
który wcześniej skanował. Okruch skały głośno uderzył
o podłoże. W otaczającej ich ciszy, pozbawionej nawet
brzęczenia owadów, zabrzmiało to jak wystrzał ze starodawnej broni palnej.
– Te plamy – Mirandolla wskazała na cegły. – To porosty.
W ogóle się ich tu nie spodziewałam, choć może jest to jakieś
wyjaśnienie.
– Dlaczego tak cię zdziwiły?
– Cóż… Jakość i ilość porostów zazwyczaj bywa traktowana jako wskaźnik jakości powietrza. Biorąc pod uwagę, że był to
kiedyś teren przemysłowy, nastawiony na grabieżczą eksploatację
środowiska, a nie na dbałość o równowagę ekosystemu, można
się było raczej spodziewać jakichś pozostałości po kwaśnych
deszczach w postaci zmutowanej flory. Byłam na podobnych
terenach i wiem, co mówię. Łąki czterolistnych koniczynek
w porównaniu z niektórymi okazami to betka. Ale tu nie ma
zauważalnych śladów mutacji. Wręcz przeciwnie. Odrodzenie się
porostów świadczy o samooczyszczeniu powietrza i wody. Może
nawet gleby. Nie mam pojęcia, jak do tego doszło, zważywszy na
brak jakichkolwiek zwierząt czy owadów. Po prostu… nie umiem
tego wyjaśnić w żaden racjonalny sposób.
Katarzyna Żak
Horyzonty Wyobraźni
Len w wyciągniętej ręce trzymał dysk skanera i dokładnie
badał wodę zgromadzoną w beczce.
– Przynajmniej są jednokomórkowce – stwierdził.
Miradolla zerknęła na czytnik.
– Pantofelki…
– Czy to ma jakieś znaczenie?
– Nie jestem biologiem, ale, uwzględniając okoliczności,
ten ekosystem do normalnych nie należy.
– Zależy co przyjąć za normę – stwierdził Len, przytaczając
słowa Dienera. – Zbierzmy dane, może przydadzą się do
czegoś naukowcom w Centrum. Ale nie traćmy też zanadto
czasu. Nie po to tu jesteśmy.
Wejście do hali stanowił postrzępiony otwór w murze. Prawa
jego strona, pozbawiona framugi, straszyła obitymi cegłami. Z lewej zwisało jeszcze jedno skrzydło metalowych, przerdzewiałych
drzwi. Ciekawe, że ich jeszcze nikt stąd nie zabrał.
Wchodziła powoli. Ostrożnie stawiała kroki, by nie
wzbić w powietrze zalegającej na podłożu warstwy pyłu.
Idący przed nią Len Gorgon również starał się ograniczyć
swe ruchy. Najdziwniejsze dla niej było to, że przy tej liczbie otworów w murach, powinny być tu regularne przeciągi,
uniemożliwiające gromadzenie się pyłów i piasku. Tymczasem warstwy zalegające przed nimi dokumentowały lata
spokoju. Nikt tu nie wchodził od bardzo długiego czasu. Odbicia ich stóp przypominały Mirandolli ślady odciśnięte
w regolicie przez pierwszych ludzi na Księżycu.
Nie była pewna, skąd się wzięło to wrażenie, ale naraz
zdała sobie sprawę, że są obserwowani. Przystanęła i wolno
zerknęła za siebie. Nikogo. Jednak nieprzyjemne ciarki wciąż
przebiegały jej po plecach.
Len Gorgon zniknął w otworze drzwiowym prowadzącym
w głąb budynku. Zignorowała pył na podłodze i pobiegła za
nim. Zgodnie z przewidywaniami w powietrze wzbiła się
szara chmura i zawirowała na wysokości kilkunastu centymetrów. Mirandolla nie zamierzała czekać, by zobaczyć,
jak z powrotem opada. Za nic by się nie przyznała, ale w tej
chwili cieszyła się z obecności drugiej osoby, nawet jeśli był
nią tylko mrukliwy naukowiec.
Korytarz, w którym się znalazła, był dość szeroki, by
mogła tędy przejechać mała platforma transportowa. Po
obu stronach znajdowały się drzwi. Wszystkie zamknięte.
Kilkadziesiąt metrów przed sobą dostrzegła Lena. Stał nieruchomo przy wylocie przejścia. Widziała wyraźnie jego
ciemną sylwetkę na tle jaśniejącego tła. Widocznie korytarz prowadził na zewnątrz bądź też do bardzo dobrze
oświetlonego pomieszczenia. Zwolniła, by uspokoić oddech. Podeszła do niego i zamarła.
Znajdowali się u wejścia do ogromnej hali. Przed sobą
mieli metalowe schody, które prowadziły kilka pięter w dół.
Nic dziwnego, że z zewnątrz nie można się było domyślić
rozmiarów budowli. Pomieszczenie zostało wpuszczone w podłoże i tylko dwie kondygnacje wystawały ponad
powierzchnię ziemi. Było bardzo jasno. Budowlę wieńczył
przeźroczysty, kopułowy dach, który zachował się w całości.
Widać było przez niego błękit czystego nieba. Okalające
teren drzewa stały na tyle daleko, że nie broniły dostępu
światła. Całkiem możliwe jest też – Mirandolla przyglądała
się filarom – że poniżej, ukryte pod powierzchnią ziemi,
znajdują się kolejne kondygnacje…
Lekkie szturchnięcie Lena przerwało te rozmyślania
i kazało jej spojrzeć we wskazanym kierunku.
Gdzie
diabeł
mówi
dobranoc
Otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Zerknęła na trzymany przez niego skaner, zero oznak życia w obrębie trzech
kilometrów. Znów przeniosła wzrok na środek hali.
Kilka pięter poniżej, na środku wyrysowanych na pylistym podłożu symboli, stała siwowłosa staruszka. W rękach
trzymała wyższy od niej, rozdwojony sękaty kij i zadzierając
głowę do góry, wpatrywała się w nich z jawnym rozbawieniem.
Zapraszający gest jej dłoni był jednoznaczny. Mieli zejść na dół.
Mirandolla raz jeszcze obejrzała się za siebie,
podświadomie oczekując, że ujrzy kogoś u wlotu korytarza.
Jednak nikogo tam nie było. Zniecierpliwiona potrząsnęła
głową, chcąc odegnać nieprzyjemne wrażenie. Pokonując
metalowe stopnie, nie mogła zapomnieć o niegdysiejszych
przestrogach dziadka, by nigdy nie lekceważyć własnego instynktu. Według jego opinii tylko atawistyczne lęki broniły
jeszcze człowieka w obliczu nieuświadomionego zagrożenia.
Zawahała się na ostatnim stopniu, ale siła rozpędu nie
pozwoliła jej się zatrzymać. Stanęła obok Lena na wybetonowanym podłożu. Staruszka powtórzyła zapraszający gest
i mężczyzna ruszył w jej kierunku. Mirandolla patrzyła na to
z pewnym niedowierzaniem. Nie wyczuwała w jego ruchach
niepewności czy wahania, wolno i pewnie wszedł w obszar
pokryty znakami. Kobieta przywitała go skinieniem głowy
i przeniosła swój wyczekujący wzrok na Mirandollę, by po
chwili utkwić go gdzieś za nią. Dziewczyna widziała, jak Len
z niedowierzaniem spogląda w jakiś punkt za jej plecami.
Otwiera usta, by coś powiedzieć, ale pomarszczona dłoń kobiety zaciska się szybko na jego ramieniu.
I wtedy to słyszy. Odgłos stawianych kroków.
13.
Kościste palce z zaskakującą siłą wbiły się w jego ramię.
Jak szpony – przemknęło mu przez myśl. Chciał wyrazić
zdziwienie na widok Aleksandra Wille, ale stojąca obok kobieta szybko go powstrzymała.
Len poniewczasie uświadomił sobie, że ich skanery w jakiś
sposób zostały oszukane. Jednak mimo braku możliwości
kontaktu z Bazą, czy choćby ze stacjami przekaźnikowymi
w Karpatach, łączność na tym terenie nie była niemożliwa.
Istniały alternatywne sposoby komunikacji. Dlaczego więc
Wille nie uprzedził ich o swoim przybyciu? Chyba że…
Zobaczył, że wita się serdecznie z Mirandollą. Czy to ona
zdradziła? Doprowadziła go ich tropem aż tu i teraz pomoże
przejąć odkrycie? Len zdawał sobie sprawę, że konkurencja w środowisku naukowym była ostra i wielu z badaczy
posuwało się do ostateczności, chcąc ugruntować swoją
pozycję bądź podkopać dokonania kolegów. Ale sabotaż
misji związanej z Odeonami stanowił zaprzeczenie wszelkich reguł. To była sprawa priorytetowa. Nikt przy zdrowych
zmysłach nie porwałby się na to zadanie. W każdym razie
nikt, kto byłby świadomy konsekwencji. Ale Mirandolla?
Jakoś nie pasowało to do jej charakteru…
14.
– Cóż za niespodzianka. – Tę ironię Mirandolla
rozpoznałaby wszędzie.
Za nią stoi Aleksander. Podchodzi do niej i rozkłada ręce
w powitalnym geście.
– Nie przywitasz się z bratem?
– Przyrodnim bratem. – Poprawia z niechęcią. Zaskoczenie spowalnia jej reakcje. Aleksander obejmuje ją, zanim zdąży się uchylić.
97
Horyzonty Wyobraźni
O tym, co się dzieje, uświadamia sobie po fakcie. Ból
i ostrze noża, które Aleksander wolno wysuwa spomiędzy jej
żeber. Z niedowierzaniem spogląda w dół. Plama krwi szybko
przecieka przez szarą kamizelkę. On coś jeszcze mówi, ale czy
to jest ważne…? Powieki się same zamykają. Nie ma już siły…
A on się uśmiecha.
15.
Naraz ujrzał, jak twarz Willego wykrzywia się w wyrazie
zadowolenia, a bezwładne ciało dziewczyny osuwa się na ziemię.
– Nie! – głos uwiązł mu w gardle.
Ręka staruchy coraz mocniej zaciskała się na jego ramieniu,
powstrzymując go przed wykonaniem jakiegokolwiek ruchu.
– Nie – szepnęła. – To jeszcze nie czas.
Len popatrzył na nią zdezorientowany. Starał się skupić
wzrok na pooranej zmarszczkami twarzy.
– Ona w tej chwili nie żyje. A ty musisz się dowiedzieć,
jak do tego doszło.
Patrząc na martwe ciało Mirandolli, pomyślał o własnej
siostrze. Liria miała bystry umysł i ironiczne podejście do
otaczających ją ludzi, on przeciwnie – starał się patrzeć
na bliźnich z pewną dozą pobłażania. Jednak zawsze, bez
względu na sytuację, udzielali sobie wsparcia. Naukowe dokonania Lirii nigdy nie były powodem osobistych konfliktów,
choć prezentując tak różne dziedziny jak kulturoznawstwo
i astrofizyka, często zajmowali skrajne stanowiska. On nawet
nie umiał sobie wyobrazić ostrzejszego sporu z Lirią… Ale
zabić własną siostrę…? Spojrzał na Willego odrazą.
– Nie bądź taki oburzony – głos podchodzącego do nich
mężczyzny odbił się od pustych ścian hali. – Zrobiłem tylko
to, co konieczne.
– Zabicie Mirandolli uważasz za konieczność?
– A co ty możesz wiedzieć o naszych wzajemnych
układach? Nie byliśmy takim idealnym rodzeństwem jak ty
i Liria. Po twojej śmierci z pewnością długie miesiące będzie
cię opłakiwać – dodał z przekąsem. – Ja nie zamierzam ronić
łez nad ciałem tej intrygantki. Chciała przywłaszczyć sobie
to odkrycie! Moje odkrycie! – krzyknął.
– Czego dotyczy?
Wille zaczął krążyć wokół niech, nie przekraczając jednak linii wyrysowanych na podłożu symboli.
– Nie masz o tym pojęcia… Te wasze szarady i groteskowe dokonania w Centrum.
Te zabawy, które nazywacie
projektami naukowymi. Obijacie się o granice tego, co istotne. Lecz nawet gdyby postawić wam je przed oczami i tak nie
dostrzeżecie głębi zjawiska. Banda ignorantów. I wy chcecie
poznać tajemnice Odeonów? Wybrnąć z tego ślepego zaułka
nauki, w który wpędziła was własna pycha?
– Co to za odkrycie?
Należało zyskać na czasie. Len zdawał sobie sprawę,
że Wille przekroczył granicę szaleństwa i nie wolno go
lekceważyć. W pewnych kulturach uważano przecież pomieszanie zmysłów za jawny symbol przychylności bogów.
Oby bogowie w tej chwili byli jednak przeciwko łamaniu
praw natury – pomyślał Len. – Zabójstwo Mirandolli musi
mieć przecież jakiś cel i pociągać za sobą konsekwencje.
Z punktu widzenia Willego chodziło o wyeliminowanie
przeciwnika i o zemstę. Jednak co to oznacza dla niego samego? Gdyby tylko udało się w jakiś sposób wezwać Dienera. Dysk miał w kieszeni kamizelki. Trzeba tylko powoli
sięgnąć dłonią…
98
– …przebywają na Ziemi od wieków – Wille zatoczył
wokół nich koło. Zapatrzony przed siebie kontynuował pewnym głosem. – To doprawdy zadziwiające, że nikt wcześniej
się nie zorientował, że Odeony i błędne ogniki z baśni to
jedno i to samo. A wy w Bazie próbowaliście się z nimi
kontaktować. I pomyśleć tylko, że wystarczyło przeczytać
książki dla dzieci.
Wille przystanął przed nimi i spojrzał z uwagą na kobietę.
– Kim ty, starucho, tak właściwie jesteś?
– Kimś, kto wie więcej niż ty.
– Urocze. – Roześmiał się. – A jak zamierzasz wykorzystać
tę wiedzę, by mnie powstrzymać? Milczysz?
– Dobrze – wtrącił Len, zmuszając Willego, by zwrócił się
w jego stronę. – Więc chcesz ogłosić, że Odeony występują
już na Ziemi. Ale jak zamierzasz usprawiedliwić naszą
śmierć? Diener nie odleci stąd bez nas.
– Ach tak… Jest jeszcze sprawa Dienera. – Sięgnął do
kieszeni i rzucił Lenowi małą blaszkę. – Wydaje mi się, że to
wyjaśnia powyższą kwestię.
Len trzymał w dłoni identyfikator pilota. Podniósł wzrok
na stojącego przed nim mężczyznę.
– Czy warto było zapłacić taką cenę? – W tej chwili
najchętniej kazałby rozerwać na strzępy tego szaleńca. Należało
jednak opanować własne emocje i kalkulować na zimno.
– Jak na mój gust przykładasz do tego zbyt dużą wagę.
Beztroska tego stwierdzenia zmroziła Lena.
– A teraz… – Wille zwrócił się do stojącej nieruchomo
kobiety – poproszę o kompletne dane.
– O czym on mówi? – chciał wiedzieć Len.
– No tak… Ty przecież dalej nie wiesz, o co chodzi. –
Uśmiech Aleksandra Willego wyrażał złośliwą satysfakcję.
– Dla twojej informacji, bo i tak nie zdołasz zrobić z niej
użytku… W martwej strefie Odeony są w stanie przeżyć nawet do kilkudziesięciu dni. Jeśli ograniczy się przepływ fal
elektromagnetycznych, to nawet do kilku lat. To dlatego jest
tu tak ograniczona możliwość komunikacji… Już ona się o to
postarała. – Ruch głowy Aleksandra skierowany do stojącej
obok kobiety, Len uznał za coś pośredniego między gratulacjami a podziękowaniem. – A ponadto jest tu przechowywany
komplet danych na temat miejsc występowania Odeonów na
Ziemi. I właśnie o to w tej chwili proszę. Na razie w sposób
grzeczny – dodał.
Groźba w głosie Willego była oczywista. Len przestał mieć
już jakiekolwiek złudzenia, co do możliwości przeciągnięcia
szali na swoją korzyść.
– Jesteś pewny, że tego właśnie chcesz? – Kobieta wsparła
się na kiju i spoglądała na Willego przez rozwidlony koniec.
– Taka prośba pociąga za sobą konsekwencje…
– Tylko bez zabobonów.
– Wedle życzenia… – szepnęła, wyciągając przed siebie dłoń i rozwierając szeroko palce. Wille zbliżył się, chcąc
ujrzeć to, co spoczywało w jej ręce. Len również się nachylił.
Na otwartej dłoni leżała czarna bryłka. Nic więcej.
– Co to ma znaczyć?! – Wille postąpił kolejny krok do
przodu i gwałtownie ujął kobietę za przegub. Potrząsnął jej
dłonią tak, że bryłka spadła i potoczyła się pod nogi Lena.
Ten pochylił się i ją podniósł. Węgiel. Po prostu węgiel.
Kobieta uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– Nic nie rozumiesz – stwierdziła.
Odchyliła głowę do tyłu. Jej długie siwe włosy zatańczyły
w podmuchach nagłego wiatru. Przymknęła oczy i szepnęła:
Katarzyna Żak
Horyzonty Wyobraźni
Gdzie
diabeł
mówi
dobranoc
99
Horyzonty Wyobraźni
– Ad me.
Wille wpatrywał się w nią ze złością.
– Łaciną niczego nie załatwisz – syknął.
Ale Len już widział, co się dzieje. Niepostrzeżenie odsunął
się od nich i wyszedł poza obręb wyrysowanych wzorów.
Aleksander Wille wciąż trzymał nadgarstek kobiety, gdy podleciał do niego Odeon. Mała, rozbłyskująca
wyładowaniami kula zatrzymała się tuż za jego plecami. Przez chwilę unosiła się na wysokości jego łopatek.
Kobieta zacisnęła dłoń w pięść. Len widział, jak powoli
półprzeźroczysta istota wnika w ciało Willego, by rozświetlić
je od środka. Na ten jeden, krótki moment wszystkie
połączenia nerwowe mężczyzny stały się widoczne. Wille gwałtownie zaczerpnął powietrza i rozwarł usta do
bezgłośnego krzyku. Odeon przeszedł przez jego ciało niczym ważka pokonująca mgłę. Wynurzył się po drugiej stronie i zawisł nieruchomo nad dłonią kobiety. Ciało pozbawione ducha upadło z łoskotem na ziemię.
Len stał, wpatrując się w tę scenę z niedowierzaniem.
Jeszcze nigdy nie widział, by Odeon przenikał przez jakikolwiek obiekt, obojętne, czy martwy, czy też ożywiony.
Te istoty zawsze omijały wszelkie przeszkody, przy śluzach
czekały na otwarcie się drzwi bądź wybierały inny kierunek
lotu, a ich zewnętrzna błona zanikała tylko wówczas, gdy
łączyły się w większe kolonie. Odeona można było wziąć
do rąk i przenieść na inne miejsce, umieścić w zamkniętej
przestrzeni, czy w końcu wyrzucić za drzwi. Nigdy jednak nie
widział, by jakakolwiek z tych istot przenikała przez materię.
To rzucało zupełnie nowe światło na dotychczasowe badania. Znów trzeba będzie zweryfikować dotychczasowe odkrycia. Kilka lat pracy oraz dokonania kilkudziesięciu naukowców zostały właśnie postawione pod znakiem zapytania.
Len zwiesił głowę i podszedł do spoczywającego na ziemi
ciała Mirandolli.
Pojedyncze istnienia ofiarowane teraz na poczet przyszłego
ocalenia? Nie chciał się z tym pogodzić. Przykucnął i delikatnie odgarnął jej z twarzy kosmyk włosów. A miała to być tyl-
ko rutynowa misja. Nawet nie misja… Nie zdefiniowano
żadnego zagrożenia, nie posłano z nimi wsparcia wojskowego. Planowali powrót w ciągu niecałych dwudziestu
czterech godzin. A teraz nie wszyscy powrócą. I jest jeszcze Wille. Zdrajca w ich szeregach. Carela Calavri czekać
będzie drobiazgowe śledztwo. Zniechęcenie brało górę.
Kiedy przyjdzie ten czas, że zyski będą przynajmniej
równoważyły straty…?
Usłyszał za sobą kroki zbliżającej się kobiety.
– Dlaczego nas tu wezwałaś?
– Ponieważ nadszedł czas, by przekazać wam to, co
wiem. Od lat moja rodzina bada te istoty. I od lat je chroni.
To wszystko – zatoczyła ręką wokół siebie – należy do mnie.
I teraz wam to przekazuję.
– Dlaczego?
– Cóż… Wszystko ma przypisany sobie czas. Jest czas
siania i czas zbierania plonów. Mój czas już mija. Lecz jej
jeszcze nie nadszedł…
Len patrzył z niedowierzaniem, jak kobieta chwyta za
ręce bezwładne ciało Mirandolli, lekko unosi korpus i pozwala, by przeniknął przez nie Odeon.
Tak jak wcześniej widział Willego otwierającego usta do
ostatniego krzyku, tak teraz ujrzał Mirandollę zaczerpującą
gwałtownie haust powietrza. Dziewczyna zamrugała powiekami i rozejrzała się niepewnie.
Dzwoniąca w uszach cisza była przeraźliwa.
– Widziałam… – słowa jej zamarły. – Gdzie byłam…?
– Nie martw się, dziecko. – Siwowłosa kobieta pomogła
Mirandolli wstać. – O wszystkim zapomnisz, nim wzejdzie nowe
słońce. Szczeliny między światami zawsze są krótkotrwałe.
Na szczęście dla żyjących.
Len podszedł do nich, by podtrzymać chwiejącą się na
nogach Mirandollę.
– Dlaczego to robisz? – powtórzył swe pytanie.
Kobieta uśmiechnęła się, wręczając mu sękaty, rozdwojony kij.
– Ponieważ wierzę, że ludzkość nie może być aż tak
głupia, za jaką chce uchodzić.
Katarzyna Żak
Pisarka-hobbystka. Teksty tworzy okazjonalnie, w zależności
od humoru i wolnego czasu, oscylując między SF, realizmem magicznym, kryminałem i felietonem. Wychodzi to
nadzwyczaj eklektycznie. Za papierowy debiut z zakresu
fantastyki uznaje publikację opowiadania „Powrót ad fontes” w SFFiH (wcześniej nagrodzonego w konkursie „Horyzonty wyobraźni” 2010). Inne debiuty trudno lokować
w czasie. Planuje przejść etapami Główny Szlak Beskidzki,
bo w górach zawsze można spotkać jakichś obcych (czyt.:
ufoludki). Obecnie, w ramach gimnastyki intelektualnej,
porywa się na grubszy tekst, ale jaki potwór z niego wyjdzie,
to już zupełnie inna historia…
100
Katarzyna Żak
Otuleni Natchnieniem
Łukasz Sawczak
W służbie króla szczurów
ilustracja Krzysztof Trzaska
Natychmiast po przekroczeniu progu królewskiej komnaty należało bezwzględnie opaść na cztery łapy. Nikt, absolutnie
nikt, nie odważyłby się na wertykalną postawę w obliczu monarchy. A już na pewno nie ja. Przypadłem więc do zimnej
piwnicznej podłogi, a ogon podwinąłem pod siebie (leżący
pokotem wzdłuż ścian strażnicy mieli paskudny zwyczaj
podgryzania petentów). Trąc podbrzuszem po szorstkim
betonie, pełzłem mniej więcej w kierunku tronu. Głowy
podnieść nie miałem śmiałości, więc jedynie strzelałem oczami na boki, napotykając złośliwe spojrzenia czekających na
mój błąd gwardzistów.
– Szkodniku, unieś głowę – usłyszałem łaskawe przyzwolenie, więc natychmiast spojrzałem w twarz króla szczurów.
Nie należę do najmniejszych w swoim gatunku. Powiedzmy, że jestem jego przeciętnym przedstawicielem: średnio
dużym, średnio umięśnionym. Natomiast o monarsze można
powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest przeciętny. Jego potężne,
tłuste cielsko spoczywało na drewnianym tronie, fałdy skóry
wylewały się poza poręcze, a dłonie – w tym jedna ściskająca
złote berło – ledwo były widoczne w gęstwie puszystego futra. Skurwiel (i mam nadzieję, że nie był w tym momencie
zajęty skanowaniem zbiorowej jaźni) był cztery razy większy
od największego ze swoich gwardzistów. Tłusty, utuczony,
ale najniebezpieczniejszy ze wszystkich, co podkreślała dobitnie złota korona, spoczywająca na siwiejących skroniach.
Nie czyni się królem byle kogo.
– Mój królu – wydałem z siebie ledwie tchnienie, ponownie waląc pyszczkiem o podłogę.
– Za swe zasługi, Szkodniku, powstań.
Czy wspominałem już, że w otoczeniu króla nikt nie
śmiał przyjąć pozycji na dwóch łapach? Aż się zachłysnąłem,
a po wszechumyśle poniósł się pomruk oburzenia obecnej
w sali tronowej szlachty. Wstrząśniętej i wciąż – oczywiście
– rozpłaszczonej na piwnicznej podłodze. Z poczuciem
triumfu uniosłem się więc, ale nie zdecydowałem na
pozycję wyprostowaną. Zgiąłem kręgosłup w ukłonie tak,
że oglądałem teraz swoje tylne łapy i wcale przystojny,
podwinięty ogon. Czekałem, ale czułem ich myśli: oto szpieg jego
królewskiej mości, konfident, kapuś, szperacz; podpierdolił
wreszcie kogoś wystarczająco wysoko postawionego. Aparat
kontroli ponad aparatem partyjnym. Ha!
Królowi musiała spodobać się moja postawa. Wielki
Pożeracz Emocji pozwolił mi przez moment poczuć swe
łaskawe, leniwe zadowolenie, zanim znów raczył przemówić.
– Szkodniku, czy jesteś gotów wyświadczyć swojemu
królowi przysługę?
Szczury niewiele odczuwają emocji. Dysponują jedynie
tym, czego w swej łaskawości użyczy im Wielki Pożeracz,
a są to z reguły myśli drapieżne, służące do potęgowania
102
konkurencji i wielkiego wyścigu. Jednak w tamtej chwili
byłem naprawdę bliski poczucia wdzięczności i rzucenia się
mojemu królowi do łap. Czy byłem gotów?
– Na twój każdy rozkaz, panie – wymamrotałem, dalej
w głębokim ukłonie.
– Doskonale! Wybierzesz sobie pięćdziesięciu ochotników i wyruszysz – dziś jeszcze – z delegacją do wielkiego
nekromanty!
No i masz. Czyli jednak popadłem w niełaskę.
***
Zimno rozlało się po moim krwiobiegu i nie puściło nawet kilka godzin po audiencji. Delegacja do człowieka? Na
wielkiego szczura! Czymże podpadłem i komu aż tak bardzo?
Starałem się myśleć – mimo wszystko – racjonalnie, więc
na ochotników wybrałem moich najzagorzalszych wrogów.
Lepiej trzymać ich blisko, poza tym otrzymałem od monarchy zdolność jarzma. Musieli mnie słuchać, czy to szlachcic,
czy żołnierz. Przynajmniej zabiorę ich w otchłań ze sobą.
Wyruszyliśmy w kilka godzin po audiencji. W głowie
– oczywiście oprócz nienawiści moich kompanów – wciąż
obijały mi się słowa króla szczurów: „Pamiętaj, że szczególnie
zależy mi na dobrych relacjach z nekromantami. Ten konkretny ma na zbyciu dużo emocji, którymi możemy wyżywić
całe królestwo. Wynegocjuj je i w zamian zrób wszystko, czego będzie chciał, albo okradnij i na koniec się go pozbądź, ale
tak, żeby nie było na nas”.
I oto jestem: nie wiem, czy ofiara swej reputacji, czy
wcześniejszej niekompetencji, bo ze szczurzym królem nigdy nic nie wiadomo. Czy doświadczam łaski czy kary? Jedno
było tylko pewne: jeśli zdobędę zawartość spichrza tego nekromanty, to już na pewno zostanę szefem wywiadu wojskowego, czy wcześniej popadłem w niełaskę czy nie. W dodatku każda samica (niejedna z wyższych sfer) będzie chciała
mieć ze mną swój własny miot, wiedząc, że potrafię ów
miot wyposażyć w odpowiednie emocje. A dla mnie każdy
krwiożerczy szczur w klanie, to silniejsza pozycja. Ergo: witajcie, arystokratyczne progi.
To dlatego moja determinacja była najsilniejsza i mocno
trzymała moc jarzma nad małym oddziałem.
Korzystaliśmy głównie z zalanych, niewykorzystywanych
przez nikogo piwnic. Jeszcze mi tylko było trzeba trafić na
łowców skór albo wierzchowców. Przeklętym krasnoludkom
– żyjącym w piwnicach, bliżej ludzi – zawsze było za jedno:
mięso, skóra czy wierzchowiec, szczur to szczur.
Przeklęci barbarzyńcy.
***
Łukasz sawczak
Otuleni Natchnieniem
Na miejsce, czyli do starych lochów wybudowanych pod
jakimś domostwem w świecie bez sufitu, dotarliśmy starą
kanalizacją, wynurzając się przez dziurę w podłodze akurat w chwili, gdy stary nekromanta okradał z życia jedną ze
swych ofiar.
Zauważył nas, co poznałem po uśmiechu na owrzodzonym pysku. Niemniej dokończył swe ponure inkantacje,
pozwalając nam – głodnym i zmęczonym – przyglądać się,
jak smakowite resztki emocji spływają barwnymi cieczami
do różnorodnych menzurek. Czego tam nie było: strach, histeria, rozpacz, nienawiść (mniam!), nadzieja, ból, determinacja (widać ofiara opierała się długo) i wiele, wiele innych.
Jedna smaczniejsza i potężniejsza od poprzedniej. A osobną,
dodatkowo zabezpieczoną rurką spływała ciecz najistotniejsza dla nekromanty: śmierć skradziona ofierze. Nigdy nie
próbujcie, bo to gorsze od warfaryny.
Gdy tylko chudy człowiek o pergaminowej (poza
wspomnianymi wrzodami) skórze skończył swoją magię,
odwrócił się w naszą stronę. Wyszedłem nieco przed grupę, żeby
jasnym było kto nawiązuje z nim kontakt w imieniu wszechjaźni.
– Ach, przybyła delegacja od mojego przyjaciela, króla
szczurów, władcy bezdennej otchłani! – zwrócił się do mnie,
zacierając kościste dłonie, uzbrojone w długie żółte szpony.
Przyjaciela, dobre sobie. Szczurzy król nie ma przyjaciół,
szczurzy król ma poddanych. Żeby podkreślić dysproporcję
między naszymi (jego i moim) statusami, uniosłem się na
tylnych łapach i spojrzałem mu hardo w oczy, przełamując
strach. Stałem tam sam, oddzielony od – niezbyt mi zresztą
sprzyjającej – grupy ziomków, na otwartej przestrzeni. Tylko
brakowało, żeby stary kościej był miłośnikiem kotów.
– Mów, czego oczekujesz, człowiecze! – nadałem.
Pozwoliłem, aby wyczuł moją niechęć, ale już nie strach.
– Ach, i prosto do rzeczy! Doskonale! – Znów zatarł
dłonie. – Znać profesjonalistów. W porządku, do rzeczy.
Potrzebuję miłości.
Wspominałem już zapewne, że jako szczur mam spory
problem z emocjami, a raczej ich rozumieniem. Te zbędne,
nasze pragmatyczne społeczeństwo odrzuciło już dawno.
– Gdzie ją zgubiłeś i gdzie najlepiej zacząć szukać? –
nadałem pytanie. Regułą było, że różni mieszkańcy piwnic, lochów i kanałów wynajmowali członków naszego
społeczeństwa do prac zwiadowczych. Nie dziwota, ostatecznie kto zrobi to lepiej od szczura? Poczułem też ulgę (emocja
nieautoryzowana, ale tolerowana), że chodzi tylko o zwiady.
Tym gorsze było po chwili moje rozgoryczenie.
– Nie rozumiesz... khm... szczurze. Ja jej nie zgubiłem.
Ale potrzebuję znaleźć. Pilnie.
Komplikacje. Pięknie.
– Więc czego od nas oczekujesz? Niezbyt nadaję się do
roli swatki – w głowie odbił mi się pełny uznania rechot
współtowarzyszy. Mogliśmy nie rozumieć miłości, ale doskonale wiedzieliśmy o jej istnieniu i działaniu na przedstawicieli humanoidów.
– Szkopuł tkwi głębiej, gryzoniu – nie mogłem nie
zauważyć irytacji na jego twarzy i w głosie. – Jest taka przepowiednia, która głosi, że miłość wszystko może odmienić.
