gniot 5.indd

Transkrypt

gniot 5.indd
GRANICOWY BIULETYN
Wpływ kostek toaletowych na zaparcia
Elo Ziomy!
Opowiem Wam dzisiaj o tym, co w temacie. Jestem akurat
na bieżąco, bo właśnie wróciłem z kibelka, gdzie zginałem się
ostatnie piętnaście minut. Teraz jeszcze łyknę herbatki (bo na
piwo jest trochę za wcześnie) i możemy jechać.
Jak zapewne wszystkim wiadomo, zaparcia nie należą
do najprzyjemniejszych czynności człowieka. Rzekłbym, że
w wielu przypadkach przeszkadzają. No chyba, że jest się
w trakcie innej czynności (dwuosobowej) i jedna osoba zapiera się na przykład o ścianę. W szczegóły nie będziemy wnikać,
bo to temat na inny artykuł. W każdym razie chodzi o to, żeby
było miło.
Podczas zaparć nie jest miło. Podczas zaparć boli... głowa.
Czasami mówi się, że „głowa mnie od tego wszystkiego boli”.
W sumie nie wiem, czy zaparcia zalicza się do „tego wszystkiego” ale na wszelki wypadek załóżmy, że tak.
A co jest najlepsze na zaparcia? Otóż może nie wszyscy
wiedzą, ale po tytule powinni się już zorientować, że... seks.
Chociażby z tego powodu, że seks jest dobry na wszystko.
Podobnie jak Mars, tyle że seks nie tuczy. A propos... miałem
dzisiaj taki fajny sen... Szczegółów nie pamiętam, ale były pielęgniarki w tych swoich fikuśnych fartuszkach i...
Ale wracajmy do tematu. Jak sama nazwa wskazuje kostek
toaletowych nie należy używać w kuchni ani w pokoju. W sumie i łazienki bym nie polecał. Bo to nigdy nic nie wiadomo.
Taką kostkę najlepiej zaaplikować sobie właśnie w toalecie.
Zamykamy porządnie drzwi na taki dzyndzel (albo haczyk),
siadamy wygodnie (możemy się też przeciągnąć raz czy dwa
i wypuścić nadmiar ciśnienia). Ja osobiście polecam też zapuszczenie jakiejś fajnej muzy, ale raczej z tych lżejszych,
gdyż ciężka właśnie sprzyja powstawaniu zaparć. Niektórzy
naukowcy twierdzą wręcz, że zaparcia biorą się właśnie od tej
muzyki.
No dobra, jesteśmy w toalecie, mamy muzę. Teraz bierzemy kostkę toaletową i rozpakowujemy ją z folii. Tu należy
nadmienić, że kostka musi być świeża i nieużywana, jak prezerwatywa. Z takiej rozpakowanej kostki lepimy coś w kształcie pocisku - taki obły kształt. Ja wiem, że on ma specyficzną
nazwę, ale celowo ją pomijam. Niektórzy po prostu biorą nóż
i rozsmarowują tą kostkę na kanapce jak masło, ale niekoniecznie radzę tego próbować. Niesmaczne jest. I taki obły
kształt (nazwy nie podam) bierzemy w dwa palce i wsuwamy
ostrożnie w miejsce powstania zaparcia. Ostrożnie, bo zaparcia bolą.
STÓPKA REDAKCYJNA
nadzór: bagienny
granice.info
skład: andy
www.andyk.prv.pl
Czy to pomoże? Tego nie wie nikt. Ale spróbować zawsze
można, zwłaszcza, że podczas zaparcia... sami wiecie co :)
Andy
NUMER 05
Wszyscy jestesmy pojebani.
