uwieść kobietę Koziorożec
Transkrypt
uwieść kobietę Koziorożec
KALEND ARZ ŚLĄSKI Zredagował: Henryk Jasiczek z kół ki e m r e d a k c y j n y m Wydawnictwo P r of i l Ostrava 1965 Drukiem: Tisk, n. p., B r n o , pr ov oz 3 - Ćes ky T8*fn Cena 12 Kts KALENDARZ ŚLĄSKI NA R O K 1966 Z D JĘC IE W Ł A D Y S Ł A W W O JN A R CJ&alŁo ■© PRO FIL 1965 Vó!oz <OvoO 1966 Rok 1966 je s t rokiem zw yczajnym i liczy 365 dni. CZTERY PORY ROKU Pory roku: w iosna astronom iczn a rozpoczyna się dnia 20 m arca, lato astronom iczn e dnia 21 czerw ca, je sie ń astronom iczn a 23 w rześnia, a zima astronom iczna 21 grudnia. DWANAŚCIE ZNAKÓW NIEBIESKICH Znaki w iosenne ir c Baran Byk frfc B liźnięta Znaki letn ie Rak *^ L e w Panna Znaki jesien n e ih Waga Znaki zimowe Koziorożec '■cf Niedźwiadek $ Wodnik £ S trz e le c S R yty Podane w kalend arzu znaki n ieb iesk ie o zn aczają tę część Zw ierzyńca N iebieskiego, w k tó rej zn ajd u je się księżyc w południe g reen w ich sk ie, t j. o godz. 13 czasu środkow o europ ejskiego danego dnia. W schody i zachody sło ń ca obliczone ś c iśle z w ażnością d la Ś ląska Cieszyńskiego podane zostały w kalend arium w czasie środkow o-europejskim . 4 PAMIĘTNE DNI I WYBRANE DATY NA ROK 19B6 21 23 25 8 28 4 5 11 stycznia lutego lutego m arca m arca kw ietnia kw ietnia kw ietnia 12 22 1 5 kw ietnia kw ietnia m aja m aja 9 m aja 14—16 m aja 1 czerw ca 10 czerw ca 5 lipca 6 lipca 11 lipca 12 lipca 22 lipca 26 lipca 15 sierpnia 23 sierpnia 29 sierpnia 2 w rześnia 9 w rześnia 17 w rześnia 21 w rześnia 27 1 6 7 28 7 10 17 23 28 29 10 12 w rześnia października października października października listopada listopada listopada listopada listopada listopada grudnia grudnia 19 grudnia 42 ro czn ica zgonu W. I. Lenina Dzień Armii Radzieckie] i M arynarki R ad zieckiej 18 ro czn ica zw ycięstw a czech o słow ackiego ludu M iędzynarodowy Dzień K obiet Dzień N auczyciela. (1592 urodził się Jan Amos Kom ensky) Św ięto państw ow e W ęg iersk iej Republiki Ludowej 21 ro czn ica w ygłoszenia K oszyckiego program u rządow ego Dzień M iędzynarodow ej Solid arn ości W yzw olenia W ięźniów P olitycz nych i Bojow ników z Faszyzm em 5 ro czn ica pierw szego lotu człow ieka w Kosmos (1961) 96 ro czn ica urodzin W. I. Lenina (1870) Św ięto Pracy. Dzień w olny od pracy 21 ro czn ica Pow stania P raskiego 148 ro czn ica urodzin K arola M arksa Św ięto państw ow e C zechosłow ackiej R epu bliki S o cja listy cz n e j. (21 ro czn ica w yzw olenia n aszej O jczyzny przez Armię R ad ziecką.) Dzień wolny od pracy. i 45 ro czn ica założenia K om unistycznej P artii C zechosłow acji (1921) M iędzynarodowy Dzień D ziecka 24 ro czn ica zagłady Lidie. S łow iańscy kazn od zieje Cyryl i Metody M iędzynarodowy Dzień Spółdzielczy 551 ro czn ica sp alen ia m istrza Jan a Husa Św ięto państw ow e M ongolskiej Republiki Ludowej Dzień pracow ników budow lanych Św ięto państw ow e P olsk iej R zeczypospolitej Ludowej Św ięto państw ow e R epu bliki Kuba Św ięto państw ow e K o reań sk iej R epu bliki Ludow o-D em okratycznej 'Ś w ię to państw ow e Rum uńskiej R epubliki Ludowej 22 ro czn ica Sło w ackiego P ow stania Narodowego (1944) Św ięto państw ow e W ietn am skiej Republiki D em okratycznej Dzień Górników Dzień C zechosłow ackiego L otnictw a Dzień Prasy C zechosłow ackiej 46 ro czn ica założenia Rudeho Prńva Dzień K o lejarzy C zechosłow ackich Św ięto państw ow e C hińskiej R epubliki Ludowej Dzień Armii C zechosłow ackiej Św ięto państw ow e N iem ieckiej Republiki D em okratycznej Dzień U narodow ienia — Dzień w olny od pracy 49 ro czn ica W ielk iej P aździernikow ej R ew olucji S o cja listy cz n e j (1917, Św ięto państw ow e ZSRR) Z agajen ie M iesiąca P rzyjaźni M iędzynarodowy Dzień Młodzieży M iędzynarodowy Dzień Studentów U rodził się K lem ent Gottw ald (1896) 146 ro czn ica urodzin Fryd eryk a E n g elsa (1820) Św ięto państw ow e Fed eratyw n ej Republiki Jugosław ii Urodził się A ntonin N ovotn? (1904) 23 ro czn ica zaw arcia umowy o przyjaźni i w zajem n ej pomocy między CSRS a ZSRR (1943) U rodził się A ntonin Zapotock# (1884) Znaki nieb. K A L E N D A R I U M Nowy Rok, Mieczysława Makarego H N s f i 3 4 5 6 7 8 9 P W s Cz p s N Genowefy A nieli, Eugeniusza Szym ona Juliana, Izydora T rzech Króli, A ndrzeja Ccweryna, Bogdana Antoniego, M arcjanny r sh sh v~t vcf 10 li 12 13 14 15 16 P W S Cz P s N Jan a, Paw ła H onoraty E rn esta, Czesław a W eroniki, H ilarego F elik sa Dąbrów ki W łodzimierza flf 8 17 18 19 20 21 22 23 P W ś Cz P s N A ntoniego Piotra H enryka, Erw ina Fabian a, Seb astiana Zgon W. I. Lenina W incentego Marii, Janusza 24 25 26 P Tym oteusza P aw ła P olikarpa Jana K arola F ran ciszk a, W alerian a Martyny 27 28 29 30 6 r W s Cz P s N st € & A 1 ® •c* OT*1, o? «■* «* Notatki JAN Ż A B K O W IA N : N A P R Z E C IW N O W Y M D N IO M W sch od y i zachody słońca: Dnia 1-go: w schód 7,44, zachód 15,44 Dnia 15-go: w schód 7,38, zachód 16,11 Dnia przybywa o 1 godz. 6 min. 15 s t y c z n i a — Dzień C zechosłow ackiej A rtylerii. 17 s t y c z n i a 1945 — W arszaw a wyzw olona przez Armię Radziecką. 21 s t y c z n i a — 42 ro czn ica śm ierci W. I. Lenina. 7 k w H O 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 a W <5 C,T P s N P w <5 Cz p s N P W <5 Cz p s N P W ,-5 Cz P O N l e n d a r i u Znaki nieb. m Ignacego, Brygidy M arli, Gromnic B łaże ja A ndrzeja Agaty Doroty Rom ualda, Ryszarda Jana Apolonii Renaty Eufrozyny Grzegorza, E ulalii K atarzyny W alentego Fau styna Julianny K on stan cji, Zbigniew a Sym eona, Zuzanny • K onrada Leona F e lik sa, E leonory M ałgorzaty M acieja, Sew eryna F loren teg o Zwyc. csł. ludu W iktora Bogusław a Anastazji, Gabriela 'cf JS flf (P ń € & & S n r *r m* «* • n H <Sk «e€ ń A Notatki JAN Ż A B K O W IA N : LUTY O S T R O KUTY W schod y i zachody słońca: Dnia 1-go: w schód 7,20, zachód 16,38. Dnia 15-go: w schód 6,57, zachód 17,03. Dnia przybywa o 1 godz. 35 min. 23 l u t e g o — Dzień Armii R ad zieckiej. 25 l u t e g o 1948 — 18 ro czn ica zw ycięstw a ludu p racu jąceg o — pam iętny dzień CSRS. 9 MARZEC K A 1 2 3 4 5 6 Cz p s N A lbina H eleny, Ludwiki Kunegundy K azim ierza, Eugeniusza Euzebiusza, Fryderyka Mariana 8 9 W ć Tom asza, F e lic ji W incentego F ran ciszk i, A leksandra W s* K onstantyna, Rozyny 11 N Konstantyny, E rn esta P N Matyldy, Bożeny Klem ensa Cyriaka K orneli, Patrycego Edw arda, Anzelma Józefa Eufenii, Teodozji 21 22 23 24 25 2fi 27 P W S Gz P S N Benedykta K atarzyny P elagii, Zygmunta G abriela M arii, Ireneusza 1 Teodora Lidii 28 29 30 31 P W S Cz Amalii K atarzyny P elagii, Zygmunta Balbiny, Amosa w s Cz p s Znak! nieb. E N D A R 1U M 'cę S S £ © & & & o -o o <C5* OT* OT* W* »e6 •ee ■BE=S* W r ń sh <& Notatki JAN BYRTUS: STARE I NO W E Wschody i zachody słoń ca: Dnia 1-go: w schód 6,30, zachód 17,26. Dnia 15-go: w schód 6,00, zachód 17,49. Dnia przybywa o 1 godz. 53 min. 2 m a r c a 1919 — pow staje w Moskwie M iędzynarodówka Kom unistyczna. 8 m a r c a — M iędzynarodowy Dzień Kobiet. 10 m a r c a 1947 — podpisano umowę o przyjaźni i w zajem n ej pom ocy między CSR i Polskę. 22 m a r c a 1940 — eg zek u cja 24 Polaków w Cieszynie przez opraw ców faszystow skich. 28 m a r c a — Dzień N auczyciela. II ■ K W IE C IE Ń j 1 2 i 1 ^ Znaki nieb. K A L E ND AR I U M P S 3 N 4 P W s 07 P Hugona, Teodora Fran ciszk a Ryszarda 10 N Izydora, Ambrożego W incentego, Ireny Celestyna, W ilhelm a Apolonii Dionizego, Krystyny M arii, Dymitra W ielkanoc 11 12 13 14 15 16 17 P W <§ Cz p s N Poniedziałek W ielkanocny Juliusza Justyna W alerian a A nastazji, Olimpii L am berta Rudolfa 18 19 20 21 22 23 24 P W <3 Cz p s N Apoloniusza Leona, W łodzim ierza K rzysztofa, Agnieszki Szym ona Urodź. W. I. Lenina W o jcie ch a Jerzego 25 26 27 28 29 P W M arka, Jarosław a Zbigniew a, Otona T eo fila, Zyty K arola P iotra, Sybilii K atarzyny 5 6 7 8 9 s s Cz p o Notatki s? a .. i? o O € w* m* W W PFJ? ® fi# V IV' sh sh « ir 1 s s 'Cf EU G EN IUSZ M L E C Z K O : R A D O Ś Ć Z W IO S N Y Wschody i zachody słoń ca: Dnia 1-go: w schód 5,23, zachód 18,16. Dnia 15-go: w schód 4,53, zachód 18,38. Dnia przybywa o 1 godz. 44 min. 4 5 11 15 22 30 kwietnia kwietnia kwietnia kwietnia kwietnia kwietnia — Św ięto państw ow e W ęgierskie] Republiki Ludowe], — 21 ro czn ica ogłoszenia Program u K oszyckiego. — Dzień M iędzynarodow ej S o lid arn o ści Bojow ników o W olność. 1890 — w ielk i s tr a jk w Z agłębiu O straw sko-K arw ińskim . — 96 ro czn ica urodzin W. I. Lenina. 1945 — Armia Radziecka w yzw oliła O straw ę. 13 Święto P racy A nastazego, Zygmunta Antoniny Flo rian a, M oniki ® Ireny, W aldem ara, Pow stanie praskie Jana, Bogum iła Augusta Stanisław a Święto państw. CSRS Izydora M am erta, W o jciech a Pankracego Serw acego B onifacego Zofii Jana W eroniki, Brunona F e lik sa, Eryka, Celestyna Bernard a Heleny Julii Dezyderuisza, Iwony Joanny U rbana, Jarosław a Filip a, M ieczysław a Jan a, L u cjan a M agdaleny Teodozji Ferdynanda, H ilarego P etro n eli, A nieli M IR O SL A V ST IB O R : SK R Z Y P C E I FLET Wschody i zachody słoń ca: Dnia 1-go: w schód 4,23, zachód 19,03. Dnia 15-go: w schód 4,00, zachód 19,23. Dnia przybywa o 1 godz. 21 min. l m a j a — Św ięto Pracy. 2 m a ] a 1945 — Armia Radziecka zdobyła Berlin. 9 m a j a — Św ięto państw ow e C zechosłow ackiej Republiki S o cja listy cz n e j (21 rocznica w yzw olenia przez Armię R ad zieck ą). 14—16 m a j a — 45 ro czn ica założenia KPCz. 15 t s C Z E R W IE C KALENDARI UM 16 6 7 8 9 10 11 12 s Cz P S N G racjan a Erazm a K lotyldy Kwiryna Floren cji P W N orberta, Benigna Roberta M edarda F e lic ja n a M ałgorzaty Barnaby, Bazylego Onufrego s Cz p s N P W S Cz P S N 20 21 22 23 24 25 P *S 20 N 27 28 P 29 30 s P W s Cz W Cz Antoniego W asyla W ita, Johanny Zenona, Aliny L echa, Adolfa M arka Gerwazego, Protazego Reginy A lojzego, Marty Pauliny Wandy Jana P rospera Jana i Paw ia W ładysław a Ireneusza P iotra i Pawła Em ilii, Lucyny Znaki nieb. «w» łł* 'Cf r r A & <Cf 3? <* ń Notatki H EN RYK M IN O L : N A D O LZ Ą W sch o d y i zachody słońca: Dnia 1-go: w schód 3,41, zachód 19,44. Dnia 15-go: w schód 3,35, zachód 19,55. Do 21 czerw ca przybywa dnia o 20 m in., do ko ń ca czerw ca ubywa dnia o 4 min. 1 c z e r w c a — M iędzynarodowy Dzień D ziecka. 10 c z e r w c a — 24 ro czn ica zagłady Lidie. 2 Kalendarz śląsk i 17 LIPIE C 1 2 3 P S N Haliny M arii Heliodora, Kornela 4 5 6 7 8 9 10 P W s Cz p «* N Prokopa Cyryla i Met. Pam. dzień CSRS Jan a Husa E stery , Lecha K iliana, Prokopa W eroniki, A natolii Amalii Q 11 12 13 14 15 16 17 P W s Cz p s JN P elagii Jana M ałgorzaty Bonew entury, Ziemowita H enryka M arii, Ruty Aleksego r w sh sh 18 19 20 21 22 23 24 P W ś Cz P S IM Szym ona, K aroliny W incentego E liasza D aniela M arii M agdaleny, Bolesław a A polinarego Krystyny, Cyriaka 0 Jaku ba, Krzysztofa Anny, Grażyny N atalii, M arty M arty, Olgi H eleny Ignacego Innocentego J s @ W iit •et ■d S £ <* & & J. SZ Y P ER K O : W A R S Z A W A D A SIĘ LU BIĆ Wschody i zachody słoń ca: Dnia 1-go: w schód 3,39, zachód 19,58. Dnia 15-go: w schód 3,51, zachód 19,49. Dnia ubywa o 1 godz. i 1 min. 5 6 7 22 26 r lipca lipca lipca lipca lipca — — — — — słow iańscy apostołow ie Cyryl i Metody — pam iętny dzień CSRS. sp alen ie m istrza Jan a Husa — pam iętny dzień CSRS. M iędzynarodowy Dzień Spółdzielczy. Św ięto państw ow e P olsk iej R zeczypospolitej Ludowej. Św ięto państw ow e Republiki Kuby. 1» SIERPIEŃ Znaki nieb. 20 P iotra, W iery A lfonsa, Gustawa Szczepana, Augusta Dom inika M arii, Oswalda Jaku ba, Sykstusa K ajetana, Donata E m iliana, Krystyny Rom ana W aw rzyńca Zuzanny Klary H ipolita, K asjan a Euzebiusza, Sylwii 8 9 10 11 12 13 14 P W 15 16 17 18 19 20 21 P W S Cz P S 22 23 24 25 26 27 28 P W s Cz p s N Tym oteusza F ilip a B artło m ie ja Ludwika A leksandra, Zefiryna Róży, M ariana Augustyna 29 30 31 P W s Słow . powst. Pam. dzień CSRS F e lik sa Rajm unda, H ilaril © s Cz P s N N M arii Joach im a, Rocha M irona, Anastazego H eleny Benigny, Em anuela B ern ard a Joanny, W iesława W ■efc Notatki M IL A N B O R O V IĆ K A : N IE C O D Z IE N N A P ERSPEK TYW A Wschody i zachody słoń ca: Dnia 1-go: w schód 4,13, zachód 19,29. Dnia ubywa o 1 godz. 40 min. 15 18 23 28 29 s s s s s ierpnia ierpnia ierpnia ierpnia ierpnia — — — — — Św ięto państw ow e K oreańskie] Republiki Ludowej. Dzień K o lejarzy C zechosłow ackich. Św ięto Państw ow e Rum uńskiej Republiki Ludowej. 22 ro czn ica trag ed ii w Żyw ocicach. 22 ro czn ica Słow ackiego Pow stania N arodowego. Znaki nieb. K A L E N D A R I U M 1 2 3 4 r,7 5 P v\ 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 p s IV S Cz P s N P W S Cz P s N P W B ronisław y, Idziego S tefan a, Adeli Eufrazyny, Izabeli Rozalii r U rbana, W aw rzyńca Z achariusza, Bolesław a Reginy M arii Piotra, Sergiusza M ikołaja Prota, Jacka r sh A Tobiasza, Gwidona Filip a, Eugenii B ernard a N ikodem a K ornela, Ludmiły Justyny Tomasza, Tytusa 21 s 22 2i 24 25 Cz p s N Janu arego, K on stan cji Eustachego M ateusza Tekli M aurycego M ieczysław a, Gerarda Kleofasa 26 27 28 29 30 P W Ś Cz P Jo zefata, Cypriana Kośmy, Dam iana W acław a M ichała H ieronim a 20 flrP W* W @ KI? Notatki HEN RYK M IN O L : Ż E G N A JC IE W AKACJE, WITAJ S Z K O Ł O . . . W sch o d y i zachody słońca: Dnia 1-go: w schód 4,59, zachód 18,30. Dnia 15-go: w schód 5,20, zachód 18,00. Dnia ubywa o 1 godz, 40 min. 1 7 8 9 wrze wrze wrze wrze śnia śnia śnia śnia — — — — 27 ro czn ica n ap aści N iem iec h itlero w sk ich na Polskę. Dzień L otnictw a Czechosłow ackiego. 23 ro czn ica śm ierci J. Fu cika. Dzień Górnika. Św ięto państw ow e B u łgarskie] Republiki Ludowej. 21 w r z e ś n i a — Dzień Prasy. 23 KALENDARIUM P W S Cz P S N 10 11 s 12 13 14 15 16 Cz p S 17 18 19 W 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 24 P W N P Ś Cz P s N P W S Cz P s N Znaki nfeb. Rem igiusza, Benigna Teofila r r Terezy, L u k recji Fran ciszk a A rnolda, Flaw ii Rom ana, A rtura Justyny, Szczęsnego Brygidy, P elagii Dionizego A sh ń. F ran ciszk a Brunona, Em ila M aksym iliana Edw arda, Bogum iła K alik sta Jadw igi Gawła M ałgorzaty, Florenteg o Łukasza Urszuli Ireny, E u n icji Korduli Jana R afała, Seweryna P iotra, Salom ei D arii Ew arysta Sabiny Dzień Unarodowienia N arcyza Klaudiusza tfC W Notatki V IN CEN C PftECEK: G Ó RY B U R A K A C U K R O W E G O Wschody i zachody słoń ca: Dnia 1-go: w schód 5,47, zachód 17,25. Dnia 15-go: w schód 6,08, zachód 16,55. Dnia ubywa o 1 godz. 48 min. 1 6 7 12 28 października października października października października — — — — — Św ięto państw ow e Chińskie] Republiki Ludowej. Dzień Armii C zechosłow ackiej. Św ięto państw ow e N iem ieckiej R epubliki D em okratycznej. Dzień W o jska Polskiego. Dzień U narodow ienia. 25 Znaki nieb. LISTOPAD KALENDARI UM 26 1 2 3 4 5 6 W S Cz P s N Św ięto Zm arłych Bogdana H uberta, Bogum iła K arola, Em eryka Z achariusza, E lżbiety Lidii, Leonarda 7 8 9 10 11 12 13 P W Ś Cz P s N W. Soc. Rew. Paźdz. W iktorii Teodora A ndrzeja M arcina Jonasza, W itolda Stanisław a 14 15 16 17 18 19 20 P W ł> Cz P s N Serafin a Gertrudy, Leopolda Edmunda Hugona, Salom ei Rom ana, A urelii Elżbiety Feliksa 21 22 23 24 25 26 27 P W ś Cz P S N M arii, A lberta Cecylii K lem ensa Jana, Em ilii K atarzyny Konrada W aleriana 28 29 30 P W s Zdzisław a W altera A ndrzeja Al ri C fp ff O & & © ffc «• < =* O <o «• W ■ek UFP A @ A 'cę Notatki EU G EN IU SZ M L E C Z K O : P IE R W SZ Y Ś N IE G W sc h o d y i zachody słońca: Dnia 1-go: w schód 6,34, zachód 16,23. Dnia 15-go: w schód 6,57, zachód 16,02. Dnia ubywa o 1 godz. 22 min. 7 10 17 20 listopada listopada listopada listopada — — — — 49 ro czn ica W ielkie] S o cjalisty czn e] R ew o lu cji Październikow ej. M iędzynarodowy Dzień Młodzieży. 70 ro czn ica urodzin K lem enta Gottw alda (1896). Św ięto państw ow e Fed eratyw n ej Republiki Jugosław ii. 27 Znalci nieb. GRUDZIEŃ K A L E N D A R I U M 1 2 3 4 Cz P S N E ligiusza, N atalii A urelii F ran ciszk a, K asjan a Barbary 5 6 7 8 9 10 11 P W <5 Cz Saby M ikołaja Am brożego, Agaty M arii Leokadia, Joach im a Judyty Damazego, Danuty 12 13 14 15 16 17 18 P W ś Cz P 19 20 21 22 23 24 25 P W ó 26 27 28 1 W § Cz p 30 31 N s N c N s Zenona, A delajdy Ł u cji, Otylii A lfreda W alerian a, Celiny A lbina Ł azarza G racjana, Bogusław a U rbana Dom inika, Juliusza Adama i Ewy Boże Narodzenie Szczepana Jana A ntoniego D om inika Dawida S ylw estra, M elanii 'Ot s £ 6 ek & o w* • PT* PIP* *4 9 W IV A A V* 's* ie Notatki JAN Ż A B K O W IA N : G R U D Z IE Ń W G Ó R N E J Ł O M N E J Wschody i zachody słoń ca: Dnia 1-go: w schód 7,21, zachód 15,47. Dnia 15-go: w schód 7,37, zachód 15,43. Do dnia 24 grudnia ubywa dnia o 22 min., n astęp nie do ko ń ca grudnia przybywa o 4 min. 10 g r u d n i a — tow arzysz Antonin Novotn^, I sek re ta rz KC KPC i prezydent Republiki obchodzi 62 urodziny. 12 g r u d n i a — 23 ro czn ica zaw arcia umowy o sojuszu, przyjaźni i w zajem n ej pomocy między CSRS i ZSRR. 24 g r u d n i a 1798 — urodził się Adam M ickiew icz. 30 g r u d n i a — Św ięto państw ow e Fed eratyw n ej Republiki Jugosław ii. 29 ORIENTACYJNE KALENDARIUM NA ROK 1967 Poniedziałek W torek Środa Czw artek P iątek Sobota N iedziela 2 3 4 5 6 7 1 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 1 2 3 4 5 P oniedziałek W torek Środa Czw artek P iątek Sobota N iedziela 10 11 12 13 14 12 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 1 2 3 4 5 6 7 Poniedziałek W torek Środa Czwartek P iątek Sobota N iedziela 10 11 12 13 14 15 16 1 2 3 4 5 6 Poniedziałek W torek Środa Czwartek P iątek Sobota Niedziela 20 27 21 28 22 23 24 25 26 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 29 23 30 24 31 25 26 27 28 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 7 8 9 10 11 12 13 23 24 25 26 27 28 29 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 CZERWIEC 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 WRZESIEŃ 28 29 30 31 4 5 6 7 1 8 2 9 3 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 GRUDZIEŃ LISTOPAD PAŻDZIERNII 2 3 4 5 6 7 1 8 13 14 15 16 17 18 19 SIERPIEŃ LIPIEC 3 4 5 6 7 1 8 2 9 6 7 8 9 10 11 12 MAJ KWIECIEŃ 3 4 5 6 7 1 8 2 9 MARZEC LUTY STYCZEŃ 27 28 29 30 4 5 6 7 1 8 2 9 3 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 SW IgTA RUCHOME N iedziela W ielk anocn a . P onied ziałek W ielkanocny . . . . . . 26 m arca 27 m arca ZD JĘCIE H E N R Y K M IN O L skrzypce w szyjach skrzypiec gracja i wdzięk łabędzi. Kiedy płynq łabędzie, białe klucze skrzypcowe, jakby smyczkiem ciągnął po strunach jeziora. W świetle pełni księżyca skrzypce zamieniają się w łabędzie. W ich połysku jest brąz cygańskich koni, migotanie zatoki neapolitańskiej, zapach miodu karpackich połonin. S ą niesłychanie wrażliwe na dotyk ręki. Nie znoszą więzienia futerału. W o lą wisieć na ścianie naprzeciw okna, podsłuchać rozmów drzew, podpatrywać wniebowstąpienie zieleni. Z wszystkich instrumentów tylko skrzypce mają duszę i dlatego płaczą. Henryk jasiczek ZDJĘCIE ANT. G R IB O V S K Y > trudny L i c z y i a sig każda godzina, minuta, bo zza chmur wyjrzało słońce, bo wiał osuszający wiatr. Nareszcie można wyjechać w pole! — mówili wtedy na wiosnę, rolnicy. Fatalna to była wiosna. Nawet opady nie wyrządziły tego spustoszenia, co zimno. Przecież do ży cia roślin potrzebna jest nie tylko woda, ale także słoneczne ciepło. Wiosenne prace polne kończono w spół dzielniach produkcyjnych i na polach P G R z prawie miesięcznym opóźnieniem. Ludzie związani z produkcją rolną chodzili podener wowani, pochmurni, jak sama niedobra aura. Jakoś wreszcie zakończono zasiewy zbóż i zielonek, jakoś poradzono sobie późno w czerwcu z ziemniakami i ostatecznie, po licz nych kłopotach, siewniki wyjechały w pola z nasieniem buraków. Drobni właściciele ziemi uprawnej ukoń czyli prędzej te wszystkie prace, bo na ma łych poletkach można pracować i ręcznie, i przy pomocy konia, który nie grzęźnie w rozmokniętej ziemi tak jak traktor, czy inne mechanizmy i narzędzia rolnicze. Potem nadeszła kolej na sianokosy. Ależ narosło trawy! I koniczyn. Z sianem też jesz cze trzeba było uciekać przed deszczem, ale gorzej było z pracami kultywacyjnymi w bu rakach. Chwasty rosły do potęgi nie wiado mo której. A tu brak sił roboczych. Jednak zrobiło się. Żniwa oczywiście opóźnione. I to bardzo. W nizinnych powiatach nie było najgorzej, ale w rejonach górskich naszego północnomorawskiego okręgu jeszcze koniec września, a nawet początek października odbijał się echem harujących kombajnów i ich załóg. N ;e bvła to opieszałość czy niedbałość, ale głównie niedojrzałość zboża, tak przecież późno wysiewanego. I w tym roku rolnicy nie potrafili sami uporać się z pracami żniwnymi, jak również z wykopkami ziemniaków i sprzętem buraka. W minionym roku nie można się chwalić szczególnymi urodzajami, bo ziarna było mniej, i ziemniaków, buraków cukrowych, a także zielonej masy kukurydzianej na ki rok szonki. Mogło jednak być gorzej, gdyby nie ofiarność rolników, pomoc brygadników z miast i fabryk, a głównie ludzi ze wsi i mło dzieży szkolnej, zwłaszcza przy wykopkach. Niepoślednią wreszcie rolę w batalii o uro dzaje minionego roku odegrały mechanizmy, którymi zebrano z pola sporo ponad 80 % zbóż. A to się liczy! Ciekawym zjawiskiem było to, że w tym samym powiecie lub nawet rejonie nie było można spotkać przedsiębiorstw rolnych z ta kimi samymi wynikami produkcji roślinnej. T ak bardzo były one zróżnicowane. Oczy wiście mowa o naszym okręgu i powiecie karwińskim oraz frydecko-misteckim. A jeśli już wspominamy o tych dwóch po wiatach, to z satysfakcją stwierdzić możemy, że przemysłowy powiat karwiński, z którym w kraju nie bardzo się z produkcją rolną li czy, należy do najlepszych nie tylko w okrę gu, ale w całym kraju. Pierwszy zasiał i zasadził, pierwszy wy konał dostawy ziarna, a nawet wspomagał jeszcze przez powódź obszary w Słowacji. Odnotować jeszcze należy, że Dunaj w Słowacji spustoszył — przerywając w kilku miejscach groble i wały ochronne — tysiące hektarów gleby uprawnej, zniszczył całe wsie, nawet powiaty. Cały kraj i wszystek lud czechosłowacki wykazał wielką solidarność w akcji na rzecz powodzian, niosąc tak po trzebną pomoc, i to nie tylko na odcinku rolniczym. Niewątpliwie wszystko to odbije się w ja kimś stopniu na produkcji rolnej w roku 1966. Z pewnością da się odczuć w przed siębiorstwach rolnych brak karmy — ziem niaków, kiszonek, ziarna, buraków. To z ko lei będzie mieć wpływ na produkcję mięsa wieorzoweeo i jajek. W przedsiębiorstwach rolnych potrzebni będą dobrzy gospodarze, aby dobrze gospo darowali z tym, co się na polach urodziło i co się sprzątnęło. tym roku, zwłaszcza ,,do nowego" na polach, popłacać będzie tylko mądra gospodarka, i to w każdym przedsię biorstwie rolnym bez wyjątku. W. K R U M N I K L O W A 34 i. początki ruchu zaw odow ego Dr JÓ Z E F C H LE B O W C Z Y K górników w Zagłębiu Ostraw skoKarwińskim ^ J a r o d z in y robotniczego ruchu zawodowe go na naszym terenie związane są z pojawie niem się w r. 1867 ustaw o prawie stowa rzyszania się i o zgromadzeniach; one to> stworzyły możliwości rozwoju pierwszych le galnych zrzeszeń robotniczych na Śląsku Cieszyńskim i w ostrawskim okręgu prze mysłowym. W arto zwrócić uwagę na fakt, że te pierwociny późniejszego potężnego ruchu zawodowego spotykają się w szeregu wypad kach z neutralnym ustosunkowaniem się, a niekiedy nawet z wyraźnym poparciem po szczególnych dyrekcji przedsiębiorstw oraz terenowych organów władzy państwowej. Usiłowano w ten sposób zapobiec szerzeniu się z krajów austriackich i niemieckich pro pagandy socjalistycznej oraz powstawaniu czysto klasowych organizacji robotniczych. Na przełomie lat 6 0 — 70-ych X I X wieku pojawiły się w tych warunkach pierwsze ro botnicze zrzeszenia spożywców w Ustroniu w r. 1867, Ostrawie Polskiej 1871, Baszce, Trzyńcu i w Hucie Karola w Liskowcu w 1873 r.; równolegle powstają chorobowe to warzystwa zapomogowe (Bielsko 1867, C ieszyn 1 8 7 2 ), robotnicze stowarzyszenia bran żowe, jak np. drukarzy w Cieszynie w 1868, związki samokształceniowo-zapomogowe w Bielsku 1868, Cieszynie 1873, Przywozie1869. W Witkowicach działa już od r. 1 8 5 7 chorobowe towarzystwo zapomogowe i osz czędnościowe. Pochodząca z r. 1873 relacja władz miejscowych wspomina także już o ist nieniu w Gruszowie towarzystwa oszczędnoś ciowego, w Orłowej oszczędnościowego i spo żywczego, w Ostrawie P. spożywczego i sa mokształceniowego. Wspomniane sprawozda nie zalecało z kolei utworzenie stowarzysze nia robotniczego w Karwinie. Jest rzeczą nad wyraz charakterystyczną dla stosunków panujących w tym czasie na kopalniach ostrawsko-karwińskich, że w gór nictwie odgrywającym już podówczas rolęnajbardziej dynamicznej gałęzi gospodarczej na interesującym nas obszarze, lecz równo cześnie dysponującym najbardziej surowym materiałem ludzkim — tego rodzaju robotni cze zrzeszenia samopomocowe pojawiają się znacznie później — bo w zasadzie dopieropod koniec! lat 80-ych ub. wieku. Wcześnie założone organizacje górnicze, jak np. sto warzyszenie samokształceniowe ,,Salm “ w Ostrawie P. (1 8 7 1 ), czy też podobne towa rzystwo w Ostrawie Mor. (1 8 7 5 -6 ) szybko 35- rozpadały się, względnie też z braku człon ków wegetowały. W zagłębiu rozwijały się do tej pory jedynie organizacje skupiające urzędników kopalnianych (Ostrawa 1 8 7 3 ), oraz sztygarów dołowych (od 1875 roku). W sierpniu 1887 powstaje wreszcie w Ostra wie robotnicze zrzeszenie samokształceniowe. Założone przez Ernesta Vlka postawiło sobie za cel popieranie rozwoju umysłowego swych członków w drodze organizowania odczytow, zebrań publicznych, kolportażu prasy, dzia łalności samopomocowej oraz pośrednictwa pracy. Liczba członków tego zrzeszenia gór niczo-hutniczego podniosła się w ciągu jed nego roku z 134 w r. 1888 do 463 w roku następnym. Nauczyciel T . Szulak zakłada w Przywozie w r. 1889 drugą tego typu organi zację robotniczą, również o charakterze czes ko-niemieckim. II. Lata następne przynoszą d a l s z e ożywienie życia organizacyjnego wśród miejscowych górników i robotników. Ożywienie to stoi w bezpośrednim związku z coraz to intensyw niejszym przenikaniem na teren Zagłębia Ostrawsko-Karwińskiego propagandy i agi tacji socjalistycznej. Ostrawskie zrzeszenie samokształcące zaczyna stopniowo obejmo wać również i robotników pochodzących z re wiru karwińskiego, z miejscowości Pietwałdu, Orłowej, Poręby, Łazów i Karwiny. Zrze szenie, o którym mowa, staje się ośrodkiem i ogniskiem całego kiełkującego w okolicy ruchu socjalistycznego, rozszerza się na całe zagłębie. Odtąd też nic już nie może zaha mować dalszego rozwoju klasowego ruchu ro botniczego na naszym terenie. Jego dalsze postępy związane są w dużej mierze z działalnością przybyłego z północnoczeskiego zagłębia węglowego działacza ro botniczego Piotra Cingra. W wyniku jego Starań dochodzi do pierwszych prób zorgani zowania klasowego czysto już górniczego zrzeszenia zawodowego. W dniu 4 grudnia 1892 r. odbywa się pierwsze publiczne zgro madzenie górników w Ostrawie; w drugim zebraniu 2. IV . 1893 w Ligotce koło Ostrawy M. uczestniczyło już ponad 5 tysięcy osób. Zebrani przyjmują rezolucję, przewidującą założenie odrębnego stowarzyszenia górniczo-hutniczego. Podobne zgromadzenia zwo łane zostały w tym czasie także i w wschod niej części zagłębia — w rewirze karwińskim (m. in. w Dąbrowej, Lutyni P o lsk iej); u 36 czestniczyli w nich także referenci z Krako wa. W dniu 5. X . 1893 pojawia się w Ostra wie M. z inicjatywy Cingra i pod jego kie rownictwem pierwszy numer pisma „Odborne listy ". Pismo zrazu przystąpiło na swych łamach do ożywionej agitacji i akcji uświada m iającej na rzecz utworzenia organizacji zawo dowej górników. Po pokonaniu szeregu prze szkód, stawianych przez władze administra cyjne, w dniu 29. X . 1893 dochodzi do skut ku w Ligotce k. Ostrawy M. organizacyjne zebranie „Stowarzyszenia Górniczo-Hutniczego Prokop" z siedzibą w Ostrawie Mor. Z tysiąca obecnych do nowoutworzonej orga nizacji zgłosiło bezzwłocznie akces 189 osób. Przewodniczącym „Prokopa został P. Cingr, redagowane przez niego „Odbornś listy zostały organem prasowym stowarzyszenia. Organizacja, obejmując*1 zrazu górników z Ostrawy i najbliższej okolicy, zaczyna się szybko rozrastać. Na I Zjeździe austriackich stowarzyszeń zawodowych w W iedniu w grudniu 1893 podaje Cingr, że „Prokop" liczy już 650 członków. Działalność zrzeszenia sprowadzała się zrazu przede wszystkim do organizowania zebrań robotniczych, poświę conych omawianiu sytuacji gospodarczej i warunków bytowych proletariatu górniczego. Nakład pisma powiększa się z ok. 3,6 tyś. egzemplarzy w grudniu 1893 do 7 tyś. sztuk w styczniu 1895. W jednym z zebrań, zwo ływanych przez nową organizację w Mar. Górach w dniu 3. X I I . 1893 uczestniczy przeszło 15 tyś. górników i robotników. B ar dzo symptomatycznym zjawiskiem aktywiza cji miejscowego proletariatu górniczego, wzrostu poczucia świadomości klasowej stają się wybory delegatów (tzw. starszych) do kas brackich. Podczas kiedy do r. 1893 na stanowiska te wybierano wyłącznie urzędni ków kopalnianych, to począwszy właśnie od tego roku do zarządu kas brackich zaczynają wchodzić coraz częściej i coraz liczniej sami górnicy i robotnicy powierzchniowi. III. Rok 1894 przynosi początki zasadniczego zwrotu w historii zawodowego ruchu górni ków Zagłębia Ostrawsko-Karwińskiego w kie runku jego umasowienia. Przesłanką powyż szego obrotu rzeczy staje się potęgujący się równolegle m. in. na skutek agitacji galicyj skich działaczy socjaldemokratycznych, roz wój klasowego ruchu robotniczego w rewirze karwińskim. Do Krakowa też zwraca się ostrawski ośrodek kierowniczy „Prokopa'1 z prośbą o przysyłanie do rewiru karwińskie go referentów posługujących się językiem pol skim. Już w maju i czerwcu 1894 roku w wschodniej części zagłębia, w miejscowoś ciach Radwanice, Michałkowice, Lutynia Polska zorganizowano szereg tzw. wędrują cych zebrań „Prokopa" z zadaniem zaznajo mienia miejscowych górników i robotników z celami i znaczeniem górniczej organizacji zawodowej, koniecznością walki o skrócenie czasu pracy i reformę kas brackich. O dwu tego rodzaju zgromadzeniach, urządzonych przez „Prokopa" w początkach sierpnia 1894 roku w Lutyni Polskiej i Michałkowicach, donosił obecny na nich urzędnik policji swym władzom przełożonym: „W obydwu zebra niach wzięła udział masa uczestników; wy nika z tego, że rozwinięta w śląskim zagłę biu węglowym przez organizację „Prokop" przy współudziale galicyjskich działaczy ro botniczych nader ożywiona agitacja wykazuje znaczne wyniki." W przeciągu drugiej poło wy 1894 r. powstało w ten sposób w samej tylko wschodniej (śląskiej) części zagłębia 8 nowych grup miejscowych organizacji „Prokop": w Sobiszowicach (29. V I I .) , R ad wanicach (26. V I I I .) , Lutyni Polskiej (25. IX .), Michałkowicach (30. I X . ) , Zabłociu (7. X I .) , Łazach (25. X I . ) , a wreszcie w Dąbrowie i w Lutyni Niemieckiej. Łączna ilość członków Prokopa osiągnęła w listopa dzie 1894 r. około 10 tyś. osób, z czego jed nakże tylko 6 tyś. członków uiszczało regu larnie statutowe składki. Z biegiem czasu coraz bardziej zacieśniają się kontakty „Prokopa" z galicyjskim ru chem robotniczym. W sierpniu 1894 r. P. Cingr bierze udział jako delegat polskich górników Moraw i Śląska Cieszyńskiego w trzecim zjeździe Socjal-Demokratycznej Partii Galicji. W zrasta udział działaczy krakow skich w agitacji w Zagłębiu Ostrawsko-Karwińskim. Rozszerza się czytelnictwo polskiej prasy robotniczej oraz książek polskich. Po większa się liczba odbiorców w zagłębiu kra kowskiego „Naprzodu" i lwowskiego „Nowe go Robotnika". Pod koniec 1894 r. biblioteka „Prokopa" obeimowała 540 pozycji w języku czeskim oraz 252 w języku polskim, otrzy manych głównie z Krakowa. IV . Na przełomie lat 1894 — 95 zaistniał w organizacji „Prokop" głęboki kryzys we wnętrzny. Związany on był z skierowaną przeciw dotychczasowemu kierownictwu związku, a szczególnie osobiście przeciw Cingrowi, działalnością anarchistycznej grupy Marcina W agnera. Grupie tej udało się Cin gra przejściowo izolować i zdobyć w swe ręce zarówno kierownictwo organizacji, jak i re dakcję jego organu. Cingr, przez pewien czas osadzony w areszcie pod zarzutem popełnie nia nadużyć finansowych, a w marcu 1895 nawet wydalony z organizacji, opanował jed nakże niebawem sytuację. W lipcu tego sa mego roku staje ponownie na czele stowarzy szenia, uzyskując przeszło 90 proc. wszyst kich głosów. Wobec tego, że Wagnerowcy nadal zatrzymali w swym posiadaniu „Odborne listy ", nowe kierownictwo „Prokopa" zdecydowało się na wydawanie nowego orga nu prasowego; pojawia się on począwszy od września 1895 początkowo pod nazwą „Pro kop". a następnie „Na Zdar". Tarcia we wnętrzne poważnie jednakże osłabiły spois tość organizacji, spowodowały znaczny spa dek liczby jej członków. Równoeześnie w ska li klasowego ruchu górniczego całego zagłę bia dochodzi w tym czasie do istotnych prze sunięć w układzie sił między rewirami ostrawskim i karwińskim. W śląskiej części zagłębia przybiera w po łowie lat 90-ych na sile agitacja socjalistów krakowskich na czele z Tadeuszem Regerem, wydalonym z Uniwersytetu Jagiellońskiego za działalność polityczną. Reger, który we wrześniu 1895 r. przenosi się na stałe na Śląsk Cieszyński, w znacznym stopniu akty wizuje śląskie grupy miejscowe „Prokopa". W yrazem wzrostu wpływów ośrodka krakow skiego w rewirze stał się udział przedstawi cieli górników Karwiny, Orłowej, Ostrawy w konferencji mężów zaufania komitetu agi tacyjnego partii socjal-demokratycznej w Krakowie w kwietniu 1895 r. Główną bazą wagnerowców, trzymających w swych rękach kierownictwo organizacji, był natomiast re wir ostrawski. Na tym tle zaczyna w szere gach „Prokopa" wyrastać opozycja śląskich kół terenowych w stosunku do centrali. W wewnętrznych rozgrywkach „Prokopa" re wir karwiński opowiada się bezapelacyjnie po stronie Cingra. Jego internacjonalistyczna postawa zyskiwała mu nie tylko trzon załóg górniczych kopalń śląskich, ale także i po parcie działaczy krakowskich. Organizacjom śląskim zawdzięczał też Cingr swój ponowny wybór na przewodniczącego „Prokopa". W skład nowego zarządu stowarzyszenia 37 wchodzą w lipcu 1895, w momencie decydu jącego starcia z odłamem W agnera, prawie wyłącznie przedstawiciele śląskich oddziałów ,, Prokopa". Złamanie pozycji wagnerowców nie dopro wadziło jednakże do pełnego zlikwidowania ich wpływów w rewirze ostrawskim. Na wio snę 1896 r. wraz z innymi grupami, opano wanymi przez burżuazyjne elementy nacjo nalistyczne i klerykalne, przystąpili oni do ponownych ataków na organizację „Prokop". W sukurs opozycji antycingrowskiej przyszło stanowisko władz państwowych w powiatach rewiru śląskiego, w których przez szereg miesięcy obowiązywał zakaz odbywania ze brań. „W szystkie zgromadzenia zakazywa n o ," wspomina długoletni działacz górniczy, wszystkie lokale gospód, w których grupy stowarzyszenia „Prokop" miały swoją siedzi bę, ogłoszono za nieodpowiednie do odbywa nia posiedzeń zarządu. Nawet największe, •odpowiadające najnowszym wymaganiom, przestronne sale ogłoszono jako nieodpowied nie do odbywania zebrań. Na zabawy z tań cami były one owszem bardzo dobre." Tego rodzaju stan rzeczy dotkliwie dawał ;się we znaki organizacji. Sytuację kompliko wały dodatkowo wewnętrzne różnice zdań między jej czołowymi przywódcami odnośnie dróg uzdrowienia stosunków, rozbudowy sto warzyszenia, poprawy jego pozycji majątko wej. Wybory do Rady Państwa w r. 1897 ożywiły przejściowo „Prokopa", rozszerzyły zasięg jego wpływów. Wykonywanie manda tu parlamentarnego, uzyskanego w tym gło sowaniu, izolowało jednakże w niemałej mie rze Cingra od spraw organizacyjnych w te renie. Reger z kolei, dopatrywał się istotnych przyczyn stagnacji „Prokopa" w niedocenia niu d lekceważeniu przez ostrawski ośrodek lderowniczy stowarzyszenia potrzeb proleta riatu rewiru karwińskiego, co w konsekwencji — jego zdaniem — hamowało rozwój kla sowego ruchu robotniczego wśród miejsco wych górników. Na tym tle dochodzi też w szeregach organizacji do długotrwałej pole miki na temat celowości wydawania odrębne go organu prasowego w języku polskim oraz założenia nowego zrzeszenia zawodowego górników w rewirze karwińskim. W szystko to jeszcze bardziej osłabiło i tak już nadwątlone pozycje „Prokopa"; liczba jego członków sys tematycznie się kurczy, pogarsza się sytuacja finansowa związku, pogłębiają się tendencje odśrodkowe poszczególnych jego oddziałów terenowych. 38 Wyrazem zaistniałego stanu rzeczy oraz zaostrzania się sił odśrodkowych było po wstanie w październiku 1899 w Ostrawie Mor. konkurencyjnej organizacji zawodowej „Unii Górników, Hutników i Koksiarzy". Akces do nowego stowarzyszenia zgłosiło już w pierwszych tygodniach jego istnienia ok. 2 0 0 osób, z czego 59 pochodziło z terenu re wiru śląskiego. V. Kilkunastotygodniowy, największy w his torii Zagłębia Ostrawsko-Karwińskiego, strajk powszechny stycznia — marca 1900 w pełni wykazał palącą konieczność reorganizacji ca łego dotychczasowego ruchu zawodowego górników, do reszty podważył celowość dalszego istnienia w dotychczasowej postaci organizacji „Prokop". Inicjatywę w tym względzie przejął w swe ręce ostatecznie re wir karwiński, do którego coraz bardziej przesuwa się ośrodek ciężkości klasowego ru chu robotniczego całego zagłębia. Jednym z widocznych przejawów tego procesu staje się założenie latem 1900 r. nowego stowarzysze nia górniczego. W dniu 5. V I I I . dochodzi z inicjatywy T. Regera w Orłowej do zebra nia organizacyjnego „Stowarzyszenia zawo dowego górników obojga płci dla Śląska i G alicji Siła — Die K ra ft". Powołanie do ży cia „ S iły ", obejmującej zrazu w momencie jej powstania już ok. 147 miejscowych gór ników, nastąpiło przy czynnym współudziale P. Cingra, wybranego jej przewodniczącym oraz T. Regera, który został sekretarzem no wej organizacji zawodowej górników. W arto podkreślić, że w intencji organizatorów było rozciągnięcie zakresu działalności nowej or ganizacji także i na górnicze ośrodki G alicji. Jako pierwsi zareagowali górnicy Borysławia i Schodnicy, wyrażając jeszcze w sierpniu ochotę przystąpienia do „ S iły ". Na miejsce Unii, założonej w październiku 1899 w Ostrawie Mor. i rozwiązanej przez władze państwowe 27 marca 1900, powstała również w dniu 5. V I I I . 1900 w Zarubku nowa organizacja zawodowa górników ,,Svornost — spolek horniku, koksaru, jakoż i zen ve Slezsku"; jej przewodniczącym został A. Matuszyński. Założenie „ S iły " zostało potraktowane przez jej organizatorów jedynie jako prowi zorium do momentu ukonstytuowania się centralnego związku zawodowego górników. Dano temu wyraz w rezolucji przyjętej na Z IM O W Y SP A C E R zebraniu konstytuującym, na którym odcięto się również od jakichkolwiek sugestii niektó rych ugrupowań burżuazyjnych, dopatrują cych się w założeniu ,,Siły “ dążności separa tystycznych. „Założenie stowarzyszenia ,Si ła1,“ pisała na ten temat wydawana przez T. Regera w Cieszynie „Równość" (pierwsze pismo robotnicze w języku polskim na Śląsku Cieszyńskim — J. Ch.) „nie jest owocem ,walk o czysto polską organizację1, bo .S iła 1 nie jest organizacją polską, lecz czysto zawo dowym, a zatem także międzynarodowym stowarzyszeniem, do którego należeć będą bez różnicy Polacy, Czesi, Rusini a nawet Żydzi, którzy pracują jako górnicy.11 Rezo lucja przewidująca utworzenie „ S iły 11, wzy wała dalej do założenia rewirowego jednoli tego związku zawodowego górników. W dniu 10 lutego 1901 dochodzi w Boguminie do skutku przygotowawcza konferen cja zjednoczeniowa „Prokopa11 (liczącego 420 członków), „Siły 11 (3 5 0 członków) oraz „Svornosti“ (85 członków). Konstytuujące zebranie nowego jednolitego rewirowego zrze szenia górników „Unii Górników dla Moraw, Śląska i G alicji11 zorganizowane zostało w Ostrawie Mor. w dniu 2 czerwca 1901. Prze wodniczącym nowopowstałej „U nii11 został P. Cingr, sekretariat powierzony został T. Regerowi. Zjednoczenie ruchu zawodowego górników stworzyło przesłanki do jego dal szego rozwoju w latach następnych. Już w r. 1902 działała „U n ia11 w 9 miejscowościach zagłębia, liczba jej członków przekroczyła na początku 1903 r. 2 tyś. osób. Założenie „Unii Górników dla Moraw, Śląska i G alicji11 za kończyło w ten sposób pierwszy etap budowy jednolitej ogólnopaństwowej organizacji za wodowej górników Przedlitawii, mającej ob jąć w myśl postanowień konferencji górników austriackich z 14. X . 1900 we W iedniu, m. in. jednolite związki okręgu Ostrawa —K ar wina oraz G alicja. Rok 1903 przyniósł zakończenie drugiego i ostatecznego etapu procesu zjednoczeniowe go. W dniu 24 m aja 1903 „Unia Górników dla Moraw, Śląska i G alicji11 weszła w skład utworzonej na konferencji w Trnowanech w Czechach jednolitej, ogólnopaństwowej „Unii Górników w Austrii11. CZY LITERATURA POLSKA rw c ir/iM IWON ZNANA JEST W ŚWIECIE? ma P o s ł a w io n e w tytule pytanie dość często zadaw ają sobie nie tylko uczeni histo rycy literatu ry , ale też zw ykli od biorcy dzieł lite ra ck ich . Je st bowiem rzeczą in te re su ją c ą wiedzieć, dokąd d o cie ra ją utwory p olsk ich pisarzy i k tó rzy z nich są n ajp op u larn iejsi w św iecie. Ciekaw ość tę nie za sp a k a ja ją zbyt często artykuły prasow e, w ogóle rzadko mówi się o p rzy jęciu literatu ry p o lsk iej przez obcych czytelników . Zagadnienie je s t bowiem złożone. Często tłum aczy się dzieła pod kątem odbiorcy, a nie walorów estety czn y ch . W ażna je s t kom pozycja fabularn a książki, n iem ałą ro lę odgrywa też b lisk o ść tem aty czna dzieła w stosunku do obcego czyteln ik a, w reszcie k o munikatyw ność stylu i cały szereg innych czynników . To tłum aczy, d laczego nierzad ko pisarze m n iejszej ran gi zyskują sobie powodzenie, a pisarze w ybitni w ich o j czyźnie są m ało znani w św iecie. R e cep cja dzieł tłum a czonych Jest zresztą różna w p oszczególnych k ra ja ch , inny je s t odbiór literatu ry p olsk iej w Anglii, a czego innego szukają w u tw orach pisarzy p o lsk ich czyteln icy np. rum uńscy. Nie m ie jsce tu na w szechstronn e i w nik liwe om ówienie problem u. Chcę Jedynie w skazać kilka inform acji o zasięgu literatu ry p o lsk iej i popularność ich twórców. Zacznijm y w ięc od przytoczenia kilku podstaw ow ych cyfr. Przynosi je ciekaw a biblio grafia Janiny W ilgat „Literatura polska w św iecie“ (W arszaw a 1965). W la tach 1945— 1961 ogłoszono 2287 p u blikacji będących przekładam i z literatu ry p o lsk ie j. Cyfrę tę można by po mnożyć o k ilk a se t tłum aczeń, któ re ukazały się w o sta t nich latach . Je st to z pew nością c y fra pokaźna, chociaż nie zadaw ala ona p o lsk ich pisarzy i wydawców. M iędzy narodowe Targi K siążki, odbyw ające się od 10 lat co roku w W arszaw ie, w skazu ją jed nak, że zainteresow an ie dziełami autorów polsk ich sta le w zrasta i można obecnie mówić o dużym zainteresow aniu polską lite ra tu rą w c a łym św iecie, dzieła bowiem pisarzy p o lsk ich u kazują się dziś już w 80 Językach, pow odując praw ie w szędzie duży rezonans. N ajlep iej dzieła pisarzy p o lsk ich znane są w k ra ja ch sąsiedzkich, a pod tym względem przoduje C zechosło w acja. W szesnastu la ta ch pow ojennych wydano u nas przeszło 450 pozycji autorów p olskich, dziś c y fra ta z pew nością p rzek roczy ła już pół ty siąca. Je st to w ynik przyjaźnie u k ład ający ch się stosunków ku ltu ralny ch między obu narodam i i owoc d łu go letn iej trad y cji związków polsk o-czeskich. W Języku czeskim i sło w ac kim znane są w ięc dzieła zarówno klasyków polskich, jak pisarzy w spółczesnych. W la ta ch pow ojennych ukazały się w ięc czeskie lub sło w ackie w ydania tak ich np. dawnych p isarzy ja k : A. M ickiew icz ( 8 pozycji, nie wydano jed n ak „Pana T ad eu sza"), J. Słow acki (6 pozy c ji), Al. Fredro (8 poz.), M. K onopnicka (3 p o z .), H enryk Sienkiew icz (12 poz.), E. Orzeszkowa (8 poz.), B. Prus (12 poz.), Wł. Reym ont (3 poz.), St. Żerom ski (7 poz.) i in. Ze w spółczesn ych autorów n ajw ięk szą popularność zyskali sobie zaś: J. A ndrzejew ski, Z. K ossak, L. K rucz kowski, S. Lem, J. Tuwim, W. Żukrowski i inni. Ogółem różne w ydaw nictw a czech o słow ackie wydały przeszło 170 autorów p olskich. W arto przy te j o k azji w spom nieć, że rów nież pisarze PZKO często b yw ają tłum aczeni, cho ciaż tylko H. Jasiczek może poszczycić się czeskim swym jeden z nich Na dworze robiło się już ciem no. Ta izba, w k tó rej siedzim y, m ieści się w m a łym zakopconym budynku w sąsiedztw ie w ielkiego pieca. Jedno okno, biurko, ława, dwa k rzesła i nas trzech — Janko, S taszek i Ja. Rano m iano przyw ieźć Ja k ieś k o n stru k cje i c zek ają cały dzień. — • M ieliście rozładow ać te n tra n sp o rt? — spytałem . — No tak . — Janko n ie dokończył odpowiedzi. S p o j rzał na m nie, a potem na S taszk a — n aczeln ik a budo wy. — Nasz Janko już tak i je st uparty do roboty, będzie cze k a ł i tydzień, je ż e li zajd zie potrzeba . . . ' — tłum aczył n a czelnik. Janko w stał z ław y, sp o j rzał w okno i poszedł koły szącym krokiem do szafy. W yjął z ku rtki ja k ie ś zaw i n iątko — trzym ał w rę ce ka w ałek chleba. — Zim no? — zapytałem . — Nie. Tylko ta cholera tro ch ę zm arzła. W yciągnął w moim kierunku rękę, w które] trzym ał lask ę k ie ł basy. — Może się człow iek prze ziębić, Jak ta k ą do gęby włoży . . . — W hotelu nie m acie ku ch n i? — Je st. Ale tam nie po zw olą n ic przygrzew ać. Tam tylko gotow e obiady. Dobre n ie dobre — trzeba je ś ć . W domu było in aczej. — To m ieliście w łasne m ieszk an ie? — U m atki, m yślę, na ro li — i dodał rubasznie: — Ale m am inej spódnicy nie będzie się człow iek trzy m ał przez całe życie. No n ie ? N aczelnik też sam sobie ra dzi, chociaż ma w łasny dom, rodzinę . . . Trudno, obowiąz- 41 k i . . . K apitalnego rem ontu w ielkiego pieca nie można o d kładać w nieskończon ość, bo term in, prod ukcja — to zobowiązuje. — Daleko stąd m ieszka c ie ? — spytałem , żeby prze rw ać ciszę. — Nie. Tu zaraz w o sie dlu robotniczym . Będzie z Je den kilom etr. To m iał być norm alny barak, ale n a je chało tych chłopców , rozbu dowali osied le. Może kiedyś i ja w łasny dom, m ieszka nie . . . N aczelnik zap alił papiero sa. Ciemno. Podszedł do drzwi i p rzek ręcił k o n takt. Przy su ficie ro zbłysła ża rówka. — Ale z rodzinam i pew nie utrzym u jecie k o n ta k t? — Trochę pieniędzy im się pośle — w trącił Janko. — Dużo? — Zależy ja k kiedy. Za w sze to lepsze niż nic, mówi m atka. Czasem pojed zie się do domu na św ięta czy n ie dzielę. Niedawno byłem u m atki. Kupiłem je j rad io, a sio strze szpilki. N iech ma, wiem, że dziewczyny lubią się ładnie ubierać. N aczelnik sta le m yślał, studiow ał rozłożone na sto le plany. Jan k o w stał z ław ki i zaczął sp acerow ać po pokoju. Był wysoki, barczy sty, o długich nogach, na które w łożył gumowe bucio ry, dobrze skąp ane w b ło cie. — Może lep iej już byśmy p o s z li. . . Oni n ie przyjadą. C iągle nas cygan ią, że już, już, a ty czek aj b racie . . . — A może ja k ie ś trudno ści — zacząłem uspraw iedli w iać dostawców. — Jak ie tam tru dności. Zo bow iązali się, że dadzą na c z a s? U staw ić k o n stru k cję, założyć w szystkie części, to co? . . . To nie w k ij dm uchnąć, a robota gotow a. O kres przy gotowawczy pochłania parę m iesięcy, a do w ypuszczenia pierw szych ton surów ki po zostaje tylko czterd zieści dwa dni, a czasem i m niej. 42 tom ikiem „K rśsn e ja k h o u sle“ (przekład E. S o jk i i O. R a fa ja ). W iersze np. W. Pribulow ej, G. Przeczka, G. Pyszki, Wł. S ikory i in. drukuje w tłum aczeniu n a jc z ę śc ie j „C erveń? kv6t“. W ielka ta popularność literatu ry pol sk ie j w C zechosłow acji je s t zasługą dużego zastępu około 90 tłum aczy czesk ich i 80 tłum aczy słow ackich i im zaw dzięczam y głów nie dobrą znajom ość literatu ry p o lsk iej w społeczeństw ie czechosłow ackim . Równie często tłum aczy się i w ydaje książki autorów p olsk ich w Związku R adzieckim i w k ra ja ch n iem ieck ie go obszaru językow ego. W N iem ieckiej Republice Demo k raty czn e j, w N iem ieckiej Republice F ed eraln ej, w Aus trii i w S zw ajcarii wydano do 1961 r. około 360 pozycji p olskich, a w Związku R adzieckim około 530 p ozycji w 23 repu blikach, z czego około 270 p ozycji w języku rosyjskim . Także często tłum aczy się autorów polsk ich w innych k ra ja c h zaprzyjaźnionych, np. na W ęgrzech, w Rumunii i Bułgarii, w różnych języ k ach narodów Jugo sław ii. N atom iast stosunkow o m ało, bo tylko 100 po zy cji (W ielka B rytan ia, Stany Z jednoczone, Indie itd.) u kazało się w języku angielskim , zaś po w łosku — 76, po hiszpańsku — 57, we F ra n c ji — 48 itd. W śród ję z y ków, w k tó ry ch znane są dzieła autorów polskich, zn aj d ują się jed nak tak że n ieraz języ k i bardzo egzotyczne, ja k np. chińsk i, h e b ra jsk i, g reck i, arab sk i i in. Św iadczy to o dużym zasięgu oddziaływ ania książek p olskich i popularności ich autorów . W śród n ich zaś palm ę pierw szeństw a od praw ie 80 lat dzierży H enryk Sien kiew icz. Jego nazw isko często sta je się synonim em literatu ry p o lsk ie j. Jego now ele i po w ieści cieszą się niesłabn ącym powodzeniem dosłow nie na całym św iecie i do oczarow ania jego utw oram i przy zn ają się n ieraz w ybitni tw órcy różnych narodow ości, ja k np. fran cu sk i pisarz H. M ontherlant. Tylko w latach 1945— 1961 ogłoszono 303 razy różne jego utwory w 43 języ k ach , wśród k tóry ch są m. in. arabski, azerbejd żański, ch iń sk i, czuw aski, hindi, k oreań sk i, łużycki, mary jsk i, perski, tad życki, ta ta rsk i i tu reck i. K siążką zaś n ajp oczy tn iejszą je s t je g o „Quo vadis“, w ydane w om a w ianym czasie aż 141 razy. Tłum aczone są oczyw iście też inne utwory Sien kiew icza, np. „K rzyżacy" i „W pu styni i puszczy". Popularność innych klasyków p olsk ich ilu stru je poniż sza tab elk a (1. 