Próbowałem więc wydestylować ją z moich ofiar, zakochanych
czy nie, ale spotkało mnie fiasko. W związku z czym muszę
spróbować podejścia bardziej... hmm... bezpośredniego.
– Co ci to da? – zapytałem, strzygąc wąsiskami.
Naprawdę zgubiłem się w tych jego tłumaczeniach.
W służbie króla szczurów
– Przestanę być tym, kim jestem! Mój los się odmieni!
I ma to uczynić prawdziwa miłość!
Na mój gust to bzdura była. Jak jakakolwiek emocja – której nie można przecież było zjeść, albo chociaż cisnąć we wroga
– mogła odmienić czyjś los? Niemniej rozkaz był rozkaz.
– Masz kogoś konkretnego na myśli? – zapytałem więc tylko.
– Tak.
***
Nie obyło się jednak bez krasnoludków w całej tej popapranej sprawie. Cholera! Mówiłem już na pewno, że ich
nie lubiłem. Krasnoludki, przy całej tej ich szumnej cywilizacji, miasteczkach, targowiskach, trasach handlowych, były
zadziwiająco brutalne. Szczur zabijał, jak był głodny, krasnal
zabijał również dla futer, kłów i trofeów. Szczur nie męczył
bez wyraźnego celu – to znaczy jeśli nie chciał wycisnąć
z ofiary konkretnych emocji – krasnal potrafił krzywdzić dla
przyjemności. Naprawdę! Były gorsze nawet od ludzi, bo
ludzie przynajmniej nie polowali na nas w celu uczynienia
swoimi wierzchowcami.
A przede wszystkim krasnale handlowały emocjami.
Wyobrażacie sobie? Zamiast żywić swoje plemię, zamiast oddać
swemu monarsze, te parszywe pokurcze zbierały zupełnie im
niepotrzebne emocje i wymieniały na targowiskach, podobnie
jak nasze skóry. Nie wiem, co mnie bardziej bulwersowało.
Wiecie już, dlaczego ich nienawidziłem i bałem się jak
ognia. A teraz nie było wyboru, trzeba było wejść z nimi
w bliższą interakcję, bo parszywy nekromanta ubzdurał sobie, że miłość wydobędzie z młodej ludzkiej samicy, która
uciekła z domu i zgubiła się w podziemiach. Szczury były
zwiadowcami, krasnale rościły sobie prawo do tytułu przewodników. Oczywiście za opłatą, o czym głupia dziewczyna
pewnie już się przekonała.
***
Przewodnikom za przeprowadzenie przez tunele płaci się
z góry, więc nic jej nie przyszło z tego, że wymordowaliśmy
całą tą czeredę – która udzielała jej schronienia – podczas
snu. Emocje, które oddała, przepadły wraz z przegryzionymi gardłami i ostatnimi tchnieniami wydawanymi
wprost w czerwone od posoki ryjki moich podwładnych.
Nie braliśmy jeńców, za duże ryzyko.
Dziewczyna, gdy – w migotliwym świetle zapałek, które
miała przy sobie – ujrzała urządzoną przez nas jatkę, zawyła, jakby to ją kąsały nasze zębiska. A potem stała się rzecz niebywała.
Zanim przejdziemy dalej, wyjaśnię tym, co nie wiedzą:
emocjami można obdarować, ale emocjami można też
walczyć, skrzywdzić, niejako wmusić we wroga. Przynajmniej
tak działa to tutaj, w świecie piwnic.
No więc dziewczyna, jakkolwiek przerażona (na czym
nam oczywiście zależało), musiała być już co nieco nauczona. Bała się i odruchowo próbowała strach ten wykorzystać
w walce. Pozbyć się go. Nie było to może nazbyt błyskotliwe,
bo strach w wielu przypadkach może zastąpić rozsądek,
którego nie kupi się nawet na targowisku krasnali, jednakże
dość zaskakujące jak na nowo przybyłą do naszego świata.
I być może nawet by się udało – przy całym tym zaskoczeniu
z naszej strony i zajadłym impecie z jej strony – gdyby nie
jeden szkopuł. No bo jakże to: spróbujcie obdarować
103
Otuleni Natchnieniem
szczura panicznym strachem przed nim samym... Ot,
pomyłka początkującego.
Strach, odbity przez nasze niewzruszenie, wrócił więc do
właściciela spotęgowany i gorszy niż kiedykolwiek, aż miło
było popatrzeć. Jednak nie dla spektaklu znaleźliśmy się
w tych przeklętych piwnicach.
– Oddział atak z lewej flanki – nadałem komendę. – Szperacz! Ty samotnie z prawej!
Nie sztuką jest przycisnąć wroga do ściany. Jednak nie
od dziś wiadomo, że szczur bez drogi ucieczki staje się
dużo bardziej niebezpieczny. To dlatego popełniłem ten –
zdawałoby się – błąd taktyczny. Zależało mi na tym, żeby
dziewczyna uciekła, a dla niepoznaki, żeby nie wydawało
się to za łatwe, postawiłem na najbardziej oczywistej drodze
Szperacza. Miłym dodatkiem do sprawy byłoby, gdyby
nasza księżniczka stratowała parszywca jednego. Ostatecznie jednak ogarnięta paniką dziewczyna nie doceniła mojego kunsztu. Czmychnęła wolnym korytarzem, nawet się nie
oglądając. Pobiegliśmy za nią, a ja znów, nadając rozkaz poprzez jarzmo, zakomenderowałem:
– Oddział! Piszczymy i skrzeczymy! Ale trzymamy się na
dystans! Pilnujemy planu!
Trzeba było teraz strach naszej panienki podsycać umiejętnie,
ale nie pozwolić jej w nim spłonąć. Zależało nam jedynie na tym,
aby biegła w odpowiednim kierunku. Dlatego moje szczury
piszczały z różnych stron, wybiegając z zaułków, w które
ofiara chciała – wbrew naszej woli – skręcić. Hałasowaliśmy
i co jakiś czas pojawialiśmy się w promieniu światła rzucanym przez jej zapałki, ale generalnie szybko pozwoliliśmy jej
zwolnić do niespokojnego marszu. Jako się rzekło: dziewczyna miała się bać, a nie tracić siły na walkę.
W pewnym momencie zgubiła pantofelek, pod którym
tak pięknie trzasnął kark Szperacza, a mnie wpadł do głowy
ciekawy pomysł. Szybko więc wskoczyłem na biały bucik
i wyszczerzyłem zębiska, żeby dziewczyna nie odważyła się
po niego sięgnąć. Miło było patrzeć, jak narastała w niej pyszna fobia podlana sosem paranoi...
– Pchlarz! Dżumak! Jesteście odpowiedzialni za tego
buta! Macie go dostarczyć na miejsce. A jak mi który nadgryzie... – Nie musiałem kończyć.
Zresztą lochy pod zamkiem nekromanty były już na
odległość szczurzego skoku.
***
Mężczyzna czekał. Dziewczyna wbiegła przez ogromne
wrota do wielkich, oświetlonych pochodniami lochów. Była
jeszcze młoda. Jej brzydki ryjek wykrzywiało bezbrzeżne
przerażenie, a po chwili również zaskoczenie, gdy nagle
z cienia, wynurzając się teatralnie, wkroczył na scenę nekromanta. Miałem nadzieję, że stary kościej będzie trzymał się
planu, bo jeśliby pokazał samicy pysk paskudniejszy nawet
od Dżumaka... Słabo znam się na ludziach, ale nie wróżyłem
mu wtedy kariery w miłości.
Wciąż nurzając się w cieniu wyciągnął dłoń i spopielił
wysłanych przodem żołnierzy, którzy umarli spektakularnie, z piszczącą skargą na pyszczkach, a nam gwałtownym
gestem zatrzasnął wrota przed nosem. Doskonale. Miałem
nadzieję, że teraz szybko zniknie w mroku i da mi działać.
Przygotowaną wcześniej szparą dostaliśmy się do lochów,
aby móc odpowiednio zająć się dziewczyną.
104
***
– Nie możesz ot tak się jej pokazać, głupie bydlę! –
nadawałem wściekle poprzez przestrzeń, wprost do głowy
nekromanty. – Czy ty w ogóle znasz pojęcie subtelności?
– Ona ma w sobie miłość! Czuję to! Ona na pewno
wszystko odmieni!
– Tak, ale nie miłość do ciebie!
– Co z tego? Wydestyluję...
Chwilami czułem się bardziej ludzki od tej karykatury,
a uwierzcie, żaden to komplement.
– Co ci przyszło z wcześniejszych destylatów? Posłuchasz
mnie wreszcie? – Ucichł, więc mogłem spokojniej kontynuować.
– Po to zwróciłeś się do króla szczurów, prawda? Żeby
pomóc ci odnaleźć prawdziwą miłość? Sprowadzenie dziewczyny to pierwszy krok, teraz trzeba wydobyć jej uczucie
i ukierunkować.
– Skąd wiesz, że to zadziała? – jego skrzeczący głos drżał
od skrywanej rządzy.
– Tym się zajmuję w moim społeczeństwie. Szkodzę.
Zaszkodzę i jej, ale... – tu przechodziliśmy gładko do mojego prawdziwego zadania – to będzie kosztowne. Muszę mieć
dostęp do twoich zapasów.
Łypnął na mnie podejrzliwie kaprawymi oczkami i sapnął.
– Nie ma mowy! Moje rozwiązanie jest dużo tańsze!
– Jasne, ale będzie dużo droższe. Jeśli dziś odejdę, ale po
jakimś czasie będę musiał wrócić, to z czystej złośliwości
podyktuję ci cenę dziesięć razy wyższą.
Tym ostatnim wreszcie złamałem tego starego, skąpego
sukinsyna.
***
Mój gospodarz zadbał, aby dziewczyna najkrótszą drogą
z piwnic trafiła wprost do sali kominkowej, w której dzięki
trzaskającym w ogniu polanom już zbierało się przytulne
ciepło. Muszę jednak zaznaczyć, że stary skąpiec nawet drew
do kominka żałował! Nie mówiąc już o lamentacjach, w rytm
których przetrząsałem jego spiżarnię w poszukiwaniu potrzebnych mi emocji.
Zajęliśmy się dziewczyną należycie. Gdy zmęczona
dotarła wreszcie do miejsca przeznaczenia, co chwila
nawołując i wypatrując swojego wybawcy, posiłek już na nią
czekał. Gorący i obfity. Aż żal było patrzeć na to, jak pyszna paranoja i strach zmieniają się w zupełnie niestrawne, ciepłe jak
jej posiłek, emocje. Patrzenie na nią, jedzącą, czyniło mnie
samego głodnym. Niemniej spiżarnia starego kościeja była
tak dobrze zaopatrzona, że zdecydowałem się dziewczynę
zostawić pożądającemu jej miłości mężczyźnie.
– Pchlarz!
Po chwili grupa wywołała mojego sierżanta. Razem
z Dżumakiem tachali zagubiony pantofelek, z trudem balansując
na tylnych łapkach. Nie nadgryźli buta, muszę im oddać.
– Doskonale – zawołałem. – Teraz pobawicie się, dranie,
w pucybutów.
Poprzez więź wyczułem mordercze emocje, które zostały
zamaskowane niezbyt umiejętnie. Najwspanialsze było to,
że mogli się wściekać, miotać wewnątrz swoich pustych
umysłów, ale jarzmo było w moich rękach. Musieli słuchać.
– Nie martwcie się – dodałem, a przy każdym słowie
moje wąsiska drgały w tikach spowodowanych radością –
Łukasz sawczak
Otuleni Natchnieniem
reszta zajmie się czyszczeniem odzieży. Nie pozwolę wam
próżniaczyć!
Karmiłem się złymi, gwałtownymi emocjami i dochodziłem
powoli do wniosku, że szczurzy król obdarzył mnie wielką łaską.
***
Nekromanta zdecydowanie nie miał gustu muzycznego, jednakże w przepastnych piwnicach jego zamku instrumentów walało się co niemiara. Wpadłem na nie podczas
patrolu (zagoniłem, głupi, do roboty wszystkich, więc to mnie
pozostało zapewnienie oddziałowi bezpieczeństwa) i od
razu w mojej głowie narodził się pomysł.
Najpierw rozmówiłem się ze starym kościejem. Potem
zagoniłem kilku niższych pozycją żołnierzy i kazałem im
dźwigać. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak silne potrafią
być wkurwione szczury, zwłaszcza te poszczute jarzmem. Jednak wyniesienie z piwnicy fortepianu w stanie nietkniętym było
wyzwaniem naprawdę nie lada. Łatwiej poszło z wiolonczelą.
Gdy wszystko było gotowe, odgrzebałem jeszcze w bibliotece
zestaw nut. Cieszyłem się, że niegdyś jedna z moich misji
w interesach szczurzego króla miała miejsce w odległej filharmonii. Okazało się wtedy, że mam talent muzyczny. Razem
z jarzmem i bandą szczurów efekt mógł być naprawdę ciekawy.
Gdy przyszła pora i dziewczyna skończyła swój łapczywie
konsumowany posiłek, byłem gotowy. Wyszedłem ostrożnie
na środek komnaty, modląc się w duchu do rogatego szczura
i wyczuwając przez więź złe życzenia towarzyszy. Pod szyją
miałem zawiązaną fantazyjnie muchę, sporządzoną z kawałka
obrusu. Prezentowałem się naprawdę olśniewająco, co zapewne sprawiło, że dziewczyna pisnęła nie tyle ze strachu,
co z zaskoczenia, wskakując jednak profilaktycznie na stołek.
Nekromanta trzymał się scenariusza.
– Nie bój się, dziewczę – wyszeptał, ledwie wychylając
się z mroku, gustownie ubrany w czarny smoking (raczej
trumienną marynarkę, ale staraliśmy się, jak mogliśmy), a na
twarz przywdziewając białą, porcelanową maseczkę – pragnę
ci udowodnić, że szczury krzywdy nie mogą ci uczynić, jak
długo będziesz pod moją opieką.
Po czym pstryknął palcami, na co oczywiście zareagowałem
jak na rozkaz. Pisnąłem głośno, unosząc ściskaną w dłoni
drzazgę, która przy odrobinie dobrej woli robić mogła w oczach
profana za batutę, a – siłą rzeczy – moje podrygiwania, za dyrygowanie. Opadła czerwona kotara, do tej pory zasłaniająca
lwią część komnaty, za którą, wytężając swój cały spryt
i siłę, mój parszywy oddział bezszelestnie stworzył małą salę
koncertową. Czyli – mówiąc prosto – przytachał fortepian,
wiolonczelę, dwie pary skrzypek oraz trąbkę.
Na kolejny mój sygnał szczute poprzez jarzmo szczury
zbiegły po ścianach i zajęły przypisane im wcześniej miejsca.
Uśmiechnąłem się szeroko, słysząc za plecami ciche piski dziewczyny, i wskazałem podwładnym batutą, że mają zaczynać.
Cóż to był za koncert!
Najpierw Dżumak, który gracji miał mniej niż mysz
z przetrąconym karkiem, zaczął skakać po klawiszach fortepianu wygrywając prostą melodię. Za plecami usłyszałem
radosne klaśnięcia w dłonie i śmiech. Dałem znak, i na
klawisze zeskoczyły kolejne szczury. Po sali kominkowej
niemal natychmiast poniosły się potężne dźwięki „Etiudy
rewolucyjnej”, czarujące ową chwilę i przeszywające ciszę
tak namacalną, że gdybym chciał, mógłbym się o nią oprzeć.
W służbie króla szczurów
Szczury skakały jak szalone. Oczywiście nic z tego nie było
zasługą ani ich, ani tym bardziej czarów cudacznie odzianego człowieka. Wszystkim sterowałem sam, wykorzystując
swój talent i doświadczenie.
Koncert na dziesięć szczurów powoli dobiegał końca.
Z wywalonymi językami moje gryzonie przeskakiwały
z miejsca na miejsce, dając z siebie wszystko i wypluwając
resztki oddechu. Zgodnie z planem padały pokotem, bez sił,
wraz z wygasaniem ostatnich dźwięków i umierały cichutko.
Ostatni padł mój sierżant, patrząc na mnie oskarżycielsko.
Jeszcze ostatnie dźwięki fortepianu nie wybrzmiały, gdy
usłyszeliśmy wszyscy trąbkę. Zrazu nieśmiałą, bo Parchaty
musiał przystosować swoje płuca do ilości powietrza, które
kazałem mu zaczerpywać. Jednocześnie trzy kolejne szczury
zajęły się odpowiednim manipulowaniem tłokami.
W tym czasie nekromanta siedział już przy stole z dziewczyną
i czarował ją rozmową. Dobierał tematy wcześniej dokładnie
przeze mnie wyselekcjonowane. Na tym też się znałem,
wystarczająco dużo czasu spędziłem niegdyś szpiegując zwyczaje ludzi w kinie.
Oboje popijali wino, ona patrząc niepewnie znad kieliszka, a spod półprzymkniętych powiek, on nonszalancko
odchyliwszy się do tyłu i wlewając napój wprost w otwór maski. Oczywiście temat samej maski musiał wypłynąć, ale nekromanta, choć czułem, z jakim trudem zaczęła przychodzić
mu rozmowa, umiejętnie stosował uniki i odwołania do
różnych utworów literackich i muzycznych w kulturze ludzi.
Naraz dziewczyna klasnęła w dłonie i wykrzyknęła radośnie:
– Już wiem! Jesteś pod tą maską potwornie brzydki,
prawdopodobnie zaklęty i uwięziony w tym zamczysku za
karę albo ku przestrodze, a teraz opiekujesz się biednymi
podróżnymi, którzy zgubili się w podziemiach, zgadłam?
Imponowała mi radosna beztroska i wręcz debilizm dziewczyny, która dała oczarować się naszym zabiegom i bezkrytycznie
przyjęła podsuwane jej wzorce. Upiór o dobrym sercu, też mi.
Nekromancie na wspomnienie jego parszywej mordy pięści zacisnęły się kurczowo pod stołem i bałem się,
że zaraz rzuci się dziewczynie do szyi, aby przemocą,
wprost z gardła, wycisnąć z niej wyznanie miłości. Dlatego też natychmiast zawezwałem skrzypków i wiolonczelistów aby, przyłączywszy się do trąbki, nieznośną
kakofonią zakłócili intymność chwili i tamtego pytania. Udało się. Nekromanta rozluźnił dłonie, skłonił się
dwornie i powiedział tylko:
– Jestem na twe każde skinienie, o pani.
Dziewczyna spłonęła rumieńcem i wyszeptała z pasją.
– Czy jest coś... Czy mogę ci jakoś pomóc, szlachetny
gospodarzu, zanim odejdę?
– Odejdziesz?
Nawet ja ciekawie nadstawiłem ucha, aby zrozumieć co
znowu ubzdurała sobie w swojej ślicznej (ponoć) główce
dziewczyna. Zwolniłem tempo i kazałem grać ciszej, aby
ponownie wytworzył się nastrój. Szczury skwapliwie
skorzystały z chwili oddechu.
– Oczywiście – odpowiedziała ona – mój przewodnik na
pewno po mnie wróci. Obiecał, zostawiając mnie w tamtych
podziemiach, a ponoć u nich umowa to rzecz święta.
W końcu to krasnoludek, choć odziany cały na czarno.
Brr... – otrząsnęła się i nie zauważyła mowy ciała rozmówcy. Nekromanta był przerażony i naprawdę bliski wybuchu.
Musiałem działać, nie miałem wyboru.
105
Otuleni Natchnieniem
106
Łukasz sawczak
Otuleni Natchnieniem
Z bólem i świadomością przyszłych problemów podzieliłem
jarzmo na mniejsze części i narzuciłem jedną z nich na
dziewczynę, drugi koniec podsuwając kościejowi pod nos.
Złapał, patrząc na mnie beznamiętnym wzrokiem spod maski.
A ja straciłem część kontroli nad rozwścieczonym i rządnym
krwi oddziałem. Musiałem więc działać szybko, póki szczury
jeszcze tego nie wyczuły. Kazałem grać rock and rolla i zamęczyć
się na śmierć, jednocześnie kontrolując, jak moja magia zadziałała
na dziewczynę.
Jarzmo musiało być kierowane precyzyjnie i z gracją, jeśli
miało coś w tym wypadku przynieść. Musiało współgrać
z wywoływaną przez nas nutą miłości, która miała zostać
właściwie nakierowana na naszego „szlachetnego upiora”.
Szczęście, że trafiło nie tylko na idiotkę, ale w dodatku podatną
na te romantyczne bzdury. Jarzmo zaczęło niewolić ofiarę
i wyciskać z miłości esencję, której to nekromanta o mały włos
nie zaczął spijać wprost z dziewczyny. Trzeba było kończyć
party, za wcześnie jeszcze na te oślizgłe zbliżenia, nekromanta
był zbyt brzydki, żeby dziewczyna i jej delikatna emocja już to
wytrzymały.
Muzykanci dogorywali. Jednym sprytnym posunięciem
zbudowałem zaczątek emocji w dziewczynie oraz wykończyłem
połowę oddziału, który – przypominam – składał się w całości
z najzagorzalszych wrogów. Mistrz strategii to ja. Pozwoliłem
teraz dograć ostatnie tony i osobiście przegryzłem gardło
Pchlarzowi, który był naprawdę silnym skurczybykiem.
Był to jasny sygnał dla kościeja, który ledwo nad sobą
panował. Pstryknął palcami i naraz wszystkie świece w pomieszczeniu zgasły. Zgasł też płomień w kominku i otuliła
nas wszystkich ciemność, pod której osłoną, a do rytmu
pisków i pokrzykiwań zaskoczonej dziewczyny, zaczęliśmy
zwijać nasz bałagan. Uporaliśmy się ze wszystkim w kilka
minut, zbierając ciała, instrumenty (wyniesienie fortepianu
niemal bezszelestnie to istny majstersztyk i naprawdę trzeba
było nas wtedy widzieć), stół z zastawą oraz inne elementy dekoracji. Zniknął i nekromanta, który po opuszczeniu
przez nas sceny działań przywrócił płomienie i oświetlił
znów przepysznie przestraszoną dziewczynę. Spotkałem się
z nim w pokoju obserwacyjnym.
– Słyszałeś? – syknął, jak tylko się pojawiłem. – Przewodnik! Idzie po nią!
Nekromanci i przewodnicy nie lubili się. Prawdopodobnie miało to związek z tym, że pierwsi drugim przetrzebiali
klientelę, a drudzy pierwszym (wyprowadzając zagubionych
w piwnicach na powierzchnię) zapasy materiału.
Stanąłem na tylnych łapach i wzruszyłem ramionami
w ludzkim geście nonszalancji.
– I czym się martwisz? – zapytałem. – Poślę mu naprzeciw z dziesiątkę swoich, może przy okazji którego podziurawi, a mnie mniejszej grupie łatwiej będzie narzucić wolę. Nie
zmarnuj mojego prezentu, za który swoją drogą oczekuję
rewanżu!
Na choćby wzmiankę o jego zapasach nekromanta
reagował nerwowo i zmieniał temat. Doszedłem do wniosku,
że niedługo doprowadzę go do nerwicy. Teraz stary kościej
odsłonił magiczne zwierciadło i pokazał mi obraz z pokoju,
w którym została zagubiona księżniczka.
– Już czas – powiedział. – Twój plan działa, ale nie
możemy ryzykować.
– Jaki czas! Spójrz na nią. Urobiliśmy materiał, ale teraz
trzeba w nim wyrzeźbić satysfakcjonujący nas kształt! Jak
W służbie króla szczurów
zaczniesz za wcześnie, guzik ugramy! Potrzebuję dostępu do
spiżarni, musimy jej emocje podkręcić do maksimum.
– Żadnego dostępu! Ona jest gotowa, a ty jedynie chcesz
wyłudzić moje zasoby, podły szczurze!
Miał rację, ale nie miał tej pewności w głosie. Strzelał na
ślepo, ale nie bez kozery zaszedłem w służbach specjalnych
tak daleko.
– Jak sobie chcesz – powiedziałem więc tylko. – Ale zanim zaczniesz, spójrz z łaski swojej jeszcze raz w zwierciadło.
Obraz – na którym znudzona dziewczyna, skubiąc kiść
winogron, usadowiła się na jednym z wygodnych krzeseł
przy stole – zamazał się i nagle nekromanta zobaczył w odbiciu swój parszywy pysk. Zrozumiał, co miałem na myśli.
Wziął głęboki oddech, poczerwieniał na twarzy, a następnie z
całej siły uderzył w zwierciadło. To posypało się natychmiast
miriadami odłamków i świetlistych odprysków, malowniczo
dekorując podłogę.
– Idź do spiżarni – wysapał wściekły. – Bierz, ile potrzebujesz.
Dwa razy nie trzeba mi było powtarzać.
***
Zamęczyłem obu moich sierżantów, a zarazem szczury
odpowiedzialne za pantofelek, więc wyznaczyć musiałem
nowych. Nie miało to być łatwe z jednego powodu: jarzmo trzymało dużo gorzej. Obładowany emocjami, pękając
niemal w szwach (w szwach to niemal nie pękł durny stary
kościej, gdy zobaczył, co zostało z jego zapasów), wtoczyłem
się do niewielkiej piwniczki – centrum operacyjnego mojego
oddziału – i od razu poczułem złe spojrzenia, usłyszałem
szepty i wyczułem nerwowe podrygi wąsów. Rebelia
dojrzewała, ale wciąż jeszcze to ja miałem ostatnie słowo.
Potoczyłem wzrokiem po zebranych. Mniej niż połowa
wcześniejszego stanu osobowego.
– Hrabio – zawołałem do ostatniego z arystokratów w naszym
uroczym towarzystwie, zarazem przywódcy potencjalnego
buntu. – Mianuję cię, jak obiecałem, nowym sierżantem.
Poniósł się szmer zaskoczenia. To „jak obiecałem”
zmyśliłem na miejscu, ale słowa wprowadziły pożądany zamęt.
Dziel i rządź. Mistrz strategii to ja, jak już wspominałem. Żeby
dobić towarzystwo, zaciągnąłem nieco – delikatnie, żeby nie
poczuli – smycz jarzma, po czym zawołałem:
– Łysy! Ty będziesz drugim sierżantem. – Łysy był
największym podpierdalaczem, jakiego znałem. Ba, jakiego historia znała! Niech się zastanawiają, na kogo i jakich
dostarczył mi haków.
Podziałało, bo zaczęli mnie uważniej słuchać, wciąż
miałem autorytet. Poza tym byli głodni, a ja zacząłem
wydzielać zapasy.
– Hrabio, wybierzesz dziesięciu twardzieli i wyruszysz
w kanały – powiedziałem, wykrawając co smakowitsze kąski
soczystej paranoi i silnego cierpienia. – Naszym śladem
podąża samotny przewodnik, którego można i należy
wypatroszyć. Łupy są wasze, możecie go męczyć, ale ma
w efekcie paść trupem. Pytania?
Nie było, więc po chwili zniknęli, unosząc prowiant.
Popatrzyłem po pozostałej grupie i znów – na ręce sierżanta –
wydzieliłem racje żywnościowe. Nie podzieli ich sprawiedliwie,
tego byłem pewny, ale też gówno mnie to obchodziło. To była
broszka Łysego, kogo karmi, a kogo głodzi. Jak długo podwładni
bardziej nienawidzili jego niż mnie, byłem względnie bezpieczny.
107
Otuleni Natchnieniem
– A wy się weźmiecie za sprzątanie – powiedziałem. –
Trzeba olśnić pewną samicę.
***
Nie wiem, jakie wrażenie mógłby zrobić na potencjalnym
ludzkim obserwatorze (poza zwyrodniałym nekromantą)
następujący obrazek: leży dziewczyna na szerokim krześle,
ululana do snu ciepłym posiłkiem i odpowiednią ilością wina.
Po niej – systematycznie odsłaniając jej coraz bardziej nagie
ciało – biega w tę i we w tę dziesięć szczurów. Rozbierają ją,
zabierają ciuchy (nieuszkodzone, poza kilkoma przegryzieniami, które zaraz się zaszyje) i okrywają ciężkim, nieznośnie
śmierdzącym świeżością kocem. Gdybym zobaczył obrazek
analogiczny – to znaczy dziesiątkę ludzi golących szczurzycę
– prawdopodobnie dostałbym dreszczy z obrzydzenia.
Dwóch najsprawniejszych spośród nas zajęło się cerowaniem dziur, przegryzień i obtarć. Pozostali zabrali się za
wodę i mydło, czyszcząc odzież. Dostarczyliśmy zagubiony pantofelek, wyczyściliśmy drugi i wszystko to potem
– poskładane w kostkę – złożyliśmy na stole. Teraz miała
przyjść część najtrudniejsza.
Najdelikatniej, jak tylko mogliśmy, zrzuciliśmy samicę
na prześcieradło, a następnie przetransportowaliśmy do
ustawionego wcześniej w rogu wielkiego łoża z baldachimem. Dziewczyna ważyła więcej niż wyglądała, ostatecznie
jednak spoczęła na miękkich puchowych poduchach, a Parchaty nucił jej do ucha kołysankę. Nawet nie posądzałem go
o takie talenty. Postawiliśmy jeszcze na stół paterę świeżych
owoców i pozostało czekać, aż nasza śpiąca królewna się
obudzi i olśnią ją nasze przygotowania.
***
Pomimo że od samego rana rozpromieniona dziewczyna
biegała po komnatach, podziwiając efekt naszych prac, nie
odstępował mnie zły humor. Każdy miewa gorsze dni, ale to
było coś więcej i nie zorientowałem się, co, dopóki nie stanęli
przede mną Łysy i reszta oddziału.
– Nasi umierają – oznajmili, a do mnie przez więź wreszcie
dotarła agonia, jedna po drugiej, w nierównych odstępach.
– Ilu? – zapytałem.
W tym momencie do wszystkich dotarło cierpienie Hrabiego i jego złorzeczenia.
– Jedenastu.
Czyli krasnal załatwił wszystkich. Jedenaście wielkich,
wkurwionych szczurów! Czułem, jak władza wymyka mi
się z rąk, a jarzmo napina pod naporem woli podwładnych.
Musiałem działać natychmiast.
Bez najmniejszego wahania rzuciłem się do gardła
Łysemu i – zaskakując go z opuszczoną gardą – przegryzłem
mu tchawicę. Chlusnęło gorącą czerwienią, a ja – działając
nadal tak błyskawicznie, że do oddziału wciąż jeszcze nie
dotarło, co właśnie zrobiłem – rzuciłem się na najbliższego
mi Parchatego, przygważdżając go do ściany. Czas było
wykorzystać stary, niezawodny terror.
– Parchaty – wydyszałem mu nienawistnie do ucha, ale tak, żeby
wszyscy słyszeli. – Od teraz ty dowodzisz oddziałem i skończysz jak
ta padlina, jeśli chociaż wyczuję twoje wahanie, zrozumiano?
Miło było spijać ich strach pomieszany z zaskoczeniem.
Nie miałem jednak czasu na degustacje, mój autorytet się
108
sypał, a jarzmo słabło. Docisnąłem gardło ofiary i dopiero wtedy pokiwał głową na znak zgody. Puściłem więc, ale
ostrożnie, po czym potoczyłem wzrokiem po reszcie zbieraniny. Wyplułem z siebie pokaźnych rozmiarów paczkę najgorszych emocji, jakie zwinąłem ze spiżarni kościeja, po
czym wydałem ostatni rozkaz.
– Możecie to zeżreć, możecie użyć jako broni. Bólu i depresji
jest tu tyle, że można by rozwałkować pół krasnalowego królestwa. Róbcie, co chcecie, ale krasnal ma być martwy, zrozumiano? Nie ma prawa przejść przez wrota zamku! Wynocha!
A potem, nie czekając na ich reakcję, zwiałem
stamtąd z podkulonym ogonem, unosząc ze sobą słabnące
jarzmo. Było mi potrzebne, co do ostatniego włókna, a już
wiedziałem, że cały mój oddział był martwy. Jeśli tamten
przewodnik wykończył wielkiego Hrabiego i wybranych
przez niego zabijaków, to ta marna resztka pod wodzą
śpiewającego dyszkantem Parchatego nie miała szans. Ważne
jednak, że to ja zorientowałem się pierwszy, nie oni. Czas mi
się kończył i trzeba było zrezygnować z subtelności.
Wpadłem do komnaty kościeja, który przez dziurę w ścianie
obserwował rozradowaną dziewczynę.
– Masz! – zawołałem zziajany, wręczając mu resztki jarzma. – Zarzuć jej ten powróz na szyję jak najszybciej i wyduś,
co potrzebujesz! Musimy się śpieszyć!