Przed powrotem do Irlandii, do kina wstapilem. Mialem
opcje siedzenia godzin czterech na lotnisku, lub dwoch spedzenia z tych godzin czterech w kinie. Walnalem bagaze do
przechowalni dworcowej i poszedlem do kina, bedacego nota
bene na przeciw dworca. Bylem odrobine spozniony na seans,
ale bilecik i tak mi sprzedali. Cale szczescie minely mnie tylko
reklamy. Zajalem gdzies miejsce tak posrodku, zreszta sala po
brzegi nie byla zapelniona, a ekran sam jakis taki malutki mi sie
wydal. Jako wielbiciel filmow z Kondratem, poszedlem sobie na
„Wszyscy jestesmy Chrystusami”. Zaczalem ogladac, no i co sie
okazalo, ze tu wiekszosc filmu, zamiast Kondrata w roli Adasia
Miauczynskiego, wystepuje Chyra. Dobra, machnalem na to
reka, Kondrat mlody nie jest, a w sumie film opowiada zdarzenia
z Adasia przeszlosci, wiec wszystko niby sie kupy trzyma, Chyra
rowniez sie kupy trzyma, a jakby tak jeszcze oko przymknac bardziej to i nawet do Kondrata podobny troche jest.
O czym jest film? Ojciec z synem (w tej roli przyszla nadzieja
polskiego kina, syn rezysera, Michal Koterski), tocza rozmowe,
o wlasnych nalogach sobie. Prym wiedzie ojciec - Adas M. Od niego
cala tragedia sie zaczela. Wpadl w nalog picia. I tak toczyl to swoje
przeklestwo i toczyl. Z prawie siedmioletnia przerwa (pozniej zaczal
od nowa). Po latach, nalog przeszedl na syna i przybral postac uzaleznienia od narkotykow, z poczatku lekkich, pozniej twardych z poczatku. I to caly film. Wszystko co pomiedzy, to rozne zdarzenia poboczne, motywy na sile upchniete w krotki w sumie film, jak zwykle
u Koterskiego bez happy endu. Lub raczej z cholernie niewyraznym
endem. Tak niewyraznym, ze w koncu nie wiadomo, czy on happy,
czy nie, ten end. Jako kontynuacja Dnia Swira, film jest przecietny.
Razilo mnie w Dniu Swira spieprzone zycie Adasia, totalna beznadziejnosc zywota jego jedynego, a w Chrystusach razi mnie w sumie
bezsensownosc tego filmu. Adas jest kochany przez syna i to jest
jedna z paru rzeczy odrozniajacych Chrystusow od Dnia Swira, druga sa przyjaciele - kumple od kufelka i kielonka. Filmu nie polecam,
zostal sklecony z popularnosci Swira i wielu roznych popieprzonych
motywow. Dialogi sa znowu odwrocone, ku chwale naszej wspanialej ojczyzny-polszczyzny, tylko ludzie tak jakby maja troche mniej
nasrane w glowach. Wspaniale w filmie sa tylko analogie odwolujace sie do ewangelii. Przed wyjazdem uslyszalem, ze beda sie mocherowe berety burzyly, jesli tak bylo to jest w kraju gorzej niz mysle.
Analogie odwoluja sie do sytuacji bohatera, bohaterow. Kazdy ma
w sobie Chrystusa, ktorego przeszywamy codziennie, dziesiatki razy
dziennie wlocznia, godzac bolesnie w bok.
Tym razem nie pada tekst o robieniu dziobka, zamiast tego
mamy krecenie kogla-mogla, a cala filologia angielska tez jest
mocno okrojona i ogranicza sie do sceny zakupu lisa. Glupio
brzmi, ale tak wlasnie jest - obejrzec trzeba, zeby zrozumiec.
Ja obejrzalem i nie mam wiekszych specjalnych przezyc z tym
zwiazanych. Moj ojciec byl taki sam jak Adas, ostro dawal w rure.
Wiec znam ten problem zbyt dobrze, widzialem wiekszosc scen
z tego filmu w swoim zyciu. Wynudzilo mnie do bolu. A finalne
„kocham cie tato” jest zalosne. I moze wlasnie taki mial byc ten
film z zalozenia - zalosny.