1945— 1961): I l o ś ć ję z y k ó w , Ilo ś ć w k t ó r y c h tłu N a z w is k o a u to r a o b c y c h w y d a ń m a c z a n o a u to ra 93 Adam M ickiew icz 19 w tym „Pan Tadeusz" 84 B olesław Prus 31 w tym „F arao n " 18 w tym „L alk a" 44 E liza Orzeszkowa 39 S te fa n Żerom ski 13 w tym „Ludzie bezdom ni" 37 W ł. St. Reym ont 27 w tym „C hłopi" 30 M. K onopnicka w tym „O krasn olu d kach 11 i sie ro tce M arysi" 30 J. Słow acki T ab elk a dowodzi, że n ajw y b itn iejsi k lasycy 27 12 21 14 13 18 16 13 18 17 14 9 17 po] stosunkowo dobrze znani w św iecie i tylko niektórzy, jak Cyprian Norwid, cz e k a ją na spopularyzow anie. Z pewnością lep iej znani są pow ieściopisarze niż poeci, ale o tym decydują inne względy, zw łaszcza w iększa k o munikatywność prozy niż poezji, ch o ciaż stw ierdzić trzeba, że liczne an to logie literatu ry p o lsk iej uk azu jące się w różnych k ra ja ch u p ow szechniają też dorobek pol sk iej poezji, głów nie 20-w iecznej. Niem niej n a jc z ę śc ie j obecnym i na ry n kach zagran icz nych polskim i pisarzam i w spółczesnym i są znów prozai cy, a m ianow icie: A rkady Fied ler, głów nie dzięki po wieściom : „Ryby śp iew ają w U k a ja li" I „K anada pach nąca żyw icą", Leon K ruczkow ski, którego sztuka „Niem cy " ukazała się 15 razy w 7 w ydaniach książkow ych, Z. Kossak z 41 w ydaniam i zagranicznym i, S t. Lem, autor „Astronautów" ogłoszonych 22 razy w 9 ję zy k ach i Jan Dobraczyński, którego „Listy N ikodem a" wydano 16 razy w 7 język ach , a także J. A ndrzejew ski, K. Brandys, J. Iw aszkiew icz, I. N everly. Z poetów te j czołów ce do trzym uje kroku jed y n ie J. Tuwim. U kazujący się w W iedniu m iesięcznik lite ra c k i „W ort in der Zeit“ jed en ze sw ych ubiegłorocznych numerów w cało ści pośw ięcił utworom pisarzy p olsk ich i przy te j okazji G. F ritsch z pełnym uznaniem stw ierdził, że „tru dno ob alić pow szechne dziś p rzekonanie, iż lite ra tu ra polska należy do najw ażn iejszy ch w Europie". EDM. ROSNER ZDJĘCIE T O M A S M IC E K — Piorun wie, ja k to bę dzie — burknął naczelnik. Janko w trącił sw oje: — Już ja wiem jak to będzie. Przywiozą k o n stru k cje w o s ta tn ie j chw ili i wypruwaj, bracie, z siebie żyły. Postanow ili przerw ać tę rozm owę, bo Janko nalegał, abym odwiedził go w hotelu. Droga sk rę c a ła w górę. Wzdłuż n ie j sterczały ogo łocone z liści drzewa, a tam w ciem n o ściach rozbłyski wały ośw ietlone okna. Deszcz nie p rzestaw ał padać. Janko idzie pierw szy, prowadzi do baraku. Zapukał do drzwi c a łą p ięścią. Z pokoju dole c ia ło : w ejść . . . w ejść! — Od dziś będziem y m iesz k ać w tró jk ę — pow iedział Jan k o do chłop ca przygar bionego pod stołem , piszące go list do u k och an ej. Janko żartow ał oczyw iście. — To też nie tu tejszy — przedstaw ił mi m łodzieńca z Moraw. — Rozbierz się pan, chyba p ojed ziecie z tym po dw udziestej drugiej. Zrzucił ku rtkę na łóżko, butam i strz e lił w kąt. — Sparzę tro ch ę herbaty. K o rzy stając z nieobecności d ryblasa, pytam m łodego ch łop ca o Jank a. — Bo w idzicie, on taki, niejednem u powie do słu chu . . . K łóci się o nasze, że by jed zen ie było ciep łe, czy sta pościel. I do roboty koń. Nie da też naszym się upi ja ć , bum elow ać, bo widział pan jego r ę c e ? . . . My nie z tych, co dw adzieścia minut przed drugą cz e k a ją na gong. Jan k o p iln u je . . . — B ije ? — Nie. W ystarczy ja k po każe rękę. Jan k o w rócił z garnkiem i trzem a szklankam i. — N akryj stół i przestań z tym i listam i. — Ale czym n ak ry ć? . . . Jan k o u śm iechnął się: — Możesz w ziąć ja k ą ś kultu raln ą gazetę. Nie widzisz, że go ścia mamy . . . Dobrzy ludzie — długo o n ich rozm yślałem . ALOJZY MANKA 43 UJ M ZE WSPOMNIEŃ O ać co £ O O GUSTAWIE MORCINKU C. i ciąłbym coś opowiedzieć o Gustawie Morcinku, o mojej z nim znajomości i o tym, co nas łączyło. Sprawa jest prosta — łą czyły nas prawie wyłącznie i tylko książki. Byłem najpierw jego czytelnikiem, potem bibliografem, czyli rejestratorem jego dorobku pisarskiego, a byłem także jego biblioteka rzem, może nie w sensie dosłownym, lecz tym bibliotekarzem, u którego nieraz szukał on informacji i korzystał ze zbiorów, któ rych ja w jakimś stopniu byłem opiekunem. Te usługi książkowe pisarz bardzo sobie ce nił i czasem dawał im wyraz w drukowanych wypowiedziach swoich, niekiedy bardzo prze sadnych, a najczęściej wcale przeze mnie nie zasłużonych. Ale do rzeczy — jakie tej na szej znajomości były początki? Zaczęło się to w r. 1926, a więc w czasie, kiedy Morcinek nie był jeszcze wcale pisa rzem znanym, kiedy zaczynał dopiero swoje pisarstwo, drukując w regionalnej prasie ślą skiej drobne opowiadania i korespondencje. Po raz pierwszy z nazwiskiem Morcinka ja ko pisarza zetknąłem się w r. 1926, kiedy byłem jeszcze uczniem gimnazjum cieszyń skiego. Kolega mój z ławy szkolnej, Józef 44 Dziadek, przyniósł sobie pewnego dnia dru gie śniadanie, opakowane w gazetę, prenu merowaną przez jego ojca. Gazetą tą był wy dawany w Cieszynie G łos Lu du Ś ląskieg o. W pomiętym numerze tej gazety znalazłem felieton pt. „W kwietniową noc“ , opatrzony nazwiskiem autora: Gustaw Morcinek. W cza sie przerwy między lekcjami przeczytałem przypadkowo zdobyty odcinek, a ponieważ bardzo mnie zainteresował, nabyłem w re dakcji, mieszczącej się w hotelu „Pod W o łem ", brakujące mi odcinki. Opowiadanie to bardzo mi się spodobało: była tam mowa o wiośnie, o miłości i o czarach, a wszystko to ujęte było tak jakoś dziwnie swojsko i u j mująco, że zainteresowałem się autorem i za cząłem „badać11, kto to właściwie jest. Kolega klasowy, Józef Janicki ze Skoczowa, objaśnił mnie, że to skoczowski nauczyciel, że powi nienem go znać, bo to mój krajan, tak samo jak ja pochodzący z Karwiny. Niestety nie znałem go jeszcze wówczas, ale od tego już czasu interesowałem się nim i śledziłem ga zety cieszyńskie, czy nie znajdę w nich rów nie co ciekawego, jak to opowiadanie o „No cy kwietniowej11. Jesienią tego samego roku Morcinek roz począł w G łosie Lu du Ś lą sk ieg o druk powie ści pt. „W obronie progu“ . Powieścią tą, której druk zresztą po ogłoszeniu kilkunastu odcinków przerwał, podbił mnie całkowicie i zyskał we mnie zaprzysiężonego zwolenni ka. Była to przecież powieść o górniczej K ar winie, o tamtejszych ludziach i o środowis ku, które dobrze znalem, bo w nim wyro słem, powieść o osiedlu górniczym i o losach chłopaka, który ukończywszy szkołę ludową — rozpoczął pracę jako młody górnik, a po nieważ lubił bardzo książki, zapisał się do biblioteki i korzystał prócz tego z różnych innych przygodnych książek, które pożyczał od starszych górników. Tyle w ogłoszonych odcinkach tej powieści było szczegółów do skonale mi znanych, takie ogromne podo bieństwo do tego wszystkiego, co i ja zacho wałem w pamięci o „kraju lat dziecinnych", że po prostu wyjść nie mogłem ze zdziwienia, że ktoś rzeczy tak mi bliskie potrafi tak opi sać. Ale niebawem poczułem żal do autora, bo po którymś tam odcinku mimo zapowie dzi, że „ciąg dalszy nastąpi", ciągu tego już nie było. Nie trudno się domyślić, że ogło szony wtedy początek powieści, to po prostu pełen autobiograficznych wątków początek „Wyrąbanego chodnika1', powieści, której ca łość dał Morcinek dopiero w kilka lat póź niej. Druk przerwał, bo pierwotny, zacieśnio ny do stron rodzinnych pomysł postanowił rozbudować, by móc przedstawić obraz całe go Śląska w okresie walk o narodowe i spo łeczne wyzwolenie. W r. 1926 poznałem więc Morcinka jako pisarza, a poznałem go także niebawem z wi dzenia, bo widywałem go często w Cieszy nie, ale nie miałem odwagi do niego podejść, nachodzić bowiem poważnego człowieka bez wyraźnego powodu wydawało mi się śmiesz ne i niegrzeczne. Poznaliśmy się dopiero w r. 1928. Byłem wtedy w Krakowie i jakoś na wiosnę tego roku wyczytałem w prasie ko munikat o wynikach poznańskiego konkursu literackiego. Spośród blisko 200 nadesła nych na ten konkurs prac, praca Morcinka zyskała pierwszą nagrodę. Była to — jak podawał komunikat — powieść z życia gór ników karwińskich pt. „Byli dwaj bracia". Uradowany, że nie zawiodłem się na swoim pisarzu, napisałem do niego wtedy list z gra tulacjami, przy czym nie pominąłem faktu, że jestem także karwini^kiem i że twórczoś cią laureata interesuję się już od paru lat. Wywiązała się wtedy między nami miła ko respondencja, a kiedy w czasie ferii wielka nocnych tego roku przebywałem w Cieszy nie i zobaczyłem przypadkowo Morcinka na Rynku, podszedłem do niego i przedstawiłem mu się jako jeden z niedawnych gratulantów. Powitał mnie jak starego znajomego, choć zetknęliśmy się po raz pierwszy i choć 0 lat kilkanaście byłem od ihego młodszy. Nawiązany wtedy kontakt trwał już odtąd bez przerwy — z wyjątkiem lat wojennych — aż do roku 1963. Bliższa znajomość połączyła nas w roku 1930, kiedy zjawiłem się w Skoczowie, by rozpocząć tu pracę nauczycielską w tej samej szkole, w której i on pracował. Uczyłem w Skoczowie tylko przez jeden rok, mianowicie rok szkolny 1930/31, ale wtedy właśnie Morcinek był na urlopie, udzielonym mu na prace literackie. Odbył wtedy podróż do D a nii, jeździł po Polsce, ale przebywał także w Skoczowie i wiele pisał. Często wtedy u niego bywałem — mieszkał z matką w dwóch pokoikach niedaleko szkoły, obok „szpitolka" — i byłem świadkiem, jak od spraw nauczycielskich przechodził coraz to bardziej w sprawy literackie. W r. 1929 ukazało się „Serce za tam ą", w r. 1930 po wieść o „Dwóch braciach", a w r. 1931 dwa duże tomy „Wyrąbanego chodnika". W r. 1931, po wakacjach, przeniesiony zostałem do Cieszyna, ale raz nawiązane kontakty trwały, a nawet rozwijały się coraz to bardziej. Przyczynił się do tego fakt, że w Cieszynie wciągnięty zostałem do pracy w komitecie redakcyjnym kwartalnika literacko-regionalnego, Z aran ia Ś ląskieg o, któ rego to komitetu głównym filarem był G. Morcinek. Jako sekretarz tego komitetu peł niłem też funkcje redaktora tego pisma i wiele spraw redakcyjnych załatwialiśmy wte dy wspólnie. D la propagandy Z aran ia Ś lą s kieg o zrobił on bardzo wiele — zjednywał prenumeratorów i co wybitniejsze pióra, a nade wszystko ratował podstawy finansowe pisma, co w latach ówczesnego kryzysu gos podarczego miało wielkie znaczenie. Gdyby nie pomoc, zorganizowana wtedy przez Mor cinka, Z aran ie Ś lą sk ie, podobnie jak wiele innych pism ówczesnych uległoby likwidacji 1 znikłoby z powierzchni życia kulturalnego Śląska, a to byłaby poważna strata. Stały zasiłek, wyorędowany przez G. Morcinka w Funduszu Kultury Narodowej, gdzie słowo jego coś znaczyło, uratował byt Z aran ia w najtrudniejszym okresie. W r. 1935 sytu acja już się poprawiła, bo powołany wów 45 czas do życia Instytut Śląski w Katowicach przejął część wydatków, związanych z wyda waniem pisma i niebezpieczeństwo likwidacji zniknęło, ale przez najgorsze lata pismo przetrwało li tylko dzięki jego szczęśliwym „chodom". Propagując Z aran ie, pisał w spo sób humorystyczny m. in. o jego redaktorze (czyli o m n ie), wmawiając w czytelników, że drugiego tak zawziętego na kiepskie wier sze redaktora nie posiada żadne pismo itd. Szkołę skoczowską, w której Morcinek był nauczycielem, wprowadził on jako pisarz do literatury. W iele opowiadań z, życia szkoły i młodzieży, które złożyły się na takie tomy, jak „W najmłodszym lesie“ , „Gołębie na dachu“ i „Miasteczko nad rzeką", to ubeletryzowana kronika owych lat tej właśnie szkoły, która dziś nosi jego imię. Ówczesna młodzież skoczowska, występująca często w tych książkach pod swoimi prawdziwymi na zwiskami, i inni ludzie z tą szkołą związani, jak np. sympatyczny tercjan z tamtych lat Bylok — wszystko to sprawia, że wymienio ne książki są trwałą pamiątką po pisarzu, szczególnie cenną w szkole jego imienia. Druga wojna światowa przerwała na lat kilka moje kontakty z Morcinkiem, ale gdy tylko po wojnie od siostry jego Tereski do wiedziałem się o francuskim jego adresie, napisałem do niego, wznawiając jego daw niejsze stosunki. Zanim jeszcze wrócił do kraju, miałem sposobność wyrządzić mu drobną przysługę, którą pisarz długo mi pa miętał. Zaczęto mianowicie wtedy wznawiać wydawanie książek Morcinka i wyszło już to i owo, ale wydawcom rozchodziło się przede wszystkim o tekst ostatniej przedwo jennej powieści Morcinka, która wtedy nie zdążyła wyjść w postaci książkowej i znana była tylko z gazeciarskich odcinków. Powieś cią tą były „W yorane kam ienie". Siostra pi sarza Tereska odcinków tych oczywiście nie miała, nie można także było odszukać kopii maszynowej powieści, bo cały warsztat pi sarski Morcinka uległ w czasie wojny roz proszeniu. Gromadząc wszystko, co wyszło spod jego pióra, miałem w komplecie rów nież i owe odcinki „W yoranych kam ieni", które szczęśliwie uchowały mi się w czasie wojny. Przekazane teraz przeze mnie Teres ce, stały się podstawą pierwszego książkowe go wydania tej powieści. Honorarium autor skie przyniosło Teresce trochę groszy, a o to głównie Gustawowi chodziło, by siostra jego miała z czego żyć do czasu jego powrotu. Przypominając tę powieść, warto jej tu po 46 święcić parę słów, bo to również w pewnej mierze dokument, związany ze szkołą sko czowską. Jest to tzw. powieść nauczycielska, opisująca trudną pracę nauczyciela w środo wisku, pracę nie tylko szkolną, ale i poza szkolną. Akcję tej powieści umieścił Morci nek wprawdzie poza Skoczowem, w górno śląskiej osadzie przemysłowej, ale typ wy stępującego w niej społecznika, z heroicznym poświęceniem pracującego nad podniesieniem społecznym i kulturalnym środowiska, wziął ze stosunków skoczowskich. Typem tym był serdeczny przyjaciel Morcinka, Rudolf Kukucz, nauczyciel przedmiotów ścisłych w sko czowskiej „wydziałówce", społecznik na mia rę rzeczywiście heroiczną. Wychowankowie szkoły skoczowskiej z tamtych lat pamiętają zapewne Kukucza, znakomitego nauczyciela i organizatora pozaszkolnego życia kultural nego i sportowego, którego dziełem była m. i. budowa boiska sportowego nad W isłą. Ha rował, o sobie zupełnie zapominając, aż wreszcie zachorował na gruźlicę i zapomnia ny zmarł w pierwszych tygodniach okupacji, kiedy pozbawiony był zupełnie opieki lekar skiej. Prototyp bohatera-społecznika, uwiecz niony przez Morcinka w „Wyoranych kamie n iach ", to właśnie R . Kukucz z Dziećmorowic, jeden z najlepszych nauczycieli przed wojennej szkoły skoczowskiej, serdeczny druh Gustawa. Ale wracam do osobistych wspomnień o Morcinku. Po jego powrocie z zagranicy do kraju w r. 1946 spotykaliśmy się często za równo w Skoczowie jak i Cieszynie, gdzie pisarz często bywał. Zaglądał zawsze do mu zeum, gdzie spotykał swoich starych znajo mych, przede wszystkim sędziwego historyka, dyrektora Franciszka Popiołka, z którym za wsze wiele spraw miał do omówienia, szcze gólnie w okresie pracy nad swoją wielką po wieścią historyczną o Ondraszku. W przed mowie do tej powieści wspomina o tym, że Popiołek i Brożek służyli mu radą, źródłami, dopomagali w przedstawieniu szerokiego tła historycznego itd. Jeśli o moją osobę chodzi, to pomoc tę przedstawił Morcinek z właściwą jego pióru przesadą, bo przecież cała przy jemność i korzyść z tych rozmów o źródłach zbójnictwa i jego tle była po mojej stronie. Odwiedzając muzeum cieszyńskie, Morci nek nigdy nie przychodził z pustymi rękoma. Przynosił zawsze torbę pełną książek i czaso pism, które przekazywał do muzealnych zbio rów bibliotecznych. „Mnie one są na razie niepotrzebne — mawiał — a jakbym czegoś potrzebował, to u siebie i tak tego nie znajdę, a zawsze znajdę tu u was.“ W jego darach muzeum zyskało wiele cennych pozycji książ kowych i czasopiśmiennych, z których po uporządkowaniu i skompletowaniu korzystają często czytelnicy. Przynosił mi także, jako swojemu czytel nikowi i bibliografowi, wszystkie swoje nowe książki. Wpisywał w nie mniej lub więcej serdeczne dedykacje, jak to zresztą czynił bardzo chętnie także w odniesieniu do licznych innych swoich przyjaciół i czytelników, ale jedną dedykacją naprawdę mnie zadziwił. Był to tom opowiadań obozowych pt. „Dziew czyna z Pól Elizejskich", wydany w kraju dwukrotnie, bo w r. 1947 i 1961, a zaopa trzony przez autora w drukowaną dedykację dla mnie; z każdego egzemplarza tych dwóch wydań czytelnik dowiadywał się zaraz na wstępie, że to książka ofiarowana Ludwikowi Brożkowi. Poruszyło to mną ogromnie, bo wiedziałem, że Morcinek rzadko takie dedy kacje w swoich książkach umieszczał i jedy nie w pierwszym okresie jego twórczości spo tykamy się z nimi. I tak „Serce za tam ą" południe dedykował Zofii Kossak, „Dwóch braci" Ma rii Czeskiej-Mączyńskiej, „W yrąbany chod n ik " matce, a „ Ś lą sk " wojewodzie M. Gra żyńskiemu. Dedykacje te były zrozumiałe: Zofia Kossak i Czeska-Męczyńska wprowa dzały Morcinka w literaturę, Matkę czcił i szanował, jak to tylko można sobie wyobra zić, dedykacja zaś dla Grażyńskiego była po dzięką za opiekę nad rozwojem kultury pol skiej na Śląsku. Ale czym ja zasłużyłem na takie wyróżnienie? Myśląc dziś o tym dochodzę do wniosku, że były to chyba słowa podzięki pisarza za moje wczesne zainteresowanie jego twórczoś cią, sięgające początków tej twórczości, słowa podzięki za opiekę nad jego książkami, jak to miało miejsce w przedstawionej historii z od cinkami „W yoranych kam ieni", podzięki za rzekomą pomoc, jakiej nie skąpiłem mu przy pisaniu takich książek, jak „Ondraszek". Ale uczucie wdzięczności raczej ja winien byłem pisarzowi i za te wszystkie wzruszenia, jakie towarzyszyły moim lekturom od ławy szkol nej i za to, że wprowadził do literatury nasz wspólny „kraj lat dziecinnych". Raz się kończy południe; — I rosa nie spada, A to odchodzi dzień . . . Widziałem gila I jemiołuszki, W obłoku czerem chy Śpiew sig jarzył. Za snozą leszczyny Liczyła orzechy, Kowalik się sierdził Na obecność w iatru. WŁADYSŁAW SIKORA Uparł sig dziewigćsił Czekać na wrzosowisku Połowy nieprzem ijania Szumów ponad czasem . Raz sig kończy południe, A to odchodzi dzień. 47 trzy lata trzy posady W /alenty * Krząszcz (1886 — 1 9 5 9 ), nauczy ciel i pisarz ludowy regionu cieszyńskiego, po ukończeniu seminarium nauczycielskiego w Cieszynie w 1906 r. udał się na posady do kolejnych trzech szkół ludowych na terenie Zaolzia: do Rychwałdu (1 9 0 6 ), Piosecznej (1907) i Błędowic (1 9 0 8 ). Lapidarne, nie bez rumieńca humoru wspomnienia z tych lat, zostawił autor w swej ostatniej „Księdze życia" (1 9 5 6 ). Z tegoż pamiętnika trzy ko lejne wyjątki. Z ŻYCIA WALENTEGO KRZĄSZCZA 48 R Y C H W A ŁD (1 9 0 6 ) ,, . . . W inspektoracie szkolnym w Bielsku zgłosiłem się z podaniem o posadę. Ówczesny insp. Wiśniowski zaproponował mi miejsce w Iłownicy. Nie przyjąłem go, bo mię ojciec zastraszył, że w Iłownicy jest dużo stawów i jeszcze więcej komarów, które zaszczepiają ludziom malarię. Udałem się więc do cieszyń skiego insp. Dostała. Ten przyjął mię bardzo grzecznie i poradził mi miejsce w Rychwałdzie koło Frysztatu. Okolic zagłębia ostrawsko-karwińskiego zupełnie nie znałem. Podo bała mi się jednak nazwa miejscowości — Reichwaldau — i zgodziłem się na tę po sadę . . . W Rychwałdzie, wsi wówczas prawie czy sto polskiej, były dwie polskie i dwie prywat ne czeskie szkoły, te ostatnie toczyły zacięte waleki o każde dziecko. „ . . . Otrzymałem posadę nauczyciela w szkole przy kościele. Kierownikiem szkoły był Józef Biłko z Górnej Lesznej. Nauczycie lami byli: Władysław Bukowski, Alojzy Milata, Tadeusz Golachowski i jedna nauczy cielka, której nazwiska już nie pamiętam. Na tej posadzie czułem się jednak bardzo osamotniony. Byłem najmłodszym z kolegów i nikt się mną nie zajmował. M ilata przygo towywał się do egzaminu dla szkół wydziało wych i całe dnie spędzał nad książką. Bu kowski zaś był pyszałkiem, zarozumialcem i nie uważał nawet za stosowne wdawać się ze mną. Golachowski wiecznie malował, zaś z młodą nauczycielką prawie się nie znałem. Może pięć zdań zamieniliśmy z sobą w ciągu całego roku szkolnego. Stroniła od wszyst kich i poza swym narzeczonym zdała się świata nie widzieć. M ilata założył kółko amatorskie i prowa dził chór mieszany. W porze zimowej urzą dzano przedstawienia amatorskie. Raz przy dzielono mi też podrzędną rolę, którą według opinii kolegów kiepsko odegrałem. W chórze też nie brałem udziału, bo mówili, że nie mam słuchu. Przyznali mi tylko jedną zdol ność — do malowania. Miejscowe Koło Macierzy Szkolnej urzą dziło wtedy bal kostiumowy w gospodzie Na fojstwiu. Byłem na nim. Przydzielono mi kostium szlachcica polskiego, ale cóż, kiedy nie umiałem tańczyć. Tylko jeden „kąsek" przetańczyłem niezgrabnie ze starą służącą gospodzkiego. — Ależ panie nauczycielu — orzekła mo ja partnerka — dyć óni nic a nic nie umią tańczyć. Ni ma ich to gańba? Mnie było rzeczywiście bardzo „gańba“ , więc po kryjomu zrzuciłem kostium i ucie kłem do domu. Nie piłem też, nie paliłem, do dziewuchsię nie zalecałem, jednym słowem byłem ciemię gą. Odsunąłem się całkiem od ludzi i prowa dziłem życie samotnika . . P IO SE C Z N A (1 9 0 8 ) ,, . . . Początkiem września zapakowałem ubranie, bieliznę, dwa zagłówki, chudą koł drę, miednicę i łopatkę — słowem cały mój majątek do szafy bez zamku i zabiłem trzema gwoździami. Krzesła, stół i składane łóżko powiązałem mocno sznurkami w jedną całość. Cały ten ruchomy majątek załadowano na dwa trakacze i odwieziono na miejscową sta cję . . . I pojechałem w stronę gór, by w ma leńkiej Piosecznej przy Jabłonkowie objąć no wą posadę nauczycielską. Na dworcu w Ja błonkowie czekał na mnie chłop w góralskim stroju. Wsiadłem na niewielki wóz drabinia sty i zajechaliśmy przed ładną szkółkę z wie życzką w Piosecznej. Przywitał mię jowialnie kierownik szkoły Filip Jesch. Żona jego, Niemka z Sudetów, kiwnęła mi na powitanie lekceważąco głową i szyła dalej na maszynie. Na mieszkanie przeznaczono mi pokoik na poddaszu z dosyć dużym oknem i przepysz nym widokiem na Jabłonków i otaczające go pasmo beskidzkie z wyróżniającą się w nim Kozubową. Jesień tego roku była śliczna. Z lubością przechadzałem się po okolicy i zapuszczałem się dalej w lasy beskidzkie. Zimą nie podob na było wychodzić w góry. Nigdy dotąd w żyoiu nie byłem świadkiem tak gwałtownych zawiei śnieżnych, jak tutaj. Siedziałem wtedy w swojej przytulnej mansardzie, malowałem, grałem na skrzypcach, a przede wszystkim czytałem. Książki pożyczałem z niemieckiej biblioteki miejskiej. Zapoznałem się wtedy z dziełami wybitnych pisarzy światowych. Najbadziej interesowały mię powieści Emila Zoli i Lwa Tołstoja. Czytałem też w dalszym ciągu książki ludowych pisarzy niemieckich Roseggera i Ganghofera. I tejże zimy pod wpływem dzieł wymienio nych pisarzy narodziła się we mnie chętka pisarska. Napisałem felieton pt. Der verliebte Gorol Janek (Zakochany góral Janek) i przesłałem jakiemuś wydawnictwu komiso wemu. Odpisali bardzo grzecznie, że mogę 4 Kalendarz Śląski wydrukować, ale koszta wydawnictwa po kryć muszę sam . . . Dałem zatem odpowiedź odmowną. Nadeszło lato. Organista Zahradnik prze mierzał okolicę jabłonkowską, notując i zbierając pieśni ludowe. W tych wycieczkach często mu towarzyszyłem i poznałem przy tej sposobności żyaie, obyczaje i charakter ludu tego skrawka ziemi . . B Ł Ę D O W IC E (1 9 0 8 ) ,, . . . Była tu szkoła 5-klasowa z dwoma paralelkami. Dzieci były grzeczne, dobrze wychowane, dobrze odżywiane i bardzo schludne. Praca w szkole z nimi była przy jemnością. Kierownikiem szkoły był. J. Klim sza. Był to człowiek powolny, umiarkowany, w obejściu miły i towarzyski. Stosunek jego do nauczycieli był bardzo życzliwy. Oprócz kierownika, było nas siedmiu nauczycieli . . . Byliśmy wszyscy młodzi, rok lub dwa po maturze, więc towarzystwo w sam raz. Za przyjaźniliśmy się wnet, żyli z sobą jak aka demicy wesoło. Żyło mi się w Błędowicach bardzo miło i wesoło. Jedno mię tylko niepokoiło — groź ba wojny, jaka zawisła w tym czasie nad światem . . . Sprawę sporną (aneksja Bośni i Hercegowiny) jakoś załagodzono . . . W Błędowicach Średnich był duży dwór. W łaścicielem jego był niejaki Hruby, Czech. Urządził on bal domowy, na który zaprosił śmietankę okoliczną. Byli zatem na balu dyrektorowie, inżynierzy i wyżsi urzędnicy kopalń, komisarze starostwa, lekarze, księża i ziemianie. Zaproszono też personel nauczy cielski. Na tak wytwornym balu nigdy przed tym ani potem w życiu już nie byłem. Pastor (ks. Jerzy M am ica), obeznany z manierami i ceremoniami w wyższych sferach, ponauczał nas nauczycieli już kilka dni przed ba lem jak należy się ubrać, jak się w towarzy stwie jaśnie państwa zachować, damom ręce całować, jak jeść i pić, jak się kłaniać i jakie miny stroić, a przede wszystkim jak tańczyć. Hej, jakie tam były potrawy, jakie wina, li kiery i różne przysmaki. Usadowili nas nau czycieli na szarym końcu stołu, czemu byli śmy bardzo radzii, bo czuliśmy się tam więcej swobodni, nie wystawieni na obserwację moż nych. A skorośmy sobie popili węgrzyna, opuściła nas nieśmiałość i zabraliśmy się do tańców. Po północy panowie stali się przy stępniejsi i spoufalili się nieco z nami. R an kiem odwieziono nas kolasami do domu.“ 49 Po zimowych balach pochłonęła W . Krząszcza lektura powieści kryminalnych, a pewne ich epizody postanowił wykorzystać. ,, . . . Stawałem w nocy, ubierałem się jak gangster i niepokoiłem kolegów. Uderzałem pięścią w okna, podrzucałem listy z groźba mi, strzelałem z pistoletu pod oknem nauczy cielskim, a jeżeli ktoś wyjrzał, rzucałem ka mieniami, wydając przy tym dzikie okrzyki. Sam sobie stłukłem szybę w mieszkaniu dla upozorowania, że jacyś bandyci i mnie za grażają. Na kolegów padł strach. Największe zdenerwowanie i przerażenie okazywałem ja sam. Wypadki te wzburzyły całą wieś. W szy scy się nimi przejęli i dociekali ich źródła. A ja, nasyciwszy się wrażeniami, przyznałem się do wszystkiego. Przypuszczałem, że się ZDJĘCIE JAN Ż A B K O W IA N koledzy uśmieją. Ale się pomyliłem. Oburzy li się ogromnie i zagrozili mi sądem. Teraz dopiero uświadomiłem sobie, żem się za da leko posunął. Sytuacja stała się dla mnie groźną. Na szczęście wmieszali się w sprawę kierownik szkoły i ks. Mamica. Starali się sprawę załagodzić. Przekonali kolegów, że nie miałem złych zamiarów względem nich, a działałem pod silnym wpływem swej wybu jałej fantazji. Odstąpili od zamiaru skiero wania sprawy na drogę sądową ale pod wa runkiem, że wezmę natychmiast urlop „zdrowotny“ i wyniosę się z Błędowic.“ Tak się też stało. Nowym ośrodkiem pracy stała się „szkoła na pustkowiu11 w Kisielo wie. JA N B R O D A W ł a d y s ł aw S i k o r a NIEDOSYT CZY NADMIAR KULTURY?' ▼ ▼ P asje czyli wstęp nieco sentym entalny ie m a nic p iękn iejszeg o n ad sku p ian ie piasku w górki, jeśli m a sig d ziesięć lat; a w sześćdziesiątce — zbiorów .4' To zdanie Ana tola France’a o bibliofilach można poszerzyć, pochwalić nim pewien typ człowieka, jaki zrodził się w specyficznych warunkach śląs kich. Zresztą każdego z ludzi opanuje raz jakaś pasja. W tej chwili chodzi mi o pasje szczególnie pożyteczne, które charakteryzo wały nas w przeszłości, a powinny określić społeczeństwo dziś i jutro. A do tradycji do brej będzie trzeba u nas wracać, tym bar dziej, że pomoże nam lepiej zrozumieć siebie i trzeźwo rozpatrywać aktualne problemy. Włodzimierz Forst mówiąc o „Opowieś ciach filatelisty11 Franciszka Langera ostrze ga przed bezdusznym, ograniczonym albo ra bunkowym kolekcjonerstwem, przed kolek cjonerstwem byłejakim i czegokolwiek. Zbie ranie, kompletowanie jest pasją piękną, uczłowieczającą. Może również dlatego, że bu dzi w końcu nowe pasje w nowych genera cjach. Ale powinno być skierowane owo ko lekcjonerstwo na przedmioty, w których od bija się przedsiębiorczość ludzkiego ducha, wielkość pracy ludzkiej lub porywający pęd poznania. Słowem zbiór winien stanowić zdobycz szlachetnej działalności ludzkiej. Ano, wiadomo, że dla kogoś sprawy te trochę myszką trącą. Kto jednak bardziej jest śmieszny — kolekcjoner starych szty 4" chów, czy tranzystorowy bohater naszych czasów ? Zna się trochę człowieka. Zresztą ludzkość może pono uratować przed wiekiem XX hobby, konik. W związku z tym — co za kopalnia w owej pasji hobbistycznej: dla kolekcjonera a raczej klasyfikatora ty pów ludzkich i poziomów umysłowych . . . L a ta w chodzą n a strych . . . To dzieje się niezauważalnie prawie, ale stosunkowo szybko. Rzeczy, przedmioty wchodzą z latami na strych , r - ' i stają się p oezją. Tak przynajmniej twierdzi Staff i Tuwim, a od spraw poetyckich to autorytety. W ielu ludzi marzy o tym, by otworzono im bezkarnie strychy — wróciliby ze skar bami. Znam niektóre takie magazyny histo rii — prezentują się niezgorzej od niejedne go muzeum. Ale strych trzeba najpierw po kochać, nauczyć się jego mowy, przesiąknąć zapachem pyłu, starzyzny. Jakże wówczas ciekawe wydaje się życie — głębsze o życie własne przedmiotów stworzonych reka czło wieka. Takie spotkania są spotkaniami znaczący mi. Są powrotami, słyszy się wtedy wyraźnie nieskończony szum ubiegającego czasu. Po magają lepiej zrozumieć teraźniejszość, przy szłość . . . Ot na przykład owies w skrzyni, która okazała się trówłą — z roku 1810. 51 Przepiękna, z rozetowym ornamentem. Nie widziałem takiej nawet w muzeum. Na pó łeczce przyklejono oleodruk — też bardzo stary. W łaściciele dawno wynieśli się za morze i nie wiadomo, czy ktokolwiek z nich ryje jeszcze. W szkole prosiłem uczniów o stare graty — o cenne graty. Naznosili masę pieniędzy, ale również nuty z początków chóru w Mos tach z czasów Brzuski, Kocura. I libretto młodości pewnej starszej dziś kobiety: notat nik, w którym dziewczyna wiejska notowała własną pisownią teksty modnych szlagierów i ballad; wśród nich znalazł się Mickiewicz — zasłyszany, a więc ludowy. Rodzą się skojarzenia, porównuje się różne kształty kul tur. Nieraz wzruszająco naiwnych, ale jakże ludzkich, jakże głęboko wrastających w co dzienny los człowieka. Są, pozostały na strychu. Pod nimi ukryły się pamiątki dziadków . . . Może białe kruki, może bezcenne skarby, niknące zwykle w pie cach cywilizacji maszyn, tranzystorów. Tak, i te będziemy raz odkrywać ze wzruszeniem. Ostatnio np. prasa doniosła, że taki wynala zek jak telegraf będzie można zobaczyć w C S R S tylko w muzeach. Ostatnie dziadkitelegrafy już zlikwidowano. A świat przy spiesza stale biegu. F o lk lo r sp raw a n iczyja? Byłem swego czasu w Olsztynie — region hogaty w myśl twórczą. Niby czeka stale na sprecyzowanie siebie, gdyż zeszli się w nim ludzie z całej Polski. Umie jednak pokazać siebie przybyszowi, zebrać starą kulturę mazursko-warmińską i wzbogacać ją z niewyschniętych źródeł. A warto chyba uzupełnić umiejętnie współczesność o tradycję. W spół czesność tylko zyska. Olsztyniacy są ludźmi współczesnymi, tworzą prężne i ciekawe śro dowiska. Ale też bogata sieć muzeów w świetnie odrestaurowanych pamiątkach ar chitektury i kultury cieszy się o nieco tylko mniejszym napływem publiki niż kina. Olsz tyniacy narzekają, że W arszawa przesyła im za mało książek. W muzeum skansenowskim w Olsztynie można zakupić świetne produk ty ludowe starców-artystów. W naszym regionie? Mówiono coś o mu zeum skansenowskim w Bukowcu, ale raczej nie wiadomo. Na Święcie Góralskim kupu jemy przemysłowe psiaki z gumy . . . W jed nym ze stoisk (Dolne Mosty) pojawiły się 52 w r. 1964 małe szyńdzioły z napisem — rozchwytano je w ciągu paru m in u t. . . A ręce beskidzkich górali potrafią przypom nieć sobie jeszcze sztukę rzeźbienia; jakaś spółdzielnia inwalidów na przykład mogłaby wykorzystać ludowe wzory i dać je na rynek. Nie umiemy wykorzystać bogactwa naszych ojców. Pozwoliliśmy nawet na zlikwidowanie Oszeldówki w Nieborach. Do naszych spraw podchodzimy zawsze z opóźnieniem i jeste śmy uzdolnieni do narzekania. Zawsze ktoś powinien załatwić coś za nas . . . Narzekać . . . Narzekajmy więc dalej i spójrzmy na inną stronę medalu czyli ad rem Wydawało się już nieraz, że posiadamy organizację, która systematycznie niemal ro bi wręcz coś innego, niż by powinna. Mam tu na myśli PZ K O . Od jakiegoś czasu nasze przeciętne myślenie notuje tendencje zwyżko we, ale bodajże długo jeszcze nie będzie można powiedzieć, że jesteśmy jednolitym, świadomym, współczesnym i w ogóle mąd- , rym i zorientowanym społeczeństwem. W tej chwili jesteśmy rozbici na liczne obozy i pod obozy, a każdy z nich uważa się za właści wego reprezentanta śląskich spraw. Nie cho dzi tu prawdopodobnie wyłącznie o mental ność; raczej mamy do czynienia z procesem obiektywnym, który należało poznać i odpo wiednio wykorzystać. Pytanie zawarte w tytule tych rozważań wymaga odpowiedzi. Niedosyt? — t a k . . . Odczuwamy niedosyt kultury, chociaż, po równując, region nasz jest nasycony kultu ralnie. Nadmiar? Nie wiem, czy może istnieć nadmiar kultury. Ale jest jakimś niebezpie czeństwem jej jednostronność albo niedosta teczne uświadomienie sobie celów, przydat ności kultury. Zdarza się, że pojmujemy raz działalność kulturalną niezmiernie poważnie, ubieramy fraki, potem skaczemy wyłącznie w rozrywkę i wszyscy stroimy przyjemne miny, aż z tego znowu jest nieprzyjemnie. Zawsze zresztą spóźniamy się, nie umiemy zdobyć się na oryginalność. Były samorzutne tendencje założenia małych zespołów scenicz nych równocześnie z inicjatywą młodzieży polskiej w latach 1956 — 57. Nie chwyciło. U nas trzeba najpierw wszystko uchwalić, potem mozolnie wprowadzać w życie, orga nizować, wykłócać się o obowiązki i racje . . . Wynik bywa nieco poronionym tworem — minął bowiem dawno moment samorzutny, twórczy. Zdziwiliśmy się, kiedy już były Se mafory, wszystkie te „Pod okapem" etc. Czego jeszcze nie ma w Ostrawie, w Bernie, w Pradze — z tym nie narażać się . . . Eks peryment kulturalny — przyjemne słowo, ale gdyby ktoś . . . ? Prowincja? Tragedia prowincji czy nie świadomość? Rodzą się pewne nadzieje. Proces ten jed nak grzęznął na razie i stale mocno się opóźnia, gdyż brak nam zorientowanych pe dagogów. Młodzież jest dezorientowana kul turalnie. Już jednak wyzbyła się uprzedzeń co do sceny i piosenki, tańca, specyficznych imprez młodzieżowych. Pod tym względem wyprzedziliśmy nawet CZM. Rodzi się wol no zrozumienie nowego języka plastycznego a nawet literatury. Szkoda że samorzutnie, z wielkimi przeszkodami stwarzanymi przez zapóźnione postawy części działaczy kultury i części pedagogów. A więc dojrzewa proces zmian jakościo wych w naszej kulturze. Wniosek taki nasu wa obserwacja regionu, dyskusje koło Sceny Polskiej w ubiegłym sezonie i dalsze zresztą. W związku z tym właśnie spotykamy się z tymi wszystkimi oporami i z rozgoryczeniem części społeczeństwa, z rozdzieraniem szat nad klęską kultury. Ale nie ma innej drogi. Raz będziemy się prawdopodobnie śmiać, że nie chcieliśmy kultury dyskusyjnej, proble mowej, przynoszącej nieznane dotąd treści. Ze nie chcieliśmy się zgodzić na nowy, wyż szy stopień modelu kulturowego, w którym chodzi o coś innego niż dotąd. T rad y cja oskarża? ‘ Jednym z podstawowych argumentów prze ciwnika współczesności jest „oderwanie od tradycji". Zarzuca je się plastykom, litera tom (ciekawe, że ostatnio przede wszystkim literatom ), są chóry, które nie wykonałyby np. pieśni Pawła Kalety. Tymczasem uwspół cześnianie naszej kultury (równoznaczne bo dajże z dochodzeniem do nowych indywidu alnych wartości poszczególnych twórców) po szerza się, staje się wśród kręgów twórczych sprawą wspólną, nawet punktem zbliżenia się i wzajemnego zrozumienia różnych poko leń. Można by tu podać wyraźne przykłady „odmładzania się" ludzi, którzy doszli w ja kiś sposób do istotnych problemów dzisiej szego świata. Tutaj zarzut „niew iary" daw niejszym założeniom modelu kulturowego bywa krzywdzący. Słusznie domagamy się przydatności spo łecznej kultury, wykonywania przez nią roli społecznej. Inaczej być nie może. Owa przydatność bywa różna w zależności od modelu kulturowego, inaczej mówiąc — zależy, komu i po co potrzebna jest kultura. Nasza kultura chce być świadomością nowe go społeczeństwa, ludzi rozwijających się wszechstronnie, współcześnie myślących. Jeśli ktoś gniewa się z tego powodu i zarzuca „niew iarę", „oderwanie od trad ycji", powi nien zważyć — walczymy o określone przez społeczeństwo socjalistyczne cele, albo też zapamiętaliśmy tylko z czasów sprzed woj ny, jak mniejwięcej kultura się przedstawia i domagamy się kontynuacji na podstawie prawa bezwładności? Jak więc z tradycją? Na pewno nie można oderwać się od tradycji — wybierając oczy wiście tę właściwą tradycję, budując na jej doświadczeniach nową realność uczuciową, intelektualną, dochodząc do wyższego stop nia kulturalnego, stwarzając nową tradycję. Ale to musielibyśmy umieć rozróżniać, żeby nie pozbawiać się pewnych tradycji na rzecz innych, może niewłaściwych. Uczucie trzeba kontrolować. Musimy nawiązać do właści wych tradycji. Jeśli więc to wszystko się dzieje, jeśli stworzyliśmy już pewne wartości idąc nową drogą, będzie trzeba zmienić typ działacza kultury — urzędnika, musimy lepiej rozwią zać sprawy zaplecza organizacyjno-adminis tracyjnego. Zdarza się bowiem, że rzeczywiś ci działacze — twórczy czy odtwórczy — walczą o każde posunięcie z kimś, kto po winien i służyć, i ułatwiać pracę. Długo i niełatwo budujemy naszą kulturę społeczną, nigdy nie będzie to zbyt łatwe. Zawsze groził nam i będzie groził prowincjonalizm, choroba skazująca na małość i ode rwanie od spraw świata, sąsiednich regio nów. Będziemy musieli unikać prowincjonalizmu tym bardziej, że żyjemy w szczegól nych warunkach zawinionej czy nie zawinio nej izolacji. Stąd pierwsza potrzeba — nie dopuszczać do izolacji z którejkolwiek stro ny, stać się inicjatorem związków ogólniej szych, obejmujących kraje po obu brzegach Olzy. Sprawa druga, wiążąca się u nas w swoim złym rozumieniu ze wspomnianym prowincjonalizmemp to ludowość. Był okres, kiedy 53 ludowość dominowała i dyktowała. Tu też trzeba rozróżniać, jakie treści przynosi ślepe nawiązywanie do dawnego folkloru. Jeśli zgodzimy się, że na sztukę poza wartościami estetycznymi i dalszymi składa się również ideowość, to należy na pewno ostrożnie przej mować starsze przyzwyczajenia życiowe, dawny, powstały w innych warunkach, spo sób myślenia. Miejmy nadzieję, że wiele ZDJĘCIE T O M A S M IC E K z tych zagadnień wyjaśni powstała przy ZG P Z K O komisja folklorystyczna. Stale częściej będziemy bodajże mówić o kulturze i to w związku z czołowymi proble mami każdego naszego dnia. Jeśli tyle razy zdobyliśmy się nawet na przodowanie w nie których jej dziedzinach (co prawda w skali nie za szerokiej), to tym solidniej podejdźmy do zbudowania nowych podstaw świadomo ści kulturalnej społeczeństwa. KONCENTRACYJNYM W OBOZIE OPORU R UC H Ul U) D U C ^ )b ó z koncentracyjny Gusen (filia obozu Mauthausen) leży niedaleko Linzu w Austrii Górnej. Powstał wiosną 1940 roku. Obóz ten skupiał największy procent Polaków, dlatego przeważał tu język polski i właśnie Polacy nadawali ton życiu społecznemu w obozie. Pierwszy transport Polaków (przedtem by ło tu zaledwie kilkudziesięciu Niemców, róż nego asortymentu zbrodniarzy, rzezimiesz ków i złodziei, jako przyszli obozowi kapowie, starsi izbowi i blokowi, którzy wybudo wali tu pierwszy szereg baraków wzdłuż apelplacu, kuchnię i w ogóle przygotowali jako tako obóz do przyjęcia pierwszych trans portów) przybył tu 25 m aja 1940 r. Był to transport z Dachau, który tam przeszedł swą aklimatyzację obozową, bo złożony z niedaw no zaaresztowanych w pierwszym rzucie aresztowań 12 i 13 kwietnia przeważnie na terenie Śląska i innych krajów przyłączonych do Rzeszy. W następnych dniach przybyły do Gusen dwa transporty z Sachsenhausen, oraz drugi transport obejmujący między in nymi zaaresztowanych z naszego terenu w drugim rzucie 2 0 kwietnia i skoncentrowa nych w fabryce Kohna w Cieszynie. Obóz gusenowski należy do typu obozów wyniszczania, gdzie panowały najgorsze wa runki życia więźniów, którzy przeważnie pra cowali w kamieniołomach. Później powstały tu zakłady zbrojeniowe, które zatrudniały co raz więcej więźniów, ale to już przypada na okres zelżenia panujących pierwotnie stosun ków. Władzę w obozie sprawowali „zieloni", zawodowi przestępcy i zbrodniarze, odsiadu jący długoletnie kary więzienia, a nierzadko karę dożywocia. Ci byli prawą ręką esesma nów w realizacji planowanego wyniszczenia więźniów politycznych, skazanych na śmierć. Faszystowscy twórcy obozów koncentra cyjnych wytwarzali tam warunki systema tycznego niszczenia ludzi z premedytacją, w wymyślny nieraz sposób, zwłaszcza przez głodowe racje żywnościowe i pracę ponad siły doprowadzając organizm ludzki do stanu całkowitego wyczerpania, demobilizację mo ralnej wytrzymałości więźniów, załamywanie zdolności oporu etc. Przeciwko temu rodził się wewnętrzny, sa morzutny bunt więźniów w obronie życia i godności ludzkiej. Tutaj krystalizowały się charaktery lub też obnażały wszelkie podłości ludzkie. Człowiek-numer niczym nie różnią cy się od otoczenia, tutaj albo podnosił się T 55 0 stopień wyżej, albo padał na dno. Ale do bro brało górę i formowało oblicze moralne obozu. Więźniów byłych obozów koncentracyj nych pod tym względem można by podzielić na kilka grup: na załamujących się łatwo w obliczu najmniejszych trudności, składają cych wszystko, cały swój los biernie w ręce opatrzności, niezdolnych do samodzielnego działania, na takich, którzy potrzebują po mocy i moralnego oparcia, by znaleźć siłę do przetrzymania, na więźniów, których wytrzy małość moralna rosła równolegle z trudnoś ciami, i tak zwanych niezłomnych, którzy stanowią opokę moralności obozowej — umieją walczyć, mobilizować wszystkie siły do walki i stają się oporą dla swego otoczenia. To jednostki najaktywniejsze, które nigdy nie załamują się, nawet w najtrudniejszych sy tuacjach obozowych, którzy nie zatracają po czucia humoru, umieją nie tylko sobie, ale całemu otoczeniu wlać w serce nową wiarę 1 nową nadzieję. I tutaj, na takim podłożu rodzi się pierw szy zalążek świadomego i czynnego oporu więźniów obozu koncentracyjnego. Jego za daniem jest nie dopuścić do utraty wiary we własne siły i nadziei, że niedługo przyjdzie wolność i dlatego obowiązkiem każdego jest nie poddać się, ale przetrwać z podniesioną głową. Na czoło społeczeństwa obozowego wysuwają się ludzie, którzy świadomie obej mują opiekę nad słabszymi, łatwo uginający mi kolana. Liczba ich stale wzrasta. D ziałają coraz skuteczniej. Szukają spotkania z chodzącymi ze zwie szoną głową i zamyśleniem w oczach, które powoduje „podpadanie11 podczas pracy, a w następstwie wykończenie. Umiejętnie podcho dzą do nich, zasiewają w ich serce nową wia rę w pomyślne i szybkie zakończenie wojny i zbawienny w takich warunkach humor. Humor, czasem i humor wisielczy, odgry wa tu rolę dodatkowej kromki chleba. Pro myk uśmiechu, żaroik, raczej dosadny, do cierający do świadomości łatwiej, pozwala przenieść myśli od mrocznej rzeczywistości i pozwolić sobie nałożyć jaśniejsze okulary, przez które i to całkiem czarne staje się ja ś niejsze, mniej napełniające groźbą bezna dziei. Zwiastunami pogodnej myśli stali się uro dzeni wesołcy obozowi, popularni andrusi w cywilu, czasem zarażeni cynizmem, tutaj za tracającym swą ostrość oddziaływania, któ rzy żartem i frywolną piosenką, przyniesio 56 ną z swego pozaobozowego środowiska cy wilnego, ale i tą, która powstaje tutaj, w obozie, w środowisku makabry, ale i iragikomiki, sieją wokół uśmiech, wykpiwają za razem słabość ludzką, uleganie chandrze, oraz wybrzydzając na „usraną śmierć11, któ ra nie taka straszna, by się jej bać i ulegać, ale po cwaniacku odrzucać jak koszulę za wszoną, każą podnosić głowę i śmielej po patrzeć na świat, odważniej spojrzeć w oczy śmierci, którą można i tutaj zwyciężyć. Takim jest Stasiek Grzesiuk, który brzdą kał na swej gitarze i wyśpiewywał tak bar dzo potrzebne piosenki, bzduralne nieraz, późniejszy, po powrocie na wolność, autor między innymi wspomnieniami ze swej mło dości robotniczej Warszawy książki z obozu pt. „Pięć lat kacetu11. „Nie warto 'smucić się — smucić się, Gdy wolność ku mnie mknie — ku mnie mknie, Lecz śmiać się w cały głos I nie narzekać na swój los.11 To piosenka-hasło niejako jego i jemu pod danych, którzy w obozie stali się bardzo popularnymi. „W niedzielę już od rana zaczepiano nas, gdzie dzisiaj będziemy grali. Blok, w któ rym graliśmy wieczorem, był szczelnie na bity ludźmi z całego obozu. M ieli tu trochę rozrywki — muzykę, śpiew i humor. Przy graniu śpiewaliśmy zespołowo, był też śpiew solowy. Od 1944 roku śpiewał przy nas Rysiek R. z Sochaczewa — należał on stale do naszego zespołu. W iele razy śpiewał z na mi Tadeusz F . (Faliszewski — przyp. auto ra) , piosenkarz z Warszawy. Nieraz przyłą czał się do nas W łoch, dobry piosenkarz . . . Przez pewien czas występował z nami Janek K. z Warszawy, zwany przez wszystkich „Piekutoszczakiem11. Ten znów dawał hu mor. Był to samorody humorzysta i komik. . . .Występował też przy nas Bohdan Z., po wojnie spikier radiowy. Ten również dawał humor, śpiewając humorystyczne piosenki, i recytacjami, wśród których było dużo jego własnych utworów obozowych, m. in. „Trup w trepach11. . .“ Piosenka była tu dla nich również „brzę czącą monetą11, której nie skąpili możni spo łeczności lagrowej — a więc kapowie, blo kowi, stubowi itp. prominenci, przeważnie Niemcy. „Gdy nie mieliśmy zgodzonego grania płatnego, szliśmy grać bezpłatnie na bloki muzułmańskie — tam, gdzie nikt niczym nie mógł płacić. Grania płatne — to grania umawiane na czyjeś imieniny, urodziny czy inne jakieś święto. Albo blokowy chciał mieć przyjemność, że „W arszaw a" będzie grała na jego bloku. Uzgadnialiśmy cenę — tyle papierosów, tyle chleba, margaryny — i szli śmy grać. Do tego dochodziły dochody gości — za granie zamówionych kawałków. Gdy jaki prominent prosił o zagranie jakiejś me lodii, zapytywałem: za ile? Jak nic nie dał, nie grałem; chyba że to był ktoś z kolegów — a to już co innego — takiemu się grało, choćby był muzułmanem. . . . Często też, gdy nie było innego płatnego grania, szliśmy grać „bezinteresownie11 do osób wpływo wych, które mogły wiele w obozie zrobić i w wielu okolicznościach nam pomóc.11 Konkretną pomocą było dodatkowe jedze nie dla najbardziej potrzebujących, które „or ganizowali11 ci na intratnych stanowiskach, prominenckie komendy pracy, jak: kuchnia, transport chleba (brotlade), służba esamańska (reinigerzy), służba sanitarna (rew ir), składy, warsztaty, biura etc. Pracownicy tych komend roboczych otrzymywali więcej jedzenia, względnie mogli sobie zorganizo wać lepsze jedzenie na miejscu pracy, dla tego zwyczajne jedzenie lagrowe mogli oddać znajomym i potrzebującym „głodomorom11, którym groziło muzułmaństwo i śmierć. „Przed blokiem 2 (blok 2 był blokiem uprzywilejowanych) gromadziły się codzien nie tłumy więźniów w oczekiwaniu na wy rzucony przez okno ochłap lub na łaskawego protektora z dymiącą miską w ręku. Bloko wym „dwójki11 był paskudny typ — nazy wał się Pastewka — pokręcony, zgrabiony, z wiecznie złą i zagniewaną miną, z twarzą urodzonego zbira. Zniemczony Polak ze Ślą ska Opolskiego, nienawidził Polaków całą duszą. Tłumy głodnych, oblegających jego blok, rozpędzał wodą z sikawek lub gradem kamieni. Niejeden wrócił spod „dwójki11 z pokaleczoną głową. Trzeba przyznać, że niektórzy z Polaków z „dwójki11 zapisali się dobrze w pamięci więźniów guzenowskich. W ynosili z naraże niem samych siebie miskę za miską, ratując dziesiątki kolegów od pewnej śmierci głodo wej.11 (Włodzimierz W nuk: Byłem z wami.) Z naszego terenu to byli np. Pecio (Józef Szczepański) ze Skrzeczonia, później miesz kający w Bystrzycy nad Olzą, Jan Niemiec z Karwiny (dziś żyjący w Polsce) i inni. Ważnym czynnikiem, decydującym „być czy nie być11 w obozie jest komenda pracy. Znośna, gdzie bardziej ludzcy kapowie nie maltretowali więźniów i nie pędzili ich do „laufszritpracy11 — to nadzieja przetrwania, wyczerpująca i stale grożąca śmiercią, gdzie szaleli naj brutalniej si kapowie — to szansa znikoma. Dostanie się na przykład do ko mendy „P iekła11 (budowa m łyna), a nawet „Sant Georgen11 (budowa obiektów) ozna czało śmierć dla słabszych, bardziej wyczer panych i mniej odpornych. Słabych, zmaltre towanych, którym groziła codziennie śmierć z ręki rozbestwionego kapa, było trzeba przy pomocy różnych machinacji, znajomości i wpływów, a nierzadko i przekupstw, wycią gnąć z tych komend i znaleźć dla nich m iejs ce gdzieć w zaciszu, gdzie można było przyjść do siebie. Zasadnicza różnica pracować na przykład w kamieniołomie — przy odkrywce czy przy .noszeniu kamieni, ale już na przykład ka mieniarz pracujący pod dachem, któremu nie dokuczała słota, a nawet zimno i w lecie skwar, był w oczach „steintregrów11 istnym prominentem. W iele bowiem było trzeba siły wytrzymałości, by przetrzymać słotne dni je sienne, kiedy po kilkunastu minutach prze mokły do nitki cieniutkie drelichy pracują cych pod gołym niebem i strugi wody lodo watej spływać poczęły po plecach wychu dzonych i wycieńczonych więźniów. To tru dno zrozumieć w normalnych warunkach. Nie mówię tu o komendach prominenckich, o których już była mowa. Nie tylko pracowali pod dachem, najczęściej w cie płych pomieszczeniach, ale otrzymywali lub mieli możliwość zorganizowania pod dostat kiem dobrego „żarcia11, jak się powszechnie mówiło na jedzenie. Śmieszne się nam to wydaje, ale więzień jak nagi w pokrzywach cieszy się nadzieją, która jest zwyczajnym przysłowiowym zam kiem na lodzie, ale nie chce, nie usiłuje na wet odsłonić oblicza prawdy, cieszy się i wierzy, karmi się różową nadzieją. Czyha tu na niego niebezpieczeństwo, bo kiedy minie termin, obiecujący poprawę losu, a nic się nie zmieni, może przyjść całkowite załama nie, ale wtedy już nowa fata morgana, nowa nadzieja, nowa „szajsparola11 każe weselej spojrzeć na świat przez okulary wiecznej na dziei. „Szajsparolam i11 nazywano też różne wieści wyssane z palca, zmyślone, nierealne, które obiegały cały obóz i krzepiły wątpią cych w szczęśliwe zakończenie, wlewały wia rę, że to wszystko się wreszcie skończy, dzię ki którym więźniowie odnajdywali własny 57 sens walki, sens przetrwania, bo perspektywa wolności i wydobycia się spoza wrażych dru tów kolczastych okazuje się nagle dostępna, taka bliska i taka kusząca . . . Istnieje na terenie obozu wiele źródeł wy puszczania na światło dzienne „szajsparol , które jak jasne race w ciemne noce wlewały pod przymknięte powieki nowe światło i roz lewały na szarych twarzach nowe kolory życia. Często takie „szajsparole" spotykały się na krawędzi prawdy konkretnych wydarzeń. Widać twórcy ich dobrze orientowali się w sytuacji, umieli przewidywać i wyciągać wnioski. Czasem takie „szajsparole“ przestawały być nimi pokrywając się z rzeczywistością, zwłaszcza w okresie późniejszym, kiedy na terenie obozu pracowała tajna organizacja, dysponująca radiem, które stało się źródłem wiadomości, a te, podobnie jak zwykłe „szajsparole", oblatywały obóz lotem błyska wicy. N ajw iększą rolę w w alce o godność czło wieka, a w niepośledniej m ierze i o jego ży cie w obozie, odgrywa ku ltu ra w n a jró ż n ie j szej form ie. Początków trzeba szukać już w samym za raniu obozu Gusen, nawet w okresie n aj większego terroru, kiedy to śmierć przecho dziła się z więźniami stale pod ramię jako najbliższa kochanka. Były to koncerty na prominenckiej „dwójce“, gdzie „dantejskie piekło obozowe" przy stawało na progu bloku. Ale okruchy spa dały jak z przysłowiowego stołu bogaczy i dla nędzarzy obozowych. „Blok funkcyjnych cieszył się jeszcze jed nym, duchowym poniekąd przywilejem. W każdą sobotę i niedzielę odbywały się tam koncerty. Koncerty z prawdziwego zda rzenia. W skład orkiestry wchodziło dwoje skrzypiec, basy, wiolonczela; członkami ze społu byli wyłącznie Polacy (wśród blisko pięciuset Niemców i trzech tysięcy Hiszpa nów nie znalazł się ani jeden muzyk). Or kiestra grała przeważnie polskie melodie, to też nieraz przystawaliśmy pod oknami „dwój k i", łapiąc uchem dolatujące dźwięki." (W ł. W nuk: Byłem z wami.) Duszą orkiestry był świetny skrzypek Zyg munt Pilarski z Łodzi, który był jej pierw szym dyrygentem aż do czasu swego zwol nienia, kiedy na czele staje Niemiec Hein rich Lutterbach, który przybył do obozu pod koniec r. 1941. Lutterbach, były skrzypek 58 opery monachijskiej, był jednym z Niemców najbardziej łubianych w obozie. Rolę mecenasa przyjął jeden z „najbogat szych" w obozie, kantyniarz Hallen, który miał na sumieniu wiele zamordowanych więźniów, zwłaszcza R osjan w latach póź niejszych. Za pośrednictwem przekupionego papiero sami esesmana orkiestra zdobywała nuty za równo modnych przebojów, jak i utworów klasycznych. Repertuar stale się rozszerzał, przybywały nowe instrumenty i nowi człon kowie orkiestry. Lutterbach nowych kandydatów spośród „cuganów" osobiście egzaminował i przyj mował tylko pierwszorzędne siły, ra dząc się zazwyczaj z Józefem Pawlakiem, świetnym teoretykiem, profesorem muzyki z Poznania. Również nazwisko W ładysława Łabusia ściśle związało się z orkiestrą. Łabuś, specja lista od budowy instrumentów muzycznych, dokonywał cudów. Przy skromnych środkach naprawiał, przerabiał i fabrykował nowe. „Muzycy z orkiestry byli nie tylko wyko nawcami, ale i wcale dobrymi kompozytora mi. Wśród nich na czoło wybijał się Szopiński, twórca melodii do Hymnu Guzenowców „ S n u " i wielu innych utworów granych przez orkiestrę. Nowoczesnymi piosenkami wzbogacał repertuar koncertów Unkiewicz, autor sławnego i przez wszystkich w obozie nuconego tanga „Janeczka", do którego sło wa, pełne tęsknoty za kimś ukochanym, po zostałym w kraju, napisał Ćwierk. „Koły sankę" Unkiewicza do słów Klementa Lebensarta często śpiewał na życzenie publicz ności Faliszewski. Fenomenalnym wprost zjawiskiem okazał się W acek Gaziński, rzeźbiarz, poeta, kom pozytor i śpiewak w jednej osobie. Kompo nował piosenki, które potem śpiewał sam lub razem z Faliszewskim. Duety ich, zgrane i opracowane przez Faliszewskiego, cieszyły się ogromnym powodzeniem. W acek miał piękny, głęboki baryton, przechodzący w bas. Popisowymi jego piosenkami byli „Chłopcy z A lbatrosa" i tango „D la mojej m atki" z jego muzyką i słowami. Gaziński organi zował koncerty, recytacje, popisy, rewie, opracowane pospołu z Faliszewskim. (Jerzy Osuchowski: Gusen — przedsionek piekła.) Życie kulturalne znalazło swe odbicie w najprzeróżniejszych formach. Stało się ono bogactwem dla wszystkich, którzy chcieli z niego korzystać. Duszą wszelkich poczynań byli Polacy, których było tu liczebnie n a j więcej, a wśród nich wielu wybitnych fa chowców, naukowców i artystów, którzy włą czyli się do pracy kulturalnej nawet w n aj cięższych warunkach. Zmieszani w masie niewolniczej, wprzągnięci w pracę fizyczną, z którą niejednokrotnie nie umieli sobie po radzić, więźniowie ci nie wyróżniali się spo śród innych. Tutaj natomiast ujawniło się ich wykształcenie, zasób wiedzy, umiejętność zainteresowania słuchaczy. Chętnie wygła szali pogadanki, wyjaśniali takie czy inne zagadnienia. W czasie wykładu wygląd ich całkowicie się zmieniał, ze szczutych zwie rząt znów stawali się ludźmi — uczonymi, profesorami przemawiającymi do swoich uczniów. Tematy obejmowały przeróżne dzie dziny. Zakrojone początkowo na skromną skalę pogadanki i referaty coraz bardziej się rozszerzały. Między wykładowcami znaleźli się tej miary uczeni, jak: profesor chemii farmakologicznej dr Franciszek Adamanis, którego ciekawe wykłady z zakresu chemii praktycznej cieszyły się ogromnym powo dzeniem, dr W iktor Ormicki, docent U. J. w Krakowie, którego wykłady z zakresu geo grafii, demografii, zwyczajów i obyczajów różnych ludów świata były niejednokrotnie powtarzane dla coraz to nowych słuchaczy. Były i nabożeństwa, które prowadził dla Ślązaków ks. Michejda. '„Powszechny entuzjazm i podziw wzbu dzał nauczyciel spod Koła, Żurek, który z pamięci dosłownie cytował dowolne ustępy z Trylogii. Inny, profesor gimnazjalny, znał na pamięć całego Pana Tadeusza i na zawo łanie deklamował żądane fragmenty. Można by tu zacytować wiele innych nazwisk tych, którzy opowiadali na przeróżne tematy, za leżnie od swej specjalności. Ten ożywiony ruch kulturalny ma olbrzymie znaczenie: skierowuje myśli na inne tory, pomaga zna leźć zachwianą równowagę psychiczną, stać się znów sobą, człowiekiem, który zna swą wartość i swoją godność. Tak zrodziła się pod koniec lata 1940 roku akcja, m ająca na celu oderwanie ludzi od tragizmu dnia co dziennego. Takie występy organizowano na blokach, np. bloku 16, gdzie blokowym był Rudolf Kokesz, wyrozumiały i pobłażliwy. Był to jednak blok, gdzie w niedzielę po po łudniu można było bez obawy siadać na siennikach, a nawet położyć się. T a względ nie swobodna atmosfera przyciągała wielu więźniów, którzy przychodzili tu. Toteż tło czno tu było zawsze i gwarno. Takie popo łudnia kończyły się zazwyczaj występami chóru ad hoc, bo chętnych do śpiewu, by łych chórzystów, było dużo. Potem powstały chóry, które po kryjomu zbierały się na pró by. Jeden z nich zorganizowali bracia Cynajkowie z Poznania, Jan Bujok oraz Kazi mierz Oborny, znany poliglota, władający trzynastoma językami. W tym miniaturo wym zespole śpiewaczym święcił triumfy W itek Jeleński, który sam sobie akompanio wał na gitarze. W esołe, skoczne piosenki lu dowe przenosiły słuchaczy myślą tam, gdzie powstały, przypominały kraj ojczysty, wy woływały na twarzach uśmiech do wspom nień związanych z tymi piosenkami, jak: „Hanyś moja, Hanyś“ , „Czemu ty dziewczy no pod jaworem stoisz11, „Tam na błoniu11, „Czerwony pas11, „Góralu, czy ci nie żal11 i wiele innych. Śpiewali i Cieszyniacy z „Fagotem 11 (Fierla z Łazów). Równocześnie rodził się chór obozowy, który odegrał olbrzymią rolę w życiu obozo wym. Twórcą chóru był Mirek Szopiński, a raczej chór ten był kontynuacją chóru istniejącego już w Stutthofie w r. 1939, skąd część więźniów razem ze swym dyrygentem Mirkiem zawędrowała do Gusen, do których dołączyli się miejscowi. Chór rozpoczyna swą pracę już w roku 1940. Dziwne to są próby. Mirek, mając w głowie partyturę pieśni, ćwiczył poszcze gólne partie z przygodnie wyszukanymi ochotnikami wszędzie, gdzie się tylko dało: przy „tragach11, na których nosiło się we dwójkę piasek, wapno lub glinę, w kamienio łomie, przy obróbce kostki, gdy tylko kapo trochę się oddalił, w czasie przerwy obiado wej, wieczorem. Ale „Sen11, który napisał już w Stutthofie a -którego partyturę zabrano mu podczas re wizji w przejściowym obozie Sachsenhausen — jest pieśnią trudną. Potrzebne były próby. Ale jak je organizować, aby nie zauważył blokowy lub Scharfiihrer! ? Na wszystko jest rada. W nocy schodzi się komplet tenorów lub basów w ustępie, jest tu światło i ciepło, i tu rozpoczyna się praca. W grudniu wsypa. Nachodzi ich esman. Ale szczęście im dopisuje. Uwierzył, że śpiewają kolędy niemieckie na zbliżającą się wigilię i na dowód śpiewają „Stille Nacht11. — W eiter machen, ihr Drecksacke — rzuca poza siebie i trzaska drzwiami. Czar pieśni obłaskawił bestie obozowe. Zdarzało się, że jakiś SS-m an posłuchał, 59 pokiwał głową i odszedł, blokowi, zbrodnia rze, mordujący swe ofiary z zimną krwią łagodnieją, ale byli i tacy, których do wście kłości doprowadzał polski patriotyczny cha rakter piosenek i przed tymi chórzyści mu sieli się mieć na baczności. Pierwszy koncert późną jesienią zapisał się w trwałej pamięci obozowiczów. Po ko lacji zebrało się na bloku 10 kilkuset ludzi, ile tylko sztuba zdołała pomieścić. Przeważ nie Polacy, ale byli i Czesi i Niemcy, innych narodowości wtenczas jeszcze w obozie nie było. Ci, których sztuba nie pomieściła, stali pod oknami na ulicy. Wreszcie ustawia się na podwyższeniu chór, a potem zabrzmiały tony pieśni. Na wstępie „Sen więźnia". Trudno opisać to, co działo się w audytorium. Wszyscy zamarli w bezruchu, tylko błyszczące oczy były wy mownym świadectwem bezmiernego szczęścia i radości, a zarazem źródłem niespożytej si ły, która zapełniła serce. W ciszy bezwzględ nej biły tylko serca jak dzwon wiejski w kra ju rodzinnym. Ś n iła m i się n asza w ioska, m azow ieckie nasze piaski, a pod gruszą M atka B oska, strojn a w sw ej koron y b la sk i, n a rozstajn ych drog ach stała. Ś n iła m i się n asza ch atka. N ad k ą d zielą p och y lon a przędła sobie m oja m atka. S am iu teń ka, opu szczon a, stara, ja k g o łą b ek biała. Śniły m i się n asze łą k i, p ola strojne ciężkim k łosem . . . Wezbrało coś w piersi jak fala ogromna i szukała upustu. Z oczu szeroko otwartych, urzeczonych czarem pieśni, płynęły łzy, jak kryształy staczały się po nieruchomych po liczkach rozpromienionych wielką, wewnętrz ną radością. Nikt nie obcierał łez, które spły wały wolno na brudną podłogę, wsiąkając w proch. Chór Szopińskiego stale się rozwijał. Kon certy ugruntowały jego sławę w całym obo zie. Każdy koncert to wielkie przeżycie kil kuset więźniów. W latach 1940 — 41 chór składał się z kilkunastu śpiewaków, ale już w następnym roku 1942 rozrósł się do liczby pięćdziesięciu członków, wśród których i ja się znalazłem. 60 Kierownictwo obozu co roku na Gwiazdkękazało postawić na apelplacu choinkę ozdo bioną różnokolorowymi żarówkami. Od r. 1942 chór śpiewał kolędy za zezwo leniem kierownictwa obozu pod choinką obo zową po apelu wieczornym. Było to nieza pomniane przeżycie dla tysięcy ludzi w pa siakach. Szczególnie okazale uroczystość ta wypa dła w r. 1943, kiedy Szopińskiemu udało się na ten cel zorganizować koło 200 śpiewaków,, oprócz Polaków również Czechów i Jugosło wian. Kilkanaście tysięcy więźniów z całej Europy, brakowało zdaje się tylko Szwedów,, było świadkiem niebywałej m anifestacji jed ności i siły, kiedy już nie chór, ale wspa niały międzysłowiański zespół odśpiewał po kolei kolędy niemieckie, jugosłowiańskie,, czeskie i polskie. Zaczęło się od „Stille Nacht . . (obowiązkowo), a potem czeskie„Co to znamena" i jugosłowiańskie „Zwonary, zwonite", wreszcie cały wieniec prze pięknych kolęd polskich, a naj potężniej za brzmiało „H ej, ludzie prości, Bóg z wami gości, skończy czas niedoli!" Pomimo rozdrażnienia Niemców w obliczu ostatecznej klęski, również w r. 1944 odbył: się taki koncert wigilijny, ale to już wtedy kolęda stała się wyrazem triumfu dobra nad złem, zwiastunką zwycięstwa. W ielką rolę odegrała w obozie poetycka twórczość obozowa. Znalazło się tutaj kilku: znanych już ogółowi poetów, jak Grzegorz Timofiejew z Łodzi, Konstanty Ćwierk z K a towic, oraz młodzi zdobywający ostrogi poe tyckie — Włodzimierz W nuk, Zdzisław W ró blewski, Mieczysław Paszkiewicz, autor ni niejszego szkicu i inni, poza tym Czech R aimund Habrina, R osjanin, Niemiec, których nazwisk nie znam. Zorganizowano również konkursy literac kie, których organizatorami były grupy ru chu oporu dra Gębika i red. Jana Nogaja. Laureatami między innymi byli Grzegorz Timofiejew, Konstanty Ćwierk, Włodzimierz W nuk, Zdzisław Wróblewski, Paszkiewicz,. G. Przeczek i inni. Wiersze te recytowano na wieczorkach urządzanych wspólnie z chórem i solistami na blokach, ale chyba największe odbywały się w „Neubau" obok kuchni, gdzie przed ich dokończeniem znajdowały się duże po mieszczenia, mogące pomieścić kilkaset ludzi. Pamiętam wiele takich wieczorów czy po ranków literackich, ale jeden mi najmocniejutkwił w pamięci. Była niedziela przed po łudniem. W poranku oprócz chóru, solistów, Polaków, wystąpił również czeski poeta R aimund Habrina, który recytował wiersz ,,Gusensky pochod“, który później został włą czony do tomu wierszy ,,Vezeń za draty", oraz poeta rosyjski, młody chłopak, który recytował wiersz o matce, ale jego nazwisko poszło w zapomnienie. Najbardziej znane wiersze, które recyto wano i których uczono się na pamięć, to: G. Timofiejewa „Do synka“ , Włodzimierza Wnuka „Do P rzyjaciela", Konstantego Ćwierka „Golgota", „Serce na kolczastych drutach" i inne. A z pieśni — „Hymn Gusenowski" W . W nuka, „Marsz Gusenowców" K. Ćwierka z muzyką „ Ja siu " Guzińskiego, a piosenki-przeboje: „M am o" W a cława Gazińskiego, „Janeczko m oja" i inne. Poezja obozowa odegrała wielką rolę w walce o zachowanie godności ludzkiej, o siłę przetrwania. Szary „H aftling", który ledwo się trzymał na nogach, czerpał w nich nowe siły, na przekór losowi podnosił wyżej głowę i walczył o życie, walczył z nadchodzącą go obojętnością wobec niebezpieczeństwa. A to był cel: nie dać się wrogowi, przetrwać, wró cić i dać świadectwo tego, co się za wrażymi drutami kolczastymi działo. Również sport odegrał ważną rolę w obo zie, zwłaszcza mecze piłki nożnej w później szym okresie. SS-m ani pozwalali na organi zowanie spotkań piłkarskich myśląc wyłącz nie o rozgrywce, ale nie uświadamiali sobie, że sport jest równocześnie dla udręczonego więźnia potrzebną odskocznią od krwawej i bezwzględnej rzeczywistości w świat inny, pozwalający odpocząć psychicznie, zaczerp nąć spokoju, zdobyć równowagę. Wytworzyły się trzy drużyny: polska, hiszpańska i niemiecka. Największą atrakcją były rozgrywane turnieje o mistrzostwo obo zu (chyba dwukrotnie). W drużynach wy stępowali przeważnie dobrze odżywiani więź niowie z komand prominenckich. Z naszego terenu w drużynie polskiej grali Słowiaczek W. i Szczepański J. (P e cio ). Pierwsze miejsce zdobyła drużyna polska, która z łatwością rozprawiła się z Niemcami, ale najzaciętsze mecze rozgrywali zawsze Polacy z Hiszpanami. Można sobie wyobra zić radość ze zwycięstwa nad Niemcami, któ re wlewało w serce nową otuchę i wiarę. Ta mrówcza praca, zmierzająca do obrony człowieka przed niewiarą i mobilizacja jego sił moralnych do przetrwania, była zrazu dziełem samorzutnym jednostek najaktyw niejszych, które pracę tę uważali za swój obowiązek, później była już dziełem prze ważnie organizowanym i kierowanym przez organizacje ruchu oporu, a taka istniała również w obozie Gusen. Początki świadomej organizacyjnej pracy ruchu oporu przypadają już na rok 1940. Na czele stał dr W ładysław Gębik, dyr. gimna zjum polskiego w Kwidzynie w Prusach Wschodnich, najstarszy i najdoświadczeńszy więzień, który do Gusen przywiózł zalążki pracy podziemnej z obozu w Stutthofie. Pierwszymi wtajemniczonymi byli jego kole dzy kwidzyniacy, którzy szukali sprzymie rzeńców do organizowania świadomej walki z obozową śmiercią głównie wśród nauczy cieli, prawników, hareerzy-instruktorów, żoł nierzy, zwłaszcza oficerów i podoficerów. Decydowały przede wszystkim kwalifikacje moralne i umysłowe. O rganizacja była całkiem tajna, dlatego też obicjalne rozpoznanie polityczne członków-organizatorów ruchu oporu nastąpiło w przeddzień wyzwolenia, przy wyborach do oficjalnego przedstawicielstwa polskiego — Polskiej Rady Obozowej. Właściwie istniały i rozwijały poważniej szą działalność trzy ośrodki konspiracyjne: organizacja, na czele której stał dr W łady sław Gębik, druga, grupująca przede wszyst kim kolegów funkcyjnych, której przywódcą był Stanisław Nogaj, pisarz bloku drugiego, oraz ośrodek dra Grubera, znanego działacza Austrii Górnej, który raczej w wyniku nie ostrożności został zdemaskowany i zamordo wany (oficjalnie upozorowane samobójstwo w bunkrze przez powieszenie). Cele ruchu oporu grupy Gębika określa sam dr Gębik w pamiętniku „Drogą do P olski" następująco: 1. O słabianie gospodarcze i militarne potencjonału wroga przez uprawianie sabota żu, inteligentnie złe wykonywanie każdej pracy . . . 