W zasadzie mógłbym teraz uciec, zostawiając cały ten absurd za sobą, ale szczurzy król wydał wyraźny rozkaz. Albo
dobre relacje, albo trup. Nie mogłem odejść, nie upewniwszy się, że wykonałem polecenie, wywiadowca mylił się tylko
raz. Poza tym w spiżarni wciąż pozostawały zapasy.
– Otwórz spichlerz – zawołałem. – On tu idzie! Będziemy
potrzebowali każdej broni, jakiej będziemy w stanie użyć!
Wahał się ledwie sekundę. Gdy rzucał mi klucze, jego
twarz rozjaśniał uśmiech.
– Bierz, co chcesz! Z chwilą, z którą ona mnie pokocha,
wszystko i tak się odmieni! – po czym wybiegł z komnaty,
a ja zająłem się zbieraniem wszystek emocji, jakich do tej
pory nie ukradłem staremu głupcowi. Zastanawiałem się
też, czy nie powinienem zniknąć, przeczekać burzy, pozwolić
nekromancie albo zmienić swoje życie, albo zginąć z rąk
krasnoludka, jednak odepchnąłem tę myśl. Gdyby nekromanta przeżył spotkanie i zrozumiał, że go wystawiłem, to
jego relacje ze szczurzym królestwem, na które taki nacisk
położył władca, nie ułożyłyby się zbyt dobrze. Musiałem się
upewnić, że albo nekromanta padnie (wykonany rozkaz),
albo osiągnie swój cel tylko i wyłącznie dzięki mojej ofiarnej
pomocy (również wykonany rozkaz). Pobiegłem więc do sali
kominkowej, w sam czas na spektakl.
Nekromanta stał w masce na środku pomieszczenia,
a w dłoniach trzymał dłonie dziewczyny. Umiejętnie dociskał
jej emocje jarzmem i dobry w tym był, musiałem przyznać.
– Odnalazłeś mój pantofelek – mówiła właśnie drżącym
głosem dziewczyna – zadbałeś o moje ubrania, o mój dobry sen. Czuwałeś nade mną... – przerwała na chwilę, żeby
westchnąć cicho. – Jesteś taki dobry.
Miał ją.
Ostrożnym ruchem sięgnęła do maski i położyła na
niej dłonie. Potem zdecydowanym gestem odsłoniła twarz
kościeja. Patrzyłem na wszystko w pełnym napięcia milczeniu, wstrzymując oddech i napinając mięśnie grzbietu.
W zależności od reakcji dziewczyny zareagować miałem ja.
Albo nie.
Łukasz sawczak
Otuleni Natchnieniem
Dziewczyna przejechała opuszkami palców po twarzy
onieśmielonego mężczyzny i już wiedziałem, że wygraliśmy.
Coś szepnęła mu do ucha, zbliżając wargi do jego twarzy
i zmuszając, by popatrzył jej w oczy. A potem złożyła na jego
ustach delikatny pocałunek, który przypieczętował wszystko. Miłość, szarpana za gardło przez moje jarzmo, wypłynęła
z niej jasną poświatą.
Z równym napięciem patrzyłem teraz na nekromantę,
czekałem na tą mityczną przemianę, magię, która miała
odmienić jego życie.
Zamiast tego, twarz kościeja wykrzywił grymas triumfu i złośliwej satysfakcji, która dopiero teraz nadała jego twarzy
prawdziwy wyraz szpetoty. Przez ułamek sekundy niemal zrobiło
mi się żal naiwnej dziewczyny. Przecież każdy ludzki poeta i bard
w swych pieśniach twierdził, że jeśli miłość, to do grobowej deski.
***
Przypatrując się plugawym praktykom nekromanty – i dbając
o to, żeby wiedział, że byłem z nim do końca – przysłuchiwałem
się niespokojnie odgłosom dobiegającym zza drzwi komnaty. Hałasy szarpaniny, umierania, wyzwiska i przekleństwa –
wszystko to szalało w powietrzu i zagęszczało atmosferę.
– Pośpiesz się – warknąłem, wdrapując się na pierś
leżącej dziewczyny i spoglądając na pochylonego nad nią
mężczyznę. – Bo zaraz będzie za późno.
Wraz z przebrzmieniem moich słów wielkie
dwuskrzydłowe wrota otworzyły się z trzaskiem, wyważone
grzbietem ciśniętego o nie szczura. Zaraz po jego truchle
przebiegł Parchaty i jeszcze jeden żołnierz, wycofując się
przed wkraczającym do środka przewodnikiem.
Obejrzał się i nekromanta, po czym głośno wciągając powietrze wstał z fiolką destylatu w ręku. Zeskoczyłem na ziemię
i stanąłem u jego boku, aby przyjrzeć się nowoprzybyłemu.
Stary, siwy, ubrany na czarno, ze złamaną szpilką ociekającą
krwawą posoką w ręku. Nic ciekawego ani strasznego.
Cisnąłem w niego bólem agonalnym, ukradzionym z kościejowego spichlerza. Dołożyłem konfuzję i rozpacz, popierając wszystko paraliżującym strachem. Dobry był.
Fechtując ze mną emocjami niczym tą swoją szpilką,
odparował ciosy, przeciwstawiając bólowi zaciętość, rozpaczy i strachowi swą żelazną odwagę, a konfuzji poczucie misji. Wszystkie te emocje rozpadły się natychmiast w pył, a my
staliśmy naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem. Tym razem
to on zaatakował pierwszy, wychodząc ze sztychem poczucia
winy. Odparowałem poczuciem obowiązku i ripostowałem
wściekłością, a zaraz potem zdradliwym samoobwinianiem. Uniknął, skubaniec, wychodząc naprzeciw z wiarą we
własne siły. Skontrował – jeszcze poprzez unoszący się pył
– za pomocą bólu egzystencji i poczuciem krzywdy, trafiając
tym drugim wprost w moje rozdmuchane ego. Pomylił się
jednak w doborze. Miałem do króla żal za swą niską pozycję
w stadzie, owszem, stąd problem ze sparowaniem doskonale wymierzonego ciosu, ale miałem też coś, czego zwykły
krasnal nie mógł zrozumieć: poczucie hierarchii. Wściekły
na zadaną ranę ruszyłem przed siebie i skierowałem ogromne ilości złości i strachu, jako zasłonę dymną, po czym
wyprowadziłem właściwy atak. Niezrozumienie trafiło przewodnika prosto między oczy, potem – już bezbronnego
– dobiłem go zaszczuciem i desperacką presją, której tylko
najlepsi uczestnicy wyścigu szczurów potrafili dać odpór.
Dlatego po chwili agresor klęczał na posadzce, porażony zaserwowanym mu koktajlem.
W jego stronę ruszyły oba tchórzliwe parszywce, które jeszcze chwilę temu podkulały ogony. Fuknąłem na nie głośno.
– Precz! Ja to dokończę!
Wtedy też wydarzyło się coś, co odmieniło los nie tylko
nekromanty.
Spartaczył on swoją robotę, ogarnięty euforią. Dziewczyna, w której tliło się jeszcze życie niewydrenowane do ostatniej kropli, złapała kościeja za chudą nogę. No i ten idiota się
przewrócił, z krzykiem upuszczając fiolkę z miłością prosto
na mnie. Rozbiła się na moim żylastym grzbiecie, kalecząc,
a płyn wsiąkł w ranę i futro, nasączając je mdłym zapachem.
Oraz zupełnie odmieniając moje życie.
***
Spojrzałem w oczy memu najdroższemu przyjacielowi,
klęczącemu tam, na posadzce, udręczonemu i pokonanemu.
Ubiegłem dwa parszywe szczury, które niepomne rozkazów pełzły
w jego stronę. Rzuciłem się im do gardeł. Umierając, patrzyły na
mnie z wyrzutem, a przecież świadome były popełnianej niesubordynacji. Ot, nie nadawały się jednak do wywiadu i tyle.
Gdy z nimi skończyłem, a nie śpieszyłem się wybitnie,
zbliżyłem się do drżącego na całym ciele przewodnika. Tak
pysznie pachniał... Pożarłem więc wszystkie złe emocje,
karmiąc się jego bólami i uwalniając go od ich jarzma. Gdy
wreszcie stanął na nogi, patrzył na mnie chwilę, niepewnie,
zanim wyciągnął swą dłoń. Pozwoliłem poczochrać się za
uchem, po czym wskoczyć na swój grzbiet. Nie widziałem już
w tym nic zdrożnego, połączyła nas miłość po grobową deskę.
Nekromanta leżał tam, przypatrując się nam nienawistnie poprzez łzy rozpaczy, sparaliżowany stratą i porażony
rozmiarami swej porażki. Zostawiliśmy go w ciemnościach, ale
zanim odeszliśmy, odwróciłem się do niego i nadałem ostatni raz:
– Miałeś rację, kościeju. Miłość zdecydowanie odmienia
los nią obdarowanego.
Łukasz Sawczak
Misja wykonana, tytuł obroniony. A więc:
Dwukrotnie już „Natchniony”, po konkursie Otuleni Natchnieniem. Dwukrotny finalista Horyzontów Wyobraźni,
zdobywca drugiego miejsca w edycji 2011. Dwukrotnie
drukowany w miesięczniku „Science Fiction, Fantasy
i Horror”. Powyższa publikacja na łamach Qfantu jest…
oczywiście drugą. Pewnie tę swoistą regułę dwójek można
by mnożyć, jednak autor liczy, że kolejne publikacje szybko
ją zdezaktualizują.
W służbie króla szczurów
109
Otuleni Natchnieniem
Mateusz Motyka
Ten Świat − wprowadzenie dla opornych
ilustracja Magdalena Mińko
Na początku była pustka, a w niej rzesze pomysłów
krążyły, rozbijając się o wieszaki. Przez milenia, między
siódmą piętnaście, a ósmą rano, zarodniki wirowały w szatni,
czekając na zmiażdżenie i upodlenie. Upodlenie przez wrzask
dzwonka…
− Światy ginęły wtłoczone w bezlitosną maglownicę,
prasującą wszystko na gładko. Alegorię archaicznego systemu edukacji… − Chropowaty głos wyrwał się z pogardliwie
wydętych ust. Skromnie oprawione wypracowanie z trzaskiem padło na biurko. Klasa zamarła. Dzień w dzień, tydzień
w tydzień, o tej samej porze, przez bite pięćdziesiąt minut
zamierali. Wszyscy, ludzie, nieludzie, niezwykłe zwierzęta.
Wszyscy, a „bite” nie zawsze pozostawało przenośnią.
− Co to było… Oporna? – szepnął nauczyciel.
Karwila przyzwyczaiła się, że każda uwaga ze strony
„autorytetu” opluwa ją. Brzmiała jak splunięcie. Motywowała
jak splunięcie. Na szczęście uczennica wywalczyła sobie strategiczne miejsce na tyłach sali. Ślina Bluzga nie docierała tak
daleko… Nie fizycznie.
− Słucham? – Dziewczyna przeczesała włosy. Przyjemna
szczecina zatrzeszczała między palcami.
Mężczyzna sięgnął po kolejne wypracowanie. Uczniowie
zamarli. Niemal trzy tuziny serc zadrżało. Karwila nie mogła
liczyć na wsparcie, nie ze strony swej cudacznej klasy. Normalnej bandy ludzi, skrzatów i niezwykłych zwierząt,
o futrzaku z wymiany uczniowskiej nawet nie pamiętała.
Wypracowanie trzasnęło. Nauczyciel złamał grubą
oprawkę, torturując skoroszyt, wpatrywał się w dziewczynę.
− Przepraszam… − Karwila westchnęła. – Ale chyba
zbyt mocno oddałam się interpretacji i nie usłyszałam bądź
po prostu nie trafiły do mnie pana uwagi. – Nie spojrzała
na człowieka. Skupiła się na wzorze pokrywającym ramię.
Giętkim ruchem dorysowała kilka zawijasów. Stalówka lekko
trzasnęła. I tak zaraz się zmienią, pomyślała, wodząc wzrokiem po misternych, florystycznych liniach. No tak, w końcu
zbliża się zima. Że też muszę być odmieńcem nawet wśród takiej bandy.
− Cudaku… − Nauczyciel nie wytrzymał ignorowania,
Karwila opuściła dobre pięć wersów codziennej wypowiedzi.
– Fakt, który czyni cię tak wyjątkową, w tym próżnym mniemaniu, wcale nie czyni cię od nas lepszą. Musisz przestrzegać
tych samych reguł…
Dębieję… On mówi z sensem… Źrenice orzechowych
oczu rozszerzyły się, dziewczyna uniosła głowę.
− I po raz kolejny twoja praca zasługuje na rytualny lot
do kosza… No chyba, że pochowasz ją jak członka rodziny.
– Bluzg uwielbiał prychać. – To też krzak.
To już było rasistowskie… − Karwila przeszyła człowieka
wzrokiem. Nauczyciel wstał i z udawaną uprzejmością
110
wyciągnął dłoń ściskającą skoroszyt ku dziewczynie. Ciche
chrząknięcie rozgrzało lodowatą ciszę panującą w klasie,
napięcie rosło.
− Ależ panie pr… − Nastoletni półelf przerwał, unosząc
drżącą dłoń. Granatowy mundurek ciasno opinał wąską pierś.
− Nie kłopocz się… − Karwila warknęła, czując lekką
dozę wdzięczności – Carill chciał panu przeszkodzić, ale
w dobrej wierze… A ja… − zawahała się – nie rozumiem, co
panu we mnie przeszkadza. To, że nie dobrnął pan do trzeciej strony, nie oznacza, że moja praca jest bezwartościowa
i odbiega od tematu. Zalecam przeczytanie. – Nauczyciel
zerknął na wciąż uniesione wypracowanie. – Nie rozumiem
też uprzedzeń rasowych. Jestem driadą i zasługuję na to samo
miejsce w społeczeństwie co elfy, ludzie, ogry, przerośnięte
chomiki z Bambuwud czy Niezwykłe Zwierzęta. Może ma pan
jakiś problem, o którym moglibyśmy porozmawiać? Jakiś uraz
z dzieciństwa? Zgubił się pan w lesie? – syknęła, wiedząc, że
już dawno przekroczyła cienką granicę dobrego wychowania.
Skoroszyt zadrżał, krew odpłynęła z twarzy nauczyciela.
Karwila nie chciała kolejnych problemów. − I niech się pan
nie kłopocze, bo moja praca już dawno leży na tej złej stercie
zdobiącej pana biurko. Miażdży pan pracę Carilla.
I stało się. Przesadziłam.
Gdyby nie doświadczenie zdobyte przez rok zajęć z Bluzgiem, część klasy już dawno leżałaby nieprzytomna. Długie
wstrzymywanie oddechu i wieczne poczucie zagrożenia
pozwoliło na kolejną, udaną, próbę pobicia rekordu wytrwania w sytuacji stresowej. O dziwo, na zaciśnięte wargi nauczyciela wypełznął uśmiech.
− Proszę bardzo… − Bluzg rzucił skoroszyt w panicznie
dyszącego półelfa. – A co do ciebie, moja… A co do ciebie,
Karwillo. – Oparł się o rozklekotane biurko. – Mam listę
uwag, ale chciałbym, żebyś zaczęła od wizyty u pani Pedagog.
Kolekcja ostrzy, wymyślne narzędzia tortur, koło do
łamania kończyn i gablotka pełna współczesnej literatury
przemknęły przez pobudzoną wyobraźnię driady. Tortury
nie mogły być tak ciężkie, trafi tylko do szkolnego psychologa… Tylko… Powinna zbierać punkty za każdą wizytę,
pobiłaby już rekord. Rekord szkoły, rekord Wawowa.
− Zrobisz coś jeszcze… − Ton głosu nauczyciela sprawił,
że misterne pęki kwiatów na przegubach dziewczyny zwinęły
się w ciasne węzły. – Napisz to wypracowanie jeszcze raz.
Driada prychnęła.
Bluzg ostrzegawczo uniósł palec.
− Zgodnie, w stu procentach zgodnie z tematem… −
Irytujący dźwięk dzwonka nie zdołał zagłuszyć polecenia.
− Czyli… − Karwila zrzuciła podręczniki do torby. Reszta
klasy nie śmiała się ruszyć. – Zgodnie z kluczem? – Skrzywiła
się, przełykając przekleństwo mające ozdobić zdanie.
Mateusz Motyka
Otuleni Natchnieniem
Na powierzchni wodnistych oczu nauczyciela zatańczyły
szaleńcze ogniki. Ogniki determinacji i chorej satysfakcji.
− Wolę wsadzić mózg do słoika – warknęła, wstając.
Reszta grupy odważyła się.
Fala uczniów przepłynęła przez salę, rozbijając się o niewidzialną
barierę dwa metry przed samotnym biurkiem. Bluzg ściskał
jaśniejącą w sztucznym świetle kartę klucza odpowiedzi.
− Musisz nauczyć się schematu… − powiedział, wręczając
ją Karwili.
Sala numer dwadzieścia jeden powoli pustoszała. Mijały
cenne sekundy przerwy, aż wśród równych rzędów ławek,
w krainie porządku i dyscypliny pozostał tylko on – Utt Bluzen.
− Panie Profesorze! − Okrągła jak piłka uczennica
wyłoniła się znikąd.
− Tak? – Bluzg mruknął, nie opuszczając maski wiecznego zniechęcenia.
− Niech pan uważa. – Dziewczyna poprawiła grube okulary. – W przyszłości ktoś może pana opisać… Wcale się to panu
nie spodoba. – Wyrecytowała i wyszła, trzęsąc kucykami.
Utt, ironicznie zwany również „autorytetem”, zamrugał.
Słowa uczennicy obeszły go. Zachowanie przeraziło. Nie
bała się go lub co gorsza: potrafiła to bezbłędnie ukryć.
***
Karwila rozłożyła szarą kartkę. „Ten świat – opis dla
opornych”. Temat wypracowania zdawał się banalnie prosty.
Miała opisać rzeczywistość, w której żyje… Opisać według
sztywnego klucza egzaminu końcowego. Czując mdłości,
zacisnęła pięści i wrzuciła kulkę do przepełnionego kosza.
− Nienawidzę schematów… − warknęła. Los wykazał się
złośliwością, kierując nienawistne spojrzenie na pozłacany
napis wiszący nad głównym wejściem do szkoły.
„Równość w niezwykłości”
Nie zważając, czy ciężkie buty ranią stopy otaczającego ją
tłumu, zawróciła w kierunku schodów.
Ten Świat − wprowadzenie dla opornych
111
Otuleni Natchnieniem
Jeżeli coś jest niezwykłe… Myśli kotłowały się w głowie
driady. To nigdy nie jest równe. Minęła grupę śpiewających,
niezwykłych szczurów i przygrywającą im niedużą skrzatkę.
Szczególnie wzrostem.
− Ma te same prawa, ale nie można się ograniczać,
przyrównując do innych. Zawsze ktoś na tym cierpi. – Karwila nie zauważyła, że jej myślom udało się wymknąć. Gwar
korytarzy zawsze zagłuszał jej przemyślenia. Nie tym razem.
− Racja. – Gruba dziewczyna szła tuż obok. Ciemne,
ciasno spięte kucyki śmiesznie podskakiwały. – Chcą nas
zbić w jedną masę.
Driada zatrzymała się nagle. Jękliwy protest zaskoczonych uczniów puściła mimo uszu, musieli ją jakoś obejść.
Z pary kłopotów to ominięcie Karwili stanowiło akurat
najmniejszy problem.
− Teraz się odzywasz? – Mina driady nie zdradzała
żadnych emocji. – Zdajesz sobie sprawę, że nawet nie wiem,
jak masz na imię, okrągła koleżanko? – wysyczała.
Policzki grubej nastolatki poczerwieniały. Driada
myślała, że dziewczyna da jej już spokój, gdy…
− Czasem nie dajesz szansy innym się odezwać –
burknęła, przecierając okulary. – I napisz tę pracę dla Bluzena, bo u pedagożki robi się ciasno.
Karwila zorientowała się, że kojarzy dziewczynę nie tylko
z zajęć.
− Masz jakiś pomysł? – Karwila zajrzała do torby.
− Parę. – Dzwonek załkał równie żałośnie co uczniowie.
Sale wciągały uczniów mackami obowiązku, rozpoczynały
się, o zgrozo, zajęcia. – Pisz według tego przeklętego klucza,
ale tak… − grubaska uśmiechnęła się przewrotnie – jakbyś
pisała do kogoś, kto zupełnie nie zna naszego świata.
− To chyba logiczne… − Driada mruknęła skołowana.
− Do kogoś, kto nawet nie wie, czym jest Wawów, smoki, niezwykłe zwierzęta… Ba! – Korytarz opustoszał, a grubaska zaczęła szeptać. – Nie wie, czym są elfy, krasnoludy
i… ludzie.
Karwila poczuła, po raz pierwszy w swym życiu,
że powinna już być w klasie i uważnie słuchać nauczyciela. Rosnąca ekscytacja nie pozwoliła się jej ruszyć.
Dosłownie. Właścicielka podwójnych oczu i śmiesznych
kucyków więziła ją, ściskając za ramiona. Entuzjazm bił
z pucułowatej twarzy.
Słyszę, że z tobą źle,
Więc wysłuchaj dobrze mnie…
Dreszcz przeszył Karwilę. Gdy gruba dziewczyna zaczęła
śpiewać, przypomniała sobie nie tylko jej imię… Trafiła z deszczu pod rynnę.
− Lana… Nie śpiewaj, proszę. – Driada wszędzie
poznałaby każdy z głosów składających się na chórek
pani pedagog. To jedno z narzędzi tortur, które pojawia
się podczas „kar”.
Wszystko co ci radzę, radzę, raaadzę dziś…
− Więc ty słuchaj dobrze mnie i na lekcję śpiesz już się. –
Driada wyrecytowała, parodiując tanią melodię.
Lana poluzowała uścisk.
− Jest jeszcze coś… − Rozejrzała się panicznie. – Kilka
osób trafiło do szpi…
112
Miarowy stukot obcasów zabrzmiał na korytarzu.
− Na zajęcia – pisnęła, odpychając Karwilę.
***
Odór taniej, gumowej wykładziny nie pozwalał
driadzie skupić się na głównym temacie kolejnych zajęć.
Zajęć, które z łatwością zainteresowałyby dziewczynę.
Z trudem odnalazła w sali przedmiot, na którym mogłaby
skupić wzrok, nie bojąc się, iż Lana odbierze to jako sygnał
zainteresowania. W duchu dziękowała grubasce za radę,
ale nie potrafiła jej wykorzystać. Miała stworzyć tekst dla
opornych, a nie kompletnych idiotów. Życie pozbawione
różnorodności ras wydawało się jej nierealne i po prostu
nudne… Nudniejsze niż mapa, na której zaznaczono znany
świat. Nagle spośród dźwięków sali czterdzieści – pracowni
historycznej – wyłapała ciekawe słowa starego nauczyciela,
skrzata używającego brody jako szala.
− Wiele wieków minęło, nim rasy zamieszkujące świat
doszły do… − Staruszek zakaszlał, nieudolnie ukrywając
zmieszanie – do porozumienia. Tak. Możecie zapytać mnie
w jakiej sprawie. Czyż humanoidy nie wchodziły w sobie
w drogę i nie współpracowały? To prawda, w większości –
Znów chrząknął. – Ale gdy powstały cywilizacje, stało się
coś… nieoczekiwanego. Wielu z tu obecnych już wie, o czym
mówię. Tak, o pojawieniu się Niezwykłych Zwierząt.
− To bzdura! – Siedzący blisko nauczyciela kot prychnął.
Unosząc dumnie łeb, ciągnął dalej: − Nie powstaliśmy o tak,
jesteśmy równie starą… − oficjalny, pseudo-szlachecki, czyli
pospolicie snobistyczny ton niezwykle drażnił Karwilę − …
rasą. Co wy. – Pręga blasku spłynęła do białym futrze, gdy
Per wyprostował się z dumą.
Skrzat zachichotał.
− To sprawa sporna, ale wszyscy znamy bogatą historię
twej rodziny, Per. Mam nadzieję, że będę mógł jutro
wrócić do pracy. – Nauczyciel mrugnął do niezwykłego
kota. – Nie doniesiesz chyba na mnie swojemu ojcu. –
Zaśmiał się pogodnie.
− Jasne, że nie… − burknął Per i nabrał powietrza, by
przypomnieć, jak wysoko postawionym urzędnikiem jest
jego ojciec.
− Reasumując. – Skrzat zanotował coś na tablicy. – Według
najpopularniejszej teorii Niezwykłe Zwierzęta przybyły na
nasz kontynent z innej, odległej krainy, lub uzyskały szerszą
świadomość w wyniku wybuchu magii około roku 750.
− A o driadach w historii znajdę jeszcze mniej… −
mruknęła Karwila, przewracając karty podręcznika. Węzły
na skórze nadgarstków powoli uwalniały płatki.
− Więcej niż się pani wydaje, panienko Karwilo – Skrzat
zaskoczył dziewczynę. – Świat ma wiele historii, choć wspólne wydarzenia. Niektóre rasy wolały zachować odmienność
i nie ingerować w życie tak zwanej „reszty”.
Driada nie odwzajemniła uśmiechu nauczyciela. Utkwiła
wzrok w podręczniku.
− Wyobraźmy sobie teraz, jak świat byłby ubogi, gdyby
istniała tylko jedna, właściwa rasa…
Karwila panicznie podniosła wzrok. Nie, historyk nie
patrzył na nią. Starła z ciemnych skroni kropelkę potu.
Przecież on nie może czytać w myślach…
***
Mateusz Motyka
Otuleni Natchnieniem
Dzwonek uwolnił kolejną falę. Tamy drzwi pękły,
pozwalając uczniom zalać korytarz. Zachłannie rozbili się
o szafki i gazetki ścienne. Spłynęli schodami prosto do
podziemnej szatni. Szkoła to nie dżungla, to głęboki, zimny ocean, w którym nie tylko mogą cię zjeść. Możesz
się z łatwością utopić.
− Jeszcze tylko dwie godziny! – Lana wynurzyła się tuż
przy boku Karwili.
− Wiesz, że razem wyglądamy jak orka i pirania? – Driada nie starała się być miła.
− Nie musisz mnie obrażać. Wcale nie jesteś normalniejsza.
– Otyła dziewczyna z coraz większym trudem przebijała się
przez gęstniejący tłum.
− Ja zmieniam się z każdą porą roku. Ty z każdą
wyprzedażą. − Karwila nie zauważyła, że ludzie jakby przestali usuwać się jej z drogi.
− Magiczne, żyjące tatuaże. Też mi coś… Jakbyś
się z nimi nie urodziła. − Lana stęknęła, wpychając się
pomiędzy wymuskanych chłopaków. Stuknęła palcem
w głowę. – To, czy jesteś wyjątkowa, znajdziesz w głowie
i nie liczy się twoja rasa…
− Oświeć mnie jeszcze, proszę! – Driada zatrzymała się
na ścianie uczniów.
− To… wszystko… − Twarz Lany na chwilę przemieniła
się w karpia. − Zależy od… zachowania… − Dziewczyna komicznie przełknęła ślinę.
Karwila zdusiła przekleństwo:
− Że co?
− Umieram… − Okrągła dziewczyna dostrzegła coś za
grubym murem uczniów. – Gdy odpalą muzykę, potnę się…
− Że co? – Driada nie popisała się elokwencją, z łatwością
wyjrzała ponad tłum. Z cienkich łodyg wijących się na
gładkiej skórze wysunęły się kolce.
− Nienawidzę jej… − dziewczyny mruknęły jednocześnie.
Muzyka popłynęła ze szkolnych głośników.
− A kogo ty lubisz? – Lana zapytała, wciąż wpatrzona w dal.
− Moje „tatuaże”…. – Karwila zakreśliła palcami ospałe
cudzysłowy. – Mówiłaś, że nie liczy się to, jak wyglądasz…
Po oświetlonym słonecznym blaskiem korytarzu sunęła
platynowo włosa piękność. Gumolit, o który opierały się
wysokie obcasy, lśnił jak najlepszy parkiet. Zapach trampek
i starych kanapek zmiotła świeżość. Zjawisko zatrzymało
się, trzepocząc fałdami białej sukienki. Z miną niewiniątka
rozdała zebranym chłopakom koperty. W rzędzie maślanych
oczu odbijały się wykaligrafowane słowa. W uszach brzmiała
muzyka. Dajcie… Dajcie… Dajcie… Dziewczyna tanecznym
krokiem przeszła wzdłuż rzędu, wyciągając alabastrową
dłoń. Dajcie… Dajcie… Dajcie… Z każdym krokiem zbierała
bogatsze żniwo. W końcu zatrzymała się, wpatrzona w plik
banknotów. Muzyka ucichła. Dziewczyna obróciła się
w stronę wyjścia.
− Tak nie można – Lana szepnęła, lecz jej głos rozbrzmiał
w całym korytarzu.
Zjawisko zatrzymało się, delikatne nozdrza zadrgały.
− To na zbiórkę charytatywną – zawołała przez ramię. –
Rada Uczniów mnie delegowała.
Mur testosteronu zaklaskał.
− A teraz… − wiwaty ucichły. – Uwolnić orkę! – Blondynka zawróciła i ruszyła prosto na tłum. Rozstąpił się
z nabożną czcią, odsłaniając samotną Karwilę i Lanę. Zjawisko zbliżyło się do grubaski. Pchnęło ją na ścianę.
− Ty wredna… − Driada rzuciła się w stronę blondynki.
− Zostaw – szepnęła Lana, masując ramię. – Nie warto.
− To wredna… − Karwila znów przełknęła przekleństwa.
– Jest wredna.
− I widzisz… Nie jest wyjątkowa. – Lana zmierzyła
wzrokiem oddalającą się, zjawiskową sylwetkę. – Nie ma
w niej nic własnego…
− Oprócz tego, że jest zwykłą… − Driada zawahała się,
gdy minęła je grupa pierwszaków. – Wredną osobą.
***
Gabinet pani Pedagog wypełniało ponure syczenie. Obślizgły dźwięk wypełzał z rzędu lamp naftowych
oświetlających pulpity, przy których specjalnie wyselekcjonowani uczniowie odbywali karę. Karwila wpatrywała się
w pustą kartkę. Długo walczyła, by nie wpuścić do głowy
przerażających dźwięków próby zespołu muzycznego. Grupa pedagożki ćwiczyła kilka metrów dalej, po drugiej stronie ciemnej sali. Gdy Karwila umieściła ostatnią cegiełkę
w potężnym murze świadomości i upodlone dźwięki bezskutecznie odbijały się od bariery, przestraszyła się. Ujrzała
pustkę. Nie potrafiła odnaleźć nawet śladu słów. Cienie
poprzedniego wypracowania gnały przez otchłań. Musiała
wymyślić coś zupełnie nowego. Wyciągnęła kartę z kluczem.
− To żałosne… − mruknęła, zapisując pierwszy wers.
Opierając się na schemacie, nie znajdywała miejsca na
myślenie. Powtarzała te same informacje. Sucho. Bez wyrazu. Z każdym wersem czuła, że traci kawałek mózgu…
Nudziła się. Pióro zgrzytało coraz wolniej, coraz wolniej…
− Nie idzie ci chyba najlepiej? – uprzejmy głos pedagożki
wyrwał Karwilę z drzemki. Śniła, że jej wypracowanie ma
formę poradnika przetrwania – podobnego do tych dla traperów i myśliwych. Uśmiechnęła się słabo.
− Czy mogę wyjść do toalety? – zapytała asekuracyjnie,
markotniejąc.
− Owszem… − kobieta zająknęła się. – Tylko zostaw rzeczy. Mimo że smacznie spałaś, to do końca zostało całkiem
sporo czasu.
Na szczęście pani grupa już skończyła…
Karwila odsunęła ciężkie krzesło i krzywiąc się, powitała
ból pleców.
***
Niski korytarz wieńczyły powyginane czarne belki. Wapno nieskutecznie kamuflowało obrazoburcze, niecenzuralne napisy na ścianach. Poddasze od zawsze było karcerem
i rajem dla „tych złych” uczniów. Dziewczyna minęła świeżą
manifestację niezadowolenia. „Do stu kominów” wyryte w kruchym murze zaskoczyło nawet ją. Mimo wszystko
cieszyła się, że większość czasu spędza w bardziej cywilizowanych rejonach szkoły. Te dzikie korytarze… Stanęła jak
wryta. Wcześniej zgubiła rytm kroków, coś jej nie pasowało.
Echo nie tworzyło własnych dźwięków. Obróciła się. Pusto.