Cashub
Okiem Marsjanina
Kiedy przekonywałem Naczelnego Wodza Gniota, że nigdy niczego nie napisałem o tak zwanej sztuce i nigdy niczego
nie napiszę, bo nie mam niczego do powiedzenia i generalnie
na niczym się nie znam, usłyszałem szczerą zachętę, bym coś
jednak wyprodukował. Pomyślałem, że na gniotowisku musi
być jakaś straszna posucha, tym bardziej, że w oczach kumpla
dostrzegłem błysk nadziei i jakby prośbę o samarytańską pomoc. Pisz o czymkolwiek, może być jakiś staroć, nawet o operze Purcella. Tak jakbym na operze znał się lepiej niż na sztukach werbalnych (Naczelny zresztą za operami nie przepada).
O czymkolwiek? Biorąc pod uwagę ciekawą sytuację w polskim kabarecie politycznym , można by nawet pobluzgać. Ale
ile można o polityce. O tym już wszyscy nawijają. Można by
jeszcze pofantazjować na temat mesjanizmu polskiego i jego
zbawczej roli w dziejach świata. To jednak oczywiste i o tym
cały świat wie od dawna, więc nie ma o czym nawijać. Chyba
że w kontekście problemu legalizacji burdeli.
Wodzu mnie chyba ochrzani, bo wciąż nie wiem, o czym
by tu napisać. O jakiej w ogóle sztuce? Ostatnio dyskutujemy
z (chyba raczej wymieniamy zdawkowe bełty) na temat tzw.
fantastyki. Nie możemy dojść do consensusu, bo jak wiadomo, literatura – to rzecz gustu, a de gustibus… . Tego jeszcze
w sobie nie wyrobiłem, bo za mało przeczytałem, Naczelnego
zdaniem, rzecz jasna (co za przewrotny typ, bo jakichś recenzji ode mnie oczekuje). Nieśmiało zapodałem , że trochę znam
Aleksandra Głowackiego, to znaczy B. Prusa i że on niezłe
kawałki napisał. Swoich bohaterów męczył psychoanalizą na
długo przed Freudem. A czytelników techniką wielu punktów
widzenia. Miał intuicję, która wpisuje go w zbiór nadludzkiej
rasy gnostyków. Podobnie jak Leonarda da Vinci czy Juliana
Ochorowicza (w dziewiętnastym wieku opisał telewizor). Prus
opisał metal lżejszy od powietrza. Poza tym, jego „Faraon”
zawiera w sobie ukryty przekaz z Atlantydy. Nawet twórcy
współczesnej fantastyki polskiej mogliby podpatrywać jego
chwyty, o ile potrafią. Tu kwaśna mina Naczelnego sprawiła,
ze zwinąłem się do pozycji embrionalnej i znalazłem w łonie
Matki Ziemi. Nie miałem szansy, by cokolwiek powiedzieć.
No, cóż, On już taki jest. Jednak nie dałem za wygraną. Adrenalina zaczęła się wydzielać, a resztki testosteronu dały
o sobie znać. Postanowiłem przyjąć wyzwanie. Podniosłem
rękawicę.
Jednak nie było to proste. Mój nos zwiesiłem bezradnie nad
kuflem piwa i w poczuciu nieistnienia żadnych obiektywnych
kryteriów obiektywnej sztuki i takichże obiektywnych sądów
- losowo wybrałem tekst, który mój przewodnik po wielkiej
literaturze fantastycznej polecił mi jako jeden z pierwszych do
przeczytania. Sięgnąłem bez przekonania po „Valis” Philipa K.
Dicka. Kiedy zobaczyłem ten tytuł miałem dość schematyczne
skojarzenia. To ma na pewno łaciński rdzeń. Ale ten rdzeń
wchodzi w skład kilku różnych wyrazów. Najbliżej jest chyba
Vallis – dolina, mamy jeszcze okopy. Validus – krzywonogi
– ale to chyba zbyt odległe skojarzenie. Potem okazało się, że
to coś zupełnie innego.