2. Organizowanie świadomej walki o życie każdego człowieka dla ratowania siły bio logicznej narodu . . . 3. Organizowanie świadomej walki o za chowanie człowieczeństwa, zdrowia psychicz nego i niszczonych hitlerowskimi metodami „wychowawczymi" potencjonalnych wartości moralnych i kulturotwórczych reprezentan tów wszystkich narodów, znajdujących się w obozie . . . 4. Dążenie do wytworzenia jednolitej i so 61 lidarnej postawy Polaków wobec istniejącej w obozie rzeczywistości . . . 5. Podjęcie próby stworzenia w obozie międzynarodowej wspólnoty ludzkiej, opartej 0 braterstwo ludzi zdających w obozie egza min człowieczeństwa. 6. Koncentrowanie myśli i dyskusji wokół zagadnień społecznych i budowy nowego, lepszego świata, w którym nie byłoby m iejs ca na obozy koncentracyjne. Grupa Stanisława Nogaja skupiająca prze de wszystkim więźniów w funkcjach, którzy mieli dostęp do wielu spraw obozowych, działalność swą skupiała wokół problemu zbierania dokumentów popełnianej zbrodni w obozie. Później cele jej poszerzyły się spotykając się na wspólnej platformie orga nizowania walki o człowieka, o jego godność 1 czystość moralną, pomocy koleżeńskiej, ochrony przed grożącym niebezpieczeństwem. Niezależnie od tych poczynań tworzyły się samorzutnie małe grupki samopomocowe, sa moobrony i koleżeńsko-przyjacielskie. Im bli żej wolności, tym więcej rodzi się grupek, szukając sprzymierzeńców i oparcia w już istniejących porozumieniach. W ten sposób powstaje w obozie party zantka konspiracyjna. Obejmuje n iecierp li w ych poszukiwaczy oparcia o formy zorgani zowane, nieu św iadom ion ych czy też niedo myślnych obozowych kolegów, naciągaczy — „członków miskowego bractw a", szukających korzyści materialnych za usługi w różnych poczynaniach i n osicieli zmyślanych przez siebie obozowych paroli. Ruch oporu może poszczycić się wieloma sukcesami w pracy, bardzo niebezpiecznej, bo często przy paraliżowaniu różnych wro gich akcji groziło mu rozszyfrowanie. Taką akcją była obrona więźniów przed Volkssturmem, do którego nawoływano rze komo, aby bronić się przed zagładą. W re zultacie na ogłoszenie przez komendaturę apelu do ochotniczego zaciągnięcia się w sze regi Volkssturmu, nie zgłosił się ani jeden Polak. Podstawowe zadania ruchu oporu to oma miane już aspekty walki o człowieka: opieka nad młodocianymi w obozie, organizacja na uki „uniwersytetu chodzonego", zwanego ina czej „trójosobowym klubem dyskusyjnym", który prowadził wykłady naukowe, organi zacja życia literackiego, organizowanie ta j nych konkursów literackich, prowadzenie walki w obronie ojczystego języka i kultury 62 żywego słowa, organizowanie życia muzycz nego, organizacja imprez obozowych — na rodowych i międzynarodowych, okolicznoś ciowych obchodów, wieczorów literackich, spotkań przeróżnych itp., tworzenie służby informacyjnej, szczególnie w zakresie prze ciwdziałania często defetystycznym czy tanio optymistycznym parolom, nawiązywanie łącz ności ze światem zewnętrznym, organizowa nie posłuchu radiowego w kilku komandach pracy, rozpowszechnianie ważnych dla więź niów wiadomości za pośrednictwem włas nych komunikatów i wydawnictw. N ajbar dziej znany był periodyk „wychodzący" w Gusen w latach 1944 — 45. Pismo ukazywało się raz w tygodniu, w niedzielę, wtedy re dakcyjny speaker wyłaził na drugie piętro łóżka i odczytywał numer od deski do deski wywołując salwy śmiechu wśród słuchaczy, bo mocno był satyrą zaprawiony. W iosną r. 1944 została powołana do życia Akcja Wojskowa, której trzon konspiracyjny tworzyli oficerowie i podoficerowie zawodo wi oraz podchorążowie i szeregowi W ojska Polskiego. Nie chodziło tu o organizację, która przygotowałaby zbrojny opór czy po wstanie, ale przygotowanie kolegów wojsko wych do koniecznej samoobrony na wypadek gdyby władze obozowe przystąpiły w koń cowej fazie wojny do masowych mordów oraz urabianie postawy moralnej żołnierzy w obozie. Pod koniec kwietnia 1945 r., kiedy zbliżał się koniec wojny nieuchronnie, groźba zagła dy obozu w sztolniach Kellerbau stała się coraz bardziej istotna. Zarządzenia komendatury wskazywały na to, że będą chcieli do konać całkowitego zniszczenia. Dlatego na tę ewentualność było trzeba się odpowiednio przygotować, aby udaremnić planowaną zagładę obozu. Członkowie AW otrzymali polecenie przygotowania ekip ra towniczych, które w wypadku zawalenia się jedynego wejścia do sztolni zajęły się prze kopaniem drugich otworów w oznaczonych uprzednio dogodnych miejscach, aby urato wać życie tych, którzy pozostaną przy życiu po wybuchu. Nie doszło jednak do tego, pomimo wyraź nego rozkazu Himmlera. Niemniej usiłowano zatrzeć ślady zbrodni, ale zdążyli tylko w ostatniej chwili jeszcze rozstrzelać obsługę krematorium. W ostatnich dniach dochodzi do zebra nia przedstawicieli różnych ugrupowań w „schreibstubie", gdzie wytyczono plan dzia łania przed i po wyzwoleniu obozu, które musiało wkrótce nastąpić. Na posiedzenie przybyło 39 delegatów. Jako pierwsze ze względu na ważność zosta ło udokumentowane protokołem. Protokoło wał kol. Żmij. Przebieg zebrania był burzliwy. Były tutaj reprezentowane dwa obozy. Na czele pierw szego stał dr W ł. Gębik, który też został w wyniku jawnego głosowania wybrany prze wodniczącym Polskiej Rady Narodowej, dru giego zaś — Stanisław Nogaj, Łęcki i Szczę śniak. Chodziło tu o utrzymanie do końca jednolitego i wspólnego frontu wszystkich Polaków w obozie, co było niezwykle ważne ze względu na sytuację zbliżającego się za kończenia wojny. 5 m aja mniej więcej koło godz. 17 wol ność przyjeżdża na amerykańskim czołgu. Tworzy się sytuacja trudna do opanowania. Niektórzy więźniowie w obliczu wolności tracą rozsądek, rozpoczyna się niszczenie, samosądy. Giną co najgorsi zbrodniarze obo zowi. Dopiero koło godz. 22 obóz usypia. Około północy zostaje utworzony Między narodowy Komitet Więźniów Politycznych obozu Gusen. Sytuacja powoli normuje się, ale trzeba jeszcze wiele wysiłku, by opano wać całkowicie sytuację i wprowadzić nor malizację stosunków w obozie i zapewnić więźniom bezpieczeństwo. Nazajutrz zostaje nawiązany kontakt z dowództwem wojsk amerykańskich, dzięki czemu zostaje stworzony centralny ośrodek dla Polaków w Austrii i przyjście z pomocą więźniom obozów koncentracyjnych. W ten sposób, chociaż rodzą się nowe pro blemy nieskoordynowanego żywiołu więźniarskiego, nastąpiła stopniowa i całkowita normalizacja życia aż do wyruszenia kolej nych transportów do kraju. G U ST A W P R Z E C Z E K HYM N GUZEN OW CÓ W D la n as słoń ce n ie zachodzi, p o k o ch a ła w iosn a nas, my ja k orkan szałem m łodzi i ja k szum ny, zw arty las. J a k grom jasn y ch chm u r pow odzi ostrzy sw ój płom ien n y b lask, ja k ta tęcza, która rodzi w śród piorunów ranny brzask, tak my w G usen od m ien ien i w ciągu tych ostatn ich lat, ran n ą zorzą ozłocen i, p ójd ziem do ojczystych chat. M A R SZ G U Z E N O W C Ó W Ju ż p rzebrzm iał grom i św iat sw ą zm ien ia twarz, o jcow ski dom n a pow rót c z ek a nasz. P ójd ziem y w jasn y dzień z zasobem now ych sił, w ięc żegn aj mi, św iecie kam ien n y ch brył! Ź R Ó D Ł A : 1. Władysław Gębik: Droga do Polski (Z pamiętników nauczycieli) 2. Tadeusz Murasiewicz: Trudno zapomnieć (Z pamiętników nauczycieli) 3. Włodzimierz W nuk: Byłem z wami 4. Jerzy Osuchowski: Gusen — przedsionek piekła 5. Stanisław Grzesiuk: Pięć lat kacetu 6. Grzegorz Timofiejew: Człowiek jest nagi 7. Stanisław Nogaj: Gusen (3 zeszyty) oraz dostępne wspomnienia 8. Mieczysław Cieniak: Z Łęczycy do Gusen 9. W łasne wspomnienia 5-letniego pobytu w obozie Gusen 63 o o POŻARACH POWODZIACH I ZARAZACH NA ŚLĄSKU WI TOLD I WANEK 64 K ^ a ż d e m iasto, szczególnie pow stałe w okresie średnio w iecza, przechodziło różne kataklizm y w postaci poża rów, trzęsien ia ziemi, powodzi oraz epidem ii chorób za kaźnych. N ieszczęścia te powodowane były ludzką niew iedzą i brakiem opanow ania zjaw isk zachodzących w przy rodzie. D zisiaj, dzięki zdobyczy tech n iki, ujarzm ione zo stały rzeki, s ta c je sejsm og raficzn e pom agają w u stala niu źródeł zaburzeń geologiczn ych, now oczesna arch i tek tu ra p ołączona z odpowiednim system em przeciw po żarowym um ożliw ia szybką lik w id ację źródeł pożaru, a o siąg n ięcia z zakresu m edycyny nie d opuszczają do rozszerzania się chorób a często likw id u ją je w zarodku. W w iekach przeszłych spraw y te in a cz ej się przed staw iały. W Cieszynie, w ciągu ostatn ich 200 la t zanotow ano trzy trzęsien ia ziem i. Pierw sze w ybuchło 22 sierpnia 1785 roku o godzinie 7 ran o i trw ało zaledw ie kilka sekund. G roźniejsze w ybuchły w roku następnym (27 lu tego i 3 grudnia) pow odując zniszczenie kilku nowowybudow anych domów. O statnie, le k k ie trzęsien ie zanoto w ano 15 styczn ia 1858 roku. Wody, sp o k o jn ej zazw yczaj Olzy i Bobrówki, rów nież zagrażały m iastu. W 18 w ieku’ trzy kro tn ie woda zale w ała p rzed m ieścia Przykopę i K am ieniec (obecny Czeski Cieszyn) n iszcząc pola uprawne i topiąc bydło (w la tach 1736, 1771 i 1772). W roku 1803 n astąp ił n ajg ro ź n iejszy w ylew, spowodowany oberw aniem chmury w oko lic a ch labłonkow a. Olza nie z alała wtedy most główny, a Bobrów ka zniszczyła dwa m niejsze. F ry sztack ie Przed m ieście, Przykopa i K am ieniec znalazły się pod wodą, w iele domów uległo zniszczeniu. Były rów nież ofiary w ludziach. W iększe niebezpieczeństw o groziło, złożonem u w prze w a ż a ją ce j m ierze z d rew nianych domów m iastu, od ognia. W 1440 roku spłonęło m iasto tra c ą c w pożarze w szystkie dokum enty archiw alne. W r. 1484 pożar o gar n ą ł zam ek. W roku 1552 ponowny pożar zniszczył m ia sto i zam ek. O calały jed ynie domy przy ulicy S rebrn ej. Po tym pożarze pow stały pierw sze przyrynkow e kam ie n ice z podcieniam i. W la ta ch 1599 i 1603 sp łon ął częś ciow o zam ek, a podczas w alk w roku 1644, toczonych między w ojskam i szwedzkim i i au striackim i, m iasto i zam ek pow ażnie ucierp iały . W r. 1659 zam ek ponow nie spłonął. W 18 w ieku sześcio k ro tn ie w ybuchły pożary, przy czym n ajg ro źn iejsze w ybuchły w la ta ch 1720 i 1789. 14 m aja 1720 roku z 286 domów zn ajd u jący ch się we w nątrz murów obronnych, o calało jed ynie 29 — położo nych na Nowym M ieście. Szkody wyrządzone przez ogień szacow ano na sumę 300 000 guldenów. O statni, w ielki pożar pow stał 6 m aja 1789 roku. Naoczny św iadek tak o pisu je to w ydarzenie: „Ogień w ybuchł o 7 rano w domu Ign acego S tab in sk ieg o przy Górnym Przedm ieściu. Po w stał przez nieostro żn o ść domowników, którzy słom ę, na k tó re j sp ali zakw aterow ani żołnierze, w ynieśli na strych , nie zbadawszy je j n ależy cie. Ogień, podsycany silnym w iatrem , zap alił dach, a płonące gonty, unoszone przez w iatr, rozprzestrzeniły pożar w m ieście. W schodni w iatr u łatw iał przenoszenie się ognia na inne drew nia ne budynki, a zły dostęp do wody w rzek ach Olzie i Bob- rówce utrudniał a k c ję ratunkow ą. W ciągu paru godzin spłonęło drewniane m iasto z w y jątkiem w ięzienia, 3 do mów przy ulicy S zp italn ej (o becn ie S tro m a ). Cieszyn przedstawiał się jak o kop iec popiołu i zgliszcz. Jedynie murowane podcienia przyrynkow e o calały . Tam że sch ro niła się ludność wraz z resztkam i uratow anego dobytku. Ponieważ ogień w ybuchł za dnia, nie zanotow ano o fiar w ludziach. W m ieście spłon ęło 211 domów m ieszczań skich, stary k o śció ł parafialn y, S zkoła Główna, koszary wojskowe, ko śció ł i k laszto r Dominikanów, ratu sz z w ie żą, teatr, budynek Sejm u Ziem skiego, Gimnazjum i bro war. Oprócz tego spłon ęło c a łe F ry sztack ie Przedm ieście, 21 domów przy Wyższym Przedm ieściu i 9 domów na Przykopie. Szkody obliczono na 500 000 florenów . Pożar, aczkolw iek straszliw y, przyczynił się do grun townej przebudowy m iasta, p o zw alając na zniesienie o k a lających ciasno śródm ieście murów w arow nych. Zasy pano również podm okłe fosy, w m ie jsce drew nianych bud w Rynku Głównym w ystaw iono składy handlowe, w m iejsce barakow atych gospód w ystaw iono m urowane kam ienice. Główne u lice poszerzono, a w obręb m iasta włączono przedm ieścia. Od tego czasu d atu je się now o czesny rozwój urban isty czn o -arch itekto n iczn y Cieszyna. N ajgroźniejszą — obok pożarów — p lagą ludzkości w w iekach m inionych były epidem ie dżumy, które nisz czyły ludność, d ziesiątk u jąc ją . Również Ś ląsk Cieszyń ski padł je j ofiarą. W latach 1570, 1585 i 1599 dżuma zabiła w Cieszynie około 3000 ludzi. Ś m ierteln ość ta zm usiła władców Adama W acław a i K atarzynę Sidonię do stw orzenia no wego cm entarza (obecny park przy k o ście le T ró jc y ). W latach 1622—25 ponow nie zm arło około 1500 ludzi. Taka sam a ilość zginęła w roku 1715. W w yżej podanych cyfrach k ry ją się rów nież zgony ludności o kolicznych wiosek przynależących do cieszyń skiej p arafii. Z początków 18 w ieku zachow ała się ciek aw a k sią żeczka napisana w języku polskim przez p astora c ie szyńskiego Jana M uthmanna, drukowana w r. 1716 w Brzegu. W książce M uthm anna, o p ie ra ją c się na wy powiedziach lekarzy m. i. „przez Pana Jan a M ichała de Kozamero, tutecznego zacnego Pana Physika Cieszyń skiego", op isał dżumę, pod ając rów nież środki leczn icze, „żeby tedy w teraznieysze niebezpieczne czasy morowe, osobliwie którzy języ k a polskiego a tem u jak oby po krewnego m oraw skiego albo słow iańskiego, n ieco m ieli, coby duszom i ciałom ie ich m ile usługiw ało11. Pow ietrze „m orow e" o k reśla rów nież ja k o „pow ietrze nay jadow itszym ". W artość w ym ienionej książki polega na poznaniu ów czesnych poglądów tłu m aczących przyczyny pow staw a nia choroby oraz na cytow aniu środków zaradczych. Pisze w ięc M uthmann że: „W naturze przyczyn szu k ają panow ie M edikowie. Czasy długie, cich e, że w iatr pow ietrze nie przewiewa, w iatry południowe a w ieczorne m gły śm ierdzące a długo trw ające albo przed albo przy moru, n ieczy ste jad ow ite powietrze, osobliw ie je sie n n e, któ re traw ę y owoc inficyruje, z kąd bydło y pszczoły ja k zw yczajnie przed morem ludzkim odchodzą, zkąd też obserw ow ano, że n ie które ptastw o ja k W rony, W róble od m ieysc zapow ietrzo nych stro n ią. Sm rody przeciw ne a n ieczy sto ść dla c z e g o . y w E gip cie mor częsty kiedy rzeka Nilus krokodyle 5 Kalendarz Śląski FRANCISZEK ZAHRADNIK K S I Ą Ż K A WIERNY PRZYJACIEL KSIĄŻKA BAWI — KSIĄŻ KA UCZY — KSIĄŻKA WY CHOWUJE — znane to po w szechnie w szystkim praw dy. Można pow iedzieć, że każdy, kto tylko bierze do ręk i książkę, czyni to z po budek w y n ik ający ch z po w yższych prawd, o k re ś la ją cych fu n k cję i rolę książki wobec człow ieka. A jak że to piękna i wdzięczna je s t fu n k cja i ro la — baw ić, uczyć i w ychow yw ać. Już to w ystarczy w c a łe j pełni, by nazw ać książkę przyjacie* lem. Pięknym potw ierdzeniem ta k ie j roli książki są je j d zieje na Śląsku Cieszyń skim . W o k resie długowiekow ego narodow ego i spo łecznego ucisku książka — w łaśn ie książka — była tym w iernym p rzy jacielem n a szego ludu Różnymi drogam i d o ciera ły k siążki pod strzechy chłop sk ie i robotnicze c ie szyńskiego ludu. D ocierały one z o d ległych n ieraz stron, z d alek ich często m iast i ośrodków w ydaw niczych. Spo tykam y w n ajd aw n iejszych czasach tak ie m iasta wśród nich, ja k Brzeg i K rólew iec, K alw aria i Kraków . Były w śród książek, któ re docie rały z ty ch ośrodków na nasz teren , dzieła R eja i Ko chanow skiego oraz innych pisarzy O drodzenia. U kształ tow ały one języ k naszego lu du, przypom inający jeszcze dziś archaizm am i gwary c ie szy ń sk iej języ k i styl m is trzów pióra, ja k ż e odległych czasów . Bo też książki te, n ie tylko uczyły nasz lud o jczysteg o języ k a w czasach, gdy był on z życia publicz65 nego rugowany, ale książki te pod chłopską strzecha były jedynym śladem i osto ją o jczy stej kultury, były je dynym środkiem narodow e go wychow ania, gdy w szyst kie przejaw y polskiego życia prześladow ano i tępiono. W późniejszych czasach dydaktyczno - wychow aw cza rola książki została uzupeł niona nową fu n k cją. Zaczę ła książka rów nież bawić. Rolę tę sp ełn iała literatu ra lekka, zwana dziś strag an o wą. Rozpow szechniali ją na naszym tere n ie wędrowni handlarze, za p e łn ia ją c nią odpustowe i jarm arczn e stra gany. Z czasem d oczekała się ta literatu ra m iejscow ych wydawców 1 księgarzy. Były wśród te j jarm arczno-odpustow ej literatu ry różne Meluzyny i M agelony, Genowefy i Dziewice O rleańskie, do dziś je szcze żywe w pam ięci naszych dziadków. Może te książki bard ziej baw iły i roz czulały, aniżeli uczyły i wy chow yw ały. Jednego im je d nak odmówić nie można. Rozczytały one nasz lud w stopniu rzadko gdzie spoty kanym . Rozm iłow ały w książ ce prosty lud cieszyń ski i przygotow ały grunt do do ta rcia pod chłop skie strze chy i do robotniczych rąk książki w artościow ej, praw dziwych nieraz pereł lite ra tury: dzieł M ickiew icza, S ło w ackiego, Sien kiew icza i in nych te j m iary pisarzy. Dzieła tych pisarzy odby wały drogę do czyteln ików na Śląsku Cieszyńskim w god niejszej już form ie, cho ciaż w cale nie tak p ro stej i łatw ej, jak by nam się to dziś wydaw ać m ogło. Przy pom nieć w ystarczy żmudną I ryzykow ną pieszą w ypra wę Pawła Stalm ach a i An drzeja C ińciały w 1847 roku do K rakow a po polskie książki — „tow ar dla Ś ląsk a zakazany*'. W spom nieć tu trzeba o u siln ych staran iach 1 w y siłk ach cieszyń skich działaczy pow ołania biblio tek publicznych, przezna czonych dla ludu. A trud- 66 i albo inne m onstra na pole wyrzuca, gdzie na potym zd ychają. Z najdują się w człow ieku różne n ieczy ste w ilgotności względem czasów urodzajów , pokarm ów któ re są spo sobne aby ja d ku sobie ciąg ły , ja k o ogień ciąg n ie. Często też ludzie sam i szkodzą rzeczy zapow ietrzone kupując, e rb u jąc albo krad n ąc, z zapow ietrzonym i o b cu ją c a przez n ich w ychodzące efflu v ia albo m iasm ata w równe n ie bezpieczeństw o w pad ając, co się też staw a, kiedy um arłe, nie w czas a nie dość głęboko a daleko chow ają, tak bowiem żywi pogrzebują m artw ych a m artw i zabi ja ją żyw ych.“ Jak o środki leczn icze używane przeciw ko dżumie wy m ienia Muthmann „sm ołę wozową a proch z k ości czło w ieka m orem zarażonego. Z ap alają się też c a łe lasy aby pow ietrze z jadu arsen ik aln eg o y m ercu rialnego oczyścione było, tak gęsto się kadzi jak oby kom in pie kielny ch cia ł gorzeć, parfum ują się gm achy dymem z tab aki W irginskiej, T u reck iej, A nglickiey, gasi się wapno octym ; rozm aże się ty le m orow ego Balsam u jak o wozowey sm oły, z je się tak w iele a różnych proszków przeciw jadu, n iebieskie y inne dryaczhe piluły y inne tym podobne że dziw jak o się sam a śm ierć takim i żywimi A lexifarm akam i a A ntydotam i n ie zapow ietrzi. Owszem żaby y w rzecien ice, wężowie y sm ocy zaszczuw ani byw ają przeciw moru. Z aw im ją się drzwi y w rota, o kn a y dziu ry dla złego pow ietrza ale na o statku przecie n ic nie pomoże. Doktorow ie, A ptykarze, Balw ierze, Łaziebnicy y Cyrulikowie, D istilatorow ie y D ryjacznicy, Jubilirze M itridatu, Lekarze po ry n kach w rzeszczący, K acia y po m ocnicy i c h . . . pohańbieni byw ają, bo mor tak je s t niew stydliw y że y nie zaproszony do Aptyk, m ate rial nych kom ór y d ryjaczn y ch szkatułek w stępuje, owszem i do klasztorów , K ollegiów , Bibliotheków y Pisarni, do cesa rsk ich i kró lew skich pałaców tak dobrze ja k do chałup p rostych ." M uthmann pod aje rów nież ch arak tery sty czn e objawy choroby, pisząc że: „N aypierw ey się sym ptom ata roz m aite zn ajd u ją jak o to zima, gorączka, słabość po wszy stk ich członkach , tęsk n o ść koło serca, oczy czerw one, srogie głowy bolenie, targ an ie w krzyżu, ciężki a prętki oddech, nagłe zpadnienie tw arzy, fantazyrow anie, m ocne zw racanie albo biegaw ka częścią bez krwi albo w ycho dzenie n ie ja k ic h robaków , trzęsien ie głowy, suchość ust, języ k opuchły. Do tego potym dochodzą bolączki, gluzy y wrzody któ re zowią carbunculos, także chrosty albo flek i po całem c ie le ." P rzy taczając przykłady z n ie d a le k ie j p rzeszłości, pisze że w la ta ch 1126 i 1349 dżuma zaw ładnęła całą Europę tak, że w ym arła trzecia część c a łe j ludności. „W 1633 roku w Sw idnycy w dolnym Śląsku gromady trupów nie zakopanych leżały... gdyż śm ierć żadnycli nie szan u jąc tak w ojow ała że 200 y trzy sta trupów przez dzień a na o statek w szystkich zm arłych około 30 ty sięcy liczono. Roku 1350 ja k też roku 1395, 1412, 1413, 1437, 1464, 1482, 1553, 1585, 1600, 1623, 1628, 1630, 1653, 1655, 1680 znosiło całe Śląsko nasze częścią całe, częścią m ieyscam i morowe rany. Że w ty ch pom ienionych leciech y nasze Cieszyńskie Xięstw o w iele w y cierpiało isto je s t. Luboż bowiem w ojny y inne sm utne trafu nki m ało zapisków pozostaw iły w szakżem znalazł że w sa mym C ieszynie był mor 1571 1 1585, który zowią mor w ielki bo na trzy ty sią ce w ym arło, 1599 i 1623 kędy wysz 1500 osób poległo w szakże na zamku żadyn niebył zachorzan." Ażeby częściow o się przed chorobą zabezpieczyć za leca Muthmann p rzestrzegan ia kilku nakazów , z który ch ciekawsze to: „1. Gdyż m ir nie tylko ze złych k o n ste llacjó w psotne go czasu zburzonych smrodów pow ietrznych pochodzi a jad od ludzi przez dech k sobie ciągniony a le też przez nieporządny żywot spraw iony, przez dobrą dietę ale za pędzony y uciśniony byw a; dotąd należy zaniech anie grochu, kapusty, zbytniego m ięsa św ińskiego, m iękich y suszonych ryb, stary ch ja je c , sp leśn iałeg o chleba, rze py, śm ierdzącego syra, pospolitego sałatu , m lecznych pokarmów y tak d alej. 2. Każdy gospodarz ma swoim, osobliw ie czeladzi, za kazać żeby zw łaszcza w m ieściech żadney posoki, trzew , kości bydła zabitego a im m n iej zd echłych kur, psów, kotek albo sycko coby sm ród czyniło na u licę nie rzucali. 3. W m iasteczkach a na dziedzinie m ają ta k ie pluga stwa na oddalone m ieysce zaniesione albo w cale zako pane, wody a le sto ją c e a śm ierdzące zasute być. 4. Niema n ikt w m ieście żadnych kaczek, św ini albo innego niesnażnego bydła trzym ać y w szystko w ylew anie pomyj y innych plugastw zaniech ane być. 5. Kiedy też kto u siebie sam ego ty lk o ja k ą niezwyczayną albo p od ejrzaną chorobę czuje, ma się sam ogło sić a gdy sam otny, przez znak chorobę sw ą oznajm ić. 6. Kiedy tedy chorego w domu m ieć od D irektora do zwolono ma być w osobitym gm achu zaw arty, ztąd nie wypuszczany, lekarstw o a potrzeby żyw ota z w ielką ostrożnością onem u dawane a on n ietylko od sp o łecz ności jeszcze zdrowych w domu w cale oddalony ale też kobierce, stołki, skrzynie, truhly, alm arye y w szystkie inne m obilia jad p rzy jm u jące z takiego gm achu zaraz na początku w y jęte. 7. Przychodziłby w jak im domie kto zapow ietrzony ku śmierci albo zaczyna ko n ać, ma gospodarz, n ie cz e k a ją c na Medika, um ierającem u przez osoby któ re gó op atru ją ciepło-pieczony chleb w c ie p łe j wodzie zm oczony dać na usta, aby dech w ten czas bardzo jadow ity nie w cią gał a przez swe rozciąg n ien ie domu nie zapow ietrzyć, który a le ch leb zaraz zakopany być musi. 8. Koło łoża zapow ietrzonych, osobliw ie um ierający ch , ma się ciepła woda, w szakże żeby się para zniey zbytnio niekurzyła postaw ić, żeby się też jad do niey w sadził; która woda też na m ie jsce do któreg o n ikt przychodzi, wylać się ma. 9. Ma każdy gospodarz codziennie, n ajm n iej dwakroć, w domie swym a gm achu, jało w cem albo jagod am i jego, prochem strzeleckim , siark ą, tab ak ą albo innym kurze niem mornym dobrze kadzić, octym kropić albo n ieg a szone wapno w izbach g asić, albo ceg łę rozp alić a octu na nie nalać, albo ogień g o reją cy drzewem jałow cow ym , dębowym w innej m acice, bukowym albo wierzbowym chować a w donicy po domie dać nosić. 10. Pod gardła stra ce n ia żaden gospodarz albo oby watel podważyć się nie ma dom zapow ietrzony a zabity z w łasnej m ocy odew rzeć choćby wnim w 40 dniach nikt nie umarł. 11. Gdy mor ustaw a ma każdy, któryby m ieysca w ie dział kędy ja k i chory leżał albo m obilia któreby choć najm niejszy czas na m iejscu podeyrzanym były, pod r ności pokonać było trzeba niem ałe. Brak książek, brak środków pieniężnych na ich zakup, przede wszystkim jed nak szykany w ładz i m iejs cow ych Niemców, d ążących w ytrw ale do w ynarodow ie n ia cieszyńskiego ludu. Lecz tak, ja k przez długie w ieki książka była jed y n ą o sto ją narodow ego, o jcz y s tego języ k a na Śląsku Cie szyńskim , tak teraz sta ła się sym bolem w alki o prawo do p ełn iejszeg o życia narodo w ego i ku ltu ralnego, symbo lem łączn o ści Ś ląsk a Cie szyńskiego z M acierzą. Wy razem tego były dary książ kowe, p łyn ące z c a łe j Polski od różnych, w ybitnych n ie raz przed staw icieli nauki i kultury p o lsk iej, od wielu zasłużonych in sty tu cji. Wśród ofiarodaw ców B ibliotek i Lu du K raju Cieszyńskiego (1848 do 1855] i biblioteki Czytel ni Ludowej w Cieszynie (1861— 1922] spotykam y m ię dzy innym i Józefa Ignacego K raszew skiego, W incentego Pola, z in sty tu cji takie, jak Ossolineum we Lwowie, To w arzystw o Naukowe U niw er sytetu Jag ielloń skiego i inne. Były to czasy tru dnej i ofia rn e j w alki o narodow e i sp o łeczne uśw iadom ienie lu du cieszyńskiego. W ielką ro lę od egrała w te j w alce książka, która razem z lu dem ponosiła k lęsk i i św ię ciła trium fy. Zawsze jed nak słu żyła w iernie ludowi, ja k przystało na w iernego przy ja c ie la . D oczekała się też książka czasów swobody po pierw szej w ojnie św iatow ej. Mo gła teraz o fic ja ln ie i po w szechnie znaleźć się w da m ach, biblio tekach , k sięg ar n iach i szkołach, by szano wana, godnie i w pełni re a lizow ać sw oją ro lę i funk c ję . I realizow ała książka to sw o je pow ołanie i w coraz w iększym stopniu przenika ła z różnych bibliotek, głów nie M acierzy Szko lnej, dzia ła ją c e j na Śląsku Cieszyń skim od 1885 roku, do sze ro k ich kręgów społeczeń- 67 stwa. Pięknie d ziałały też na Cieszyńskiem i wydawały rożnorodną literatu rę m ie js cowe firmy w ydaw nicze. Wy dawać się m ogło, że nad szedł w reszcie czas błogiego i niczym nie zakłóconego obcowania książki z czło wiekiem. Tak jed nak się nie stało. Przyszedł rok 1 9 3 9 .1 znów się rozpoczęło prześladow a nie tutejszego ludu. K siążce przypadł podobny los, los okrutny i trag iczny . Podob nie ja k lud cieszyński, tak i książka była prześladow a na, tępiona i niszczona. W ie le cennych zbiorów publicz nych i pryw atnych bezpo w rotnie zginęło, w iele uległo poważnemu zniszczeniu. Ale w iele też księgozbiorów o ca lało i przetrw ało m roki hi tlerow sk iej oku p acji, prze trw ało ratow ane z n araże niem w olności a naw et ży c ia przez oddanych książce ludzi. Po sześciu la ta ch cięż kiej niew oli d oczekał się lud cieszyński ponownie w olno ści, w olności p ełn ej, bo n a rodowej i sp o łeczn ej. Przy szła ona w 1945 roku. Teraz dopiero sp ełn ić się mogły w zupełności pragnienia i życzenia Adama M ickiew i cza, m arzącego niegdyś, by jego k siążki zbłądziły pod strzechy. M arzenie to stało się faktem . Dziś nie ma już praw ie m iejscow ości na Śląsku Cie szyńskim , w k tó re j n ie ist niałaby ja k a ś placów ka bi blioteczna, a w n ie j do w y boru w iele cen nych, p ięk n y ch i pożytecznych k sią żek. Lecz nie tylko w biblio tekach publicznych, utrzy m ywanych i op łacan ych przez państw o ludowe, zna lazła książka godne m ie jsce d la sw ojego oddziaływ ania. W eszła książka do zakładów p racy, by w każd ej chw ili móc służyć człow iekow i w jeg o pracy. W corocznie obchodzonych u roczyście D niach Oświaty, K siążki i Prasy, k tó re są św iętem i hołdem składanym k siążce za je j zasługi w dawnych 68 gardła stracen iem o zn ajm ić aby oczyścione były. Między n iek tó re rzeczy te n ależą drogie kam ien ie, perły, złoto, srebro, mosiądzowe, cyniann e, żelazne naczyn ia a takie rzeczy. . . 12. Gdyby w jak im domie albo ogrodzie n ie ja k i trup był pochow any, niem a się potym ta k i grób poruszać, ale w ięcej wapnem przysuć. 13. Przed sło ń ca w schodem a po jego zachodu, żaden gospodarz bez poważney przyczyny nikogo z domu sw e go w ypuszczać nie ma, poniew aż w ten czas pow ietrze je s t szkodliw e, przeto też tedy dom y gm achy dobrze zaw arte być m ają. 14. Każdy gospodarz ma się w przyjm ow aniu p ienię dzy strzec a kiedy isto tn ie nie wie że z m ieysc zdrowych a od osób niezapow ietrzonych pochodzą, tak ie oraz z m ieszkam i naprzód do octu w rzucać niż je zliczy. K ończąc sw oje wywody podaje M uthmann sposoby wyrobu leków przydatnych w okresie trw an ia „moru . Oto k ilk a przykładów . OCET MOROWY Weźmi św ieżey ruty w in n ej dwie g arści, czosnku jedne g arść, bzow ego kw iatu ile w przednie palce w ziąść m o żesz, lubszczkow ego korzenia jed en łut, św ieżą skórkę od je d n e j cytryny. N aley na te sp ecies jed ne albo p ołtorej kw arty do brego w innego octu a n iech tak sto ji. Od tego octu może na Prezerw ayą każde rano jed n e albo dwie łyżki wypić. GORZKIE WINO Weźmi Czenturziey jed en łut, piołunkow ych główek jed en łut, kardobend ictow ych głów ek jed en łut. A njelikow ego korzen ia jed en łut, om anow ego ko rzen ia trzy łuty, pom erancow ych skó rek dwa łuty, jałow cow ych ja gód jed n e garść, biedrzencow ego ko rzen ia dwa łuty. Na te drobno p okrate sp ecies włożywszy je naprzód do sm ażonego płóciennego w iesaeczka a zbanka, m aliey g ar n iec dobrego w ina, z którego gdy cztyry a dw adzieścia godzin przestał, rano szklan kę w ypić możesz. CIENKIE PIWO DLA TYCH, KTÓRYM WINO DROGIE Weźmi C an taryej jed n e garść, piołunku jed ne garść, K ardobenedictu jed n e garść, an jelik o w eg o korzenia jed en łut, om anow ego korzen ia jed en łut, cytrynow e] sk ó rk i dwa łuty, jałow cow ych jag ód jed n e garść. W szy stko drobno pokray, do w orka włóż, we faseczk ę piwa zaw ieś. Z którego gdy w yrobiło, z ran a po polew ce k so bie przy jętey, dobry tru nek uczyń. GORZAŁKA PRZECIW JADU MOROWEMU Weźmi wybornego aloe dwa łuty, hubku sm rekow ego pół łuta, m yrry jed n ą kw intę, cytw orow ego korzenia iednę kw intę, entianu jed n ę kw intę, an jelikow ego korze nia pół kw inty, z a ję cz ej rzepki pół kw inty, senesow ych listków p ó łto rej kw intki, driaku pół łuta. Na te drobno pokrate a potłuczone sp ecies w ley kw artę dobrey go rzałk i rzaney albo w inney zatkey naczynie dobrze a po staw na ciep łe m ie jsce przez dw adzieścia a cztery go dzin, potym to na m ieyscu czyrstw ym zachow ay. W czas jad ow itych chorób a niezdrow ego pow ietrza, niż wynidziesz, łyżkę w y p ij." Istniały również środki stosow ane zew nętrznie. „Takie są częścią do w oniania, częścią do m azania, częścią do zawieszania. Do w onności służą św ieże cytrony a pom a rańcze ja k y gąbki octym morowym napuszczone a w pu dełku z jałow cow ego drzewa zachow ane. Z achw alany je s t też w rocław ski o lej, jałow cow y a skorpionow y, którzy tedy do chorych a inficy row any ch iść muszą, mogą sobie zawsze tym i o lejk am i pod nos, w uszach a w argi namazać ponieważ tak przed tym w iele przy moru usługu jących zachow ani byli.“ Anegdotycznie brzm ią dwa przypad ki cytow ane przez Muthmanna. „Jedyn zacny pan jeszcze w W ielkiey P olsce żyjący za pewno ma, że ja k w te lata w Poznaniu y indziej mor panow ał, ziele krw aw nik tak ku zaopa trzeniu ja k uleczeniu, gdy je odw arzali a pili, albo w proszek zatłukli albo koło c ia ła n osili, cudownie po magało. Również za dośw iadczoną rzecz na sobie sam ey y całej grafow ney fam iley mi w yliczała stanu w ysokiego osoba, że tylko tro ch ę w łasnego moczu ran o ciepło na głodny żołądek gdzieś p ija li, a żadne m orem nie umarło.'1 Tak m niej w ięcej przed staw iała się w iedza o tym n a j groźniejszym wrogu ludzkości czasów przeszłych, który powodował, że c a łe k ra je wyludniały się, a człow iek, bezbronny w łaściw ie, szukał o ch ro n y i o calen ia w prze różnych zabiegach i p rak ty k ach często m agicznych. w iekach i za je j w spółczes ną piękną rolę i fu n k cję spo łeczną, książka wychodzi na sp otkan ie uliczne z ludem. Zaw iązana w czasach długo trw ałe j niew oli przyjaźń roz w ija się w now ych warun k ach d alej, p rzy b ierając no we, doskonalsze form y. I tak, ja k w czasach n ie w oli książka w iernie służyła ludowi cieszyńskiem u, będąc jeg o n ajw iern iejszym przy jacie le m , tak i dziś pełni tę w ierną służbę. Podobnie też, ja k daw niej, książka na Ś lą sku Cieszyńskim , te j „ojczyź nie biblio filów ", o taczan a je s t w ielkim szacunkiem , przyw iązaniem i n a js z la ch e t n ie jsz ą m iło ścią. A zasłużyła na tę m iłość ludu cieszyń skiego sw oją o fiarn ą służbą i w ierną p rzy jaźnią — b a w ią c — u c z ą c — w y ch o w u ją c . ZDJĘCIE H E N R Y K M IN O L «a: i^ -j a GO l _ i_ l aa Antygona: Słowami świadczyć miłość, to nie miłość. Sofokles: Antygona. cV_y lerpiema ......................................................... nie można wyrazie, ani go przekazać, można je tylko doświadczyć. Jaką twarz miała Antygona? Chyba tyle twarzy, ile m a rozpacz, klęska i cierpienie. Powstała wśród starożytnych Greków jako mit, zrodzony z potrzeby wyrażenia doświadczeń w zmaganiu z cierpieniem, które jak cień towarzyszy ludzkości. Antygona, córka króla Edypa, dobro wolnie towarzyszyła ojcu, udając się z nim na wygnanie za przekroczenie na 70 kazu nowego władcy Kreona. Zam uro wana żywcem, popełniła samobójstwo, nie chcąc i nie mogąc zrezygnować z własnych zobowiązań moralnych. M ądry Sofokles na kanwie tego mitu napisał dramat, przedstawiając konflikt Antygony z otoczeniem, broniąc w nim racji moralnych jednostki przed prawa mi i racjami władzy. Mit o Antygonie jest nieśmiertelny, bo nieśmiertelne jest cierpienie i walka w obronie godności ludzkiej. Losy Antygony odradzają się w losach tych, co podejmują tę samą walkę, przyj mują tę samą postawę życiową, decydu ją się na tę samą samotność. * Któż by przypuszczał, że na swoich szczupłych barkach potrafi unieść tak przytłaczający ciężar, klęsk, ofiar i cier pienia. Ciężaru tego nie podejmowała z własnej woli. To życie postawiło ją przed alternatywą wyboru: albo dosto sować się, albo pozostać wierną sobie z wszelkimi konsekwencjami. Może wte dy nie słyszała jeszcze o Antygonie. Żyła w kręgu legendy swej imienniczki Marii, Antygony żydowskiej, co do końca swego życia dźwigała na swych ramionach cię żar krzyża, na którym zawisł jej pokłó cony z światem syn. Urodziła się w Brennej, w tej pogod nej, pełnej łagodnego zacisza wiosce, któ rą Beskidy niosą na swych barkach, żeby była bliżej nieba i słońca. Ale tam, gdzie natura nie skąpi piękna, poletka górskie więcej rodzą kamieni niż chleba. Zaś wtedy, kiedy mała M arysia pasła krowy i owce, a tatulek chodzili na ,,uherską stronę", żeby zarobić coś na wy żywienie jedenastu głodnych dzieci, bie da była najczęstszym gościem u Helerów. Tylko brat Józef, który później zginął w pierwszej wojnie światowej, był star szy od Marysi. Reszta rodzeństwa była młodsza. Ojciec — zagrodnik, jak takim mawiano, był człowiekiem szorstkim, twardym, surowym w wymaganiach. Chciał wszystkich wykierować na ludzi, rozgoryczony na swój los, na ustawiczną szarpaninę z biedą, przybity długotrwałą chorobą żony, nie zawsze zdobył się na sprawiedliwy osąd siebie, a co dopiero swojej rodziny. Przynaglał do pracy, zrzędził, czasami unosił się. Ten twardy, małomówny góral miał jednak szlachet ną słabość. Szanował książki w przeko naniu, że zawierają one klucz do innego, lepszego świata. Nie przeszkadzał, prze ciwnie zachęcał rodzinę do czytania. Z tego przywileju, a raczej słabości ojca, M arysia chętnie korzystała. Już rok przed pójściem do szkoły umiała jako tako czytać. A potem przynosiła ze szko ły pełną torbę książek. W czasie dnia było dużo roboty na gospodarstwie, trze ba było zastępować chorą matkę; czytała więc w nocy przy lampce naftowej, świe cy, albo też pasąc krowy na pastwisku. Duże oczytanie przy wrodzonej chłon ności i wrażliwości umysłu kształtowało jej poglądy i charakter. I chociaż w szko łach uczono ich wiernopoddańczej miłoś ci do cesarza i monarchii, z książek; od Mickiewicza, Słowackiego, Sienkiewicza, Prusa, uczyła się patriotyzmu, wrastała w Polskę, której nie było jeszcze na m a pie, ale która odradzała się w hardych, nieujarzmionych sercach. Kiedy powstała Polska, radość była wielka w domu Helerów. Ton patriotycz nych uniesień M arysi udzielił się wszyst kim domownikom. 19-letnia wyszła za mąż za dziewięć lat starszego od siebie Jerzego Kawika, człowieka jak na swoje otoczenie kultu ralnego, który, niestety, wrócił zchorowany z okopów wojny, przeszedł tyfus, m a larię i nigdy nie wrócił już do pełni sił. Tym razem przypadło M arysi podzie lić los własnego ojca. Posypały się dzieci. Było ich dziewięcioro, do tego chory mąż. Trzeba było jakoś dorabiać, wiązać ko niec z końcem żeby żyć. Bóg jest wyso ko, a bieda blisko - mawiali górale. Co prawda w Beskidy przyjeżdżało sporo turystów i wczasowiczów, ale któż z nich zaglądał do chałup góralskich. Oni żyli w innym świecie. Zresztą tyle jest światów, ile ludzi na niego patrzy. A gdzieś tam, na zachodzie, gromadzi ły się chmury. Któż na nie zwracał uwa gę? W górach i tak burze zaskakują nagle i nieoczekiwanie. Oni też pojawili się nagle w kurzu drogi, patrząc spode łba na ludzi. Razili w tym swojskim pastelowym krajobrazie beskidzkim, jak prusacki bęben w towa rzystwie góralskiej piszczałki. Maszero wali zmęczeni, niespokojni, a równocześ 71 nie oszołomieni pierwszymi sukcesami wojny. Hajla, h a jli. . . śpiewali. Patrzała na nich z pogardą, nie przy puszczając, że zbliżają się dni, które wy stawią ludzi na próbę charakteru, że zbliża się czas, który i od niej zażąda rozstrzygnięć na miarę Antygony. * Któż by powiedział, że M aria Kawikowa ma teraz 65 lat. Drobna, subtelna, jak na warunki życiowe kobiety wiejs kiej, zrównoważona, spokojna, z lekkim drżeniem drobnych spracowanych rąk i z niegasnącą mgiełką zamyślenia szaro błękitnych oczu. Wojna zwalała z nóg nie takich mo carzy, a ona sama podjęła decyzję, wy brała świadomie swój los, przeciwstawiła się przemocy, podtrzymywana tylko przez niezachwiane przekonanie, że utrata te go, czego broni, oznaczałaby utratę sensu i wartości życia. O tamtych czasach opowiada spokoj nie, ze swadą, barwnie, nawet dowcipnie; tylko kiedy przypada jej mówić o śmierci tych, z którymi żyła i którymi się opie kowała, przełyka ślinę, porusza bezrad nie rękami, mnąc w palcach chusteczkę. Wie, że śmierć przypieczętowuje nieod wracalność czasu. Nadaje ostrość kontu rom, dokonuje ostatecznego podziału w hierarchii ludzkich wartości. Co pomogło jej przetrwać, unieść ten straszliwy ciężar przeżyć? Tego się nie da wypowiedzieć, a tym więcej opisać, bo wyrażone na papierze trąci wyświech tanym patosem. A przecież było to umi łowanie kraju, wolności, był to patrio tyzm, wierność i obowiązek wobec oj czyzny. Pojęcia te urastają do spraw żywot nych i zasadniczych dopiero wtedy, kie dy zagraża im śmiertelne niebezpieczeń stwo. Maria Kawik opowiada o tych spra wach prosto i jednoznacznie; Postępowa łam tak, jak nakazywało mi serce i su mienie. * 72 „Było to w styczniu 1940 roku. Za wezwano mnie na urząd gminny. Przed tym renegaci urabiali już opinię, nama wiając ludzi do zdeklarowania narodo wości śląskiej. Po co się rzekomo narażać Niemcom. Przyszłam na urząd z całą rodziną i bratem Karolem, który uciekł z niewoli. Wypełniliśmy formularze jed nakowo. Podeszłam do jednego ze stoli ków, gdzie siedział długoletni nauczyciel naszej szkoły. Spojrzał na mój formularz i zwrócił mi go z uiliagą, że źle wypełni łam, bo w rubryce narodowość mam na pisać ,,śląska" a nie polska. A tak samo język śląski a nie polski. — Panie nauczycielu — powiedzia łam — kto jak kto, ale pan powinien lepiej ode mnie wiedzieć, że nie ma na rodu śląskiego, jest tylko dzielnica śląska i tak samo nie ma języka śląskiego, jest tylko gwara śląska, która jest częścią ję zyka polskiego. Obecni tej scenie roześmiali się, uśmie chali się nawet urzędnicy niemieccy, tyl ko nasz ,,rechtór“ czerwienił się ze wsty du i złości. Jako świeżo upieczony ,,Volksdeutsch‘l dał się mi i mojej rodzinie od razu we znaki. Dokuczał gdzie mógł i jak mógł. Zresztą od tej chwili narażeni byliśmy na ustawiczne szykany ze strony urzędów niemieckich. Nie dano nam kart odzie żowych, obarczano piętnastoprocentowym podatkiem z dochodów, jakie według ich obliczeń uzyskujemy z roli. Drugi brat, Wincenty, wrócił z nie mieckiego lagru, bo zachorował tam na gruźlicę. Trzeba go było podleczyć, ale sama nie miałam czym, bo ledwie zaspa kajałam głód własnych dzieci. Na szczę ście pomogli czasem dobrzy ludzie. Bo wie pan, są jeszcze dobrzy ludzie. I kie dy na świecie jest bardzo źle, wtedy są najbardziej potrzebni... Kiedy próbowałam coś załatwić w gmi nie, wyrzucano mnie za drzwi. Kiedyście beski dzka Polacy, to niech wam Polska da — ma wiali. W lutym rozpoczęły się aresztowania. Brat Karol poszukiwany przez gestapo ukrywał się u mnie. Wychodził czasami na kilka dni i wracał z konspiracyjnymi gazetkami, które dawał czytać mnie i mę żowi. Przychodzili do nas różni ludzie. Zawsze długo radzili z Karolem, przyno sili paczuszki i zabierali jakieś dokumen ty. Potem złapali w Wapiennicy Staszka, tego co przychodził do nas i mówił z ta kim ogromnym przejęciem i przekona niem. Bronił się. Został ranny. Sześć ty godni znęcali się nad nim gestapowcy w Cieszynie, zanim go rozstrzelali. Nie wydał nikogo. Front się przedłużał, wojna też. Niem cy potrzebowali coraz więcej żołnierzy. W marcu 1941 roku wezwano na Amtskomisariat w Skoczowie wszystkich chłop ców z okolicy, którzy przekroczyli wiek 18 lat. Wezwano tych, co na palcówce .wpisali narodowość śląską. Kazano im podpisać Volkslisty. Większość chłopców odmówiła podpisania, tłumacząc się, że czują się Polakami. Rozwściekleni Niem cy wpakowali 140 opornych chłopaków do wagonów towarowych, wywożąc ich do kopalni rudy żelaznej w Salzgitter. Nim pociąg ruszył z dworca, chłopcy stłoczeni w wagonach zaśpiewali na po żegnanie: Jeszcze Polska nie zginęła i Góralu, czy ci nie żal... Śpiewali głośno i hardo, ludziom z tego śpiewu wzrusze nie ściskało gardło. 19 marca 1942 r. rano przyszła nie miecka policja do naszego domu, pyta jąc, gdzie moi synowie. Pięciu ich było w wieku poborowym, ale wszyscy zdekla rowali się jako Polacy. Kazano im sta wić się następnego ranka na posterunku policji w Brennej. Powiedziałam, że po jechali po siano do Rudnicy i nie wiem, kiedy wrócą. Rano tych Polaków, co sta wili się na posterunku, powieźli do Cie- a n t y g o n a szyna. Zawieźli ich nad Olzę, stała tam szubienica, na której powieszono 24 Po~ laków z całej ziemi Cieszyńskiej. Między nimi zginął też mój bratanek Rudolf Heler. Za jakiś czas zawezwano mojego cho rowitego męża na posterunek w Brennej. Podpiszcie Volkslistę, bo inaczej... Za wezwano go po raz drugi, po trzeci na gestapo do Cieszyna. Użyto wobec niego takich argumentów, że kiedy wrócił, ro dzina nie mogła go poznać. Już się z te go nie spamiętał, zmarł po kilku miesią cach. Zostałam sama z dziewięciorga dziećmi. Zapowiedziano mi wysiedlenie i obóz koncentracyjny. Najstarszy syn i ukrywający się u mnie brat Karol posta nowili ratować rodzinę przed zagładą. Pozostało jedyne wyjście: podpisać yolkslistę . . . — Podpiszcie mamo — radzili, ale ich oczy mówiły coś innego. Oni tylko chcieli zaoszczędzić mi cierpień, chcieli urato wać matkę nieletnim dzieciom. Ach, te noce, te straszne noce rozterki. Przewracałam się z boku na bok, dusz ność ściskała gardło, lęk pełzał do oczu zmęczonych bezsennością. W racały oderwane fragmenty słów, strzępy rad sąsiadów. — — — Za kogo nastawiacie głowę, Kawikowa, i za co? Panowie robią wiel ką politykę a mali ludzie muszą za nią płacić? . . . Mali ludzie? Człowiek wart tyler na ile go stać. Że jesteśmy biedni? Byli byśmy jeszcze ubożsi zrzekając się cha rakteru i wypływających z niego szla chetnych pobudek. — — — Macie tylko jedno życie, K a wikowa, macie prawo żyć, i jeszcze coś, sąsiadko, przypadł wam obowiązek, wiel ki obowiązek ocalenia rodziny, domu. Jeśli będziecie stawiać opór, zmiażdżą was. Dzieci utracą to pierwsze i ostatnie — matkę! . . . Tak, ja mam podpisać, stanąć po■ ich stronie, stać się jednym z nich, jed nym z tych, co mi zabili męża, dzieciom ojca. A najstarszych zabiorą do wojska, 13 zmuszą ich do zabijania synów takich samych matek jak ja, drżących o życie swoich najbliższych. Im tylko zaoszczędzono męki decyzji, wyboru. One niczego nie podpisują ... — — ~ Trzeba wybrać śmierć, kiedy nie można ocalić godności. Gdzie ja to czytałam? ... Ale kto ma prawo żądać od matki tak ostatecznych wyrzeczeń, Kawikowa? Potępią was, że dla dumy, uporu, tego co nazywacie godnością, wiernością so bie, narażacie na ciężki los nieświadome swojego losu dzieci? Noce bezsenne nie znęcajcie się nade mną! Zasypiałam nad ranem płacząc nad własną bezsilnością. Lepiej lać łzy niż krew! Kto to powiedział, kto to powiedział? Znów jeden dzień i krzątanina wokół dzieci i gospodarstwa. — — — Podpiszcie, Kawikowa, nie wy jedna i nie wy sama — Tylu już podpisało. To nad wasze siły stawiać opór temu straszliwemu światu. I tak nie podpis decyduje o człowieku, tylko jego cz y n y . . . Tylko skutki będą się liczyć. . . . Podpisać? Czy tym podpisem nie zdradzę, nie zrzeknę się tych, co walczą i narażają się na śmierć... Nie, nie mogę podpisać. .. Kiedy czło wiek czuje się współodpowiedzialny, przestaje być bezsilny. I znów noce bezsenne, i łzy, i szamo tanie myśli, chwile uporu i rezygnacji. . . Kto to właściwie powiedział: Lepiej przelewać łzy niż krew? No tak, no tak.. . ale czy moje strugi łez zatrzymają potoki krwi? — — — Trzeba wybierać śmierć, kie dy nie można ocalić godności... . . . Nie o wasze życie chodzi, Kawiko wa. A co życie tych 9 dzieci? Chcecie, żeby oni wychowali je bez was na włas ny obraz i podobieństwo? — — — Podpiszcie mamo. Jakoś da my sobie radę. Czas też się liczy. Podpisałam. *74 Nigdy nie czułam się w życiu tak straszliwie poniżona i sponiewierana, jak w chwili, kiedy kładłam swój podpis na znienawidzonym dokumencie. Kiedy w sześć tygodni później podpi sywałam na siebie wyrok śmierci, byłam spokojniejsza, o wiele spokojniejsza. Wy dawało mi się, że w pewnym sensie ten drugi podpis podważał ważność tego pierwszego. * W grudniu 1 9 4 2 roku gestapo otoczy ło dom Kawikowej. Brat Karol był w kuchni, domyślił się, że o niego chodzi. Z myślą o ucieczce wpadł do sieni, ale tam stało już kilku żandarmów. Nazwi sko! — krzyknęli. Podał nazwisko jed nego z synów szwagra. — A Heler? Heler gdzie mieszka? — Tam ! — wskazał na drzwi kuchni. W tym momencie z kuchni wyszło dwóch synów Kawikowej, a z przeciw nych dzrwi dwóch synów jej szwagra. Tylu ludzi na raz wprowadziło zamęt, wśród podekscytowanych żandarmów. Byli przekonani, że jeden z nich to K a rol Heler, tymczasem Karol niepostrze żenie wyszedł tylnymi drzwiami do ogro du i w las. Kawikową i jej synów wy prowadzeni w pole Niemcy zabrali do ogrodu i chcieli rozstrzelać. Ustawili ich twarzą do ściany. Odbezpieczyli broń. Kawikowa skoczyła do nich jak lwica. — Strzelajcie swoich żołnierzy! — rzu ciła im gniewnie w twarz. Zdezorientowani gestapowcy stwier dzili, że chłopcy rzeczywiście w tym sa mym dniu mieli wyjechać do wojska. Odeszli źli, klnąc na czym świat stoi, synowie spóźnili transport i zostali jesz cze miesiąc w domu, Kawikową zaś za brano na posterunek, gdzie musiała pod pisać wyrok śmierci na siebie, jeśli nie doniesie, w wypadku gdyby brat do niej powrócił. B rat ukrywał się gdzie mógł. W szo- b e s k i d z ka pach, stodołach, a czasami u dobrych ludzi. Na wiosnę skontaktował się z dru gim bratem Kawikowej — Stanisławem. Dołączył się do nich Józef Paluch, żoł nierz polski, który zbiegł z obozu jeniec kiego z W rocławia. Na górze zwanej Niedźwiedziem w Brennej zbudowali prymitywną ziemian kę, w której zamieszkali. Przez całe lato 1943 r. Kawikowa dostarczała im żyw ności. A lokatorów bunkra przybywało. Pod koniec lata było ich już 11. Pluton przyjął nazwę W ędrowca, zresztą zw ędrował on całe Beskidy. Największy kłopot był z wyżywieniem. Przede wszystkim zaś z zdobywaniem broni, której brakowało jak soli. W e wrześniu tegoż roku zginął pierw szy partyzant z plutonu. W starciu w Szczyrku dostał postrzał w brzuch Karol Bujok. W Górkach był lekarz, ale nie przyszedł, bał się. R anny zmarł po dłu gich męczarniach. Koledzy wykopali mu grób pod jodłą. ,,Wyścielałam z córką Nelką grób ga łązkami jedliny, żeby nie miał twardo . .. Pogłaskałam go po włosach, myśląc o je go matce. Potem uklęknęłyśmy z córką nad jego grobem. Nie przypuszczałam, że zaniedługo nie będę mogła nawet tyle zrobić dla mego poległego brata." * Jesienią 1943 roku zbudowano drugi bunkier na polu Rudnickich, których syn był również w plutonie. Zbudowano go w tak zwanej gromadzicy, czyli kupie kamieni, myląc czujność Niemców, któ rzy szukali bunkrów partyzanckich wy łącznie w lesie, w gęstym podszyciu. Naj gorzej było w zimie, kiedy znać było wszelkie ślady. Ale i na to znalazła się rada. Kilku wtajemniczonych chłopców kręciło się na nartach i jeździło wokół gromadziska tak długo, aż zatarli wszel kie ślady. a n t y g o n a Bunkier nie ratował jednak partyzan tów przed głodem, chłodem, chorobami i wszami. W kwietniu 1 9 4 4 r. brat Karol z prze strzeloną szczęką udał się do bunkra w Niedźwiedziu z rozkazem, który otrzy mał od komendy z Żorów. Szedł z bra tem Stanisławem i towarzyszem broni Ludwikiem Kłóską. Zatrzymali się na wzgórzu, w niedużym lasku, żeby prze czekać tam dzień, a wieczorem udać się dalej. Zauważył ich jakiś podlec, doniósł policji. Otoczyli ich. Żandarmi byli świe tnie uzbrojeni, mieli karabiny maszyno we. Partyzanci bronili się zaciekle, chcie li się przebić z pułapki. Przedziurawiono ich jak sito. ,,Com wtedy wycierpiała ... Rzucili ich na sanie, którymi wywozi się nawóz. Sanie były krótkie, więc nogi braci wlo kły się po ziemi.. . Droga, jaką przebyli, czerwona była od krwi. Nie, tego się nie da wypowiedzieć . . . Potem zabrali moje dzieci na żandar merię. Trzymano ich tam i bito, pytając, gdzie są partyzanci, czy chodzą do ma my. Poszłam tam zdesperowana. Trzęsąc się z oburzenia, powiedziałam im, że ich przeklinam, że nie będą mogli skonać. Zbili mnie, ale przerazili się moich klątw. Zatłuczcie mnie, ald dzieci wypuśćcie! Wypuścili nas. Wróciłam do domu bez kilku zębów." W maju aresztowali całą rodzinę Rud nickich, której syn był w partyzantce. W czerwcu aresztowano Kawikową i jej siostrę Agnieszkę. Zawieźli je na po sterunek w Brennej. Trzymano każdą z osobna, czekając na przybycie gestapa z Cieszyna. ,,Nie bałam się tyle śmierci, co włas nej klęski, słabości, że poddana torturom powiem wszystko. A ja za dużo wiedzia łam ... W pewnej chwili poprosiłam mijające go mnie żandarma o pozwolenie zejścia do ubikacji. Poszedł ze mną, myślał, że wchodzę do ubikacji, a ja weszłam do następnych drzwi, do kuchni i pędem przez okno skoczyłam do ogrodu, a po75 tern popędziłam w las. W tym samym momencie przed budynek żandarmerii przyjechał samochód z szwargocącymi gestapowcami. Zdjęłam buty i pędziłam na oślep, do utraty tchu. Gałęzie biły mnie po twarzy, kolce raniły stopy, oczy miałam zalane krwią, zlana potem we szłam do rzeki, by zagubić ślad wilczu rom. Wreszcie dopadłam furtki mojego domu, powiedziałam dzieciom co zaszło i w las. Żandarmi wprowadzili się potem do mojego domu, przekonani, że prędzej czy później wrócę do dzieci, bo przecież sa me nie dają sobie rady. Nikt z obcych nie śmiał się nimi zaopiekować. Ale dzie ciaki, z których najstarsze miało 13 a najmłodsze 2 lata, dały sobie radę, szczę śliwe, że katom nie udało się złapać mat- na. Wszyscy mówili mi mamo. I tak sta łam się partyzancką mamą, i tak mi juz zostało. A ja patrzałam na nich, jak w ciasnym bunkrze siedzą na ziemi z garnkami na kolanach i jedzą zziębnięci, mokrzy, naj częściej brudni, nieogoleni i myślałam, skąd jeszcze zdobyć dla nich trochę ziem niaków, kaszy, i myślałam, co tam porabiają moje sieroty, kto wydoi krowy, kto sprzątnie owies, wykopie ziemniaki, kto im wypierze, ugotuje. .. Czy w ogóle wrócę jeszcze do nich? Czy, kiedy zginę, wyściele mi kto grób jedliną, czy zako pią mię jak psa? Najgorzej było z rannymi. Brak leka rza, lekarstw, a głównie odpowiedniego pomieszczenia. W ziemiance mokro i chłodno. Pamiętam, kiedy pielęgnowa łam Bronka Palucha wydawało mi się, że go nie uratuję. Miał przestrzelone pra we płuco, kula wyszła z pleców. Był maj ig44 r. zimny i deszczowy. W ziemian ce było 10 cm wody. Z góry, z sufitu ściekała woda. Chory leżał na posłaniu z gałęzi na mokrych kocach i mokrym kocem nakryty. Gorączkę miał wysoką, majaczył, wzywał matkę. Robiłam co mogłam, a właściwie niewiele mogłam. Ale młody organizm zwyciężył. Bronek wyleczył się. , Natomiast siostrę Agnieszkę bito do nieprzytomności najprzód na posterun ku, a potem na Gestapo w Cieszynie.. Następnego dnia po ucieczce Kawikowej Niemcy aresztowali jej szwagrową i jej syna Władysława. Córka Aniela zdążyła zbiec z rąk gestapa. Znęcano się nad ni mi przez kilka dni, żeby wydobyć zezna nia. Powtarzali w nieskończoność pyta nie: Wo sind partisanen? Nie zabito ich, tylko po trzytygodniowym znęcaniu się przewieziono do szpitala więziennego, by po podleczeniu zabrać się do nich^ na nowo. Siostrę i szwagrową wywieziono wreszcie do obozu koncentracyjnego w Mysłowicach. Zaś syna Kawikowej, Władka, po kiłku miesiącach przęsłuchiwań rozstrzelano na placu więzien nym w Cieszynie. ,,Gdzie ma grób? Czy bardzo cierpiał? Czy ktoś zakrył mu twarz, choćby jedną gałązką jedliny? - Nic nie wiem. Wiem tylko, że nikogo nie zdradził. Ale to ma ło. Za mało dla serca matki. A ja znalazłam swój nowy dom w bunkrze partyzanckim na Palenisku. Go towałam, prałam bieliznę, zszywałam, czyściłam broń, chodziłam na zwiady. Kiedy było trzeba, to potrafiłam broń wziąć do ręki. Byłam im bardzo potrzeb ie W lecie, w trakcie wyprawy po bron, został ciężko ranny Stefan Lewicki. Po dziurawili go porządnie. Koledzy nieśli go w kocu całą noc, przez dzień odpo czywali w gąszczu i znów nieśli całą noc. Biedny Stefan mdlał z cierpienia. Nad ranem donieśli go do bunkra ledwo ży wego. Tylko w lewej nodze miał 56 śru tów, a pojedyńcze w całym ciele. Umiesz czono go w gąszczu leśnym. Najgorsze były dla Stefana noce, kie dy leżał tak samiuteńki w gęstwinie leś nej, nasłuchujący dalekiemu poszczeki waniu psów, bezbronny i bezsilny. Tryb życia partyzantów był raczej dość prawidłowy. N a akcję chodzili wie czorem, wracali koło północy, czasami Z D J Ę C IE J A N Ż A B K O W IA N nad ranem, zależnie od sytuacji i oko liczności. Śniadanie zjadali po dziewią tej rano. Jeśli był chleb, to otrzymywali porcję po południu, a potem zaciskali pasa. Na akcję szli raczej głodni. Zresztą zapalać ogień mogła Kawikowa dopiero w nocy, kiedy nie było widać dymu. W arta stała dniem i nocą i zmieniała się co godzinę. Najmilsze godziny były zazwyczaj po śniadaniu. Chłopcy rozsiedli się w bun krze, „matka partyzantów" rozpoczynała swoistą edukację. Opowiadała im poda nia, legendy, to wszystko, co pamiętała z książek. Opowiadała więc o Wandzie, co nie chciała Niemca, o Popielu, które go myszy zjadły. — Nic dziwnego — wtrącił wtedy ktoś — jeśli były tak głod ne jak my. Z czasem dzieci przemyciły jej z domu sporo książek. Chłopcy czytali z pasją. Lektura przynosiła zapomnienie, oder wanie od grożącego wciąż widma niebez pieczeństwa. Największe wzięcie miał Sienkiewicz. Chłopcy rozczytywali się w „Ogniem i mieczem" i „K rzyżakach", a potem długo po swojemu tłumaczyli przeczytaną treść. Czasami Kawikowa przeczytała im swoje wiersze, które pi sała w wolnych chwilach, kiedy pozosta ła w bunkrze sama albo z rannymi. Ja kie to były wiersze? Proste, nie wyszu kane, przekonywujące szczerością uczuć. A jeśli znajdziesz mogiłę w lesie, Co nad nią szumią szeregi drzew, Niechaj te słowa wicher poniesie, 0 partyzancie zanuci śpiew. Tylko wiatr nad nim smutnie poszumi 1 drobny deszczyk nad nim zapłacze, A siwa jodła gałęźmi otuli, To partyzanckie ciało tułacze. Po południu zazwyczaj omawiano plan akcji i taktykę walki. Żywność rekwirowano Niemcom i zaprzańcom, i to za wsze z wyroku organizacji. Polakom pła cono w gotówce, ci jednak często odm a wiali brania zapłaty. 