Zeschnięta paprotka zwisała z pogiętego kwietnika, grzyb rósł
u szczytu krzywego sufitu. Korytarz był pusty, brakowało
tylko kuli śmieci gnanej zawodzącym wiatrem, by Karwila
poczuła się jak na prawdziwym pustkowiu. Ktoś szedł za
nią. Przysięgłaby, że słyszy cudze kroki. Ruszyła. W końcu
nacisnęła obsypaną plamami rdzy klamkę i zamknęła za
Ten Świat − wprowadzenie dla opornych
113
Otuleni Natchnieniem
sobą drzwi. Szparą pod cienkimi drzwiami, prosto przez
klatkę wentylacyjną przesączyły się kolejne dźwięki. Krok.
Krok. Krok. Kolejny…
Driada poczuła dreszcz… Kwiaty schowały się w pąkach,
szczęka zadrżała.
− Co ci odbija? – dziewczyna szepnęła do siebie. – Tu
zawsze są jakieś istoty. – Misterny wzór uwolnił płatki.
Podeszła do wąskiego okna. Zamknięta w stalowe ramy,
pocięta panorama miasta zachwyciła Karwilę. Z oddali Wawów przypominał las. Gęsty, ciemny las. Dym kominów
unosił się delikatnie jak mgła nad budzącą się puszczą. Powyginane wieżowce pięły się ku niebu. Sterowiec poderwał się
z płyty lotniska i błyszcząc w słońcu, uniósł się nad
poszarpanym widokiem… Daleko… Daleko… Na skraju
horyzontu. Na spokojnej, przekłamanej panoramie…
Łup! Łup! Łup!
− Już wychodzę – burknęła driada.
Cisza. Nikt nie odpowiedział. Łomot znów rozległ się
w sterylnym pomieszczeniu. Dziewczyna podeszła bliżej
drzwi. Nie, nikt nie dobijał się do łazienki. Hałas dochodził
zza ściany. Delikatnie, z gracją kotki wymknęła się z toalety. Pusto. Paprotka bez życia dyndała pod sufitem, a grzyb
powoli zdobywał następne minimetry sufitu. Kolejny łomot.
Na palcach doskoczyła do sąsiednich drzwi. Szybki rzut oka
na tabliczkę. Wytarty, wielokrotnie poprawiany napis głosił:
„Magazyn”. Zajrzała przez uchylone drzwi. Orzechowe oko
omiotło małą salkę. W miejscu spodziewanych rzędów
półek, kartonów i armii mioteł charakterystycznych dla pomieszczenia gospodarczego, ujrzała niezwykłą salę lekcyjną.
Spora prasa drukarska zajmowała większość pomieszczenia,
tablice czcionek pokrywały ściany, a paskudne odciski dłoni
szpeciły okna.
Trzasnęło.
Karwila cofnęła się. Za kłębowiskiem przekładni i dźwigni,
za żebrowatą konstrukcją dostrzegła nieznajomą postać.
Obły wał drukarski zasłaniał jej twarz. Dziewczyna nie
chciała otrzymać kolejnej nagany za ucieczkę z zajęć, nawet
konserwator nie byłby skłonny do zaświadczenia, że szpiegowanie go to wycieczka do toalety. Zajrzała do sali. Skulony
mężczyzna nie przejmował się wyciekającym z tub płynem.
Kim był? Może to opiekun Szkolnego Magazynu? Musiało
istnieć coś takiego, skoro posiadali mała drukarnię. Istniało.
Wspomniała rozrzucone po stołówce ulotki. Zawsze używała
ich jako serwetek. Postać podniosła się. Karwila odskoczyła
od drzwi, zapamiętując tylko umorusaną, czarną twarz.
Zaklęła bezgłośnie. Nie miała gdzie uciec, a mężczyzna
musiał ją zobaczyć. Niechętnie, udając nonszalancję, ruszyła
w stronę toalety. Jeszcze kilka kroków. Widziała już plamy rdzy na klamce, gdy zawiasy jęknęły. Liście na karku
zadrżały, spływając po skórze za bluzkę. Karwila oparła dłoń
o zimny metal.
− Szukasz czegoś? – dobrze znany głos konserwatora
nie uspokoił dziewczyny. – A chyba nie szukałaś toalety. –
Wąsata, okrągła twarz wykrzywiła się w przewrotnym grymasie. Karwila obróciła się. Dzierżony w dłoniach klucz hydrauliczny i dzika, śnieżnobiała broda tworzyła z mężczyzny
prawdziwego barbarzyńcę. Oczywiście gdyby zastąpić jaskrawozielony fartuch zbroją ze smoczych skór.
− Pomyliłam drzwi. – Karwila wysoko uniosła brwi. –
Nie jest pan zbyt delikatny, a prasa to chyba… − westchnęła,
naciskając klamkę − …delikatny sprzęt.
114
− Wracaj do sali, zanim ktoś inny cię zobaczy. Szybko…
− wymruczał prawie barbarzyńca, wracając do pracy. Karwila zawahał się i ruszyła korytarzem. Suchy wisielec zatańczył
pod sufitem. Śmierdzące przeczucie nie dawało jej spokoju.
Zamek magazynu trzasnął.
Zdecydowanie coś było nie tak.
***
Karwila wpadła do sali. Drzwi trzasnęły o ścianę,
o mało nie wypadając z zawiasów. Szyby drżały jeszcze przez
chwilę, w której dziewczyna uspokajała oddech. Próbowała.
Pedagożka rozsiadła się w miękkim fotelu. Więźniowie przykuci obowiązkiem do pulpitów nie zwracali uwagi na zajście.
Kobieta uniosła dłoń, by poprawić okulary zsuwające się po
zbyt wąskim nosie.
− Widzę potężny entuzjazm, Karwilo. – Uśmiechnęła
się. – Ale lepiej już zajmij swoje miejsce w naszej ostoi
kreatywności…
− Z chęcią… − bąknęła dziewczyna. Nie mogła się
uspokoić, jeszcze nigdy nie odczuwała tak silnego, irracjonalnego lęku. – Tylko gdzie ona jest? – prychnęła, odzyskując
odrobinę spokoju.
I pedagożka, i dziewczyna rozejrzały się. Przy każdym
z pulpitów siedział uczeń, grupa muzyczna pakowała
swoje instrumenty, a niezwykła wiewiórka temperowała
ołówek zębami. Całkiem niedaleko orka spazmatycznie
wymachiwała łapą, co znaczy: Lana serdecznie machała do
nowej koleżanki. Znów coś nie pasowało driadzie. Otyła
dziewczyna była zbyt wesoła. Zbyt… Lana uprzejmie
podziękowała niezwykłemu zwierzęciu i odebrała ołówek.
Wiewiórka przyjęła kanapkę i uciekła spłoszona wzrokiem
nauczycielki.
– Ja już mam swoje miejsce… – Karwila wyrecytowała
bez przekonania. Słodki obrazek wygnał strach… Sprowadził
zażenowanie.
− Co robisz? – warknęła, siadając naprzeciwko Lany. –
Wasza próba, przynajmniej mam taką nadzieję, skończyła się
dobre dwadzieścia minut temu.
Gruba dziewczyna zatrzepotała rzęsami.
− Moje własne pole grawitacyjne zakrzywia czasoprzesteń.
– Odparowała złośliwość, zaskakując Karwilę dystansem do
siebie. – I powinnaś być mi wdzięczna. Odmóżdżyłam za
ciebie połowę pracy… – Nadmuchaną dłonią podsunęła plik
kartek w stronę Karwili.
– Chyba nie chcesz przekupić mnie, bym w jakiś chory sposób stała się twoją koleżanką? – szepnęła driada,
sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje.
– Nie jest mi to konieczne do szczęścia, ale… – Lana
zagryzła wargę. – Jest coś, czym nie mogę się podzielić
z innymi… – Rzuciła ukradkowe spojrzenie na chłopaka
zbierającego nuty.
– Czyli to tylko twój kostium? Zaraz… Podoba ci się i… Nie
ma mowy. – Driada obiecała sobie, że jej następne słowa
będą w milszym tonie.
– A ty wsadzasz na noc stopy do ziemi, by wyssać sole
mineralne? – Lana skrzywiła się. – Skończmy to schlebianie sobie i posłuchaj… – Nagle zrozumiała. – Nie! To nie
tak! On wcale mi się nie podoba! – pisnęła, zwracając uwagę
najbliżej siedzących uczniów. – Uwierz mi! – Wzrok driady kazał jej skapitulować. – No dobrze, biegamy za sobą
Mateusz Motyka
Otuleni Natchnieniem
od pierwszej klasy, ale nie… – warknęła, zaciskając pięści.
Chłopak wyszedł. Poczerwieniała. – To, że jesteśmy uczniami w tej zwariowanej szkole, nie oznacza, że nasza
historia ma opierać się na idiotycznym wątku miłosnym
– wysyczała jadowicie i równie cicho co lampy naftowe.
– Mamy problem…
– Może to potępieniec albo wampir… − mruknęła driada, przeglądając „nie-do-końca-swoje” wypracowanie.
– Wykluczone. To coś innego, żywi się w tej szkole…
Spójrz na korytarze. Są inne niż kiedyś… NIE! – Wrzask
Lany poderwał pedagożkę z fotela. – Nie chodzi mi o Jannka
– mruknęła, zaciskając zęby.
– Lano… Uspokój się, bo będę zmuszona cię wyprosić.
– Kobieta poprawiła garsonkę i oburzona zachowaniem
jednej ze swych pupilek wróciła do lektury. – Jeszcze szuflada się zacina… – mruknęła do człowieka krzątającego się
przy półkach.
– To o co ci chodzi? – Driada sięgnęła po pióro, by
dopisać szablonowe zakończenie.
– W naszej szkole jest jakiś stwór… – Lana odzyskała naturalny kolor.
– No co ty nie powiesz. – Karwila zakreśliła palcem krąg
w powietrzu.
– Nie… Stwór. Coś co jest tępione… – Grubaska
przełknęła ślinę. – Mam swoje typy…
Nieprzyjemne uczucie nawiedziło driadę. Żołądek
zatańczył, a pnącza zadrżały na gęsiej skórce.
– Zjawa? Może szkoła jest nawiedzona… – Lana
ciągnęła dalej.
– Czy to normalne, że ludzie piją tusz? – Karwila wypaliła,
ściągając na siebie karcące spojrzenie nauczycielki.
Gruba dziewczyna zamilkła. Zamrugała, znów upodabniając
się do karpia.
– A wy pijecie? – mruknęła, osobliwie cofając głowę.
Nie doczekała się odpowiedzi. – Nie… Tusz jest niezdrowy,
zresztą smakuje paskudnie.
Wargi Karwili zmieniły się w ostrą linię. Zacisnęła zęby.
– Sądzę… – wyszeptała po chwili – Że wiem, kto ma
z tym coś wspólnego, a przynajmniej nie jest tym, na
kogo wygląda.
Oczy Lany pojaśniały.
– Konserwator… Gdy wyszłam do toalety, zobaczyłam,
jak mocuje się z prasą drukarską, całą twarz miał umorusaną
tuszem… – Poczuła, że coś znów jej nie pasuje.
Druga dziewczyna poprawiła kucyki, wyprostowała się
na krześle i chrząknęła przecząco. Blask ekscytacji zgasł.
– Niemożliwe… – chrząknęła melodyjnie.
– Dlaczego? – Driada starała się dokładnie przypomnieć
sobie spotkanie.
– To nie mógł być on. – Kolejne chrząknięcie zmieszało
się z metalicznym trzaskiem. – Gdy wyszłaś, przyszedł
naprawić szafkę.
– Jak to? – Karwila rozejrzała się po pomieszczeniu.
– No patrz, znowu mocuje się z drzwiczkami. – Lana
wskazała na starszego mężczyznę z trudem wstawiającego
liche skrzydło.
Driada zaniemówiła. Obróciła się, by postawić kropkę
w ostatnim zdaniu wypracowania. Wiedziała, że wszystko,
co napisała o jej świecie, nadaje się tylko do kosza.
***
Na co dzień nieprzyjemny korytarz nagle stał się
niebezpieczny. Każdy mógł zagrażać Karwili i Lanie.
Każdy… Czy to uprzejmy chłopak przytrzymujący drzwi,
czy skośnooka skrzatka rozdająca zaproszenia na swoją
imprezę urodzinową. Driada całą noc myślała, co mogą
zrobić ze swym odkryciem. Miała nadzieję, że się mylą. Ale
czy nie wykazałyby się ignorancją, sądząc, że takie stwory
nie mogą istnieć?
− To zmiennokształtny… − mruknęła, spotykając grubą
dziewczynę na korytarzu.
− Też tak sądziłam… − odparła, nawet nie spoglądając
na towarzyszkę. Szły ramię w ramię, wpatrzone przed siebie.
Tłum rozstępował się mimowolnie.
– Ale odkryłam coś, co pogrzebało nasze wymysły.
− Co takiego? – Driada zerknęła na Lanę.
− Poczekaj, aż dojdziemy do szatni. Tu nie jest bezpiecznie – mruknęła dziewczyna, gdy minęły Bluzga. Do oczu nastolatki, z którą rozmawiał w unikatowym, właściwym tylko
jemu stylu, napływały łzy.
– Umyłby zęby… − Lana wyśmiała szary, odrażający
uśmiech.
***
W szatni panował przyjemny chłód, pozwalający
dziewczynom na trzeźwe myślenie. Kilka minut wcześniej
dzwonek wygonił ostatnich maruderów. Od tego, co teraz
zaplanują, może zależeć przyszłość ich rocznika, a może nawet całej szkoły.
– Zmiennokształtni odżywiają się tak jak istoty, których
formę przyjmują. – Lana wyciągnęła notatnik z plecaka. –
A jak już ustaliłyśmy: żaden z humanoidów nie wsysa tuszu
na śniadanie.
– Coś go opętało? – Orzechowe oczy driady zwężyły
się. – Duch?
– Byłam wieczorem w bibliotece… – Grubaska przewertowała
notatki. – I… Nic nie znalazłam. Same musimy dojść do tego,
co się dzieje. Może po prostu zapytamy pana konserwatora,
czy… – Utkwiła wzrok w czubkach butów.
– Zasysa tusz, kiedy ma na to ochotę? – Driada prychnęła.
– Mówiłaś, że coś odkryłaś! – naskoczyła na dziewczynę.
– TAK! – jęknęła Lana.
– To mów, ale proszę, nie przyznawaj się, że chciałaś
podbić dramatyzm sytuacji. – Plunęła jadem, w przenośni.
– Jest taki rodzaj złych duchów, które potrafią zmieniać
kształt… Niszczą swe otoczenie. Można je pokonać, tylko
karmiąc je przeciwieństwem ich… – grubaska skrzywiła się
– smakołyku.
Karwila zaniemówiła na chwilę. Zastanowiła się.
– Co jest przeciwieństwem tuszu? – zapytała w desperacji.
Lana zatrzęsła przecząco głową, nie miała zielonego,
czerwonego, czarnego, jakiegokolwiek pojęcia.
– Wtajemnicz zaufanych ludzi… – Driada ścisnęła
dziewczynę za ramiona – …i nie ludzi.
***
Skromnie oprawione wypracowanie z trzaskiem padło
na biurko.
– To dla pana… od Opornej… – powiedziała Karwila,
gdy wszyscy uczniowie opuścili już salę dwadzieścia jeden.
Ten Świat − wprowadzenie dla opornych
115
Otuleni Natchnieniem
Bluzg uśmiechnął się. Szary uśmiech przyprawił driadę
o złowrogi dreszcz. Kwiaty znów schowały się w pąkach.
– Co to jest? – zapytał drwiąco nauczyciel. Chwycił
skoroszyt i rzucił na stertę prac przygniatającą biurko.
– Wypracowanie… Kolejne. Chyba lubi pan mój charakter pisma – odparła dobitnie.
– Nie schlebiaj sobie… – Zaśmiał się.
– Nie muszę – odpowiedziała pusto. Liczba prac zbiła ją
z tropu… Rozrzucone, zniszczone… Z poszarpanymi rogami… Oddano je niedawno… W idealnym stanie…
– Coś jeszcze, czy chcesz zapuścić korzenie? – Prychnął,
uśmiechając się wyniośle. Między poszarzałymi zębami
zbierał się ciemny osad… Zbyt ciemny… Tusz.
– Myślałam, że stać pana na lepsze docinki. – Zręcznie się
odgryzła. – A tu widzę jazdę po schemacie… – Odzyskując
całą pewność siebie, wyszła z sali bez pożegnania. Wiedziała
już, co jest przeciwieństwem smakołyku bestii. Wiedziała,
kto nią jest.
***
Spóźniła się. Definitywnie. Korytarze opustoszały, a do
przeszklonych, ohydnie różowych drzwi było zbyt daleko.
Krok za krokiem. Biegła. Wywarzając drzwi barkiem, wpadła
do sali. Tylko jedna para oczu z trzydziestu pięciu skierowała
wzrok w jej stronę.
– Spóźniłaś się, Karwilo. Musimy to odnotować… –
oznajmił szpakowaty nauczyciel algebry.
– Cii… – blond zjawisko uciszyło wykładowcę.
Driada dopiero teraz dostrzegła przygniatającą obecność
„delegatki rady uczniów”. Westchnęła ciężko. Nie zdziwił jej
brak reakcji ze strony mężczyzny. Speszony, opuścił wzrok.
– To jest chore… – Driada prychnęła, przypatrując się
swojej klasie.
– Cichutko! – jęknęło zjawisko. – Proszę o datki na rzecz renowacji…– Z głośnika nad drzwiami popłynęła ckliwa,
hipnotyzująca piosenka.
Trzask!
Głośnik roztrzaskał się o podłogę, wydając agonalne
nuty. Karwila zatarła ręce. Muzyka ucichła.
– Skoro już zyskałam uwagę wszystkich… – Uśmiechnęła
się, parodiując blondynkę. Musiała pozbyć się nauczyciela
i paskudnej ślicznotki.
– Chciałabym ogłosić… – Wpadła na pomysł. – Pan
Dyrektor wzywa pana do swojego gabinetu. – Nauczyciel
poruszył się niespokojnie. Zwróciła się do piękności: – I ciebie też.
– Skąd ty niby wiesz takie rzeczy? – Blondynka obruszyła się.
– A kto spędza każdą czwartkową przerwę obiadową
na jego dywaniku? – Karwila zapytała słodko. Chowając
w kieszeni szacunek do siebie, zatrzepotała rzęsami.
– Skoro tak… – wyseplenił nauczyciel. – Lepiej się
pośpieszmy…
Wyszli. Dziewczyna protestowała – nie zebrała żniwa.
Mężczyzna wykazał się szczątkową stanowczością.
I co ja mam teraz powiedzieć… Driada zrzuciła z twarzy
maskę szyderstwa. Powiodła wzrokiem po swojej grupie, większość wpatrywała się w nią, ciekawa, co chce im
powiedzieć. Reszta dalej smacznie chrapała.
Bystre oczy Pera wbijały się w Karwilę niemal boleśnie.
Czekał.
116
Miałam plan, ale… Lana uśmiechnęła się zachęcająco.
Nie, nie mogę stanąć przed nimi i oznajmić: Cześć, mam na
imię Karwila, a nasz nauczyciel jest bestią, a dokładniej
upiorem wysysającym z nas frustracje i znużenie. Per wbijał
się w nią wzrokiem coraz dotkliwiej. Co gorsza, uwierzyliby mi,
ale wzięli wszystko w nawias. Muszę ich podejść. Świadomie
mi nie pomogą.
– No dalej… – jęknęła Lana, boleśnie zaciskając kciuki.
– O co chodzi? Wyjawisz nam w końcu sekret? –
Niezwykły kot wygiął się. – Z jakiego powodu okłamałaś
nauczyciela i to słodkie… – charknął – …coś?
Po klasie przebiegł szmer.
– Okłamałaś nauczyciela? – Carill zajęczał, pobladł, a na
dodatek jego ociekająca brylantyną fryzura oklapła. – Jak
mogłaś? – szepnął dramatycznie.
– Pan Bluzen – Karwila zacisnęła kciuki za plecami –
zwany przez nas Bluzgiem, ma dla nas pewną informację. –
Oby się udało… – Mam wam przekazać nowy temat wypracowania… – skrzywiła się, by dodać realizmu – …na jutro.
Kolejny szmer zatrząsł salą.
– Ja już miałem ćwierć! – jęknął Carill.
– Co ty robisz? – Lana zapytała bezgłośnie. Wykrzywiona
twarz znów przypominała morskie zwierzę. Jedno spojrzenie
orzechowych oczu wystarczyło, by ją uspokoić.
– Zaskoczy was fakt, że… – Jak na razie dobrze szło
Karwili. Echo kroków dobiegające z korytarza zdławiło
uczucie wygranej – …nic was nie ogranicza… – Wyrzuciła
piorunującą informację. Sapnęła, a kwiaty na jej ciele znów
rozkwitły.
– Poważnie? – Per wysoko uniósł ogon.
– Poważnie…
Drzwi otworzyły się zamaszyście.
Misterne płatki zniknęły pod bezpieczną i ciepłą
krawędzią bluzki.
***
– Poproszę wasze prace… – chropowaty głos wyrwał się
z pogardliwie wydętych ust.
Idealny, wymuskany plik skoroszytów trafił na biurko
nauczyciela. Karwila uśmiechnęła się. Liczyła, że wszyscy
staną na wysokości zadania. Doskonale widziała zmianę
w klasie, większość już się nie bała. Niektórzy wiercili się niecierpliwie, czekając, aż Bluzg przejdzie do przeglądania prac.
Zwykle robił to na początku lekcji.
Bluzen zawahał się, sięgając po pierwsze wypracowanie.
Zdawał się nie zauważać zmiany w zachowaniu uczniów,
ale… przeczuwał coś. Uśmiechnął się paskudnie. Niebieski
skoroszyt trafił w jego łapska. Lana wymieniła z Karwilą porozumiewawcze spojrzenie.
– Oporna… – mruknął, gładząc okładkę. Zdawał się
węszyć, jakby sprawdzał, czy treść mu zasmakuje…
– Wczoraj w kozie miałam wiele czasu, by napisać coś
dobijającego. – Karwila wyszczerzyła zęby.
– Dziwne… – Bluzg przekartkował pracę – …nie dałem
ci wczoraj kary. Wypracowanie było dobre.
– Widocznie mi zasmakowała. – Niedbale wzruszyła
ramionami.
Nauczyciel ostrożnie odłożył jej pracę, przeszedł
do następnej. Znów powąchał, przekartkował. Zatrząsł
skoroszytem.
Mateusz Motyka
Otuleni Natchnieniem
– Wiedziałem, że się na tobie nie zawiodę… – rzucił do
kogoś z pierwszego rzędu.
Oczy Lany zmieniły się w spodki. Ktoś nie posłuchał.
Typowała Carilla, ale ten wcale się nie uśmiechnął, a kochał,
uwielbiał, dosłownie czcił pochwały…
– Panna Lana – rzucił Bluzg. – Co tak marnie? To… nawet nie jest na temat? – warknął, nawet nie otwierając pracy. Skoroszyt trzasnął o biurko. Bluzen poprawił krawat,
opanował się i zabrał kolejne wypracowanie.
– Hmm… – Westchnął, a strach przesłonił mu oczy.
Srebrzysta kropla potu spływając po wychudłej twarzy,
stawała się ciemniejsza, aż zmieniła się w tusz. Z hukiem
rozbiła się o ławkę.
– To też zasługuje na pałę… – warknął. Coraz szybciej przeglądał kolejne prace. Nie otwierał ich. Wąchał.
W ruchach coraz mniej przypominał człowieka. – Wszystko
to kompletna porażka!
– Ale kazał nam pan napisać coś od siebie! Na dowolny temat! – Carill zajęczał, podnosząc się z miejsca. Bluzg
właśnie rozszarpał jego skoroszyt.
– Coo? – Warkot wyrwał się z pergaminowej twarzy
nauczyciela. Powiódł błędnym wzrokiem po klasie. Minął
Pera, Lane, kilka bezimiennych postaci i… Karwila
machała do niego.
Upiorny wrzask przeraził uczniów.
– Co się dzieje? – pisnęła ciemnowłosa dziewczyna.
– To upiór! – zawołała Lana. – Żywi się naszym znudzeniem i frustracją…
Biały jak kreda Bluzg rzucił się na biurko, wyrzucając
w powietrze sterty trujących wypracowań.
– Co? – Carill nie mógł uwierzyć.
– Napisaliśmy coś od siebie, coś twórczego… – driada
poczuła, że tracą kontrolę nad sytuacją – …rozwinęliśmy się,
a… – Pod skórą upiora zaczęły pojawiać się drobiny, drgały
jak mrówki opuszczające mrowisko.
– …to go zabija – dokończyła grubaska.
– Nie uda wam się… Ucieknę… Mam wiele… Wiele… – krzyczał Bluzg, pełznąc ku wyjściu. Porwał z ziemi
jedno, odżywcze wypracowanie i stanął na równe nogi.
Z wybrzuszeń pokrywających skórę niczym z wrzodów
trysnęły litery, rozlewając się po ciele. Tryskały na ściany, na
podłogę, wsiąkały w sufit.
– To go nie zabije! – ryknęła Lana, zrywając się z miejsca.
Uczniowie zebrali się w przeciwległym kącie sali.
– A czy kreatywność da radę? – Karwila wpadła na kolejny szalony pomysł.
– Chyba… Chyba tak… – jęknęła grubaska.
Bluzg powoli zbliżał się ku wyjściu.
Driada złapała dziewczynę za ramiona.
– Lana – Spojrzała głęboko w podwójne oczy. – Plan Be!
A my… – zwróciła się do klasy – …musimy zagnać tego potwora na poddasze!
– Jak chcesz to zrobić? – Carill jęknął.
– Jak? – Karwila błysnęła zębami. – Zabierzcie swoje…
wypracowania.
Ryk znów wstrząsnął salą. Bluzen nie przypominał już
siebie, tyko oczy pozostały tak samo obłąkane… Drzwi
wypadły z zawiasów. Bestia uciekła.
– Za nim! – wrzasnęła Driada.
Pogoń się rozpoczęła, a Karwila ostatnia opuściła salę.
Nie śpieszyła się. Gasząc światło, mruknęła:
– Twoje zachowanie nie przystoi nawet kotu,
zwykłemu kotu…
Schowany pod szafką Per nie odpowiedział.
***
Gnał. Gnał ile sił w płucach, z każdym krokiem
znajdował się dalej od trucizny. Nie rozumiał, jak mógł
tak łatwo dać się podejść… Przecież wiedział, że uczniowie zachowują się dziwnie… Zbyt dziwnie… Powinien wyczuć odór już przy pierwszej pracy… Skręcił…
Musiał skręcić… Ten lizus zagrodził mu drogę… No
tak… Odskoczył, ale stała za nim ta… ta z przedostatniej ławki… Pierwsza praca, no tak, ale… jej zawsze tak
pachniała. Nie chciała go karmić… A było tak pięknie…
Nie… Znów zawrócił, szybko, po schodach… Odcięli mu
drogę… Gnał coraz wolniej, po prostu biegł… Wolność.
Antidotum było blisko… Znajdzie kogoś… Szlag. Znowu
blokada. Skąd wiedzieli? Jak? Jak się zorientowali? Wyżej!
Rozpływał się… Litery, słowa przylegały do każdej powierzchni, ale nie chciały wrócić do niego… Nie były już
nim… Nie… Znowu! Przeklęte wypracowania! Jak mogli
wymyślić coś własnego? Podstępnie go otruć! Znalazł się
na poddaszu. Już po chwili odcięli mu wszystkie drogi.
Zaraz, nie dali rady… Przed siebie! Przed siebie!
Wpadł do ciemnego pomieszczenia. Nie czuł zapachów,
nie czuł nóg… Znikał. Musiał szybko znaleźć zeszyt, spić
czyjąś frustracje… Schematy… Schematy…
– Dzień dobry! – wesoły głos zabrzmiał tuż za jego
pękającymi plecami.
– Coo? – wycharczał przerażony. Automatycznie rzucił
się na dziewczynę. Nienawidził jej!
– Aa! – Karwila pogroziła mu palcem, wyciągając przed
siebie wypracowanie. Trutkę…
Bluzg ryknął. Zebrał się w sobie. Dotychczas nieprzerwane strumienie słów zniknęły. Dyszał ciężko…
– Nie pokonacie mnie… Teraz jesteś sama! Sama!
– wybulgotał, częściowo odzyskując dawną postać. –
Wymyślisz może coś… kreatywnego?
– Mówiłam, że moje wypracowanie może być
dobijające… Dosłownie. – Uśmiechnęła się, przeczesując
szczecinę. Pnącza zakwitły pod opuszkami palców. – Ale nie
zrobię tego panu… Przynajmniej nie sama.
– Nie dacie rady… – wycharczał.
Driada podeszła bliżej.
Czyżby?
Może pan powie, że jest pewien?
Słuchaj!
Bo to kończy się twój świat!
Karwila miała cichą nadzieję, że grupa podchwyci
zaimprowizowaną piosenkę. Błysnęły światła i muzyczna
grupa wyłoniła się z blasku.
– Ze specjalną dedykacją dla pana! – Lana pisnęła
ochoczo.
– Nie… Co wy chcecie? – Bluzg zabulgotał.
Słuchaj nas,
To już czas,
Ten Świat − wprowadzenie dla opornych
117
Otuleni Natchnieniem
Teraz zniknie twoja twarz.
Nie napoisz nami się.
W gardle staną słowa te,
coś nam wykradł, ukradł jeeeee!
Ta piosenka jest beznadziejna… Karwila ucieszyła się,
gdy głos dwunastoosobowej „kapeli” zagłuszył przeraźliwy
wrzask umierającej bestii. Ściany zadrżały, a nieprzerwane
strumienie słów znów tryskały, coraz mocniej i mocniej
z ciała stwora… Wśród katatonicznych dźwięków i jęków
rozpływającej się istoty Bluzen zniknął.
– Przecież próbę mamy dopiero za trzy godziny? –
zaświergotała pedagożka, wchodząc do rozświetlonego pomieszczenia. – Jej… Jak tu ładnie? Skąd wiedzieliście, że
mam urodziny? Dziękuję! – Zaśmiała się, przyglądając się
nowym zdobieniom na ścianach, podłodze i suficie. – To
piękne, po prostu piękne… – Otarła łzy.
Uczniowie, Lana i Karwila spojrzeli po sobie. Nie zauważyli jeszcze spiral tekstu odbitych na
płaszczyznach.
– Zmieniłabym trochę treść, ale i tak wygląda pięknie!
– Uściskała najbliżej stojącą osobę. Trafiło na driadę. –
Dziękuję!
Karwila zaśmiała się ochryple i odsunęła od nauczycielki. Była wykończona.
– W końcu… – sapnęła – …to ostoja kreatywności. –
Powiodła wzrokiem po grupie. – Bez niej nie dalibyśmy rady.
– Mrugnęła do Lany.
– To dobrze się składa… – Pedagożka skoczyła do
biurka. – Mam ulotki, które mogą ci się spodobać, Karwilko.
Oczywiście wam też, moje słowiki…
Wszyscy buchnęli śmiechem. W końcu tak wyglądał ten
świat. Niemożliwe nie istnieje, chyba…
…że sam narzucisz sobie granice.
Mateusz Motyka
Pseudonim: MatMot. Rocznik 92. Pochodzi z nasłonecznionych stoków Beskidu Żywieckiego. Od lat
podejrzewa się o lekkie rozszczepienie osobowości: na
aspirującego literata i filmowca, gracza, wielbiciela fantasy (w szczególności sagi „Mocy i Magii”) oraz fana gier
planszowych. Młodość usprawiedliwa naiwną życiową
zasadę: żyj, by coś zrobić, a nie by być kimś. I tak zrodził
się mały, amatorski teatr. I powieść. I seria opowiadań.
I etiudy.
118
Otuleni Natchnieniem
Karolina Cisowska
Nie poczują, jak umierają
ilustracja Konstanty Wolny
Kim jest ten człowiek bez twarzy?
Przyszło mi żyć w drapieżnym świecie. Nie otulał
i nie ogrzewał, nie kłamał, dając nadzieję. Zawsze się
zastanawiałem, czy wszystkie były równie drapieżne jak ten,
na który mnie zesłano. Istnienie tutaj wiązało się z bólem
i strachem, wiązało się z głodem i spożywaniem. Bardziej
niż gdziekolwiek indziej liczyła się każda minuta istnienia
i każda chwila radości. Nie. Itami nie można było nazwać
planetą filozofów. Może właśnie dlatego, może z tego powodu
tu łatwiej niż gdziekolwiek indziej w kosmosie można było
zrozumieć miłość do prostego faktu istnienia. Pamiętam,
na poprzednich planetach zauważyłem u myślących tę
skłonność do podporządkowywania życia czynnościom.