Książka wydała mi się jakaś taka męczliwa. Trudno się
połapać, o co tak naprawdę w niej chodzi. To właściwie nie
science fiction, a powiastka filozoficzna z nowoczesnymi akcentami, ale powtarzająca schematy XVIII-wieczne (Voltaire,
Diderot). Akcja toczy się w Ameryce, w latach siedemdziesiątych (wtedy też została napisana). Najbardziej sympatyczna
i denerwująca postać, Koniolub Grubas, to typowy filozofek,
który stawia te swoje pytanka o Boga. Właściwie nie są to
jego pytanka. To naprawdę nic nowego. Każdy, kto zna choć
trochę historię kultury, czyli po prostu jakoś tam ogólnie wykształcony człowiek, wie, że to tylko powielanie starych schematów logiczno – filozoficznych i że w tym nie ma naprawdę
nic odkrywczego. Po prostu profesorek Philip K. Dick, który
zresztą jest też narratorem, wiedział o casusie Hioba i starym
jak świat pytaniu o cierpienie niezawinione. Wiedział , że zło
wymaga usprawiedliwienia Boga, bo inaczej ten upadły świat
nie ma sensu. No bo kto stworzył raka, kto każe nam patrzeć
na rozkład umierającego ciała, kto zniesie widok samobójczyni, która wyskoczyła przez okno i zamieniła się w „kanapkę
z jajecznicą”, kto stworzył kota tak bezdennie głupiego, że
sam pcha się pod samochód? Koniolub pisze swój dziennik,
nazywając go „egzegezą” (każdy oczywiście wie, co to jest egzegeza), która na kształt teodycei Augustyna czy Leibniza ma
usprawiedliwić Boga za zło istniejące w świecie. Zmiksowana
czy też zhomogenizowana (jak mawiają socjologowie kultury)
świadomość Grubasa napchana modnymi symbolami i skojarzeniami tworzy różne wersje „coincidentia oppositorum”
– czyli „jedności przeciwieństw”. Heraklit obok Tao. Parmenides obok plemienia Dogonów (mit o podwójnej spirali).
Arystoteles obok Hermesa Trismegistosa. Parmenides obok
Różokrzyżowców. Chrustus obok Dionizosa. I wiele innych
koncepcji (wschodnich i zachodnich), po to by podejmować
mozolne próby udowodnienia, że w świecie istnieje jakiś
ukryty porządek i że my, ludzie jednak będziemy zbawieni.
„Choroba Grubasa polegała na tym, że wiedział on za
dużo”. Święta racja. Bohater Dicka to jednak nie tylko chory
maniak borykający się z osobistym problemem sensu – to też
archetyp chorej kultury, chorej na intelekt, który niczego nie
jest w stanie pojąć. Grubas myśli „wszerz”, a nie „w głąb”. Jest
to ofiara stuleci tradycji intelektualnej Zachodu. Nauczony
przetwarzania danych teoretycznych w swoim mózgu nie
daje sobie rady z doświadczeniem. Ani z doświadczeniem
śmierci bliskich mu kobiet, ani z doświadczeniem Boga,
którego jakoby zobaczył w strumieniu rożowego światła. Potem rozpaczliwie szuka rozwiązania problemu komunikacji
Boga ze światem i kwestii zbawienia. Filozofia europejska
stworzyła wiele koncepcji, które same w sobie są zgrabnymi
konstrukcjami, ale nie przybliżają do prawdy. Nie, nie będę
tu wykładał filozofii. Są podręczniki. Ale wspomnę tylko, że
Zachód koncentruje się na racjonalnym i werbalnym opisie
natury Boga. To specjalność zachodniej tradycji scholastycznej. Poszukując istoty Boga przyczyniła się do jego usunięcia
ze sfery doświadczenia. Filozofia zachodnia to Biblia pauperum – komiks, który nie zbliża do doświadczenia, a staje się
jedynie środkiem halucynogennym. Pustą ikoną. Człowiek
brnie w ślepy zaułek epistemologiczny. Na jego końcu znajduje się ściana, z którą zderza się mózg zalany powodzią tekstów
. Również Biblia stała się tekstem pustym. Potrzebna jest reinterpretacja. Wg Konioluba Bóg zrezygnował z tradycyjnych
sposobów komunikacji. Największym problemem w czasach
Grubasa i jego przyjaciół jest schizma człowieka i boga – czyli
po prostu rozdzielenie. Może to wynik jakiejś kosmicznej katastrofy, obecności zmutowanego genu? Czy w takim świecie
Bóg może przemówić, czy taki świat może być zbawiony?