78 Niemcy próbowali odnaleźć partyzan tów nadsyłając konfidentów, którzy naj częściej udawali zbiegłych więźniów czy zabłąkanych partyzantów z innych grup. Musiano bardzo uważać. „Polnische banditen" nazywali ich syci, dobrze ubrani żołnierze Jagdkomanda, gestapo. Ani na myśl im nie przyszło, że słuszność jest po stronie prześladowanych, broniących prawa do ziemi ojczystej, i że bandytami są oni, nie proszeni intruzi z dalekiego, obcego kraju. 2 0 0 żołnierzy stacjonowało stale w Brennej i okolicy, węsząc po śladach par tyzantów. A front się kurczył. Niemcy czuli się mniej pewni siebie, z niepowodzeniem na froncie rosło ich podniecenie, chci wość i okrucieństwo. Jesienią 1 9 4 4 roku Niemcy znieśli — jak mówiło się językiem partyzanckim — oddział z Buczkowic, którym dowodził Habdas. Pewnego wieczora do chałupy Heleny Helerowej na Złączanej zastukali dwaj partyzanci. W yjaśnili, że ocaleli z grupy Habdasa i proszą o skontaktowa nie z grupą breńską. Niestety, byli to konfidenci, którym udało się wkraść w zaufanie Helerowej. Po kilku dniach przyszli z żołnierzami, wyprowadzili Helerową, jej 20-letnią ku zynkę i jej brata przed dom i rozstrzelali. Ich ciała kazano zakopać na miejscu, dom, w którym mieszkali, spalono. Było to w czasach, kiedy to ludzi nie otrząśniętych jeszcze z jednego nieszczęścia, uderzało następne. Kilka dni temu, w odwet za zabicie w potyczce niemieckiego żandarma, wy prowadzono przed dom żonę partyzanta Emilię Heczko i na oczach jej sześciorga dzieci, z których najstarsze miało 8 lat, rozstrzelano. Razem z nią rozstrzelano jej brata, ojca i żonę partyzanta Gawlasa, jak również Pawła Macurę, Pawła Kawika, ojca dziewięciorga dzieci, któ- beski dzka rego żona znajdowała się w obozie kon centracyjnym, a który równocześnie opiekował się dziećmi Marii Kawikowej, przebywającej przy partyzantach. W tym samym miesiącu, we wrześniu, odnotowano w plutonie „W ędrowiec" ważne wydarzenie. Na skutek zbliżające go się frontu zrzucono w Brennej pięciu spadochroniarzy radzieckich. Jeden z nich w trakcie lądowania połamał nogi i wpadł w ręce niemieckie. Reszta, to jest major Wasylewicz, telegrafistka Sasza, Mikołaj i W asyl dołączyli się do grupy w bun krze na Palenicy. Korzystając z doświad czenia i odpowiedniego przeszkolenia majora, powierzono mu dowództwo nad grupą. „Święta Bożego Narodzenia przeżyli śmy w bolesnym nastroju. Nie mogliśmy przeboleć strat najbliższych, nie mogli śmy pogodzić się z ich bezsensowną i okrutną śmiercią. Przed zwątpieniem ra towała nas nabierająca coraz większego rozmachu ofensywa radziecka. Dowie dzieliśmy się, że na gruzach Warszawy powiewa już biało-czerwony sztandar, że w Krakowie drżą już szyby od huku dział. Choinek mieliśmy wokół wbród. Pa miętali o nas dobrzy ludzie, jak Helerowie, Waliczkowie, Mędrkowie. Z nara żeniem życia przesyłali nam prowiant, żeby umilić nam święta. W bezwietrzne dni słuchaliśmy dalekiego pohukiwania dział, jak najmilszej zapowiedzi wolności. W styczniu 1945 r. nowy cios. Aresz towano łączniczkę Józefę Paluch, żonę partyzanta Antoniego. Niemcy zapalili dom, w którym mieszkała matka łącz niczki i jej dwojga maleńkich dzieci. Ca ła rodzina spłonęła żywcem. Było to w dniach, kiedy wojska radzieckie dotarły już do Bielska i przepędziły hitlerowców z Katowic. Huk dalekich dział odbijał się w Beskidach coraz głośniejszym echem. Ale Niemcy w okrutnym, fana- a n t y g o n a tycznym uporze potrafili wpatrywać się w pożar pochłaniający, bolesny, uderza jący w niebo krzyk dzieci. Na czarne niedopałki drewna, na wy stygły popiół spadł nieskalany beskidzki śnieg. Z dnia na dzień cisza stawała się co raz bardziej niezwykła i niepokojąca. 28 stycznia trzech partyzantów wyszło z bunkra na zwiad. Wiatr wiał i prószył, zacierał ślady. Po dwóch godzinach wrócili. Weszli do bunkra biali od śniegu. Wydawało mi się, że od mrozu mają łzy w oczach. A oni powiedziełi nam coś niewiarygod nego. Na co czekaliśmy cztery i pół roku: Ludzie, jesteśmy wolni! Nie mogliśmy temu uwierzyć. Byliśmy oszołomieni, nagle zdjęto nam z ramion ogromny ciężar. W tym momencie od kryliśmy na nowo drzewa, świerki, za uważyliśmy ornament gałązek, usłyszeli śmy szmer strumyka, przestaliśmy czuć, myśleć i reagować jak zaszczute zwie rzęta. Nazajutrz zeszliśmy do wsi. Partyzan ci ruszyli na posterunek żandarmerii. Niemcy opuścili go w popłochu, unika jąc starcia. Brenna była wolna, partyzancka." Teraz nie zabrakło już partyzantom broni. Rozbrajano dezerterów i zabłąka nych maruderów, czasami staczano mniejsze potyczki. W Brennej zaistniała władza partyzancka, na co obraził się ja kiś waleczny oberst, w racający z frontu. Wpakował do samochodów ciężarowych swoich żołnierzy i ruszył do Brennej przegonić zuchwałych i — według jego zdania — za dużo pozwalających sobie partyzantów. To była ostatnia wyprawa obersta. Razem z nim zginęło trzech żoł nierzy. Resztę skomlących o litość pusz czono, odbierając im broń. Front jednak zatrzymał się pod Biel skiem. Niemcy w W iśle i Górkach okrze pli i znów zaczęli węszyć po krwi. 2 0 lu tego wzmocnione oddziały Wehrmachtu ruszyły do Brennej. Nie było złudzeń co do ich przewagi liczebnej i technicznej. 19 Za trumną ojca partyzanta kroczyło Partyzanci w liczbie około 4 0 osób po sześcioro małych, bladych, wymizerowastanowili przebić się przez linię frontu nych i przerażonych dzieci. To był ostat na stronę oddziałów radzieckich, zaś kil ni pogrzeb ofiary wojennej w Brennej. ku rannych wróciło do bunkrów. Tymczasem we wsi Niemcy i W łasowZ lasu wiało żywicą. Oziminy podsko cy łapali chłopców bez Volkslist. Złapali czyły w górę, stoki groni ożywiły się ra dosną zielenią. Ludzie wyruszyli na po ich dwunastu, prócz nich sześciu W ło la. Znów pochylili się nad ziemią, żeby chów, zbiegów z obozów jenieckich. W p ę sypać do niej życiodajne ziarno, żeby nie dzono ich do stodół i zwyczajem „kulturkopać już w niej straszliwie samotnych tregrów" spalono. 23 m arca na skutek zdrady Niemcy grobów. Czasami wyprostowali się zapatrzeni otoczyli bunkier z rannymi. Partyzanci w czyste niebo, zasłuchani w ciszę, którą bronili się zaciekle. Bunkier zlikwidowa nie mąciło już złowrogie poszczękiwanie no pancerfaustem. Zginęli: Józef Paluch, syn spalonej broni. iyw cem matki, zginął Stefan Lewicki, Nad kancelarią butnej Rzeszy powie wał czerwony i biało-czerwony sztandar. który z takim trudem wyleczył się z ran, W Moskwie oddano salwy armatnie na i zginął też Franciszek Tarnaw a. 6 kwietnia 1945 r. wojska radzieckie zwycięstwo, w Londynie biły dzwony . . . Pokój! Nareszcie pokój! wkroczyły do Brennej. Radość mącił I oto z górki „Bukowy gróń“ szedł jak wielki żal po stracie tylu najbliższych widmo w złym śnie luźny oddział z tru i najlepszych. ,,Pierwszą naszą troską było przenie pimi czaszkami na czapkach. W eszli do sienie ich zwłok z miedz, wertepów i nie wsi, świetnie uzbrojeni, ale moralnie roz użytków leśnych na cmentarz. Kiedy w bici. W kukanie kukułek uderzył głośny trumnach kładliśmy ich do grobu jak huk broni. Ptaki zerwały się z gniazd. ludzi, swoich bohaterów, cała wioska Jeszcze raz polała się krew. Tym razem była to tylko krew ger przyszła pokłonić się ich pamięci. Tym bliskim, co zostali, zabrakło już łez, nie mańska. zabrakło tyłko żalu, który gniótł kamie Było to 10 maja 1 9 4 5 roku. niem w piersi. Staliśmy na cmentarzu, rzucając grudki ziemi na wieko trumny, żegnając tak poległych uświęconym zwy czajem. Ale z uderzeniami grudek pomieszały się odgłosy karabinów maszynowych. Jeszcze ginęli nasi ludzie, ginęli ostatni partyzanci, broniący ludność przed ra bunkiem ze strony wycofujących się z frontu luźnych oddziałów niemieckich." W jednej z takich potyczek zginął 35letni Karol Heczko, którego żonę roz strzelali Niemcy we wrześniu 1 9 4 4 roku. Zginął na progu wolności, pozostawiając sześciorga sierot. Razem z nim zginął 26-letni Władysław Jędrysik. Ich po grzeb odbył się 3 maja, kiedy sztandary wolności powiewały już w Cieszynie, Ostrawie, kiedy czołgi zdążały już w stronę Pragi i Berlina. 80 ,,A ja wróciłam do swojego domu. Chlew był spalony, bydło zabrali Niem cy. Nie wiedziałam od czego zacząć, ale miałam dła kogo żyć. Czekały na mnie nieletnie dzieci. Bratowa podarowała mi cielaka i tak zaczęłam od nowa gospoda rować ,,na Groniku". W 1947 roku wrócili moi synowie. Jeden z Anglii, z wojska polskiego, a dru gi z niewoli włoskiej. Pożenili się, ode szli na swoje. Żyję tak jakoś i wspomi nam, bo to, co się przeżyło, tkwi jak drzazga w pamięci i często daje znać o sobie, kłuje i boli. Czasami odwiedzi mnie ktoś z moich ,,leśnych synów". Oni też w te strony wracają. Muszą wracać. Oni w ogóle ciężko wrastali w nowe życie. Niejedne go nie mogli zrozumieć, a ich też nie za wsze chciano zrozumieć. Przychodzą, sia dają u mnie na progu i milczą. Bo cóż możemy sobie powiedzieć po tym, co przeżyliśmy. A potem chodzą po lesie, jakby czegoś szukali. Jak ja ich dobrze rozumiem. Jak ja ich rozumiem... * Kiedy pada śnieg, dojrzewa cisza. A teraz pada śnieg wielkimi piatami. Cztery chałupiny na Groniku zaszyły się w zaspach. Drewniane domki o nis kich oknach, przykucnęły na polance okolonej wysoką ścianą potężnych świer ków. Las pnie się zboczami w górę, gubi w pierzastych chmurach. Siedzę w cieplej izbie, notuję, czasami przecieram oczy i patrzę przez okna w dół, w rozbiegającą się szerokim hory zontem nizinę, patrzę na obraz, jaki moż na sobie wymarzyć przed zapadnięciem w sen. Przed oknem, na potężnym świerku, przybito zwitek łoju i karmnik. Kręci się wokół niego trzepocząca chmara trznadli, kolorowych gilów i sikorek. Dziobią za wzięcie, śmiało, siadają na parapecie ok na i zaglądają w izbę. M aria Kawikowa trzyma na kolanach małego wnuczka, o rumianej buzi. — One zawsze tak przylatują — wyjaśnia. Dawniej, kiedy byłam sama w bunkrze, b e s k i d z k a b Kalendarz Śląski to one były ze mną, ratowały przed pust ką samotności. Teraz przylatują, nie mu szą głodow ać. . . Już ja wiem, co to jest g łó d . . . W izbie sporo książek i gazet. To sta ry nawyk „matki partyzantów ". Na ław ce leży jakiś cienki tomik. Biorę go w ręce, patrzę na tytuł: Sofokles — Anty gona. Jestem zdumiony. Myślę w tej chwili o czytelnikach, co gotowi nie uwierzyć w tę historię, myśląc, że to literacki chwyt, zmyślona pointa reportażu. — To pani czyta? — pytam zasko czony. — Nie, to czyta wnuczka, to lektura potrzebna jej do egzaminu. Ale ja też poczytam, chętnie poczytam . . . Czytając dramat Sofoklesa sprzed dwóch i pół tysiąca lat, beskidzka Anty gona odnajdzie w nim własne myśli, roz terki, doświadczenia, odnajdzie słowa Antygony skierowane do siostry: Patrzcie na księżnę ostatnią z Teb królów W ręce siepaczy ujętą, Ile mąk ona, ile zniosła bólów, Za wierną służbę i świętą. H E N R Y K JA S IC Z E K (P ie rw sza n ag ro d a n a k o n k u rsie lite r a c k im P Z K O z o k a z ji 2 0 -le c ia C S R S .) antygona 81 Jabłonków , według h isto ry ka śląsk ieg o Fr. Popiołka, m iał sw oje p oczątki w n ie dalekim Gródku, gdzie stał mały gród, koło którego roz ro sła się osada. Do dziś dnia je szcze w Gródku nazyw ają n iek tó re części gm iny: zam czyska, oborzyska, stodoliska, chlew iska, cm entarzyska itp. W r. 1447 został Gródek spalony przez w ojska w ę g ierskie, któ re w targnęły na Ś ląsk P rzełęczą Jabłonkow ską. Nową osadę, k tóra się w ytw orzyła na gruzach i zgliszczach sp alo n ej, nazw a no Starym Jabłonkow em , dla odróżnienia od Nowego Ja błonkowa, który został w tym czasie założony nieco d alej na południe. Nazwa Gródek pojaw ia się dopiero przy końcu XVI wieku. Nowy Jabłonków pow stał w m iejscu o w iele w ygod niejszym i obronniejszym . Leży w m alow niczej dolince, w m iejscu , gdzie rzeczka Łom nianka wpada do Olzy. Od wschodu, południa i za chodu je s t kryty w zniesie niam i i góram i. Pow oli z ma łe j osady zaczął się rozra stać w podgórskie m iastecz ko. Przechodziła tędy głów na droga handlow a na Słow aczyznę i W ęgry. W Ja błonkow ie był na pewno postój dla furm anek, ja d ą cych ze Ś ląsk a na Słow aczyznę, albo też w kierunku odwrotnym . Zaczęły się tu taj rozw ijać rzem iosła i handel, co stanow iło głów ne zatrud n ien ie jabłonkow ian. Koło r. 1800 było w Jabłonkow ie na 1660 m ieszkańców 600 tk a czy, dużo rzeźników (ze względu na o bfitość bydła w B esk id ach ), d alej byli pie karze, rusznikarze, g a rn ca rze, farbiarze (na B ia łe j), św iyczkorze, „grzebiyniorze“, garbarze i inni. Jabłonkow ian ie jeźd zili ze swoim i w yro bami na jarm ark i i odpusty aż do Skoczow a, lub też na południe do Czacy i Żyliny, a często i na Morawy. Byli i tacy, którzy zapuszczali się naw et d alej. W tych 82 slare budownictwo w Jabłonkowie czasach pow stało przysłow ie, że kiedy w szyscy jabłonkow ianie zbiorą się w domu, w tenczas będzie kon iec św ia ta. Z tych d alek ich podróży przyw ozili ze sobą różne no w ości, które później zapro w adzali u siebie. O bjaw iało się to szczególnie w ory gi n aln y ch stro jach , mowie, w zw y czajach a także w bu dow nictw ie. N ajstarsza arch itek tu ra ja błonkow ska była drew niana. Drzewo i kam ień były n a j tańszym i n ajd o stęp n iejszym m ateriałem budowlanym. M iało to jed n ak tę ujem ną stro n ę, że w razie pożaru zw ykle leg ła w zgliszczach znaczna część m iasteczka. T akie straszn e pożary prze żył Jabłonków 18, 19, 20 i 24 w rześnia 1890 r., kiedy 209 rodzin (1100 głów ) s tra ciło dach nad głow ą. Dopie ro po ty ch n ieszczęściach zaczęto budować ra cz e j do my murowane, k tó ry ch przed tym było bardzo m ało. Na rynku był np. murowany za m eczek ks. Elżbiety Lukre c ji, który w późniejszych la ta ch służył za ratusz, potem za budowę sądow ą a pod czas pierw szej w ojny św ia tow ej za szpital w ojskow y (leg ion ow y). O becnie je s t KAROL PI EGZA budynkiem m ieszkalnym i stoi na rynku obok uliczki z łukam i, po lew ej stronie, p atrząc z rynku. Bardzo ładnie w yglądał daw niej rynek jabłonkow ski, który m iał oryginalną a r c h i tektu rę. B ył dookoła otoczo ny drew nianym i podsieniami, podpartym i rzeźbionym i w drzewie słupam i. Dzisiaj z tego typow ego zabytku arch itektu ry ślą sk ie j nie po zostało n iestety już nic — a szkoda — bo były to n a prawdę perły śląsk ieg o bu dow nictw a podgórskiego. Ca ły rynek przedstaw iał kom b in ację arch itektu ry drzew n ej p ołączonej w arty sty cz ny sposób z arch itek tu rą m urowaną, co dawało w c a łości ja k iś nowy oryginalny styl górsko - m iasteczkow y, u rzek ający swym subtelnym sm akiem artystycznym . Nic zatem dziwnego, że Jab łon ków dw ukrotnie (1846 i 1854 r.) ściąg n ął do siebie sław nego czeskiego m alarza Józefa M Snesa. Przyjeżdżał tu rów nież znany czeski h is toryk J. Slam a, który w swo je j książce pt. „Putovśni po S lezsku “ pośw ięcił Jabłonkowu dużo uwagi. W publika c ji te j można także znaleźć ilu stra cje p rzed staw iające stare domy jabłonkow skie. W dokum entach fo to g ra ficzny ch dochow ała się ty l ko południowa i zachodnia stro na starego rynku. S tro na w schodnia i północna je s t praw ie nieznana. S tra ch przed nowymi po żaram i zmusił jabłonkow ian do budowania stodół poza m iastem . Do niedaw na je s z cze, idąc p ery feriam i m ias teczk a, sp otykało się rzędy stodół p ołączonych razem . Były to stod ółki drewniane, k ry te szyndziołem (nowsze p ap ą), któ re m iały oryginal ne przedłużenie dachu nad głów nym i w rotam i, czyli nad w jazdem do stodółki. Za bu dowaniem ta k ich „grom ad n y ch " stod ółek przem aw iały prawdopodobnie względy oszczędnościow e. n ych k łó tn i i sąsied zk ich za Za w y jątkiem rynku Jest targów . Dodać je szcze n a le Jabłonków wybudowany do ży, że w ty ch czasach domy syć bezplanow o. Często Jest były „ku rlaw e" i że często to gm atw anina różnych ty obydwie „nolepy“ stały obok pów domów, budowanych sieb ie na sieni. Ta bliskość zazw yczaj bardzo blisko dwóch w arsztatów p racy mo siebie,, bez uw zględnienia gła ludzi zbliżyć, lub też jak ich k o lw iek wygód, ouczynić z n ich zażartych św ietlen ia słonecznego, do wrogów. jazdu, higieny itp. Budynki są często nalep ione jeden Drew niane domki z c h le na drugim, o m ałych oknach, wami, stod ółkam i i szopam i niskich sklepion ych powa dookoła nadaw ały B iałej łach, bardzo grubych muw ięcej c h a ra k te r wioskowy. rach (80— 100 cm ), ciem Były one postaw ione szczy nych schod ach i k o ry ta tem do uliczki (d rogi) a o d rzach. P rz e jścia pomiędzy dzielały je nie bardzo szero budynkam i są bardzo w ąs kie p rzejścia. Od strony dro kie, ciem ne i pow ykręcane. gi (u liczk i) były paw łaczki N iektóre u liczki są do dziś a na w ierzchu szczytów ład dnia w yłożone płaskim i k a ne „kozuby". Dachy były m ieniam i (kocim i łbam i), kry te szyndziołem , drzwi za które są bardzo niew ygodne zw yczaj p ó łko liste um iesz dla ludzi pieszych i dla w o czone w środku ściany , ozów. Sam rynek został do kien k a m ałe, obite zew nątrz piero niedaw no wyrównany ozdobą w y ciętą z deski. W i w yasfaltow any. U m ilkł w te tych dom ach m ieszk ali prze dy dawny gruchot wozów, ważnie tk acze i stuk w ar tak ch arak terystyczn y dla sztatów tk a c k ic h ro zlegał starego Jabłonkow a. się w ta k ie j u liczce od In aczej przed staw iała się w czesnego ran a do późnej spraw a te j części Jab łon ko nocy. Św iecono szczypam i, wa, k tó ra leżała na drugim to też często w ybuchały n ie brzegu Łom nianki, a którą bezpieczne pożary, k tó re po nazyw ano B iałą (tam tkacze ch łan iały skrom ne m ienie bielili p łó tn o ). B yła ona od ubogich rzem ieślników . dawien dawna państew kiem In acze j p rzed staw iała się dla siebie. Obowiązywał tu arch itek tu ra w samym c en ta j tzw. „burgrecht“, co zna trum Jabłonkow a. Tutaj za czyło, że osied lający się na częto już coraz c z ęście j bu B iałej nie pod legali prawu dować domy murowane, wyż m iejskiem u, tylko zam kow e sze i okazalsze. Jabłonkomu. Rzem ieślnicy z B iałej w ianie handlem i rzem io nie byli w skutek tego sk rę słem dorabiali się m ajątków powani przepisam i cechm isi zaczęli dbać o w iększą w y trzów jab łonkow skich i m oc godę i m ałom ieszczańską re no im konkurow ali. Dlatego p rezen tację. N ajpierw pobu też na B iałą ścią g a li głów dowano m urowane domy po nie ubożsi rzem ieśln icy. Bu te j stronie, k tóra przylega dowali sobie tam przew ażnie do kościoła, potem po dwóch domki podw ójne, z jed ną poprzecznych stro n ach , a do w spólną sien ią. Z pew nością piero przed pierw szą w ojną wchodziły i tu w rachubę św iatow ą zburzono resztę owzględy oszczędnościow e. ry g in aln y ch podsieni po stro Do dziś dnia je szcze na B ia nie południow ej. Nowe domy łe j istn ie ją domki, k tó re m a budowali przew ażnie kupcy ją dwóch w ła ścicie li i dwa i rzem ieśln icy i d latego też numery. Czy w spólna sień na p arterach um ieszczali była w ygodna — w ątpię, by sklepy, w arsztaty, a często ła ona nieraz powodem różi gospody, k tó ry ch w Jab łon kow ie było k ilk an aście . Na szczegó ln ą uwagę za ZDJĘCIE G. P A L O W SK I 84 słu gu je w ąska u liczka z lu kam i, prow adząca z rynku na B iałą. Je st to u liczka bar dzo sta ra o zapożyczonym stylu południowym . Może ja kiś wpływowy jabłonkow ianin zobaczył ją podczas swo ich podróży na południu i postanow ił podobną m ieć w swoim rodzinnym m iastecz ku, ale nie je s t w ykluczone, że fun datorką była sam a ks. E lżbieta L u k recja, k tó rej za m eczek znajdow ał się tuż obok. O ryginalny m usiał być rów nież dawny drew niany koś ció łek z cm entarzem dooko ła, który dopełniał a rc h ite k to n iczn ą cało ść rynku i ca łego Jabłonkow a. Dziś sta ra arch itek tu ra Ja błonkow a już praw ie zupeł nie zanikła. Została tylko w spom niana uliczk a z lu k a mi, k ilk a starych, niskich domków na B ia łe j i n a ulicy M łyńskiej, oraz półkoliste sk lep ien ie z ozdobami w sta rych dom ach na rynku. Razem z zanikiem s ta re j arch itektu ry, zanikały i sta re s tro je ludowe i Jab łon ków z a tra ca ł sw oją orygi n alność. A był on kiedyś napraw dę ładnym i m alow niczym m ias teczkiem . W yobraźmy sobie tylko dawny rynek jab ło n kow ski, otoczony dookoła drew nianym i podsieniam i, podpartym i rzeźbionym i słu pam i, pod którym i w dni targow e i odpustowe prze chadzały się setk i g ó rali i g óralek w ory ginalnych stro ja c h ludow ych. Jeżeli tra fił się słoneczny dzień i kąp ał w szystko w swoim blasku, lub kiedy szyndziołowe da chy uginały się pod grubą w arstw ą śniegu, trudno by w ym yśleć barw n iejszy i w ię ce j nastrojow y obraz. A rchitektura Jabłonkow a była napraw dę oryginalna, m iała sw ój w łasny styl, k tó ry m iał swój urok, sw ój wdzięk, św iadczący o w ro dzonym poczuciu e ste ty cz nym i sm aku artystycznym ludności podbeskidzkiej. W ł łaściw ością człow ieka, ściśle zw iązaną z jego ży ciem społecznym , je s t jego zdolność do porozumiewania się z osobam i z nim w spółżyjącym i. Człowiek pierwotny, który żył ty sią ce lat przed nam i, porozum iew ał się tylko za pom ocą dźwięku w łasnego głosu. Innego sposobu po rozum iew ania się n ie potrzebow ał. Jem u starczy ło , kiedy zdobył d o statek pożyw ienia i znalazł m iejsce, któ re chro niło go od zim na i deszczu. Lecz z biegiem czasu czło w iek, który się cią g le rozw ijał i d oskonalił, poczuł po trzebę w yrażania i u trw alan ia m yśli, p ragnąc przekazać je drugiej osobie, czy też zachow ać je na późniejszy czas. Przyszedł w ięc ten prym ityw ny jeszcze człow iek na po m ysł utrw alan ia sw ych m yśli na kam ieniu przez w yskro banie ostrym narzędziem kam iennym różnych znaków i obrazków, k tó re sam sobie stw orzył. W edług uczonych, takim i znakam i zaczął się człow iek posługiw ać 3000— 4000 la t przed naszą erą. Starożytni Grecy nazw ali znaki te hiero glifam i, czyli pismem obraz kowym. Za n ajstarszy naród, który zaczął posługiw ać się hieroglifam i, uw ażani są E g ip cjan ie. S ta ra w iedza n ie p ośw ięcała w iele uwagi hieroglifom , aż dopiero w roku 1821 zaczął się nim i intereso w ać fran cuski uczony Cham pollion, s ta ra ją c się znalezione h iero g lify od czytać. Na brzegu jed n ej z rzek w E gip cie odkryto znaki na skale, które przedstaw iały łódkę, sześć k resek w łódce i dwa k ó łk a (ry c. 1 ). Jedno kółko było okreskow ane, a z drugiego k ó łk a była jed n a czw arta zakreskow ana. Po dokładnym zbadaniu i według innych już rozw iąza nych hieroglifów , od czytano napis w ten sposób, że: łódką o d jech ało sześć w ojow ników , który ch przedstaw ia sześć k resek . O kreskow ane kółko je s t słońcem , które w yjaśnia, że o d je c h a li ma w schód, zaś kółko zakreskow ane w je d n e j czw artej, je s t to księżyc, czyli że w rócą za ćw ierć księżyca, tj. za siedem dni. Oprócz pierw otnych hieroglifów , ja k ie używano w E gipcie, używano je szcze innych znaków, któ re nazyw a no pism em hieratycznym , różn iące się od hieroglifów prostszą form ą znaków . Przypuszcza się, że pismo to zostało stw orzone przez kapłanów egipskich , na co w ska zyw ałaby jego nazwa „h ie raty czn a". (H ierarch ia — pier w otna w ładza kap łanów w E g ip cie.) Pismo to pow stało ja k ie 3000 lat przed naszą erą, a utrzym ało się 2400 la t. Pism a h ieratyczn eg o używano w dokum entach h iero g lificzn y ch oraz w ręk op isach kościelnych, p isa n ych na papirusie. N astępne pismo, k tó re stw orzono w starożytności, lecz już w now szych czasach, je s t tak zwane pismo klinow e, sk ła d a ją c e się z sam ych kliników , w yciskanych w różny sposób pałeczk am i na w ilg o tn ej glinie. Przez w y tłocze n ie w ię ce j w odpowiedni sposób ustaw ionych kliników razem stw arzano c a łe w yrazy, pisząc je pionowo. Pisma klinow ego używały narody asy ry jsk ie i ch ald ejskie. Pismo klinow e m iało 12 000 pozycji, to znaczy, że ty le słów używano w k o resp o n d en cji i piśm ie kościelnym . W piśm ie klinow ym odbija się już pewien pierw iastek cy w ilizacji. Człowiek już nie w yraża sw ych m yśli obraz kam i, lecz znakam i, które, żeby je stw orzyć, trzeba było m yśleć. Do pism starożytny ch należy zaliczyć rów nież pismo staro h eb rajsk ie, według jed n y ch — pochodzenia egip 85 skiego, według innych uczonych — pochodzenia fen ickiego. Pismo staro h eb rajsk ie, w którym o b jaw ia się pewna cząstka cyw ilizacji, je s t dosyć skom plikow ane. Do druku w języku polskim by się n ie nadaw ało dlatego, że był to alfabet spółgłoskow y, zaś sam ogłoski m usiał czy tający sam sobie dodawać, to znaczy dom yślać. Dopiero w cza sach późniejszych, przez dodanie k resek i kropek do spółgłosek, który ch poprzednio nie było, pism o to zo stało zm odyfikow ane. Np. u czeń po h eb rajsk u mówi się „lam ed“ i pisało się trzem a spółgłoskam i „dm l“. (Czytaj od strony praw ej.) K reska i przecin ek pod lite rą L ozna cza, że trzeba wymówić po L a, znowu trzy kropki pod M, że je s t k o lej na e. Pismo to przetrw ało aż do dru giego w ieku n aszej ery. H IE R O G L IF Y EG IPSK IE Później pow stało pismo n o w o h eb rajsk ie w edług wzoru p ałm irskiego (P alm ir m iasto w S y rii), którym posługują się- Żydzi do dzisiaj, przede w szystkim w Izraelu. Z biegiem czasu i rozw oju kultury potrzeba utrw ala nia m yśli ludzkiej rosła, dlatego też p oszczególne n aro dy stw arzały sobie w łasne znaki porozum iew aw cze, czyli znaki pisarsk ie. Znaki te nie było można nazw ać h iero glifam i. Były to znaki s ta re j daty, ustalon e o jed n ej fo r mie p isarsk iej. Używane są jeszcze i dzisiaj u n iek tó rych narodów. Pismem nowego stylu, lecz o stary ch form ach, posługują się jeszcze d zisiaj państw a arabskie, ind yjskie, ch iń sk ie i je szcze inne. Są to pism a stare, nieudoskonalone i trudne do zapam iętania, tak że nie każdy potrafi się ich nauczyć. Bardzo trudnym pism em je s t np. pismo chińsk ie, które składa się z 21 000 znaków, z k tóry ch każdy odpowiada jednem u słowu, w skutek czego może być odczytane w każdym d ialek cie chińskim . Pismo chińsk ie je s t pis mem ideograficznym . Nie każdy naw et i uczony Chiń czyk zna w szystkie znaki pism a ch ińskiego. Jeszcze przed drugą w ojną św iatow ą rząd chiński uchw alił wprowadzić w swoim państw ie pismo łaciń sk ie. Lecz zm iany te j nie m ożna tak łatw o przeprow adzić, je ż e li się zważy, że stare pismo używano przez całe w ieki. D latego też jeszcze dzisiaj używa się w Chinach pisma starego. W łasne pismo stw orzyli sobie rów nież staro żytn i Gre cy i Rzym ianie. Pismo rzym skie, które m iało już tylko 24 znaki, nazwano pism em runowym. K ształt pism a ru nowego nadaw ał się do rzeźbienia w drzewie. Przez ko m bin ację pism a runowego i staro g reck ieg o , pow stało pismo nowe, ta k zwane łaciń sk ie, o 24 znak ach głów nych, którym posługujem y się d zisiaj. 86 G U S T A W STARY Z nają ją w szyscy w w ios ce. P ochylona w iekiem , ale zawsze je szcze rześka. Sk rzę tna, gospodarna, każdy gu ziczek i sznurek staran n ie przechow yw uje. W szyscy się dziwią, że te dwie setk i em erytury je j w y s ta rcz a ją . Nie narzeka, za wsze zadow olona z życia. Tylko gdy pogoda zbyt gw ał tow nie się zm ienia, to uskarża się na reum atyzm , który w zaskaku jący sposób przerzuca się z jed nego m iejs ca na drugie. Nawet grzany ow ies niew iele pom aga na te d olegliw ości. Zimą, kiedy wychodzi z do mu, to zarzuca koc na gło wę; w olno o p ad ające fręd zle p rzy czep iają się do w ypło w iałego p łaszcza. Z czarn ej obwódki o k ry cia w ychyla się tylko koniuszek nosu. Latem tw arz bard ziej od sło n ięta i w yraźniej też wi dać ruchliw e oczy i zm arsz czkam i przeorane oblicze. Roman i Danusia zauwa żyli, że Korcow a w yszła z domu. C zekali na tę chw ilę. Szybko w padli do stodoły i w yw ieźli stary wózek. Dzieci pasjonow ały się nim, bo do złudzenia przy pom inał duży drabiniasty wóz. Nie zdążyły zauważyć nad w erężonej, m isternie po w iązanej sznurkam i drabiny i koła. W przypływie rad ości z po siad ania takiego cudu, urzą dzili sobie zabawę. Roman zgodził się być koniem , a S A JDO K W w ieku IV n aszej ery pow stało tak że pismo gotyckie, którego tw órcą był biskup g re ck i W ulfilas. Było to pi smo ła ciń sk ie skom binow ane z pism em runowym, jak ie go używ ali starzy Gotowie. W późniejszych czasach N iem cy pismo to u d oskonalili i p rzy jęli jak o sw oje na zyw ając go frak tu rą, czyli pism em łam anym , jak o że rne ma żadnych kątów okrągłych, tylko kąty ostre. Pismo n iem ieck ie nazyw ano także szw abachem . GRAT Danusia w oźnicą. W mig zbie gły się i inne dzieci, by w łą czyć się do zabawy. W koń cu zaprzężono do w ózka „trzy pary kon i“ . Danusia aw ansow ała do roli p asażer ki, a Roman woźnicy. Turkot k ó ł po w yboiste] drodze w praw ił w szystkich w szał spiętrzon ych w rażeń. Roman ja k stan g ret złotej karocy pani księżny przy nag lał swe rum aki do m a ksym alnego wysiłku. — Wio! — krzyk nął, strze lił biczem i nieoczekiw an ie s tra cił rów now agę. _ Nagły, gw ałtow ny ruch, a w ózek po chylił się ja k okręt podczas burzy na lew ą burtę. Tuman pyłu zasłonił bohaterów . . . Nie było in n ej rady jak konie pozam ieniać z pow ro tem na dzieci. P rzestraszona Danusia płakała. B o lało ją stłuczone kolano. Rom an zaś wyraźnie spow ażniał. Niósł części rozsutego ko ła i prze czuwał, że c a ła ta h istoria źle się skończy. Korcowa popłakiw ała. Nie mogła się pogodzić z m yślą, że nie będzie już na tym wózku w ozić patyków z lasu, bielizny do praln i z zagona. Spotkaw szy m atkę Rom ana i Danusi porw ała się w ojow niczo: „Takie bezczelne dzie c i . . . Bez o p ie k i. . . Główne, że obaj z mężem zarabiacie i co was tam obchodzi krzyw da sta re j baby.“ M atka iro nicznie w yced ziła: „Taki s ta ry grat! Dawno m ieliście już w yrzucić na śm ietnik. / b=» H IE R O G L IF IC Z N Y N A P IS K U P C A W drukach staro p o lsk ich używano szw abachu aż do koń ca XVII w., częściow o jeszcze w pierw szej połowie XIX w ieku i na Śląsku . . . . Pism a niem ieck ieg o, tzn. frak tu ry , używ ają dzisiaj Niem cy coraz m n iej, posłu gu jąc się w i ę c e j pismem ła cińskim , a to d latego, że w iększość narodow cywilizo w anych używa tego pisma. A lfabet ła ciń sk i posiada tę wygodę, ze ma ty 24 znaki głów ne, zaś przez dodanie do poszczególnych lite r odpow iednich kresek, kropek i ogonkow, tzw. ak centów , można alfab et ła ciń sk i użyć w każdym l§ zy^uNazwa a lfab et wywodzi się z g re ck ie j nazwy dwoc pierw szych lite r a lfa i beta. C ośkolw iek odm ^nnym pismem od pism a łaciń sk ieg o je s t ta k zwana cyry lika czyli azbuka k tó rą stw orzył apostoł Cyryl, w zorując się a lfa b ecie greck im . Od im ienia Cyryl, nadano pismu temu nazw ę cy ry lik a. P IS M E M H IE R A T Y C Z N Y M P O S Ł U G IW A L I SIĘ KAPŁANI E G IP SC Y Cyrylika była pism em ksiąg kościelnych, Rosjanie p rzerobili je na pismo św ieckie zwane „grazdanką któ rego w Związku R adzieckim używ ają jeszcze dzisiaj. Cy " l i k i używają rów nież Bułgarzy, Serbow ie, Ukraińcy ‘ T ^ ° w yglądałaby w w ielkim skró cie historia pisma. Oprócz lite r mamy w n aszej pisowni jeszcze inne zna ki, a to cyfry czyli liczby, którym także należy poświę cić cośkolw iek m ie jsca. vtńreeo W yraz c y fra wywodzi się z arabskiego „sifr , którego to w yrazu używ ali Arabowie na oznaczenie zera. „ ku X III i XIV p rzek ształciło się słow o to na „ziferum 87 wróżba albo też na „tziphra“ . Poglądy uczonych o pow staniu cy fr różnią się, a problem ten Jest je szcze ciąg le w sta dium badania. T w ierdzenie jak oby do w ieku X używano w yłącznie cy fr rzym skich, zd aje się nie odpow iadać rze czyw istości, a to d latego, że ju ż daw niej były znane różne form y cyfr starożytnych . Pytanie, kto m ógł być pierwszym tw ó rcą c y fr? Otóż, cyfry mógł stw orzyć ty lk o naród, który je potrzebow ał, a mógł je potrzebow ać naród ku piecki, naród handlow y. Takim w łaśn ie narodem między narodam i staro ży tn y mi byli F e n ic ja n ie pochodzenia sem ickiego, znani jako w yśm ienici żeglarze i kupcy. Fen icjan o m przypisu je się więc, że oni potrzebow ali cy fry w prow adzeniu handlu. Liczenie przeprow adzali przy pom ocy k resek . Ponieważ pisanie k resek do niesk oń czon ości, a zliczan ie tych w y magałoby bardzo dużo czasu, co było także niew ygodne, pomyślano zatem o innym sposobie liczen ia kreskam i. Zaczęto w ięc pisać k resk i w różnych p ozycjach, ażeby je można było prędko rozróżn ić i zliczyć. Zdaje się, że jed nak F e n icja n ie byli tw órcam i cyfr, poniew aż porów n u jąc kom bin ację k resek z cyfram i arabskim i, widzimy pewne w spólne podobieństw o między nim i. N ależy w ięc przypuszczać, że Arabowie w ykom binow ali później we dług kresek cyfry w łasne, k tó re d latego nazywam y arab skimi. Początkow o cyfry arabskie w yglądały in aczej aniżeli cyfry, które używamy d zisiaj. 88 W p r z e d d z ie ń w ig ilii, w ła ś n ie g d y z p o le c e n ia ż on y w y jm o w a łe m c ia s t o z p ie c a , z r a c ji ró w n o u p ra w n ien ia , k t o ś z a d z w o n ił d o drzw i. — O b y w a tel T e o fil S trą c z e k ? — z a p y ta ł lis to n o s z . — T ak. — T e le g r a m . P r o s z ę p o d p is a ć . T utaj. P o d p is a łe m . O tw orzy łem d e p e s z ę : „ W in sz u jem y dw oja c z k ó w . Ż y cz y m y za r o k t r o ja c z k ó w — O ttu siow ie." Z d u m ion y p r z e s z e d łe m s ię p o p o k o ju , m im o w o li s z u k a j ą c w s p o m n ia n y c h w d e p e sz y n ie m o w lą t. Z a jrza łem p o d p o d u s z k ę . O tw orzy łem s z a fę . N ie z n a la z łe m ani je d n e g o . — A le w r ó ż b a , n o , n o — wigilijna p o k r ę c iłe m g ło w ą i w r ó c i łem d o z a ję ć d o m o w y c h . Za c h w ilę zn ów d z w o n e k . W il h elm i W ła d e k z b u k ie t e m k w ia tó w I i % l ). — W ty m s z c z ę ś liw y m dniu ż y c ia p r a g n ie m y p an u w y r a z ić . . . — A leż to j a k a ś p o m y łk a — z a w o ła łe m p r z e r y w a ją c to k ro z m o w y . — N ie tr z e b a b y ć ta k s k ro m n y m , d r o g i p a n ie — r z e k ł p o b ła ż liw ie A dam i w c isn ą ł m i w r ę k ę b u k ie t. P rz eta r łem o c z y . N ie z d ą ż y łem je s z c z e o d e jś ć od d r z w i. . . — znów d zw on ek. T rzy p a c z k i i s z e ś ć lis tó w — p o le c o n y c h . N a p is a n e w y r a ź n ie : T e o fil S tr ą c z e k . D la p e w n o ś c i s p r a w d z iłe m w d o w o d z ie o s o b is ty m , c z y a b y na p e w n o t a k s ię n a z y w a m , bo z a c z y n a ło m i s i ę ju ż m ą c i ć w g ło w ie . „ K o c h a n y T e o filu , p o n i e w aż w iem , ż e n a jw ię k s z ą p r z y je m n o ś ć s p r a w i ci w tym ro k u p r e z e n t d la tw o ic h m a leń s tw , p rz y sy ła m ci w ię c 49 p ie lu s z e k . T w o ja c i o t k a A u gustyn a P ie lu sz k i. S m o c z k i. J a k i e ś m ik r o s k o p ijn e k o s z u lk i i c z a p k i z n ie b ie s k im i w s tą ż k a m i. Do je d n e j p a c z k i d o łą c z o n a k a r t k a : „ Je ś li b ę d ą za d u ż e, to z m ień j e w d o mu to w a r o w y m , 0 s tr a w ie a'. O lz a k ie w ie z i s y n o w ie — k o c h a ją c y K a ro l i W an da." W tr z e c ie j p a c z c e n o c n ic z k i z e s z tu c z n e g o tw o rz y w a . E n c y k lo p e d i a z d ro w ia . Co z a d z ie ń . P ó łp rz y to m n y z w a liłe m w s z y s t k ie p a c z k i w k ą t p o k o ju i p o b ie g łe m d o k u c h n i, b o c ia s t o z a c z y n a ło s ię p a lić . P o p ię c iu g o d z in a c h s t o s w y p r a w e k , g r z e c h o t e k , u r ó s ł p r a w ie d o su- Z biegiem czasu pierw otna form a c y fr arabskich zmie n iała się, aż doszła do form y d zisiejszej. W podobny sposób ja k F e n icja n ie , stw orzyli sobie w ła sne cy fry M ajow ie, lud, który zam ieszkuje Środkow ą A m erykę, a któreg o ku ltu ra sięg a 3000 la t przed naszą erę. Jak F e n ic ja n ie używ ali k resek do oznaczania cyfr, M ajow ie kom binow ali k re sk i z kropkam i. Poza tym za znaczyć wypada, że i u innych narodów m iały eyfry sw oje w łasne form y. Starożytni G recy, H ebrajczycy i Bab ilończycy p isali w staro ży tn o ści sw oje cyfry w form ie klinow ej, podobnie ja k stare pismo klinow e. "iMOdaSoBO ' l U -r 2 1 ! » 0 ) U 5 8 J | ^ 3 1(1 U G Ó R Y : P O C Z Ą T K O W E C Y F R Y F EN IC K IE U D O Ł U : P O C Z Ą T K O W E C Y F R Y A R A B S K IE Bardzo pom ysłow e cyfry stw orzyli sobie Chińczycy. S kład ały się z sam ych k resek i to tak, że k resk i pisane pionowo o znaczały jed n o stk i i setk i, znowu k resk i pi sane poziomo, oznaczały d ziesiątki i tysiące. K ształt cy fr zm ieniał się dopiero z w ynalezieniem dru karstw a. Jako form ę przyjęto cyfry a rab sk ie . Jakim spo sobem człow iek w staro żytn ości, a rów nież i człow iek nowy u trw alał sw oje m yśli znakam i przez siebie wytwo rzonym i? Otóż pierw szym m ateriałem do p isan ia u ludów star 3żytnych były skały, mury pałaców i św iątyń, na który ;h w yżłabiano ostrym narzędziem napisy h ieroglificzn e. Póź n ie j w yżłabiano znaki p isarsk ie na g lin ian ych cegieł- > / Ł 3 d, S (, }■ S *1 ISHbWHn 11 C Y F R Y S T A R O IN D Y J S K IE O D 1 D O 10 U D O Ł U : C Y F R Y W R Ę K O P ISIE E U R O P E JS K IM Z 13 W IEKU 89 kach, któ re n astęp n ie w ypalano. Każda ta k a ceg iełk a była k a rtk ą książki z w yrytym num erem i tytułem dzieła. Ażeby nie dopuścić do fałszow ania w ażnych dokum entow, oblewano ceg iełk i z tekstem rzad ką gliną, a po w yschnię ciu w ypisywano je szcze raz tę sam ą tre ś ć i dopiero po tem w ypalano. Je ż e li nap is na n a la n e j glinie został uszkodzony, w tenczas usuwano uszkodzony napis, pod którym znajdow ał się napis nieuszkodzony. W stary ch p ałacach m iast c h a ld e jsk ich i asy ry jsk ich odgrzebano ty sią ce ta k ic h ceg iełek . N astępnie używano do p isan ia tak że cien k ich deszczułek drew nianych, oblew anych cien k ą w arstw ą wosku, w którym ry lcem w ypisywano litery , czy też inne znaki p isarskie. P isanie na d eszczułkach oblew anych w oskiem było już dużo łatw iejsze an iżeli pisanie n a ceg iełk ach glinianych, któ re m iały tę zaletę, że były trw alsze od tabliczek drew nianych. W iele, w iele w ieków upłynęło, zanim zam iast tabliczek glinianych czy d rew nianych w ynaleźli E g ip cja n ie inny m ateriał piśm ienny, którym był papirus. Papirus nie był już m asą tw ardą, lecz bardzo podobny do papieru, ktorego używamy d zisiaj. Papirus używany był w form ie zwoju długości 4 metrów, w yrabiany z łodygi rosim y zw anej papirus, ro sn ą cej w A fryce. Papirus używano od czw artego ty sią cle cia przed naszą erą do X w ieku n aszej ery. N ajstarszym m ateriałem po papirusie je s t pergam in. Pergam iny są to skóry owcze, c ie lę ce lub koźle m oczo ne w mleku wapiennym , oczyszczone z tłuszczu i sie rści, wysuszone i n astęp nie n a ta rte oliwą. Pergam inu używano aż do XIV w ieku. Nazwa pergam in pochodzi od nazwy g reck iego m iasta Pergam on, gdzie były początki wyroby pergam inu. 0 te o p <$ o a o 1 l i - ** *o*oo *1 1 Ul , O <3 >1 c a 1 ^ * m —— 5 •• 0 m IZ C Y F R Y M A J Ó W Z P O Ł U D N IO W E J A M E R Y K I Po pergam inie przyszedł w używ anie papier, którego używa dzisiaj cały św iat. W ynalazek papieru przypisuje się Chińczykom , którzy już sto lat przed naszą erą używ ali papieru w yrabianego z morwy papierow ej lub traw y, ch iń sk ie j z dom ieszką w łókien lnianych, konopnych i baw ełnianych. W yrób papieru rozpow szechnił się n ajb ard ziej w XV w ieku po w ynalezieniu drukarstw a. Aż do początku XIX stu lecia w yrabiano papier ręcznie. Do produkow ania pa pieru sposobem m echanicznym , przystąpiono dopiero w roku 1799 we F ra n c ji, po skonstruow aniu odpow iedniej maszyny przez Francuza nazw iskiem Robert. D zisiaj wyrabiam y papier n ie , z ro ślin , lecz z drzewa w zględnie z celulozy drzew nej, k tó rej drzewo zaw iera 40— 50 °/o, a któ rą otrzym uje się przez d ziałanie chem icz- 90 fitu . P o d ło g a p o k r y ta b y ła b ia ły m k o b ie r c e m lis tó w i d e p e s z . P a tr z ą c n a to w s z y s t k o ła p a łe m s i ę n a m y śli: „ d z ie w c z y n k ę n a z w ie m y B a r barą a c h ło p c z y k a . . . " i na w et p r ó b o w a łe m n u cić p o d n o s e m „ śp ij d z ie c in k o już..." G dy dw óch p o s ła ń c ó w w n io s ło d o m ie s z k a n ia w ie l k i w ó z e k z n a p is e m : „ ż o n ie i d z ie c io m — s z c z ę ś liw y m ąż i o j c i e c “ — z e m d la łe m . Ar k a d y C y z ia k z n a la z ł m n ie le ż ą c e g o o b o k k o r o n k o w e j p od u szki z k o k a r d ą , p o d ob n o tr z y m a łe m g r z e c h o t k ę . Z a u w a ż y łem , ż e m oi k o l e d z y G u staw i J a n e k , k t ó r y c h o d d z ie c iń s tw a u c z o n o , by n ie w ie r z y ć k o b ie c ie , s p o g lą d a li n a m n ie w s p ó łc z u ją cy m w z r o k ie m . B y łem p r z e k o n a n y , ż e m o ja ż o n a g d z ie ś s p r y tn ie u k ry w a w ła s n e d z ie c i ( n ie w iem k ie d y u r o d z o n e ) b y n a g w ia z d k ę z ro b ić m i n ie s p o d z ia n k ę p o d c h o in k ę . T o d o p e łn iło m ia ry . W y b ie g łe m n a s c h o d y i d z w o n iłem p o k o l e i d o k a ż d e g o m ie s z k a n ia p y t a ją c „ cz y pan ( p a n i) m a d z i e c i ?“ T r a g e d ia m o ja s k o ń c z y ła s ię n a d z ie w ią ty m p ię t r z e , tam b o w iem m ie s z k a li p a ń s tw o S tr ą c z k o w ie (m ą ż T e o fi l ) , k tó r z y p rzed ty g o d n ie m z o s ta li p r z e z lo s o b d a r z e n i b liź n ia k a m i. W ła s n o r ę c z n ie z a n io s łe m im (w in d a b y ła n ie cz y n n a — b łą d k o la u d a c y jn y ) w s z y s tk ie p a c z k i i listy. B o g d y b y z o s ta ły p r z e z w i g ilię — w r ó ż b a g o to w a s p e ł n ić s ię m u ro w a n ie. N a jg o r s z e , ż e ż o n a te ż w ie r z y w e w r ó ż b y w ig ilijn e . Z n ie p o k o je m w ię c c z e k a m n a s t ę p n e j g w ia z d k i. ALOJZY MAŃKA po ra nek ▼ Ciekawi panią fin a ł te] historii? W łaśnie zbliżamy się do końca. Może pani n a pije się wina, proszę bar dzo . . . To piekło m usiało się k ie dyś skończyć. W ięc i ja za częłam go zdradzać. Czy o tym w iedział? Chyba nie. W tym czasie zaczęłam ta k że załatw iać fo rm aln o ści roz wodowe. Lecz nie poszło ła two. Chociaż m iałam argu menty: bił Paw ełka, p ienią dze przepił albo dał t e j . . . , to jednak na rozpraw ie prze konywali nas, byśmy nie ro bili skandalu, że chodzi o dziecko, że trzeba zacząć od nowa i zapom nieć o w szyst kim. P rzycisnęli trochę Tad ka. Bił się w pierś i przyrze kał poprawę. To była kom e dia. Od sam ego początku wiedziałam, że n ic się w moim życiu nie zm ieni. Zna łam go, proszę pani. A P aw ełek? Rośnie, będzie niedługo w iększy ode mnie. Lecz nie ma o jc a . . . Chyba że . . . Nie ch ciałam o tym mówić, bo to już zupełnie inna historia. Lecz zdecydo wałam się, że powiem pani wszystko. Stach , którego n ie dawno poznałam , zaprosił mnie na sobotę do S a ła jk i. Zostaliśmy oczyw iście na noc. Każdy m iał oddzielny pokój. Koło północy ktoś za pukał na drzwi. Otworzyłam. ne. Zanim otrzym a się celulozę, zo staje drzewo roztarte na proch. N ajodpow iedniejszym drzewem na ten cel je st drzewo św ierkow e, aczkolw iek można użyć także drzewa innego gatunku. Pierwszym narzędziem , któreg o używano do pisania na papirusie i pergam inie, był kołek z cien k iej trzcin y, na końcu ostro zacięty, który m aczano w czarn ej cieczy i wypisyw ano nim znaki p isarsk ie. Czarną ciecz w yra biano z pew nego gatunku ślim aków m orskich. M inęły znowu setk i lat, zanim k ołek został zastąpiony nowym narzędziem do p isania, którym było grube gęsie pióro. Gęsie pióro, tak ja k k ołek trzcinow y, zacięto na końcu na ostro, a ko n iec rozszczepiono. Pióro gęsie stało się później w zorem do wyrobu piór stalow ych, których używa dzisiaj cały św iat. Pierw sze k sięg i pisano ty lk o ręk ą. B yła to praca bar dzo żmudna. Przepisyw aniem i pisaniem now ych ksiąg i dokum entów zajm ow ali się przede w szystkim zakon nicy klasztorn i. Nad jed n ą k sięgą o w iększej objętości, zdobioną w in icja ły , przesied ział pisarz n iejed n o krotn ie c a łe sw oje życie. Lecz już wów czas znaleźli się przed siębiorcy, którzy trudnili się przepisyw aniem ksiąg i różnych dokum entów. Do te j pracy trzym ał przedsię biorca często kilku niew olników . P ierw szą k sięgę w P olsce zaczęto pisać pod kon iec XIV, a skończono p oczątkiem XV w ieku. W pisano do niej tre ść „P sałterza flo ria ń sk ie g o ", napisanego w X III wieku na pergam inie w ję zy k ach łaciń skim , polskim i n ie m ieckim . 7 I i T T i T I ) K IN = = J _ =L i r i i * CYFRY U ŻYW ANE PRZEZ C H IŃ C Z Y K Ó W N A POCZĄTKU NASZEJ ERY W m iarę postępu cy w ilizacji i wiedzy, n ie starczyły już pojed yńczo pisane księgi, k tó ry ch zapotrzebow anie było coraz w iększe. Trw ało to znowu dosyć długo, zanim zaczęto w y cinać w drzew ie i m etalu k ró tk ie tre ści ręk o pisów, a n astęp n ie od bijano je na pergam inie albo na papierze. O dbijanie cały ch płyt zapoczątkow ano w śred n iow iecznej Europie już w XI w ieku. Lecz odbijanie tekstu i ry cin znano w. Chinach już w X wieku, a może je szcze prędzej. Pow ielanie rękopisów i ry cin za pom ocą w ycinanych tab liczek w drzew ie nazyw ano k sy lo g rafią. (Xylos z greck ieg o drzew o.) K sy log rafia przetrw ała aż do XV wieku, kiedy N iem iec Jan Gutenberg wpadł na pomysł, 91 ażeby zam iast w ycinania cały ch tab liczek , w y ciąć do w olną ilo ść sam od zielnych lite r i z ty ch u kładać tab lice i dopiero od bijać. Kiedy w ycinane ta b lice po ich odbiciu sta ły się bezw artościow ym i, to pojed yncze litery Guten berga dały się rozebrać i m ożna było z nich sk ład ać no we tab lice. Gutenberg w y cin ał sw oje pierw sze czcionki z drzewa, a dopiero później zaczął odlew ać je z m etalu. Złożone ta b lice z p ojed ynczych lite r od bijał ręcznie rów nież na drew nianej prasie. Pierw sze druki odbite na p rasie przez Gutenberga uka zały się w roku 1450. Były to druki pojed yncze. Dopiero w roku 1456 ukazała się pierw sza k sięga Gutenberga zwana „B iblią G utenberga". Gutenberg, który z zawodu był złotnikiem i s z lifie rzem, nie był w ięc w y nalazcą druku, czyli m asow ego po w ie la n ia rękopisów , lecz był w ynalazcą pojedynczych liter, tj. czcionek ruchom ych. Jemu w ięc zawdzięczam y rew olucję, ja k a n a sta ła w św iecie drukarskim przez jego w ynalazek. Jemu mamy do zaw dzięczenia szybki rozwój kultury. Niedługo po w ynalezieniu przez Gutenberga czcionek ruchom ych, którym nad ał wzór pism a niem ieck ieg o, dwaj mężowie Sw yenheim i Panw arzt ze Subiaco pod Rzymem, stw orzyli nowy krój czcio n ek zw anych antykw ą, któ re są pierwowzorem do w szystkich dzisiaj używ anych czcio n ek w drukarstw ie. Gutenberg od bijał sw oje druki na zupełnie prym ityw n e j ręczn ej prasie drew nianej. Później zo stała skonstruo wana i ulepszona ręczn a prasa żelazna. Popędu m echa nicznego je szcze wów czas n ie znano. Do ta k ie j prasy w kład ano złożone z czcionek tab lice , n a c ie ra ją c je farbą n an iesio n ą na ręczny w alec, n astęp nie przykładano p er gam in lub papier, w ciągano pod ciężk ą płytę .m etalow ą, k tó rą za pom ocą paki p rzytłaczano na papier i druk był gotowy. Na ta k ie j prasie od bijano za godzinę 50 do 60 druków. Był to ogrom ny postęp, je ż e li sobie uśw iado mimy, że na odpisanie jed nego egzem plarza jak ie g o ś do kum entu było trzeba i k ilk a godzin. Po skonstruow aniu ręczn ej prasy żelazn ej, drukarstw o zaczęło się rozszerzać w c a łe j środkow ej Europie. Polska je s t pierwszym z krajó w słow iańskich , a trzecim w Euro pie, k tó ra zaprow adziła drukarstw o. K olebką polskiego drukarstw a je s t Kraków , gdzie B aw arczyk H ochfelder założył pierw szą drukarnię. Jego najd aw niejszym dru kiem je s t kalend arz ła ciń sk i na rok 1474. N astępnym drukarzem w K rakow ie był Polak Jan H aller, który za łożył drukarnię koło r. 1500, w k tó re j drukow ał przede w szystkim księgi k o ścieln e. Oprócz drukarzy osied lonych w m iejscu byli w daw n ej P olsce drukarze wędrowni, którzy urządzali sw oje w arsztaty drukarskie w m iarę potrzeby w różnych m ie js cow ościach. Trw ało to znowu długi czas, zanim skonstruow ano pierw szą m aszynę d rukarską z napędem m echanicznym . B yła to tak zwana m aszyna p łask a, k tó ra za pom ocą koła rozpędowego w prow adzała m aszynę w ruch. P ociera nie czcionek farb ą odbywało się .rów nież m echanicznie. Maszyny te odbijały już 900 aż 1000 druków na godzinę. Był to ogrom ny postęp w sztuce d ru k arskiej. Prawdziwa rew o lu cja w drukarstw ie n a sta ła końcem ubiegłego i początkiem bieżącego stu lecia. K onstruow a no maszyny autom atyczne, o d b ija ją ce 2500 do 3000 dru- 92 S ta ch szybko w szedł do środ ka, położył się obok mnie i n ieoczekiw an ie zasnął. Nie budziłam go, ch o ciaż nie spa łam c a łą noc. Kiedy zaczęło św itać patrzałam na kąty po koju pow leczone p ajęczyna mi. Było w iele obrazów z je leniam i. Ładne, lecz jakieś m artw e. „Ale d laczego je le n ie ? — m yślałam . — Jelenie w hotelu. Nic nie rozumiem. Każdy pokój ma sw oją his torię, bogatą histo rię. Ilu przespało się tu ludzi, któ rzy odeszli potem ze swoimi tajem n icam i? U ciekali od życia, od historii, ażeby poznać sam otność i przygodę. Dla czeg o ? Nic nie da się zatu szow ać. S tach też coś ukry wa. Może dlatego go lubię. Ma ja k ie ś kłopoty, od któ ry ch ucieka. Je st brzydki i n ic n ie mówi o sobie. Ja jestem jego zapomnieniem. I ostatn ią przygodą. Musi się z tym pogodzić. Robię to także dla Paw ełka . . . “ — S ta ch — powiedziałam tak głośno, że sam a się prze straszyłam . Patrzał w sufit, już nie spał. — Co robisz? W yglądał młodo i świeżo. Podobał mi się teraz. — Nie myśl, że spałem — odparł. — Czytałem twoje m y ś li. . . — To dobrze — odsunę łam kołdrę i uśmiechnęłam się. — W ezmę cię. To będą na sze re h a b ilita c je — wypo w iedział te słow a ciepło, jak nigdy dotąd. Po chw ili wy dawało mi się, że zrozumia łam w szystkie tajem nice św iata. A jed n ak . . . Znowu przestaliśm y się wi dywać. To znaczy Stach przestał się m ną intereso w ać. Nie wiem , dlaczego pani o tym mówię. Może d latego, że w spółczucie blis k ie j osoby przynosi ulgę, uśm ierza ból. Nie wiem, czy S ta ch pow róci do mnie, czy mogę m ieć nad zieję . . . Jak pani sądzi: czy mogę mieć n a d z ieję? BRONISŁAW BIELAN myśli Władca, który nie chce podlegać cudzoziemskiemu panowaniu, musi za wrzeć porozumienie ze swoimi poddanymi. P A K IST A N • Stare przedmioty stają się cennymi zabytkami, ludzie na starość też nie powinni być bezużyteczni. K O R EA • Czekaj na pomoc pana, nie dożyjesz rana. Bo kto zagarnął dużo, chce jesz cze więcej dla siebie. P O LSKA Biali władcy są dziwni. Dopóki młodzi — myślą o jutrze. Gdy się posta rzeją — myślą o dniu wczorajszym. Ale nie wie dzą, jak urządzić życie dzisiaj. T A H IT I Nie należy okrętu przy twierdzać do jednej kotwi cy, ani życia nie opierać na jednym przewidywa niu. ' ST A R O Ż Y T N Y RZYM Z wyglądu sokół, a wyda głos — po prostu stara wrona. RO SJA • Gdy ślepy prowadzi śle pego, obydwaj wpadną do dołu. A N G LIA • Zły jest silny, ale ludzie silniejsi. M ADAG ASKAR ków na godzinę. Były to Już m aszyny now oczesne, róż n e j k o n stru k cji i różne] w ielk o ści. Późnie] skonstruow ano nowy autom at drukarski, który w yrzucał w godzinie aż 15 000 czterokolorow ych, już po skład an ych 16-stronicow ych egzem plarzy gazety. Dzisiaj jed n ak m aszyna ta należy do m aszyn starych , bo nowo czesna m aszyna ro ta c y jn a drukuje za godzinę aż 50 000 egzem plarzy gazety. Lecz i ta musi ustąpić przed now szym już typem m aszyny ro ta c y jn e j, kom binow ane] kon stru k cji, k tóra w ciągu paru godzin drukuje m ilionow e nakład y różnych gazet. Nazwa ro ta c y jn a wywodzi się od słow a łaciń sk ieg o „ro to “, tzn. obracać się, to czy ć, bo w łaśn ie w alec w m a szynie ro ta c y jn e j, w ykonu jący druk, ciąg le się obraca. M aszyna ro ta cy jn a różni się od m aszyny p łask iej tym, że m aszyna p łask a zadrukow uje papier, pocięty w k ształ cie arkuszy. Zaś m aszyna ro ta c y jn a zad ru k ow u je'p ap ier niep ocięty, od w ijający się z w ielk iej roli i dopiero k ie dy przejdzie przez druk, z o sta je autom atycznie odcięty sp ecjaln y m przyrządem . Dalsza różnica polega na tym, że gotowy skład do druku nie od bija się na płaskim fundam encie, lecz zo s ta je n ajp ierw odstereotypow any, a dopiero nam ontow any na w alec m aszyny ro ta c y jn e j. Oprócz maszyn d rukar sk ich i ro ta cy jn y ch są jeszcze inne rod zaje m aszyn dru k arsk ich ja k o fset, lito g ra fia i rotograw ura. Lecz n ie będziemy się o tym rozpisyw ać, bo zabrałoby nam to dużo m iejsca. co O O < Z > N CO < z I— ■u o I— Q- o > I— o Z O co u ŁH ,N U^ O Qco £ 93 Zmianie uległo rów nież sk ład an ie czcio n ek . Dawniej układał z e ce r d rukarski czcion ki n a w szystkie druki ręcznie. Dobry z ecer złożył p rzeciętn ie 600 do 700 czcio nek gazetow ych na godzinę. W reszcie skonstruow ano maszynę do sk ład an ia czcio n ek. Na ta k ie j now oczesnej m aszynie do skład an ia sk ład a z ecer 6000 do 8000 lite r na godzinę. Zecer siedzi przy m aszynie ja k sten o ty p istk a przy m aszynie do p isan ia i stuka palcam i w klaw isze. Za każdym stukn ięciem spada jed na lite ra . T aka m aszy na do skład an ia nazyw a się linotyp, a można na n iej składać tylko gazety, k siążk i i broszury. Znowu w szelkie inne druki ja k p lakaty, kom binow ane tab e le i inne, składa się d alej ręcznie. Oprócz m aszyny do sk ład an ia k o n stru k cji linotypu, są jeszcze inne system y m aszyn do sk ład an ia ja k intertyp, monotyp i typ ograf. Sztiika drukarska doskonali się ciąg le . Każda m aszy na do druku czy do sk ład an ia już po upływ ie paru lat sta je się p rzestarzałą. Tak w yglądałaby k ró tk a h isto ria od hieroglifów do maszyny ro ta c y jn e j, czyli o b ecn ej sztuki d ru k arskiej, której cy w ilizacja i w iedza m ają do zaw dzięczenia swój ogromny postęp. O p r a c o w a ł W ik to r S e m b o l ZAPORA O R A W SK A . Nawet po kąpieli w Gan gesie tygrys nie zamienia się w świętobliwego męża. IN D IA Stać, chodzić i biegać można tylko na własnych nogach. A F R Y K A ZACH. • Pamiętaj, jeśli ci szkoda ryżu, nie oszczędzaj chwa stu. IN D O N EZJA Oko zobaczy — rękę na uczy, trzeba jednak dobrze patrzeć. CEJLO N w p o c i ą g u K A Z IM IE R Z K O S Z U T S K I P o c ią g wspinał się na zbocze wąwozem wydrążonym w skale, jakby zardzewiałej w gwałtownych deszczach i wiatrach, i popękanej od słonecznego skwaru. Ze szczelin przetkanych mchem sączyła się niska chłodna zieleń . . . W przedziale było nas tylko troje: pla tynowa blondynka po czterdziestce na końcu tej samej ławki tuż przy drzwiach i mężczyzna w jasnozielonym szaliku owiniętym wokół szyi, o twarzy ogorza łej i niemal ascetycznej — naprzeciw przy oknie. Kobieta wracała z wczasów leczniczych w Świeradowie i całą drogą częstowała nas brzoskwiniami, opisem dolegliwości, które spłukiwała z siebie przez miesiąc w radoczynnych kąpielach, i zdrojowymi plotkami. Pomagałem jej zdejmować z półki to jedną, to drugą walizkę; prze trząsała je z podstępnym roztargnieniem i zalotną niefrasobliwością, którą trudno wybaczyć żonie, a która tyle uroku przy daje kochance. Stłoczyła na skąpej przestrzeni między oknem a drzwiami tyle słów, uśmiechów i gestów usiłujących podkreślić atrybuty jej płci, a więc urodę, słabość i podziw dla silnych opiekuńczych ramion - że sąsiad mój z naprzeciwka, uznawszy wi docznie, że w przedziale jest już zbyt ciasno — wcisnął się w swój kąt, przy mknął oczy i udawał, że drzemie. . . Zdany na własną tylko pomysłowość, 95 z trudem mogłem podołać zaprzeczaniu jej przekornym próbom dyskwalifikowa nia swojej nadaremnej, minionej urody, dowcipu, tkliwości, usiłując równocześnie rozproszyć jej niepokój z powodu natar czywej, wzmagającej się brutalności świa ta . . . Nowoczesnego świata — podkre ślała z uśmiechem, który miał wiele*fcnaczyć. Czyniłem to bez przekonania, z nie cierpliwością, którą ona w naiwności ser ca brała za żarliwość; uśmiechała się, udawała, że nie wierzy, i znowu się uśmie chała spod przymrużonych powiek, z gło wą odchyloną do tyłu, zmieniając raz po raz położenie nóg. Miałem znakomitego sprzymierzeńca w jej urodzie, ale coraz bardziej groziło, że lada chwila zaczną się zwierzenia, gorzkie i jątrzące, które uśmierzyć można tylko milczeniem, czu łą dłonią i zatamować tylko pocałun kiem . . . Nie wiem, dlaczego i po co przedłuża łem tę grę żenującą i komiczną dla ko goś, kto by się temu z boku przysłuchi wał i przyglądał. Zapewniałem ją, że nie ma prawa mówić o sobie w czasie prze szłym, że nie uroniła przecież nic ze swych uroków, nie roztrwoniła skarbów, które zasługują na to, aby je odkryć, bąknąłem coś nawet o brzoskwini i że gdybym na przykład miał szczęście spo tkać j ą . . i Nagle ściana wąwozu, którym pociąg wspinał się na zbocze, jakby podmyta gwałtownym światłem oderwała się od okien i obsunęła w dół. Spojrzałem w okno, przez które wtargnęło powietrze nasycone ostrym światłem. Niebo szybko zaczęło się pogłębiać i oddalać jak wy dęty wiatrem żagiel. Z dna ciemnych, cieniem przywalonych dolin, iskrzących srebrną i złotą łuską dachów jak grzbiet królewskiego karpia pięła się stroma zie leń łąk. Wyżej od płomyków paproci za jęły się ogniem lasy, jak by w iatr roz dmuchał i przerzucał iskry pożaru na gałęzie jarzębin i kalin, i dalej na stło czone w popłochu graby, buki i brzozy. Nawet sine krążki jezior sfalował rudy blask. Tylko dęby i jodły wytrzymywały 96 napór tej rozżarzonej zamieci barw, oca lały swoją zieleń ciemną i strzelistą. Patrzyłem z zachwytem i lękiem, żeby oczu nie sparzyć. Mimo woli od wróciłem głowę do sąsiada z naprzeciw ka, jak bym go chciał zachęcić do patrze nia, żeby nie przeoczył najpiękniejszej rzeczy w tej podróży: karkonoskiego lasu we wrześniu . . . Od słów powstrzymywała mnie jego twarz, twarz człowieka, który przedziera się przez gąszcz za czymś, co prześwituje między pniami, z których łuszczył się złotawobrązowy blask, w powietrzu peł nym iskier, słonecznych wiórów, wirują cych barw. Za czymś, czego z oczu spuś cić nie wolno, bo umknie bezpowrotnie. W zmarszczkach jakby świeżo rozdrapa nych przez gałęzie malin i ostrokrzewu, w zaciśnięciu warg, w pionowej prędze na czole, napiętej tak, że czułem po prostu fizyczny ból, jaki musiała mu sprawiać, w oczach, które pod osłoną powiek czaiły się gotowe do skoku — zakrzepła czujna, niecierpliwa uwaga, właściwa tropicie lom śladów o krok od zdobyczy, odkryw com nie znanych dotychczas gatunków kwiatów i poetom poszukującym tego je dynego słowa, przywalonego mrocznym szelestem leszczyn, zaszytego w mchach, zasypanego igliwiem, które pachnie żywi cą i grzybami, słowa, które nazwie, ocali od udręki, rozluźni stężałe w napięciu mięśnie twarzy i zwoje mózgowe, utrwali w nagłym olśniewającym błysku mijany pejzaż. To była twarz natchniona . . . Nie śmiałem się poruszyć, żeby mu tego słowa, na które zaczajony czekał — nie spłoszyć. W strzymałem oddech, żeby nie zamącić nieruchomej przejrzystości powietrza, nie zachwiać pewności ręki, kiedy je wreszcie ostrzem ołówka porazi i przygwoździ do notesu. Chciałem zma leć, zdrobnieć, stać się po prostu niewi dzialnym na tę chwilę i równocześnie czułem jakieś nieposkromione, uciążliwe swędzenie wyobraźni, żeby to słowo po znać, dotknąć je własnymi oczam i. . . Pociąg szedł teraz wolno i tak miękko, że między jego ruchem a krążeniem kraj- ILUSTROWAŁA MARIA M AŁECKA obrazu nie było szczelin, jak byśmy utknęli w miejscu, znieruchomieli we wspólnym obrocie wokół niewidzialnej ziemskiej osi. Człowiek o natchnionej twarzy dopisał coś gwałtownie w notesie, odłożył go na przyokienny stolik, roztarł dłońmi twarz i odchylił głowę do tyłu. I coś jakby cień uśmiechu musnęło na moment jego twarz, teraz zwyczajnie, po prostu znużoną. Po śpiesznie szukałem w myśli pretekstu, żeby się doń zbliżyć na tyle, aby móc zaj rzeć do notesu, zanim go zamknie. W y jąłem papierosa i zacząłem obmacywać kieszenie w poszukiwaniu zapałek. Ko bieta, o której zdążyłem zapomnieć — uśmiechnęła się, sięgnęła ręką do toreb ki. Gotów byłbym ją zamordować w tej chwili, gdyby ten jej niepotrzebny gest był bardziej natarczywy. Udało mi się jednak nie dostrzec go. Szybko zwróciłem się do swego sąsiada: — Nie ma pan przypadkiem zapa łek?... Gdzieś mi się moje zapodziały... Uśmiechnął się, jak by przejrzał mój podstęp, głos mój mnie samego przeraził: rozlegał się jak łomotanie pręta o zardze wiałą blachę. W ydaw ały mnie również ręce: drżały . . . Pierwsze kruche drewien ko pękło mi w palcach z trzaskiem . . . Nieznajomy notesu na szczęście nie scho wał. Oparzyłem sobie palce, osmaliłem brwi, zmarnowałem z dziesiątkę zapałek, zanim mój papieros zaczął się dymić. Zdołałem jednak ukosem — zaglądając do notesu — przeczytać nie tylko ostatnie słowo, ale wszystko, co w zachwyceniu pejzażem zanotował: buciki dla Henryka — 2 0 0 złotych sweter i szalik dla Joli — 2 0 0 złotych album na znaczki dla Stefana — 75 rękawiczki — 120 — i na samym końcu: pończochy dla Anny — 160 złotych... ZDJĘCIE R U D O L F P IN D U R 98 1 Z W I E T N A M U W ietn am — kraj o bog a tej i ch lu bn ej przeszłości — n iejed n okrotn ie ujarzm iony i uciskany przez m an daryn ów ch iń skich , o k u pantów jap oń skich i fran cu skich , postan ow ił w reszcie sięgn ąć o w łasnych siłach po w ol ność. P ow stała W ietn a m sk a R ep u b lik a L u dow a, lecz część- kraju ży ła jeszcze w sferze w pływ ów m arion etkow eg o rządu burżuazyjnego, pozostałego p o d w pływ am i a m ery kań skich m ocodaw ców . Siły dem okratyczn e i patriotyczn e — ruch partyzan cki — zaczęły jed n a k , w oparciu o masii ludow e, u pom in ać się o w oln ość i w tej części kraju. N a p rzekór praw om m ięd zy narodow ym w ojska am ery k a ń sk ie rozpoczęły interw encję w tym kraju. 