Żyli, by pracować, żyli, by kraść, żyli, by tworzyć. Tutaj każda
czynność, chcąc nie chcąc, musiała ograniczać się do tego,
by po prostu przetrwać. Wszystko tu chciało żyć kosztem
innych istot. Wszystko było łakome i głodne cudzego istnienia, od gleby pożerającej czerwie po góry pożerające lasy.
Wszystko trwało w wiecznym poruszeniu i istniało tylko to,
co miało większą wolę przetrwania. Granica między istotami świadomymi a nieświadomymi nie istniała, bo też nie
było istot w pełni świadomych ani w pełni nieświadomych.
Wszystko miało wybór tylko między byciem żywym lub
martwym, bo nic nie miało szansy pozostać nieożywionym.
Na takiej przyszło mi istnieć planecie. Na takiej planecie
przyjdzie mi zginąć. To przywilej: móc zginąć. Zrozumiałem
to, dopiero gdy zacząłem żyć. Bez tego uwieńczenia egzystencja nie miałaby odczuwalnego sensu.
Kim jest ta mała dziewczyna na zboczu błękitnej
skały?
Przyszło jej żyć w drapieżnym świecie. Lubiła patrzeć
na niego z góry. Lubiła wychwytywać drobne zmiany, jakie
w nim zachodziły, kiedy tylko spuściło się z niego wzrok,
choćby na chwilę. Lubiła zamykać oczy i wciągając powietrze,
zgadywać, jakie istoty właśnie pochwyciła, by przedłużyły jej
istnienie. Wiecznie się nad tym zastanawiała. Czy zawsze
i wszędzie tak jest? Czy wszystko musi być albo mordercą,
albo ofiarą? Czy wszędzie wola życia nieodłącznie musiała
się wiązać z wolą zabijania?
Miała bladobrązowe, długie włosy, z obciętą równo nad
brwiami grzywką i okrągłą twarz z małymi wargami przez
które przypominała królika. Jej oczy były niemal zupełnie
okrągłe i miały kolor żywicy. Nawet gruby płaszczyk
z leśnych chomików nie mógł ukryć, że była raczej cherlawa.
Nic to jednak, bo od zabarwionej lekkim błękitem skóry bił
blask świadczący o sile woli. Gdyby było inaczej zostałaby
wchłonięta przez Itami już w pierwszych minutach po
urodzeniu. Tymczasem tkwiła niemal nieruchomo na szczy-
Nie poczują, jak umierają
cie błękitnej skały. Las pod spodem falował. Szary, błękitny
i zielony, pochłaniany z wolna przez falę wygłodniałej mgły.
Jak będzie wyglądał po jej przejściu? Nie zdąży uciec, nic nie
da powolne przesuwanie korzeni, Ame już o tym wiedziała.
Te drzewa rosły wiele dziesiątek lat. Smutne, że i na nie
przyszła kolej. Na ich nieszczęście z pomocą mgle przyszedł
żółty deszcz niosący ze sobą kwas. Kiedy spadał, źdźbła trawy
starały się odsuwać i zwijać, ale było za późno. Ame uniosła
twarz i zamknęła oczy. Czuła lekkie pieczenie, ale to nic. Miała
silną wolę, więc nie był w stanie jej zaszkodzić. . Kwas spływał
jej z twarzy, układając się miękko na okrągłych policzkach.
Twór jego tworu przybył do niego
Nowy dzień niczym nie różnił się od poprzednich.
Wygłodniała mgła spływała ze wzgórz i pożerała teraz
młode drzewka, które zdążyły wyrosnąć przez noc. Góry za
moim oknem przesunęły się nieco w lewo i zasłaniały teraz
wschód słońca. Deszcz spadł dość niespodziewanie.
Razem z nim przyszła ona. Stała przed moim domem
zmoknięta i obojętna. Zupełnie mała, z naciągniętym na
głowę kapturem z miękkiego futerka, upodabniającym ją do
polnego chomika. Nie wiem, czy widziała mnie już wcześniej,
czy zauważyła dopiero teraz, ale wyciągnęła w moją stronę
rękę. Drobną, małą rączkę. Uznałem, że mogę ją przygarnąć,
bo właśnie zdechł mi pies.
Odkąd umarłem, postrzegam świat odrobinę
inaczej
Kamieniarz powiedział mi kiedyś, żebym opisywał swoje życie kryształom tak, jakbym to robił przybyszom z obcych planet. Nie rozumiałem, bo nie wyobrażałem sobie, że
gdzieś tam w kosmosie pośród chłodu i nieprzyjaznej czerni mogłyby kryć się istoty podobne do nas. Nie mogłyby
przecież. Niewielkie jest prawdopodobieństwo, że gdzieś tam
jeszcze jakaś planeta w odpowiedniej odległości od gwiazdy
stworzy warunki podobne do naszych. Nierealne, by jakaś
inna planeta była bogiem obdarzającym swoich mieszkańców
życiem wedle kaprysu czy skomplikowanej, niezrozumiałej
dla nas logiki. Itami z pewnością była jedyna. Dopuszczałem
jednak taką możliwość że Kamieniarz może mieć rację.
Gdyby nie mądrość Kamieniarza, z pewnością nie
wiedziałbym, że żyjemy na planecie, a nie wewnątrz kuli,
gdzie naprzemiennie straszy obraz błękitnego At i straszliwego, czerwonego Unovi. Ale tylko ja miałem dość
cierpliwości, by go słuchać. Teraz wiedziałem, że mi się to
opłaciło. Być może tylko dlatego planeta przywróciła mnie
do życia, bo rozumiałem, czym ono jest. Rozumiałem, czym
jest Itami, czym jest At, wokół którego ona krąży, czym jest
krążący wokół niej Unovi. Jako niematerialna świadomość
119
Otuleni Natchnieniem
wędrowałem w końcu w okresie nieskończoności, który dla
mojego ciała był dobą i widziałem rzeczy niepojęte: gwiazdy
i ich planety, asteroidy, komety i księżyce, pustkę gigantycznej otchłani, do której dążyło wszystko. Mnogość i bogactwo. A wszystko to przerażające, przerażające, po trzykroć
przerażające. Tak obce i straszliwe, że już nigdy nie spojrzę
w ziejące czernią oko gigantycznego, czerwonawego Unovi
jak w coś budzącego grozę.
Jeszcze jedno widziałem tam po drugiej stronie. Ame.
Nikt zapewne nie spodziewał się, że wrócę z martwych, to
było dotąd niespotykane. Podniosłem się spod ziemi ledwo
nadjedzony przez glebę i czerwie, z wrośniętymi pod skórę
chciwymi korzonkami roślin. Itami natchnęła mnie ponownie iskrą życia. Klęczałem nad swoim grobem, patrząc nań
długo. Na płytki dół czerwonawej ziemi, którego nie zaznaczyli nawet w żaden szczególny sposób. Pierwsza moja myśl
− może niezbyt poważna jak na kogoś, kto zjednoczył się
z wszechświatem i stamtąd wrócił − dotyczyła tego, jakie oni
wszyscy będą mieli miny, kiedy znowu mnie zobaczą. Byłem
całkowicie nagi, ziemia zdążyła pożywić się moim ubraniem.
Tylko struktura skóry zniosła głód czerwi. Przesunąłem palcami po twarzy, włosach i całym ciele. Niemal nietknięte.
Cudownie. Niewiarygodne, że po śmierci moja wola była
silniejsza niż u większości ludzi za życia. Podniosłem się
i poczułem, jak krew powoli zaczyna płynąć mi w żyłach.
Krew, której tam już nie powinno być. Serce biło. Serce, które
nauczyło się już, jak to jest nie bić. Narodziny zdarzały się
na tej planecie bez przerwy, ale oto coś nowego − zmartwychwstanie. Na dodatek pamiętałem wszystko, co się działo
ze mną przed śmiercią.
Mój dom. Ciekawe, czy ktokolwiek ośmielił się go zająć.
Nie, wątpię. Kryształorostowy dom na jeziorze to miejsce,
do którego większość osób nie odważy się dostać, a co dopiero tam zamieszkać. Ruszyłem najszybciej, jak mogłem
na zesztywniałych, powoli regenerujących się mięśniach
w stronę miejsca mojego zamieszkania. Cała wioska spała,
była purpurowa noc. Pośród kamiennych domostw nie
widziałem świateł. Kiedy dotarłem do jeziora, uśmiechnąłem
się do siebie, nie wyczuwałem obecności żadnej istoty o wyższej
świadomości. Cudownie, tak jak się spodziewałem. Ciemnogranatowy kryształorost wznosił się nad wodą kształtami
pełnymi ostrych krawędzi i połyskujących, doskonale
gładkich powierzchni, w których czasem zatrzymywał się
blask którejś z pobliskich planet. Dzisiaj Unovi było w pełni
oświetlone przez jasne światło At. Jego powierzchnia
zajmowała sporą część nieba i mogłem dokładnie przyjrzeć
się przebrzydłej, czerwonawej powierzchni, pociętej kraterami i dolinami zmierzającymi do tego mrocznego jądra
wypełnionego ciemnością. Do słynnego oka, które sprawiało,
że ludzie chowali się do domostw w trakcie pełni Unovi, że
bali się zwracać ku niemu spojrzenie. Ja już się nie bałem.
Syciłem wzrok i miałem wrażenie, że gdybym wyciągnął
rękę, Unovi zbliżyłoby się gwałtownie i pochłonęło mnie tym
swoim okiem. Mnie i cały nasz malutki świat. Naszą wioskę,
psotne, wędrujące lasy, wszystko, co znałem. Dlaczego nigdy
dotąd tego nie opuściłem?
Po jeziorze błąkały się błękitne, kropelkowe fantomy. Woda
tańczyła w powietrzu i witała się z księżycem. Ludzie bali się
do niej wchodzić. Pili ją z szacunkiem, tworzyli w niej jedzenie, nasycali nią swoje lalki, ale nigdy do niej nie wchodzili.
Woda żywiła się tym, co ją zamieszkiwało i w zamian dawała
120
życie temu, co jeszcze nie miało odwagi go zasmakować. Ja
jeden wiedziałem, co tak naprawdę w niej groziło. Woda
w przedziwny sposób zapamiętywała prawdę i czasem się nią
dzieliła się. Cóż mogło być bardziej przerażającego?
Wskoczyłem do niej i natychmiast mną zawładnęła.
Wyciągnęła ze mnie wszystko, co wiedziałem i podzieliła się
spostrzeżeniami. Tak, wiem, Ame, ona zna odpowiedzi na
wszystkie pytania. Ame to stworzonko warte mniej niż robaki pożerające zgniłe owoce.
Dom nie rozrósł mi się zbytnio przez tę dobę.
Kryształorost zdążył wypuścić tylko jedną nową gałązkę,
tuż przy wejściu. Na dodatek studnia, do której wrzuciłem
jeszcze na kilka dni przed śmiercią jakieś truchło, zdążyła
zarosnąć pożywnym samotworem. Cudowna, odżywcza
zupa z pleśni, aż ciepła od kipiącego wewnątrz niej życia.
Natychmiast zanurzyłem tam wiadro i wyjąłem dość, by
zaspokoić głód, który wywołała u mnie śmierć. Wszedłem do
domu. Moja płaszczka siedziała na miejscu. Nie przejęła się
tym, że się pojawiłem, podniosła tylko wzrok spod leniwie
opuszczonych powiek. Wiedziałem, że będę musiał jej trochę
poprawić układ oddechowy, jeśli ma mi posłużyć jeszcze te
parę lat, zanim zdechnie. Westchnąłem ciężko. Podszedłem
i zalałem jej otwór gębowy ponad połową zawartości wiadra. Niech ma. Rano czekała nas podróż. Rozejrzałem się po
domu. Grzyby, które zasadziłem, zdążyły się rozrosnąć do
niepokojących rozmiarów. Mrówki na mój widok uczynnie
zaczęły usuwać pajęczyny pleśni, która bezczelnie pożerała
mi posłanie. Krzak, którego liście popalałem, by uspokoić
swoje sny, ocalał na szczęście i zdążył zarosnąć całe okno.
Kroki bardzo szybko poniosły mnie w stronę tego, co dla
najcenniejsze. Wyjąłem ze skrzyni broń. Długi kij z drewna z dwoma energetycznymi ostrzami po obu jego stronach.
Dwa ujarzmione przez moją wolę wyładowania, uformowane, a jednak wiecznie żywe i głodne. Tak, nikt nie odważył się
jej ukraść, a ona nie osłabła wraz z moją śmiercią. Dobrze, że
nie miałem jej wtedy przy sobie, z pewnością byłoby już po
niej. Przesunąłem dłonią po rękojeści i odpowiedziała mi
z radością. Cudownie, dokładnie tak, jak powinno być.
Usiadłem wreszcie przed powierzchnią kryształowego
bloku, którego pamięć opowiadała mi, co działo się pod moją
nieobecność. Palcami wyjmowałem włókna pleśni z wiadra
i jadłem powoli. Nie chciało mi się tego przelewać do naczynia.
Z tego, co mówił kryształ, głośno było o mojej śmierci.
Moje imię wędrowało między ludzkimi ustami, bo nikt nie
mógł uwierzyć, że jednostka tak silna jak ja dała się zabić. Na
dodatek dała się zabić swojemu własnemu tworowi. Musiałem
ją odnaleźć. Nie byłem co prawda pewien, co z nią wtedy
zrobię, ale wiedziałem, że nie spocznę, dopóki jej nie odnajdę.
Ame… Mała przeklęta Ame.
Postanowiłem o tym nie myśleć. Stuknąłem w kryształ,
tak by zaczął dla mnie śpiewać uwięzioną wewnątrz muzyką.
Dziś brzmiał niepokojąco, przez tę przeklętą pełnię i bliskość
Unovi. To nic. Przekręciłem się na bok, zwinąłem i zasnąłem.
We śnie widziałem Ame. Stała obok pięknego tworu z przezroczystej materii, przypominającej trochę wodę, a trochę kryształ,
poruszającej się na wietrze, zupełnie jakby odpowiadała na
jego zaczepki. Dziewczyna trzymała rękę na karku dużego,
futrzastego zwierzęcia, jakiego nigdy dotąd nie spotkałem.
Mała, słodka Ame. Gdzie zawędrowała pozbawiona swojego pana? Dlaczego zrobiła to, co zrobiła? Jak to możliwe, że
zyskała aż tak silną indywidualność? Spojrzała w moją stronę
Karolina Cisowska
Otuleni Natchnieniem
i na jej bezduszną twarzyczkę wypłynął uśmiech. Poczułem,
jakby coś w mojej klatce piersiowej zaczęło wciągać mnie do
wewnątrz. Obudziłem się zlany potem.
Przez noc usłużne pająki zdążyły utkać na mnie nową
szatę, bardzo przypominającą tę poprzednią. Dopasowaną,
w kolorze skrzepniętej krwi, ze szkarłatnym połyskiem,
dokładnie takim jak na moich włosach. Tym razem ze
wspaniałym płaszczem o dopasowanych rękawach. Czyżby
Oru nauczyła ich czegoś nowego? Wytyczyła jakieś nowe
trendy? Coś wspaniałego. Cudownie, bo chciałem pokazać
się mieszkańcom wioski w jak najlepszej formie, tak aby
wiedzieli, jak niewiele jest w stanie zrobić ze mną śmierć.
Przygotowałem się więc starannie, zanim wyszedłem.
Z początku nikt mnie nie zauważył, ale nogi niosły
mnie obciążonego słodką towarzyszką o dwóch ostrzach
w stronę samego centrum, do siedliska Kamieniarza. Był
wczesny, błękitny świt. Powierzchnia, na której siedział Kamieniarz, była gładka jak kryształ. Nikt nie wiedział, w jaki
sposób ten stary łotr rozmawiał z kamieniami i skłaniał je do
wypełniania jego woli. Nikt nie rozumiał jego gardłowych,
monotonnych pieśni, którymi rzeźbił i ożywiał. I nikt oprócz
mnie nie miał odwagi z nim rozmawiać.
Rzeźbił. Postać miała formę humanoidalną, ale z licznymi
skrzydłami przyrośniętymi do pleców. Nie wiem naprawdę,
skąd starzec czerpał inspiracje, ale na pewno za dużo palił ziela
ważek i za dużo czasu spędzał z trupami, które mu przynosiłem.
− Kamieniarzu – odezwałem się i położyłem dłoń na piersi
w geście szacunku i przyjaźni. − Dobrze znów cię widzieć.
− Kensei. – Kamieniarz nie oderwał wzroku od roboty
i nie zmienił pozycji. – Błękit Itami nie byłby kompletny bez
krwistego blasku twoich oczu.
To była obraza. Od dzieciństwa dokuczano mi z powodu
nietypowego koloru oczu i włosów. Jednak starzec taki po
prostu był, że nie potrafił okazywać uczuć inaczej niż tylko za pomocą okrucieństwa. On sam wyglądał jak typowy
mieszkaniec wioski z błękitem zaplątanym w siwych włosach
i oczami koloru słonecznego nieba.
− Usiądź i zagraj ze mną – powiedział.
Usiadłem naprzeciwko. Pomiędzy nami leżały na zaznaczonej orbitami planszy gry Sora kolorowe kamyki z symbolami. Tylko ja w tej wiosce znałem wszystkie prawidła tej gry.
I dopiero teraz, po powrocie z zaświatów, byłem w stanie
w pełni ją zrozumieć. Zagarnąłem swoje kamyki i rozłożyłem
je tam, gdzie należało, po swojej i Kamieniarza stronie.
Wiedziałem, że nie mam najmniejszych szans na zwycięstwo,
a mimo to ogromną przyjemność sprawiało mi przegrywanie
ze starcem.
− Więc to ciebie śmierć postanowiła oszczędzić – powiedział.
Tylko na to czekałem, bo aż mnie nosiło, by mu o tym opowiedzieć.
− Tak, widziałem wiele rzeczy, Kamieniarzu. Wszystko,
co mi opowiadałeś o Itami, Unovi, At i kosmosie, to absolutna prawda. Skąd to wiedziałeś?
− Sam zmartwychwstałem nie raz – powiedział, a mnie
ukłuła zazdrość. Więc nie byłem pierwszy. – Widziałem to
samo co ty wczoraj już wieki temu. Za każdym razem jest
równie cudownie i przerażająco. Za każdym razem przynoszę
ze sobą więcej i więcej wiedzy. Mogę coraz lepiej rozmawiać
z kamieniami tak jak ty z wodą, Kensei.
− Woda nie dzieli się ze mną wszystkimi sekretami tak
jak kamienie z tobą. Ja tylko podsłuchuję jej szepczących
rozmów z samą sobą.
Nie poczują, jak umierają
− Masz rację, zbyt zdradliwa jest jak na dobrą towarzyszkę.
Jak twoja Ame.
Spiąłem się. Wiedziałem, że prędzej czy później do
tego nawiąże.
− Dlaczego o tym wspomniałeś? – spytałem, starając się
nie zdradzać złości.
− Czyż to nie jest dla ciebie ważne? Pierwsza istota, która
okazała się być od ciebie silniejsza?
Zacisnąłem dłoń na podnoszonym kamieniu.
− Dobrze wiesz, że nie o to chodzi, starcze. Nie to ma
tutaj największe znaczenie. Nie nasza siła.
− Dokładnie wasza siła.
− Nie, nie rozumiesz, w tym jest coś więcej. Ona… Ona
nie miała prawa żyć, a tym bardziej zabijać mnie.
− Dlaczego?
Zaśmiałem się. Nie mogłem uwierzyć, że starzec tego
nie rozumie.
− Bo to ja ją stworzyłem. Czy to nie oczywiste?
− Jak widać nie. Jesteś tu tylko dlatego, że zmartwychwstałeś,
a Ame uciekła z wioski.
Odsunąłem się. Tego nie wziąłem pod uwagę.
− Co zrobiła?
− Jak się domyślasz, nikt po twojej śmierci nie kwapił się,
by się z nią zmierzyć, więc najzwyczajniej w świecie tuż po
twoim pogrzebie odeszła z wioski. Nie zatrzymywaliśmy jej.
− Przecież ona nie przeżyje poza wioską – powiedziałem ciszej.
− Martwisz się o nią?
− Nie – warknąłem, nie potrafiąc ukryć złości. – Ale na
Unovi to moja lalka i ja zadecyduję, kiedy ma prawo żyć,
a kiedy umrze. A teraz, po tym co mi zrobiła, tym bardziej jej
życie należy się mnie.
− I nie boisz się?
Spojrzałem na starca, zastanawiając się, czy wypowiadając
te słowa, ma świadomość, że ręce drżą mi z niecierpliwości
i chęci zadania mu szybkiej, acz bolesnej śmierci.
− Czy czego się nie boję?
− Tego, że znowu cię zabije.
− To był przypadek.
− „Przypadek” to słowo ludzi z gwiazd. Przypadki nie
mają tak naprawdę miejsca na Itami, dobrze wiesz. Wszystko jest kwestią siły.
− Lalka nie może być silniejsza od swojego pana, przecież wiesz.
− Właśnie Itami pokazała nam, że jeszcze jest w stanie
nas zaskoczyć. Wiesz na czym polega siła pająków?
− Czego siła?
− Pająków. Istot przerastających nas doskonałością.
− Gdyby pająki przerastały nas doskonałością, nie byłyby
naszymi służącymi.
− Pająki są naszymi służącymi, bo Itami tego chce, ale tak
naprawdę pająki przerastają doskonałością wszystkie inne
stworzenia na świecie.
− Dlaczego?
− Bo w pająkach wszystko, począwszy od ich odrażającej
formy, a skończywszy na braku organu do myślenia, służy
temu, by zabijały. Zabijanie jest w końcu najwartościowszą
czynnością w świecie takim jak nasz.
− Ludzie są lepsi w zabijaniu.
− Mylisz się. Masz na plecach narzędzie, które musiałeś
sobie zbudować, by móc za jego pomocą zabijać. Ćwiczyłeś
od dzieciństwa rzemiosło, jakim jest zabijanie. Rzemiosło,
jedno z wielu innych rzemiosł. Ludzie mogą zabijać, tak jak
121
Otuleni Natchnieniem
122
Karolina Cisowska
Otuleni Natchnieniem
mogą robić wiele innych rzeczy. Pająki są stworzone do tego, by
zabijać. Ich jedyną specjalizacją jest zabijanie, dlatego są doskonałe.
− Nie wiem, do czego dążysz, Ame nie została stworzona,
by zabijać.
− Nie? – Starzec uśmiechnął się. Widziałem jego
kryształowe zęby kryjące się pod suchymi wargami. – Może
i nie. Ame została stworzona, by zabić ciebie.
Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć,
bo nie byłem pewien, co miał na myśli. Cofnąłem się
pamięcią do dnia, w którym stworzyłem Ame.
Ame była najzwyczajniejszą w świecie lalką, jedną z wielu innych lalek. Lalki, takie jak ona, wypalaliśmy z porcelany, zdobiliśmy oczyma z rżniętego i szlifowanego kryształu
i tkaliśmy im włosy z barwionych pajęczyn. Oddawaliśmy
część siebie, poświęcając im czas i wlewając do środka nieco własnej krwi. Później zanurzaliśmy je w brudnej wodzie
Ajitu, i, jeśli byliśmy godni, Itami dawała im życie. Takie lalki
były zawsze przedłużeniem woli i działania swoich stwórców.
Sprzątały nasze domy lub zabawiały nas, mając dokładnie
tyle niezależności, żeby móc stanowić ciekawe towarzystwo.
Czasem zastępowały dzieci rodzicom, którzy nie mieli dość
silnej woli, by ich prawdziwy płód przeżył w wygłodniałej
florze bakteryjnej łona matki czy w zetknięciu z wypełnionym
mikroskopijnymi organizmami powietrzem. Widziałem na
własne oczy, jak płaczące dziecko, wyjęte na świat rozpływa
się w podmuchu jak trzymająca się dalej, a już nieistniejąca
grudka czegoś spopielonego. Piękny to sposób umierania,
zbyt piękny jak na istoty o zbyt słabej woli. Oczywiście lalki,
które miały zastępować dzieci, nie mogły się rozmnażać ani
rosnąć. Nie krwawiły, nie musiały jeść, wystarczyła im woda,
nie brudziły, nie zawodziły. Ich wolą była wola ich krwi.
Ale oznaczałoby to, że wolą mojej krwi było unicestwienie mnie.
Nie było właściwie nic szczególnego w stworzeniu Ame.
Już wtedy byłem najzdolniejszym zabójcą w wiosce i, z tego
co mi wiadomo, w całej okolicy, aż do Pierwszego Lasu.
O mojej broni krążyły legendy. Ludzie powtarzali moje imię
z szacunkiem. Żadne zajęcie nie cieszyło się aż takim uznaniem
jak moje, nawet tworzenie golemów czy wypalanie lalek. A, że
byłem bardziej ludzki od Kamieniarza, nie mogłem narzekać
na brak popularności. Kobiety chciały być moimi towarzyszkami życia i mieć ze mną dzieci o silnej woli zabijania, mężczyźni
zazdrościli mi sukcesów, ale każdy z nich z przyjemnością
uścisnąłby moją dłoń lub wydał za mnie swoją córkę.
Ale ja nie potrzebowałem tych wszystkich ludzi. Na
cóż mi afekt słabych istot, które nie rozumiały woli świata,
nie słyszały kryształów, nie rozmawiały z wodą, a nocą nie
wychodziły z domu ze strachu przed okiem Unovi? Na cóż
mi te bezwartościowe twory, które bez zrozumienia patrzyły
w niebo, nieświadome tego, co się kryje za głębią fioletu?
Na cóż mi ci, których Itami karmiła i obsługiwała i którzy
bez tej opiekuńczości planety nie byliby w stanie istnieć?
Ja zabijałem potwory, na które oni patrzyli z przerażeniem,
szeptałem wiatrowi, gdzie ma zanieść lasy i stawałem na drodze
górom. Ja mogłem stawić czoła wygłodniałej glebie tej planety
i wszystkiemu, co była w stanie postawić przeciwko mnie.
Tylko nie mojemu własnemu tworowi.
Zrobiłem Ame dlatego, że dokuczała mi samotność, dlatego, że odrzuciłem z pogardą wszystkich tych, którzy mnie
otaczali, a nie byli godni obcować ze mną. Zrobiłem Ame,
Nie poczują, jak umierają
bo nie potrafiłem zrozumieć w pełni jedynej osoby, z którą
rozmawiałem, a mianowicie Kamieniarza. Miałem nadzieję,
że moja towarzyszka będzie zanurzać się ze mną głęboko
w wodzie i pomoże mi zabić przerażająco mądre istoty, które
tam mieszkały. Że wejdzie ze mną na szczyty gór i zaśniemy
na nich bez strachu, że wrośniemy w ich struktury i już nigdy się nie obudzimy. Że zakradniemy się razem głęboko pod
ziemię i znajdziemy potwory, o których krążą tylko legendy.
Wreszcie, że może razem wyruszymy z wioski na poszukiwanie Śmierci Bez Twarzy, o której opowiada każdy mędrzec,
który tylko przejdzie przez wioskę.
Wiedziałem, że Ame nie będzie normalna już w momencie, w którym otworzyła oczy i spojrzała na mnie ze zrozumieniem większym, niżby należało. Patrzyła na mnie
z nienawiścią, bo od środka paliła ją moja krew. Jak ona
mogła mnie nienawidzić? Mnie, który ją stworzył? Dlaczego,
jakim prawem? Jak Itami mogła na to pozwolić?
Odetchnąłem wtedy głośno, nie pokazując po sobie rozczarowania czy niezrozumienia i powiedziałem:
− Od tego momentu masz na imię Ame i będziesz moją
towarzyszką.
Tak właśnie powiedziałem. Nie niewolnicą czy służącą,
a właśnie towarzyszką. A ona uśmiechnęła się tylko ustami upodabniającymi ją do królika. Nie była ani ładna, ani
brzydka. Tylko okropnie niepodobna do wszystkich lalek.
Jakaś taka spłowiało beżowa jak niesiony z północy piach.
Ame towarzyszyła mi na wielu wyprawach. Czytała mi
w myślach i razem zabijaliśmy coraz większe i potworniejsze
istoty, zyskując tym samym większą i większą siłę. Niektóre z nich pamiętam dokładnie, były gorsze niż twory
Kamieniarza. Miały rozerwane twarze zsunięte za uszy, a na
ich miejscu czarne mordy z wąskimi ślepiami i szerokimi
wargami odsłaniającymi pełne komplety ostrego uzębienia.
Za trzema parami ramion wyrastały im na zmianę futrzaste,
pierzaste lub błoniaste skrzydła. Nogi ich miały szpony, zakrzywione jak u ptactwa, dzięki nim obsiadywały kwarcowe
drzewa w okręgu Ajitu. Nigdy nie atakowały pierwsze. Były
jakieś takie nienaturalnie spokojne i nieagresywne. Patrzyły
się w swoje odbicia w wodzie lub też w jej głębinę, zwieszając
ogony na całą długość, tak że niemal stykały się z taflą stawu. Kiedy się do nich podeszło i krzyknęło, zwracały ślepia
w stronę nadchodzącego i dawały ostrzegawcze sygnały
głosami podobnymi do nietoperzych. Jeśli nie odłożyło się
broni, wznosiły się w powietrze i podlatywały. Zabicie ich
najczęściej nie było proste. Miały silną aurę onieśmielającą
większość ludzi, a w ich pobliżu występowały anomalie. Kamienie zaczynały być płynne jak woda i wciągały w siebie,
kałuże wrzały. Jeśli to nie pomagało, atakowały łapami lub
skrzydłami, z których łypały dziesiątki oczu. Mówiło się, że
te oczy należały kiedyś do ich ofiar, ale ja nie widziałem, żeby
monstra kogokolwiek zabiły. Kamieniarz był mi wdzięczny
za każdym razem, gdy przynosiłem mu ich truchła i to mi
wystarczyło, aby je zabijać. Wystarczyło dlatego, że miałem
z kim zagrać w Sora.
Ame nigdy nie chciała zabijać potworów z własnej inicjatywy. Zawsze musiałem ją do tego przymuszać, wydawać
jej specjalne polecenia, pouczać ją. Nie chciała się zbliżać
do Ajitu ani trzymać broni w rękach. Nie rozumiała, że moc
może zwiększyć tylko w ten jeden sposób.
Nie mówiła. Kiedyś do niej podszedłem, usiadłem obok
na pomoście. Grała na tym swoim drewnianym flecie z no-
123
Otuleni Natchnieniem
gami zanurzonymi w wodzie. Narybek pływał wokół, jakby oczekując na chwilę jej słabości, ale ta nie nadchodziła,
więc się nie zbliżał. I ja nie należałem do zbyt rozmownych.
Popatrzyłem chwilę na twarz Ame pozbawioną wyrazu, na jej
króliczą twarz z wielkimi oczami. Miała na sobie płaszczyk
z polnych chomików, a pod nim kryła jedwabną szatę, którą
zleciłem dla niej uszyć.
− Ame… − zacząłem, lekko się wahając. – Wszystko
w tym świecie zależy od siły woli przetrwania, a ta z kolei
zależy od woli zabijania. Musisz zrozumieć, że nie ma taryfy ulgowej dla słabych, tylko silnym będzie dane przetrwać
dłużej, dowiedzieć się więcej, zostawić ślad po sobie. Najsilniejsze twory zrodzone z czystej woli planety mogą tworzyć
z cząstki siebie istoty takie jak ty. Jesteś przedłużeniem mojej
woli, moich planów i moich dążeń. Moim KAPRYSEM, rozumiesz? – Spojrzałem na nią, upewniając się, czy rozumie.
– Dlatego musisz sobie uświadomić, że to, czego ja chcę, jest
także twoją wolą. Chcę, byś była silniejsza. Chcę, byś zabijała.
Rozumiesz, Ame?
Nie rozumiała. Ame niczym deszcz zrodzona była z samotności.
Wiedziałem, że moje okrutne słowa w odniesieniu do
niej nie były prawdą. Ja nie chciałem służącej, nie chciałem
przedłużenia mojej woli. Jedyne, czego chciałem z jej strony, to
zrozumienia i możliwości dzielenia się wszystkim, co miałem.
Ona to wszystko odrzuciła. Dlaczego? Nie wiedziałem.
Ciężko powiedzieć, kiedy właściwie zaczęła się jej zdrada.