Bohatera dręczy problem Deus absconditus – Boga ukrytego. Spadając w otchłań ciemnego błota szuka się wszelkich
możliwych dróg ratunku. Wybawieniem, lekarstwem może
być Valis – Rozległy Czynny Żywy System Informacyjny (Vast
Active Living Intelligence System), na który zresztą bohaterowie napotykają przypadkowo . Pierwszym przekazem Valis
jest film wyprodukowany przez tajemnicza sektę muzyczną.
To on odkrywa przed człowiekiem ukryte sensy. Sama koncepcja jest jednak przewrotna, ponieważ nie wiadomo, czym
Valis jest, jakie informacje są ważne i w jaki sposób do nas
docierają. Bóg przypomina Zebrę - jest zmieszany z nieistotnym szumem informacyjnym, ujawnia się w tajemniczych
znakach, Może to być znak pierwszych chrześcijan, czyli ryba,
którą pokaże nam ktoś przypadkowo spotkany, może to być
puszka po piwie przejechana przez samochód, przekaz filmowy czy tajemniczy Zbawiciel objawiający się w historii w różnych wcieleniach (np. Budda). Człowiek staje się częścią tego
wielkiego Mózgu, sam staje się żywą informacją. Dlaczego
jednak umysł gubi się w labiryncie, dlaczego nie wiadomo, czy
kiedykolwiek zdoła się z niego wydostać? Wraca pytanie o to,
kto stworzył zamknięty na Boga umysł? Chyba tylko On sam,
więc to On jest winien. Tego się nie da wyjaśnić. Czy którykolwiek z bohaterów wiedział, co ma na myśli mówiąc Bóg? Hiob
przekonał się o niepoznawalności Boga: „Ja nie rozumiem”.
I to było świadectwo doświadczenia. Coś większego niż mogę
pomyśleć, jak pisał Anzelm of Canterbury.
Czy którykolwiek wiedział, czym jest teologia apofatyczna,
ugruntowana w tradycji bizantyńskiej i prawosławnej, która
opisuje raczej, czym Bóg nie jest, niż to, czym jest? Bo Bóg to
tajemnica. W Valis problem doświadczenia nie został poddany analizie. To znaczy problem doświadczenia mistycznego.
Wspomina się jedynie o Mistrzu Eckhardcie. Dlaczego nie
ma świadectwa próby rozumienia istoty tego doświadczenia,
dlaczego nie ma refleksji o zapisach wielkich mistyków? Dick,
jako nieodrodny syn kultury euro-amerykańskiej, a nawet
bardziej amerykańskiej niż „euro”, chyba nie umiał tego zrobić. Nie umiał zmierzyć się z Bogiem – tajemnicą. Pomimo
wielkiej erudycji wydaje się powierzchowny. A jednak Dick
zadaje ważne pytanie: dlaczego jest tak mało objawień? Tak
jakby pytał o to, kto sprawił, że większość hołoty ludzkiej
pogrążona jest w chaosie, ciemności i zbłądzeniu. Zresztą
obecność teologii apofatycznej nie zapobiega złu. W imię najwyższych zasad religijnych mordowano bez litości. Więc może
ten brak mistycyzmu jest wybawieniem dla rasy ludzkiej?
Wybawieniem od zniewolenia. Valis to przekaz na miarę dyskursywnego umysłu naszej kultury. Jesteśmy jej częścią i tak
już będzie. Pomimo że tęsknimy, jak Koniolub Grubas, do
rzeczywistości boskiej, to jednak ten nasz kulturowy dystans
do Boga jest reakcją na schizmę. I mamy do niej prawo. Bóg
nas opuścił. Nawet jeżeli są jakieś objawienia.