100 P osypały się bom by n a bezbron n e m iasta i w sie. D okon y w an o bru taln ej p acy fik a cji tych wsi, które p od ejrzew an o o sym patię i p om oc partyzantom . W chw ili, kiedy od d ajem y K a len d arz do druku, bru dn a w ojn a w W ietn am ie jeszcze trwa. D ru ku jąc fragm en ty z n otatn ika doc. dr A n ton iego W a lecz k a z Cz. C ieszyna, któ ry ja k o eksp ert g eolog ii sp ęd ził rok pobytu w tym ciekaw y m kraju , chcem y zbliżyć W iet nam n aszym czyteln ikom , p o k az a ć go przez pryzm at spostrzeżeń i dozn ań człow ieka, któ ry pierw szy raz w idzi i od kry w a ten kraj. W szy stkie zd jęcia w y kon ał autor. O d kilku dni już siedzę w Hanoi. Pogoda możliwa, ogromne, kłębiaste chmury, ciepło, wilgotno, ale nie pada. Przed samym zacho dem słońca niebo przybrało kolor pomarań czowy, potem zapadł szybko zmierzch. Chcę napisać do domu pierwszy list, ale nie mogę skupić myśli. Z megafonów rozlega się jakaś smętna piosenka rosyjska. Czuję, że zaczy nam już tęsknić. Uciekam przed smutkiem pod moskiterię, zasypiam zadowolony, że pierwszy list już w drodze. Nie można poruszać się bez okularów. Po kilku minutach oczy czerwienieją od żaru słońca. Zwiedziłem już pracownie mineralo giczne i zorientowałem się w sytuacji. W banku podjąłem pierwsze pieniądze — dongi. Jadamy dużo jarzyn, ogromne ilości cebuli, ogórków i bananów. Jedziemy z Hanoi na południe. Jest nie dziela. W pewnym miejscu widzimy kupę rowerów, a trochę dalej kilka tysięcy ludzi po kolana w bagnie. Podają sobie „chiń skim systemem11, z rąk do rąk, kawałek zie mi. Poszerzają kanał, który ma doprowadzić wodę na pola ryżowe. Dzieci m ają na szyi chustki pionierskie. Domki, które wydawają się nam szopami, są zbudowane z bambusu, kryte liśćmi lub słomą ryżową. Niektóre oblepione są gliną, albo też m ają opłocenia z kolczastych agawę. Nad domami królują wysokie palmy kokoso we. Między domami zbiorniki z wodą, brud ną, cuchnącą, służącą do wszystkiego. Kąpie się w niej rogaty bawół, zwierzę ogromnie spokojne i pracowite, kąpią się dzieci, kąpią się kobiety, piorąc bieliznę, myjąc nogi. W o da jest pełna wodorostów. Kobiety noszą tobołki na kijach przerzu conych przez ramię. Chodzą wyprostowane, kołyszą biodrami, krok m ają szybki, drobny i elastyczny. Stale coś żują i plują czerwoną śliną. Jest to betel, używka, która jest z liści pieprzu betelowego, orzechów palmy arekowej z dodatkiem wapna. Czarne zęby star szych kobiet nas szokują, ale co kraj, to obyczaj. Z każdego domku wygląda kilkanaście na wpół nagich dzieciaków. Jakiś staruszek po kazuje nam wielkiego niebieskiego ptaka z długim czerwonym dziobem, który zręcznie łapie ryby. Ptak nie jest płochy, tylko broni się przed dotknięciem klapnięciem dzioba. Na dziedzińcu wioski stoi pagoda, są boż ki . . . a obok boisko do siatkówki i drążek bambusowy do ćwiczeń gimnastycznych. W pojęciu Wietnamczyków jesteśmy ,,długonosami“ , do tego białymi, brzydkimi i po kracznymi. Jedziemy z Dam Hong do Ban Thi. Trasa mierzy 33 km, a trwa przeszło 3 godziny. Pnie się w górę wzdłuż rzeczek i potoków; z obu stron napiera dżungla. Ko lejkę zbudowali kiedyś Francuzi. W czasie działań wojennych wysadzono wszystkie mo sty, teraz jeździ się po prymitywnych i pro wizorycznych. Przejazd wydaje się być cza sami ogromnym ryzykiem. Wzdłuż kolejki widzi się osady szczepów, które wypalają po kawałku poletka dżungli, by uprawić kawa łek pola pod ryż, kukurydzę, maniok lub ananasy. Przy każdym domku sterczy kilka krzewów bananów. Pęk szerokich liści bana nowców nadaje charakterystyczny rys kraj obrazowi wsi wietnamskich. Gatunków ba nanów jest tutaj bardzo dużo. Resztę drogi do Cho Dien zrobiliśmy traktorem. Dobrnę liśmy do celu piekielnie zmęczeni i spoceni do ostatniej nitki. Panuje przysłowiowy ,,kraszan“ — pogo da charakterystyczna gęstą mgłą, mżeniem deszczu i duszną wilgocią. Zwiedzamy szkołę. Prymitywne ławki zbi te z desek, tablica, podłoga gliniana. Dzieci nie mogą nadziwić się mojej brodzie. Śmie ją się i dowcipkują. Idziemy przez śliski, mokry teren. W gu mowych butach na bosych nogach. Ślizga my, nogi drżą nam ze zmęczenia. Herbata stawia nas na nogi, poprawia samopoczucie. Jesteśmy na akademii pierwszomajowej w Cho Dien. Duża, nabita ludźmi sala, mala scena. Dorośli trzymają na rękach małe dzie ci. Program zaczyna się punktualnie. Pieśni ludowe, balet, sola, duety. Przeważają tańce. Kultura ruchu, wdzięk, złożony rytm i trud na dla naszego ucha melodia. Po programie ludzie wracają do domów. Idą daleko w gó ry, oświecając drogę prymitywnymi lampa mi. Jesteśmy u mniejszości narodowej, górskie go szczepu Tho. Trzeba przestrzegać ich oby czajów: ściągamy obuwie, myjemy nogi, po tem dopiero wchodzimy. Dom w środku, to właściwie jedna duża izba. Koło ścian pełno dużych koszy z łupanym ryżem. W środku izby ognisko, a przy nim kilka czajników. Tradycyjna duża fajka z bambusu, a na ścia nach maczety. Cały dom zbudowany jest właściwie z bambusu bez jednego gwoździa. Wszystko związane jest lianami albo przy101 T Y P O W A W IO S K A W IE T N A M S K A W Ś R Ó D G Ę ST Y C H Z A R O Ś LI D Ż U N G L I P Ł Y N Ą P O RY W ISTE RZEKI KO BIETY Z M N IE J S Z O Ś C I N A R O D O W E J N A P O G R A N IC Z U C H IŃ S K IM N A T A K IC H Ł O D Z IA C H S P Ę D Z A SIĘ D Ł U G IE D N IE O S A D A W D R O D Z E N A C H O D IEN bite drewnianymi klinami. Pod sufitem wi szą snopy niemłóconego ryżu. Droga okropna. Pierwsze spotkanie z dżunglą wietnamską robi na mnie ogromne wrażenie. K rok za krokiem drapiemy się w górę, plączemy w lianach, odpędzamy mu chy, mrówki, stale kontrolujemy nogi, ile nałapaliśmy pijawek. Małe, cienkie pijawki dokuczają obrzydliwie. Żyją w gnijących liś ciach i szybko czepiają się obuwia lub spo dni. Po kilku sekundach dostają się do skó ry i piją krew, zwiększając swoją objętość dziesięciokrotnie. 104 Trzy godziny drogi w dżungli równa się całodziennej pracy. Kąpiemy się w rzece i pierzemy przepocone ubrania. Po kolacji kła dziemy się na twardą pościel. Dopiero pianie kogutów budzi mnie z twardego snu. Wracamy. Liany z drzew spadają wprost do wody. Syta zieleń grubych tropikalnych liści tworzy dosłownie grubą ścianę, nieprzepuszczając światła. Ponad tą ścianą jasno i ogromnie gorąco. Podziwiam różnorodność flory tropikalnej i ogromne, duże jak dłoń motyle, leniwie po ruszające barwnymi skrzydłami. Tubylec wskazuje nam krótszą drogę i proponuje zaprowadzić. W pewnym momen cie dróżka się kończy i my 3 godziny brnie my przez chaszcze dżungli. Pod nogami peł no kamieni, pijawek, śliskich liści i gadów. Wychodzimy wreszcie z dżungli kompletnie wyczerpani. Po drodze zabiliśmy dwa jado wite gady bambusowe. Koledzy chorują na bezsenność. Budzi ich zazwyczaj gwałtowna burza, nawiedzająca nas niemal że prawidłowo co noc. W ilgotne powietrze utrudnia oddech. W czasie gwał townej ulewy zacieka do łóżka. Ale jakoś sobie radzę, przede wszystkim śpię jak suseł. Koledzy nie mogą temu u wierzyć, że nie słyszę uderzenia piorunów. Zmęczeni bezsennością są opryskliwi, ner wowi, często drobnostka powoduje ich za łamanie. U tarła się opinia, że nikt tutaj nie wytrzyma długo. Tropik niszczy nie tylko nerwy, lecz i stal. Niszczą się scyzoryki, no że, zegarki, pękają sprężyny przyrządów. W ydaje mi się jednak, że człowiek jest mocniejszy od stali. Bo mimo wszystko har tuje się, organizm regeneruje, przystosowuje się do warunków. I jak palma na tropikalnym wietrze, nie tak szybko da się złamać. Dr A N TO N I W A L E C Z E K Z cyklu na Mazurach GUSTAW PRZECZEK O D K R Y C IE CHWILI Powiedzieć — NIC to nie próżnia Torricellego jest jakaś głęboka treść wszystkiego Nawet nie otarliśmy się o siebie jak chmurka o wierzchołek sosny która szuka w lustrze jeziora treści własnego bytu odkryłem chwilę zapłonioną by dostrzec czego nie ma i odczuć nie urodzone 105 S z w a j c a r s k i piewca Beskidów Szeregi piewców Beskidu pow iększyły się ostatn io o jeszcze jed no nazw isko. Z da le k ie j S zw ajcarii d o cierają do ślą sk ie j prasy coraz częś cie j w iersze nieznanego do tąd szerszem u ogółowi poe ty — Jerzego Ruckiego. Droga autora „Rymów znad C zadeczki" prowadzi z jaw o rzy ńskich zagród ścieżk ą wo je n n e j tu łaczki do krain y no stalg ii i tęsk n o ty za św ia tem dzieciństw a i m łodości. Tak się dziwnie skład a, że w ielu Polaków w łaśn ie w S zw ajcarii w raca m yślą i sercem do stron rodzinnych. Kiedyś J. Słow acki nad Lem anem nap isał swe piękne „R o złączen ie", a M ickiew icz tu podsumował swe życie w arcyd ziele prostoty i zw ięz ło ści „Polały się łzy . . . “ Skrom ne utwory Jerzego Ruckiego trudno zestaw ić z lirykam i rom antyków , łatw o w nich jed nak od czytać pierw sze dośw iadczenia ży ciow e m łodego górala bes kidzkiego, któreg o potem w ojna rzu ciła w szeroki świat. Urodzony w „istebniańskim zakątk u " (Jaw orzy n k a), gim nazjum k lasy czn e ukończył w Cieszynie, gdzie ży ją je s z cze niektórzy z jego p ro fe sorów, p am iętający go jak o 106 chłop ca o dużej w rażliw ości i rzadko sp o tykan ej żądzy wiedzy. Studia praw nicze rozpoczął w K rakow ie, ale skończył je dopiero z tytu łem d oktora w St. Gallen w S zw ajcarii. A resztow any w czasie w ojny przez g e sta po, u ciek ł z w ięzienia przez S ło w ację na W ęgry, skąd przez Jugosław ię d otarł do F ra n c ji, gdzie w alczył w I Dywizji Grenadierów Ś lą s k ich od Linii M aginotta aż po W ogezy. Internow any w S zw ajcarii, tu o żenił się i rozpoczął pracow ać. W ier sze przenoszą go znów w Beskidy. Jerzy Rucki pisze gw arą. „Celem moim — pi sze w którym ś m iejscu — je s t może Syzyfowy w ysiłek w kierunku w strzym ania za niku p a tria rch a ln e j n aszej g ó ra lsk ie j m ow y." U źródła w ysiłków p o ety ck ich J. Ruc kiego leży w ięc ta sam a in te n c ja , ja k a zagrzew a etno grafów , badaczy regionu, in spiratorów ludowych zespo łów, którzy pragną dla przy szłych pokoleń „zachow ać od zapom n ien ia" choć cz ą st kę wiedzy o regionie, w k tó rym w yrośli i w którym się w ychow ali. W tym sen sie w iersze jego budzą zain tere sow anie jak o może o statn i już dokum ent gw arow ej lite ratury regionu cieszyńskie go. Jerzy Rucki je s t autorem dwu zbiorków poetyckich: „Rymy znad C zadeczki" i „Św ięty, m iłosny ro k ". S k ła d ają się n ań utwory, któ ry ch tre ś cią „ je s t w szystko, co ja k o młody chłopak — widziałem , czułem i przeży łem w moim B eskid zie". Są to w ięc liry k i o p iew ające przyrodę beskidzką, je j pię kno, ale też grozę dostrze żoną w jesien n ym w ichrze lub le tn ie j burzy, są opisy zw yczajów i zasłyszane daw no opow iadania i legendy, są obrazy cię żk ie j doli gó ra lsk ie j, są w reszcie liryki osobiste. Poeta ch ętn ie posługuje się przenośniam i w ziętym i z w yobrażeń ludu, dzięki cze mu pow iększa się plastyka obrazów. W iększość utwo rów nosi cechy typow ej poe zji reg io n aln ej. W o statn ich utw orach za znacza się jed nak ten d en cja do oderw ania się od rymu i w ykorzystania nowszych dośw iadczeń form alnych w poezji gw arow ej. Zam ieszczone tu w iersze pochodzą z cyklu utworów op isu jący ch różne pory roku w Beskidzie. ER mo j W politycznej szacie zawito! moj w słonecznym Beskidzie: ponejpiyrw Międzynarodówkom a potym Majowóm Jutrzinkóm! Ciyrwioność uognich uobłapio wyrszczki, watry w uoczach młodzi. Przez lasy i gąszcze hurmom uod Wogu ku Kiczoróm cieplućkim wiatrym jutro nadchodzi, ciyrwióne niesie brucliki i kuczki z kamerholu. Piernikym zawóniajóm budy na odpuście; dziywczęce wargi bombónóm barwym skradły, modrzućki żabi uoczka pod dłógi rzęsy upadły, a słónkym przejrziste kabotki kolybióm młodej miłości pąki. Zaś z boku, z kyrdelym zbiyr na czole, z grbietym jako uobłąki, uokym zgryźliwej złości posiniały ciotki-dewotki. Z biołych trześniowych miydz, z czepców strómów w zogrodach wiesiołym zwukym miód złoty pszczół strumiyniami do hólów sie leje. Pod hrubóm skibom pęcznióm a rosnóm gazdowski na prziszłość nadzieje. Jerzy Rucki luty 1965 r. • wojna - nie - wojna Jerzy Rucki Przi cy sarskij ceście, nad przikopóm , w androl z bierlam i siedzioł. C zopkym położ ił przed koślaw e nogi, przim rużił uoczi i czak oł w ciyrpliw ym zam yślyniu. A w iedzioł, że terędy ludu m noga n a uodpust pudzie, i grosz ja k i-ta k i w padnie dlo p okraki, bo dobrzi w tych stron ach żili ludzie. Z uow iyjżij skury now e kyrpce pu klatych dziyw ek m łode n óżki ku Istebn ym u niesóm . S ypióm sie żółte groszów ki lah u ćko — ja k o la s t ó w k i. . . ,,R zy kejcie, ujcu, by n ie by ło w ojny!" ,,P orzykóm , Bóg zapłać za w asz d ar hojn y," w androl k a ż d ej praw i dziyw ce. C iyrw ionym i skrzidłam i bru clików , ku czkam i z kam erholów , pachołcy n a uodpust lecóm . J a k gw iozdy — jasn e uoczi, pu cła szum niyjszi uod krep lików . . . Sypióm sie żółte groszów ki lah u ćko — ja k o lastów ki . . . ,,R zy kejcie, ujcu, by n ie by ło w ojny!" ,,P orzykóm , Bóg zapłać za w asz dar hojn y," w androl uodpow iy haśn ikom . P od szyrokóm guńkom , pod biołym , szkrobión y m uobrusym spracow an e dłon ie i styrane nogi robotnych b a b ek i gazdów ku kościołow i ciągnóm . . . 108 S y p ióm sie żółte g roszów ki lah u ćko — ja k o la s t ó w k i. . . ,,R zy k ejcie, ujcu, by n ie by ło wojny!" ,,P orzykóm , B óg zap ła ć za w asz dar hojn y," rzekn ie każdym u w androl ubogi. Przeszło lu dzich dziwy hu rm om n a u odpust św ięty, w d ziad ow skim k łob u ku , pom iętym , uod sło n ka złoci sie grosiw o. N a kon iec zadu dn i bry cz ka: n a n ij P an oczek, P an iczka i w ón iących F relicz ek śtw ioro. S tan ie przed dziadym siw ków noga, i k u la ć przestan ie sie k o ło . . . „H ej, d ziad zie," P an oczek fu saty zaw oło, ,,g eszefty n ie idóm ja k dow ni, trza w ojny, rzy kejcie, w androlu, uo w ojnym !" L eci p ięciozłotów ka szum nie — ja k o lastów ka . . . ,,P orzy kóm , B óg zap ła ć za w asz dar hojn y," rzekn ie d ziad bog atej grom adzie. A że by ł uczciwy nasz w androl, i dziod z d ziadów praw dziw ych, i żodnym u nie ch cio ł zrobić krziw dy, tóż złożił p ob ożn ie ręce p od lipóm , przi B ożij M ęce i rz y k a ć poczón d ziad o w skóm m odlitbym ze sum iyn im czistym , spokojn ym , płaczliw ym głosy m żeb rackim : „ P an ie B oże, d ej W o jn y , d ej W ojn y , — N ie-w ojny, jyny ta k ij szarpaczki!" ZDJĘCIE LE O P O L D W ISZ C Z O R JA N U SZ K O N IU S Z r ybacy i pies P o w ie d z ia ł, że mogę włazić; chciałem mu odburknąć, ale za późno się zreflek towałem, już zrobiłem ten ruch: wysu nąłem nogę do przodu, uniosłem rękę jak do powitania i teraz nie wypadało się wycofywać; przynaglił mnie jeszcze, powiedział, żebym właził, bo spływa. Łódź zakołysała się, płynęliśmy; brzeg był zarośnięty tatarakiem i rzadką, dłu gą trawą; wydawało się, że ktoś kilkoma batami uderza o dno łodzi, odruchowo podniosłem stopy; dalej jezioro było czy ste i głębokie. On, ten młody rybak, sie dział na desce przerzuconej w poprzek łodzi i poruszał wiosłami; twarz miał czerwoną od wiatru, jakby odartą ze 109 skóry, głupią i bez wyrazu. To muszą być szczęśliwi ludzie, niczego nie pra gną, na niczym im nie zależy; macha taki wiosłami jak wiatr gałązką i gdyby mu kazano śpiewać albo jeść, też robiłby to tak samo beznamiętnie i mechanicz nie. Kiedy o tym myślałem, on, ten mło dy rybak, nagle zapytał takim tonem, jakim mówił na brzegu, dlaczego zabi łem psa, że to był jego pies, a ja go za biłem; czegoś zabił, pytał mnie wprost; przylepił się do tego psa jak pijawka do ciała, poczerwieniał jeszcze bardziej; wy padł z rytmu, widocznie całą uwagę sku pił na mówieniu; łódź się zakołysała; kilka kropel upadło na spodnie; wreszcie skończył; odsapnął, jakby podniósł jakiś ciężki przedmiot i zaraz go upuścił; znów zaczął wiosłować jednostajnie i mecha nicznie. Odpowiedziałem, że na pewno wziął mnie za kogoś innego, że nigdy nie zabiłem jego psa; powiedziałem na wet proszę pana, aby zrozumiał, że nie jestem dla niego żaden brat ani swat i nie powinien mówić do mnie per ty, ale to nie trafiło do jego przekonania, bo nadal trzymał się przy swoim ty i jąka jąc się powtarzał, że to ja zabiłem jego psa. Przechyliłem się na bok, jedną rękę oparłem o krawędź deski, na której sie działem, a która jak tamta, jego, była przybita gwoździami do łodzi, drugą za nurzyłem w wodzie; była zimna, nie przypuszczałem, że w takie gorące dni woda może być aż tak zimna. Zapyta łem, czy chodzi mu o tego rudego psa, którego zastrzeliłem w ogródku koło szkoły; to był bezpański, poniemiecki pies, przychodził do ogródka, obgryzał kapustę i pomidory, nie mógł być jego psem i tak zresztą zaraz by zdechł, bo był stary; mówiłem, żeby sobie dobrze przypomniał, kto zabił jego psa, i żeby nie miał do mnie pretensji. W tedy ten stary rybak powiedział, że nie miałem prawa zabijać tego psa; kiedy przysze dłem na brzeg, on już odbijał, trzymał w zębach fajkę, ociekała śliną, płynął zawsze kilka metrów przed nami, usły szał rozmowę, podniósł wiosła i jego łódź zrównała się z naszą łodzią. Są 110 dziłem, że teraz już obaj drwią ze mnie, nasłuchałem się tam wielu rzeczy o ry bakach, może chcieli pieniędzy na wód kę, pili przecież nawet w takie ciepłe dni jak tamten albo mieli dzieci w szkole; zdarzało się, że przynosili ryby albo brali na różne kanty i prosili, abym sta wiał dobre stopnie. Poprosiłem, żeby po wiedzieli swoje nazwiska, chciałem wie dzieć, z kim rozmawiam, nie znałem przecież wszystkich ludzi w miasteczku; ten młody rybak mruknął ooś, czego nie zrozumiałem, stary powiedział, że to nie ma nic do rzeczy, i odbił w lewo. Płynęli śmy na prawo od starego, jezioro ota czało wysepkę długą i wysoką; później go już nie widziałem, znikł za kępami trawy, która tam rosła. W tedy ten mło dy rybak podniósł wiosła i powiedział znowu tak niespodziewanie i takim sa mym tonem jak poprzednio, żebym wy łaził, i to zaraz. Stanęliśmy w poprzek tego przesmyku, który był węższy i głęb szy, bo po tamtej stronie rósł tatarak i długa trawa, a tu nic; udałem, że nie wiem, czego on chce ode mnie, i chwyciłem się tej deski, na której sie działem. Przestawało mnie to już bawić i dlatego powiedziałem energicznie i gło śno, że jesteśmy na wodzie, a nie na piasku, i żeby się nie wygłupiał, że jak chce, to mu zapłacę za tego psa, tylko nie teraz, bo nie noszę przy sobie pie niędzy, żeby tylko płynął spokojnie; znam takich ludzi, są chytrzy i chcieliby, aby im za wszystko płacić, tylko nie mają śmiałości i nie mówią o tym; ale on nie chciał pieniędzy i zrobił taki ruch, jakby mnie zamierzał popchnąć. To była dla mnie wielka szansa, wyrwałem mu wiosła i najsilniej, jak tylko mogłem, uderzyłem nimi w wodę raz i drugi; mu siałem go tym zaskoczyć, zrobiłem to na gle, szybko i niezwykle precyzyjnie, bo najpierw spojrzał na mnie, twarz miał nadal głupią i bez wyrazu, ale później zaczął się śmiać tak głośno, że go było słychać na całym jeziorze. Stałem już na brzegu, a właściwie .leżałem , bo kiedy wyskakiwałem z łodzi, on szarpnął wio sło i zrobiłem to tak niezdarnie, że upa dłem i zamoczyłem spodnie, chciałem go uderzyć w zęby, już nawet wyobraziłem sobie, jak sterczą nad wodą włochate łydki i nogawki kalesonów podwinięte tak, żeby zakrywały kolana, ale kiedy wstałem, a przyszło mi to z dużym trudem, bo brzeg był stromy i gliniasty i buty ześlizgiwa ły się do wody, on już wiosłował kilka metrów od brzegu, gdzie jezioro było głębokie; bałem się też trochę starego, był gdzieś w pobliżu i we dwóch, gdyby chcieli, mogliby mnie obuć i skąpać. Po wiedziałem tylko, że on i ten stary są Szwabami, i że pies zawsze swego psa żałuje; patrzyłem chwilę na niego, aż znikł w tataraku, i wtedy podniosłem z ziemi kamień, położyłem między wska zujący palec i kciuk jak w kleszcze, i rzuciłem; wytarłem chusteczką dłoń, zrobiłem to zresztą niepotrzebnie, bo ka mień był czysty, i poszedłem; ścieżka le żała nad samą wodą, tak zresztą jak po tamtej stronie. Ten trzeci rybak siedział prawie na ścieżce, poznałem go natych miast, chciałem skręcić w bok, aby się z nim nie spotkać, ale on wyciągnął z wody wędkę, wziął siatkę, w której trzepotało się kilka ryb i wstał; przysta nąłem, bo coś plusnęło w pobliżu, on też musiał słyszeć, bo powiedział piskliwym jak dziecko głosem, że to szczupak, że szczupaki lubią wieczorami gonić za m a łymi rybkami, że w dzień śpią, a kiedy się wyśpią, chce im się żreć. W racali śmy; ten trzeci rybak z wędką i siatką z rybami, ja w mokrych spodniach i upaplanych w glinie butach; szedł prze chylony na lewy bok, zawsze tak cho dził, miał z tego powodu trochę przy krości, dzieci lubiły go naśladować i kie dy szedł, a za nim ktoś go naśladował, wszyscy długo i głośno się śmiali. K rzy czałem i próbowałem tłumaczyć, ale to nic nie pomagało, robiły swoje; tak samo szedł i wtedy, nogawki miał podwinięte jak tamten, o kostki ocierały mu się sznurki od kalesonów, chciałem o tym powiedzieć, w szkole często zwracałem mu na takie rzeczy uwagę, był woźnym i jego także obowiązywały pewne zasady, ale bałem się, że to będzie pretekstem do rozmowy, której pragnąłem uniknąć. Kiedy minęliśmy jezioro, wdzierało się długim klinem między ogródki i łąkę, on przystanął i powiedział, że mokre spo dnie najlepiej położyć pod książki, jutro będą jak spod żelazka; powiedział, że nie trzeba było wsiadać do łodzi, że widział, jak wsiadałem i wiedział, że to się tak skończy; pies był ich i nie po winienem go zabijać. Zdziwiłem się, skąd on o tym wszystkim wie, przecież działo się to koło wysepki, gdzie jezioro skręca na wschód, a brzeg jest wysoki i zarośnięty, aby można było coś wi dzieć z miejsca, gdzie siedział. Tłuma czyłem mu mniej więcej jak tamtym, lecz kiwał głową, co miało znaczyć, że nie zgadza się ze mną. W tedy zapytałem, co to się stało, że nagle wszyscy żałują nie mieckiego psa, który i tak zdechłby gdzieś i nawet nikt by nie wiedział. Od rzekł, że to był ich pies, a właściwie tego młodego rybaka, że to był tutejszy pies, bo tu się urodził i gdyby był nie miecki, nie uratowałby starego, którego Niemiec uderzył w twarz, kopnął i zrzu cił z łodzi; wtedy ten pies skoczył do wody i wyratował go. Niemiec chciał go zastrzelić, ale pies uciekł; zjawił się, kie dy już ich tu nie było; bo pies jak czło wiek, obleci cały świat i przyjdzie tam, gdzie się urodził; on też obleciał cały świat i tu przyszedł; ale to już nie był ten sam pies, wyrudział i zdziczał, do człowieka nie podszedł, tylko ten młody rybak zadał mu coś, że szedł do niego; on też jest taki dziki, jaki był ten pies; Niemcy zakopali jego ojca, zostawili tyl ko głowę na wierzchu i przejechali wo zem, on siedział w stodole i wszystko wi dział, od tego czasu coś się z nim stało złego; ten stary rybak to jest tutejszy, Niemcy wzięli mu do wojska trzech sy nów, żaden nie wrócił; oni tak obaj przy lgnęli do siebie jak nieszczęście do nie szczęścia; ten stary nauczył go chodzić kolo ryb, bo w innych stronach tego ludzie nie umieją. Po co było zabijać psa, mógł sam zdechnąć; jak człowiek umrze sam, to jest coś innego, a coś in nego, jak go zabiją; nasze dzieci też 111 w miały panu za złe, uciekły ze szkoły i powiedziały, że to pan zabił i że stra ciły do pana serce, bo one wszystko wie działy o tym psie; tu jest małe miastecz ko i ludzie o wszystkim wiedzą; ci, co przyjechali po wojnie, dowiedzieli się od tych, którzy tu zawsze byli; ludzie wszę dzie stoją za słusznością, bo są jednacy, czy się tu urodzili, czy gdzie indziej, słuszność, to słuszność; kiedy tu się przyjechało, to trzeba umieć żyć. Te ostatnie słowa powiedział tak, jakby mó wił ani do mnie, ani do siebie, tylko do kogoś trzeciego; mówił jeszcze coś, lecz go już nie słuchałem, było mi głupio i wstyd, że wtedy zabiłem tego psa; zrobi łem to bez żadnego zastanowienia: wzią łem szkolny karabinek, poszedłem do ogrodu i wycelowałem, pies spojrzał na mnie, jakby czul, że za chwilę coś się stanie, wtedy strzeliłem; zawył, opuścił łeb, ale nie upadł, stał i stał, strzeliłem jeszcze raz i wtedy upadł; był rudy jak wiewiórka, zdziwiłem się, że pies może być taki rudy i wróciłem do szkoły. Kie rownik nie sądził, że mam taką zimną krew, powiedział jeszcze, że byłby ze mnie niezły myśliwy, i od tego czasu nigdy nie rozmawialiśmy o tym psie. ZDJĘCIE T O M A S M IC E K 112 Dochodziliśmy, ja i ten trzeci rybak, do miasteczka, robił się wieczór; on po wiedział, że nie jest łatwo żyć rybakom, trzeba mieć dzień, raz ryby idą, a póź niej całymi dniami nie idą, że dzisiaj ryby szły i ten stary rybak nic nie jadł; kiedy ryba idzie, nie można jeść, i że ryba to jak człowiek albo pies, ma swój rozum; powiedział też, że on by pływał z nimi, ale go łupie w kościach, a tam trzeba ciągnąć i ciągnąć, a jego łupie w kościach i m a krótszą lewą nogę. Za milkł, jakby się bardzo zmęczył tym ciągnieniem, sapał coraz głośniej; tu ścieżka rozwidlała się, jedna biegła pro sto, druga rozdzielała ogrody i wycho dziła na plac, który można było nazwać rynkiem; tędy miałem znacznie bliżej; szedłem jednak koło rybaka, który nagle przyśpieszył, jakby chciał mnie zostawić za sobą, wydłużyłem krok i po chwili byliśmy już w miasteczku. W tedy on po wiedział, żebym szedł przed nim albo za nim, bo on nie chce iść razem ze mną. Po drugiej stronie szli rybacy; stary trzy mał w zębach fajkę, młody szedł za nim, głowę miał obwiązaną szmatą; byli bez wioseł, ryb i sieci. B O H U M IR CETY N A • Czas bezpowrotny ciemności pojawiły się dwie postacie męskie. Pierwsza starsza, krępa, nad zaros tem błyszczały złe oczy. Druga młodsza i bardziej szczupła, z przelęknionym spojrze niem. Za nimi drewniana ściana, drzwi, wy szła z nich kobieta, obaj mężczyźni uciekają, kobieta krzyczy, chce ich widocznie po wstrzymać, obrazy bardzo wyraźne mętnieją, widzę jeszcze czteroletnią może dziewczynkę na brzegu potoka, następnie wszystko nik nie, budzę się. Na kilka dni zapomniałem o sennych obrazach, ale powróciły nieoczekiwanie. W i dzę owych mężczyzn pochylających się nad staruszkiem, spostrzegam jego ręce i nogi spętane powrozem, i torbę skórzaną z mo siężnym zamkiem, widzę srebrne monety. Matka, której opowiadałem ten sen na ciąg dalszy, nie zdziwiła się wcale. — Kiedy byłam jeszcze mała, tata powrócił z odpustu, mówił coś o człowieku, którego związano i obrabowano, to zdarzało się, z powodu graj cara można było postradać życie. Pracowałem nad książką historyczną, fa bułę umieściłem w środku naszej wsi, w miejscu, gdzie nie było już żadnej chałupy, spodobało mi się to miejsce. Wydawało mi się to naturalne, że dalszy ciąg snu prze niósł się do chałupy nad potokiem, słysza łem nawet w śnie bulgot wody, że znalazłem skrępowanego starca w ciasnej drewutni. Matka zachęcała mnie, abym przyjrzał się bliżej temu miejscu, może znajdę fundament nieistniejącego budynku, co mnie niemal roz weseliło. Ale nie mówiłem nic nikomu, w po godne popołudnie spenetrowałem miejsce, które miało odegrać w mojej powieści rolę zasadniczą. Matka nie myliła się. W trawie garbiły się nieznacznie resztki jakiegoś muru. Od rzuciłem kilka kamieni. Kawałki pęcherzykowatego szkła, kuty gwóźdź, ułamek siekie ry, wreszcie jakiś niewyraźny przedmiot 8 Kalendarz Śląski • przeżarty rdzą, rozpadł mi się w palcach. Sic t r a n s i t ... Temat na samodzielne opo wiadanie. Konkretne środowisko, postacie ze snu, fabułę łatwo wymyślić, mam już zresz tą czterech bohaterów, sprawa wygląda za chęcająco, mówię o tym z matką, należałoby jednak odnaleźć potrzebne notatki, nazwiska właścicieli domku, dwa trzy stulecia nie są przeszkodą, to nie przeszłość bajeczna. Na razie odsłaniałem profil fundamentu, wymiar głównej izby, komory, piwnicy i przybudówki, nad którą mogła, ba na pewno stała drewutnia. Matka była cierpliwa, na szkicowałem plan sytuacyjny, nad którym dochodziłem do szczegółów. — Tutaj — wskazała palcem na kreskę wyobrażającą ścieżkę — szliśmy kiedyś bardzo dawno z tatą, pamiętam, że odpoczywaliśmy na ja kichś kamieniach. Udało mi się odnaleźć stare papiery z na zwiskami owych właścicieli, nie było to rze czywiście wcześniej jak przed dwoma stule ciami, wcześniej, zanim wydano rozporzą dzenie o numerowaniu domów. Materiał był razem. Ale ja nie postanowiłem wymyślać opowiadania, wcale nie. Zamierzałem zrobić coś innego. Tygodniami, ba miesiącami zaj mowałem się myślą, z którą nie zdradziłem się nawet matce. Tymczasem matka, której brakowało do osiemdziesiątki już tylko kilku miesięcy, skarżyła się na bóle, serce jej niedomagało. Musiałem wyszukać lekarza. Tajem nica star ca i dalszych postaci wycofała się, nagle jed nak sen powrócił. Leżał skrępowany na słomie, rzucał się, aż potoczył się do ścianki, w której odkrył szczelinę, widok na zewnątrz. Osłupiałem: Ja również widziałem okolicę chaty, zielon kawy świt, brzezinę nad potokiem, wyszedł z niej wysoki, szczupły mężczyzna. Starzec wołał o pom oc,, mężczyzna odwrócił się, zbiegł po stoku, a, ja widziałem, jak wydo 113 bywa nóż, przecina powrozy, wyciąga starca na zewnątrz i pomaga mu wstać. Starzec •dziękował, w jego oczach pojawiły się łzy, krajobraz jaśniał. Po przebudzeniu stale jeszcze byłem ocza rowany. Takie obrazy! Ich piękno! Tylko znaleźć słowa, zapisać wszystko, zanim się .zapomni. Wydobyłem notatnik, był już dzień, za oknem krąg słońca stał nad niebieskawym szczytem góry. Potem przypomniałem sobie, że matka leży w sąsiednim pokoju, że przyj dzie lekarz i trzeba wszystko przygotować... Nic nie będzie z opowiadania. W kilka dni później zrozumiałem, że sen był tylko uzu pełnieniem moich rozważań i nie chodzi -o cud. Nieszczęście spieszyło się: matka doznała zatoru mózgowego. To nie bvła już ona, nie potrafiła wyrażać się dokładnie, chociaż wszystko jeSzcze rozumiała. Spędziłem z nią wiele nocy, leciały na mnie gorączkowe sny, był w nich starzec i jego prześladowcy, zgro za i obawy, że stan matki nie ulegnie po prawie. Nie da się odwrócić czasu i po wstrzymać starzenia się, wapnienia komórek, najwyżej opóźnić, mówił lekarz. Nie można? Zaniepokoiłem się, przycho dziły mi na myśl fantastyczne przygody, ja kie czytałem, w nich było to możliwe, zwy kle przy pomocy jakiegoś przyrządu. Zacza rowane owoce, leśne jagody, pasterz zjadł w górach kilka i mógł przedostawać się w daleką przeszłość i przyszłość... W zruszająca baśń, a podobnych jest wiele. Bałem się odejść z domu, lekarz twierdził, że koniec, exitis, może nadejść nagle. Udało mi się zyskać godzinkę, pobiegłem na m iejs ce, gdzie przed wiekami odbywało się życie, w domku na skraju pola, nad potokiem, od rzucałem dalsze kamienie, wygrzebałem — nóż. Nóż! W łos w włos podobny, jak tam ten, którym przecięto powrozy więźnia. Nic poza tym nie znalazłem. Wróciwszy ukaza łem go matce. Przypatrywała się, myślała, jeśli można tak powiedzieć, przecież była sparaliżowana, nagle jej twarz pojaśniała, wargi rozchyliły się. — Mieliśmy taki nóż — powiedziała ci cho — zgubił się . . . — Skąd go mieliście? — pytam. — Znaleźliśmy go. Tam . . . — wskazała gdzieś poza siebie. — Tata znalazł go i . . . Nie potrafiła. Nie uratuję już matki, ten nawrót świadomości trwał tylko trzy minu 114 ty, i znowu nie potrafiła. Położyła się, nie pojmowała nic, zmęczenie komórek, ani pi gułki nie oddziałują. Niepokoiłem się. O coś innego chodzi, nie o zatrzymanie czasu. O odnalezienie innego czasu. Nie ma jednego czasu, ale nieskoń czona ich ilość, każdy posiada swój własny czas, każdy twór, każdy wiek, może nawet poszczególne rody posiadały i m ają swój nie powtarzalny czas . . . Szkoda, że matka nie pojmuje, że odchodzi w ciemność, umysł jej mętnieje, jestem zupełnie sam, moje założe nia kruszeją . . . Dwukrotnie byłem na miejs cu objawionym przez sen, nie szukałem już niczego, próbowałem tylko wyobrazić sobie dawne zdarzenia, odnaleźć ich sens i coś jeszcze. Krajobrazy potrafią rzeczywiście pogma twać się z nigdy nie istniejącymi. Nie chodzi już o niezauważalną granicę, która je dzieli, interesują mnie postacie. Dawni ludzie, ży jący przed dwustu laty, są obecnie urojeniem powstałym w mojej myśli. Albo czymś wię cej ? Coś tu nie pasuje. W moich oczach zmie niają się obrazy okolicznego świata. Wszy stko, co jest w umyśle człowieka, było naj pierw naszymi myślami, powiedział stary fi lozof. Ale czy tak jest naprawdę? Zwyczajny wir elektronów!? Przyjmowanie obrazów przez oko jest ruchem materii. Dobrze. Ale mimo to między przedmiotem, na przykład maszy ną do pisania, na której wystukuję te wier sze, a jego odbiciem, jest poważna różnica. Na czym polega? Na jakości? Obraz i pro ces, obraz i przedmiot nie są identyczne. I tu znowu znaleźliśmy się na granicy . . . Do diabła z granicą! Wyobrażam sobie dwa czasy: pierwszy odbywał się przed wie kami, drugi to ten, który sam przeżywam, nie mogę weń wątpić. Inaczej powątpiewał bym o własnej egzystencji. Idźmy tą drogą: Zdarzenia dotyczące star ca są czasem, który odbywał się przed dwu stu laty. Jak to możliwe, że jego odzwiercie dlenia doznałem w śnie? Musiałbym przy puśćmy założyć, że zdarzenia trwają, że nie zniknęły zupełnie i mogą dwieście lat krą żyć we wszechświecie, powracać na Ziemię, trafiać do moich oczu. Czyli owe dawne zdarzenia odbywają się w własnym czasie, który przenika nasz czas, może nawet przez moment zidentyfikować się z nim. Może ten seans jest wynikiem punktu przecięcia trwają cego ułamek sekundy. Jeśli moje przypusz- czenia uważać za prawdziwe, to mógłbym w jakiś sposób wejść w ów czas wcześniejszy. Powiedzmy przedostać się na jego kosmiczne drogi, zobaczyć dalsze szczegóły. Kto wie, co bym zobaczył! I byłbym w pewnym sen sie władcą czasu, nie jego niewolnikiem. Uczyłem się kiedyś w fizyce, że istnieje proces powrotny i bezpowrotny. Jeśli zrzucę na podłogę kamień, mogę go podnieść i po wtórzyć proces. Ale kiedy spalę nieprzyjem ny list, nie potrafię wydostać go z popiołu, z tymi samymi wierszami, treścią. Jeśli jed nak te procesy trwają w kosmosie, to mógł bym odwrócić proces bezpowrotny. Mogę wejść w proces, który odbywał się kiedyś dawno, uczestniczyć w jego dalszych prze mianach. Nie śmiejcie się, że to nie obowiązujące igraszki pojęć. Tajem nic. To rozkoszne — ustawiać je obok siebie, rozbijać jedną ta jemnicę o drugą! Jestem szczęśliwy, kiedy z jednej niewiadomej rodzi się dziesięć no wych, wierzę, że jeden kosmos może spłodzić dziesięć i sto wszechświatów zupełnie niepo dobnych do siebie. Matka leży, jej choroba nazywa się sta rością, czasem wyjdzie do ogrodu, bierze coś do jedzenia albo leki, spostrzega wszystko jak dawniej, ale jej tkanka nerwowa osłabia się, odumiera, serce niedomaga. Pozostała jej malutka reszta czasu. Nie ograniczonego czasu, w którym wszystko się gubi i zmie nia, ponieważ czas jest najmocniejszym władcą. Proces bezpowrotny dokonuje w jej słabnącym ciele okrutnego dzieła. Miliardy komórek mózgowych podchodzą do nowej transformacji. Siadam na krzesełku przed łóżkiem matki. Milczę. Jeśli potrafiłbym zatrzymać proces bezpowrotny, jeśli potrafiłbym go na przy kład przesunąć na tor powrotny, gdybym po trafił zmusić go, aby odbywał się według mojej woli, choćby po innej spirali, potrafił bym również uzdrowić matkę. Kolacja nie smakowała mi. Po godzinie siódmej matka przeszła przez izbę, wyszła do sionki, patrzyła w ciemność. Smutny wie czór, mgła, bywają takie pod jesień. O ósmej chora położyła się znowu, trudno mi stwier dzić, czy jest lepiej albo gorzej, uśmiecha się, czasem trzyma mnie za rękę. Słyszy, kiedy mówię, może nawet rozumie jeszcze wszyst ko. Przed północą prawa ręka od czasu do czasu sięga do czoła, na którym pojawia się zimny pot. Nie ma gorączki. Co należałoby zrobić? W ydaje się, że cał kiem niewiele. W ystarczy ruch, wypowiedze nie dwóch, trzech słów tajemniczej formuły. Rozkład komórek zatrzyma się. Matka usią dzie, jej spojrzenie się ożywi, zacznie mówić 0 zwyczajnych sprawach, zator minie. Wszy stko będzie jak przed wielu laty. Budzik na szafie, który już ostatnio nie był panem matki, tykał głośno. Sekundy uciekały. W mętnym świetle zasłoniętej ża rówki widzę marsz tysięcy, miliona czasów. Płyną obok siebie, każdy wiek z osobna, każdy dzień, każda godzina, sekunda. Matka próbuje podnieść rękę. Pomagam je j. Siedzi chwilę, bierze krople, nic więcej. Nagle pada na poduszkę. Jej serce już nie bije. Zdarzenia ze starcem sprzed stuleci, opadł pod powierzchnię, połączył się z masą in nych czasów, nieznanych mu i niejasnych. 1 życie matki opadło pod powierzchnię. Tra gizm procesów kosmicznych uwarunkowany jest ich bezpowrotnóścią. T łu m aczy ł W ład y sław S ikora. W ła d y sła w W o jn a r : Z w iastu n w io sn y 117 JIM PISTORA Wieczorem trafiliśmy na ciąg pstrągów Wieczorem trafiliśmy na ciąg pstrągów, a Dunajec poszukiwał siebie z lekkim brzękiem w samych szablach, krew na sośnie, na polskim brzegu wlecze koń słońce w strzemieniu, dobosz upada, a jatagany w wodzie błyszczą. 1 my to nie zmienimy, pstrągi w kamieniach, że Jagiełło powołał Tatarzynów, wojsko krzyżackie tak czy inaczej zostanie przy swoich rybach, my jeszcze tak mścić się za te końce płotką, a oni ciągną dalej a wszędzie płytko jak w duszyczkach, tak na grubość rybiej prawdy: Milczeć i nie rozglądać się za umarłymi — Będziesz musiał długo mówić na głos, trzyma się to nad wodą jak zaraza i nie wiemy, kto pyta tym milczeniem i po co, a co dopiero — jeśli odpowiada. (Przekład Henryk Jasiczek) CL ► = 3 O W B łęd ow icach na „Szpluchow ie" żył gospodarz, k tó ry tak ja k wielu innych, pra cow ał na swoim m ałym go spodarstw ie rolnym . M iał ro dzinę. Pierw sza była córka, ale żywił nadzieję, że drugi będzie syn. N iestety, żona obdarzyła go drugą córką. Nie bardzo mu się to podo bało. Poszedł do gospody i popił sobie, w yzyw ając, że ma drugą córkę. Ale sąsiedzi, którzy byli rów nież z nim w gospodzie, p ocieszali go i m ów ili: — Do trzech razy sztuka. O jciec m ocno zafrasow any m y ślał nieraz, że może trzeci będzie syn. Czekał i czek ał, a le trzecia ■znów była córka. Teraz to już gospodarz za łam ał się całk o w icie, pił i zaniedbyw ał gospodarstw o. W m ałżeństw ie często do chodziło z tego powodu do kłótni. N iesnaski trw ały cały rok, aż w reszcie w 1875 roku urodził się syn. Radość o jca nie m iała g ran ic. Poszedł do gospody, upił się z radości, częstu jąc sąsiadów . W domu n astąp iła zgoda i rad ość. Chłopiec rósł i zdaw ało się, że rozw ija się norm alnie, chociaż niew yraźnie mówił i robił różne grym asy i n ie potrzebne ruchy rękam i. Do szkoły w prawdzie uczęszczał, ale oprócz różnych modlitw 1 śpiewu k o ścieln eg o oraz liczen ia do stu, niczego się' w ięcej nie nauczył. I ta k rósł, pom agając w pracy na gospodarstw ie, n ajc h ę tn ie j jed nak nic nie robił, tylko w ędrow ał po w siach. Ludzie mówili na chłopca, a później już na dorosłegom ężczyznę „Głupi Pindura“. W przystępie dobrego humo ru Pindura pom agał nawet sąsiadom w robotach żniw nych i polnych. Ale jak przyszły na niego „psie dni", to w yszedł z domu i wędro w ał po w siach, n ajch ętn iej w kierunku Ostrawy. Chodził rów nież do Frydku, Karwiny i Orłowy. Ponieważ w jeden dzień nie potrafił powrócić, latem nocow ał przeważnie 119* w kopkach sian a na łąk ach lub w brogu słom y. Kiedy było zimno, znajom i ludzie udzielali mu noclegu. Pod czas tak ich w ędrów ek żył z w yżebranego chleba. B ył b ar dzo re lig ijn y i pod każdym krzyżem przy drodze, czy też przed k a p licą k lę k ał, m odlił się na głos i śpiew ał nabożne pieśni. W gospodzie kupował za użebrane p ien ią dze wódkę. Czasam i gospodzcy częstow ali go darm ochą. Pew nego razu w ieczorem przyszedł Pindura przed k o śció ł k a to lick i w Błędow i ca ch Dolnych, śp iew ając i m odląc się, tak ja k to m iał w zw yczaju. U słyszał go ksiądz proboszcz, w dał się z nim w rozmowę, gdyż do tych czas go nie znał. Bardzo się proboszczow i podobało, że ma tak ieg o pobożnego p arafian in a, a w idząc na Pindurze ubranie całk iem po darte, z któreg o strzępy wi siały , podarow ał mu sw oje ubranie. Obaj byli zadow ole ni. Ksiądz, że sp ełn ił dobry uczynek, a głupi Pindura, że ma e leg a n ck ie ubranie. Po pewnym czasie znów przyszedł Pindura przed k o ściół, zanosząc modły i pie śni. Proboszcz zorientow ał się o kogo chodzi. Z askoczy ło księdza bardzo, że Pindu ra znów je s t w starym ubra niu. Zapytał go gniew nie, co zrobił z jego ubraniem ? — Ja to ubranie sprzeda łem — odpow iedział — bo kiedy chodziłem „po żebra niu", to mi ludzie n ic nie ch cie li dać, m ów iąc, „co my c i będziem y daw ali p ienią dze, kiedy ty chodzisz lep iej ubrany niż my.“ D latego ubran ie sprzedałem i teraz ludzie znów daw ają ml pie niądze. Kiedy była -o s tr a zim a i nie ch cian o go z domu puś c ić na w łóczęgę do Ostrawy, bo było to przeszło 14 km w jed n ą stronę, schow ano mu buty. To go n ie o d stra sz y ło , u ciek ł z domu boso. Ponieważ po drodze ze 120 Szpluchow a aż do Ostrawy stoi koło drogi dom obok domu, biegł po śniegu boso do n ajb liższej chałupy, tam ogrzał nogi i potem znów biegł d alej aż do n astęp n e go domu i w ten sposób do ta rł aż do O straw y. Dobrzy ludzie w idząc Pindurę bieg n ącego boso po śniegu daro w ali mu sta re buty i zw ykle w rócił on w butach do do mu. W tra k cie te j sw oistej podróży ludzie nak arm ili go, a fry zjerzy strzy g li i g o lili za darmo. Pindura znany był ze sw ej uczciw ości, nigdy nic n ie ukrad ł i niczego sobie n ie przyw łaszczył. T ak m ijały lata, w szyscy go znali, n ikt się go nie bał, a on też żadnemu nie w y rząd ził krzywdy. Ludzie się do niego przyzw yczaili. Raz zimową porą r. 1922 Pindura w ypił za dużo wód ki w gospodzie na Szum barku. Po w y jściu z gospody — a było to w nocy — prze w rócił się na drodze, zasnął i zm arznął. W ra ca ją cy ze szychty górnicy n a tra fili na zm arzniętego Pindurę, k tó rego zaraz poznali. Ponie waż w pobliżu był cm entarz i k ap lica, ja k rów nież m iesz k a ł grabarz K opiec, którego górn icy znali, w ięc obudzili g rabarza i wspólnym i siłam i zan ieśli zm arzniętego Pindu rę do kap licy , k ład ąc n ie boszczyka na podłogę. W nocy zm arznięty Pindu ra zaczął oddychać i po A pewnym czasie obudził się. Zorientow ał się, że je s t w m arowni. Przeraził się, ch ciał u ciec, ale drzwi były zam k n ięte, a okna zakratow ane. Pom yślał sobie: — To oni pew nie ch cą m nie żywego pogrzebać! Kiedy się rozwidniło, gra barz K opiec poszedł do m a row ni, aby z trupem zrobić porządek. Pindura, widząc przez okno, że ktoś idzie, sk ry ł się za drzwi, a gdy grabarz wszedł, w yskoczył spoza drzwi i u ciek ł do pola. Grabarz K opiec z przera żenia d ostał udar se rca i na m iejscu padł trupem . Za m iast pogrzebu Pindury, od był się pogrzeb grabarza Kopca. Ludzie się później pytali Pindury, ja k to było w tej marowni, a on im opow ie dział c a łą historię. Pindura żył je szcze długie lata, w ędrow ał po w siach w kierunku Ostrawy, gdzie m iał najw iększe powodzenie wśród robotników i górni ków oraz chałupy gospoda rzy, u który ch przew ażnie nocow ał. Np. n o cleg m iał za wsze zapew niony w Datyn iach Dolnych w stolarn i Ludwika Olszara, gdzie z he blowin zrobił sobie m iękkie posłanie, n ak ry w ając się ko cem . Tak w ędrow ał biedny Pin dura, aż zm arł w roku 1940 w 65-tym roku życia. Po grzebany je s t na cm entarzu w Szpluchow ie. Po je g o śm ierci grabarz Mikuła zbudował mu bezin teresow n ie nagrobek. Na ka m ieniu um ieszczono jeg o fo to g rafię i tak i napis: K arol Pindur 1875— 1940 Aż ze sw ej pielgrzym ki przyjdziem y a przyjdzie bogaty i ubogi w szyscy się razem tam zejdziem y. Grób Pindury co roku ob sadzony je s t kw iatam i. MGR ALOJZY KOLORZ .J w z < p H X W pa o pi e d cd O a historyczna ludu? J l oczątek świadomego zainteresowania po daniem, podobnie jak innymi dziedzinami anonimowej twórczości ludowej, przypada w Polsce na okres romantyzmu. Zbiera je i ogłasza w „Pamiętniku Umiejętności Moral nych i Literatury" Z orian C h od akow ski, zwraca na nie uwagę B rod ziń ski i wszyscy wybitniejsi ludzie pióra tego okresu. W roku 1837 ukazują się „Klechdy, starożytne po dania i powieści ludu polskiego i R u si" K . W . W ójcickieg o, w roku 1840 „Powieści wielkopolskie" R . W . B erw iń skieg o, w dwa lata później „Powieści ludu spisane z podań" K a ro la B aliń skieg o (wydane przez W ójcic kiego), w roku 1845 „Podania i legendy polskie, ruskie i litewskie". Zarówno zbieracze, jak badacze literatury i pisarze, byli wówczas pewni, że podanie zawiera w i e d z ę h i s t o r y c z n ą ludu, że można będzie na jego podstawie od tworzyć p r z e s z ł o ś ć Słowiańszczyzny. Byli nawet tacy, którzy cenili podanie bar dziej od innych źródeł historycznych. ,,K lec h d a , podan ie, leg en d a — pisał w przedmowie do swojego zbioru Siemieński — nie m oże przypu szczać żad n ej rozpraw y, an i krytyki, gdyż tarcza g łę b o k ie j w iary o d b ija p ociski w ym agań rozum ow ych, ja k i w zgardliw ej filo z o fii." M aciejow ski, historyk literatury, ma wi docznie pogląd podobny, pisze bowiem w swym „Piśmiennictwie polskim" (z. 1, str. 1 9 6 ), że ,,przez p od an ie rozum iem y to o p o w iadanie, które n a kron ikach , lub w ieści p o legając, przekazu je b ąd ź rzeczyw iste, bąd ź p rzydatkam i upstrzone i poezji szatą przy od zian e dzieje". Szybko jednak, bo w tej samej epoce lite rackiej, dochodzi do refleksji, do konfrontacji fikcji, choćby ona była przybrana w szatę historyczną, z konkretnymi, namacalnymi dowodami. Już w roku 1842 J. I. K raszew ski daje wyraz swemu rozczarowaniu: „W szyst k o , co u n as z p od ań zrobion o, nosi na sobie cech ę słab ości — pisze w swych „Studiach literackich" — i z p od ziw ien iem n ie w idzi my w sku tku , czegośm y się po m ateriałów bogactw ie i orygin aln ości spod ziew ali." Szczegółowiej zajął się stosunkiem historii do folkloru po raz pierwszy R . W . Berw iński w swym dwutomowym dziele „Studia o literaturze ludowej ze stanowiska histo rycznej i naukowej krytyki" (Poznań 1 8 5 4 ). Polemizując z Kołłątajem , autor pisze m. in.: ,,A le p om y lił się w ielce (K ołłątaj — PrzyPR . D .), gdy w yw n ioskow ał, że pom iędzy lu dem p ow ziąść też m ożem y i w iadom ości o tradycjach n aszych p oczątk ow y ch ; przepom n iał bow iem — staw iając takie tw ierdzenie — absolu tn ie, że i lud, p o d ob n ie ja k szlach ta, p o przyjęciu chrześcijań stw a sw oją m iał szkołę, w k tó rej w yobrażen ia i obyczaje lu du, ch oć inne d zisia j są, ja k u szlachty, to ty lko dlateg o, że sz k o ła jeg o inna była. U m ysł ludu to n ie płyta, n a której coś raz odciśn ięte, pozostałoby tu na zaw sze." Szczegółowe badania późniejsze (tak pol skie, jak i obce — czeskie, niemieckie, skan dynawskie, rosyjskie i in.) całkowicie po twierdziły niezbyt jeszcze wówczas udoku mentowany sceptycyzm Berwińskiego. Oka zało się, że pamięć ludu jest nie tylko krót ka (rzadko sięga poza czasy wojen szwedz kich) , ale i niedokładna, bałamutna. Mało tego, tzw. podania lokalne, mówiące np. o początkach danych miast, wsi, czy osad, 121 są tylko — jak odkryto — przetworzeniem pewnych wątków ogólnych, znanych szeroko nie tylko w kraju, ale na całym kontynencie europejskim, ba! nawet w odległych konty nentach Azji, czy Afryki. Czy oznacza to, że spory ostatecznie usta ły, że nie wraca się do tych spraw i że wra cać nie warto? Bynajm niej. Stosunkiem po dań do historii zajmowali się w nowszych już czasach m. in. J. S. B ystroń, A. B riickner, W . L. H ertslet i K . W eh rk a u — żeby wymienić przykładowo — a i dziś ukazuje się na ten temat wiele prac — zarówno ogólnoteoretycznych, jak i szczegółowych, dotyczących danych wątków podaniowych, czy wręcz konkretnych wydarzeń historycz nych w świetle podań. Na naszym terenie, co zrozumiałe, n aj większe zainteresowanie obudziło podanie o założeniu C ieszyna, które — z różnych punk tów widzenia — konfrontowano z realiami historycznymi. D la badacza folkloru sprawa jest jasna: mamy do czynienia z wątkiem międzynarodowym, a hipotetyczna data za łożenia grodu, choćby zbieżna w przybliże niu z rzeczywistością, nie jest na pewno po chodzenia ludowego. Podań lokalnych mamy jednak na naszym terenie daleko więcej i prawie żadne z nich nie wzbudziło większego zainteresowania. Całą obszerną ich grupę stanowią te, które — podobnie, jak w przypadku Cieszyna — próbują tłumaczyć pochodzenie poszczegól nych miejscowości. Lud zaszczycił swą wy obraźnią takie z nich: B ielsk o , B ogum in, Istebn ę, Ja b łon ków , Jaw orzy n kę, K oco b ęd z , K on iaków , M osty, O ldrzychow ice, O rłow ę, O straw ę, P ogw izdów , P uńców , S koczów , Suchą, W ędryn ię, W isłę, W iślicę, Z arzecze i Ż yw ocice. Znakomita większość tych podań nawią zuje do nazwy miejscowości, próbuje ją ob jaśniać. Na etymologii ludowej oparto na stępujące podania: Nazwa Is teb n a ma się wywodzić, według P aw ła Z aw ady, stąd, że tutaj właśnie przy bywali ongiś przestępcy i wszyscy inni lu dzie, którzy chcieli ujść wymiaru sprawiedli wości (np. chłopi pańszczyźniani). Ze wzglę du na brak połączeń komunikacyjnych, nie dostępność terenu i niebezpieczeństwo dzi kich zw:erząt, teren ten nazywano nie bez racji „Śląską U krainą", w której zbiegowie m;eli iste (pewne) życie. Poza tvm znane są daleko istebniańskie św:erki. Służyły one w przeszłości do budowy domów, izb, co ma 122 mieć również związek z nazwą. Wreszcie — rozwinęło się tu, jak wiadomo, pasterstwo. Na zimę spędzano owce do istib, czyli osad. Niestety, nie ma dostatecznych dowodów na to, że powyższe próbki etymologiczne są naprawdę ludowe, brak bowiem autentycz nych tekstów. Równie dobrze mógł je ukuć sam Zawada. Bardzo naiwne jest podanie o początkach Ja b ło n k o w a . Na miejscu dzisiejszego miasta miała się znajdować wśród lasów zwykła polana, ze źródłem wszakże, z którego trys kała znakomita woda. Ponieważ nieopodal stała w dodatku jab łoń , w cieniu której można było odpocząć, zatrzymywać się tu mieli często kupcy, wędrujący (dziś jabłon kowską) przełęczą. Ktoś sprytny zbudował zajazd, znalazł się przedsiębiorczy kowal, ktoś tam jeszcze i powstało osiedle, które z czasem rozrosło się w miasto. Nazwę zaś miało ono wziąć od owej jabłoni. Według Z an ibala, nazwa K o co b ęd z po chodzi od słowa kocobęd zarz, co miało ozna czać w dawnej gwarze śląskiej tyle samo, co rabuś. W łaśnie rabusie mieli tu zbudować swój zamek, by czynić stąd swe niecne wy pady. K o n ia k ó w ma zawdzięczać swą nazwę ni mniej, ni więcej, tylko . . . diabłu. Podanie jest przydługie, nie będę go tu więc stresz czał, dość że cała historia kończy się hanieb nym oszukaniem czarta. Koło Girowej mają się do dziś znajdować kamienie, na których wyładował on swą złość, pozostawiając k o ń sk ie odciski. Do czasów pogańskich nawiązuje podobno nazwa P ogw izdow a. Miał tu stać kiedyś oł tarz, poświęcony bożkowi Pogw izdow i. W e dług innych, nazwa wsi wywodzi się od obszarnika Po gw izdów skiego. R o p ica leży podobno nad pokładami ropy naftowej. Tak twierdzi przynajmniej lud, do dając nawet, że w dawnych czasach ropa wydobywała się tu na zewnątrz. Na niesłychanie kruchych podstawach oparto podanie o początkach S u chej. Kiedyś stały tu łasy, okolica była — poza częścią nizinną — su cha. Myśliwi, polujący w tych stronach, zbierali się często na pewnej pola nie, pod su chą jodłą. W ęd ry n ie — jak chce podanie — założył pewien w ędrow ;ec, który odkrył tu rudę że lazną i w związku z tym się osiedlił. Z D JĘC IE G A B R IEL P A LO W SKI Podań typu etymologicznego istnieje wię cej, przy czym niektóre z nich — poza próbą wyjaśnienia samej nazwy — adoptują dodat kowo powszechne wątki podaniowe. Tak jest również w wypadku wspomnianego już C ie szyna. Temat przypadkowego spotkania się braci jest szeroko znany, o tym jednak, że wybrano ten, a nie inny, zadecydowała właś nie nazwa. Jest przecież oczywiste, że bracia musieli się ucieszyć ze spotkania. Czyż to nie dostateczny pretekst, by wytłumaczyć po chodzenie nazwy? Ale żeby nie było wątpli wości, jednemu z braci dano imię C ieszko. Na wszelki wypadek. Podobna jest historia z O rłow ą. Sam wą tek nie jest oryginalny (znane jest np. po danie o znalezieniu gn iazda orła na miejscu dzisiejszego G n iezn a ), ale pasował akurat do objaśnienia nazwy. Aż dwa wątki łączą się z podaniem o po czątkach S koczow a. Jeden, pseudohistoryczny, jest wyraźnym plagiatem krakowskiego podania o Wandzie, która nie chciała wyjść za Niemca i dlatego tu (? !) skoczy ła do wody w celach samobójczych. Cała naiwność tej pożyczki wskazuje na to, jak bardzo bez krytyczny jest lud w swych tendencjach adaptacyjnych. Dlaczego właśnie Skoczów miała wybrać dziewczyna do patriotycznego skoku? Jak się tu w ogóle dostała? Na te 123 pytania lud nie szuka widocznie odpowiedzi. Drugie podanie, związane z tzw. P iek iełkiem , jest odmianą wątku o zapadłej karcz mie (w systematyce K rzy żan ow skieg o ozna czonego jako T 7 0 7 1 ). Pokrewny temat o za topionych dzwonach jest źródłem podania o początkach F rysztatu. Obydwa są znane szeroko w Polsce i poza jej granicami. Absolutnie nieomal pozbawione oryginal ności są znane „cieszyńskie11 podania o skarbach. Mamy ich na naszym terenie bardzo dużo, przy czym najszerzej są one znane w okolicach górskich. Skarby m ają się znajdować m. in. na C zan torii, w O straw ie, na Stożku, w grocie m alin ow skiej, w M ar klow icach, w d olin ie Ja w o rn ik a, w W iśleC zarnem , n a G irow ej, w K o ścielisk u , pod szu hw aldzkim lasem i p od S k a łk ą , n a K a m ienitym , w B orku , Ł ą k a ch , R aju , B ystrzy cy, Jaw orzu , n a O chodzitej, C h ełm ie, G o du li itd. Bardzo często wiąże lud pochodzenie skar bów z postaciami popularnych zbójników — zwykle O ndraszka, lub K lim cz o k a . Te same podania są bardzo popularne również w T a trach. Mniej znane jest natomiast podanie o skarbach, zanotowane w O straw ie. Mówi ono o tym, jak biednemu chłopu wpadła do lochu czapka, a diabeł wyrzucił ją z powro tem pełną pieniędzy. Na Śląsku zapisał je poza tym tylko M alin ow ski w M ich ałkow i cach ; oprócz tego jest ono znane w Poznańskiem, na Mazurach i Kujawach. W kilku miejscowościach na naszym tere nie (m. in. w W iś le) opowiada lud o próbie wydobycia skarbu, która kończy się niepo wodzeniem, gdyż — wbrew zakazowi — je den z uczestników wyprawy klnie mimo woli, w rezultacie czego skarb zapada się jeszcze głębiej. I to podanie jest znane w ca łym kraju. W części tylko oryginalne jest tak bardzo cieszyńskie — jakby się mogło zdawać — podanie o C zarn ej K sięż n ie, czyli K ata rz y nie S ydon ii. Jedna z wersji jest mianowicie tylko odmianą wątku, znanego pod nazwą „Ziemia wyrzuca zwłoki grzesznika11, opra cowywanego już przez M ickiew icza, a zapi sanego m. in. również w Krakowskiem. Oczy wiście, z historią nie ma ono nic wspólnego. Pseudohistoryczne jest także podanie o po chodzeniu cieszyn ian ki. Roślina ta, znana biologom pod nazwą H a ą u etia E pip actis N eck, nie mogła zostać przywieziona ze Szwecji, jak chce podanie — choćby tylko dlatego, że nie jest tam ona po prostu znana. 