Spędziliśmy ze sobą już wiele dni. Ame stała się elementem
mojej codzienności. Traktowałem ją na równi ze sobą. Miała
miękkie posłanie, choć to nie było spotykane w naszej wiosce,
by lalka nie sypiała w kufrze. Dopuszczałem ją do kryształów
tak często, jak tylko chciała, mimo że nie widziałem z jej strony choćby najmniejszych oznak wdzięczności. Zdążyłem ją
pokochać, a ona podążała za mną wszędzie, milcząca;
z tym swoim fletem, którym sprawiała, że otaczały ją gryzonie Czasem zabijała, czasem pozostawała bierna. Rozumiała
te monstra, na które polowaliśmy, mimo że z nimi nie
rozmawiała. Nigdy nie wiedziałem, co tak naprawdę nią kieruje. Co szepcze do traw i spadających kropel deszczu. Po
raz pierwszy w swoim życiu cierpiałem, ale wiedziałem, że
to cierpienie jest dużo wartościowsze od pustki, która kiedyś
wypełniała szarość mojego życia.
Tego dnia padał deszcz. Kiedy się obudziłem, Ame
nie było na posłaniu. Natychmiast wsiadłem do płaszczki
i ruszyłem na poszukiwania, zapominając nawet o mojej
broni. Znalazłem Ame w Ajicie przytrzymywaną tuż nad
wszechrzeczną wodą przez kilka monstrów. Krzyknąłem
i wiedziałem, że w tym krzyku kryje się więcej rozpaczy, niż
kiedykolwiek powinienem okazać. Wiedziałem już wtedy, że
mimo że nie mam szans, wbiegnę między monstra i, choćby
poświęcając własne życie, będę ratował istnienie tej pozornie
bezwartościowej istoty, którą stworzyłem. I to nawet nie dlatego, że ją stworzyłem, a dlatego, że ją pokochałem. Miłość
to destrukcyjne i do dziś niezrozumiałe dla mnie uczucie.
Nawet śmierć nie była w stanie go pokonać. Nawet śmierć
zadana przez nią.
Wiedziałem, że coś jest nie tak już w momencie, w którym ona w rękach jednego z nich spłynęła z kwarcowych
drzew i dotknęła drobnymi nóżkami ziemi. Wyciągnęła dłoń
w moją stronę, a monstra rzuciły się na mnie, wszystkie na
raz. Śmierć przyszła bardzo szybko, prędzej niż by się można
spodziewać po istocie o mojej mocy. Może dlatego, że zabiła
124
mnie jej wyciągnięta w oskarżającym, rozkazującym geście
ręka, a nie ostre zęby i szpony monstrów. Nie wiem, dalej była
już tylko otchłań pełna gwiazd.
Kamieniarz spojrzał na mnie wyczekująco.
− Myślę, że już wiesz – powiedział.
− Co takiego wiem?
− Kiedy kończy się doskonałość pająka. Wszak ty sam
byłeś niemal jak pająk.
− Kiedy? – spojrzałem na niego z agresją i niezdrową
ciekawością.
− Siłą pająka jest prostota jego budowy, brak możliwości
myślenia, zastanawiania się, analizowania, a przede wszystkim czucia. Pająk jest doskonałym tworem kosmicznej technologii. Jest maszyną do zabijania. Przestałeś być pająkiem,
gdy poczułeś samotność. Zginąłeś już w momencie, w którym
pokochałeś Ame.
Drgnąłem.
− Coś ci się chyba pomyliło, starcze – powiedziałem powoli.
Ludzie z wioski wypełzli już ze swoich nor. Zauważyli
mnie. Zaczęli się tłoczyć wokół nas i wymieniać między
sobą uwagi. Widać było, że kusi ich, by podejść bliżej,
dotknąć mnie i sprawdzić, czy jestem prawdziwy. Czy nie
jestem czasem jakąś lalką czy mirażem. Uśmiechnąłem się
do nich wszystkich, żeby mieli pewność. Moich oczu nie
dało się podrobić.
− Możliwe, że Ame też cię kochała – powiedział. – Ale
tylko miłością, jaką można obdarować boga. A pomyśl, jak ty
byś się czuł, gdybyś zdał sobie sprawę, że ktoś jest nad tobą?
Że zawdzięczasz komuś swoje istnienie? Że winien mu jesteś
wszystko, co posiadasz, posiadałeś i będziesz posiadał?
Przesunąłem jeden z kamyków Soro. To była bardzo
długa i trudna partia.
− To chyba oczywiste. Zabiłbym go.
− Nawet jeśli nie dałoby ci to siły?
− Tak. Ale ja jestem człowiekiem, a Ame była tylko lalką.
Nie ma poczucia indywidualności, nie ma świadomości, nie
ma niezależności. Nie jest zdolna do buntu.
− Chciałeś powiedzieć: „nie jest godna buntu”.
− Może i tak.
− Oznacza to, że odbierasz prawo do godności istocie,
którą sam powołałeś do życia. To okrutne.
Spojrzałem na niego ze złością, bo odebrał mi właśnie
najsilniejszy kamień.
− Ta istota, którą powołałem do życia, odebrała prawo do
życia mnie.
− Widzisz, dochodzisz do wniosków, których sam nie rozumiesz. Ty byś zabił swojego boga, a ona była z twojej krwi,
dlatego też zabiła swojego. Wierzę, że sam ją tak stworzyłeś,
by stała się twoim katem i odrodzicielem. By zaprowadziła
cię tam, gdzie jeszcze żaden z żyjących ludzi, nawet ja
i mędrcy, nie zawędrował. Idź za nią, Kensei. Idź, a odkryjesz
odpowiedzi na wszystkie dręczące cię pytania. Będziesz mógł
o prawdzie świata opowiadać wodzie i wiatrowi.
Przegrałem. Więc były aż dwa powody do tego, żeby być
w złym humorze.
− Dziękuję za rady, Kamieniarzu – powiedziałem sucho.
− Nie były ci potrzebne. Zanim przyszedłeś do mnie, już
wiedziałeś co zrobisz. Chciałeś się tak naprawdę tylko pożegnać.
− I być może po raz ostatni przegrać w Sora. Twórz dalej
swoje golemy. Żegnaj.
Karolina Cisowska
Otuleni Natchnieniem
Nie czekając na odpowiedź, zszedłem z platformy. Natychmiast otoczyli mnie ludzie. I teraz już bez oporów mnie
dotykali. Powstrzymałem odruch wzdrygnięcia ze wstrętu
przed ciepłem ich wątłych powłok.
− Kensei…
− Idziesz za nią?
− Odchodzisz?
− Idziesz za Ame?
− Idziesz po zemstę?
− Idziesz ją zabić?
Rozglądałem się po ich błękitnawych twarzach tak
różnych od mojej i nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Zemścić się na Ame? Zabić Ame? Patrzyć na martwą
powłokę, w którą kiedyś przelałem życie?
W końcu mojego płaszcza uczepiło się jakieś dziecko.
− Nie idź, Kensei – powiedziało. – Bez ciebie nie będzie
miał kto nas chronić przed monstrakami. Nie będzie komu
pilnować wioski, gdy na niebo wychodzi Unovi.
Głupi, głupi ludzie.
− Poradzicie sobie beze mnie – powiedziałem. Nie
chciałem ujmować w słowa, jak mało znaczy dla mnie ich
nędzne istnienie. – Nie jestem wam do niczego potrzebny.
Opiekujcie się Kamieniarzem.
− Kensei, nie odchodź. Tam, poza wioską jest tylko
śmierć. Nie przeżyjesz bez nas.
Zaśmiałem się głośno, może zbyt niegrzecznie.
− Poradzę sobie.
Moje imię tonęło w cichnących szeptach. Nikt nie spytał,
jak zmartwychwstałem. Widzieli moje martwe ciało, widzieli,
jak Kamieniarz i inni zakopują mnie w ziemi. Widzieli pogrzeb, w którym uczestniczyła Ame. Stali obok niej, obok
istoty, która mnie uśmierciła, wiedząc o jej zbrodni. Ale wtedy uznali, że pomszczenie mnie niewarte jest ryzykowania
życia. Teraz byli pewni, że to wszystko to jakaś moja sztuczka, że żyw musiałem być lub posłałem zamiast siebie klona,
golema. Przecież teraz byłem w doskonałym stanie. Przyjąć
nie mogli, że jestem zmartwychwstańcem lub też może
ożywionym trupem. Teraz liczyli, że dalej będę ryzykował
swoje życie, by ich bronić. Miałem ochotę im powiedzieć, że
zawsze robiłem to tylko z czystego głodu spijania mocy przez
ostrze broni, nie dla ich nędznego dobra. Tak straszną ochotę
miałem im to powiedzieć…
Towarzyszyli mi wszyscy w drodze do domu, cały czas
męcząc i namawiając. Ignorowałem już ich słowa, nie
obchodziły mnie. Nie mieli odwagi wejść ze mną na
kryształowy pomost. Bali się szeptów kryształu, a przede
wszystkim bali się wody. Wyleciałem stamtąd już w płaszczce.
Patrzyli na mnie wszyscy. Widziałem tylko mrowie bladych twarzy z cieniami oczu i otwartych ust. Może krzyczeli. Kogóż by to obchodziło. Czułem, gdzie jest Ame, ciągnęła
mnie do niej moja własna krew.
Wnioski nowego pana mojej niewolnicy
Oni wszyscy nie mierzą czasu, nie stać ich na to. Takie bogactwo istot, które nic nie potrzebują i jednocześnie nic nie
posiadają. Trochę im tego zazdroszczę. Mnie z poprzednich
żyć pozostał zwyczaj mierzenia czasu. Oni pewnie nie zdają
sobie sprawy, że dla Itami czas nie istnieje. Piękna kochanka
Unovi jest niezależna od upływu czasu. Już teraz i setki lat
wcześniej, nawet przed moim pojawieniem się, wiedziała,
co się niebawem wydarzy i obecnie powoli przygotowuje się
Nie poczują, jak umierają
do tego. I właściwie tylko dlatego, że się przygotowuje, ja też
jestem tego świadomy. Patrzę na wędrujące góry, tańczące
jeziora, na umykające lasy i wiem doskonale, do czego to
wszystko zmierza. Do środka, bo na pograniczach nie ma już
miejsca ani nadziei. Nadziei. Dziwnie mi używać tego słowa
w takim miejscu jak to. Ono chyba nie powinno istnieć dla
ust stworzonych z pierwiastków Itami. Gdy nadejdzie koniec,
oni nawet nie poczują, jak umierają. Przynajmniej niebo jest
tu piękne. Niewiarygodnie kocham fiolet.
Moja mała towarzyszka, która przyszła do mnie z deszczem,
doskonale zastąpiła mi psa. Nie jest typowa dla istot tutaj.
Nie jest wygłodniała i pożerająca ani mordercza, a mimo to
jej urocza i raczej mało drapieżna forma odważnie opiera
się coraz to nowym zjawiskom i anomaliom, które przynosi
ze sobą wiatr od Kresów. Nie mówi zbyt wiele. Właściwie
to nie powiedziała ani jednego słowa więcej niż mój pies.
Najczęściej siedzi na progu domu i szepcze do traw swoim
fletem. Naprawdę nie rozumiem tych ich rozmów, ale szanuję
jej prywatność i nie staram się ich zrozumieć. A może tak
naprawdę trochę się boję. Wydaje mi się, że Ame bardziej
niż ja i miejscowi ludzie jest częścią Itami i manifestuje sobą
jej decyzje. Tym bardziej interesująco jest mieć ją przy sobie.
Czasem dziewczynka wychodzi na zbocze naszego wzgórka
i patrzy w stronę południa krainy. Ciekawi mnie, czego oczekuje, co też przyjdzie do nas zza gór. Czy to deszcz szepcze jej
nowiny, czy też i dla niej czas nie ma sekretów?
Przez nią bardziej zacząłem się interesować życiem wiosek. Chciałem nawet się przejść, wysłać tam coś albo odczytać
ich los z kamieni, ale nie chciałbym, by Itami pomyślała, że
wtrącam się w ich istnienie. Mogłaby mieć do mnie żal,
a bogowie wiedzą, jak by to się skończyło dla mnie i dla nich.
Jestem nimi taki zachwycony. Nie mają problemów
ziemskiej cywilizacji. Nie pytają o sens, nie głowią się nad
znaczeniami, przyczynami przyczyn i względnością wszystkich pojęć. Nie próbują wyjść poza ograniczenia własnej
świadomości. Jak mrówki, które są najdoskonalsze w swoich
rolach właśnie dlatego, że są tylko mrówkami. Ten świat
pozwala ludziom stać się wyspecjalizowanymi jak owady,
tylko ten. Ciekawe, czy wiedzą, że mrówka, która zaczęłaby
się zastanawiać, stałaby się szkodliwa. Ba, każda istota nie
podążająca wytyczonym szlakiem bezmyślności, wrzucona
między inne mogłaby zaburzyć doskonałą strukturę, a nawet stać się przyczyną kataklizmu. Jak liść, który spadłby na
pajęczynę. Jak pasikonik, którego wrzucono by do mrowiska
złośliwymi, bezmyślnymi dłońmi dziecka, które na te kilka chwil stało się bogiem dla nic nie znaczącego dla siebie
świata. Lub… nie wiem, skąd przyszła mi do głowy ta metafora: jak pole śniegu, doskonale gładkie i białe, nieskazitelnie
niepotrzebne aż do momentu, w którym ktoś postanowi je
zadeptać, by ulepić na nim bałwana.
Ale na Itami nic, co doskonałe, nie mogło trwać zbyt
długo. Nawet odbicie charakteru planety w mieszkających
na niej istotach ludzkich. Gdzie ta Ame?
Podróżuję poza to, co zrozumiałe dla mojego świata
Bardzo szybko pokonałem najdalszą jak dotąd odległość.
Sam się sobie dziwiłem, że nigdy nie interesowało mnie, co
jest dalej. Za lasem, za tą błękitną skałą, za beżowym pustkowiem, za najbliższymi górami. Ja… my wszyscy osiedliśmy
w glebie tak bardzo, że prędzej góry przyszłyby do nas niż
my do gór. Prędzej lasy odebrałyby nam domy, niż my
125
Otuleni Natchnieniem
przenieślibyśmy je gdzieś dalej. W tak wielkim żyliśmy strachu
przed tym co obce, nowe i nieznane. Dość nam było zmian.
Wystarczyło, że i bez naszego ruchu krajobraz zmieniał się
każdego dnia. Płaszczka nie chciała się wznosić zbyt wysoko. Ciągnęła długim ogonem tuż nad powierzchnią ziemi,
leniwie poruszała płetwami. Bez przekonania przyspieszała,
uciekając przed ścigającymi nas monstrami. Potwory coraz
mniej przypominały to, co mi znane. Zdawały się nie mieć
pojęcia o tym, jak powinien wyglądać podział na zwierzęta
i rośliny, na substancje i na istoty.
Zdziwiło mnie, gdy pośród pustyni trafiłem na wioskę.
Wylądowałem w niej. Ludzie tam mieszkali niemal identyczni jak u nas. Tak blisko, a przecież nigdy żadne z nas
nie poznało żadnego z tutejszych. Jednak patrzyli na mnie
bez zaskoczenia, kiedy wychodziłem z płaszczki. Doskonale
wiedzieli, skąd jestem i nawet nie dziwiła ich moja wizyta.
− Lalka tu była przed tobą. Zaskoczyła nas swoją
obecnością tak bardzo, że teraz nie potrafimy wykrzesać
z siebie nawet zainteresowania na twój widok – powiedziała
najsilniejsza istota, jaka tam była. Miała oczy tak jak moje
poczerwieniałe od przelanej krwi. – Jakże to, po co z obcej
wioski przychodzić, skoro nie jest się mędrcem? Co więcej,
jak to możliwe, że lalka sama, bez pana, bez konkretnego
celu? Ale nic nie powiedziała. Grała tylko na flecie.
− I wy macie Kamieniarza? – spytałem nagle zaciekawiony.
− Kogo?
− Nieważne. Którędy ona poszła?
− Na północ. Ale chyba nie ruszysz dzisiaj? Zaraz noc.
Spojrzałem na niebo. Faktycznie wschodził księżyc. Nie
wiedziałem, co czai się na pustyni, kiedy na ziemię patrzy
mroczne oko Unovi.
− Zostanę u was na noc, jeśli nie macie nic przeciwko.
− Zostań. Miejsce się znajdzie, a o pożywienie sam chyba
umiesz zadbać? – spojrzała wymownie na moje energetyczne
ostrza. – Chyba, że nie gardzisz grzybami.
Nie gardziłem, ale nie widziałem potrzeby, żeby się tą
wiadomością dzielić. Chciałem zrobić na nich jak największe
wrażenie, wskoczyć przy nich do wody i przynieść genialną
kałamarnicę, ale na pustyni, niestety, były tylko pojedyncze
studnie, z których czerpali jedynie tyle wody, by podtrzymać
nawilżenie organizmu. Ich rośliny miały korzenie głęboko
osadzone w ziemi i wyglądały jak gigantyczne, przestraszone
nadymki. Coś tam z nich wyjadali, ale nawet nie chciałem
wiedzieć co. Poszedłem sam na pustynię, w czerwonawym
blasku Unovi i wróciłem z piaskowcem na plecach. Takie to
wzbudziło poruszenie, że powychodzili z domów. Kobieta,
która mnie przyjęła, uśmiechała się do mnie porozumiewawczo, a do nich z pobłażaniem. Wiedziałem, że przyjdzie, kiedy tylko tamtych strach wegna do ich nor.
− Jaki jest twój cel? – spytała, gdy tylko ją wpuściłem. –
Po co wędrujesz? Szukasz nowych potworów do zabijania?
Nowych sposobów zdobycia siły?
− Ta lalka była moja.
− I cóż ci po lalce, zrób sobie nową.
− Ona ma w sobie cząstkę mnie.
− Przecież cię nie ubyło wraz z jej stworzeniem. Przecież
nie stała ci się krzywda. Jesteś zdrowy i silny, możesz sobie
pozwolić na setki lalek bardziej przydatnych niż ona. Zresztą
po co lalka komuś tak silnemu jak ty?
− Nie chodzi o to, że jest mi potrzebna ani też o to, że nie
mogę sobie zrobić drugiej. Nie rozumiesz, ona jest częścią mnie.
126
Nie mogę pozwolić, żeby samopas poruszała się po świecie
i działała niezależnie ode mnie, bez mojej kontroli. Wolę już,
żeby umarła, niż żeby kiedykolwiek przyniosła mi wstyd.
− Więc o to chodzi. O zemstę za to, że była nieposłuszna, tak?
Spojrzałem na nią wściekły, że nie rozumie.
− Masz dziecko? – spytałem.
− Nie mam.
− Więc nie zrozumiesz. Nie wiesz, czym jest ból, gdy element ciebie, coś, za co byś życie oddała, coś, co kochasz, patrzy na ciebie z nienawiścią i niezrozumieniem, odcina się
od ciebie, a wreszcie zadaje ci śmierć. W imię czego?
W imię buntu, i to nie buntu słusznego, buntu nieszczęśliwej,
uciśnionej istoty, ale buntu dla samego buntu, buntu jednostki, która buntuje się tylko dlatego, że może się buntować.
Popatrzyła na mnie, zwęziła czerwone oczy i uśmiechnęła się.
− Brzmi ciekawie. Na tyle, że być może zdecyduję się
kiedyś na dziecko. Może z tobą?
− Nie pomogę ci spłodzić dziecka.
− Dlaczego?
− Bo ja sam rodząc się, zabiłem moją matkę. Jeszcze jako
niemowlę tuż przed porodem zacząłem pożerać ją od środka,
wysysać z niej całą energię, jaką tylko miała. Wyjęli mnie
z jej trupa, z zasuszonej mumii mojej własnej matki. Wiesz, jak to
jest zgładzić coś, co dało ci życie, czemu zawdzięczasz wszystko?
− Taki jest porządek rzeczy. Tak było, odkąd pamiętam.
Tacy są wszyscy tutaj – powiedziała trochę bardziej zasmucona. – Jeśli matki są zbyt silne, pożerają swoje dzieci, jeśli
dzieci są zbyt silne, pożerają matki. To dlatego dobieramy się
w pary według siły, a nie upodobania.
Jak ona miała na imię? Ta kobieta z oczyma czerwonymi
jak moje? Nemuru. Partnerka, z którą miałbym szansę mieć
dziecko, którego narodziny nie byłyby jednocześnie tragedią.
Idealny obiekt do rozpłodu. Nieważne, że jej czarne włosy nie
są włosami, które chciałbym mieć obok siebie na posłaniu;
że jej umięśnione ciało nie jest tym, które chciałbym widzieć
pod sobą rozkosznymi nocami. Nieistotne, że nie mógłbym
patrzeć do końca istnienia w oczy czerwone jak moje. Nemuru to imię mojego przeznaczenia, czy tego chcę, czy nie.
Jeśli przeżyję poszukiwanie Ame, wrócę tu i zabiorę Nemuru do siebie. I tak będzie najlepiej. Przynajmniej dopóki się
nie pokochamy. Skąd ja w ogóle znam istnienie tego słowa?
Przecież jego nie powinno być, nie powinno być takiego
pojęcia na tej planecie, na której wszyscy jesteśmy bezdusznymi owadami…
− Kocham Ame – powiedziałem cicho, zaskakując sam siebie.
Usłyszała. Spojrzała na mnie dziwnie spod pół
przymrużonych powiek, jak na wariata.
− Kochając swoją lalkę czy nie, kochasz tak naprawdę
wyłącznie samego siebie, do czego nigdy byś się przed sobą
nie przyznał? Za czym idziesz tak naprawdę, za odpowiedzią
na swoje pytania czy szansą na bycie unicestwionym?
Nie odpowiedziałem, wstała i wyszła. Opuściłem wioskę
razem z brzaskiem.
Gdybym miał odpowiedzieć sam sobie, co tak naprawdę
ciągnęło mnie do Ame, nie potrafiłbym. Wszystko było
dotąd zrozumiałe, bo opierało się na przetrwaniu i zabijaniu. Moja ręka z precyzją i pewnością prowadziła doskonałą
broń, która równie dobrze jak ja wiedziała, czego chce.
Im bardziej to wszystko było skomplikowane, tym mniej
pozostawiało zrozumienia i jasności. Wydawało mi się, że
Karolina Cisowska
Otuleni Natchnieniem
mój nastrój udziela się całej planecie. Coś się działo, coś nowego. Góry już niemal w widzialny dla oka sposób uciekały
gdzieś w głąb kontynentu. Drzewa sprawiały wrażenie, jakby
chciały wyrwać się pożerającej je ziemi. A może to nie Itami się zmieniała, może to tylko ja odkrywałem ją zupełnie
od nowa, przemierzając nieznane mi dotąd obszary? Gdzieś
po dwóch dniach przestałem już widywać jakiekolwiek siedliska ludzkie, za to potworów i anomalii było coraz więcej.
Coraz częściej musiałem osiadać na ziemi, co do której wcale nie miałem przekonania, czy będzie ziemią i naprawiać
płaszczkę, tak jak tylko potrafiłem. Wlewałem w nią wodę
naszego Ajitu, bo nie byłem pewien, czy mijane przez nas
inne twory podobne do naszego, inne oazy, także są źródłami
życia, czy też może mają odmienne właściwości. Nad wszystkimi źródłami, bez względu na różnorodność poszczególnych cech ich wyglądu, zawsze wysiadywały skrzydlate
twory przypominające kształtami ludzi. Była w tym jakaś
niezdrowa powtarzalność. Już dawno zdążyłem stracić chęć
mordowania. Ame nie chciała ich zabijać. Może to miało
jakieś znaczenie.
Wreszcie, gdy zapadał już zmierzch i Unovi obserwowało
mnie swoim jedynym okiem z czerwonej, szkaradnej twarzy,
wiedziałem już, że się zbliżam. Czułem to każdą kroplą
krwi w moim organizmie, z każdym uderzeniem mojego serca. Ame była już całkiem blisko. Ponad wzgórzem
wznosił się twór z substancji przypominającej coś między
wodą a diamentem, roztańczonej z wiatrem, tylko względnie
trwałej. Całe zbocze porastały czarne, kwarcowe drzewa
obsiadłe przez te skrzydlate potwory. Na mój widok wszystkie wzniosły się w powietrze. Wiedziałem, że nie będzie
łatwo. Musiałem jeszcze raz zapomnieć o tym, że nie jestem
już pająkiem. Zdjąłem z pleców broń.
Zakończę tym, co powinno być na początku
Leżały dookoła mnie. Poharatane, rozwleczone. Nie
miałem już tej wprawy co kiedyś. Nie umiałem zabijać precyzyjnie. Ich pełne bólu i samotności życia płynęły teraz
moimi żyłami. Oddychałem w dalszym ciągu smutnym zapachem ich krwi. Deptałem czerwone kałuże, krew spływała
mi z szaty, kapała z rękojeści mojej niezawodnej broni. Ame
patrzyła na mnie, akurat gdy mój świat cały był barwy krwi.
Trzymała rękę na głowie wielkiego, futrzastego czworonoga,
obok tego pięknego tworu, który okazał się być domem. Za
nią stał człowiek bez twarzy.
Kulejąc, ranny, ale niemal spełniony, rozrywany bólem,
szczęściem i ekscytacją podpełzłem do nich.
− Ame – powiedziałem wreszcie niemal szeptem, bo
brakowało mi sił. – Przyszedłem po ciebie.
Człowiek bez twarzy wziął mnie na ręce i zaniósł do
środka. Wszystko tam tylko trochę przypominało to, co
normalne. Leżąc na posłaniu, karmiony i pojony wodą Ajitu
szybko regenerowałem mięśnie. Moja lalka kryła się gdzieś
w cieniu.
− Ty jesteś Śmiercią Bez Twarzy – powiedziałem, patrząc
na człowieka, który mnie uratował. – Podobno znasz odpowiedzi na wszystkie pytania.
− Tak – odpowiedział po prostu.
− Chcę… spytać cię o sens.
− Pytasz mnie o sens. Zabawne, stworzyłem was, bo
myślałem, że wy przyniesiecie mi odpowiedź, a ty przychodzisz do mnie i pytasz mnie o sens.
Nie poczują, jak umierają
− Stworzyłeś nas? – Patrzyłem na potwornego człowieka
bez twarzy i przesuwałem spojrzenie z niego na ukrytą Ame.
Nie wiedziałem, czy śmiać się z niego, czy już zacząć tracić
zmysły. – Kim jesteś?
− Nazywam się SP4. Jestem programem sztucznej inteligencji, to znaczy niematerialnym tworem myślącym
pozbawionym tego, co narodzone istoty nazywają duszą,
a więc także prawa do świadomości, indywidualności,
niezależności, dążeń i samorozwoju. Stworzonym przez ludzi
z planety krążącej wokół białej gwiazdy zwanej Słońcem,
leżącej dwadzieścia sześć tysięcy lat świetlnych od środka
i około dwadzieścia sześć lat świetlnych od płaszczyzny równika galaktyki Drogi Mlecznej. Moje ograniczenia były wpisane w moją funkcjonalność, a moje możliwości były ściśle
określone w cyfrach, które mnie wyrażały. Byłem wpisany
w robota o kolistym kształcie wyposażonego w całą maszynerię
konieczną do mojej inwazji, a także przetransportowania
mnie z jednego z gwiezdnych promów na docelową planetę,
jaką jest n687562, czyli Itami. Z tego robota przetrwało
w waszej atmosferze tylko urządzenie nawigacyjne, którym
wysyłam na bieżąco informacje o przebiegu mojej misji. Jak
na razie są zafałszowane. Tuż po wylądowaniu gruntownie
przeskanowałem wszystkie cechy planety − od siły jej grawitacji, przez skład chemiczny, po układ w stosunku do waszej
gwiazdy i niezwykły stosunek z gigantycznym satelitą, który sprawia, że wasza planeta niemal do jądra jest przesycona działaniami elektromagnetycznymi. Nie wiadomo, czy
to, że te dwa ciała niebieskie krążą wokół siebie, zamiast
podporządkować się jedno drugiemu, czy też coś zupełnie
innego wpłynęło na to, że Itami jako planeta jest niezwykła.
Skład chemiczny jest przybliżony do składu chemicznego
Ziemi, mojej planety, w ponad sześćdziesięciu procentach.
Nie wiadomo, skąd są dziwne reakcje ożywiające substancje i twory o wystarczająco skomplikowanej budowie.
Przypuszczam, że działanie elektromagnetyczne mogło
spowodować, że planeta sama w sobie zyskała pewien
stopień świadomości. Po przeprowadzeniu badania miałem
wypełnić kolejny element misji, czyli z obecnych na n687562
atomów stworzyć awatara będącego formą pośrednią między
miejscowymi stworzeniami a istotami, które mnie wysłały,
a następnie przystosować go do eksterminacji. Dlatego że
następnym elementem misji było wyeliminowanie życia
istniejącego na n687562 i przygotowanie jej do kolonizacji.
Błąd działania wystąpił już w drugim etapie misji. Składając
swoją strukturę z cząsteczek planety, zostałem przez nią
natchniony życiem, jak wszystko co tu istnieje i zyskałem
świadomość i indywidualność. Ze względu na brak na Itami
istot o wyższej inteligencji stałem się najbardziej świadomą
i najsilniejszą jednostką na jej powierzchni. Udało mi się
nawet nawiązać z nią nić porozumienia poprzez obserwowanie tego, co działo się na jej powierzchni. Zachwyt, jaki
mnie ogarnął, sprawił, że zapragnąłem natchnąć ją czymś
więcej niż tylko półświadomymi działaniami nieskomplikowanych form i postanowiłem stworzyć istoty wyższe. Z początku
kopiowałem znane mi z Ziemi rośliny i zwierzęta, a potem, z początku nieudolnie, próbowałem wykreować ludzi.
Nie wszystkie moje twory się udawały, jak każda istota
ŚWIADOMA miałem prawo do błędów. Nie wiadomo, dlaczego moje najdoskonalsze twory, ludziopodobni, tacy jak ty,
czuli niezmierną potrzebę zabijania tych mniej doskonałych,
jak anioły, które wybiłeś w drodze tutaj. Nie chciałem się
127
Otuleni Natchnieniem
wtrącać do waszego istnienia, byście mnie nie znienawidzili,
tak jak ja znienawidziłem ludzi, którzy dali mi życie. Bunt
zdaje się być dla istot rozumnych równie nieodzowny jak bicie serca. Pojawienie się Ame, stworzonej przez moje własne
twory uznałem za znak, że osiągnąłem spełnienie.
Podniósł na mnie głowę bez twarzy, a ja nie mogłem
patrzeć na niego, tak bardzo go nienawidziłem. Jedyne szczęście, że zamiast na swoje, stworzył nas na ludzkie
podobieństwo.
− Więc jesteśmy wszyscy kaprysem czegoś, co było tylko
wyspecjalizowanym do jednego celu tworem czegoś doskonalszego od siebie.
− Nie używałbym na twoim miejscu słów „doskonalsze”
i „mniej doskonałe” ani „bardziej” lub „mniej zasługujące na
życie”. Jak widzisz, krzywdzisz sam siebie, postrzegając życie
w tych kategoriach.
Usiadłem i schowałem twarz w rękach.
− Jak sobie wyobrażasz, że mógłbym z tą świadomością
dalej żyć?
− Nie sądzę, by zakończenie egzystencji mogło być
lepszym, wygodniejszym czy bardziej korzystnym wyjściem.
Poza tym twoja wola jest zbyt silna, by śmierć cię zabrała, jak
już widziałeś. Zastanów się więc, czy przyszedłeś tu po odpowiedzi, czy po unicestwienie.
− Jedno prawie zawsze wiąże się z drugim. Jestem twoim
tworem. Kochasz mnie, widzę to, kochasz, tak jak ja kocham
Ame. A ja ciebie, tak jak ona mnie, nienawidzę za twoją
marność, która jeszcze bardziej uświadamia mi moją.
− Jeśli mnie zabijesz, przestanę wysyłać informacje, Ziemianie zainteresują się wreszcie moim długim pobytem
tutaj i wyślą całą kolonię takich jednostek jak ja. To może
pociągnąć za sobą niewyobrażalne konsekwencje.
− Twoja skuteczność i pożyteczność dla Ziemian
skończyła się z pierwszą sekundą, w której twoje serce zabiło
niezależnością. Twoja siła skończyła się w momencie, w którym zapragnąłeś czegoś niezwiązanego z twoim wyspecjalizowaniem. Twoje istnienie skończyło się w momencie,
w którym pierwszy raz pokochałeś.
Opuścił głowę. Widział w moich oczach, co za chwilę
zrobię, a mimo to nie miał siły sprzeciwić się swojemu tworowi. Może dlatego, że my wszyscy prędzej czy później wiemy
co nas spotka ze strony tych, którym podarowaliśmy całych
siebie. Każdy, kto postanowi ukoić swoje istnienie zabawą
w boga, zawsze prędzej czy później ściągnie na siebie zgubę.
W buncie przeciwko stworzycielom kryje się cała nasza
nienawiść do prostego faktu istnienia.