Grubasa i integruje się sam ze sobą, jakby powiedział Jung.
Może właśnie o to chodzi. Lecz na tym poprzestaje, bo jego
świadomość zatrzymała się na ścianie niewiedzy. Jednak
Dickowi to chyba wystarcza. Czasami warto się cieszyć tylko
z tego powodu, że uniknęło się samobójstwa bądź szpitala
psychiatrycznego.
Po lekturze „Valis” (albo może przed) radziłbym powieści
Dostojewskiego – epileptyka i hazardzisty. Jako pisarz wychowany w kulturze prawosławia, w przeciwieństwie do Dicka, doskonale pojmuje, czym jest doświadczenie wewnętrzne
i umie otworzyć swoich bohaterów (przynajmniej niektórych)
na transcendentne sacrum. Człowiek u Dostojewskiego ma
wiele wymiarów. Pisarz zresztą doskonale diagnozuje wariatów chorych na intelekt, który staje się (w nadmiarze), źródłem zbłądzenia i destrukcji.
Siedzę nad kuflem piwa i dyskutuję sam ze sobą (soliloqia
uprawiam) na temat Valis. Pomyślałem sobie najpierw, że po
paru browarkach nawet najbardziej płaska książka nabiera
seksownych kształtów, ale potem przewrotnie zaprzeczyłem
sam sobie. To przecież Dick zmusił mnie do rzucenia okiem
na światek, w którym żyję, na zmagania ludzi zamkniętych
w psychiatryku, na samobójców pozbawionych nadziei.
Potem pomyślałem jeszcze, że to chyba Valis teraz do mnie
dotarł. Przez Naczelnego Wodza. To on jest przekazem. To on
podrzucił mi Valis do czytania. Pewnego dnia. Niby przypadkiem. I nastroił mój umysł na odbiór kosmicznej informacji.
Chociaż nie jestem przekonany, czy Naczelny zdawał sobie
sprawę z tego, co robi, i że On sam jest częścią Valis - żywym
instrumentem w ręku kosmicznego organizmu.
Amk6
Ja sam, podobnie jak Koniolub Grubas, spotkałem się
z Bogiem. Jednak, po pierwsze, nie umiem tego przekazać. Po
drugie, nikt nie chce o tym słuchać. Po trzecie, gdyby nawet
ktoś chciał słuchać, i tak tego nie zrozumie. Horror. A poza
tym pytam: „Dlaczego ja”? Nie jestem lepszy od innych.
Nie wiadomo, czym jest Valis. Czy to satelita, bombardujący Ziemię przekazem informacji od dziwnych kosmicznych
istot, wymysłem sekty muzyków produkującej filmy na użytek
kultury masowej, czy wreszcie tworem naszej własnej chorej
wyobraźni. Czytelnik chyba już sam podejmie decyzję.
No tak. Teraz właściwie powinno być trochę więcej o powieści. To tylko dowód mego braku doświadczenia. „Valis” to
powiastka filozoficzna (gatunkowo wywodzi się z XVIII wieku). Prześmiewczy i refleksyjny dyskurs, a więc typowy tekst
polifoniczny (wielogłosowy). W „Valis” jest kilku bohaterów.
Dick, jak przystało na obrazoburcę, zderza z sobą postawy.
Kevin – to cynik i niedowiarek, David – katolik i ortodoksyjny miłośnik Biblii, oponent Grubasa. Są też inni bohaterowie.
No i narrator. Jest nim Philips K. Dick. Pisze sam o sobie. Dowiadujemy się, że Koniolub Grubas to Dicka własna projekcja
podświadomości, wyraz jego własnego kryzysu wewnętrznego.
Może nie powinienem zdradzać pointy? Ale co tam? Tu chodzi
o elektrykę mózgu, a nie o akcję. W końcu Philip pozbywa się
mgr Andy

Podobne dokumenty