124 Jeśli zawędrowała ona do nas rzeczywiście za pośrednictwem wojska, to raczej wojska austriackiego. Mogło ono przywieźć cieszy niankę z któregoś spośród krajów alpejskich. Po to, by udowodnić, jak niewiele ma wspól nego podanie z historią, wymienionych przy kładów chyba starczy. Ale możnaby je mno żyć. W całej Europie bez mała znane jest np. podanie o śpiącym wojsku (u nas zwią zane z C zan torią, C hełm em , B a b ią G órą, G irow ą i G ajem ) , szeroko znane jest poda nie o upuszczonym przez diabła kamieniu młyńskim, o królu wężów itd. Ale — jak się to powiada — „coś w po daniach jednak je st“ . Przynajmniej w nie których. Oto — mimo, iż osnowę ich stanowi najczęściej jakiś powszechnie znany wątek — mogą one czasem wskazać miejsce, gdzie na leży poszukiwać początków danego miasta, czy osady. Nie lekceważą więc podań nau kowcy, zwłaszcza archeologowie. Kiedy eki pa prof. S zy d łow skieg o zaczynała np. poszu kiwania w rejonie S koczow a, skierowano uwagę właśnie na tzw. Piekiełko, z którym wiąże lud początek miasta. Oczywiście, ar cheologowie nie uwierzyli, że zapadło się grzeszne miasto i że o północy słychać tu czasem głos dzwonów, ale uwierzyli, że miasto mogło powstać pierwotnie naprawdę w tym miejscu. I nie pomylili się. Podobnie niezupełnie wyssane z palca są podania o grobach szwedzkich ( Stonaw a, C hełm , P astw iska, Pruchna, B ielsk o itp.). Wprawdzie okazuje się czasem, że mamy do czynienia z cmentarzyskiem nawet pogań skim, ale gdy zaczyna się kopać w miejscu wskazanym przez lud, na szkielety często trafia się rzeczywiście. Zdarzają się też niekiedy udane próbki etymologiczne. Lud powiada np., że na miejs cu dzisiejszych P astw isk wypasano dawniej książęce bydło i badacz dziejów nie może się z tym nie zgodzić. Ogólnie jednak rzecz biorąc, podania nie wiele m ają z historią wspólnego. ,,L u d d la p rzeszłości n ie m a zrozum ienia, nie m a też przew ażn ie zain teresow an ia; nie dziw w ięc, że trad y cja jest w ątła, w ypadki z rozm aitych ep o k łączą się razem , dostoso w ują się do og óln eg o schem atu , n abierają cech cu dow n ości — pisze J. Bystroń. — N ajczęściej jed n ak to schem aty podan iow e, łączon e z n ajrozm aitszym i m iejscow ościam i; schem aty te są zasadn iczo m iędzyn arodow e i z w ielką łatw ością p rzech od zą z kraju do ........... -• ; .............. . * kraju ." JÓ Z E F M A R YN IO K Do O d e s s y p o c. k. z ł o t O Z ajadając i popłukując trunkiem nawet nie K ^ a p r a l Halszczok wrócił z niewoli rosyj zauważyli, że fundator, nie jadłszy, wychy skiej w r. 1918. Po miesięcznym urlopie od liwszy jedynie kieliszek na zdrowie miłych komenderowano go na przeszkolenie do W ie kompanów, ulotnił się — jak szatan po za dnia. kontraktowaniu duszy. Gdy najedzeni i na Tam się zaprzyjaźnił z krakowianinem, pici po dziurki w nosie wstali od stołu, przy Feliksem C. Po służbie zwiedzali miasto. skoczył kelner i wręczył im po bonie, z wy Raz przystanęli przed sklepem delikatesów. jaśnieniem, że to od fundatora na jutro. Ludzie na świecie! W isi za szybą dzika Świ W drodze powrotnej łamali głowy. Kto nia. Ogromne rybsko z wąsami leży na pół karmi po królewsku dwóch głodomorów-womisku. Rozpierają się sery przerozmaitych jaków za nic, po nic? Halszczok już chciał kształtów. Szynki, kiełbas pęta, króluje wę ciepnąć bon do kanału, ale Felek go wy gierskie salami, no, a puszek sardynek, a śmiał: jeszcześmy cyrografu nie podpisali, czekolady szwajcarskiej, a owocu moc osza zobaczymy jutro . . . łamiająca. Na popłukanie zaś wina, likiery, Jutro były kurczaki pieczone, a na trzecie wódki, koniak z siedmioma gwiazdkami. ,,Kaiserschm arrn“ — pycha legumina, sok Nasi dwaj przełknęli ślinę i dawaj urągać: do niej pachniał doskonałym rumem. I znów to to tak, w Óstrawsko-Karwińskiem lud ro bony, i znów. Czwartego dnia przyszedł się boczy z głodu mrąc burzy się, a tu, jaśnie nimi zainteresować fundator. Czarował roz wielmożny burżuju, wybieraj a żryj i pałę mową, znał cały świat. Gdy Halszczok wtrą zalewaj. Gdyby nie tamten W ilhelm Sucha cił o tym, jak w Kijowie pracował parę mie Ręka, dawno już byłby pokój, choćby od sięcy w redakcji „Dziennika Kijowskiego11, dzielny . . . ucieszył się tajemniczy dobrodziej: Tu Halszczok poczuł, jakby go ktoś szkłem — Ależ tak, waszego szefa ograłem raz powiększającym przypalał w łopatkę. Gdy 0 drobnostkę, 200 rubli. Najlepsze przecież jeszcze poczuł łapę ciężką jak krawieckie że interesy robiłem z tym magnatem, Tereszlazko na ramieniu, obejrzał się i musiał za czenką. Halszczok pomyślał: ho, ho, Tereszdrzeć głowę, aby zaglądnąć w płomienne oczy czenko — 300 0 0 0 dziesięcin czarnoziemu . . . heligona, metr dziewięćdziesiąt wzrostu. W reszcie, po dobrym łyku z kufla, przy Hasztabiga uśmiechnął się przyjaźnie i brał obieżyświat natchnioną minę i spuścił rzekł niezłą polszczyzną: — Myślę to samo, co wy, panowie. Nie przemowę. W ynikało z niej, że to robaczywe państwo, Austro-W ęgry, lada dzień się roz wstąpimy gdzie na jednego? Funduję! Niech leci. Zachodzi obawa, że dziewięć narodów je te kurczepieczoną wojnę szlag trafi. zamieszkujących gotowe na trupie wpaść so Poszli, tylko ich dziwiło, że taki Herkules bie do kudeł o spadek. Temu trzeba zapobiec. pałęda się w cywilu ulicami Wiednia. Już powstaje potężna organizacja uciśnio W zaułku weszli do niepozornego lokalu. nych. W samym W iedniu już się ćwiczy kil Chyba nasz fundator nie hrabia . . . Ale gdy kanaście oddziałów. Zaprawiają się do walk po rosole z kury przyniósł kelner na pół ulicznych, boć przecież przewroty dokonują miskach sznycle rozmiarów łopaty piekar się w miastach. Przyjdźcie, panowie, jutro, skiej, pięknie przystrojone sadzonym jajkiem a zobaczycie. Jako Polacy, pomni szczytnego z płatkiem cytryny na wierzchu, a naokoło hasła: „Za naszą i waszą wolność11, przyło jarzynki, i postawił oroszone kufle pilznera życie rękę do zbożnego dzieła. — I wyciąg z czapą tęgiej piany — urósł fundator w ich nął do zbaraniałych mocarną dłoń. Uścisnęli, oczach. Na trzecie zjedli kopiaste talerze klu 1 owszem, choćby tylko za tyle wspaniałego sek z makiem — też wiedeńska specjalność żarcia. —, wypili kawę z pianką, a między wszyst I poszli do organizacji, choć przeczuwali, kim osuszali kieliszki wiśniówki, którą im że za bujaną gadaniną fundatora ukrywa się kelner dolewał z butelki z napisem: Baczewjakiś łajdacki trick. Cóż, ciągnęło nieprze ski, Lwów. 125 parcie pełne koryto. Zresztą, kto jako dwu dziestolatek nie strzelał głupstw? Tym razem w znajomym lokalu zajadała wiedeńskie frykasy cała czterdziestka woja ków różnych broni, a jeszcze różniejszych ję zyków. Zjadłszy udała się cała paczka ciem nymi przejściami. W sali gimnastycznej prócz zwykłego sprzętu był jeszcze inny, służący celom organizacji uciśnionych narodów. Kilkanaście dni szedł pod okiem wytraw nych instruktorów trening jak trzysta diab łów. Biegi z pełnym obciążeniem, boks, dżiu-dżitsu, walka na bagnety. Ćwiczenia w szty letowaniu, na manekinach. Strzelanie z pisto letu. Przełażenie przez dwumetrowy parkan w pełnym rynsztunku. W spinanie się po dra binach sznurowych. Ćwiczenia markujące walki uliczne. Halszczok z Felkiem odzna czali się i dostawali repetę w restauracji. Nieraz ich kąsał strach, co robimy, prze cież to istna szkoła bandytów. Pocieszali się, że lada dzień wyjadą na front i niech wtedy fundator szuka wiatru w polu. Choć kto wie? Restaurację odwiedzały stale wyż sze szarże oficerskie. W ygląda na to, że są w zmowie z fundatorem. Aż jednego dnia trząsł piorun w ciemną noc. W trakcie treningu padł rozkaz zbiórki w dwuszeregu. Przed front wystąpił, a jakże, fundator, w mundurze porucznika, z orde rem M arii Teresy na piersi. W ygłosił prze mowę po niemiecku. O rganizacja kosztuje, w kasie pustka. W ojna żywi wojnę. W yjedziemy dziś jeszcze po cesarsko-królewskie złoto, do Odessy, bezpośrednim pośpiesznym z Ostbahnhofu. Wyfasowawszy nowiutkie mundury pie choty, oprządzenie i broń, żywność na trzy dni, sztylet i pistolet, wymaszerowała „orga n izacja" późnym wieczorem na Dworzec Wschodni. Tuż przed wymarszem dołączyła jakaś dziesiątka kamratów o gębach wyraźnie zbójeckich. Wszystko grało jak w zegarku. Na dworcu oficer dyżurny aż się wyprężył, gdy obejrzał papiery podane mu przez ko mendanta. O rganizacja zajęła w bezpośred nim pośpiesznym osobny wagon. Gdy pociąg ruszył, zaczęli Halszczok z Felkiem uradzać w korytarzu, co dalej. Zgo dzili się, że ich cip, cip, kurzyczko, zwabiono do międzynarodowej szajki bandyckiej. Fun dator sznycli z pilznerem gdy się chwalił, że dobrze mu się pracowało z Tereszczenką, miał na myśli kasy pancerne, które temu magnato wi rozpruwał. Trzeba się ulotnić, ale jak ? Tu wlazł między nich obcesowo drabisko 126 0 gębie siedmiu koniokradów i dał do zrozu mienia, że za próbę porzucenia organizacji kulka w ich baranie łby. Gdy pociąg zatrzy mał się w Brzecławiu, próbował Halszczok, udając naiwnego, wyjść na peron. Drzwi były zamknięte na klucz, a drabisko zachichotało. Nie spał już teraz, a sumował się: wojna się może łada dzień skończy, a ja mam za ban dytyzm wisieć? Przed samym Boguminem, już świtało, poszedł do ustępu. Kiedy pociąg przy wjeździe rozkołysał się na zwrotnicach, otwarł okno, przełożył nogi na zewnątrz i usiadł na ramie gotowy do zeskoku. Gdy pociąg nieco zwolnił, odbił się mocno i skoczył. Machnął na ziemi ze dwa kozły, w mig się pozbierał 1 pobiegł pod stojącymi tam pociągami. Bogumin i okolicę znał dobrze jeszcze z czasów, gdy był. uczniem orłowskiego gimna zjum. W ięc się w Skrzeczoniu zaszył w za rośla i podumawszy trochę nad przyszłym losem przyjaciela, zasnął. Obudził go śpiew pastuszki, już po południu. Wyczekał ciem nej nocy i pobrnął polami przez Zabłocie i Rychwałd do Orłowej. Zapukał do wiadome go okna w bursie uczniowskiej. Profesor F., kochany przez uczniów, zwany ,,K iśnia“ , uśmiał się serdecznie z jego przejść w orga nizacji wyzwolenia złota z kas banku. Prze nocował, dał się przebrać w ubranie cywilne, a tamto wziął na przechowanie. Na zaświad czenie ucznia gimnazjum wyprawił do domu rodziców. Rodzice ucieszyli się, ale i zatroskali bar dzo, bo z dezerterami nie ciaćkała się monar chia. Ale ojciec znalazł wyjście. Z a tłustego barana wystawiła żandarmeria dokument za świadczający, że urlopnikowi Halszczokowi buchnął ktoś kartę urlopową, wystawioną w kadrze, w Wiedniu. Niedoszły bandyta znów się przebrał w Orłowej, a w W iedniu, jako że miał w kancelarii kondowito, uszło mu na sucho. W yjechał na front ze swym oddzia łem. Jakieś dwa tygodnie później wpadł mu w ręce numer wiedeńskiej „Reichspost“ . Tam stało jak byk, że bandyci przybyli do Odessy w charakteryzacji plutonu piechoty, obstawili tamtejszy oddział banku państwa, wdarli się do wnętrza, steroryzowali straż i personel i zagarnąwszy ponad milion w złocie zdołali ujść i nie ma po nich śladu. Halszczok się szczerze zmartwił. Kontak tował się już po wojnie z rodzicami Feliksa C ., lecz daremnie. w ład y sław sik ora brzozo Lipiec skłania się do sierpnia Pod w ieczór. Odszedł w iatr i stok dojrzewa, A myśl to traw a i leszczyna Pod niebem Z następnych przygonów; Te drogi prow adzą w górę i w dół, Gdzie odbywa się lato. Najdalej patrzy noc. I szuka przędzy, Którą k ręcą gwiazdy; Nie sposób zostać i nie słyszeć mroku: Wtedy latu jest smutno. A chcieliśm y się objąć, Brzozo, Pam iętać krajobraz, B rz o z o . . . ZD JĘC IE Z B IG N IE W KU BEC ZK A 127 w I— I z w u C/D < Z H < < >— I O W )— i NI Q <3 128 D U Ż E O S IĄ G N IĘ C IE S C E N Y POLSKIEJ: R Y S Z A R D III ID A K O C U R Ó W N A I T A D E U SZ K W IA T K O W SK I W SZTUCE: W ID O K Z M O S T U Dwadzieścia la t pracy Te atru Cieszyńskiego. P iętn as ty sezon Sceny P olskie]. Po ważny to czas i dorobek. Zapał i godna szacunku żarliw ość były tym i dwoma podstawowymi cecham i a t mosfery, w ja k ie j te a tr ów działał od początku swego istnienia i w k tó rej krąg w ciągany był każdy widz każdego przedstaw ienia. To zjednało mu ogólną sym pa tię i zobowiązało. P iętnaście la t pracy teatru to suma pow ażnych doświad czeń i problemów. Czas pod niósł S cenę P olską do rangi w ażnej placów ki ku ltu raln ej. Widzowie tego teatru są czymś w ięcej aniżeli zwy kłym i klien tam i i miłym i gośćm i, aktorzy tego teatru nie mogą zaw ężać sw ej roli w yłącznie do p o jęcia p ra cow nika teatru. P raca i przy szłość te j in sty tu cji w ym a g a ją tego. W A N D A SP IN K A , W Ł A D Y S Ł A W N IE D O B A I M A R T A G O G Ó Ł K O W A — W ID O K Z M O S T U W A N D A SP IN K A , FR. G O G Ó Ł K A i FR. SIE D L A C Z E K W M A M S E L L N IT O U C H E W I E S Ł A W B E R G E R b o s o n o g a S a m o tn y usiadł przy oknie. Pociąg mknął zostawiając za sobą kilometry srebrnych szyn, jesień dojrzewała smakiem wina i zapachem jabłek. Jasność dnia odchodziła powoli. Po ciąg przejeżdżał na pół rozwalonym miastem. Domy piętrzyły się cegłami, powyginanym żelastwem; wieże, kominy sterczały w niebo. Korytarze ciemnych, kalekich ulic zderzały się ze światłami neonów, reklam — z życiem. Wszędzie tam, gdzie rozgościła się jasność, pełno było ludzi. Obok ulicy pełnej życia (pociąg przecinał ją w poprzecz) była ulica pusta, szara z ogromną ścianą, u stóp której siedziała bosa dziewczyna. Okna wagonów świeciły niknącą smugą. Za ramą okna — cały ten żywy, realny świat ulic stanął jak na fotografii. Obraz dziewczyny wrócił, jak wracają obrazy myślą ce. W ysiadł przechodząc przez martwe i ży we miasto, patrzył w żywe i nieruchome oczy domów, żył nadzieją obrazu. Przechodził w szerokie ulice zalane świa tłem, porywały go prądy ludzi. Wszystko łą czyło się z wszystkim. Wszedł na plac pełen karuzeli, od których biły łuny, latały huś tawki mylące nieustannie niebo z ziemią. Na jednej zauważył chłopca z dziewczyną, kiedy byli najwyżej, całowali się — miłość jest za raźliwa. W rócił na żelazne żyły torów świe cących matnym blaskiem lamp. Dudniły po ciągi. Przechodził obok dworca kolejowego, 130 na pustej przestrzeni szyn stał potrzaskany wagon ze zwisającymi buforami, z wykrzywio ną, żelazną belką jakby wbitą w pogodne niebo — naprzeciw, w ulicy, siedziała pod ścianą dziewczyna; usiadł obok niej i dotknął bosych stóp. — D aj pan spokój — warknęła. — Zimno, a pani boso. — Czy to co złego? — W środku miasta? — Jednak, jak pan widzi, jestem sama. — A miłość? — Odważny. W środku jesieni mówisz bosej dziewczynie o miłości? — Widziałem dwóch całujących się, mi łość jest zaraźliwa jak grypa. Widziałem pa nią z okna ekspresu, w którym chciałem za pomnieć o czasie. — To nonsens, c h c i e ć z a p o m n i e ć . — A jednak . . . tylko, że ty mi wszystko przypomniałaś. M oje' życie przypominało podłogę w poczekalni, gdzie podróżni rzucali na ziemię śmiecie — i nikt nie zamiatał. Ubiorę twoje nogi — może to głupio brzmi — w miłość. — Gdzie to wyczytałeś? Dzisiaj mężczyźni tak nie mówią, są rzeczowi. Skąd przyszed łeś? M iłość? Za buty płaci się u nas ciałem; a ty ubierasz mnie w miłość . . . ? Trudno . . . trzeba iść . . . Szedł obok niej. Milczeli. Stał się jej blis ki, takie uczucia przychodzą od razu i nie ma czasu na zastanawianie. Kładła stopy na chłodnym chodniku. Patrzył na nie myśląc 0 tym, o czym zawsze myśli mężczyzna pa trząc na nogi kobiety. W eszli w rozbitą ulicę, księżyc mienił rui ny w jakieś staroegipskie widziadła — szli zafascynowani. Zastanawiał się, skąd się wzięło to uczucie. Jeszcze nigdy nie spotkał takiej dziewczyny; zawsze tak się wydaje, wiedział o tym, a jednak tym razem była inna, bo bosa — odczuwał w tym coś bardzo naturalnego, szczerego. Przyciągały go uczu cia przeciwne konwencjom. W zięła go za rękę, weszli w ciemną bramę na pół zwalonego domu, zarośniętego trawą 1 krzakami. Przeszli po schodach na szerokie podwórze, weszli w następną bramę, prowa dziła go po schodach na dół. Stanęli przed drzwiami, wyciągnęła klucz, otworzyła — weszli do pokoju, było tu przyjemnie cie pło, pachniało farbą olejną, na sztalugach stał niedokończony obraz, na ziemi leżała mozaika rozrzuconych farb w tubkach, palety i pędzle, kredy i ołówki, ze ścian patrzyły ZDJĘCIE T O M A S M IC E K miękkim światłem księżyca obrazy — j e s t e ś m y w d o m u — powiedziała cicho, wciąż trzymali się za ręce — samotność jest dobra jak poezja, lubię samotność, ale kto może żyć tylko poezją? W yczerpuje — do dała i zapaliła światło. * Żyli po swojemu. Obsesja wróciła. Samotna znowu zaczy nała chodzić boso. Chciano ją wysłać do do mu wariatów, nie tylko z tego powodu, ale i za jej obrazy — nie pozwolił. — Okresy histerii m ijają — mówił do niej — na przekór najwznioślejszej demago gii. Życia nie można deformować — rośnie jak drzewo, śpiewa jak ptak, jest po to, by być. Uczyli się nawzajem cierpliwości — po woli, bo nie od razu, przychodził czas zrozu mienia. Jej sztuka dojrzewała konfliktami. Znowu ubierała buty. Pracowała gorączkowo, całymi nocami. — Wiesz — mówiła do niego nad ranem kończąc robotę — narysować rękę, rzeczy9* wistą rękę, trzeba harować aż boli, to rze miosło, tego można się — mając pewne zdol ności — nauczyć. Dopiero potem — kiedy potrafi się uchwycić twarz, rękę, zaczyna się prawdziwa sztuka; można sobie pozwolić na indywidualną twórczość. Teraz był czas na miłość. Spali zaledwie dwie godziny. Nowy dzień budził ich w na stępne odkrycia. Tego rana były inne. Samotnego wezwano do redakcji. Mógł wrócić. Zaczynało być wszystko w porządku. W racał do jej kompleksu, zastanawiał się i dochodził do przekonania, że to właściwie normalne. Jedno go niepokoiło, czy ona cza sem, w okresie chodzenia boso, nie zakocha się w innym, jak wtedy w nim — bo, mimo wszystko, miłość się starzeje. * Leżeli na bezludnej skale, pod nimi roz bijały się pracowicie morskie fale. — Czasu nie można zatrzymać — myślał patrząc na huśtające się srebrne pająki odrzutowców. Przypominały tamte huśtawki z nieistnieją cego już dzisiaj placu — maszyny żyją ży131 ciem intensywnym. — Niektórzy w pośpie z zadowoleniem. Była jego. Zza horyzontu chu pogubili głowy — powiedział na głos — wyrósł okręt. — Dobrze mi z tobą — powie śpieszą się, byle naprzód — jego spokojny działa i pocałowała go w usta. głos był kontrastem do tego, o czym myślał — W idzisz, miłość goi rany, ale i rani, — nie wiadomo gdzie i po co. Cel, oczywiś zazwyczaj wtedy, kiedy gaśnie u jednego. cie, jest sprecyzowany; niestety, wydaje mi — Jeśli mnie kiedyś przestaniesz kochać się — ciągnął jakby rozmawiał sam ze sobą — mówiła przytłumionym ze wzruszenia — często zapomina się o ludziach, ów cel głosem — musisz prosto w oczy mi o tym ich zasłania. powiedzieć. Skała była rozgrzana, gładka, czuła jak — Ty tak samo . . . pulsuje w niej słońce, morze, jej krew. Po — Nie wierzę, że we mnie wszystko do głaskała go po ręce. szczętnie się wypali, ale przyrzekam. Szcze — Gorącym ciałem — mówiła, sennie rość za szczerość. Będziemy żyli każdy po swojemu i bez wzajemnych pretensji. mrużąc oczy, je j głos przyjemnie dzwonił mu — Boję się, że odejdziesz ode mnie. w uszach — nie zawsze i nie na zawsze da — Nie, zaufanie to jeszcze większa miłość. się zapchać nudę życia automatycznego. — Chcę cię mieć tylko dla siebie. W okresie cybernetyki, w którym roboty kom — Tak wszystko popsujesz. Człowiek nie ponują muzykę, zaś małpy m alują obrazy, może być własnością. Zrozum. To właśnie akurat chce się być innym, wierzącym nawet doprowadza do tego, o czym mówiłaś: do w miłość — i czym więcej się jest, tym wię umierania miłości. Trzeba zachować własną cej się to ukrywa za „czekaniem na Godota", indywidualność. Głupstwem jest wiara w ja za cynizmem, za wszystkim tym, nad czym kieś spłynięcie dusz — to staje się po czasie „starsza generacja" załamuje ręce. Tacy jes kajdanami. Tak jakoś musisz mnie zrozu teśmy i nic na tó nie poradzimy. — Położyła mieć. Tylko w taki sposób możemy obok sie się na brzuchu. Jej ciało lśniło brązowo na bie istnieć do końca. słońcu, drobne piegi wyskoczyły na plecach. W idziąła, jak śmiałym łukiem skoczył w Z charakterystycznym dla kohiet rozmachem morze. Za chwilę wyłonił się z ciemnozielo rzucała w morze kamienie. Patrzył na nią nej wody. Czuł jak włażą mu w ciało chłod ne igiełki. Dopłynął do brzegu, wyskoczył na kamień, wspiął się na górę — dźwignął ją, przycisnął mocno, mocno do siebie i długo, zachłannie całował. — To dobrze, że jesteś właśnie taka. * Samotna i samotny trzymając się za ręce szli b o s o w ciemnych okularach i czarnych swetrach, ona z długimi, jasnymi włosami w czarnej, wąskiej sukni; on z brodą, w skó rzanych farmerkach z gitarą na ramieniu. Drezno 1964. ZD JĘCIE JAN BYRTUS --------------------- M A R I A W A R D A S Ó W N A F I G I E L ---- --------------------- W Y M O W N I K A N ie było człowieka, któryby zazdroś cił staremu Śliwce życia u jego córki na wymowie. Zuza, choć otrzymała z pię ciorga rodzeństwa przy podziale majątku największą część z warunkiem zapewnie nia ojcu utrzymania i dachu nad głową do jego śmierci, już niedługo po tym za częła staruszkowi wymawiać lichą stra wę i maleńką izdebkę. Nie lepiej od córki obchodził się ze starym Śliwką jego zięć Kajfosz i wnuki, które słysząc wymyślania rodziców na darmozjada, bez najmniejszych skrupu łów czyniły ułomnemu na słuchu i wzro ku dziadkowi urozmaicone figle. Celo wały w podstawianiu cebrzyków na środ ku sionki, prowadzącej z izdebki dziadka, każdy jego upadek przyjmując huraga nowym śmiechem i drwinami. — Jak wy, syncy, bydziecie w moich rokach i wasze dziecka bydą tak samo wami posturkować, przypomnicie se dziepro, jakąście mi krzywdę robili — zwykł mówić staruszek, z trudem powstający z ziemi. Potłuczony udawał się do córki, prosząc ze łzami w oczach, by zabroniła dzieciom przykrych w skutkach figli, przedrzeźniań i brzydkich epitetów. — Przeca jo ni mom czasu dziecek wachować — napadała na zafrasowane go ojca. — Tam , kany nie trzeba, to dowidzicie, jak na ten przykłod niepełny liter mleka i dobrze dosłyszycie, wielach utarżyła we Skoczowie za prosięta abo cielęta, bo. wyblyszczocie kaprawe oczy, żebych was częstowała po rownu z dzieckami żymełką i wórsztem. Jak sie wom u nas nie podobo, to idźcie do Agneszki, abo milaczka Jędrysa, kieremuście dali krom pola na przydawek jałówkę, niech sie też porę roków z wami potropią jak jo. A jeślich dostała o te trzy jochy pola więcej od nich, to mi sie pa trzały, boch nejdłuży na waszej gospo darce robiła. Nic żech na tym nie wy grała, bo przez te sześć roków co siedzi cie u mnie na wymowku, jużeście to pole przejedli. Do tego jeszcze zadzierżujecie nam każdy rok pore zagonków na ka pustę i ziemioki dlo siebie, choć gardelnie dlo swoich domowników ich potrze buję. Zalewany potokiem niesprawiedliwych zarzutów, staruszek w milczeniu odcho dził do swojej nieprzytulnej izdebki szu kać ukojenia w modlitwie. Przyciśnięty niedostatkiem wymownik Kajfoszów tego letniego popołudnia dy skretnie wyciągnół z dna łóżka spoza sło my jakieś zawiniątko i poszedł do miesz kania kierownika szkoły. — Dawno was, Śliwko, nie widzia łem — powitał nauczyciel łubianego sta ruszka, życzliwym gestem krzesło mu wskazując. — Dochodzą mnie słuchy, że zięć oberwał wam z przepisowej umow 133 wem przekornej myśli głośno się roze nej dostawy piętnaście kilogramów fasoli śmiał. rocznie i coraz gorzej się z wami obcho — Cóż im tak wiesioło? — nie mógł dzi. Śliwka utrzymać swej ciekawości. Staruszek w milczeniu skłonił głowę — Posłuchajcie, Śliwko! Otrzymałem na piersi. — Nie posłuchaliście mojej praktycz pięć tysięcy reńskich do przechowania. Chcę zmusić waszych domowników do nej rady, gdy wam doradzałem sporzą okazywania wara szacunku i o\>myś\\\em dzić testament z po&zia\em majątku po pewien plan, którego nie wolno wam waszej śmierci, bo wtedy wszystkie dzie przed nikim zdradzić. ci zabiegałyby o wasze względy. Honorny chłop obruszył się: Śliwka pokiwał głową. — Każby tam, panie rechtór! Przeca — Dziecka robiły na mojej gospodar mnie znają moc roków, to dobrze wie ce, to sie im patrzało dać pole, gor jak dzą, żebych im, panoczku, świństwa nie sie pożeniły. O jodło mi tak nie idzie — zrobił. głos mu się załamał — bo stary człowiek W miarę jak nauczyciel mówił, pożół nie więcy od szpoka zje, ale nejwięcy kłe rysy Śliwki wygładziły się w łobu mnie mierzi to wydziwianie, że objodom zerskim uśmiechu, a wyblakłe oczy oży domowników, kierzy sie ni mogą doczkać wił młodzieńczy blask. Po chwili wręczył moji śmierci i jak mogą, to mi żywoprezesowi gminnej Reiffeisenki swoją byci obrzydzają. Masła ani szperki od książeczkę wkładkową do przechowania dwóch roków nie dostowom, choć mi sie i troskliwie ukrył plik banknotów za ko patrzy. szulą. Pożegnał się i rzeżkim krokiem — To zaskarżcie Kajfoszów do sądu. ruszył w stronę swojej zagrody. Poczciwy Śliwka aż zatrząsł się z wra Pasący krowy na miedzy przy chodni żenia. ku dwunastoletni wnuczek Karlik, do — Takiej gańby bych sobie ani do strzegłszy wracającego ze szkoły dziwnie mownikom nie zrobił. odmłodzonego dziadka pośpiewującego — Honorny z was człowiek, Śliwko z animuszem dziękczynną pieśń kościel — pedagog ciepłym wzrokiem obrzucił ną: „Ciebie Boże chwalimy" — z wraże staruszka. — W olicie głodować, niż się nia zapomniał ułożyć na ścieżce przygo o swoje upomnieć. W asza córka z zię towaną w rowie przeszkodę z kawałka ciem jednak na tę wspaniałomyślność nie spróchniałej wierzby. Zaledwie też o zmro zasługują i należałoby ich nauczyć po ku przyprowadził bydło do obory, po szanowania dla ojca, który dzieciom po biegł do kuchni, dzieląc się z matką zostawił wzorowo utrzymane gospodar swoim spostrzeżeniem. stwo. — Co dziwniejsze to to, że jak mnie — A niech tam bydzie moja krzywda starzyk uwidzieli przez okno iść z chle — Śliwka machnął desperacko ręką. — wa, to gibko zaryglowali dwierze przede Mom jeszcze w Rajfajzence pore reń mną, czego nigdy nie robili, jakby sie skich, o kierych cera Zuza ani zięć nie boli, żebych czego nie podpatrzył, — wiedzą, tak przyszełech do nich, panie mówił szeptem płonąc ciekawością. kierowniku pytać, żeby mi z książeczki Zelektryzowana tajemniczością ojca, odpisali dwie korony, bo chcym se poKajfoszowa odciągnęła synka na bok. kupić co nejbarży po trzej a — przy tych — Idź po cichu pod dwierze starzysłowach wymownik Kajfoszów wyciągnął kowe i podziwej sie przez dziurkę od klu ze szmatek zniszczoną książeczkę oszczęd cza, co robią — poradziła ochoczo zdej nościową. mującemu buciki Karlikowi. Prezes gminnej K asy Reiffeissena nie Synek był już na progu, gdy spotkał oponował. W ypełnił formalności, pod się z wracającym z pola ojcem. szedł do ogniotrwałej kasy w kącie przy — Cóżeś taki dziwoki? — zdziwił się biurku, obliczył bilon i nagle pod wpły 134 podejrzanym ru m ieńcom na lica ch p ier worodnego. Ż ona położyła p alec na ustach. — T ssss! N ie rząc ta k głośno. S ły szysz przez ścian ę, z ja k ą rad ością ta ta cosi ra ch u ją ? — p o ciąg n ęła za sobą m ę ża, ucho do otw oru po zam u row anych drzwiach p rzy k ład ając. — Cóż w tym d ziw nego? Is to rechtor tatowi zap łacił pore grej carów za poleni wąglim w piecu zim ą w k la sie — w zru szył K a jfo sz ram ion am i. Po chw ili do izby w biegł K a rlik zlany gorącym potem , z rozszerzonym i zdum ie niem oczym a. — Starzy k m a ją n a stole straszn ą k u pę p ap iórzan ych pinięd zy, żeby ich do koryta po korm iku n ie zm ieścił — w yre cytow ał jed ny m tchem , z trudem łap iąc powietrze. O jciec ob ru szy ł się. — N ie fanzol tak głupio, żebyś po fy rnioku nie dostoł. K a ż b y starzy k nogle przyszli do w ielkich pinięd zy, ja k g re jca rem nie sm erd zieli? — T o pódźcie sie podziw ać przez dziurkę, ja k starzy k ra ch u ją stów ki i odkłod ają n a kup ki — w ykrzykn ął ob rażo ny chłopiec. Z ap o m in a ją c o środ kach ostrożn ości zaledw ie o jcie c p rzy tk n ął oko do otw orku drzwi, K a rlik n ieo p atrzn ie k ichnął, a w tedy ch ytry dziadek zdm uch nął lam pę i izdebkę w ym ow nika zaległy ciem ności, zm u szając natrętów do u ciecz ki. — A co, n ie rząd ziłech prow dy? — K a rlik żąd ał sa ty sfa k c ji za ob raźliw e sło w a o jca . K ajfo szo w a p y tający m w zrokiem o b rzu ciła przejętego m ęża. — D alib ó g , że K a rlik m ioł recht — w ym am rotał p rzy tom n iejąc z n iesły ch a nego w rażen ia. — A n ich se n ie pom yśloł, ja k i z tw oigo taty je s t faryzeu sz. N a oko chodzi ob targan y, w podziuraw ionych b agańczach ja k o sta tn i Ł azarz, a siedzi na ty siącach . P od le tego, coch w idzioł, b y dzie tego z d ziesięć tysięcy, a m oże w ięcy, bo jeszcze k iela kupek m ioł czopką p rzy kryte. N ic inszego, je n y m u sieli te ty s ią ce na lutryji wygrać, a przed nami sie z tym kryją. — Każ ich mieli schowane? Przy bie leniu izbeczki starzykowej, wszystkoch im do imentu przeglądła, i ani jednej szóstki nie naszłach — tłumaczyła strapiona Zuza. — Isto starzyk mieli ich schowane u rechtora i dzisio je zebrali, bo szli ze szkoły tacy uradowani — Karlik usiło wał rozwiązać tajemnicę. — Komu chcą poręczyć te tysiące — rozmyślał półszeptem gospodarz z nie zdrową zazdrością w oczach. — Gdyby nam, to by sie z piniądzami przed nami nie kryli. — Może Agneszce, bo ona ze wszyckich dziecek do starzyka na godne święta przychodzi z kołoczkami w maślanym ko szyczku, a we W ielkanoc z murzynem z wieprzkową duszą — odezwała się do myślna żona. — Jak tata mają siostrze poręczyć te tysiące, to niech se ich Agneszka ku sobie biere, jeść dowo, a po tem pogrzeb robi, bo mo za co — rozsier dziła się Kajfoszowa. Przebiegły mąż był jednak innego zda nia. * — Trzeja tak robić, żeby starzyk tych tysięcy inszym dzieckom nie dali, jeny nom. A poręczą ci, Zusko, jeśli sie inaczy ś nimi bydymy obchodzić, nie tak jak do teraz: pies z kocórem, a pieknie, po dobroci. — Czy tate ze skóry obdzieróm? — warknęła Zuza obrażona przytykiem mę ża. — Ze skóry tate nie obdzierosz, ale rada sztelujesz starzykowi ten literek mle ka na poły z wodą każde rano; zamiast pięknych ziemnioków dowosz tatowi do warzenio drobnioki, kiere nie idzie oszkrobać, zamiast szperki żyłowatą łate, abo oszydzoną sztwierteczke masła na ty dzień. Nigdy tatowi nie dosz dobrego sło wa, a cięgiem jeny: hór, hór, jak na tego kudłatego Nerusia. Zuza zawrzała gniewem: — A czyś ty jest lepszy? Czyś choć roz urąboł dlo starzyka patyków i zapolił 135 w izbeczce w zimie, żeby mieli ciepło? Czyś choć roz za te sześć roków, co nam puścili gospodarkę, kupił im ciepłe papu cie abo wełniane gacie na zime, żeby sie tak nie trzęśli z zimnicy? Przyganio kocieł gorkowi, choć tak samo czorny od sa dzy — odcięła się. Chłop nie był bez winy i musiał żonie przyznać słuszność. — To prowda, Zusko, że my sie ze starzykiem szpatnie obchodzili. Ale od dzisio bydzie inaczy, pokiel nam tych ty sięcy nie poręczą. Jak jeszcze roz uwidzę Karlika abo Francika pokazować starzy kowi wykrzywione gęby z wyplęzionym językiem, to ich tak poskiem zerznę, że z ruski miesiąc na zadkach nie usiedzą. Zajęta gotowaniem wieczerzy przy kuchni, Zuza wtrąciła usprawiedliwia jąco: — Dyć, jak syncy wiedzą, o co sie rozchodzi, to ich napominać już nie po trzebujesz. Kajfosz ze zrozumieniem kiwnął głową. — Prowde, babeczko, prawisz, ale — zwrócił się do Karlika — nie śmiesz żodnymu sie przyznać, żeś widzioł u starzy ka piniądze, boby potem ujcowie i ciotki od wymownika tysiące wyciągli i nam by sie nic nie dostało. Ani starzyk, ani sąsiedzi, ani gor ciotka Agnieszka nie śmią wiedzieć, że my telkowne piniądze u wymownika widzieli. Przysięgni, że nie powiesz! Karlik wzniósł oczy w niebo i uderzył się pięścią w piersi, aż zadudniało, jak w starym odratowanym glinianym garnku. — Jak Bóg nade mną, nie powiem — rozległy się w izbie jego uroczyste słowa. * Synek Kajfoszów idąc do szkoły, po drodze jak zwykle wstąpił do ciotki Ag nieszki po siostrzeńca. Na podwórzu za stał ciotkę wysypującą kurom z chlebowej słomianki wczorajsze ziemniaki. — Pawełek jeszcze siedzi przy śniodaniu, to chodź na chwilkę do kuchyni — zaproponowała, zdziwiona tajemniczą mi ną krewniaka. — Jużeście posadzili fa136 zole w ziemniokach? — dopytywała po drodze przez sień. — Jeszcze ni, ale wczora tatulek znie śli ze sypanio sztwiertke fazoli, to istodzisio bydą sadzić. Gospodyni poczęstowała siostrzeńca. kawałkiem podpłomyka i resztę zawinęła Pawełkowi do szkoły. — Downoch u starzyka nie była, jak tam, są zdrowi? — Z d ro-w i. . . — zająknął się siostrze niec, podejrzanie czerwieniejąc po białka oczu, co nie uszło uwadze ciotki. — Cosi musi być ś nimi nietęgo, jak ci rzecz nogle zastawiło — zmartwiła się Agnieszka. Karlik lubił ciotkę, bo zawsze czymś, go poczęstowała. Czując teraz na sobie badawczy jej wzrok, nie namyślał się dłużej i zwierzył rodzinną tajemnicę, upewniając się, że go przed rodzicami niezdradzi. — K atać też tam, synku! Dyć wom życzę wszyckigo dobrego, gor piniędzy . . .. — oświadczyła uroczyście, wysupłując z. głębokiej kieszeni spódnicy kilka centów. — Tu mosz pore grejcarów, to kup we sklepie bombonów i podziel sie z Paweł kiem. Po odejściu uczniów do szkoły, Ag nieszka Siąkałka, chcąc się czymś załgać do Kajfoszów, zabrała z sobą pękniętą drewnianą foremkę do wyciskania masła, spiesząc do zagrody gospodarstwa sio stry Zuzy. W sieni zatrzymała się, ujęła klamkę od izdebki ojca, ale drzwi były zamknięte. Zapukała do Kajfoszów, w progu wymawiając chrześcijańskie po zdrowienie. — Jak żech w zeszłym tydniu ukłodała masło, to mi lodka pukła, i boję sie, żeby sie mi ganc nie rozleciała, tak żech ją do ciebie, szwagierku, przyniosła, bo ty umiesz szykownie takie wiecy drótować — wyjawiła cel swego przybycia, zerkając na rozpartego za stołem ojca,, pykającego z kosztownej fajki szwagra, przeznaczonej na święta. ZDJĘCIE W Ł A D Y S Ł A W W O JN A R Pogłaskany w swej próżności Kajfosz, •odebrał z rąk szwagierki pękniętą fo remkę. — Siedni se, to ci na doczkaniu łód kę odratuję. Pójdę do szopki, bo tam mam mosiężny drót. Zuza końcem fartucha starła z ławki niewidoczny kurz. — Jużeś, Agneszko, posadziła rozsadę kapusty i fazole? — zagadnęła siostrę, podając jej skrawek bochenka chleba z nożem. — Ukrój se skibkę przez obyczoj, żeby nom Ponbóczek błogosławił. Siąkałka skwapliwie odkroiła kromkę, odłożyła chleb, ułam ała palcami drobinę i zaczęła żuć. — Dobrze ci sie wypiek — pochwa liła. — Ale co to? Zawdych widowala tate u was w kącie na stołeczku, a teraz honorowo za stołem, jak we wilije. Cóż to sie stało, że mocie starzyka w takiej zocy ? — spytała z maskowaną ironią w głosie. Siostra świętoszkowatym ruchem zwie siła głowę na ramię. Litościwy wzrok skierowała w stronę ojca, wylewającego na podłogę smrodliwy czarny sok z fajki. — Przeca my sie we szkole uczyli w sztwortym przykozaniu czcić ojca . . . — powiedziała z wyczuwalną czułością w głosie. Agnieszka przygryzła wargi. — Dobrze, żeś mi o tym przypom niała, bo jo też od dzisia lepi sie będę z tatą obchodzić przy paseniu krów w dniach, jak pasterza posyłom do szkoły. Zuza zaniepokojona myślą, że przez lepsze traktowanie ojca, ten gotów przed śmiercią o siostrze pamiętać, skwapliwie jęła jej tłumaczyć: — Na, dyć tyś tela tacie nie doku czała, co jo . . . Stary, wykorzystując nastrój samooskarżenia córek, wymknął się do swojej izdebki, wydostał z dna dziurawego garn ka pełnego kaszy pszenicznej plik bank notów i pokusztykał za stodołę. W łaśnie w przerwie lekcyjnej ucznio wie bawili się na podwórzu szkolnym, gdy Karlik spostrzegł nadchodzącego 138 dziadka. Pouczony przez rodziców, wy biegł mu naprzeciw. — Kany to, starzyczku, idziecie? — spytał przymilnie, usłużnie prowadząc staruszka za rękę. — Chcę sie spytać rechtora, jak sie uczysz, bo twoi ojcowie nie mają na to cza su . . . — wykręcił się dziadek, zdej mując czapkę przed stojącym na progu szkoły nauczycielem. — Podsłyszałem mimo woli waszą rozmowę z wnuczkiem, tak proszę ze mną do gabinetu. Zaledwie kierownik zamknął drzwi, stary Śliwka rozpromienił swoje oblicze. — Niech im, panie rechtór, Ponbóczek stokrotnie wynagrodzi za te dobrote i po radę — głos staruszka łamał się wzrusze niem. Pedagog z uśmiechem wysłuchał relacji Śliwki, wręczającego mu wczoraj wypo życzoną sumę. Na dzwonek wzywający do rozpoczęcia lekcji, nauczyciel żegnając wymownika Kajfoszów, zapewniał go uroczyście: — Tajemnica obowiązuje tak was, Śliwko, jak i mnie. Lubię was bardzo i życzę wam pogodnej starości. Przy spo sobności wpadnijcie znowu, a jeśli znaj dziecie siły, to chętnie skorzystam z wa szej pomocy przy ogrzaniu klasy zimą. * Drutujący przed szopą formę na masło Kajfosz, czujnym wzrokiem odprowadził idącego w stronę sklepu teścia. Zaledwie zniknął mu z oczu, polecił czteroletniemu synkowi pilnować za stodołą nadejścia dziadka, a sam pospieszył do jego izdeb ki. Przewrócił pierzynę, przekopał słomę w sienniku, rozpruł poduszkę w poszuki waniu banknotów, potem zaczął stukać młotkiem w podłodze, czy nie usłyszy fałszywego odgłosu, ale po pieniądzach nie było śladu. Zdenerwowany wychodził z izdebki, gdy natknął się w sionce na żonę i jej siostrę. — Nareperowałeś już łodke Agneszki? — spytała żona zdziwiona malującą się w jego rysach nerwowością. ZDJĘCIE T O M A S M IC E K — Ju ż je s t gotowo i m oże se ją b ra ć — w skazał szw agierce leżącą na ław ce pod ja b ło n ią form ę. S ią k a łk a .podziękow ała, za b ra ła form ę i w yszła. Z a stodołą sp otk ała siedzącego w kuczki m alca, w patrzonego w drogę. —t Cóż tu, F ra n cik u , ro b isz ? — po g ład ziła je g o płow ą czu prynkę czułym ru chem . — W a c h u ję n a starzy k a . . . — A gdo ci kozoł? — T atu le k . S p ry tn a chłopka w m ig sk o ja rz y ła so b ie dziw ną m inę szw agra, w ychodzącego z izdebki o jc a w czasie jego nieobecności. — C h a ch a ry jed n e, chcą boroka okraść — w estchnęła, gdy n ap ato czy ła się na w racająceg o ze szkoły o jca . — W id zę, że ci zięć łodke napraw ił — zagad nął córkę. — T o ć , ale przed chw ilą cosi we w a szej izbeczce przew racoł. D ejcie se, tato, pozór, żeby ście przez tych w ysrańców pinięd zy n ie p ozby li — napom knęła o s trożnie. — N ie opow iadej takiej k oniny — 139 obruszył się rozgniewany ojciec. — Gdo ci o tym wyrządzoł, że mom piniądze? Kobieta w mig się zreflektowała. — Tak mi sie cosi przywidziało. Ale tak, czy siak, pamiętejcie też, tatulku, o mnie przed śmiercią i nie poręczcie wszyckigo chciwym Kajfoszom, bo Zuska większą ode mnie herbowizne dostała — czyniła ojcu łagodne wyrzuty. Pochlipu jąc z cicha skierowała się do swojej za grody. Śliwka był już blisko swojej zagrody, gdy dojrzał zza stodoły wnuczka biegną cego na podwórze z okrzykiem: „Starzyk idąąą! —1 Co te przeklęte piniądze z ludzi robią? — westchnął staruszek. Znalazł szy się w izbeczce, musiał przyznać Siąkałce słuszność. Postanowił jednak uda wać, że spowodowanego nieporządku nie spostrzegł. Nie wiedział, że po bezsku tecznych poszukiwaniach, dobrana para Kajfoszów udała się na strych penetro wać zakamarki za kominem, w strzesze dachu, a potem do chlewków. Karlik po powrocie ze szkoły powiedział rodzicom o wizycie dziadka u nauczyciela. Przejęta matka opadła na ławkę. — Isto starzyk zanieśli piniądze do Rajfajzenki, bo my ich nikaj nie naszli. Ni mógł to ten stary lazęga nieskorzy o tym pomyśleć — złościła się. — Nie jargej sie, bo jeszcze starzyk usłyszy — mitygował ją mąż. — Nima inszej rady, jeny sie mieć pieknie kole wymownika, żeby mioł na nas dobre oko, to sie doczkómy poręczenia tych tysięcy — zciszył głos na dochodzące z sieni zna jome człapanie. Karlik podskoczył i ujął dziadka za rękę. — Siednijcie se, starzyku, boście kęs chodnika zrobili do szkoły — posadził starego na ławie. — I co jeszcze mieliście u jechtora? — A cóżbych mioł mieć — zbył ją krótko. Kajfoszowie nie śmieli dziadka draż nić. Choć byli wściekli, że ubiegł ich za miar, w strachu, by innym dzieciom spad ku nie przeznaczył, prześcigali się w uprzejmościach, obdarzali go drobnymi prezentami, bacząc, by na niczym mu nie zbywało. Córka Zuza w dobroci serca -rozporządziła, prócz dotychczasowej dani ny w naturze, dożywiać ojca przy wspól nym stole. W ydzielała mu odtąd najlep sze jadło, a po obiedzie zapraszała do izby na drzemkę w najdroższych pierzy nach. Tej lipcowej niedzieli po zwykłej drzemce poobiedniej, dziadek wyszedł do zagrody. Usiadł w cieniu na ławce pod gruszką, wyjął z kieszeni ulubioną fajkę nabijając sprezentowanym przez zięcia tureckim tytoniem, gdy dosłyszał spie rających się ze sobę wnuków pod jabło nią: — Te, Francik, pamiętej, żeby cie chętka nie brała położyć starzykowi na postrzodku sieni grotek jak kiesi, bo teraz oni mają piniądze. Idź do starzyka i pytej ich, żeby nom dali cosi grej carów na bombony. — Jo sóm nie pójdę, pódźmy oba — krępował się młodszy braciszek. Kajfoszowa słyszała przez otwarte okno domawianie synków. Pochyliła się na parapecie i dojrzała ich obłapiających dziadka za szyję, żebrzących o pieniądze. Rozgniewana porwała miotłę i wybiegła na ogród. — W y sakolęckie rufijoki, docie sta rzykowi pokuj! — krzyknęła, z taką furią wymachując miotłą, że wystraszeni chłop cy czmychnęli za stodołę. — A, cóżeście od rechtora, tatulku, chcieli? — pragnęła córka wydostać od ojca przyczynę jego wizyty w szkole. — A, dyć ich nie przeganiej, Zuska. K arlusy chciały ode mnie pore grejcarów, a jo mom dziurawą kapsę — żartował ojciec. — Na, rechtor, kiesi po chodniku z kościoła kozoł mi przyść sie dorządzić, czy na te zime zaś bydę polił w klasie. — Na, dyć rada dziurę połocę, a jeśli potrzebujecie kiela szóstek na piwo, abo tabakę, to z chęcią wom pojczom jako 140 procenta od w aszych piniędzy m ien iła dyskretnie. — nad * N igdy jeszcze Śliw ce w życiu nie b y ło tak dobrze, ja k na w ym ow ku u K ajfo szó w , nigdy nie ja d a ł m ięsa trzy razy w tygod niu, an i każdego ra n a słod ziu tkiej kaw y z rożkiem . N a w ieczerzę dostaw ał u lu bione fla k i lub gulasz z k ap u stą. Z do skonałego w iktu u córki przytył i odm łod n iał, budząc w śród sąsiadów z a zdrość sw oim w yglądem . Z adow olon y ze zdrow ia i spokojnej staro ści chodził po polu i p yk ał z w iśniow ej, sprezentow anej m u n a w igilię przez m łod szą córk ę fa jk i, a czasem do p obliskiej gospody n a k u fel piwa. S ią k a łk a długo nie u trzy m ała języ k a za zębam i, bo w krótce rozeszła się po głoska, że stary Ś liw k a m a w k asie R e iff •eisena k ilk a tysięcy. N ic zatem dziw nego, że kto tylko poczuw ał się choćby do d a l szego pokrew ieństw a z nim , zap raszał po godnego staru szka w odw iedziny, propo n u ją c dożyw ocie w cieplej izbie, co K a j foszów doprow adzało do w ściekłości. A Śliw k a tajem n iczo się u śm iech ając, m a w iał: — W o lę być u siebie w m alu tk i izbeczce, niż ka indzi — co K a j fos zowie p rz y j m ow ali w estchnieniem ulgi. W cztery lata od podpatrzenia p ien ię dzy u Śliw ki, ten pewnej n ocy cich u tko przeniósł się do w ieczności. W ów czas p il n u jąca K a jfo sz ó w S ią k a łk a z ja w iła się w ich tow arzystw ie w gm innej k a sie R e iffeisena z żąd aniem w y d ania oszczędności nieboszczyka. K iero w n ik szkoły, p ełn iący obow iązki prezesa gm innej k asy R e iffe is e n a zdu m iał się szczerze. — W a s z o jcie c nigdy w iększej sum y pieniędzy w kasie nie lokow ał. S io stry z w rażen ia zaniem ów iły, nato m ia st ob u rzony K a jfo s z w ystąpił z ostrym protestem : — C o też p raw ią, pan ie rechtor! Przeca n a w łośne oczy w idziołech tate racho w ać stów ki i ty sią ce we sw oji izbeczce przed sztyrom a rokam i. Prezes w zruszył ram ion am i. — N ie in te re su ją m n ie w asze rodzin ne spraw y i n ie chcę ich w ysłuchiw ać. M u szę was przeprosić, bo popraw iam szkolne zeszyty, a czas m am ograniczony. Skon fu n d ow an y chłop w yszedł z g ab i netu n au czy ciela, a za n im zdruzgotane sio stry . N a drodze S ią k a łk a d ała up ust swej n ien aw iści do K a jfo sz ó w : — J o was dobrze p rz ejrz a ła , cygóny sto m ilijó ń sk i! T o ta k je n y n a oko poszli ście ze m n ą do R a jfa jz e n k i, żebych was nie posąd zała o złod ziejstw o tatow ych p i niędzy — w ykrzykiw ała na ca ły glos nie p a n u ją c nad sw oim i nerw am i. Szw agra poniosło. — Coś pow ied ziała, ty pieróńsko tor b o ? — rzu cił się K a jfo s z z p ięściam i w stronę S ią k a łk i. — Jezu s, M a ry ja a a ! R e tu jc ie ludzieee! — pow ietrzem w strząsn ęło rozpaczliwe w ołanie. R ozju szon eg o, tarm oszącego za włosy w y ją cą szw agierkę ro zd zielili chłopi przy padkow o przechodzący. — S ta rz y k jeszcze n ie stw ardnył, a te potw ory ju ż sie o jeg o herbow izne b iją — w y m y ślał zgorszony tym zajściem sąsiad W ro n a . — A jo , głupio, przez sztyry roki temu starem u dziadow i d ogadzała, a on mioł opowoge w ylegow ać sie w m oich pucho w ych p ierzy n ach i je ść co nejlep sze kąski, choć we szporkasie piniędzy ni mioł — p ien iła się ze złości Z uza K ajfoszow a, bo została przez o jc a w ystrychnięta na dud ka i w ystaw iona n a pośm iew isko ludzkie. LESZEK PROROK o IA 'C c O <0 cl * o im 0 -M O E E z y z n a ję ze skruchą! W tym rozczarowa niu była duża doza sztubackiej naiwności. W czasie pierwszego spaceru poprzez bulwa ry i zaułki Bejrutu rozglądałem się niecier pliwie. Gdzież są? Kiedy zobaczę sławne cedry? W epoce osobistej prehistorii na tzw. szkolnej ławie słyszało się nieraz: Padają cedry Libanu. Lubił tak komentować nową dwóję z wymownym naciskiem nasz mate matyk, prof. W ł. Krysicki, dziś. profesor Politechniki Łódzkiej. I tak się w pamięci utrwaliło. W Bejrucie, który na przestrzeni ostat nich 14 lat z miasta o zaludnieniu 2 3 4 tys. 142 mieszkańców, wyrósł na półmilionowy okaz nowoczesnej architektury, znajdują się ole andry, magnolie, tamaryszki, amarantowe bougainwille, są oczywiście palmy, lecz ced rów nie zobaczy się nawet na okalających miasto wysokich wzgórzach, gdzie jak wy trawione słońcem kamyki lub jak jasne kloc ki dziecięce porozrzucano gęsto osiedla, wil le, hotele i pensjonaty. Jedyny widomy cedr, potężny jako baobab, zagadkowy jak drzewo wiadomości dobrego i złego, furkocze tysią cem flag państwowych Republiki Libańskiej. Godność obywateli tego małego państewka (10 tys. km2 i ok. 2 m ilj. ludności) wyraża się w osobliwej przechwałce. Gdy gawęda z cudzoziemcem przy kawie, sorbetach lub nargilu zejdzie na ogólniejsze problemy gos podarcze, Libańczyk powiada: — Cóż my. Uprawiamy trochę owoców. Poza tym im portuje się wszystko z całego świata. I jakoś się żyje, jak pan widzi. Nonszalancji ostatniej uwagi towarzyszy zwykle wymowny, krągły gest, podsuwający gościowi miasto — metropolię lewantyńską — na dłoni: paradę nowoczesnych i sfatygo wanych aut, rozmach inwestycyjny, auto mobilowe karawany' ciągnące z towarami we wszystkie strony Półwyspu Arabskiego. L i ban postawił przede wszystkim na usługi. Handluje, pośredniczy, ułatwia, ubezpiecza, kredytuje, kupuje, — sprzedaje! — to ostat nie uprawia z największym zacięciem. I żyje z wszystkich tych usług, żyje dobrze i poka zowo. Konieczne są jednak korektury. Poza gar stką owoców, Liban wytwarza znane jedwa bie z własnych hodowli jedwabników, kopie też w swych dwóch łańcuchach górskich że lazo, mangan a nawet uran. Inna korektura podszytego narodową pychą powiedzenia to kontrasty zaskakujące w czasie spaceru — przejście z nowych dzielnic, gdzie w ciągu dosłownie kilku godzin wzrastają ,,naste“ piętra wieżowców, do slumsów arabskiej bie doty, nie tak wprawdzie licznej jak w innych krajach arabskich, lecz gnieżdżącej się cza sem dosłownie jak jaskółki w ciasnych gniaz dach przylepionych do stromej, skalistej ścia ny, np. wzdłuż magazynów portowej strefy wolnocłowej. Poprawki te rysują skazę na błyskotliwej elegancji kawiarnianych sformu łowań. Ale pracować umieją: — zarówno pierwsi jak drudzy, pośrednicy jak też tragarze por towi z jaskółczego zbocza. Co w Trójmieście ładowano na „Czecha11, który mnie przywiózł w te strony, przez tydzień, wydobyli gładko w ciągu dwóch dni. Sami przy tym operowali aparaturą wyładunkową chłodnicowca. W cha osie chrapliwych okrzyków arabskich można się było po pewnym czasie doszukać celowej rytmiki działania, precyzji, ekonomii i za wziętości pracy arabskiego stauera, traga rza oraz formana czyli przodownika. Miesz kańcy Lechistanu! — nie lekceważcie krzyk liwych, bosonogich portowców Libanu! A propos nóg bosych: — W poszukiwaniu cedrów zajrzałem również do okolonego kęp kami śródmiejskiej zieleni meczetu Dżami el Kebir. Zdjąłem i ja przykładnie sandały ni czym prawowity wyznawca proroka. Nomen — omen! A jednak siwowłosy, zatopiony w modlitwie mahometanin łysnął niechętnym okiem. Rozpoznał giaura! Cedry Libanu — ściślej mówiąc — ich odległy ślad, znalazłem dnia następnego, podczas jazdy przez Liban do słynnego Akro polu w Baalbek. Gdy po setce serpentyn wspięliśmy się na pierwszy łańcuch gór li bańskich, pokazano mi w oddali graniczny sznur innych, przekraczających 3000 m wysokości szczytów, gdzie zimą zalegają grube śniegi i gdzie znajdują się nieliczne już rezerwaty słynnych cedrów, herbowego drzewa Libanu. Tych nielicznych, które nie padły pod toporami dostawców materiału na budowę floty fenickiej, a następnie jerozolim skiej świątyni Salomona, któremu budulec hojnie ofiarował Hiram, książę fenickiego. Tyru. Dziś cedrów jest około 400, a choroba któregoś ze wspaniałych drzew alarmuje na tychmiast opinię całego kraiku jak narodowe nieszczęście. W górę ciągną wtedy z ekspe dycjami botaników.