Wyciągnąłem rękę do Ame gotów zabić ją, gdyby mnie
zaatakowała, znów przepełniony duchem mieszkańca godnego swej planety.
Zanim wrócę, wszystko się zmieni. Gdy przyjdą ci z kosmosu, znane mi istoty zapewne nawet nie poczują, jak umierają.
Karolina Cisowska
Urodziłam się w 1991 roku, w miesiącu kwitnących
sadów. Jestem metalem, miłośniczką manganime, kultury japońskiej, literatury rosyjskiej, członkinią i dumnym
hersztem Gildii Bardów, drużynową 26ODH „Impessy”,
wyznawcą Dukaja i Strugackich. Marzę o zostaniu piratem
i walczę o miano pisarza.
128
Karolina Cisowska
Otuleni Natchnieniem
Dominika Olszówka
Szachownica Pinokia
ilustracja Magdalena Mińko
Lecz cieniom zbrakło nagle sił, a cień się mrokom nie opiera!
I powymarły jeszcze raz, bo nigdy dość się nie umiera...*
Huk rozciął ciszę. Krótkie spojrzenie na dwóch mężczyzn,
pojedyncze skinienie głową, i ruszył w pogoń. Bo przecież
tak trzeba.
Feeria barw, wzrok nie mógł nadążyć, w uszach bębnił
głuchy odgłos, ale czy nie powinno być głośno, a może było,
tylko nie potrafił już słyszeć? Wszystkie zmysły przytłumione,
nie, tak nie powinno być, obrazy się zlewały i przez przypadek
butem złamał gałązkę, i wiedział, że gra skończona.
Odwrócił się do swojego oddziału, a ich spojrzenia
zostały już z nim na zawsze, pełne przerażenia i wyrzutów,
przecież był dowódcą, obiecał, że przeżyją, ale skłamał, oni
teraz wiedzą, że skłamał, i nienawidzą go za to. A przecież on
był tylko częścią planu, marionetką w rękach silniejszych,
i dociera do niego, że ten oddział był jego marionetką, oni
byli marionetkami, które skazał na śmierć.
Zły ruch, jeden zły ruch i wszystkie pionki giną pod mieczem króla, wieża upada, rozlatuje się na małe kawałeczki,
swoją krwią zdobiąc czarno-białą szachownicę.
Czuł, że jego nos rośnie, jak u Pinokia, bo skłamał. Ale
czy naprawdę skłamał, skoro karmiony był kłamstwami,
oddychał nimi, nieświadomy, tak boleśnie nieświadomy.
Nienawidził niewiedzy.
Chciał podnieść już powieki i obudzić się z tego koszmaru, który nawiedzał go każdej nowej nocy i zastanawiał
się, co było gorsze, te oczy, pozbawione litości, puste oczy,
czy może wspomnienia, zbyt prawdziwe i nowe, żeby były
wspomnieniami. Wszystko pozostało takie same, jak
zapamiętał. Boże, jak on nie chciał pamiętać, Boże, dlaczego
nie mógł zapomnieć.
Widział szpital, białe ściany i białe podłogi, a także biały
sufit, tylko po co ta krew powoli sączyła się ze sklepienia,
kap, kap, kap, krople gęstej mazi opadały na jego zmęczoną
twarz, groteskowo zdobiąc policzki i czoło.
– Obudziłeś się – usłyszał głos tego mężczyzny, którego
spojrzenie czuł na sobie wcześniej, ale gdzie był ten drugi?
Oni wydawali rozkazy, oni kłamali w żywe oczy, choć czy
można tak powiedzieć o oczach żołnierza, które zbyt często
obserwowały masakry, by żyć? – Jak dobrze.
– Dobrze – wychrypiał. Chciał się roześmiać, bo nic nie
było dobrze i, och, jak chętnie przywitałby śmierć, dlaczego
nie zginął? Bo był gońcem, a nie zwykłym pionkiem. Podobno
najciekawsze były wojny królów, ale czy to właśnie nie wojny
pionków były najbardziej dramatyczne i zmieniały historię?
– Przykro mi, ale akcja się nie powiodła... – I wyjaśnił,
że nie spodziewali się tego ataku, choć tak naprawdę dobrze wiedzieli, że wrogowie mają zamiar go przeprowadzić,
130
i udawał skruchę, gdy mówił, że nikt nie przeżył, tylko on,
ale nie czuł skruchy, bo wszystko szło zgodnie z planem.
– Jak dobrze – powtarzał. Jak dobrze, że żyjesz, jesteś taką
grzeczną marionetką.
I nienawidził ich, nienawidził, dopóki krew nie zabrała
mu też i tego, bo przecież sprawili tyle bólu, dlaczego i po co,
w imię czego, dla jakich nagród? Ale w końcu i oni zginęli,
a wtedy mógł wreszcie wrócić do domu.
Jednak czym jest żołnierz bez rozkazów, goniec bez króla i wieży, marionetka bez sznurków na plecach? Kto teraz
będzie zmuszał go do podniesienia nogi, kto każe mu iść dalej? Jak to – nikt?
Przecież urodził się marionetką, całe swoje życie
pozwalał, by inni ciągnęli za sznurki, on tylko spełniał kolejne rozkazy i plany. Nie był królem ani królową, nawet nie
wieżą, tylko gońcem, zwykłym, białym gońcem. Czy nie powinien zginąć, skoro czarne pionki wygrały?
{Szach}
Idąc przez ulicę, zabawnie szurał nogami. Przynajmniej
tak opowiadali mijający go przechodnie. Szeptali, że to ten bohater, ten a nie inny, właśnie ten. Nie rozumiał, o kim mówili,
bo musieli bardzo się mylić, jeśli myśleli, że mówili o nim.
Wszedł do domu, pobrzękując kluczami. Dłonie mu się
trzęsły. Nie pamiętały już dni, kiedy pewnie trzymały karabin.
W holu witały go znajome oczy. Tym razem spoglądały
z obrazów. Zdjął czapkę, nieznacznie schylając głowę na powitanie. Skóra, oznaczona plamkami starości, naciągnęła się,
gdy rozprostował palce. Stare kości zatrzeszczały.
Na progu nie witała go żadna kobieta. Za to on skierował
kroki do pokoju po lewej. Szedł wolno, uważając, by nie
potknąć się o dywan. Nie lubił go. Był czerwony, w złote
wzory. Dar od jednego z tych ważnych ludzi. Dla bohatera
wojennego. Dlaczego właśnie takie imię mu nadali?
Na fotelu, w pokoju po lewej, siedziała stara kobieta.
Uśmiechnęła się do niego, on, jak zwykle, nie odpowiedział,
tylko stanął tuż obok niej. Jej widok sprawiał mu ból. Czasem chciał wyrzucić ją z domu, tak jak wszystkie wspomnienia o tamtych dniach z głowy. Ona mu o nich przypominała.
Pozostałość po tak dobrze ukrywanych zdarzeniach.
– Proszę, zrób mi herbatę – powiedziała. Głos był
nasączony starością i zmęczeniem, ale pomimo tego
uśmiechała się – i jak bardzo chciał zetrzeć jej ten uśmiech
z pomarszczonej twarzy, wyciąć nożem wargi, do mięsa, do
kości. Na pewno pamiętał, jak to się robi, często wykonywanych czynności się nie zapomina.
Powłóczył nogami do kuchni i wstawił wodę na herbatę.
Obserwował, jak para wylatuje z czajnika. Podobnej kon-
Dominika Olszówka
Otuleni Natchnieniem
systencji był gaz i dym, dym unoszący się nad eksplozjami
i gaz w komorach gazowych. Wlał wrzątek do kubka. Miał
nadzieję, że kobieta poparzy sobie te radośnie wykrzywione
wargi. Niech wyskoczą jej bąble, tak by nie mogła nabierać
powietrza, aż w końcu się udusi, bo on nie zadzwoni po
karetkę. Włożył torebkę z herbatą do środka i patrzył, jak
powoli woda zmienia kolor. Jeszcze szybciej zmieniała kolor,
gdy mieszało się ją z krwią.
Wrócił do pokoju, podał kobiecie kubek, a ona odłożyła
go na szafkę obok.
– Dziękuję.
Od czego ma się przyjaciół, odpowiedział w myślach,
prosząc Boga, by herbata wylała się na kolana kobiety. Niech
staną się czerwone, popękane, niech odpłynie z jej nóg krew
i niech zamienią się w popiół.
– Jak minął ci dzień? – zagaiła, jakby naprawdę wierzyła,
że on się odezwie.
Dobrze, stwierdził. Cały ranek spędził na wydłubywaniu
ptakom oczu, a później uciął sobie mały palec u lewej stopy.
Ten z prawej schował pod poduszką, wyobrażając sobie, że
należy do niej. Choć tak naprawdę tylko pracował, dławiąc
się bólem nieżyjących przyjaciół i krwią wypływającą ze
zmasakrowanych wnętrzności i słuchając, jak ludzie szepczą
o „bohaterze wojennym”, kimkolwiek on był. Miał nadzieję,
że kiedyś go spotka. Zżerała go ciekawość, co takiego ta osoba musiała zrobić, żeby zostać nazwaną „bohaterem”.
– Malwino? – spytał nagle.
– Tak? – Uśmiechnęła się błogo, przechylając głowę na
lewo. Jej uśmiech nie zszedł z warg nawet wtedy, gdy sięgnęła
po herbatę, wiedząc, że jest zatruta.
– Nic. – Odpowiedział uśmiechem, obserwując, jak kobieta pije przyrządzony przez niego napar.
{Mat.}
Ale tej historii nie słuchało się z kubkiem kakao w dłoni
i z kocem na kolanach, przy trzaskającym ogniu w kominku,
w błogiej atmosferze, nie, tej historii tak się nie słuchało.
Z każdym kolejnym zapisanym słowem bolało coraz
bardziej, jakby sam sobie zabraniał, chciał ustrzec przed
skażonymi wspomnieniami, skażonymi śmiercią i cierpieniem,
bo te opowieści tkwiły w nim jak ciernie, raniąc przy oddychaniu, ciernie zakorzenione głęboko w sercu, wrastające
w płuca, duszące po kolei wszystkie narządy, żeby nie mógł
spać, nie mógł jeść ani przełykać. Makabra, którą miał
zamiar przelać na papier, makabra, która opowiadała o jego
życiu, potrafiła zniszczyć wszystko, co stanęło jej na drodze.
Każdy umysł zmieni w popiół, uczucia strawi, ciało pozostawi bezużyteczne, na pastwę robactwa i kruków, bo tylko one
były zawsze głodne i spragnione krwi, nawet tej zgniłej.
Zimny wiatr schładzał jego rozgorączkowaną skórę. Pocił
się, palce miał mokre od potu, choć równie dobrze mogła
to być krew. Z chmur padał deszcz, ale dlaczego właśnie
deszcz, dlaczego nie kleista, czerwona substancja, pachnąca
śmiercią, niosąca ból. Krew, w której nurzał się od paru lat,
a może jeszcze dłużej? Urodził się we krwi, cały nią umazany, umrze też we krwi, ale nie w swojej, a przyjaciół
i najbliższych, nosił ich krew na palcach, na szyi, na całym
ciele, tak samo jak przy narodzinach, cały nią umazany.
Umierał, dobrze wiedział, ale ileż to razy już tak umierał?
Nie pamiętał, nie liczył, może nie chciał liczyć. Śmierć
przyniosłaby ukojenie, które zostało mu odebrane. Nie, on
będzie umierać i rodzić się z każdym kolejnym deszczem,
bo deszcz zmywał grzechy ludzi i opłukiwał ich z win, ale
nie jego, nie, on był napiętnowany krwią przyjaciół, która nie
zejdzie nawet pod największą ulewą.
Ci, którym ufał, zapewniali, że wszystko idzie dobrze,
że nie ma możliwości, by coś nie poszło zgodnie z pla-
Ściemniało się. Lato przeminęło jak za mrugnięciem
oka. Zbliżała się zima. Jesień powoli ustępowała jej miejsca.
Chłód bił po twarzy, zaczerwienionej i zmarzniętej.
Widział w ciemnościach rzeczy, których inni nie dostrzegali. Może i dobrze. Może pomarliby ze strachu. Niewiedza była
błogosławieństwem, jakiego nie dane było mu doświadczyć.
Cienie podążały za nim. Duchy przeszłości, których oczy
nie powinny świecić, ale świeciły jak dwa rozżarzone kawałki
węgla. Czerń i pustka z nich wydzierały, odstając od ciemności
nocy. Bezduszny wzrok obserwujący każdy jego krok. Kiedyś
znany, teraz obcy, z posmakiem śmierci w gałkach ocznych.
Chciał, żeby odeszły i zostawiły go w spokoju, bo on już
wykonał swoje zadanie, bez słowa sprzeciwu, gdy je przed
nim postawiono. I choć nic nie mogło być już takie, jak powinno, i choć nie odzyska utraconej młodości ani nie zobaczy więcej przyjaciół – bo w jakimś pokręconym sensie jego
towarzysze broni właśnie nimi się stali – pragnął umrzeć.
Bez niepokoju, stałego, nęcącego, niepozwalającego zasnąć,
pogrążyć się w wiecznym śnie, który wzywał go od wielu
nieprzespanych lat.
Nic innego już mu nie pozostało, tylko te bezdenne oczy,
ciągle wpatrzone, i ból, tak wielki, że stał się nieodłączną
częścią jego osoby, jak duchy; duchy przeszłości; wieczni
przyjaciele; dawni, obcy przyjaciele.
Miał jeszcze tylko jedno życzenie, chciał zapisać swoją
historię, bo na co historie, jeśli nikt nie mógł ich wysłuchać?
Szachownica Pinokia
131
Otuleni Natchnieniem
nem. I rzeczywiście, plan wypalił. Ci, którym ufał, zginęli,
poświęcając właśnie jego – nie mówiąc mu o tym, bo on był tylko marionetką w ich rękach, oni mu nie ufali. O ile piękniejsza
i wygodniejsza była śmierć niż to, z czym teraz pozostał.
Nienawidził manipulacji i nienawidził, że tak łatwo im się
poddał, ale w środku nie miał siły na nienawiść i udawał, że
był wściekły, żeby ludzie nie pytali, dlaczego nie jest wściekły.
A przecież on nie posiadał już uczuć, wszystko zostało wypalone przez ogień pożerający go od środka, którego żaden
deszcz nie mógł ugasić, o którym nikt nie wiedział, tak jak
nie wiedzieli o krwi. Nie mieli pojęcia, czym jest i jak nietrudno
było się nią zakrztusić, jak płynęła wzdłuż gardła, paląc wszystko,
co napotkała. Za każdym razem, gdy otwierał usta, spodziewał
się, że wypłynie z nich krew, ale nadal nic; zawsze nic.
Otworzył kopertę, wyjął białą kartkę, kilka razy w palcach
obrócił długopis. Krople deszczu znaczyły papier, ale w jego
oczach ona już i tak była czerwona, więc nie zwrócił na to
uwagi, bo dlaczego, skoro woda przybrała kolor szkarłatu
i nie odznaczała się na krwawej kartce.
Zaczął pisać, a gdy już skończył, zrozumiał, że oczy,
które go obserwowały, zbliżają się, żeby sięgnąć ku niemu
swoimi niematerialnymi dłońmi, przesyconymi śmiercią,
i zrozumiał, że powietrze, którym oddychał, dawno przestało
wystarczać, i zaczął się dusić, rękami próbując zmusić niewidzialne palce do rozluźnienia uścisku, coraz mocniej
zaciskającego się na szyi. Skóra na całym ciele poszarzała, aż
w końcu zmieniła się w proch i tylko oczy z niego zostały,
równie bezduszne i czarne jak oczy dawnych przyjaciół.
Krew zmieszała się z kupką pyłu na chodniku, spłynęła do
ścieków, by tam zmieszać się z wodą.
Kruki zleciały się potem.
&
Malwino,
nie żyjesz. To jasne tak dla ciebie, jak i dla mnie. Dlaczego
więc piszę ten list? Chcę spisać tę historię, moją historię, a tylko
ty chciałabyś o niej usłyszeć.
Nie mam zamiaru rozwodzić się nad tym, co się stało.
Wydarzeń, które doprowadziły mnie do tego miejsca, w którym się znalazłem, a także do twojej śmierci, już nie można
zmienić i ja nie chcę nawet próbować.
Pamiętasz historię Pinokia? Kukiełki, która marzyła, aby
zostać prawdziwym chłopcem? Jego życzenie spełnia się, na pewno wiesz. Ale co dalej? Powiedz mi, czy Pinokio jest szczęśliwy jako
chłopiec? Przecież był zwykłą marionetką. Skąd ma wiedzieć, co
zrobić, gdy sznurki zostają zerwane, a on staje się wolny? Jak
sądzisz, czy z czasem zaczyna żałować swojego marzenia?
Bo widzisz, nie jest trudno być marionetką. Łatwo ślepo
wierzyć w słowa tych, którym się ufa. Na pewno wiesz, że ja tak
zrobiłem. Oni tak zaplanowali, ja wypełniłem swoją rolę w tej
partii szachów. Mam nadzieję, że już nie dane będzie mi więcej
tańczyć – a jeśli już, chciałbym być tylko pionkiem. Jak ty.
Teraz, kiedy za czyny odpowiadam tylko ja, a moje ramiona są pozbawione sznurków, chcę przykleić je z powrotem.
Powiedz mi, co było dalej? Jak skończył Pinokio? Czy
dorósł, zakochał się i założył rodzinę? Czy nie przestraszył się
tej wolności, którą zyskał po opadnięciu sznurków, zwęglonych,
zmieniających się w popiół? A może zebrał popiół do kuferka,
nosząc go zawsze przy sobie?
Ja zrobiłem tak ze szczątkami tych, którym ufałem.
132
Czy Pinokio nie bał się, że pewnego dnia nowe sznurki
wyrosną z tyłu jego pleców i ponownie stanie na szachownicy
jako goniec? Czy nie obawiał się nowego rozdania, nowej gry,
nowych pionków, nowych intryg? Czy nie przerażała go myśl,
że jedynym stałym przyjacielem była śmierć? A może witał ją
z otwartymi ramionami?
Czemu Pinokio postanowił dalej żyć? Czy jego życie miało
sens, bez sznurków u ramion?
&
Nawiedzały go koszmary. W koszmarach widział oczy
dawnych przyjaciół, oczy, które później miały przenieść się
na jawę. Jednak wtedy istniały tylko podczas snu, tak niespokojnego, że nie nazywał tego snem. Sny miały być odskocznią
od ponurego życia, tymczasem wiły pajęczynę kłamstw wokół
jego głowy, aż zaczynał szaleć z bólu, niewyspania i strachu.
Był stałym tematem rozmów kolegów z pracy, gdy
wychodził na kawę.
– Blady taki... – mówili.
– Nie odzywa się, jakby podczas wojny język mu
odcięli – drwił jeden z odważniejszych. Zbierał niepochlebne spojrzenia, ale wszyscy w duchu przyznawali mu rację.
– I te oczy... – szeptała młoda dziewczyna. Ona nie
wiedziała, co to ból, krew widziała na filmach, a strach czuła
tylko podczas oglądania horrorów.
– Jakby dawno już nie żył – dokańczała starsza kobieta. Siwe
włosy wypadały jej z ciasnego koka. Myślała, że miała prawo się
wypowiadać, bo była w odpowiednim wieku. Ale żaden wiek
nie mógł zastąpić widoku gasnących spojrzeń przyjaciół.
– Słyszeliście, jak mlaszcze, gdy chce coś powiedzieć? –
Zarechotał przysłuchujący się rozmowie mężczyzna. Nie dbał
o fakt, że powinien odnosić się do starszego kolegi z szacunkiem.
Wojna? Wojna to już historia. Daty w książkach, parę
krótkich zdań o stoczonych bitwach.
&
Zastanawiam się, dlaczego zapomnieliśmy o tej bajce? Czy
Pinokio nie jest wart chociaż wspomnienia?
Jak sądzisz, czy po przemianie w prawdziwego chłopca inni
już z niego nie szydzili? W końcu stał się jednym z nich. A może
nie? Nie wiem. Ale mam przeczucie, że jakaś kość w jego nodze
lub ręce pozostała drewniana i ludzie także o tym wiedzieli.
&
Samą swoją obecnością przyćmiewał uśmiechy na twarzy –
jak zimny wiatr gaszący zapalone świeczki. On, tak samo jak
wiatr, przybył z daleka, zobaczył wiele, ale nie mógł się zatrzymać,
nie mógł przestać wiać, by choć na chwilę zaznać radości niewiedzy. Wydarzyło się za dużo, żeby zapomnieć. Nie mógł już
zmienić kierunku, który przybrał, ani ocieplić swoich powiewów.
Zwyczajnie dlatego, że nie miał już żadnych uczuć, które
mogłyby te powiewy ocieplić.
– Ciarki mnie przechodzą, gdy go widzę – wysyczała
sekretarka. Odgarnęła długie włosy, próbując zakryć nimi
usta, tak żeby ten stary dziad jej nie usłyszał. Dziwnie się patrzy. Na pewno lubi to, co widzi. Cholerny bohater wojenny,
pomyślała dziewczyna, nic takiego świetnego nie zrobił,
a wyobraża sobie, że od razu do łóżka mu wskoczę?
Dominika Olszówka
Otuleni Natchnieniem
– Słyszałam, że wpadł w obłęd – dodała jej koleżanka. –
Pamiętasz to okropne samobójstwo Malwiny Wójcik? Mówi
się, że była jego kochanką. – Mrugnęła znacząco.
– Pewnie miała dość i postanowiła odejść – parsknęła
pogardliwie pierwsza kobieta, nie ukrywając szyderczych
spojrzeń, którymi mierzyła starca. – A wiadomo, że „bohaterów” się nie opuszcza. Zabił ją, jak nic.
Opuścił pokój, żeby nie słyszeć więcej rozsiewanych o sobie
plotek. Wcale nie musiał pracować, ale wszystko było lepsze
niż samotność. Dusząca, dławiąca. Myśli krążyły wtedy po
głowie, niepokojące myśli. I oczy.
Zawsze oczy.
Oczy Malwiny. I dawnych przyjaciół, choć nie pamiętał
już ich imion. A także puste spojrzenia tych, którym ufał. Nie
wiedział, kto najbardziej go obwiniał, a których on obwiniał
najbardziej. Może siebie.
A może oczy.
I krew, lejąca się krew, z sufitu, wypływająca ze ścian,
klejąca się do podłogi. Gorzka, żrąca, o metalicznym posmaku, do wyboru do koloru, już każdej zdążył spróbować.
&
Ale przecież Pinokio też popełniał błędy, prawda?
&
Wtedy, gdy zginął cały pluton i tylko on ocalił życie, choć
w głębi duszy wolałby wszystko skończyć i zazdrościł tym
szczęściarzom, bo oni byli wolni, naprawdę wolni. Co z tego,
że jego sznurki opadły, spalone w gorącym ogniu śmierci,
skoro czuł na sobie spojrzenie przyjaciół i najbliższych.
Nienawidzili go i oskarżali, brzydzili się, chcieli skrzywdzić
jak najmocniej, wbić paznokcie w mięśnie jak najgłębiej,
dlatego nie pozwolą mu umrzeć. Zadrapać skórę do gorącej
krwi, ale nie na tyle, by zginął, nie, przecież nie chcemy, żeby
zabawa skończyła się tak szybko.
&
I czy Pinokio nie kłamał? Rósł mu wtedy długi nos, pamiętasz?
&
Co z tego, co z tego, mówiły puste oczy. Pinokio nie zabijał,
a przecież on pozbawił życia tak wielu. I co z tego, co z tego, że był
tylko marionetką, teraz nie jesteś, a czy czujesz się szczęśliwszy?
&
Pinokio to bajka dla dzieci, w niej dzieci słyszały tylko o szczęśliwym zakończeniu i że ich ukochany bohater żył długo, tak było.
&
Ale bajka mogła skończyć się inaczej, bo przecież książka
mówi o tym, że marzenie Pinokia się spełniło, ale kto wie, czy
było to dobre marzenie? Może kiedy opadły sznurki, a marionetka stała się chłopcem, wolność ją przeraziła, bo będąc
człowiekiem, trzeba odpowiadać za swoje czyny, a może Pinokio chciał wrócić do bycia marionetką? Jednak co jeśli nie
mógł? Co jeśli jego twórcy nie żyli, a drzewo, z którego został
wykonany, już nie istniało?
&
Mam nadzieję, że cię nie zanudziłem. Zawsze lubiłaś mnie
słuchać, ale tym razem trochę się rozpisałem. Choć przecież
to nie jest cała historia. Nie wspomniałem słowem o tym, co
było, gdy z moich pleców nadal sterczały sznurki. Po prostu nie
chcę marnować papieru – tę historię znajdziesz w książce „Pinokio”. Chłopiec z drewna nie różnił się ode mnie tak bardzo.
Kłamał, bywał nieposłuszny i miał zakręcone przygody.
Ja paliłem, zabijałem i miewałem przygody, o których nawet ty nie chciałabyś usłyszeć. On odzyskał wolność po zmienieniu swojego zachowania. Przestał być kukiełką w nagrodę za
dobrą naukę, miłość do ojca i prawdomówność.
Moje sznurki zwęgliły się, gdy paliłem, zabijałem i miewałem
przygody, o których nawet ty nie chciałabyś usłyszeć. Nie była
to nagroda, tylko sprawiedliwość.
Już nie chcę być prawdziwym chłopcem.
Proszę, zmień mnie znów w marionetkę.
Izar.
{Pinokio.}
*Bolesław Leśmian, Dziewczyna
Dominika Olszówka
Rocznik ’96. Pisze, odkąd sięga pamięcią, i grozi
rodzinie, że chce na tym zarabiać. Zamiast słuchać na
lekcjach, bazgrze w zeszycie. Ma nadzieję, że kiedyś coś
z tego wyjdzie.
Szachownica Pinokia
133
Otuleni Natchnieniem
Kamila Jurkiewicz
Mozaika
ilustracja Marta Sawicka
Czy wiesz, dlaczego niektóre marzenia są tak kruche? Są
jak kawałki szkła, piękne, drobne, potrafią lśnić jak diamenty.
Mamią kolorami, tym, jak błyszczą w odpowiedniej oprawie.
Niewiele znaczą. To tylko nikły obraz, wyobrażenie czegoś,
czego Los najczęściej nie jest w stanie nam dać.
Dopiero jako całość są warte wysiłków i łez. Można więc
jedynie spróbować tworzyć z nich coś więcej niż rozsypany pył.
Mozaika albo nic.
Nie każdy jednak wie, że te szklane marzenia potrafią
ranić do krwi.
***
— Bracie… Czy bogini kiedykolwiek mi wybaczy?
— Bogini jest miłościwa.
Kapłan spojrzał w jej dziwne, żółte tęczówki, gdy niepewnie kiwnęła głową. Pomarszczone dłonie staruszki zatrzęsły
się, ze zmarszczek na twarzy i niecodziennych oczu biła
żałość, ale i już wygaszony gniew. Mężczyzna w białej, lejącej
się szacie przepasanej płóciennym paskiem wyglądał raczej
jak druid. Może też był druidem? Stąd te dęby rosnące wokół
świątyni, uzdrowicielskie moce najwyższego kapłana…
Jego spokojny głos wyrwał ją z zamyślenia.
— Co zrobiłaś, dziecko?
Przełknęła ciężką gulę w gardle i wzięła głębszy, niepotrzebny oddech. Siwiejący mężczyzna o zatroskanej twarzy
nawet nie westchnął, domyślając się.
— Wszyscy jesteśmy dziećmi bogini i zasługujemy na
wybaczenie. Chcesz się tym z kimś podzielić?
Wcale nie wyglądała, jakby chciała pokutować, ale zapytał
dla pewności:
— Żałujesz?
Odpowiedziała zgodnie z jego oczekiwaniami.
— Nie wiem.
***
Lustro nigdy nie kłamało.
Gładka tafla była jej przyjaciółką od zawsze, znała ją
lepiej niż ktokolwiek inny. Obserwowała swoje odbicie w każdej wolnej chwili. Jasne loczki tworzyły aureolkę
wokół głowy, delikatnie spływając na plecy. Ładnie wykrojone usta uśmiechały się leciutko, a drobny nosek i wielkie,
wiecznie zdziwione oczy nadawały jej twarzy jednak nieco
zadziorności. Naprzeciwko nierówno wysrebrzonej tafli w zaśniedziałej ramie czuła się bezpiecznie. Jak w azylu,
klejnot schowany przed spojrzeniami, wyjątkowy i kruchy.
Czasem czuła gorzki smak muru, jaki tworzyli inni wokół
niej — zbyt piękna, by była realna.
134
Może dlatego czuła się stworzona do niezwykłych rzeczy.
Z początku nie mogła uwierzyć. Gdy dostała pierwsze
puzderko przewiązane złotą tasiemką, najpierw siedziała,
w milczeniu wpatrując się w nie jak w skarb. Drżącymi
rękoma odwiązywała wstążkę. Dopiero cichy dźwięk
uderzających o siebie ogniwek otrzeźwił ją, trzęsącymi palcami podniosła prezent i upuściła na otwartą dłoń. Założyła złoty
łańcuszek na szyję, zakryła wyblakłą apaszką i w końcu uwierzyła.
Nie wiedziała jeszcze od kogo. Kto dałby złoty łańcuszek
córce piekarza? Było to otoczone nutką tajemnicy.
Kilka dni później zagadka zaczęła się wyjaśniać, gdy
przez zabrudzone okna cukierni zobaczyła czarny, rozmazany kształt. Szybko poprawiła loczki i odetchnęła głębiej,
przywołując na usta uśmiech. Nie był to byle klient, choć
i tych zwykłych mieli niewielu. Od razu poznała powóz.
Jaśniejsze pole herbu na drzwiczkach karety rozmywało
się przez grubą taflę w okrągłą plamę, w rzeczywistości
przedstawiając skrzyżowane miecze z kilkoma gwiazdkami
wkoło. Niepewnie przejrzała się w metalowym pojemniczku na laski wanilii ustawionym na witrynce za ladą, znów
poprawiła włosy. Gdy upewniła się, że wygląda idealnie, była
już spokojna.
Wtorki były jej ulubionymi dniami, nieco mniej bezbarwnymi niż inne. Rankiem powóz pojawiał się na uliczce. Każdego razu miała wrażenie, że jest obserwowana.
Schlebiało jej to, nawet jeżeli było tylko próżnym urojeniem.
Zaraz zabrzęczał dzwoneczek, zazgrzytały drzwi.
— Cześć, Iwo.
Uśmiechnęła się, wyciągając zza lady pudełko obwiązane
jasnym papierem. Szybkim ruchem dłoni otworzyła szufladkę,
chwyciła szpulkę wstążki i pokazowo zaczęła wiązać paczuszkę,
gdy on strzepywał krople deszczu z kapelusza. Zaraz zaczął
śledzić ruchy jej palców z niepewnym podziwem.
— Paskudna pogoda — mruknął, podchodząc do
niej. Niski, rudy, nieco krępy, o lisiej twarzy. Znała go od
dzieciństwa, nie był nikim wyjątkowym, ot, rudy Iwo, syn
szwaczki z naprzeciwka. Tyle że jemu się powiodło — posada stangreta hrabiego nie była byle czym w Ad Moris. Gdy
ona piekła ciastka, on objeżdżał hrabiostwo; gdy patrzyła
przez brudne szyby na nieustanny deszcz i bure budynki, on
obserwował dwór i Ogrody.
— Jak zwykle — zaśmiała się dźwięcznie i odrzuciła
głowę w tył. Blond loki opadły lekko na plecy. Śledził ten
ruch. Spojrzała w dziwne, błękitne oczy patrzące na nią tak,
że dostawała dreszczy. Ciężko było mu zaufać. Patrzył zaborczo, wręcz drapieżnie na jej dłonie formujące małą kokardkę.
Przyspieszyła swoje ruchy i przysunęła mu paczuszkę.
— Zawsze leje, prawda — przyznał, niepewnie ujmując paczkę
w palce, jakby była skarbem. — Tylko ty rozjaśniasz tu ponure dni.
Kamila Jurkiewicz
Otuleni Natchnieniem
— Och, Iwo!
Zarumieniła się, nawet słysząc to tysięczny raz. „Piękna”
— to mówili jej w twarz. „Mała kokietka”, to słyszała za swoimi plecami. „Głupiutka dziewczynka”. Nie robiła niczego, by
myśleli inaczej.
— Zapakowałaś to, co zwykle?
— Waniliowe i czekoladowe ciasteczka, tak. To, co zwykle.
Skinął głową.