-dendrologów dziennika rze, fotoreporterzy i liczni zatroskani. * W ielu znawców daje ruinom i wykopalis kom w Baalbek, czyli antycznym Heliopolis, pierwszeństwo przed Akropolem Ateńskim. Nie czuję się kompetentny aby zabierać głos w tej sprawie, wątpię zresztą w wartość po dobnych zestawień. Należy jedynie stwier dzić, iż olbrzymie uroczysko z gładzonego' piaskowca i marmurów, zręby świątyńki W enery, sześć ocalałych w całości słupów z ko lumnady okazałej świątyni Jupitera-Heliosa, wielki blok świątyni Bachusa z koronkową ornamentacją stropów nad kolumnadą, ułom ki fryzów, architrawów i pilastrów — wszy stko to zanurzone w trwałej gęstej ciszy, przesyconej słońcem — sprawia wielkie wra żenie. Dookoła Baalbek rozciągają się obna żonymi zboczami skaliste pasma gór libań skich. Dominują nasycone odcienie rudozłote i rdzawobrunatne, sinozielone, a także pias kowe. Akropol okala gęsty zagajnik cypry sów, drzew, które każdemu krajobrazowi zdają się nadawać piętno bezruchu i zasty gania w czasie. Nasuwa się tu oczywiście wspomnienie Bdcklinga*), tym razem jed nak nie jest to Bóckling na smutno, jakiego znamy z „Wyspy zmarłych11. Kanrenne świadectwo skupienia tutaj w epoce hellenis tycznej ośrodków trzech różnych kultów, któ143 PORT W B A A LB EC K re przewijają się później przez dzieje czło wieka jako trzy koncepcje praktycznej filo zofii życia, na terenie jednego Akropolu, zmusza do refleksji i powrotu w krąg antycz nej mitologii. Miasteczko Baalbek, co znaczy Pan D oli ny, to klasyczny przykład libańskiej pro wincji o gąszczu ciasnych kramów na bazarze, o zaułkach i rynku przesyconych wonią świeżo bitej baraniny, która wisi w ulicznych jatkach, o rozgwarze nieustannych kłótni i nawoływań, postaciach otulonych w czerń, zakwiecionych lub chroniących się przed słońcem bielą powłóczystych narzut, wreszcie o modernizacji wielowiekowego ry tuału muzułmańskiego. W południowej spie kocie tęsknie i urzekająco śpiewa muezzin, a głos jego z minaretu dociera do każdego zaułka i wybiega z miasta na pola doliny El Bekaa — dzięki instalacji magnetofono wej. 144 Powrót z gór o d b y ł się w tem pie wariac kim. K rążow n ik szos, tak sów ka marki de Soto, wypełniona sześciu „łebkam i", pędzi po gładkiej szosie równą setką na złamanie karku, nie zwalniając wiele nad urwistymi zboczami, które trafiają się raz po raz, chy ba w obliczu stada owiec, czy gromady wiel błądów. Tak czynią wszyscy kierowcy z szo ferami zatłoczonych autobusów włącznie. Od nosi się wrażenie, iż rośli chłop w chłopa policjanci libańscy sypią mandaty za wolną jazdę, korkując ruch. Kilka tur samochodo wych po Bejrucie wprawiło mnie w oszoło mienie. W przeciwieństwie do krajów skan dynawskich, które pod względem znakowa nia dróg doszły do nieprzekraczalnej chyba granicy, stolica Libanu odbywa się właściwie bez znakowania. Wszyscy jeżdżą jak chcą, uważając tylko, by nikogo nie najechać i w nic nie stuknąć. Metoda ta daje wyniki. Ruch przelewa się przez ulice wartkim stru mieniem, jest niesłychanie elastyczny, wyma ga błyskawicznego refleksu — składa się bowiem z sytuacji nietypowych — świetnych hamulców i odpowiedzialności ze strony za równo prowadzących jak pieszych. Pływ ająca lodówka, M/S ,,Czech", zosta wiła już na brzegu ziemniaki dla Jordanii, ja ja dla Bejrutu, maszyny rolnicze, zwały dykty i płyt laminatowych dla innych krajów arabskich. Zapadł też mój ostatni zmierzch libański. Otoczony kaskadą świateł centrum i przedmieść Bejrutu, oraz osiedli rozsianych po zboczach gór, statek polski odbija od nadbrzeża i wyminąwszy duży turecki linio wiec pocztowo-pasażerski „Karageniz", rusza na północ do syryjskiej Gdyni, Latakii. Nad kilwatrem ,,Czecha" przez długi czas pulsu jący seledynów'/ blask posyła w morze wiel ki neon najbardziej luksusowego w Bejrucie hotelu-wieżowca: „Phoenicia". W ten sposób nocna wizytówka miasta nawiązuje do n aj bardziej handlowej z obfitych i odległych historycznych tradycji Lewantu. *) B ocklin A rn old (1 8 2 7 — 1 9 0 1 ), szw aj carski m alarz i rzeźbiarz; pejzaże i obrazy o treści sym boliczn ej. ■ PO ■ GO J I C Z K U ADAM W A W R O S Z P o d gróniami było gmyrno. Ciepły wiate rek schuchał spleśniały śniyg, spod szarego kyłczo puściła sie trowka, a tu i tam zaczyny wyzyzować kluczyczki. W e wezbranym po toku po skolu hórczała woda i gzuła hyn kole olszy na dół do Olzy. Na łące rosuła sie gmyć owiec. Roztomiłe jagniacka jak wyraficzóne dzieci dzierżały sie starych owiec i od czasu do czasu miarkowały sie ku wymiączkóm. Nad łąką rozczapiło sie słonecz ko. Chodniczkym ku dziedzinie tyrckały z goiczkym dziywczęta z grónia od Wałaszczyczki. Szły, aby jakisi tyn grejcar wywinszować, bo w chałupie u mamy wdowy nie nadbywało. Goiczek miały piękny. Pełno splatek, malowanych wajec i na wyrchu zwónek od kozy. Marynka była taki chucherko dziywcze, blade i chudziutki, za to ale Zuzka była jako gróń. Ludówke miała już za sobóm i nic dziwnego, że sie ji już chłapczyska zaczyli podobać. Nie chciała też za nic na świecie iść po goiczku, ale kiedy matka uwziyna sie, tóż pofolgowała. — Gojiczek zielony pieknie ustrojony . . . Czyste głosy jak tyn zwónek rozlygały sie pod oknami drzewiónek. Z początku darziiło sie im dobrze. Nigdzi nie loli po nich, ani psami nie szczuli. Kiedy doszli do dziedziny ku murowanicóm, zaczyli ich chłapczyska przeganiać. U Zwyrtka to było jeszcze jaki taki. Zaśpiywały, dostały trzi korony, i szły dali. Nejgorzd to było u Grądola. M ieli tam syna, już wyrośniętego holca, nieopisanego babiorza. Kiedy dozdrził Zuzke, porwoł polywok i puścił sie za nióm. W ylękano M a rynka pochynyłą goiczek i skryła sie w chamręziu, zaś Zuzka wpadła do odewrzitej stodoły, a to było jej i nieszczęści, bo tyn hóncfut Herman wkurził tam za nióm. — Panie Herman nie lejóm, bo bedym piszczeć — zajowejczała Zuzka w sómsieku. — Jak mi dosz pusy, to nie polejym — zachichotoł synek. 10 Kalendarz Śląski — Ale nó. Dyć dość majóm swoich dzieuch — broniła sie Zuzka. — Ale takich, jakoś je ty, to ni. Jo sie ci już downo prziglądóm. Podobosz sie mi i prawiłech se: ty, abo żodno. — E, nie drzistajóm, bo mie gańba. Dyć jo nic nimóm. — O mosz. Szwarne liczka, zdrowe ząb ki, krasne oczy i tyn warkocz . . . Zuzce też sie Herman dycki podoboł, ale z tego, co ji teraz prawił, aż sie ji w głowie zakręciło. Naroz poczuła jego rozpolóne war gi na swoich i jak by ji mrówce zagmyrały po krziżu. Nie wiy, co sie z nióm stało. Kiedy sie spamiętała, wyleciała ze stodoły jak by jóm z proce wystrzelił. Wedla zęgruby niechała leżeć poszmatłanóm choinkę. Minył śmiergust a dlo Zuzki zaczyny sie czorne dni. Z dnia na dziyń bladła aż mama zmiarkowała, że sie ji cosi stało. Kiedy jóm wyspowiadała, pognała do Grądola. Herman był we wojsku a starzi o niczym nie wie dzieli. Wypos-łóchaH- jednak- Wałaszczycz-ke a potym spuścili na nie: — My sóm porządno rodzina, a-my se syna szkalić nie dómy. Nasz Herman nimioł z waszóm dzieuchóm żodnych drobnych, bo je zaręczony z Elżbietom od Ciamałygi. K aj se wasza Zuzka napasła, niech se tam zawrze, a nóm dejcie pokój. Na taki obczerniani mómy sądy i haresty. Zuzka z matką popłakały se cicho i uznały, że wszystkimu był winiyn tyn goiczek. Za rok na śmiergust Zuzka pytlowała już małego Jureczka i okiynkym z grónia wy glądała ku dziedzinie. W iosna, tak jak przed rokym, rozsiywała kwiotka i spóminała jejóm krziwde. Akurat w tym czasie Herman w pięknym mundurze z gwiazdkami na ramiyniach smykoł sie z Elżbietom od Ciamałygi kole wezbranego potoka. Obo tulili sie ku sobie i już nimógli sie doczkać, kiedy bedóm swoji. . 145 Dawno już tem u, w Raju koło Frysztatu żył baron Bess. B ył to dziwak nad dziwa kam i. Prow adził tryb życia kaw alera, ubiegał się o w zględy dziew cząt i m ęża tek , ch o ciaż tw arz m iał po kraczn ą, obsypaną p ry szcza mi. W ięc też kłopot m iał z goleniem . O głosił w ięc w szystkim okolicznym fry zjerom , że p łaci za go len ie jed nego re ń skiego, co wów czas przed staw iało pokaźną sumę. Do zamku zgłaszało się w ięc w ielu ch ętn y ch zarob ku. Przychodzili m istrzow ie brzytwy do salonu zam ko 146 wego, gdzie oczekiw ał ich przygotow any do ran n ej to a lety baron B ess. Obok baro na rozpartego n a krześle 1 przygotow anego do golenia, leżał rew olw er. Fryzjerzy , za niep o k o jen i tym niepotrzeb nym w czasie go len ia in strum entem , zadaw ali pyta nie: — Panie baronie, a po co te n rew olw er? — To w razie ja k byś m nie zad rasn ął, strze lę ci w łeb . . . ! Na ta k ie dictum fry z je r ła p a ł czapkę i n ie mógł schodów policzyć, tak ucieJę g J Zaniedługo żaden z fry z jerów z o k o licy n ie p rze ja w iał ochoty do golenia pa na barona. W obec tego baron B ess ogło sił, że m ogą zgłaszać się czelad nicy. A le h isto ria z pistoletem się pow tórzyła i e fe k t go le n ia był ten sam . W szyscy p ou ciekali. W tedy baron o głosił, że m ogą zgłaszać się rów nież uczniow ie. Srebrny reń ski dla ucznia, to ogrom na fortuna. Nic dziwnego, że pewnego dnia zgłosił się jed en tak i m łokos, gotowy golić pana barona. Jeszcze n ie bardzo umiał n ależy cie trzym ać brzytwy w ręku. T ak ich chłopaczków nazywano pikolikam i. Pikołik w szedł do salonu, ukłonił się i rzek ł: — Panie baronie, jo w as przyszeł ogolić, dobre? — Dobre — p rzy takn ął ba ron, u śm iech ając się szyd er czo. — Podziwej s ie synku na mnie, na stół, ka] widzisz ryński i na pistolet, kierym cie zastrzelym , ja k mi krew puścisz, dobre? — Dobre — odparł rezo lutnie uczeń, n ie okazu jąc odrobiny strachu. — Jyny sia d e jcie panie baronie, bo mi sie bardzo śpieszy. M ajster mi praw ił, abych sie roz dwa uporoł z robotom . . . Pan baron usiadł na k rze śle, n ad staw iając tw arz do m ydlenia. U czeń m ydlił gdzie się dało, n iezgrabn ie i n ie zręcznie. Kiedy baron ch cia ł mu zw rócić uw agę, by uw ażał i n ie m ydlił mu kołn ierzyk a i brwi, piko lik jed nym ru chem nam yd lił mu usta, za ty k a ją c je grubą w arstw ą piany. B ess nie o tw ierał w ięc ust, c z ek a ją c , co będzie d alej. U czeń go lił powoli, a le de lik a tn ie. G olenie trw ało chy ba ze dwie godziny. I uczeń i baron byli spoceni. W resz cie pikolik zabrał się do my cia tw arzy. Baron w stał i podszedł do zw ierciad ła. Przeglądał tw arz uw ażnie, p rzecierał cerę rękam i. Nie było n ajm n iejszeg o za d raśn ięcia. Baron wziął reński i w rę czył chłopakowi. — Masz, synku, kiedyś ta ki zręczny. A teraz mi po wiedz, ja k to, że nie b a łe ś się m nie golić, wiedząc, że w każd ej chwili mogę c ię zastrzelić. — Che che c h e . . . Se m y ślicie , panie baronie, że jo je tak i głupi i niechołbych se z a s tr z e lić . . . jak bych zm iarkow oł, że wóm krew ciecze, to z m iejsca bych was p o d e rz n y ł. . . ! Baron zbladł, podziękował pikolikow i i zaprosił go do n astępnego golenia. Pistoletem nigdy go już nie straszy ł. TEOFIL STOLARZ deszczowo niedziela N, I ad gróniami wisiały bachrate chmurska, nie harwosił, związoł mu pysk rzymiyniym, z kierych jak z putnie giszoł deszcz. K ałpotym zciapali im wszystki chwostolki. nioczka we wezbranej Olzie z rykym gzuła Niejwiększóm ale krziwde wyrządził nieku Cieszynu i smyczyła za sobóm nie jyny winnymu ich bykowi, kiery sie pos na łące. rozmaite harapuci, ale i smreki wyharatane Uwiązoł mu na chwoście fane z hakowym z korzyniami. krziżym, kierom zwędził rechtorowi w szko le. Rozpajedzóny byk dźwignył chwost i zaTeodor Żymełka stoł w tej ulisze pod czón lotać jak wściekły djoboł. Na dziedzi pómnikym Floryjana i rozmyśloł: — Przinie zawrzało jak w hólu. dzie, czy nie przidzie. Ludzie lyźli po strómach, kryli sie do Z rozczapionego parazola jak ze szczurka piwnice, baby jowejczały i żegnały sie, myś giszała deszczówka i mlaskała w botach. W e lały, że to ancykryst urwoł sie z piekła. szkarpach kyrczyły sie ochlapióne mojiczki, a powietrze czuć było glistami. Gdosi z odważnych wpod do depa i zaTeodor domówił sie ze Zuzankóm od Zocharczoł na alarm. Zhyrkli sie chłopi silni prożki, że sie tu zyndóm tej niedziele i pojak dęby ze szkopcami na głowach i siedli smykajóm sie po posiónku. Ale nie prziszła. na sikowke. Kiedy szofer stanył oko w oko — Każ sie tam bejesz toplać, dzieucho, z rozjarganym bykym, zmiękły mu nerwy w takóm pogodę — prawiła ji matka. — i skręcił wolantym do zbożo. Byk porwoł sie Jak cie synek mo rod, to przidzie do chaupy. za nimi. Chłopom stanyły włosy na głowie. — Co sie stanie, aż bynzin dóndzie, abo Ale Teodorek nie prziszeł. Mioł jednóm motór scypnie. — Toreadorzi czuli ostre ro mierziónczke, kiero go korczyła już pore ro gi na swych brzuchach. ków. Nimóg zapomnieć, jak za kluka sie starym Zoprożkóm nadokuczoł. Po dzisio paZaczyno sie śmiertelno jazda po polach mięto, jak sie spisknył z chłapcami, że puji łąkach. Byk z wybauszónymi oczami, z dóm do jej ich zogrody na psiorki. Aby pies pianą w nozdrzach i z fyrkającóm fanom 10* 147 gzuł za sikowkóm, aż sie ze ziymi kurziło Gdo wiy jak by to wtedy skończyło, gdyby ,nie Zuzanka od Zoprożki. W yleciała przed chaupe, taki jeszcze szkwet niewielki, i za wołała: — Ferda, Ferda, co ty to robisz? Byk stanył, spuścił chwost i jak baranek niechoł sie zakludzić do chlywa. Przed kowiorem w marasie została leżeć zbeszczecóno fana. Po tym cyrkusie nastoł w dziedzinie sądny dziyń. Gestapo lotało po chaupach, chladali •winowajcy. W gospodzie pod Świńskim Ryjym zebrali sie sędziowie z Berlina i ci z trupimi piszczelami na czopkach, by jak zwykle ogłosić wyrok śmierci. Przijechali wojocy z nabitymi flintami i n azganid i pół dziedziny niespolegliwych, by -widzieli wielkóm egzekucyje. Kiedy Zuzka wykludziła go z chlywa, miała wilgotne oczy. Prziwiązała go do stróTnu i wytraciła sie cicho. Komyndant prze-czytoł wyrok: Imiyniym naszego firera ska zujemy cie na kore śmierci przez rozstrzylani za splugawiyni naszej fany . . . B y k . dźwignył głowę, ryknył tak strasznie, aż sie flinty zadyrbały w rękach katów. K ie dy padło komando: — Achtung! — skaza niec podniós chwost i obrócił sie zadkym do eskorty. Obrażony komandant kozoł strzylać. Taki był koniec niewinnego byka, kierego Teodor mo po dzisio na sumiyniu. * Zuzanka dała rady bykowi, poradziła aji Teodora osiodłać. W ierziła, że w te niedziele nie beje chcioł, aby sie z nim czochtała na deszczu, ale przidzie jako rozumny człowiek do chaupy i ciepnie matce jakisi to słowo 0 galaniyniu. Ale kiwła sie, bo nie prziszeł. Już sie śćmiywało, kiedy chynyła na sie bie balóniok, nadkryła parazolym naóndulowane włosy i poszła do niego. Za dwiyrzami słyszała jak do kierejsi flądry mówił: — Jeweczko, ty wiysz, że cie móm rod 1 bez ciebie żyć nimogym. Tóż czymu dzier żysz tyn dziubek zawrzity? Powiydz mi już roz, kiedy to na dycki bedymy swoji. — O ty zdrajco — wycedziła przez zęby. Popadła parazol ciyńszym kóńcym do ręki i, jak lwica wpadła do izby. Teodor siedzioł se na kanapie i czytoł na ełos role ze sztuki „Roz kozie śmierć'1, kie rom przigotowało P Z K O na świetlice. Po oknach zubrowoł deszcz, ale w ich oczach zaświyciło słoneczko. A. W A W R O SZ 0 utopcach Kiedy utopcy do n aszej Olzy przyszli, a w ogóle skąd przyszli, różnie mówiono. N ajpraw dopodobniej z Ko złem , w racający m z Lwowa. Bo kiedyś n asi furm ani je ź d zili d aleko. Za Krakow em m iał się przysiąąć do niego ja k iś pan w czarnym ubra niu, siad ł sobie w ty le wozu 1 tyłem do K ozła. K ozieł go zostaw ił i tak je c h a ł aż do domu. Pod N iem cem było trzeba przez Olzę p rzejeż dżać, a tu Olza praw ie po w odzią w ezbrała. K ozieł zm ę czony długą furm anką i stę skniony za domem, nie zwa 148 ż a ją c na niebezpieczeństw o, w je ch a ł bez nam ysłu we wzburzoną rzek ę. I dziwna rzecz, choć fa le szły w yso ko, choć konie po szyje w wodę wpadły, szły jed nak łatw o, wóz się nie przew ró cił i Kozieł bez szwanku na drugą stronę p rzejech ał. T e dy mu rzek ł ów obcy: „Żeś mię* w ziął uprzejm ie, pomo głem ci p rzejech ać, in aczej byłbyś się utopił. Po drugi raz n ie jed ź w wzburzoną rz e k ę !" To rzekłszy, skoczył w wodę i znikn ął. Na Kozła padł strach . Jednego razu parobek Go- rewoda przeprow adzał na drabiniastym wozie c a łą ro dzinę utopców z Olzy do O straw icy pod Racim owem . U topiec o biecał mu w ysoką sumę pieniędzy, tylko staw ił mu w arunek, że nie wolno mu się nazad ogląd ać. Je ch ali wodą aż pod ław ę. Noc była księżycow a, konie bluzgały w wodzie, ale szły tak lek k o i raźno ja k po n a jle p szej drodze. S k rę c ili pod ła w ą koło K ajzarów ki na ko piec i kopcem na fry d ecką cesa rsk ą drogę. A zawsze, gdy m ijali ja k iś potok, ko nie dziwnie w ystraszone p ar skały, bo na wodzie działy się Jakieś dziwy, strach y . Gorewoda znajdow ał się nie tyle w strasznym , ile w n ie bezpiecznym położeniu. Nie bał się tyle tych utopców, ile sw ej ciekaw ości, aby go nie uniosła i nie zgubiła, Jak dzikie konie un ieść m ogą w oźnicę i w trą cił w prze paść. Trzym ał je tedy na wodzy i an i chw ilk i nie popuścił cugli. Przytem rozm yślał c ią gle nad fortelem , co go so bie już w domu obm yślił, jakby go w ykonać, m ianow i cie, zobaczyć sw oich k o ch a nych gości, a nie o bejrzeć się. A ja k ż e to zrobił? Oto podniósł się n ag le z sied zenia, stan ął na śn icach wozu, rozkroczył nogi i g ło wę w sunął między ko lan a i patrzy: Na każdym sied ze niu, a były trzy, ś c is k a ją się utopcy, na każdym szczeblu zw isają ich p o stacie. W oka m gnieniu ob ejrzał w szystko, w yprostow ał się, kocem niby od zimna się ow inął, usiadł i był k o n ten t i w esół, bo mu już teraz n ic n ie groziło. Ko nie zaczęły p arsk ać, znać, że n a wozie się coś działo, ale on sobie z tego n ic nie robił, bo m ężne se rce biło mu w piersi. Z aciął konie i zaśpiew ał w esoło: N ie m a śr ó d k o ń s z c z a fis k ic h c h ło p c ó w N a d e m n ie w ię k s z e g o z u ch a : W io z ę k o c h a n y c h u to p có w Do R a c im o w a z Z adu cha! W io, k o n ic z k i, a n a jp r o ś c ie j, O stra w icy g ł ę b i e sin e , P rz y jm ą c h ę t n ie z a c n y c h g o ś c i, C a łą u to p c ó w r o d z in ę I Hu! H a! W Racim ow ie d ostał sutą zap łatę ze słow am i: „Po dru^ gi nie ig raj sobie, bo może być ź le !“ Parobek przeżegnał się i p ojech ał. JAN KUBISZ. A L E K SA N D E R W ID E R A humor i satyra w dawnej prasie śląskiej W roku 1905 wychodziło na Śląsku Cie szyńskim ilustrowane pismo humorystycznosatyryczne pod nazwą „O sa“ . Był to dwu tygodniowy dodatek do wydawanego we Frysztacie „Głosu Ludu Śląskiego". Na łamach tego pisma, jak w krzywym zwierciadle, znajdowały swoje karykaturalne odbicie ówczesne stosunki społeczno-politycz ne na tamtejszym terenie. ,,O sa“ była pismem postępowym. Szydząc ze swoich przeciwników, potrafiła jednak z poczuciem humoru traktować również własne błędy i słabości. Wszelkie elementy szowinis tyczne, które w ówczesnych warunkach ustro jowych znajdowały dla siebie grunt szcze gólnie podatny, klerykalizm i zacofanie, jed nym słowem wszystko, co wówczas zasługi wało na krytykę — stanowiło przedmiot sa tyry, którą w różnej i bogatej formie upra wiało to interesujące pismo. Numer 7 z 25 marca 1905 przynosi paro dię z cyklu „Pisma śląskie". P rzegląd P olityczny Pismo poświęcone zadrukowywaniu papie ru, pozowaniu na powagę i zwalczaniu po lityki. O P O L IT Y C E SŁ Ó W K IL K A Niektórzy ludzie myślą, że polityka to jest omawianie spraw różnych państw i krajów, opisywanie wojen, dziejów i w ogóle wszyst kiego, co się pod różnymi rządami dzieje. Tymczasem ci ludzie grubo się mylą. Poli tyka to jest właśnie ukrywanie tego wszyst kiego, strzeżenie ludzi przed wiadomościami ze sejmów i parlamentów i wieściami o ru chach nurtujących dane społeczeństwo, czyli naszym zdaniem: polityka to nie jest poli tyka. Tej zasadzie jesteśmy wierni i dlatego przemilczając o najważniejszych wypadkach politycznych, nazwaliśmy pismo nasze umyśl nie „Przeglądem politycznym", co znaczy, że z niego czytelnicy nasi mogą się dowiedzieć bardzo wielu ciekawych rzeczy, jak np.: o 149 „piorunie w kościele w „pewnem“ mieście amerykańskim11, o „zawaleniu się mostu w Petersburgu11, o „śmierci p. Kieszkowskiego11 itp., tylko nie o polityce. W szczególności unikamy polityki tak zw an ej ,,w ielk iej" , to jest rozgrywającej się poza N aw siem i J a błon kow em . Wprawdzie piszemy czasem o rozruchach w Macedonii (choć to jest od Cie szyna przeszło 20 mil) i o zmianie gabinetu we W łoszech (choć W łochy nie m ają żadnej styczności z Jabłonkowem), ale czynimy to po prostu dla zapełnienia gazety i w tym przekonaniu, że i tak lud śląski nic z tego nie zrozumie. Co innego byłoby, gdybyśmy pisali o nastroju politycznym we Lwowie albo w Krakowie, lub w ogóle w P olsce. To byłaby polityka w ielka, dla naszego małego kraju stanowczo szkodliwa. * „O sa11 nr 7 z 25 marca 1905 przynosi takie oto „Gadki prawdziwe11. I. — Czemu wy się żalicie na naszego posła Jaśnie Wielmożnego Pana Hrabiego Lary sza — mówił pewien dozorca kopalniany w Karwinej do górników Unii — przecież on pragnie tylko w aszego d o b r a ł? — — No tak — odrzekł jeden z górników — i właśnie tego naszego dobra n ie chcem y mu dać. II. Profesor W ró b lew sk i w Cieszynie otrzymał raz list, który kończył się następującymi sło wami: kreślę wyrazy głębokiego albo n a j głębszego szacunku i zostaję stosownie do godności osoby uniżonym albo najniższym sługą . . . Długo nie mógł zrozumieć tych słów, aż nareszcie domyślił się, że autor listu odpisał końcowe zdanie d osłow n ie z „podręcznika do pisania listów11. III. Prokurator w Krakowie znany z surowej cenzury pism, skonfiskował gramatykę pol ską za następujący ustęp: „przyimek ,d o ‘ rządzi przypadkiem drugim.11 Gdy się go pytano o powód tej niezwykłej konfiskaty, odpowiedział: „Bo w Austryi rzą dzi wszystkim cesarz Franciszek Józef, a nie żaden przyimek . . . !“ * 150 W latach przed pierwszą wojną światową wydawała socjalistyczna „Gazeta Robotni cza11 sobotni dodatek tygodniowy pt. „Po pracy11. W dodatku tym zwracał m. in. uwagę czy telników ciekąwit1 redagowany „Kącik humo rystyczny11, w którym szczególną ciętością i dowcipem odznaczała się aktualna satyra polityczna. A oto kilka charakterystycznych anegdot z roku 1907, obrazujących i wyszydzających wypaczenia i błędy pruskiego systemu poli tycznego, pruską mentalność kapitalistycznoobszarniczą, jak również niektóre karykatu ralne przejawy ówczesnego życia społecznopolitycznego. „Po pracy " . B ezpłatn y d o d atek do ,,G azety R obotn iczej" nr 9, so b o ta 2 m arca 1907. K Ą C IK H U M O R Y ST Y C Z N Y B ojkotow an ie żan d arm a p ru skieg o przez p o lsk ieg o kon ia. (Zdarzenie prawdziwe). Działo się w Śremie na dniu 29 stycznia r. b. W samo południe — pisze „Goniec W ielkopolski11 — jechał konno pewien żan darm ulicą ku staremu miastu. Nagle koń stanął. Żandarm nawoływał go, uderza ręką i ostrogami, lecz wszystko napróżno. Koń wspina się, rzuca się raz w lewo, raz w pra wo, ale z miejsca ruszyć dalej się wzbrania. Żandarm, by ujść, rad nie rad, zniewolonym był z konia zsiąść. Tymczasem powstało na ulicy zbiegowisko ludu. Z tłumu odzywały się różne dowcipy wobec borykającego się z koniem żandarma. Tenże popycha konia z tyłu, ciągnie za uzdę z przodu, ale koń z miejsca ruszyć nie chce. Z tłumu odzywają się głosy: „Po polsku do konia mówić!11 Żandarm zaś odrzekł na to: „Ja , das ist wohl ein polnischer G au l!“ ale podanej mu rady nie usłuchał, koń zaś przy oporze swym trwał dalej. W tem zbliżył się do żandarma jeden z robotników i rzekł do niego: „Dać mi sa jeno konia.11 Chwyciw szy za uzdę, konia pogłaskał j przemówił do niego kilka słów po polsku, i o dziwo, koń zrozumiał i jakby czarodziejską różdżką do tknięty, ruszył w tej chwili z miejsca i n aj spokojniej pozwolił się polskiemu robotniko wi prowadzić dalej. Powstał na to ogromny śmiech, a jedna z robotnic odezwała się: „A nie dziwota, że nasze dzieci nie chcą odpo wiadać po niemiecku, kiedy taki koń nawet niemieckiej siły wieźć nie chce.11 ,,P o pracy“ nr 10, 7 w rześnia 1907 RO ZM OW A NA TEM A T N A RO D O W O ŚC I „Trudno pojąć niegodziwość tych Pola ków. Czyż durnie ci zapominają, że żyją w Niemczech? Że więc winni po niemiecku mówić? Niechbym tylko ja miał głos, to bym tym durniom tak poświecił, żeby mnie po wsze czasy sobie zapamiętali." Kapitalista i były obszarnik Steinmiiller odrzucił ze złością gazetę i napełnił sobie i przyjacielowi po kielichu wina. „Czy nie mam racji, Eckberg? Sam rozum powinien im to wskazać. W szak wyszliby na tym daleko lepiej. A przede wszystkim — kultura niemiecka! Ty mnie znasz i wiesz, że nie należę do tych, co to ich zowią szowi nistami. Wszelako mniemam, że w punkcie kultury możemy śmiało wykrzyknąć: Deutschland, Deutschland iiber alles! Nie prawda?11 Eckberg uścisnął mu rękę. ,,W twoje ręce, przyjacielu!11 I wypróżnili kielichy do połowy. „Czy masz jakie wiadomości od twego syna — gdzie był on to ostatnio?11 „W Ameryce Północnej w stanie Kansas. Świetna posada! Inżynierem w kopalni naf towej. Podobnie tłustej posady nie znajdziesz — w Niemczech! Jedno tylko jest w tym fatalne: Młokos zupełnie się tam zanglikanizuje. Niedawno napisał nam kartkę po angielsku. Co ty na to? Niemcem ma pozostać! Niemcem do szpi ku kości! A jeżeli się to nie podoba Angli kom, to powinien pokazać im zęby! Akurat wtedy! Narodowość swoją winno się zacho wać, a rdzeniem wszystkiego jest język oj czysty! Jeżeli się go pozbędzie, jak tchórz, to nie jest w moich oczach mężczyzną, lecz starą babą, którą należy wyśmiać! Na zdro wie Eckberg!11 „Na zdrowie!11 I wychylili kielichy swoje aż do dna . . . * ,,P o pracy" nr 31 z 3 sierp n ia 1907 K Ą C IK H U M O R Y STY C Z N Y P rzypow ieść ślą sk a Skazano raz na śmierć dwóch wielkich dra bów i rabusiów, którzy wiele szkody już i krzywdy ludowi wyrządzili. Jeden z nich był „klerykałem11 a drugi „narodowym demo kratą11. Prowadzi ich kat do lasu, aby ich tam powiesić a ciała ich rzucić wilkom i krukom na pożarcie. „K lerykała11 uwiązał na długim, „narodowego demokratę11 na krótkim sznurze. Zatrzymali się przed karczmą. „Wartoby się napić kieliszeczek dla odwagi11 — pomy ślał kat. W stąpił. Pije. „A nie boisz się, że ci uciekną?11 pyta karczmarz kata. Ale kat, lis szczwany, od rzekł: „Nie ma strachu.11 Jakoż wychodzi z karczmy i zastaje oby dwu skazańców kłócących się przez cały czas o wartość swoich zasad i o większą spraw ność swych metod w zwalczaniu „czerwonej zarazy11 tak zajadle, że nawet nie mieli czasu pomyśleć o ucieczce. Ciągnie ich kat znowu do lasu. Zaciągnął. Tu im powiada: „W iecie co, chłopcy? Roz marzyła mnie ta wódka. Muszę się trochę przespać. Pożyjcie wy sobie jeszcze godzin kę, co tam! Ale ja się zdrzemnę, zachowujcież się cicho . . .“ Położył się na mchu i wnet głośno chra pał. Wtedy jednak powiada „klerykał11 do „na rodowego demokraty11: „A gdybyśmy tak, za miast dać się powiesić przez niego, sami go powiesili? Co? A potem drapaka!11 — Genialna myśl! — W ięc dalej do roboty! — Nie traćmy ani sekundy! — Dawaj sznur . . . — Co? Na moim narodowo-demokratycznym sznurze? — Ma się rozumieć. — Nigdy w życiu! Ty daj swój sznur czarny . . . — Co? Ja ? Mój sznur poświęcony? — Oczywiście, bo twój dłuższy . . . — Za żadne skarby świata! — wrzaśnie klerykał. Jak się zaczęli sprzeczać i kłócić, tak obu dzili kata. — Nic z mojej drzemki przy tym hałasie — powiada ze złością. — Muszę was, jak wTidzę, naprzód powiesić, a potem dopiero będę mógł spać spokojnie i bezpiecznie prze spać się. — Jazda na gałąź! I powiesił obydwu; klerykała na długim, a narodowego demokratę na krótkim sznurze, zaś spuściznę po nich oddał socjalnemu de mokracie. Spuściznę tę będzie posiadał nowy właściciel tak długo, dopóki w domu jego własnym panuje ład, zgoda i solidarność. A że sznur po wisielcu przynosi szczęście 151 ,,R obotn ik ś lą sk i“ przyniósł w numerze 32 z dnia 8 sierpnia 1908 r. dowcipną anegdotę, charakteryzującą bardzo dosadnie oryginalne metody kupieckie ówczesnej pruskiej kolek tury loteryjnej; tytuł anegdoty: wymienił, pańskie nazwisko. Uważamy to za dobry znak i żywimy przekonanie, że na ten właśnie los padnie główna wygrana. Z tego powodu przesyłamy go W Panu i prosimy uprzejmie o nadesłanie kwoty 20 marek za los odwrotną pocztą, lub gdyby W Pan nie chciał szczęściu podać ręki, o zwrot załączo nego losu. Z poważaniem firma X . „P ew na w ygran a". Jeden z literatów otrzymał w tych dniach od berlińskiej firmy bankowej list polecony, w którym znalazł los hamburskiej loterii miejskiej i następujące pismo: „Wielmożny panie! W załączeniu przesy łamy W Panu jeden los hamburskiej loterii miejskiej nr. 229, a czynimy to tylko z po wodu dziwnego zbiegu okoliczności. Oto do ręczono nam ten los w chwili, gdy obecny w naszym kantorze jeden z naszych klientów Literat odpowiedział: . „Los, na który ma paść pewna wygrana, zatrzymuję z miłą chęcią. Celem zaoszczędze nia kosztów przesyłki pieniężnej, upraszam z wygranej ściągnąć sobie należytość na los, a resztę przesłać łaskawie na mój adres. Gdy by zaś przypadkowo na numer mego losu nie padła żadna wygrana, co wobec pewności P a nów zdaje się być wykluczonem, to proszę stratę 20 marek uważać za karę za wiarę w zabobon. Z poważaniem Y. swemu posiadaczowi, więc socjaliści mają za pewnioną przewagę nad swymi wrogami. ZDJĘCIE W Ł A D Y S Ł A W W O J N A R 152 KAROL HŁAWICZKA ki polonez ludowy D zięki żmudnej pracy zbieraczej zasłużo nego etnografa śląskiego Jana Taciny zostały odnalezione cenne zbiory tańców śląskich z połowy X I X wieku. W zbiorach tych zacho wało się 254 melodii „W olnego" częściowo z tekstami, częściowo zaś tylko z incipitami, pozwalających na wyciąganie bardzo cieka wych wniosków co do pochodzenia pieśni śląskich, a także historii poloneza w ogóle. Są to cztery zbiory zapisane przez człon ków znanej rodziny muzykanckiej Londzinów z Zabrzega.1 Pierwszy i drugi zbiór pochodzi z ręki J a n a L on d zin a (1821 — 1 9 0 6 ), trzeci zbiór z ręki jego brata J ó z e fa (1823 — 1 8 8 3 ), czwarty w końcu zo stał sporządzony przez nauczyciela Jó z e fa L on d zin a z Zabrzega (1 8 3 6 — 1 9 0 6 ), ojca znanego działacza śląskiego ks. Józefa Lon dzina. Pierwszy z nich, obejmujący 294 me lodii, zawiera 168 melodii Wolnego, drugi — 28 (na 4 9 ), trzeci — 31 (na 7 0 ), a czwarty składa się z samych melodii Wolnego — 27. Pierwszy i drugi zbiór jest bez karty tytuło wej, drugi zawiera tylko kilka kart z nume rami od 132 — 180. Natomiast trzeci nosi ty tuł ,,N otten -B u ch des Jo s ep h L on dzin , Z a brzeg am 22 M ay 1852", a czwarty — ,,P ierw szy d od atek do zbioru pieśn i staro daw nych ludu p olskieg o, w pow iecie B iel skim ", na pierwszej stronie napis ,,W oln e, starodaw n e tańce ludu p olskieg o , w pow iecie B ielsk im " . Pierwszy, drugi i czwarty zbiór nie posiadają żadnej daty, znajdujemy ją tyl ko w zbiorze trzecim, który orientuje, w jakim czasie Londzinowie zapisali tańce. Pierwszy zbiór znajdował się w posiadaniu rodziny Londzina w Bronowie, drugi jest w posiada niu Jana Taciny, trzeci autora niniejszej pra cy, a ostatni znajduje się w Bibliotece Śląs kiej, oddział Cieszyn. Zbiory te przedstawiają niezwykle cenną wartość, ponieważ w tak wielkiej liczbie, jak w żadnym innym regionie polskim, wykazują odmianę poloneza chłopskiego tańczonego na Śląsku Cieszyńskim pod nazwą „W olny", i to z połowy X I X wieku, z czasów, kiedy Kolberg nie zaczął jeszcze wydawać swego „Ludu". W niniejszym studium chcemy za jąć się muzyką tego tańca, gdyż o stronie choreograficznej pisał już Tacina dwukrotnie w „Kalendarzu Zwrotu" w artykule „Zbiór tańców ludowych Śląska Cieszyńskiego" (1 9 5 7 ) i „Tańce ludowi Śląska Cieszyńskie go" (1 9 5 8 ). Najdawniejsze wzmianki o tańcu „W o 1n y m “ znajdujemy u O skara K o lb erg a w je go wydawnictwach etnograficznych. Ze wzmianek tych wynika, że taniec „W o 1 n y “ był tańcem przede wszystkim weselnym, ob rzędowym, tańczonym prawie na całym ob szarze Polski, jak o tym dowiadujemy sięz poszczególnych tomów „Ludu" i innych wydawnictw. W IV tomie ,,L u du " (K u ja w y , 1867) czy tamy: „Biesiadnicy wiejscy . . . rozpoczynają tu taniec ten (Kujaw iaka: P o l s k i m — Po lonezem) , czyli inaczej: C h o d z o n y m , W o l n y m , O k r ą g ł y m (jak go w roz maitym mianują sposób), niby wstępem, któ rego nieraz kwadrans lub pół godziny ciasną, nim na inny żwawszy przemienią. Przodkuje w nim chłop stateczny albo żon aty . . .“ s. 199. W V I tomie ,,Ludu" (K ra k o w sk ie, 1873) znajdujemy pod muzyką „W o l n e g o " na str. 66 objaśnienie: „Polonez ten znany i ulu biony, często grywanym bywa na wszystkich niemal weselach Krakowiaków." Taniec „W o 1 n y “ zwany jest także cza sami pod nazwą „ d o - o k o l a “ ; w tym zna czeniu spotykamy w tym samym tomie „Lu du", na str. 69, muzykę polonezową ze sło wami: „Gdy tańcują polskiego d o k o ł a , skrzypek gra." W X I X tomie ,,Ludu" (K ielec k ie, 1886) pisze K o lb erg we wstępie: 153 „W czasie obchodów weselnych, mianowi cie oczepin, tańczy lud po dziś dzień poważ nego „ w o l n e g o“ (powolnego), „ o b c h o d n e g o“, ,,p o 1 s k i e g o“, lubo nie wszędzie pod temi znanego nazwami" s. I I . Taniec ten był również rozpowszechniony w W ielkop olsce, jak to opisuje O skar K o l berg w tomach „Ludu" temu terenowi po święconych, gdzie znacznie więcej informacji oraz szczegółów, tak co do muzyki ja k wy konania, spotykamy. W X I I I tomie „Ludu" znajdujemy taką uwagę: „Rytm ten (molossus) . . . trzy kroki rów nej siły w takcie, dosyć powolne, nadaje ru chom jego wyraz powagi, jaką przedstawia pochód miarowy (z pewną gestykulacją rą k ), wielce znaczeniu jego uroczystemu odpowied niej. Toteż taniec ów nosi w Kujaw ach zwykle nazwę C hodzon ego, a czasem O krągłego, gdy w Wielkopolsce mianują go już to polskim , już w o l n y m , już d o -k o ła , wreszcie (co n a j częściej słyszeć się daje) tańcem do p rzod ka". . . s. IV . Do tych ogólnikowych uwag należy dodać szczegółowe z tomów „Ludu" wielkopolskich. Z I X tomu uzyskujemy informację, że zna na pieśń taniec ,,C hm iel" , znana z obrzędów weselnych na całym obszarze Polski, jest „W o 1 n y m“ . „Gdy ją oczepioną wyprowadzą z komory do izby, wówczas tańczą z nią P o w o l n e g o (od przodka)2 swachny na pożegnanie." Melodia zanotowana do tego tańca, to melo dia „Chm ielą", nr 35. (Kolberg IX , s. 196, Spławie, Głuszyna, 1870, pow. poznański.) Na innym miejscu spotykamy wyraźną nazwę „Chm iel" w odniesieniu do tańca weselnego o rytmach polonezowych. „Najstarszy wiekiem z gospodarzy, ale krzepki jeszcze, zaczyna wówczas tańczyć z młodą-panną C hodzon ego, którego czasami nazywają G ęsim tańcem , a czasami C h m ie lem, gdzie wszystkie pary stawaj ą za nim rzędem: a wszyscy za przywódcą idący, win ni mu posłuszeństwo. Jeśli wskoczy on na stół lub przelezie przez ławę, wszystkie pary tąż samą postępować muszą drogą: jeśli wyj dzie na podwórze lub ulicę, inni za nim czynią to samo; słowem, naśladują wszelkie jego ruchy, i to przy ciągłych niemal śpie wach i żartach. Taniec ten kończy zwykle wesele nade dniem lub w b i a ł y dzień." 154 (Siekierki, Iwno [pod Kostrzynem ], s. 222/223.) W e wstępie do tomu X I I I „Ludu" K ol berga znajdujemy ponadto następujące jesz cze uwagi, odnoszące się do „W o 1 n e g o“ . „W Kościańskim zauważyliśmy (w r. 1872 i 1875) . . . Przy walcu powolnym czyli W o l n y m , pary tancerzy trzymając się za ręce lub za jeden albo dwa tylko palce, idą kręcąc się w różne strony . . . i zatrzymując (czyli jak mówią: tocząc, tłukąc się). Ruchy jego przedstawiają coś pośredniego między M enuetem a tań cem polskim . Tak tu, jak w Bukowskiem i Międzyrzeckiem nazywają taniec ten z pańska: P olon ejzem . . . “ s. IX . „W Pleszewskiem i Krotoszyńskiem, W o l n y tańczony z przyśpiewką podczas wesela lub przy innych zebraniach w gościń cu, nosi również pańską nazwę P o 1 e z o ń a lub P o l i z o ń a , której jednak źródłosłów wyprowadzają tu (jak i pod Sieradzem) nie od francuskiego wyrazu P olon oise, ale żar tobliwie od czasownika: leźć, liźć, poleźć, łazić; więc jest to jakoby taniec leziony, łażony, zwolna postępujący." s. X I . „Żadna zabawa ochocza nie obejdzie się bez Kościuszki (wariant poloneza tego, ob. n. p. Ser. X , str. 110, nr 3 7 ) .“ Chodzi o słynnego poloneza polskiego z końca X V I I I wieku, który był grywany w całej Polsce i w Niemczech, a przeszedł także do muzyki ludowej weselnej jako „Chodzony", s. X I . W szystkie powyższe uwagi dowodzą nie zbicie,* że W o l n y mimo różnych sposobów tańczenia w istocie swej jest polonezem, o czym świadczą częste zestawienia terminów Wolny, Chodzony, Polski, Polo n e z . Świadczy o tym także muzyka tych tańców zdradzająca rytmy polonezowe, a cza sami także naśladująca znane melodie polo nezowe, jak poloneza Kościuszki. W zmianki te pozwalają także na przy puszczenie, że „W o 1 n y “ tańczony na Ślą sku Cieszyńskim, jak go poznajemy ze zbio rów Londzina, jest również odmianą polo neza chłopskiego^ znanego na obszarze całej Polski pod tą samą nazwą, z tym, że taniec ten tańczony był z przyśpiewkami. Najwcześniejsze wzmianki o „W o 1 n y m“ na terenie Śląska Cieszyńskiego u A n drzeja C in ciały (P ieśn i ludu ślą sk ieg o z o k o lic C ie szyna, K ra k ów , 1885) odnoszą się do sa mych tekstów tych tańców w dziale „Przy śpiewki i tań ce".3 Trochę dokładniej informuje nas o „W o 1n y m“ B og u m ił Ho f f w pracy „L u d cieszyń pracy pt. ,,Ś lą sk ie tańce lu dow e" I - I I I w wy dawnictwie „Ś lą sk ". Po tych słowach wstępnych zajmiemy się muzyką „W o 1 n y c h “ . Taniec „W o 1 n y“ na Śląsku Cieszyńskim i w innych regionach Polski tańczony jest w najróżniejszy sposób. W powyższych cytatach opisują badacze ta niec „W o 1 n y “ jako podobny do „wolnego Nuż Bogu dziękujmy w alca", „powolnej polki", „uroczystego po Wszystkiemi usty swemi. chodu", oraz znajdują podobieństwo z Me nuetem i polonezem. Taniec „W o 1 n y“ za Następnie wszyscy dążą do pierwszej izby leżnie od m iejsca i czasu zmieniał swoją na tańce. Podczas tańców śpiewają z muzyką szatę choreograficzną, ale muzycznie przed rozmaite pieśni wesołe. Taki taniec ze śpie stawiał stale jeden i ten sam typ tańca, na wami nazywa się w o l n y i jest w tempie zywany u ludu „Polskim ", „Chodzonym", powolnej polki. Słowa w o l n e g o zaczyna czyli chłopskim Polonezem.6 Zresztą i sam ją się polonez szlachecki ulegał w ciągu wieków A tu na tej W iśle . . . zgodnie ze zmieniającą się modą i duchem Wesoło mi w zimie . . . czasu także i choreograficznie zmianom. Gąsiczka dziwoka . . . W wieku X V I I był to np. taniec solowy Na folwaryi . . . jednej pary, jak to widzimy na obrazie A bra Owczarzu, owczarzu . . . albo wreszcie h a m a B o ssę (1 6 0 5 — 1 6 7 8 ), a co wynika tak Wędrowali turcy . . . że ze wzmianki N iem cew icza o polonezie — W dalszym ciągu pracy podaje Hoff pełne „Nuta kolędy „W żłobie leży" miarą pol teksty przyśpiewek do w o l n e g o wraz z skiego tańca złożona była faworytnym tań melodiami.4 cem W ładysława IV .“ Niejako pozostałością W o l n e g o wymienia również L . Ja n a će k po tej formie poloneza jest szamotulski ta (znany kompozytor, a równocześnie zasłużo niec „do przodka". ny etnograf) w artykule „Nektere laśske „Szamotulski taniec do przodka polega na tance“, 1901,5 wszakże bez żadnych uwag. tym, że tańczyła go jedna para, bez udziału O „W o 1 n y m“ mówi również A. C h y - innych taneczników, którzy stali dookoła i klaszcząc w ręce przypatrywali się przodkubiń ski w swej pracy „O p olsk ich tańcach jącej parze." M. i J. Sobiescy, Op. cit. s. 301. lu dow ych“ (wydanie pośmiertne, w książce W wieku X V I I I zgodnie z ogólną modą , , 0 p olskiej m uzyce lu d o w ej", Kraków, w tańcu i polonez stał się tańcem towarzys PW M , 1961, s. 2 3 7 ), określając go jako ta kim, w którym udział brała cała societa i niec na Śląsku Cieszyńskim, identyczny z czasami powstawał dłągi wąż polonezowy powolną polką (w takcie parzystym ). Infor par, wchłaniający wszystkich obecnych, na mację tę, zresztą bardzo wprowadzającą w wet i tych najsędziwszych i najdostojniej błąd, podaje Chybiński za Hoffem. szych, jak to opisuje M ickiew icz w ,,Panu „W o 1 n y m “ najwięcej zajmował się Jan T a d eu szu " . Polonez ludowy musiał zmieniać T acin a. W K alen d arzu B eskid zkim , 1964, się choreograficznie zależnie od warunków ukazała się jego praca pt. ,,Z apom n ian y ta lokalnych gościńców zgodnie z zasadą „Oj n iec ludow y — w olny". Spotykamy tam tańcowalibyśwa, ale mała izba". Dlatego też ważną wiadomość opartą na podstawie auto choregraficzna strona „W olnego" jest, jak już psji informatorów, że „W o 1 n y “ o ruchu to stwierdziliśmy, bardzo różna, natomiast obrotowym stosowany był do tańca obrzę strona muzyczna we wszystkich wypadkach dowego „biołego" oraz nuty trzech W o l wykazuje pewne wspólne cechy, odpowiada n y c h z Janowic. Poza tym pisał Tacina o jące muzyce poloneza szlacheckiego z X V I I I , „W o 1 n y m “ w K alen d arzu Zwrotu z r. a nawet końca X V I I wieku. 1957 i 1958. (,,Z biór tańców lu dow ych Ś lą „W o 1 n e“ zapisane przez Londzina wy s k a C ieszy ń skieg o" i ,,T ań ce lu dow e Ś ląsk a kazują cechy wczesnego poloneza, takiego, C ieszy ń skieg o" ) , gdzie daje opisy choreogra jakiego spotykamy w polonezach spiskich ze ficzne tego tańca. W szystkie zaś melodie zbioru Szirm ay K eczer (patrz Zwrot, 1963, „W o l n e g o " ze zbiorów Londzina oraz ze grudzień), w polonezach szwedzkich z lat brane na Górnym Śląsku i na Opolszczyźnie 1710 — 1725, oraz polonezach spotykanych m ają wyjść niebawem drukiem w większej ski, jego w łaściw ości i sied ziby , obraz etn o graficzny. Hoff podkreśla, że „W o 1 n y “ jest tańcem weselnym. Pod nagłówkiem W esele czytamy (str. 5 0 ): „Po wieczerzy śpiewają za starostą, przy towarzyszeniu muzyki, najpierw nabożną pieśń ze śpiewnika kościelnego: 155 w zbiorach gdańskich, lipskich (np. Sperontesa „Singende Muse an der Pleissę“ , 1 6 3 9 ). Składa się on z dwóch krótkich części z po wtórzeniem, przeważnie cztero- lub sześciotaktowych.7 Ani jeden z nich nie posiada Tria, które weszło w użycie około r. 1770, ani też nie wykazuje więcej rozwiniętych rytmów, co częściowo należy przypisać faktowi,-że są toT melodie traktowane jako przyśpiewki tanecz ne. W „W o l n y c h " natomiast powtarzają się w niektórych przykładach szablonowe za kończenia, które doczepiane są do wszystkich tańców w miarę potrzeby. W „W o 1 n y m “ przeważają rytmy ma zurkowe oraz ,,chodzonego “ wraz ze znany mi z początku X V I I I wieku modyfikacjami. W niektórych występują rytmy polonezowe typu wokalnego, a stosunkowo dość rzadko typowe dla poloneza X I X wieku rytmy po lonezowe instrumentalne, podobne do ryt mów hiszpańskiego tańca „bolero". „W o 1 n e“ więc przedstawiają bardzo dawne melodie, toteż słusznie oznacza je Londzin jako „starodawne pieśni", „staro dawne tańce". Według ich rytmiki można ich powstanie przesunąć na początek wieku X V I I I , a nawet koniec X V II. W iele z nich nosi także incipity tekstowe, choć zgodnie z wyczuciem wiejskiego muzy ka obchodzi go głównie melodia, bo teksty „to babska rzecz“. W zbiorze I wszystkie melodie mają pełne teksty, a niektóre nawet po kilka zwrotek. W zbiorze I I występują tylko początki tekstów, tzw. incipity, i to przy 54 melodiach na 131. W iele z tych przyśpiewek to znane skąd inąd pieśni, śpie wane także niezawiśle od tańca, np. ,,Na kopieczku gruszka stoi“ , „Żeń wołki, żeń11, „Ach moja dziewucho chciołbych cie“ , „Jed na godzina z północy b iła“ , „Jaskulinka (sikoreczka) świergoli“ , „Wodę grabiła, piasek wiązała", „Przeleciał gawron11, ,*,W czornym lesie ptaszek śpiewo11, „Z tej tam strony pola11, „Wczora była niedzieliczka11, „Idzie woda jaworowa11, „W Raciborzu na rynecz ku11, „Kiedy idę od ołtarza11. „Chmielu, chmielu11, „Każdą godzinkę panienki czujcie11, „Już wszystkie sierotki na wojnę pobrali11 itp. znane z takich zbiorów pieśni śląskich jak C in ciały, R og era, L igęzy S to iń s k ie ą o , K olberg a, a ostatnio J.T a c in y (P ieśn i lu d owe Ś ląska O p olskieg o, Katowice, 1 9 6 3 ). Wśród nich zwraca uwagę incipit, zdradza jący swe pochodzenie ze sfer dworskich albo rybałtowskich (śpiewak kościelny, aktor wę 156 drowny X V I i X V I I wieku) — ,,Z aczynajże ty D aw id zie z lu tn ią w esoło“ ( I I nr 8 7 ). Już sam wyraz lutnia wskazuje na bardzo dawne pochodzenie. Pewne zdziwienie wywołuje fakt, że brak w zbiorach Londzina melodii polonezowych ogólnie znanych na Śląsku, jak ,,P rzez w ode k o n icz k i" , ,,T am gdzie C zan toria się w zno si", za to mamy fragment poloneza Koś ciuszki, śpiewany do często cytowanych słów pożegnalnych, kiedy Kościuszko wybierał się za Ocean — ,,A kiedy od jeżd żasz bąd źże zdrów , o n aszej przyjaźn i d obrze m ów " (I I nr 8 6 ). Napotykamy tu także owego nie zwykle popularnego poloneza szlacheckiego ,,W ezm ę ja kon tu sz“ ze słowami ,,B y ła dziew czyn a ja k o m alin a, ja k różow y k w iat“ ( I nr 2 5 ). Kolberg stawia tę pieśń taneczną z napisem ,,P olon ez, A n d an te“ na samym początku swego zbioru ,,P ieśn i ludu p o ls k ie g o", 1857, nr 1 z 12 wariantami.8 Jest tu także kilkakrotnie użyta melodia pieśni i tań ca obrzędowego ,,C h m iel" ( I I , nr 47, 109 do słów „O chmielu, chmielu11) , jednej z najdawniejszych melodii polskich ludowych, której wariant spotykamy w tabulaturze V ietoris-K od ex z B u dapesztu z lat 1670 do 1680 ze słowami słowackimi. Jest tu frag ment popularnej pieśni na Śląsku, ale także i poza Śląskiem, ,,P rzy jd ę do karczm iczki, stan ę w edle p ro g a ", u nas rozpoczynanej od słów ,,A n ie ta p taszy n a" . Słowem, taniec „ W o l n y 11 jest typem ta necznej pieśni polonezowej niezwykle roz powszechnionej na Śląsku na początku X I X wieku. Taniec ten przeniósł się zapewne z dworków szlacheckich pod chłopskie strze chy, reprezentując ten sam charakter muzyki i tańca poważnego, pełnego godności. Nie tylko szlachcic, ale także chłop ma wielką godność, powagę, tak jak to W yspiański la pidarnie wyraził w „W eselu11 — „Chłop po tęgą jest i basta!11. Muzyka ludowa patronowała przy tworze niu się poloneza dworskiego w ciągu wie ków, później zaś przyjęła gotowe wzory mu zyki polonezowej, noszącej u ludu nazwę „polski11, „chodzony11, „wolny11 itp., przera biając je na swój sposób. W ielka ilość me lodii ludowych polskich w trójmiarze to polo nezy chłopskie, u nas na Śląsku występujące przede wszystkim pod nazwą „W o 1 n y “, i to w tak wielkiej liczbie, jak w żadnym innym regionie Polski. W tym znaczeniu pisze także C h y b iń sk i: „Zarówno w swym starszym jak i nowszym typie musiał być ZDJĘCIE T A D E U SZ W R A T N Y polonez bardzo rozpowszechniony na Śląsku, w wyższej może nawet mierze niż inne rdzennie polskie tańce.“ (A. Chybiński: Op. cit. str. 199.) „ W o l n y " wszedł jako istot na część składowa do najważniejszego ludo wego obrzędu rodzinnego — wesela, w cza sie którego był śpiewany i tańczony w związ ku z oczepinami oraz na koniec zabawy we selnej, kiedy już dnieć zaczynało, w tańcu nazywanym u nas „ D o B i o ł e g o“ . „ W o l n y " posiadał tak oryginalną mu zykę i szatę choreograficzną, że przeszedł i przez granicę śląską i zadomowił się na Morawach jako „zachodzeny" albo „starodavny laśsky". L. Janaćek mówi o tym tań cu, który nazywa ,,S tarodavn y, jin ak tez y alaśsky n ebo zachodzen y fećen y " . — Jest z nejkrasnejśich po strance hudebni a z nejpuvabnejśich skupenim a pohybem."9 Już sama nazwa „zachodzeny" przypomina pol ską nazwę poloneza chłopskiego „Chodzo nego". Poza tym cały szereg melodii „starodavnego“, przytoczonych przez L. Janaćka, to znane powszechnie na Śląsku Cieszyń skim oraz poza Śląskiem melodie pieśni o rytmach polonezowych. I tak ,,starodavny" — „Tanec pred obedem" (Op. cit. s. 364) ,,Z bled ła p an i, zbled ła" jest identyczna z pieśnią ,,W polu lip k a stoi" (Pieśni ludu polskiego na Śląsku, odbitka z I I rocznika „Zarania Śląskiego", tom I, zeszyt I I , s. 7 ). „Starodavny" — ,,V ‘ś irem p oli hruśka sto ji“ (Op. cit. s. 558) jest identyczna z pieśnią ,,N a k op ieczku g ru szkarośn ie" (Pieśni ludowe z Polskiego Śląska, Ligęza-Stoiński, tom I I , 1938, s. 5 1 1 ), ,,starodavny" — ,,K o le n aśich oken " (Op. cit. s. 549) jest identyczny z pieśnią ludową ogólnopolską ,,W ilk n a zag o n ie“ (O. Kolberg, Pieśni ludu poi., 1857, nr 1, war. 12 h, bb, Kolberg „Lud" IV , 235, Mazowsże I I , 32, Mazow sze IV , 205, Ziemia dobrzyńska) W łaści wości, pieśni i tańce ludu. ziemi dobrzyń skiej, Zbiór wiadomości do antropologii kra jowej, tom V I, nr 1 0 7 ). Melodia ta wystę puje także w zbiorze Anny Szirm ay K eczer z końcca X V I I , początku X V I I I wieku. Pochodzenie więc ,,starodavnych" na Mo ra w ie 'jest niedwuznaczne. Pochodzą one z Polski, ą nie , przeciwnie, drogą śląskich 157 „ W o l n y c h " i są tylko jednym z dal szych przykładów przenikania wspaniałego tańca polskiego poloneza przez wszystkie granice. W N iem czech, szczególnie w Sakso nii, był on tak rozpowszechniony, że wy tworzył się nawet typ poloneza niemieckiego w odróżnieniu od polskiego, spotykamy go n a W ęgrzech, w D an ii, F in lan d ii, Szw ecji (Polskdans, polonesse, i taniec ludowy „pol s k a "), N orw egii (taniec ludowy „attondelspolska") i R osji, Zresztą Janaćek sam za znacza, że wiele „starodavnych‘‘ pochodzi z okolic Cieszyna, a nawet Skoczowa. Sporo melodii ludowych w zbiorze Fr. S u sila ( M orav ske n arodn i p isn ę) wykazują cechy polo nezowe, a więc tym samym także „ W o l n e g o“, o czym już swego czasu pisałem we „Zwrocie" („Zw rot11, 1952, nr 7 w artykule ,,S topień sam orodn ości i ory gin aln ości ślą sk iej pieśni lu dow ej. Uwagi na marginesie IV wydania „Morawskich pieśni ludowych11 Fr. Susila.) Bardzo wiele mówiącym argu mentem na wszystkie powyższe twierdzenia jest ,,S tarodavn y 11“ ze słynnych tańców orkiestralnych L . Ja n a c k a „ L a śsk e tance", którego melodia jest identyczna z melodią ,,D o B iołeg o" używaną na weselach cie szyńskich ze słowami: Po mojej mateczce zostały strzewice Jyny nortów nimiały, Dwie pończochy stare, czerwone i szare, Też potargane były. Matka była kupcowa, K rajiczki sprzedowała, A jo jej i cera, po ojcu i matce Wszystko to herbowała. (Zapis Jerzy Hadyna.) 1 Tacina J., Ze wspomnień o Londzinach, Za ranie śląskie, 1960, z. 1, s. 120/4. 2 Taniec „przodek11 nie był zasadniczo nigdy osobnym tańcem, nazwa „przodek11 wywodzi się od przyjętego u ludu zwyczaju, że para, zama wiająca sobie podczas wesela czy zabawy taniec, płaciła za niego muzykantom i dzięki temu miała prawo tańczyć n a p r z e d z i e par lub sama, a wtedy muzykanci ogłaszali, że grają taniec „do przodka11. Marian i Jadwiga Sobiescy: Wielko polskie wiwaty, Księga Pamiątkowa ku czci Pro 158 fesora Adolfa Chybińskiego, Kraków, PWM, 1950, s. 300. 3 Nr 207 (Taniec wolny), 218, 233 (Wolny), 234, 237, 238, 254 (Powolny), 269 (Powolny) Ach, mój miły maryjonku, 270 (Na kopieczku gruszka stoi). 4 Melodię pierwszego Wolnego do słów ,,Gąsiczka dziwoka" notuje Hoff w takcie 5U oraz dołącza rzekomo poprawiony przez Oskara K ol berga zapis tej melodii w takcie Vł. Melodię tę jednak znamy na Śląsku przeważnie w zapisie dwumiarowym (patrz K. Hławiczka, Biblioteczka Pieśni Regionalnych, t. II, nr 20) i to cytowaną przez muzykantów śląskich żartobliwie jako „Kajzermarsz — Nie chodź kole wody11. Jest to więc ciekawy przykład jak melodie dwumiarowe były zamieniane na rytmy polonezowe, podobnie jak wiele popularnych melodii na początku X IX wie ku ubierano w rytmy polonezowe. Robił to nawet Chopin w polonezie B-moll, w którym Trio nosi tytuł: „Do widzenia!11 (podług arii z opery „Sroka złodziej11 Rossiniego). W zbiorze tańców Szirmay Keczer z przełomu X V II i X V III wieku spotyka my nawet melodię Zbójnickiego „W murowanej piwnicy-11, przybranego w odświętne szaty polo nezowe. 5 Leoś Janaćek, O lidove pisni a lidove hudbe, Dokumenty a studie, Praha, 1955, s. 189. 6 Nazwa „Polski11 jest spolszczoną nazwą fran cuskiego „Polonaise11 w określeniu „Danse polonaise11 — Taniec polski, nazwa „chodzony11 przed stawia taniec powolny, podobny do poważnego pochodu w przeciwstawieniu do tańca żywego, gonionego, skakanego. 7 Xacina pisze w liście: „Taniec w o l n y z Cieszyńskiego ma na Ślą sku Opolskim i na Górnym Śląsku odmianę, wy stępującą pod zasadniczą nazwą „obracany", a poza tym ma jeszcze wiele innych dalszych nazw, takich jak „prosty11 i „polski" na Śląsku Opol skim, oraz „krzyżok" i „czworok" na Śląsku Opolskim i Górnym. W tych różnych odmianach są różne wykonania ruchowe, ale wszystkie te tańce stanowią jedną „rodzinę" właściwą dla ca łego terytorium śląskiego." 8 Powyższej melodii użył zresztą także wielki Jan Sebastian Bach jako tematu do Poloneza w swojej Suicie orkiestralnej h-moll. 9 Op. cit. s. 189. ^—skrzydlata młodość - ..FOKA IV " - X I szybowcow e m istrzo stwa św iata — 1965 rok. L otnisko sportow e w South Cerney. W spaniały pojed y n ek m istrzów pow ietrznych ew olu cji, szybowników z Eu ropy i A m eryki. N ajlepszych z n ajlep szych , sam ych asów. W śród nich Niem cy — Spaenig i Kuntz, Jugosłow ianin — K riznar, S z w a jca r — Ritzi, A nglicy — Burton i Goodhardt 1 Francuz — Henry . . . Z takim i asam i przyszło w alczyć p o lsk iej czw órce: Edwardowi M akuli, Janow i W róblew skiem u, Jerzem u Popielow i i beskidzkiem u „chłopakow i“ — goleszow ianinowi Franciszkow i K ępce. W ró blew ski zdobył m istrzostw o św iata w k la sie o tw artej, Kępka tytu ł II w icem istrza PASJA FRAN KA KĘPKI szyn, sp ęd zając cały czas na lo tn isku szybowcowym na Chełm ie w Goleszow ie. Rwał sig do szybowców, um izgał do pilotów , ch łon ąc w szyst ko otw artym i oczam i. Jako p ięcio letn i chłop ak zasiadł za drążkiem szybow ca. Na k o lan ach sen io ra Fran ciszka poszybow ał w pow ietrze, pa trząc z kabiny n a m alow ni czy k rajo b raz. Dziecinnym i rączkam i ś cisk a ł drążek, mo cow ał się z nim, ko n tro lo w any czujnym w zrokiem o j G r a tu la c je P r e m ie r a ca. W p ięć la t później wzbu dził n ajw ięk szą se n sa c ję na M iał serce do la ta n ia — c e n tra ln e j d efiladzie lo tn i mówi F ran ciszek K ępka — czej w W arszaw ie. 10-letni sen io r, znany m ech an ik b ie l F ra n e k K ępka z Goleszo skiego aeroklubu i o jc ie c wa w ykonał sam odzielny lot m istrza. — Już ja k o chłop ak F ra n a szybow cu „ABC“, przyj m u jąc za ten w yczyn gratu n ek k rz ą ta ł się w śród m a św iata, a Popiel i M akula zn a leźli się na czw artych m ie js cach. K ępka stan ął n a podium zw ycięzców . Zbierał laury i g ra tu la cje . Ale najw iększą nagrodą były słow a byłego m istrza św iata A rgentyńczy ka H osingera: „Ten chłop ak p o trafi w alczy ć. Ma w ielk i ta le n t i dużą ru tynę. W South Cerney była to je g o podnieb n a zw ycięska p ieśń ." 159 27 ty s. k m u) p o w ietrz u W IC E M IST R Z Ś W IA T A W G A L O W Y M U B R A N IU Uczył się i pracow ał. Nie szczędził trudu ani w ysiłku. Każdą w olną chw ilę spędzał w śród „Ja sk ó łe k " i „Z efi rów ". W ytężona p raca dała rezu tlaty. W 1962 roku up la sow ał się na szóstym m ie js cu, d y stan su jąc m. in. tak ich asów ja k W itka, Popiela i Górę. W rok później popra w ił się o jed n ą lo katę, by w 1964 r. sięg n ąć po palm ę pierw szeństw a. W South Cerney potw ierdził sw oją klasę. Kiedy spytałem go o źró d ła sukcesów , w skazał ręk ą na o jca , skrom nego, sym pa tycznego m echanik a lo tn i czego. „To o jc ie c nauczył m nie w szystkiego. Zagrzew ał do pracy i w alki. Pod je g o k ie runkiem w ylatałem w po w ietrzu ponad 1500 godzin. Przebyłem 27 tys. km — po nad połow ę obwodu kuli ziem sk iej. Kiedy w yjeżdża łem do A nglii — mówi Kęp ka — o jc ie c pow iedział: pa m iętaj, synu, A nglicy to w ar tościow i p iloci. U m ieją oce n iać m istrzów pow ietrznych lotów . Z nają też Polaków z bitwy o „wyspę o sta tn ie j n a d ziei". Nie możesz, Franku, zaw ieść, m usisz dać z siebie wszystko. — Robiłem , co mogłem . Po prostu w alczyłem z . . . zębem ." P r z e ło m o w y m o m en t la c je od sam ego prem iera Jó zefa Cyrankiew icza. W 19 r o k u „d ia m e n ty “ W 1950 roku kroniki FAI (M iędzynarodowa F e d e ra c ja L otn icza) notow ała Już n a zw isko 10-letn iego F ran cisz ka Kępki. O trzym ał on upraw nienia lo tn icze, a w cztery lata później złotą od znakę szybow cow ą. Kępka w iedział jed n ak, że musi się w iele uczyć. Podpatryw ał stary ch mistrzów, słu ch ał rad i w skazów ek o jc a oraz zdo 160 byw cy m edalu L ilien th ala — Tadeusza Góry. Senior-K ępka był św ietnym w ychow aw cą. Radą i w skazów kam i za grzew ał go do pracy. A że F ran ek był zdyscyplinow any i g arn ął się do treningu, w niedługim czasie osiągnął n iezłe w yniki. W 19 roku życia „ w y latał" złotą odzna kę z trzem a diam entam i, a w 1961 roku startow ał już w szybow cow ych m istrzo stw ach P olski. Wśród n a j w iększych asów z a ją ł wów czas ja k o -debiutant sied em n aste m iejsce. Losy w icem istrzow skiego tytułu ro zegrały się w o sta t n iej k o n k u ren cji zawodów. B ył to trudny przelot. Piloci m ieli pokonać trasę długości 450 km. W arunki term iczne — pie kie ln ie ciężk ie. „Kom inów" (prądów w znoszeniow ych) pow ietrznych ani na le k a r stwo. W iększość pilotów zre zygnow ała z w alki i lądo w ała na przygodnych lo t n isk ach w od ległości 100 km pd w yznaczonego celu. W pow ietrzu pozostali ci, którzy nie s tra cili nadziei. W ytrawni p iloci, lub iejący ryzykow ać. Prawdziwi m is trzow ie podniebnych lotów . Wśród nich był także F ra nek K ępka. Goleszow ianin nie dał się zw ieść chmurom. Krążył, w yczekiw ał, by za atakow ać. W połow ie trasy znalazł sw ój „złoty w iatr". Poszybował „kom inem " w górę p o zw ycięstw o. Lądo w ał n a jd a le j z szybowców klasy stand art. Zw yciężył! Odparł atak A nglika Burtona i N iem ca Hutha na pozy c ję II w icem istrza św iata. — To był fan tasty czn y lot — pow iedział później. W al ka ze zw ątpieniem , z re szt kam i nadziei. W ielki pojed y nek z niew iarą . . . P ojed y nek o m edal! „ K ła n ia li s i ę c h m u r o m " K om entując m istrzostw a an g ielscy d ziennikarze pod k re śla li su p rem ację szybow ników polskich. P ow ściągli wi A nglicy tym razem nie m ieli słów uznania dla ta trzań sk ich i beskid zkich orłów. — P olacy — p isał Ralp Johnson w „ F le ig h t" — do w iedli raz jeszcze, że są prawdziwymi tytan am i w szy bow nictw ie. T ech niką p ilo ta żu, zn ajom ością n aw ig acji i term ik i, braw urą i odwagą podbili serca entu zjastów lo t nictw a. Młodzi i śm iali im ponow ali bojow ością, nie b a li się ryzykow ać pościgu za pow ietrznym i „kom inam i". L a ta ją c, k ła n ia li się chmu rom, które pod niebem An g lii były dla nich w ielce . . . przyjazne. Równie dobitnie i pięknie brzm ią inne słow a. W „World Sport Alt R ester pisze m. in. „ . . . Chempion Kępka to jed en z najm łod szych pilotów -szybow ników najw yższej k lasy . Niegdyś „cudowne d ziecko ", w yrosło dziś na praw dziw ego asa pilotażu. W ierzę głęboko, że przed 25letn im Polakiem otw arły się bram y do w ie lk ie j kariery. W rota do kryształow ych pu charów . Do złotych i srebr nych m edali F. A. I. Do suk cesów B a ja n a i Góry, do s ła wy ta k ic h asów, jakim i, przed laty byli polscy pilo ci Żwir ko i W igura." JOZEF KLIS PORTRETY GUSTAW SAJDOK A G A T K A DANUSIA Pragnęła wielkiej przygody. Jej hobby to turystyka. W górach napotkała turystę, który zabłądził. Zgodziła się robić przewod niczkę. Wycieczka zakończyła się dla oboj gu szczęśliwie. Po trzech miesiącach zmieniła jednak swoje upodobania. Zrozumiała, że to ona zbłądziła. Odczytano skazujący wyrok są dowy. — Jestem w kropce — pomyślała Danusia. Mąż Danusi siedzi już rok. Danusia stwierdza: — Daleko przyjemniej sto sować wielokropek w życiu, niż kłaść za sobą jedną kropkę. B A S I A M A G D A Rozrywała się, by użyć młodości. Wszyscy należeli do niej, a ona im. Stała się modnym przebojem, tak jak płyta odznaczająca się oryginalnością. Szał wzięcia u chłopców prze brzmiał, tak jak każdy przebój. Zabrakło kogoś, kto by usunął jej pierwszy siwy włos. 11 Kalendarz Śląski Była sama, a ich czterech. Każdy pragnął ją dla siebie. Kojarzyli z so bą wdzięczny obraz pełnej życia i uroku dziewczyny. Jan był uprzejmy i grzeczny. Adaś nieśmiały, chociaż przystojny i deli katny. Tadek elegancki i energiczny. Wyszła za Henia. Najlepiej zara biał i nie prosił o pocałunek. 