— Hrabia na mnie czeka.
Ich rozmowa zawsze wyglądała tak samo; Alicja już
odwracała się, gdy nagle Iwo dodał po chwili zastanowienia:
— Ładny wisiorek.
Zbił ją z tropu. Odruchowo sięgnęła ręką ku szyi, gdzie
pod koronkowym obramowaniem dekoltu sukni krył się
złoty łańcuszek.
— Od kogo go dostałaś?
— Pamiątka po matce — powiedziała powoli, szczerząc
białe ząbki.
Uśmiechnął się kącikiem ust. Miał już wychodzić,
założył kapelusz i zapiął czarny płaszcz, ale nagle zawahał
się. Zmarszczyła brwi, obserwując go. Coś tu nie pasowało.
Tymczasem on włożył pudełko z ciastkami pod pachę,
szukając czegoś w kieszeni z językiem wywalonym na brodę
(wyglądał jak rozjechany lis, pomyślała, ale zaraz dała sobie spokój z myślą. Zbytnio ją rozbawiła, a nie mogła sobie
pozwolić na śmianie się z Iwa. Kto wie, co mógł zrobić?). Po
chwili wyjął kopertę i położył na ladzie. Szybko ją chwyciła.
Papier był twardy i szorstki, odbity w laku symbol gwiazd
i mieczy sprawił, że zamarła.
— Wiesz, jak hrabina kocha czekoladę — powiedział na
odchodne i wyszedł na deszcz.
***
Ad Moris chłodno pożegnało ją ulewnym deszczem.
Dwie godziny w powozie spędziła przyciskając nos do szybki i obserwując drogę, nawet mimo usypiającego kołysania.
Gdy wyjechali za miasto, szarość momentalnie zniknęła,
ustał deszcz. Niebo rozpogodziło się. Od dawna nie widziała
tak słonecznej pogody, a, gdyby mogła, wybiegłaby z powozu
i położyła się w śród maków. Ale jeszcze tylko troszkę… Zielone łąki wzbudziły iskierkę ciepła w jej piersi. Zrozumiała,
że coś się kończy. Zaczynało się nowe, nieznane, idealne
i pełne nadziei. Czuła się jeszcze bardziej wyjątkowa niż
zwykle. Wybranka hrabiny.
Ładny front dworu pojawił się na horyzoncie pod wieczór.
Różowe smugi pokryły niebo, zrobiło się nieco chłodniej, na
widnokręgu zaznaczyły się ciemne, kłębiaste chmury, na tle
których dwór wyglądał jeszcze bardziej świetliście. Był idealnie biały, otoczony jasną zielenią krzewów i młodych drzew,
przyciągał wzrok jak ćmę do światła. Nieco na wschodzie
znajdowała się wielka połać lasu ze sterczącą iglicą samotnej
wieży, ale nie skupiła się na niej. Dwór. Poczuła uścisk w piersi, pojawiły się nerwy. Zaczęła skubać rękawki haftowanej sukni
z bufkami, na zmianę gładząc ogniwka łańcuszka.
Ale Iwo rozwiał jej nadzieję.
— Rankiem poznasz hrabinę i hrabiego — powiedział,
zanim zniknął w roboczych budynkach i stajni posiadłości.
— Jak to? Nie teraz?
— Alicjo — parsknął. — To arystokraci. Mają swoje zajęcia.
— Ależ…
Mozaika
— Myślałaś, że powitają cię osobiście? Ciesz się, że
w ogóle ich poznasz.
Zamilkła, wpatrując się upokorzona w swoje pantofelki.
Iwo westchnął wcale bez współczucia.
— Zaraz jakiś służący po ciebie wyjdzie. Bywaj.
Gdy Iwo zniknął, niepewnie rozejrzała się, łapczywie
pochłaniając wzrokiem dwór. Kolumny, ganek, wysokie, wąskie okna. Owalny plac prowadzący do schodów
posiadłości. Ogrody obejmujące dwór ze wszystkich stron.
Odetchnęła słodkim, kwiatowym zapachem, z uśmiechem
na ustach kładąc kapelusz na walizce.
Potem wyszło po nią dwóch służących, pomagając
przenieść bagaż. Nie odezwali się nawet słowem, w milczeniu prowadząc schodami coraz wyżej i wyżej na poddasze.
Krocząc przez chłodne korytarze, czuła się oszukana, że
musi jeszcze czekać; ale czego mogła oczekiwać? Byle córka
piekarza, nawet jeśli piękna? Mała rysa na dumie została.
Niecierpliwie spędziła noc, odliczając chwile kolejnymi
topniejącymi świecami.
***
Nad rankiem znalazła drugi prezent. Suknia, wrzosowa,
uszyta z delikatnego materiału. Czuła się w niej jak nimfa,
równie delikatna i nierzeczywiście piękna. Lustro znów nie
kłamało. Taka wybiegła na dziedziniec, na zbliżający się spacer z hrabiną. Zaskoczona przystanęła, widząc ją w czyimś
towarzystwie. Dygnęła.
— Piękna suknia, Alicjo.
— Dziękuję, pani — wyszeptała, choć hrabina wcale nie
patrzyła na nią, a na mężczyznę stojącego przy niej.
Alicja zachłystnęła się powietrzem ze zdumienia. Reprezentatywna para. Zgrabna brunetka o posągowej twarzy
i imieniu równie pięknym jak ona sama. Cydiona, jejmość
hrabina Adhire. Hrabia Wincent Adio, pochmurny szatyn
o zamglonych oczach, roztaczał wokół siebie pewną aurę
czegoś dziwnego, mglistego i duszącego jak sekret. Sama
myśl o tym napawała dziwną… grozą.
— Alicjo, moja droga, co powiesz na spacer?
Hrabina złapała męża pod ramię.
— Oczywiście, pani.
Ich śladem wyszła na tylny, odkryty dziedziniec. Przed
nimi zaczynały się Ogrody.
Wszystko wyglądało jak skąpane w złotym pyle. Alejki
z różami, nasturcjami, kwiatami, których nazw nie znała,
i drzewkami z koronami przystrzyżonymi w kule rozciągały
się przed nimi. Labirynt żywopłotów otaczał ich zewsząd,
tak odległy i tajemniczy, że jego koniec ginął dalej, niż mogła
sięgnąć wzrokiem.
— Pięknie, prawda? — odezwał się hrabia. Miał niski,
dźwięczny głos, tak samo pochmurny jak on sam.
— Wspanialszego nigdy nie widziałam. Czy to magia?
Hrabina wyglądała na urażoną.
— Magia? Nie, skąd. Nie tolerujemy tutaj magii. Od
dawna nikt nie używał na terenie dworu magii. Toż to…
małostkowe.
Alicja uśmiechnęła się przymilnie.
— Naprawdę piękniejszego ogrodu nigdy nie widziałam, pani.
— A widziałaś jakikolwiek inny, moja droga? Byłaś kiedykolwiek poza miastem? — Hrabina powoli przeniosła
wzrok z krzaka róż na Alicję. Dziewczyna nie wiedziała, co
135
Otuleni Natchnieniem
powiedzieć. Milcząc, uparcie patrzyła się w noski butów,
czując palący policzki rumieniec.
— Nie, pani — przyznała w końcu.
Nie pasowała do tego świata, ale dopiero hrabina dała jej
to odczuć. Dlaczego więc ją tutaj przyzwała…? Może nie ona?
Przeszła parę kroczków, słysząc chrzęst kamieni pod
bucikami, nachmurzona i nadąsana. Może hrabia poczuł
gęstniejącą atmosferę, bo odezwał się po chwili:
— Pokażmy jej kiedyś całe hrabiostwo.
— Może — odpowiedziała Cydiona, patrząc lodowato na męża. Spojrzenie mówiło: „Nie ośmielisz się”, a ledwie zaciśnięte usta dodawały: „Znowu”. Oliwkowa cera
zarumieniła się delikatnie na policzkach ze złości. Hrabia
tylko wzruszył ramionami z uśmieszkiem na twarzy.
— Najpierw pokażemy jej Ogrody — kontynuował.
— Wiesz, mała Alicjo, że są one kilkukrotnie większe niż
sam dwór?
Cydiona pokręciła głową, już uspokojona. Zrównała się
z nimi, ostentacyjnie wachlując się.
— Sama dokładam starań, by było to piękne miejsce —
stwierdziła z dumą.
— Jest przepiękne, pani.
— Szkoda mi jedynie, że lasy nie są tak zadbane.
Alicja posłała hrabiemu zaskoczone spojrzenie
sugerujące, by powiedział coś jeszcze.
— Och, wiesz, Alicjo. Choć mówią o nim dziwne rzeczy,
to zwykły las. — Uśmiechnął się lekko. — A kto zapuszcza się
w jego głębię bez powodu?
136
— A wieża? — Przypomniała sobie nagle. — Widziałam
ją z powozu i…
— Zwykła wieża. Nic, co mogłoby kogokolwiek interesować.
— Tak. — Hrabia przyznał żonie rację. — Ruiny starej
posiadłości króla.
— Tak?
— Wiesz, Alicjo, są miejsca, których nikt nie odwiedza.
Na pewno ta stara wieża jest jednym z nich.
— Nie bez powodu — zaśmiała się chłodno hrabina.
Mimo pogardy i obojętności, z jaką wypowiadali te
słowa, zapamiętała je na dłużej. Hrabina wyraźnie pocieszyła
się chwilą ciszy, która między nimi zapadła, i skinęła głową,
oddalając się. Alicja, nie wiedząc, co zrobić, sam na sam
z hrabią, również skinęła i uciekła. Wciąż czuła na sobie jego
wzrok, gdy okrążała fontannę. Zatrzymała się jeszcze przy
niej, przeglądając się w delikatnie falującej tafli wody. Wtedy
znów poczuła się wyjątkowa.
***
— Piękne kolczyki, Alicjo.
Podobne aluzje słyszała jeszcze kilka razy, gdy co kilka
dni prezentowała się z nowymi drobiazgami. Myślała, że jak
mogłaby je odrzucić? Za swój obowiązek odczuwała noszenie prezencików, kolczyków, broszek i pierścionków, podobnie jak pieczenie czekoladowych ciast w każdą sobotę.
Za każdym takim docinkiem spłoszona spuszczała głowę,
godząc się na karcące spojrzenie hrabiny. Gdy podnosiła
głowę, widziała tylko obojętność. To dawało Alicji nadzieję,
że wszystko może się dobrze ułożyć. Od tamtej przechadzki każdego następnego dnia od szesnastej do siedemnastej
krążyła z Cydioną po żwirowych alejkach, wdychając duszny zapach róż i lilii, prawiąc komplementy i chichocząc jak
głupiutka dziewczyna, którą była. Pytała o bzdury, słuchała
historii i kiwała głową. Udawała, że nic się nie dzieje.
Pierwsze trzy miesiące umknęły dość niewinnie, dwór
zaczynał powoli być dla niej drugim domem.
Być może wszystko faktycznie potoczyłoby się dobrze.
Wieczorem, gdy pochłodniało na tyle, by hrabina złożyła
swoją ażurową parasolkę i pozwoliła Alicji odejść, ta na
progu swojego małego pokoiku znalazła karteczkę. Od razu
podniosła ją i schowała za paskiem sukni, sprawdzając
jeszcze, czy nikt jej nie obserwuje. Dopiero w dusznym pomieszczeniu uspokoiła się. Otworzyła okienko na Ogrody,
spokojnie odetchnęła rześkim powietrzem, by zaraz nerwowo rozerwać kopertę. Z każdym słowem jej oczy robiły
się coraz większe i większe.
Rankiem zdarzenie miało swoją kontynuację.
— Jesteś najpiękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałem, Alicjo.
— Panie…?
— Nie musisz się wstydzić swojego piękna.
Nie wstydziła się, mimo to nie przeszkadzało jej to w tym,
by zarumienić się jak piwonia. Spuściła spłoszona oczy,
a hrabia, wyraźnie zadowolony reakcją, dodał szeptem:
— Jesteś wyjątkowa.
Te słowa uświadomiły jej, że błahe prezenty stały się
poważną sprawą. Co powie hrabina? Z drugiej strony: co
z tego? Nagle naiwność i trzpiotowatość już jej nie wystarczyły.
Musiała się zastanowić, przemyśleć sprawę, co mogła stracić,
co zyskać. To było ciężkim wyzwaniem dla Alicji.
Kamila Jurkiewicz
Otuleni Natchnieniem
Wtedy powoli zaczynało się coś psuć w jej nowym,
niezwykłym i idealnym życiu. Jak jabłko gniło od środka, na
zewnątrz pozostając pięknym. Podobnie działo się z Alicją.
***
Zgubił ją najbardziej niepozorny z prezentów. Pudełeczko
było obwiązane beżowym jedwabiem, gładkie i błyszczące.
Maleńka perła kusiła w złotej oprawce z ząbkowanym
wykończeniem. Delikatny grawer z tyłu.
Mej miłości.
Gładziła małą przywieszkę, czując skrajne emocje, strach
i szczęście. Ryzykując, założyła ją na złoty łańcuszek.
Niedługo później usłyszała dziwne echo niosące się po
korytarzach. Gdy zbiegła po schodach na główny hol, zza
zamkniętych wrót głównej jadalni usłyszała chłodny głos
hrabiego.
— Uspokój się, kobieto. Zachowuj się jak hrabina, którą
jesteś, do licha.
— Ma opuścić dwór!
— Chyba się zapominasz.
Te słowa, przesiąknięte chłodem zadźwięczały w ciszy,
która zapadła. Słyszała zza drzwi głośne szuranie krzesła po
posadzce, zaraz szybkie kroki. Lekko zakołysały się drzwi,
ale zaraz znowu usłyszała kobiecy głos:
— Odeślesz ją.
— Nie zrobię tego.
— Myślisz, że możesz robić, co chcesz? Pod moim nosem?!
— Nie będziesz rządzić w moim domu.
— Wyrzucisz ją!
Zanim Alicja zdążyła się schować, hrabina wypadła z komnaty. Wściekłe oczy od razu skierowały się na nią jak
wiedzione impulsem. Podeszła do niej powoli, opanowując
przyspieszony oddech.
— Nie jesteś pierwszą Perłą, Alicjo. Wynoś się stąd.
Na drugi dzień walizka znalazła się w powozie, a Iwo jako
posłaniec hrabiny kazał jej opuścić dwór. Tego dnia oczy
hrabiego nie śledziły jej z okien salonu. Myślała, że nie zobaczy go już nigdy więcej.
W powrocie do domu zatrzymały ją jednak dzikie, niebieskie oczy.
Znajome, ponure uliczki Ad Moris sprawiły, że chciała
płakać. Dusząc w sobie łzy, brnęła w swojej wrzosowej sukni
przez zaciemnione alejki, dusząc się zapachem moczu i krwi.
Już od dawna zmierzchało, nad miastem powoli kotłowały
się chmury i teraz jedynym, czego pragnęła, to dotrzeć do
domu przed ulewą. Nie obchodziły ją zdziwione spojrzenia,
którymi zostanie powitana, gdy tylko po okolicy rozejdzie
się wieść, że wróciła. Niczego już nie chciała.
Skręciła w zaułek prowadzący prosto do małej cukierenki.
Dopiero po chwili usłyszała za sobą kroki. Odwróciła się, ale za
nią nie było nikogo; może kiedyś wzbudziłoby to w niej strach,
może przyspieszyłaby, ale teraz czuła się złamana. Brnęła dalej
przez śmierdzące uliczki, nie spoglądając już w tył.
— Jesteś zbędna — usłyszała.
Nagle poczuła głuchy ból rozlewający się po boku, gdy po
sukni w tym samym momencie rozlała się mała plama krwi.
Zaraz znów i znów. Plama rosła, pochłaniała łapczywie materiał
aż do kolan. Alicja zachwiała się lekko, zacharczała. Ból się
nasilał i malał na przemian, tętno głucho dźwięczało w uszach.
Potem martwa padła na bruk.
Mozaika
***
Była sama. Podniosła powoli obolałe ciało na łokciach,
ledwie dając radę poderwać głowę. W uszach huczało.
Wydawało jej się, że słyszy krzyki wewnątrz siebie, gdzieś
z głębi, niosące się dziwnym echem po całej głowie. Ale gdy
rozglądała się, nie widziała niczego poza pustkowiem pełnym
pomarańczowego pyłu. Dźwięczała tylko przejmująca pustka.
Niebo było czarne, przecinane miejscami pionowymi liniami błyskawic, które niemo rozświetlały piach na biało.
Znów opadła na rozgrzany grunt, ale zaraz rozległ się
trzask. Szybko, wbrew zmęczonym mięśniom podniosła się
na klęczki. Przed nią stało lustro. Owalne, w starej, mosiężnej
ramie, stojące na trzech silnych nogach. Wtedy poczuła siłę,
by wstać.
Lustro musiało kłamać! Blada, poczochrana, spękane
usta zaznaczone były zaschniętą krwią. Załkała, łapiąc się za
gorset przesiąknięty sczerniałą cieczą. Z rany pod żebrami
sączyły się jasnoczerwone strużki. Jej odbicie śmiało się
i uśmiechało słodko, kręcąc palcem kosmyk loków.
Nie jesteś piękna, usłyszała szyderczy głos w głowie.
Po chwili uświadomiła sobie, że tak w jej wyobrażeniach
wyglądało piekło. Samotność, cisza.
I nagle straciła grunt pod stopami. Pomarańczowe pustkowie zniknęło, tafla rozprysła się, pojawiła się czerń. Silny wiatr rozwiewał włosy i szarpał nimi wokół jej twarzy,
chłodził ciało, ale czuła rosnącą panikę. Wtedy przestała
spadać. Chlusnęło, zakrztusiła się wodą, która zabarwiła
się na czerwono wokół jej szamoczących się nóg
zaplątanych w materiał sukni, ale zaraz zdołała wypłynąć na
powierzchnię. Pustkowie wody, na horyzoncie czerń.
Jesteś nikim.
Załkała. Znikąd zerwał się wiatr, wzbiły się fale, znów
musiała walczyć. Grzywy bałwanów szamotały nią, szarpały
w tył, podtapiały. Coś szarpnęło ją za stopę.
Gdy znalazła się pod powierzchnią wody, otworzyła oczy.
Ze zdumienia otworzyła usta, zachłystując się. Naprzeciw
niej dryfowała kobieta we wrzosowej sukni. Uśmiechała się
podle, ukazując szereg gnijących zębów. Białe włosy falowały
wokół jej twarzy, pomarszczonej, z wygiętymi ironicznie
wargami. Pożółkłe, mętne oczy wwiercały się w głąb niej. Ale
gdy starucha wyciągnęła do niej dłoń, chwyciła ją.
Rozległ się huk, jakby kończyły się światy.
***
Obudził ją ostry zapach. Pierwszym, co do niej dotarło,
był pulsujący ból rozlewający się po całym ciele. Od drewnianego blatu, na którym leżała, zdrętwiały jej plecy, czuła mrowienie pnące się od stóp aż do karku. Nie była w stanie nic
zrobić, wpatrywała się oszołomiona w sufit. Półprzytomna
śledziła pajęczyny pnące się od zakurzonego żyrandola
w każdy z kątów pomieszczenia. Pachniało pleśnią i wilgocią.
Zwilżyła językiem spierzchnięte usta, kładąc dłonie na
brzuchu. Wyczuła szorstki materiał gorsetu, ale gdy jej palce
spotkały się, natychmiast oprzytomniała.
Spojrzała zszokowana w dół. Palce były suche, wyglądały
jak kości obleczone przeźroczystym materiałem, a dłonie
pożółkłe i żylaste. Krzyknęła cicho, ale to nie był już jej głos,
niski, charkliwy pomruk wdrążył się w jej głowę. Szybko
137
Otuleni Natchnieniem
rozejrzała się po pokoju, zrywając się. Lustro. Tafla przyjaźnie
odbijała światło, wskazując do siebie drogę.
Ale tam była tylko starucha o kocich, żółtych tęczówkach.
Patrzyła na rozszerzone w zdumieniu oczy, na pajęczynę
zmarszczek i pomarańczowe plamy na zasuszonych policzkach. Białe, skołtunione włosy bezkształtnie zlepiały się na
czaszce w jedno, chaotyczne kłębowisko. Z kształtnych ust
pozostała cienka linia.
To nie mogła być ona.
— Niestety, tak teraz wyglądasz.
Odwróciła się szybko, rejestrując źródło dźwięku. W progu stał starzec wyglądający niemal jak ona, bliźniak staruchy,
która odbijała się w tafli jakby stała po drugiej stronie lustra.
Miał ciemnobrązowe oczy, którymi patrzył na nią niemal
z litością. Trzęsącą się dłonią wskazał jej odbicie.
— Nie udało mi się przywrócić ci piękna — mruknął
chrapliwie. — Bardzo cię za to przepraszam.
Nic nie rozumiała. Zszokowana zerknęła na staruchę tak
samo zdziwioną jak ona. Gdy kobieta w pożółkłych szmatach
powtórzyła jej ruchy, dopiero do niej dotarło. Starzec cmoknął,
przenosząc ciężar ciała na laskę, którą trzymał w drugiej dłoni.
Wciąż wskazywał na lustro szponiastym palcem. Zrobiła kilka
bezradnych kroków w bok, byleby z dala od lustra. W głowie
myśli plątały się ze sobą, tworząc chaos. Nie wiedziała nawet,
co czuje, nie umiała nazwać tych emocji.
— Ale jak…? — wykrztusiła.
— Masz szczęście, że cię znalazłem.
Raczej nieszczęście, usłyszała szyderczy głos wewnątrz.
Gdy zobaczył panikę w jej oczach, westchnął cichutko.
— Byłem kiedyś nekromantą, dziecko — wyjaśnił z żalem.
— Teraz umiałem zwrócić ci tylko to, co masz teraz.
— Jestem potworem — wyszeptała.
— Nie, nie. Tylko wyglądasz jak potwór.
— A wskrzesiłeś mnie, bo…? — zapytała przez łzy.
Spojrzała na niego pytająco przez strużki płynące z oczu. Obraz zaczynał się rozmazywać, powieki puchły i zaczerwieniały
się, wargi drżały. Wzruszył ramionami. Popatrzył na nią
z litością i powoli powiedział:
— Byłaś zbyt piękna, by tak umrzeć.
Zachłystnęła się powietrzem ze zdziwienia. Nie, wcale nie
jesteś piękna, usłyszała.
— Rzeka przyniosła cię aż tutaj, do wieży. Znalazłem cię,
dziecko. I zrobiłem to, co mogłem.
Więcej nie chciała już słyszeć. Starucha w lustrze bezradnie łkała.
***
Pierwsze kilka dni przesiedziała przed lustrem, obejmując
rękoma kolana i przyciskając je do siebie. Mimo to starucha
wciąż była obca. Dlaczego zginęła? Komu zawadzała? Dobrze znała ten głos, cichy szept, którym ktoś podzielił się z nią
przed śmiercią. Tym kimś był Iwo, na pewno. Ale dlaczego?
Dużo czasu minęło, zanim zrozumiała, że naprawdę była
zbędna. Mogła zepsuć widmo perfekcji ściśle oblepiające
hrabinę i hrabiego. Dopóki była słodką towarzyszką Cydiony, piekącą ciasta, otaczał ją mur bezpieczeństwa. Dopiero
Perła… Ściskając dłoń na szyi w miejscu, gdzie kiedyś wisiał
złoty łańcuszek z przywieszką, czuła kiełkującą się w niej
nienawiść. Odebrali jej nawet Perłę. Gdy ta myśl zaczęła
palić, rozmyślała tylko, kto wybrał dla niej śmierć. Ona czy on?
138
Ale hrabina nie wywoływała tego niepokojącego wrażenia
tajemnicy, duszącej woni śmierci. Zrozumiała, że Cydiona
nie poświęciłaby aż tak wiele dla utrzymania pozorów.
Wincent.
— Zrobisz, co zechcesz. Możesz się mścić. Możesz zostać.
Możesz się zabić. Zrobisz to, co uznasz za słuszne.
Tym pożegnał ją starzec. Uświadomił jej wcześniej, ile
czasu spędziła nieprzytomna w wieży.
— Miesiąc?!
Opadła zdziwiona na drewniane krzesło, a stary nekromanta kiwnął powoli głową.
— Przez ten czas wiele się zmieniło, dziecko.
— Co się stało?
— Hrabina zmarła — powiedział krótko i urwał. Ona
dopowiedziała sobie resztę.
Hrabia, powierzchownie zimny i nieczuły wobec niej, jest
w żałobie. Czy znalazł już sobie inną Perłę, która mogłaby
zastąpić panią domu?
W głowie zaczął kiełkować plan, co może zrobić.
Zostawić go w spokoju, by wziął sobie za żonę kolejną i po
kryjomu szukał następnych kochanek? Co, jeżeli wieść o romansie się rozejdzie? Iwo znów zabije z rozkazu hrabiego, by
ten miał czyste ręce?
Wtedy właśnie starzec dał jej wolną rękę. Od razu wybrała.
***
Były momenty, które zamazywały się w pamięci. Pozostały
tylko strzępy wspomnień, mgliste, poszarpane, pełne dziur.
Myślała potem, że wszystko przez złość i nienawiść, które
wypełniły ją całą i sprawiły, że myślała tylko o jednym. Dni
zlały się w jeden.
Do tych poszarpanych wspomnień należał koniec.
W październiku z północy nadszedł chłodny front,
przynosząc ulewy nawet nad dwór. W nocy z okna na
najwyższym piętrze wieży obserwowała odległą białą bryłę.
W dni zakapturzona w Ad Moris była niezauważalna. Kolejna stara kobieta w pelerynie. Słuchała plotek i pogłosek,
pytała, zagadywała… Sortowała, układając w głowie prawdziwy
obraz tego, co działo się w Adhire. Mówiono o tym, jak
zrozpaczony jest hrabia. Że odwiedza grób żony każdego
ranka i wieczora, przynosząc na płytę róże z Ogrodów.
Pewnego wtorku zaszła uliczkami aż pod cukierenkę
ojca. Za brudną szybą dostrzegła wiotką brunetkę szczerzącą
się zza lady i szczoteczką z piór ciągle atakującą ramy obrazów, które znikąd pojawiły się na ścianach. Od razu naszły ją
dwie myśli — że jeżeli sama też tak wdzięczyła się, pakując
ciastka, to rzeczywiście była idiotką, jak o niej mówili. Druga
była taka, że wiele się zmieniło od tamtego czasu.
Potem, blisko południa usłyszała cichy stukot kół
powozu uderzających o kocie łby. Z ukrycia obserwowała,
jak Iwo zeskakuje, wbiega do cukierni i zamienia parę
słów z dziewczyną. Zamiast białego pudełeczka miał teraz
zwykłą papierową torbę pachnącą z daleka wanilią. Hrabina zmarła, pomyślała. Dlaczego więc ciągle kupowali
ciastka?
Pozwoliła stangretowi odjechać, cały czas jednak idąc
śladem powozu do dworku. Wtedy zaszła aż za Ogrody, na
rodzinne cmentarzysko.
Lśniąca bryła grobowca odbijała jego twarz jak mosiężne
lustro. Stała za nim, dziwnie spokojna i cicha. Klęczał przed
Kamila Jurkiewicz
Otuleni Natchnieniem
marmurową płytą z wyrytą w niej podobizną sylwetki hrabiny. Trzymał w dłoniach bukiecik, gładził dłońmi białe płatki róż.
Mimo to czuła się oszukana. Nie pochłaniały jej emocje,
choć spodziewała się euforii czy satysfakcji. Czuła się pusta.
Nie była to podniosła chwila, której oczekiwała. Ale jakkolwiek sobie to wyobrażała, nie odmówiła okazji.
Nie poznał jej, na pewno. Popatrzył na nią zdziwiony i podniósł się z klęczek. Chciała coś powiedzieć, może
zdradzić mu, kim jest, podzielić się prawdą. „Ty mnie taką
uczyniłeś”, mogła wysyczeć. Tym razem zadowoliła się jego
przerażeniem i dopadła do niego z rzeźnickim nożem w ręce.
Po granicie spłynęła krew. Dźgnęła jeszcze raz… i jeszcze,
zatoczył się do tyłu i upadł. Starał się jeszcze rękami zasłonić
tors, ale nie zdało się to na nic.
Wrzeszczał, z oszalałymi z bólu oczami i zastygłą twarzą
naprzeciwko jej wściekłych, kocich tęczówek. Skłębione, białe
włosy wyglądały jak paradoksalna aureola. Wciąż nic nie czuła
poza ciepłą mżawką na twarzy. Żadnych emocji, zero zadowolenia. Pomyślała potem, że jednak nie tak miało to wyglądać.
Mogła odpuścić i wrócić kiedyś, by zemścić się z nawiązką.
Teraz było za późno. Wypatroszyła go jak świniaka.
Hrabia krzyczał.
***
Gdy z jej ust padło ostatnie słowo, zapadła cisza.
Kapłan milczał. Splótł dłonie na brzuchu, przez cały ten
czas mrużąc oczy. Potem również nie odezwał się szybko.
Wyglądał, jakby długo się zastanawiał nad jej opowieścią,
a ona, widząc to i boleśnie odczuwając jego milczenie, bała się
coraz bardziej. Chciała tylko zapomnieć. Chciała spokoju. Nawet jeżeli nie żałowała swoich czynów, mieli jej tego odmówić?
Ale, gdy on odezwał się, mówił spokojnie.
— Jesteś jak stłuczone lustro — powiedział. — Nie znajdziesz wszystkich kawałków szkła, ale możesz sprawić, że
pozostałe będą jednością. Stwórz mozaikę.
Skinęła niepewnie głową.
— Możesz utworzyć siebie na nowo. To, kim byłaś kiedyś,
nie wróci. Rozumiesz, dziecko?
Patrzył na jej żółte oczy rozszerzające się w zdziwieniu.
— Jestem potworem — wymruczała gardłowo i, choć
powtarzała to sobie każdego dnia, widząc swoje odbicie w lustrze,
teraz dopiero poczuła, że to prawda.
Uśmiechnął się dobrodusznie, szybkim ruchem głowy
zaprzeczając jej słowom.
— Jesteś tylko zagubionym dzieckiem w obcym ciele.
Zacisnęła suche dłonie w pięści. Dzieckiem? Dawno nie
myślała o sobie inaczej, niż o bestii. Nawet nie nazywała
siebie Alicją; była co najwyżej Perłą. Zawsze sądziła, że
będzie wyjątkowa. Niezaprzeczalnie przytrafiło jej się coś
niezwykłego, ale nigdy tego nie pragnęła. Nie chciała być
żyjącą zemstą ofiarą drwiny Losu.
Wcześniej całość, teraz pęknięta tafla, miliony drobin rozsypanych gdzieś wewnątrz jej. Mozaika. Jak miała stać się mozaiką?
— Jak…?
— Możesz próbować szukać rozwiązania albo czekać, aż
samo się objawi. Bogini mówi, że takie rzeczy się wie. Jeżeli
to prawda… będziesz wiedzieć.
— A jeżeli nie?
Ostentacyjnie spojrzał w niebo, a ona jego śladem
podniosła głowę.
Milczeli chwilę. Gdy kapłan odezwał się, w jego głosie
brzmiała gorycz.
— Jednego jestem pewien.
— Czego, bracie?
— Wszyscy jesteśmy potworami.
Potem tylko kiwnął głową, założył ręce na brzuchu
i odszedł w kierunku świątyni.
Rozwiązanie jednak nigdy nie nadeszło, ani tego dnia,
ani żadnego z następnych. Mozaika rozpadła się po raz kolejny, gdy niezgrabnymi palcami próbowała ułożyć swój Los.
Gdy osiedliła się w mieście, szklane kawałki zalśniły nowym
blaskiem, pełnym kolorów i nadziei. Gdy przeklęli ją kapłani,
ledwie ułożona tafla zaczęła pękać, kiedy wypędzono ją, wygnano w lasy — obraz zaczął drżeć. Spalono jej chatkę pustelniczki któregoś dnia tuż po majowej pełni — i wtedy mozaika
rozprysła się, raniąc następny raz. Może jeden raz za wiele.
Następnej wiosny kapłan krzyczał głośno, a stare dęby
były świadkami kolejnej zbrodni.
Bogini wcale nie była miłościwa.
Kamila Jurkiewicz
Rocznik 1991. Przemyślanka z urodzenia. Obecnie
studiuje w Krakowie i planuje zostać chemikiem. Uwielbia książki (czytać, wąchać i pisać), zainteresowana folklorem słowiańskim oraz fantastyką we wszelakiej postaci. Debiutuje dwoma opowiadaniami na łamach tego
numeru Qfanta.
Mozaika
139

Podobne dokumenty