161 Z O J A Roman regularnie dwa razy tygod niowo naklejał znaczek pocztowy na kopertę. Zoja denerwowała się kiedy ocze kiwany list nadchodził ze spóźnie niem. Matka gniewała się na tę ko respondencyjną znajomość. Zoja z kolei złościła się na matkę, że ta cią głe jej dokucza. Nadszedł dzień spotkania. Zoja w myślach wyobrażała sobie Romana ja ko przystojnego, eleganckiego chłop ca. Oczekiwała go na dworcu. Drżącą ręką przypinała kolię, ofiarowaną przez Romana. To miał być znak roz poznawczy. Zbliżył się do niej i ukłonił niski, otyły, z nalaną twarzą mężczyzna. Zoja przeraziła się. Miała żal do swo jej wybujałej fantazji. Slub się jed nak odbył. Owdowiała od piętnastu lat matka, zyskała ponownie męża. ZDJĘCIE A N T O N IN G R IB O V S K Y 162 KAROLCIA Wczasy się skończyły. Karolcia by ła markotna. Wyszłaby złapać chłop ca. Przypadkowo nadarzył się Zby szek. Poranne słońce poiło się rosą. K a rolcia była zachwycona. Namiot stał na samych krańcach obozu. Zbyszek szybko i sprawnie się uwinął. Nareszcie znalazł się ktoś, kto umiał rozebrać i spakować ten skompliko wany namiot. M A R I A Zawsze miała rozczochrane włosy. Fryzjer szybko się uporał z jej fry zurą. Maria z wdziękiem podzięko wała i pyta: — Ile płacę? — Piętnaście — odpowiedział fryzjer i dodał: — A w przyszłości będę cze sał bezpłatnie, jeżeli panienka pozwoli rozczochrywać swoją czuprynkę. — Oczywiście, że się zgodzę — od powiedziała bez zastanowienia. Slub zawarto jeszcze przed sezo.iem balowym. między nami kobietami y Tym razem pragnę z W a mi, drogie C zytelniczki, po rozm awiać i podyskutow ać 0 kulturze na codzień. Zdaję sobie spraw ę z tego, że je s t to tem at na książkę i dlatego nie można m ówić w szystkie go w k ró tk iej n aszej pogaduszce. Mówiąc o kulturze na co dzień, zacząć trzeba od nas, kobiet sam ych. K obieta stw o rzona je s t przede w szystkim po to, by była dobrą m atką 1 żoną. Od n ie j w yłącznie zależy, ja k a będzie je j ro dzina. Mówi się żartobliw ie, że mąż je s t głow ą rodziny, ale żona szyją, k tó ra tą g ło wą porusza. W łaściw ie to po w iedzenie w cale już nie je s t tak bardzo aktu aln e, bo n a j częściej w rod zinach głow ą jest kobieta i w cale n ie po zwala ruszać szyi. Tak czy in aczej, kob ieta mu si być w swym domu wszy stkim, w szystkim po trosze: pedagogiem, dyplom atą, ku charką, sprzątaczką, a rch i tektem i lekarzem , psycho logiem i sędzią, kraw cow ą i fin an sistą, damą i kop ciuszkiem , e lek try k iem i . . . słońcem . I jeszcze w iele musi w ie dzieć i znać. Musi? Chyba tak ! Bo kob ieta w domu je s t tym n a jw a ż n ie j szym kółkiem bardzo złożo nego rodzinnego m echaniz mu, poru szającego resztę kó łek. A m echanizm powinien grać „na sto dw a!“ D latego też kobtata musi być wzorem . Pow iada się, że 11* ja k i dom, tak ie dzieci (choć nie zaw sze pokryw a się to z praw dą, a to znaczy, że i w tym wypadku — ja k w g ram aty ce — są w y ją tk i), że mąż je s t obrazem żony. Z tym się chyba zgodzi m y? Bo rzeczyw iście mąż nie musi się w stydzić je ś li cho dzi bez guzików, ale w łaśn ie żona. A w ięc kobieta powin na być przykładem dla c a łe j rodziny. To je s t obow iązek num er 1. Sam a kobieta powinna dbać o sw ój w ygląd tak, by je j có rk a nau czyła się tego sam ego, i sam a po założeniu w łasn ej rodziny tak p ostę pow ała, by rów nież syn w y niósł z domu rodzinnego pewne zasady. W DOMU Jak że często, zw łaszcza na wsi, ko bieta chodzi po do mu ja k — w ybaczcie — stra szydło: w ja k ic h ś szm atkach, k tó re już dawno n ad ają się do w yrzucenia. W ygląda bar dzo n iech lu jn ie, uw ażając, że w domu je s t to dobre. Za to, ja k w ybierze się na sp acer łub odwiedziny, to proszę siad ać! Jedw abia i tesily, w ełny i . . . sam a eleg a n cja . Ale to tylko na pokaz, a tak n ie powinno być. Kobieta musi naw et w domu być za w sze porządnie ubrana, cho ciaż skrom nie, ale czysto i apetycznie. Nawet przy pra cy w polu. Nie mogę się pow strzym ać, Z G R A B N A T O R E B K A D O ZG R A B N E J F IG U R Y by nie w spom nieć o tym, że 1 m etr sldary (wybór olbrzy my'/ k o s z tu je ty lk o 1 4 K c s ! Taki spraw unek, ja k su kien ka na codzień, nie je s t w ięc kosztow ny. Do tego dochodzi tro sk a o w łosy. Zawsze można je ja k o ś uporządkow ać, naw et bez fry z je rk i. Bo któż na w si latem siedzi u fry z je ra ? Mia stow e kobiety m ają pod tym względem le p ie j. Albo inna spraw a: zazwy cz a j starsze kobiety na wsi chodzą po domu i podwórku na bosaka. Może to i w ygod n ie j, ale ja k w y gląd ają sto py ? Sp ękane pięty, zniszczo ne i zgrubiałe stopy, brudne p alce. A w sk lep ach są prze 164 cież n a jró ż n ie jsz e fason y le t nich sandałków , klap ek , pant o fli, w d o d a tk u n ie d r o g ic h . Je szcze w spom nieć muszę 0 p aznokciach. Prawda, przy p racy dom owej, obieraniu jarzy n i ziem niaków , pracy w polu, trudno utrzym ać id e alny stan rąk . W każdym jed n ak razie kobieta pam ię ta ć powinna o w yczyszcze niu, po każd ej brudnej pra cy, brudu zza paznokci. A ta czynność wym aga tylko k il ku sekund. NASZ CODZIENNY CHLEB Śniadanie, obiad, k o la c ja 1 w ogóle przyrządzanie po siłków je s t naszym obowiąz kiem . W yjątkow o tylko, z ok a z ji M iędzynarodowego Dnia Kobiet, nasi domownicy są zdolni sam i coś ugotow ać i zaprosić nas, kobiety, do stołu. Do gotow ego. A resz tę dni w roku trzeba się k rzątać koło pieca, stołu i zlewu. Do tego jesteśm y przyzw yczajone, robimy to chętnie, ale ja k ? Zw łaszcza je ś li chodzi o podaw anie do stołu. Czy za wsze, codziennie, podajem y sm aczne przez n as przyrzą dzone p osiłki tak, ja k się je podaw ać pow inno? A w ięc: czysta serw eta, talerze i ta lerzyk i, przybory? Może być n a jp ię k n ie j urządzona kuchnia czy pokój, może stać na honorowym m iejscu m ikser, robot lub lodówka, może być w domu ja k w salo n ach , a le je ś li pani domu pod aje domownikom p osiłki byle ja k — to dobrze o n ie j nie św iadczy. Nawet na wsi powinno się podawać jed zen ie e stety czn ie. A tym czasem w bardzo w ielu do m ach je się drugie danie w yłącznie z głębokiego ta lerza, bez uprzedniego zmy cia resztek zupy. Je się ty l ko łyżką, a w najlep szym już razie w idelcem . W iem, wiem, że w tym m om encie będziecie się złoś c ić : kto tam ma czas na tale r z y k o w a n ie ! P ra cu jem y , n ie wiemy gdzie w łożyć ręce, czego się n ajp ierw chw ytać, a tu n a m k t o ś o czy m ś t a k im c h c e m ó w ić . Grunt, a b y było dobre i było na talerzu dużo. Nie w tym rzecz, aby so bie przydaw ać roboty. Posi łek powinno się podać sm acz nie i apetycznie. Żadna gos podyni nie przyda sobie w ie le pracy, je ś li będzie m iała do zm ywania o cztery lub pięć p łytk ich talerzy w ięcej, o ty le samo w idelców i noży. Na serw etę zaś położyć m ożna przeźroczysty n y lo nowy serw et, który można łatw o zmyć. A e fe k t? Stołow nikom będzie sm akow ać naw et skrom ny p osiłek. Prócz tego nigdzie n ie będą się krępow ać przy stole. W d zisiejszych bowiem cza sach ludzie naw et z zabitych deskam i w iosek często w y jeżd żają do m iasta, na w cza sy, stołu ją się w ja d ło d a j niach i re sta u ra c ja c h i . . . m ają kłopoty z w idelcem i nożem. Poza tym każdy obcy zorientuje się, ja k żyje dana rodzina, je ś li ty lk o zastan ie ją przy stole. A w ięc i tu taj przejaw ia się ku ltu ra pani domu i rodziny. MOJA RODZINA I JA Często na ulicy oburzamy się sły sząc ja k to już w b ar dzo młodym w ieku dzieci potrafią się naw zajem ob rzucać obelgam i. Rzadko k ie dy zastanow im y się, skąd u nich pochodzi znajom ość n ie cen zuralnych słów . W szko le ? Z pew nością tego na le k cja ch n ie uczą. Ale dom. W łaśnie! Czy czasem nie za pominamy o tym, że k łó cąc się z mężem, albo mąż z n a mi (bo to p rzecież zdarza się czasem ) użyjem y w złoś ci tak ich słów ? N iestety tak je s t w w ielu domach. Ty tak a i owaka, ty taki i siak i — odpowiadamy, a potem d zieciaki w podob ny sposób częstu ją się n a w zajem naszym i słow am i. M ając o kazję obserw ow ać dzieci stw ierdziłam , że nie w iele z nich zna i stosu je na codzień trzech zasadni czych słów : proszę, dzięku ję, przepraszam . Dlaczego tak je s t? Odpo wiedź je s t prosta — nie sły szą ich w domu rodzinnym . Pow iedziałyśm y sobie na początku n aszej rozmowy, że ja k i dom, tak ie dzieci. No w łaśnie! M atka n ie zw raca się do męża (i odw rotnie) . . . pro szę, podaj mi kosz z b ieliz ną, nie powie dziękuję, je ś li mąż kosz poda. Nawet do dzieci należy się tak w łaśn ie zw racać, ale rów nocześnie w ym agać tego sam ego od nich w stosunku do siebie, do o jc a itd. N A M W E W SZ Y S T K IM D O T W AR ZY . . . Czy prowadzimy w domu nasze dzieci do tego, by za m iast m ówić: mamo daj mi Chleba — pow iedziały „m a mo proszę mi dać c h le b a "? Czy słów ko „przepraszam " znajd uje się w naszym co dziennym słow n iczku ? A przecież sy tu a cje w ym agają, by je pow iedzieć. Nie ch cę tw ierdzić, że tak je s t wszędzie, ale zdarza się, że naw et wśród in te lig e n c kich rodzin brak w słow niczku na codzień tych trzech słów ek. Nie ch cę się już d alej rozw odzić na ten tem at. W każdym razie cho dzi o to, by być zaw sze ta k tow ną i ku ltu ralną. I nie ty l ko w stosunku do n ajb liż szych. MIESZKANIE — WIZYTÓWKA M ieszkanie nasze służy nam i naszym rodzinom i d latego powinno być urzą dzone tak, aby się w domu czuć ja k n a jle p ie j. Każda ko b ieta ch ce m ieć w swym m ieszkaniu czysto, ładnie, w ygodnie, itd. I każda chce (zw łaszcza te m łodsze) mieć w szystko w m ieszkaniu no w oczesne: m eble, tkaniny, obrazy, drobne przedmioty. A tym czasem często to nie wychodzi. Sp rób u jcie o bejrzeć Wasze m ieszkanie tak, ja k czasem o gląd acie m ieszkania swych p rzy jació łek — a w ięc kry tycznie. Czy drobne na przy 165 kład przedm ioty, k tó re m ają zdobić w nętrze W aszego po koju, nie o szp ecają go? Zw łaszcza je ś li są zestaw io ne przypadkowo i w nad m iarze? Czy aby n ie za dużo mamy serw etek i haftow a nych lub m alow anych poduszecze k ? Z pew nością znajd zie się tro ch ę ty ch rzeczy do usu nięcia. Co usu n ąć? Aby ułatw ić W am zadanie, radzę z poko ju w yrzucić gipsowe, szklane lub odlew ane figu rki baletnic, je len i, psów, słoni itp .; zlikw idow ać h aftow ane i m a low ane poduszki na tap cza nach, m ak atki ścienne, obra zy nim f, m yśliw ych, je len i, łabędzi; usunąć ze ścian fo to g rafie w ram kach, i tak ie s to ją c e w ozdobnych ram kach. Może się Wam wydawać, że pokój będzie pusty, je ś li to w szystko usuniecie, ale to tylko pierw sze w rażenie. Z c a łą jed nak pew nością po k ó j będzie wtedy w zgodzie z zasadam i estety k i i now o c zesn o ści. Lepiej m ieć w po k oju m ało rzeczy, ale n ie zbędnych i praw dziwie ład nych. Co do obrazów — to lep iej kupić ładn ą rep rod u k cję (koszt około 100 K cs) niż trzym ać ja k ie ś szm iry. M iałam w ięc ra c ję , że ko b ieta musi być po trosze w szystkim ? M iałam , bo to przecież tak tro ch ę i praca a rc h ite k ta . A m ieszkanie je s t naszym św iadectw em ! MAŁY EGZAMIN Mamy ładne, now oczesne m ieszkania, solidn ie um eblo wane. Zachodzi p ytanie czy 166 ne. Przyszli nas po prostu odwiedzić lub coś załatw ić. W takim wypadku zapra szamy gości do pokoju, sia damy z nim i i rozm awiam y. Podajem y kaw ę lub herbatę, a je ś li zatrzym ują się dłużej, to podajem y po prostu to, co aku rat je s t w domu. Choćby chleb z m asłem i dżemem, pomidorem, k iełb asą itp. Czasem naw et p lacek ziem niaczany lep iej sm aku je, je ś li podany je s t z serca, niż n a j w ykw intniejsza p o rcja pie czystego podana z musu. A je ś li zdarzy się, że n a prawdę n ie mamy co podać, to prosto pow iem y: w ybacz cie, ale dzisiaj napraw dę nic w domu nie mam, prócz h e r baty. Przecież i tak się m o że złożyć. B yle w iele nie mówić o tym. A inna rzecz, je ś li goście zapowiedzą się. W tedy się przygotujem y według n a szych m ożliw ości, okazji i okoliczności. Nikdy jed nak n ie zapom inam y o odpo wiednim nak ryciu stołu. Można je szcze w iele mó KTOŚ NAS ODWIEDZA w ić i pisać o różnych sp ra w ach naszego życia cod zien Zdarza się, że krew ni lub nego, o n a jró żn iejszy ch oko znajom i odwiedzą nas bez liczn o ściach , w ja k ic h się ko uprzedniego zaw iadom ienia bieta może znaleźć i ja k po nas. W łaśn ie m iałyśm y za w inna się, albo nie powinna m iar m yć m eble ku chenne zachow ać. Nie sposób ogar i drzwi. Je st aku rat trochę nąć cało k ształtu n aszej tem a codziennego bałaganiku . tyk i z powodu je j obszernośI wtedy tracim y głowę. ci i d latego na ten rok ka Zaczynam y się uspraw iedli lendarzow y zam ykam ją z ży w iać, że w łaśn ie je s t niepo czeniam i, aby z n aszej pogarządek, żeby nie p atrzeli, że duszki choć część zrealizo nic w domu nie zrobione w ać. itd. JOLANTA I to je s t błąd. Żadna in te lig en tn a ko bieta nigdy tak nie robi. G oście z c a łą pew no ścią n ie przyszli k o n tro lo w ać czy b iałe m eble są czy ste albo drzwi są upalcow a- potrafim y nasze m ieszkanie dobrze w ykorzystać, i po prostu m ieszkać w nich. W związku z tym staw iam Wam k ilk a pytań. Odpo w iedzcie na n ie „ ta k “ lub „nie“. 1. Czy W asza rodzina prze bywa w pokoju ? 2. Czy zezw alacie mężowi odpocząć n a tap czan ie bez uwag w rod zaju: uw ażaj, bo pom niesz poduszki? 3. P rzyjm u jecie gości i zna jom y ch w pokoju ? 4. W ym agacie, aby zd jęli w przedpokoju obuwie i we szli do m ieszkania w sk a r p e tk ach ? 5. O drabiają W asze dzieci le k c je w pokoju ? Je śli odpowiedź na py ta nie 1, 2, 3 i 5 w yszła „ ta k “ — to dobrze, a na 4 pytanie „n ie“ — to też dobrze o Was św iadczy. Je śli odw rotnie, to źle, bo z tego w ynika, że nie Wy je s te ś c ie dla m ieszkania, ale sta ły śc ie się n iew oln ica mi m ieszkania. ▲ NOWE FRASZKI JA NUSZ GAUDYN 1965 N I E R O Z S Z Y F R O W A N E J Chociaż inni odgadli cię gładko, dla mnie wciąż jeszcze jesteś za gadką. N I E J E D E N Niejeden jęczy w małżeńskiej obręczy. O N I E J E D N E J Nie cierpią zwłoki jej uroki. W E S T C H N I E N I E Jesteś cudną, lecz trudną. CHOĆBYŚ Choćbyś usta miał różane, nie łatwo umówisz pannę. M O D A Według nowej fali kochamy się w talii. Z ŻYC IA Jeszcze nie był na indeksie, kto sens życia widział w seksie. W Y B A C Z Wybacz, że cię nie pytam o kiedy już w moje legniesz posłanie. KONSTATOWANIE Każdy ku tobie się wciska, dokąd nie ujrzy cię z bliska. N I E J E D E N Niejeden wyrusza na łów z zapasem pięknych słów. P O Z N A N E J Po rozmowie z tobą smętnie muszę przyznać: J a głębi szukałem, gdzie była mielizna. O S P R Y T N E J Chciała każdego odgadnąć, lecz nim odgadła, upadła. P E C H Taki pech już, damo: Każdy chce to samo. RADA DLA KOBIET \ Niedostatek w bieliźnie imponuje mężczyźnie. Z ŻYCIA O różnych po czasie przeróżnie gada się. KOSMICZNA Jeśli sputnik sputnika w kosmo sie spotka, nowa powstanie plotka. DLATEGO MUSI MYŚLEĆ Niejedna zwykła myśleć zdanie, o bo zapomniała o vecie. N I E J E D N A Coś pozwoli, coś zakaże, jak chciałaby być lekarzem. R A D A Przestróg prawić im nie pora, kiedy ona kochać skora. 167 X U U < >■ Z £ O U) < ' UJ 't/ i — BRZOZA o 3 W am otna, rosnąca na pustkowiu brzoza po dobna jest do stojącej na miedzy dziewczyny, gibkiej, zgrabnej, z rozpuszczonymi warko czami, albo — jak woli Mickiewicz — do kobiety w żałobie: „ Czyż nie p iękn iejsza n asza p oczciw a brzezina, K tó ra ja k o w ieśn iaczka, kiedy płacze syna, L u b w dow a m ęża, ręce załam ie, roztoczy P o ram ion ach d o ziem i stru m ien ie w ar koczy! N iem a z żalu , p ostaw ą ja k w ym ow nie szlocha!" Jednolite drewno brzozowe służyło od da wien dawna do prac rzeźbiarskich. Sporzą dzano też z niego łyżki, te małe do jedzenia, kiedy jeszcze metalowych nie znano, i te du że chochle, potrzebne na sałaszach do nabie rania żentycy, robiono „warzeszki i rogulki", czyli warząchwie i mątewki, czerpaki, solniczki, dyszle do wozów lub inne jeszcze po trzebne rzeczy. Z wiotkich gałązek brzozowych kręcono miotły. Robiono to bardzo często sposobem domowym, po partacku. Po rządne miotły potrafili zrobić tylko miotlarze z prawdziwego zdarzenia. Oni również uwa żali siebie za rzemieślników, jak o tym świadczy zapisane przez Andrzeja Cinciałę śląskie przysłowie ludowe: „Jaki-taki rzymieśniczek, choćby jyny mietlorziczek." Mio tlarze mieli też swój ulubiony taniec. Kiedy już padło tutaj przysłowie, to moż na zacytować jeszcze drugie, będące dosyć dokuczliwą aluzją do nadmiernego wzrostu dziewczyny: „W ielko jak brzoza, głupio jak koza“. Koło samotnej brzozy zapoznali się i po kochali dwaj młodzi: P a sła kozy w edle brzozy n a zielon ym trow niczku, p rziszeł ku ni w czorn ej guni, w potargan ym czopczysku. P a sła kozy w edle brzozy w potargan ym kabocie, p rziszeł ku ni w czorn ej guni, p ow ied zioł ji: — Ty rw ocie! P a sła kozy w ed le brzozy, m ia ła w szystki zw iązane, p rziszeł ku ni w czorn ej guni, m ioł g alaty zm azane. P a sła kozy w edle brzozy, n a zielon ym trow niczku, a że śm iała, p ow ied ziała: P oca łu j m nie, Jan iczku ! Rosnące w większych skupiskach brzozy tworzyły brzezinę, w której lubiły róść mali ny, a i grzybów niemało można tam było znaleźć. W brzozowych gajach wieczorami pasali parobcy wiejscy konie: D a lek o , sz ero k o fo jto w a brzezina, p asie tam sy n eczek cisaw ego kon ia. W brzezinie można było nie tylko spotkać się przypadkowo z ukochaną dziewczyną, jak o tym śpiewa piosenka — K ied y ch jo szeł brzezin eczką, sp o tk o łech sie z ko ch an eczką . . . ale bardzo często tam właśnie, z dala od ludzkich oczu, umawiali się młodzi kochan kowie na wieczorne czy nocne spotkania. Szumiące brzózki, będące jak gdyby powier169 niczkami ich miłości, potrafiły dochować ta jemnicy przed światem: W lesie stoi bicz, co uczy robić, a na brzozie m ietełeczka, ze snu przebu dzi. Brzozy szum ią, a n oc tkliw a już u sypia św iat. T u taj n as n ikt nie p od słu ch a, nie b ó j się tu zdrad. Jeszcze ni m osz nic, ju ż sie stroisz bić, z ach ow ej m ie, P an ie B oże, tw oją żon ą być! Ja k tam słow ik w yśpiew uje, gaj odgłosem brzm i, co ja czuję, co ja cierpię, rzew nie m ów ię ci. W zajemne przyrzeczenia czy przysięgi ko chanków bardzo często szły w niepamięć. Zdradzali swe sympatie zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Zawiedziona dziewczyna grozi chłopcu: On się p rzejął m ym w estchnieniem , on tęskn otę zna, on porusza słod kim p ien iem , on serd u szka zna. O ty, syn eczku , m arn ie zginiesz, ja k ten listeczek n a brzezinie. T kliw ym pien iem poru szon a d aj uprosić się, pójd ź w otw arte m e ram ion a, przyjdź, uściśnij m nie! W innej pieśni tym poszkodowanym i na rzekającym jest zdradzony chłopiec. Musi pogodzić się z twardym, nieubłaganym lo sem, choć zgasło już dla niego słoneczko: Kochający się wzajemnie młodzi ludzie przekomarzali się niekiedy z sobą. W takim przekomarzaniu się wybijały się nieraz wcale niedwuznaczne pogróżki, na które jednak przeciwna strona od razu odpowiednio rea guje, odżegnując się od takiego huncwota: W id z ia łem ja brzózkę, w iatr silny ją giął, d la w łasn ej igraszki g ałązeczki miał, tak stała złam an a, aż b ra kło jej sił, w tem prom ień ostatn i za gary się skrył. M nie dziew czę zd radziło, rozpierzchły się sny i serce rozdarte zostało się mi, i żyłem zraniony, aż b ra kło mi sił, w tem prom ień ostatn i za góry się skrył. E j, hola, hola, ■cesta do pola. P ow iedz mi d ziełu szko szw arna, czy będ ziesz m oja? Z w as każd y n a św iecie słon eczko swe ma i żyje szczęśliw y, gdy słon ko to drga. J a k zgaśnie słon eczko, to n ie chce się żyć, b o życie bez słon k a n ie w arte jest nic. Jestem ja m łoda ja k o jagoda, jestem m łoda ja k jag od a , n ie um iem robić. J ÓZEF ONDRUSZ m Z starych gawęd o zm ierzchu: © © @ © © © © • © © © ŁO DWANOŚCI © B y ł jedyn gazda a mioł dwóch synów. Ale jako to wszyndy bywo, tyn starszi już je wdycki po przodku. Tymu starszimu było Francek a tymu młodszimu fano, ale nazywali go ,,buła“ Jano. I ,,buła“ Jano robił to, co mu kozali, ale tóż że na ty tancowaczki nie chodził ani nic, tóż był taki — nó ,,bula“ Jano — jako se to prawi. A tyn tóż sie łożynił, bo mu łociec doł tyn swój majóntek i wybrol se też boga.tóm ku sebie i strasznie sie dobrze mieli. A Jano też sie łożynił. Już tam jako mógli tak żyli, ale cóż, dy sie jim dzieci suły godnie. Siedym jich mieli. I tak jim biyda dokuczała, że ni mógli już niczym gióńć i co mieli, to poprzedali i tóż co teraz? I roz ji powiadoł: ,,Wiysz co? Na dyć jo sie chycim takigo rzymiosła, choć to je taki podłe. Jo bedym mietły robił. Na dyć też wyżyjymy isto z tego." I szeł piyrsi roz na to prynci. A szeł wiećornym ćasym, szeł wiećornym ćasym, coby go tam źodyn nie widzioł, bo go jednak było kapkym jeszcze gańba. Nó, zebroł sie z takim, ze starszim człowiekym. Pyto sie: ,,Na ty każ tak nocńóm godzinom idziesz?" Łón mu to łopowiado. I doł sie do płaczu, bo miynkigo serca też był. Nale tóż tyn mu to przichwolił, że dyć na tym też wyżije i wźón i wylóz na piyrszóm lepszóm brzezym wysokóm, co by go teź łod spodku żodyn nie widzioł, że tam cosi rzeże, abo co. I jak wyszel hore, zaś sie podziwoł — nó jak jo też spadnym teraz dołu a moje dzieci a ba ba - - . Nó jakóż też to bedzie. ZBUJNIKACH Nó i — nale jako tak rzeże, łurzezuje ty próntki, widzi tam w lesie sie cosi świycić. Na już to była noczńo godzina, już kole dziesióntej łoto było i narzezoł już, zdjón to, ześlóz pomału i poszeł do tej chałupy, ale babie tam nie powiedzioł nic ło tym świetle. Ty mietły przez dziyń robił a wieczór zaś na to prynci szeł. Nó i przidzie zaś ło takim czasie, zaś tam widzi to światło. Nó, już go to kapkym ponukało, nale wiycie co też tam może być, czi by to tam byli też ci zbujnicy, bo też ćuł ło tym. I pomyśloł se, że kiejsi wykłodali, że ci zbujnicy majóm kupa pyniz. Nó i pomyślol se: ,,Pujdym jeszcze roz — po trzeci a jak to tam bedzie, tak tam pujdym." I szeł zaś z wiynkszóm ra dościom, czi też to tam bedzie to światło. Akurat. Zaś w tej samej stronie było. Prziszeł i prawi se: ,,Wiysz ty co, sta ro? Tam a tam w tych stronach, kiedy ci wylezym na brzezy, dycki je tam światło. Pujdymy sie tam podziwać. Możne że ci zbujnicy■tam bedóm a możne se jich łuwachujymy jak póńdóm a my se tam wlezymy a nabierymy. Łona bardzo nie chciała zezwolić, ale szli. Szli tam daleko w tóm strónym, aż prziszli niby w to miejsce, kany sie to świyciło. A szli pumału a tu ćujóm taki hołot a taki jyny harwosiyni i wyłyzli łobo na stróm. Teraz dowali pozór, co sie jyny beje robić. I ci zbujnicy wychodzili z taki jaskinie strasznej, z takich skał — jedyn za drugim, ale jich to szło. Aż wy szli wszycy a powiedzieli: ,,Sazamie, zawrzi sie!" Tóż dobre, tóż wyszli, ale tóż poczyli se pocichu szeptać: ,,Tóż zawrzi 171 sie, ale jako sie łodewrze? Jako sie łodewrze?" Ale już byli szwarny kyns ci zbujnicy i jedyn cosi zapómnioł. Przileciol ku tej skale, powiado: ,,Sazamie, łodewrzi sie!“ Tu sie łodewrziła ta skała a łón tam popot po co już to tam był, czi po flintym jakóm, czi po co i wio. Zaś powiedziol: ,,Sazamie, zawrzi sie!“ Tóż ci borocy na tym strómie jyny: ,,Sazamie łodewrzi sie a Sazamie zawrzi sie." A jeszcze se przed tym ci zbujnicy łopowiadali, ło kierej tak przidóm. No tóż tyn herszt powiedziol: ,,No tak kole tej trzeci po północy, kole sztwortej aby my byli zaś na miejscu." Tóż dobre, posiedzieli tam jeszcze chwilym i teraz sie spuszczali dołu a teraz: ,,Sazamie, łodewrzi sie!" I akurat. Łodewrziło sie. Tu jidóm do jednej jizby, do drugi jizby, do trzeci, tu były flinty, tu jedzynia a tu zaś kupy pyniz. Na jednej kupie miynsi korony, na drugi ty — jak sie to nazywały — nó złote. Bo jo jeszcze pamiyntóm pióntkym zlotom i wiym jaki to było. Nó i nabrali kany jyny mógli — do kaps, za koszulym. Z radościom szli i rozprawiali, że już nie bedóm mieć tela biydy, że dzieckóm pokupióm ździorbów, kany jyny co. Nó i prziszli, ale cóż, jak je ,,buła" Jano tak je ,,buła“ Jano. . Seł do tego brata pojćać gielatki. Gielatka to była tako miara z takim łuszkym. — ,,A tyn chytrok, na kiż macek łón tam beje robił z tóm gielatkóm" i pomazoł mu smołom ze spodku. I tyn jóm zaś prziszeł wrócić. Nó i tyn chytrok hned podziwoł sie co tam. No ja człowiecie, poćuwej, dyć tyn ,,buła" Jano na gielatce mierzi złoto. Nó i nie dała mu to tymu Franckowi ta notura, aby sie go nie spytoł. I śeł i tak na nim nucił tak na nim nucił: ,,Nale dyć mi powiyc braciszku . . . " — to go łumioł pytać. No i tyn wzión i po wiedział. ,,Na dyć wiysz co, tam a tam ech był na brzezy, widziołech“ — łod a do be mu wykłodoł wszecko. — ,,I tóż jo tam pujdym z tebóm." Łón mu powiadoł tyn ,,buła" Jano: ,,Nale podziwej sie jaki ty mosz szumny budynek, mosz wszecko, dzieci mosz mało — jyny dwie 172 a podziwej sie, jak cie tam chycóm, abo mie przi tym." — ,,Ale jyny pój i pój, bo to na tebie powiym teraz." Nó i tyn zebroł ,,buła" Jano, tóż prawi se: ,,Póć!" Nó i zaś tak samo postympowali jako z tóm babóm. Jyny ta baba już została dóma a łón tam szeł tyn ,,buła" Jano z tym bratym. Zaś ci zbujnicy wyszli ło tym czasie, zaś tak powiedzieli i zaś na brali tych pyniz i dobre. Ale tyn ,,buła“ Jano mu powiadoł: ,,Aż mi tam wiyncy nie chodzisz, bo by cie chycili a potym by my ło wszecko prziszli." I łón mu prziślubił, że tam już nie pujdzie. Nó i tyn ,,buła“ Jano se już tam łobstaroł takóm niewielkóm gospódkym przi ceście, że kierómsi tóm korónkym łutarzi a że choćby już tam moc nie cyganił na tym, że aspóń już nie bedzie musioł chodzić tam na tyn łóm do tych jaskiń. A tego Francka tak jyny popichowało — ,,na jić jeszcze, jić a jić." Zebroł sie i wio z babóm. Mało mu było sóm, jesz cze zawołoł babym. Nó i też, jako z tym ,,buła" Janym, jak ci zbujnicy już poszli, ześlyźli: ,,Sazamie łodewrzi sie a Saza mie zawrzi sie za mnóm!" Ale jak na brali pyniz, wszeckigo, zapomnieli, jako powiedzieć. Zapomnieli, co nie spómnóm to nie spómnóm i tu baba płacze, tu narzyko: ,,Tyś mie tu zwiód a teraz co beje?" Nó choćby jynzyk zarzezoł, nie spómniało sie mu. Akurat, tu jedyn roz grusi kole jaski nie. Jadóm. Prziszli zbujnicy a ci tam. Tak teraz dobre. — ,,Jakóżeś tu wlóz? Jak nie powiysz, gdo nas tu zdradził. . . tak cie zabijymy, babym ni, babym se tu zostawiymy twojóm a tebie zabijymy a łobiesimy cie na wyrchu." I łón teraz wyzdradził. — ,,Dyć mie też puśćcie, jo wóm przezdradzim gdo tu był a już tu był roz a jo potym ś nim, mie potym powiedzioł, zwjód mie aż tu jidym." — ,,Nó dobre, tak jesi to je prowda, tak nóm to pujdziesz łukozać." I tyn jedyn herszt ponad zbujnikami wźón i siedli na kolasym, wystrojU sie ni po zbujnicku, ale za jakigosi takigo a tego Francka też prze‘wlykli, coby go nie poznoł i przijechali do tej gospody, siedli se ku stołu, kozali podziwoł, że w każdej tej beczce z wyrse wina i rosprowiali. Ale tymu ,,buła“ chu, jako mo dno, była dziurka, coby łóni Janowi to było kapkę dziwne. Kapkym wydychali. I łón zażił rozumu. Ci nosili — jednako ta sama krew a jednako łón wodym a łón to łodkrył i loli do tych be widzioł, cosi małe jakisi taki, ty słówka czek a loli. Jednako jakisi jynk wiycie abo cosik poznoł, jesi to też nima brat. było słyszeć i tyn nic nie mieszkoł, drap Nó i posłoł tam babym, aby sie podziwa- rewolwer i wio na góre. Tyn herszt już la, czi brat je dóma. I powiedzieli sóm- z wyrchu też leci po tych schodach, a tyn siedzi, że już wczora jich nie było. Nale też na schody hore zaś i prask go na tych już nic. ,,Buła“ ]ano jich łobsłóżył piek- schodach. I jidzie ku starej, tam ku tej nie i poszeł. Ale cóż, już jakisi strach swoji babie, prawi se: ,,Wiysz, gdo to nabywoł. Co teraz jyny beje sy mnóm. był? To był tyn herszt, co my tam byli Łón to jiście powiedzioł, że jo tam był. na ty . . Nó i teraz dobre. Tego brata Tyn herszt sie go tak jeszcze pytoł, jesi jeszcze nie było. Tak teraz co? Kónie by tam nie potrzebowoł jaki gorzołki a to nawrócił i wio po niego do jaskinie. Tam a że tam fajnóm mu prziwiezie a za tela przidóm: łodewróm: ,,Sazamie, łodewrzi sie!" Przidóm, kogo nie widzom — brata. pyniz. Nó i tyn ja, dobrze. I ło pora dni prziszli, przijechali, w Brata z babóm. Nale tóż ,,buła" Jano był beczkach to prziwiyźli. Na przodku jedna ,,buła" Jano, jeszcze taki miłosierny i beczka była gorzołki, drugo też, ale łosta- prawi: ,,Co jo tu móm z wami robić, co tni ty beczki, to sie nie wiedziało. Jyny jo tu móm z wami robić?" Ale se połón prawił, że prziwióz pełne wszecko. myśloł: ,,Tyżeś już tu jisto doś dostoł," Nó i prziszli tam zaś do tej gospody, zaś bo strasznie tyn brat był krziwy taki. Nó to a tyn ,,bu!a“ Jano już poziyrol, już nie i nic jim nie zrobił. Jeszcze mu doł tych był takim bułóm, jako go gdo mioł. Pra pyniz: ,,Kiela łuniesiesz, to se weź!" wił a babe mioł dość pieknóm. — Prawi A tyn se zebroł łostatek tyn ,,buła" Jano. se: ,,Wiysz ty co? Ty sie tu ś nim unter- Ale cóż, ,,buła" Jano żił dobrze, pynize haltuj“ a jeszcze jim kozoł wina szumne mioł. Dy tych żebroków teli chodziło, tóż go liter, pieknego, dobrego móm prawić sie dzielił z tymi żebrakami. Dzieckóm — ,,a ty tu być a jo sie pujdym podziwać, cosi posprawowoł, na pychym nie dźyrco tam je w tych beczkach." Szeł, jako żoł a ci borocy tóż tak dobici, tak dodzitak ze srandy, zokupkoł. A ta je pełno. wióni, że w krótkim czasie łumrzili i nic Na drugóm też, też pełno. A tam potym ni mieli z tej chciwości. No. A łón kopoł ze zadku zaś szeł, co tam je. Zokupkoł dołki na tego a sóm do nich wpod. a tam se prawi: ,,A czi już?" Łórt zażił rozumu, powiedził: ,,Ni jeszcze, jeszcze Tekst został przepisany z taśmy mag ni na chwile." A szeł, dziecka mioł, powiadoł: ,,Dziecka, hónym, źle je. Nawar- netofonowej. Opowiadała 1 lutego 1963 cie strasznie kupa wody, co jako blacha M aria Czudkowa z Milikowa, ur. 4. 3. rozpolcie, garce nanoście wody, bo je źle 1 9 0 4 w Milikowie. W szystkie opowiada z nami." A zatyl też tam wyszeł hore ku nia słyszała w młodości, głównie od ni, to, ja, dobre, dobre i tóż sie tam — dziadka. „Służyła11 w Łomnej, w gospo kiela tych litrów a tego wszeckigo a za- dzie w Jabłonkowie i na Filipce. Ojciec szeł zaś dołu, że esi tam nimo jakigo jej pochodził z Nawsia, matka z Miliko kszeftmana zaś tam. Nó i szeł, tu już wo wa. Uczęszczała 8 lat do polskiej szkoły da wrzała i wszecko to hónym wzión z w Milikowie. Czyta mało. Nie była ni tymi dzieckami. Ja a jeszcze sie dobrze gdzie poza obrębem Śląska. D A N IE L K A D Ł U B IE C 173 JAN SZYMIK POGODA A PRZYSŁOWIA LUDOWE T T Motto: (1) Czy rok był suchy, czy było błoto, nigdy w Sylwestra nie pada złoto. ZDJĘCIE H E N R Y K M IN O L a pewno wielu z nas zna mnóstwo starych, nieraz pięknych i trafnych przepowiedni, powiedzeń i przysłów ludowych o pogodzie, czyli tzw. p r o g n o s t y k . Bardzo wiele z nich znaleźć można w wypiski z tzw. „Stuletniego kalendarza" oraz pseudonaukowe przepowiednie astrologiczne. Stosowanie takiej — wysoce niewłaściwej metody — powodowało u wielu czytelników, których zresztą jedy- tych starych i najstarszych drukach, wy- ną nieraz lekturą był właśnie kalendarz, chodzący niegdyś u nas na Śląsku Cieszyńskim, do których w pierwszym rzędzie zaliczyć należy wszystkie kalendarze. Zresztą po co sięgać aż w tak odległe czasy, skoro jeszcze przed niespełna dwudziestu laty nasze poczytne kalendarze1) w opracowaniach właściwego kalendarium na niepośledniej pozycji umieszczały nie tylko owe prognostyki ludowe, ale nawet godne najostrzejszej krytyki nieprawdziwe skojarzenia i dlatego owi czytelnicy niejako samorzutnie wciągali każdą przepowiednię czy też przysłowie do im bliżej nieznanego ,,109-letniego kalendarza", temat którego byłoby trzeba właściwie opracować samodzielnie, Nie sposób dziś określić nawet wiek powstania chociażby niektórych, prawdziwie ludowych prognostyk. Pomijając dlatego w zasadzie nieistotny czas ich powstania, to znacznie bardziej powinno nas obchodzić miejsce geograficzne, gdzie one powstawały, ponieważ ważnym wa runkiem możliwie celnej miejscowej prog nozy pogody jest dokładna znajomość ogólnych objawów wszelkich zmian pogody i wszystkich charakterystycznych miejs cowych cech, które mogą charakter ocze kiwanej pogody modyfikować. Znajomo ści takie można nabyć tylko po dłuższym pobycie w danym miejscu obserwacji wszystkich zjawisk w przyrodzie. D la lu dzi żyjących w przyrodzie i odczuwają cych swą zależność od niej (rolnicy, leś nicy, rybacy) jest to naturalną i świado mą formą poznania. Tym jedynie można tłumaczyć powstanie prognostyki ludo wej nawet w zamierzchłych czasach, kie dy rozwijało się łowiectwo i rolnictwo w ogóle. Podkreślam wszak znaczenie szerokości geograficznej powstania po szczególnych prognostyk ludowych, bo bardzo wiele z nich znanych u nas jest przejętych skądinąd i dlatego nie zawsze odpowiadają naszemu obszarowi, albo wcale u nas nie wychodzą. Jakżeż od mienna bowiem od naszej jest pogoda np. w Grecji lub Norwegii. Chociaż ogólnie można stwierdzić, że powstanie prognostyki ludowej spoczywa na realnej bazie obserwowanych zjawisk, że wiele z nich jest naukowo wytłumaczalnych oraz że są one naprawdę klej notami odzwierciedlającymi życie umy słowe dawnych ludów, to posiadają już dzisiaj raczej znaczenie historyczne i nie można według nich w obecnej epoce cy bernetyki i kosmonautyki pogodę przepo wiadać, choćby z tej przyczyny, że więk szość z nich posiada nadbudówkę religij ną. Jest to charakterystyczne i zrozumiałe dla okresu, kiedy religia (nawet pogań ska), biblia oraz kalendarze wpływały w przeważnej mierze na kształtowanie my śli i czynów przede wszystkim ludzi za leżnych od przyrody. Znaczna cz°ść prognostyk ludowych wskazuje, że lud już w najdawniejszych czasach właściwie i prawdziwie zaobser wował wiele zjawisk przyrody i swe spo strzeżenia rozpowszechniał i przekazywał potomnym, którzy je rozszerzali i tak za chowały się one aż do naszych czasów. W inę na tym, że lud sobie naturalne zja wiska przyrody niewłaściwie objaśniał, ponosi obskurantyzm religijny, który w ciągu długich stuleci zabraniał naukowe mu rozwojowi myślenia i celowo kiero wał wszelkie rozumowania wyłącznie do sfery nadprzyrodzonej mistyki i fantazji. Nie pragnę na tym miejscu analizować dość istotne zagadnienie pochodzenia po szczególnych prognostyk ludowych i na tej postawie wykazywać, które odpowia dają lub nie odpowiadają naszemu obsza rowi. Chodzi mi głównie o ogólną cha rakterystykę prognostyk i ich sklasyfiko wanie — zaszeregowanie do pewnych grup, chociażby np. tylko takie zestawie nie dwu prognostyk ludowych: (2) Bój się u> styczniu wiosny, bo marzec zazdrosny oraz (3) W Wielki Piątek deszcz żyzny, da nieźle żyć z gotowizny — rok świadczy o ich różnym, całkowicie od miennym charakterze, nie biorąc pod uwagę samo ich istotne pochodzenie. Proszę dlatego, ażeby całe niniejsze ujęcie prognostyk ludowych traktowane było jako osobisty pogląd autora i byłoby wskazane, by w tej sprawie, po dogłębnej dyskusji, zdania się ustaliły, bo jak do tychczas ani w polskiej, ani w obcojęzycz nej literaturze (mnie dostępnej) — czy to fachowej, czy też folklorystycznej lub paremiologicznej — nie ma nawet od nośnych koncepcji. Uważam bowiem, że wszystkie prognostyki ludowe można za szeregować do następujących sześciu cha rakterystycznych grup: A. W ynik ważnych faz w rozwoju po gody (efekty w y); B. Symetria między poszczególnymi porami roku (sym etrale); C. Zjawiska szczególne, pojedyncze i odchylenia od prawidłowości (syngula ry ); D. Tradycyjne podania religijne (fatalizm y ); 175 E. Podchycenie programu pracy rolni ka i prace sezonowe (atry b u ty ); F. Przysłowia nawiązujące do progno styk (kombinacje). W ynika stąd, że jedynie przepowied nie mieszczące się w grupie A, B i C uważać można za właściwe prognostyki. Natomiast grupa D nie posiada absolutnie żadnego znaczenia meteorologicznego, zaś grupa E i F nie mieści w sobie właści wych prognostyk. Teraz łatwiej nam już zrozumieć, że wyżej cytowane ( 1 , 2 , 3 ) prognostyki należą — każda z nich — do innej, charakterystycznej grupy. Tak więc ( 1 ) należy do grupy F-kombinacji, czyli właściwie przysłów nawiązujących do prognostyki i nie mających nic wspól nego z przepowiadaniem pogody. Druga ( 2 ) zaś należy do grupy A-efektywów, czyli właściwych prognostyk, a ( 3 ) do grupy D-fatalizmów, tradycyjnych podań religijnych. Nie można bowiem częstego zjawiska meteorologicznego (deszcz) wią zać z jednym jakimś dniem, od którego miałby być zależny cały rok, w dodatku jeśli dzień ten jest w kalendarzu rucho my. Celem takiej klasyfikacji jest wskaza nie sposobu oceny wartości poszczegól nych prognostyk ludowych. N a kilku przykładach pozwolę sobie objaśnić w ar tość prognostyk ludowych według po szczególnych grup charakterystycznych z meteorologicznego punktu widzenia. Grupa A — efektywy: Do tej grupy zaliczam prognostyki ludowe powstałe z długoletniej obserwacji pogody i jej n a stępstw i to nawet, czy przebieg jej był normalny, czy nie. W artość naukowa (meteorologiczna) prognostyk w tej grupie, acz historyczna, jest niezaprzeczalna. (4) Kwiecień — plecień, wciąż prze plata — trochę zimy, trochę lata. Plecie zimą, plecie latem, a przeplata wszystko kwiatem. O wyjątkowej prawdziwości i stosun kowej prawidłowości tej prognostyki lu 176 dowej przekonujemy się sami niemalże co roku. W iem y dlaczego tak jest.2) D al szymi z tej samej grupy są: (5) Kiedy Medard się rozwodni, będzie deszczu sześć tygodni. (8. V I.) Z tą prognostyką ludową, która stała się niemal sławną, trzeba zapoznać się poniekąd bliżej. Pomijając jej różne od miany, jak np.: (6) Deszcz na św. Medarda — 40 dni bez przerwy pada. Itp., trzeba zastrzec, że prognostyka ta jest znana w wielu innych krajach, jak np. we Francji, gdzie brzmiał: Saint Medard grand pleurard (Św. Medard dużo pła cze). To, że prognostyka się spełnia, po twierdził A LM STED T, kiedy odkrył tzw. m o n s u n europejski. Z jednym tylko zastrzeżeniem meteorologicznym, by nie wiązać się ściśle tylko na ten jeden dzień (8 . V I .). Zresztą lud sam wytworzył so bie cały szereg prognostyk, które potwier dzają to zastrzeżenie: (7) Jeśli Gerwazy i Protazy zapłacze, to 40 dni płakać nie przestanie. (19. V I.); (8) Deszcz na Chrzciciela Jana, przez trzy dni stale pada. Jeżeli deszczu nie będzie, będzie jeszcze pięknie. (24. V I.) T a prognostyka oznacza, że jeśli w tym okresie (2 4 . V I.) obficie pada deszcz, to bezwarunkowo w całej sile pojawił się monsun europejski. Jeżeli natomiast nie pada jeszcze ani w tym czasie, to monsun nie nadszedł. (9) Nie trzeba w czerwcu o deszcz prosić, przyjdzie, jak zaczniemy kosić. To jest właściwie oznaką i prognozą naszego monsunu. Zresztą prognostyk o monsunie europejskim możnaby cytować bardzo wiele, jak np.: (10) Deszcz^ na św. Wita, źle z jęczmieniem, źle na żyta. (15. V I.) (11) Jaka pogoda w Siedem Braci Śpiących, taka przez siedem tygodni na stępujących. (10. V II.) Obydwie prognostyki ściśle wiążą sig z poprzednimi i doskonale wyjaśniają zjawisko rtie bardzo wyraźnego monsunu europejskiego. Równolegle z wyżej podanymi progno stykami (4 aż 1 1) , łączą się dalsze, które jednak inaczej należy tłumaczyć, a więc: (12) Suchy marzec, mokry maj — będzie zboże jako gaj. (13) Gdy maj przytrafi się chłodny, dla zbóż, win i traw wygodny. (14) Chłodny i wilgotny maj — przynosi rolnikom raj. (15) Ciepły i suchy maj — będzie wielki nieurodzaj. Powyższe prognostyki w pełni pokry wają się z meteorologicznym poglądem, że wilgotny i stosunkowo chłodny maj nie zaostrzy różnic temperatury między wschodem i zachodem (fala oceaniczna i kontynentalna3), co w rezultacie przy nosi zwykle krótkotrwały i niewyraźny monsun, który nie zagraża plonom. Zresz tą wilgoć, nasłonecznienie i umiarkowany chłód w tym okresie najbujniejszej wege tacji roślin jest jak najbardziej pożąda ny.4) Przejdźmy jednak z kolei do n a stępnej grupy charakterystycznej: Grupa B — symetrale: W łączam do niej prognostyki ludowe o śmiałych prze powiedniach, których wyjaśnienia trzeba szukać w W EIC K M A N N ow skich punk tach odzwierciedleń, czyli tzw. dniach sy metrycznych. Prognostyki w tej grupie związane są ściśle — prócz wspomnianej — z teorią długookresowych prognoz pogody (De- fant, Wagner, Bruckner, Clayton, Multanowski). Objaśnienie tych prognostyk jest bardzo złożone i wymagałoby kom pleksy jnego opracowania meteorologicz nego. D la zorientowania wystarczy chyba przytoczyć kilka z nich: 12 Kalendarz Śląski (16) Jeśli św. Agnieszka skowronka wypuszcza z mieszka, to już zima niedługo na ziemi pomieszka. (21.1.) (17) Gdy w Gromnicę z dachów ciecze, zima długo się powlecze. (2. II.) (18) Gdy Jakub idzie z pogodą, będzie w zimie dużo lodu. (25. V II.) (19) Gdy trzy dni przed Jakubem ulewa, Żniwo często liche bywa. (22. V II.) (20) Grzmot w marcu — śnieg w maju. (21) Ile w marcu dni jasnych, z rana mglistych, Tyle w żniwa czasów dżdżystych. T a ostatnia ( 2 1 ) prognostyka tłumaczy się jeszcze tak, że jeżeli w marcu wystę pują mgły, to w lecie zwykle występują powodzie, co ma, wprawdzie wątłe, uza sadnienie meteorologiczne. Grupa C — syngulary: W meteorolo gii syngularami oznaczamy wypadki, kie dy w pewnym okresie z większym praw dopodobieństwem nastąpi określona ce cha pogody, i to wyraźna. Lepsze zrozumienie ułatwi nam znów zacytowanie niektórych prognostyk: (22) Panserboni — zimę goni. (12., 13. i 14. V.) (23) PANkracy, SERwacy i BONIfacy dla drzew wielcy niedobracu. (12.-14. V.) „Trzej zmarzli11 (chłodna fala w maju) przychodzą zresztą dość nieregularnie. Jeżeli przyjdą przed 14 maja, to fala mo że być tak chłodna, że obniży tempera turę nad ranem pod zero. Natomiast na dejście chłodnej fali po 15 maja nie wy rządza zwykle szkód (szczególnie na kwiatach drzew owocowych), ponieważ ziemia jest już dostatecznie nagrzana. m Grupa D — fatalizmy: Do tej grupy zaliczam podania religijne, które utrzy mują w przeświadczeniu, że pogoda ma już z góry wyznaczony swój bieg. Należą do niej prognostyki bez sensu naukowego i bez jakiegokolwiek znacze nia meteorologicznego: (24) Jakie dnie od św. Łucji do wilii, takie miesiące w przyszłym roku. (25) Dwanaście nocy od Wigilii do Trzech Króli przepowiada pogodę na następ nych 12 miesięcy. (28) Lichy ten gospodarz, co na św. Michał dopiero kopy z pola spychał. (29. IX .) (29) Szymona i Judy, wszystko juz do budy pozbierali, pochowali pilne na sze ludy. (28. X .) Prognostyk z tej grupy jest bardzo wie le. Nie jest wszak celem niniejszego arty kułu cytowanie przysłów, dlatego ogra niczam je. Grupa F — kombinacje: W tej grupie O obydwu prognostykach wiadomo, że umieszczam właściwie przysłowia ludo we, wymyślone, wykombinowane. Jedy za czasów pogańskich bogowie w okresie nie niektóre z nich nawiązują do progno przesilenia słonecznego dawali „pro styk. gram " pogody na następny rok. Każdy Jest to chyba najbogatsza, co do ilości, dzień „nadawania program u" oznaczał grupa: przyszły następny miesiąc. Chrześcijań stwo przejęło te prognostyki i przesunęło ( 30) Czego lipiec nie dowarzy, według swego kalendarza, pozostawiając tego sierpień nie dosmaży. niezmieniony ich sens. Nie posiadają one (31) W marcu — jak w garncu. meteorologicznie absolutnie żadnej w ar Nie chcę lingwistom i paremiologom tości, podobnie jak następne, a wprowa „fuszować" do rzemiosła, z którym nie dzają jedynie w błąd: jestem obeznany. Uważam jednak, że fa (26) Jeśli Nowy Rok w poniedziałek, chowy pogląd na prognostyki ludowe ubędzie ostra zima, powodzie możliwi i ułatwi ich sklasyfikowanie i i choroby. właściwą ocenę krytyczną. (27) Na Wielkanoc deszcze — Całkowicie pomijam w tym artykule susza plony zniszczy. wiele prognostyk ludowych, które wcale nie wychodzą z założenia kalendarza, Wyjaśnienie tej ( 2 7 ) prognostyki — lecz wychodzą z całkiem odmiennych patrz obj. do ( 3 ) . W yraźniej jeszcze róż przesłanek, jak: Różne zjawiska atmo nicę podkreśla fakt, że W ielki Piątek od sferyczne, zjawiska w świecie zwierzęcym Wielkanocy oddalony jest tylko o dwa i roślinnym, co wymaga jeszcze dogłęb dni, a prognostyki posiadają wręcz od nego zbadania przez obserwację i porów wrotne przepowiednie. Czyli na dwoje nywanie, bo może zachodzić nawet moż babka wróżyła. Nie wyjdzie jedno, to liwość przypadkowego zbiegu okoliczno wyjdzie drugie, bo tylko taka możliwość ści, a zatem przedwczesne by było wycią jest, a utrzymują się pozory prawdy i nie ganie z nich jakichkolwiek wniosków. omylności. Grupa E — atrybuty: Prognostyki za szeregowane do tej grupy nie przepowia *) K alen d arz „G łosu L u d u “, Czeski Cieszyn 1947. da/^ pogody. Zwracają tylko uwagę rol -) U h l i r : M e t e o r o l o g i e a k l i m a t o l o g i e v z e nikowi na postęp pogody w roku. m ed ślstvf, P ra g a 1961. Są niby terminami wykonywania po 3) S zym ik : J a k a będzie pogoda? G L n r 81, szczególnych prac na roli i w zagrodzie. O straw a 1964. Nowocześnie nazwalibyśmy je terminami '■) Ś w ięto ch o w sk i: O gólna u p raw a roślin, W arszaw a 1949. agrotechnicznymi: 118 s pi s t r e ś c i z a m ie s z c z o n y c h w d w u d z ie s tu r o c z n i k a c h n a s z y c h k a le n d a r z y (K a le n d a r z d a r z , Z w r o t u " — K a le n d a r z Ś l ą s k i) P o p r z e d n ik ie m K a le n d a rza Ś lą sk ie g o b y ł, j a k w ia d o m o , K a le n d a rz „ Z w r o t u " , a je g o z n ó w p o p r z e d n ik ie m b y ł K a le n d a rz „ G ło su L u d u " . O s ie m r o c z n ik ó w K a le n d a rza „ G ło su L u d u " z l a t 1946 d o 1953, o s ie m r o c z n ik ó w K a le n d a rza „ Z w r o t u " z l a t 1954—1961 i c z t e r y w y d a n e to m y K a le n d a rza Ś lą sk ie g o n a l a t a 1962—1965 tw o r z ą r a z e m z b ió r 20 to m ó w o b a r d z o b o g a t e j i in t e r e s u ją c e j t r e ś c i . D o w ie lu p r a c o t r w a ls z e j w a r t o ś c i w r a c a ją c z y t e l n i c y n a w e t p o l a t a c h . A b y u m o ż liw ić k o r z y s t a n i e z t y c h to m ó w ( n ie w s z y s tk ie z n ic h p o s ia d a ły s p is y t r e ś c i) , u ło ż y liś m y je d e n w s p ó ln y s p is r z e c z y d la w s z y s tk ic h d w u d z ie s tu r o c z n ik ó w . S k ł a d a s i ę o n d la w ię k s z e j p r z e jr z y s t o ś c i z p a r u t y l k o d z ia łó w , a k o r z y s t a ć z n ie g o b a r d z o ł a t w o : d w ie c y f r y o b o k n a z w is k a a u t o r a i t y t u łu o z n a c z a ją — p ie r w s z a r o k (z o p u s z c z e n ie m 1 9 ..), d r u g a s t r o n ę ; n p . 62, 35 o z n a c z a r o k 1962, s t r . 35. D o s p is u n i e w e s z ły je d y n i e d r o b ia z g i o m n ie js z y m z n a c z e n iu o r a z i l u s t r a c je . N ie k tó r e p s e u d o n im y i k r y p t o n im y z o s t a ły ro z w ią z a n e . A R T Y K U Ł Y , P U B L IC Y S T Y K A , R E P O R T A Ż E A lb in o w s k i S t „ O b r a z w i e l k ic h p r z e o b r a ż e ń 62, 35 A s n y k A d a m , z o b . K o rz e n n y J . A s t o r ( p s e u d .), J u b i l e u s z ś lą s k ie g o p is a r z a g ó r n i c z e g o (G . M o r c in k a ) 52, 97 B a d u r a J e r z y , z o b . O szelda W . B a la jk a B o h u S , E d m u n d C h o je c k i a C z e c h y 57, 56 Be no w a K o n sta n c ja , T y s i ą c l e c i e p is a n e k 6 0 ,1 4 2 B o h m Ja n , H is to r ia jo d o w e j s o li s o l e c k i e j, 57, 91 B r a c ia c z e scy , zob. S liz iń s k i J. B ro d a Ja n, W s z p ita lu w e r k o w y m 46, 7 3 ; N ie m i e c k a b r o ń o d w e to w a 46, 123; Z d z ie jó w w s i G u ty 47, 84; P i ja ń s t w o n a ró ż o w o 47, 4 8 ; P i e r w s z a p a n t h e r k e t a w T r z y ń c u 1942 r o k u 4 8 ,1 2 6 ; W s p o m n ie n ia w o je n n e 49, 90; S a n e t r a ż e n a P o d b e s k id z iu 59, 7 0 ; W K o ń s k i e j z a c z a s ó w n a p o le o ń s k i c h 60, 118; K at c ie s z y ń s k i 61, 120; Z K r z ą s z c z o w y c h p ie r w o c in 6 3 ,1 1 2 ; J a n Ł y s e k 63, 122 B r o d z iń s k i K a z im ie r z , z o b . L u b o s z B . B ro ż e k L u d w ik , F r a n c is z e k P o p io łe k 48, 5 9 : 58, 105; R z u t o k a n a n o w s z ą s z tu k ę ś l ą s k ą 48, 65; L i t e r a t u r a n a Ś l ą s k u C ie s z y ń s k im (1848—1948) 49, 98; O n d r a s c ia n a 50, 4 0 ; Z b ó jn i c k i e s p r a w y i d o k u m e n ty 55, 125; O J a n i e M ilik o w s k im 56, 78; W s p o m n ie n ia z d a w n y c h l a t 57, 162; Z a b a w y n a r o d o w e n a Ś l ą s k u C ie s z y ń s k im (1867—1871) 6 1 ,9 7 ; Z a p o m n ia n y p ie w c a O n d r a s z k a ( J ó z e f Z a le s k i) 62, 92; D a w n e w id o k i C ie s z y n a 64, 110: Z d z ie jó w s z k o ln ic tw a n a Ś l ą s k u C ie s z . 65, 113 B rz o s t o w s k a J a n in a , E m il Z e g a d ło w ic z 62, 53 C h le b o w c zy k J ó ze f, W a r u n k i p r a c y w z a g łę b iu o s t r a w s k o - k a r w iń s k im n a p r z e ło m ie 19—20 w. 53, 4 2 ; K a t a s t r o f y g ó r n ic z e w z a g łę b iu o s t r .k a r w . w u b ie g ły m w ie k u 54, 84; K r w a w y m a j 1894 r . 55, 62; Z ż y c ia p a ń s z c z y ź n ia n e j w s i c i e s z y ń s k i e j w X V I I I w . 56, 63; P r z y c z y n e k d o h i s t o r i i r e w o l u c ji b u r ż u a z y jn o - d e m o k r a t y c z n e j 1848/49 n a Ś l ą s k u C ie s z . 57, 73; O d g ło s y w y d a rz e ń 1844 r . n a Ś lą s k u C ie s z . 58, 5 8 ; P r o l e t a r i a t r o l n y w s i c ie s z y ń s k i e j u s c h y ł k u fe u d a liz m u 59, 157; W ie ś c ie s z y ń s k a p o d ja r z m e m la n c k n e c h tó w 60, 7 2 ; W ie ś c i e s z y ń s k a i k a r c z m a 61, 110; K o n s e k w e n c je w y z y s k u ( W a r u n k i z d r o w o t n e w z a g łę b iu o s t r .- k a r w . n a p r z e ło m ie 19—20 w .) 62, 5 9 ; S z a ła ś n ic tw o b e s k id z k ie i p r z y c z y n y 12" „ G ło s u L u d u “ — K a le n je g o u p a d k u 6 3 ,1 0 0 ; L a t a w o je n n a p o le o ń s k ic h n a Ś l ą s k u C ie s z . 64, 72 C h o je c k i E d m u n d , z o b . B a la jk a B . C h o p in F r y d e r y k , z o b . H ła w ic z k a K . C ieńciała K a ro l, C z y ż b y ś l ą s k i S t r a d iv a r iu s 60,1 2 4 C ie sio łk ie w ic z Z d z is ła w , Z a p is k i z k a m p a n ii w r z e ś n io w e j 59, 59; O s ie m n a ś c ie w ie k ó w K a li s z a 59, 182 C in c ia la A n d rz e j — S ta lm a c h Pa w e ł, W y p ra w a p o p o ls k ie k s i ą ż k i d o K r a k o w a w 1847 r . 48, 38 C za ja W ła d y sła w , P o l s k i M a g n ito g o r s k 53, 70; C o d a P o l s c e L u d o w e j P ia n 6 - le t n i? 53. 7 5 ; F r a n c i s z e k K a r p i ń s k i p r z e je ż d ż a ł p r z e z B o g u m in 61, 162; T r z y g o d z in y w B i e l s k u 62, 143 C udek V ła s t im il, P i e ś ń n o w y c h c z a s ó w l e c i n a d z ie m ią c ie s z . 53, 5 7 ; U r o c z y s ta p r z y s ię g a tr z y n ie c k i c h m o ło to w c ó w 5 4 ,3 7 ; H u ta im . K . G o ttw a ld a w K o ń c z y c a c h 55, 44; W o d w ie d z in a c h u m is tr z a p r z e to p ó w s z y b k o ś c io w y c h 55, 4 9 ; Z s z k ic o w n ik a o 1 0 -le c iu w o ln e g o ż y c ia 56, 41; Z ie m ia C ie s z ., n a jb o g a t s z y i n a jp i ę k n i e js z y k r a j 57, 3 4 ; R o z w ó j n a jle p s z e g o p r z e d s ię b io r s tw a w R e p u b li c e 58, 44; D z ie ń w ś r ó d r o b o tn ik ó w l e ś n y c h w z a ś n ie ż o n y c h B e s k i d a c h 5 8 ,6 9 ; Ś l ą s k C ie s z , s t a j e s i ę c o r a z p i ę k n i e js z y 5 9 ,3 4 ; T a je m n i c e b e s k i d z k i e j r o p y n a f t o w e j 60, 77 D a ne l R o b e rt, B a ś ń w ę d r o w n ic z k a 64, 79; Z w ie r z ę t a w t r a d y c ji lu d o w e j 6 5 ,1 3 5 D yg a c z A d o lf, K im b y ł J a n S z t w ie r t n ia 57, 129 F ic o w s k i J e rz y , C y g a ń s k ie w ę d r o w a n ie 63, 88 F ie r la E u g e n iu s z , Z h i s t o r i i ś p ie w u c h ó r a ln e g o n a Ś l ą s k u C ie s z . 59, 93 F ie r la G u sta w , O p r z y w r ó c e n iu p i ę k n a d a w n e m u s t r o jo w i c ie s z y ń s k ie m u 49, 5 8 ; Ś l ą s k i e s t r o je lu d o w e 57, 1 06; S t r ó j l a s k i 58, 113; S t r ó j c ie s z y ń s k i 5 9 ,1 3 7 ; S t r ó j g ó r a l s k i 6 0 ,1 5 5 ; S t r ó j ja b ł o n k o w s k i 63, 158 F i r l a F ra n c is z e k , J a k to k i e d y ś b y w a ło 63, 54 F lis o w s k i Z b ig n ie w , E c h a z n a d D u k li 59, 42 F o lw a rc z n y G u sta w , S o c ja l i z a c ja w s i c i e s z y ń s k ie j 56, 98; M a s z y n y i lu d z ie 5 8 ,4 9 F u ć i k J u l i u s z , z o b . P rz e c z e k G. G a d o m sk i Ja n , S i a d a m i G a g a r in a 6 2 ,4 1 ; S ą s ie d z k i z n a k 62, 49 G a lic z Ja n, R o k 1848 w C ie s z y n ie 48, 35 G a ła ktio n o w W ., D n ie p r u ja r z m i o n y 52, 39 G a rc z y ń s k i Ta d e u sz , W W a r s z a w ie p o w s ta n ie 47, 66 G o e th e J . W ., z o b . O sze lda W . G o j B o g u m ił, O r g a n i z a c ja p o ls k ie g o ż y c ia s p o ł n a Ś lą s k u c z e c h o s ło w . 54, 53; Ś l ą s k c z e c h o s ło w . i je g o p r o b le m y n a r o d o w o ś c io w e 56, 49; N a h o r y z o n c ie s o c ja l i z m 59, 31 G o j B o g u m ił — W a ntu ła J ó ze f, P r a c a P Z K O z p e r s p e k t y w y d w ó c h o s t a t n ic h l a t 55, 36 G o ttw a ld K le m e n t , z o b . J e h l L . G ó rn y K a ro l, S a lw a d o g ó r n ik ó w 61, 82 G u z iu r E m a n u e l, H e n r y k N itr a 49, 95; F . C h o p in , E . U m iń s k a , L . S o ls k i 5 0 ,1 0 3 : K o n k u r s tw ó r c z o ś c i m ło d z ie ż y 51, 133 H a la m a G u sta w , W a lk a Ś l ą s k a C ie s z , o w o ln o ś ć i d e m o k r a c ję (1939—1945) 4 6 ,3 8 ; K a r o l Ś liw k a , b o jo w n ik o p r a w a lu d u p r a c u ją c e g o 4 6 .4 9 : D e l e g a c ja z e Ś l ą s k a C ie s z , n a K o n g r e s S ło w ia ń s k i w 1848 r . 47, 33; B u n t y lu d u n a Ś lą s k u C ie s z , p o d w p ły w e m r e w o l u c ji e u r o p e js k ic h w 1848 r . 48, 30: P o d w u le tn im p la n ie 6 -la tk a 48, 6 2 ; Z r a d o s n y m z a p a łe m d o w y k o n a n ia z a d a ń o s t a tn ie g o r o k u 5 -la tk i 5 3 .3 3 ; N a c jo n a liz m o r ę ż r e a k c ji 53, 64 179 H la w ic zk a K a ro l, P o c z ą t k i z a in te r e s o w a ń ś lą s k ą p ie ś n ią lu d o w ą 5 4 ,7 7 ; H is to r ia b o ju o „ J e n u f ę “ L . J a n ś ć k a 55, 85; D w ie ś c ie l a t W . A . M o z a r ta 56, 130; W ie lk ie ś w ię to C h o p in a 56, 91; K o s z to w n y h a ł a s 57, 123; Z lo t m u z y c z n y n a Ja w o r o w y m 58, 166; S p o z a k u l is Z e s p o łu P ie ś n i i T a ń c a „ S l ą s k “ 5 9 ,1 3 1 ; J a k g r a li n a s i o jc o w i e 63, 125; R o z ś p ie w a ł c a ł y b e s k id z k i k r a j ( A n d r z e j H ła w ic z k a ) 65, 109 H u lk a - L a s k o w s k i Pa w e ł, N a jp i ę k n i e js z y k raj ś w ia ta 47, 61 Iw a n e k W ito ld , P o l s k o - c z e s k i e z w ią z k i a r t y s t y c z n e n a t e r e n i e Ś l ą s k a C ie s z . 63, 54; P o d a n ie o S tu d n i T r z e c h B r a c i w C ie s z y n ie 64, 9 6 ; S ło w o 0 J ó z e f i e R a s z c e 65, 119 J a c liim e c k i Z d z is ła w , S t a n is ła w M o n iu s z k o 52, 91 J a n ś ć e k L e o ś , z o b . H la w ic z k a K . J a n ic k i J e rz y , C z e s k o c ie s z y ń s k a „ S c e n a P o l s k a “ w s e z o n ie 1953/54 55, 96 J a n o w s k i J e rz y , B i l a n s c z w a r te g o r o k u ( S c e n y P o l s k ie j) 56, 112 J a sic ze k H e n r y k , W to w a r z y s tw ie k w ia tó w 46, 109; J u l i u s z S ło w a c k i, p o e ta s m u t k u i n a d z ie i 4 9 ,3 6 ; S z a n u jm y n a s z e la s y 5 3 ,9 3 J e h l L u d w ik , P r e z y d e n t Z je d n o c z y c ie l ( K . G o t t w a ld ) 49, 31 K a d lu b ie c D a n ie l, K i l k a n o t a t e k o f o l k l o r z e c ie s z y ń s k im 61, 165; P r z e k r ó j r o z w o ju p o lo n is ty k i c z e c h o s ło w a c k ie j 6 2 ,4 6 ; C y g a n ie w fo l k l o r z e c ie s z y ń s k im 65, 150 K a le n d a r z d r u g ie j w o jn y ś w ia to w e j 46, 33 K a l e t a P a w e ł, z o b . S te b e l J . K a r p iń s k i F r a n c i s z e k , z o b . C za ja W . K a rw a s z P io t r , W y c h o w a n ie 60, 187 K a rz e ł J a n (p s e u d .), P u s z k in 50, 31 K a s z t u ra Ja n (p s e u d .), N a jn o w s z e o s ią g n ię c ia tw ó r c z o ś c i l i t .- a r t . n a Ś l ą s k u C z e c h o s ło w . 56, 107 K ie t liń s k a A lin a , Z a g a d k o w a p ie c z ę ć z G ó r y Z a m k o w e j w C ie s z y n ie 56, 74 K o c h D o m in ik , Z e w s p o m n ie ń 60, 197 K o c yc h M a ria , P o w s t a n ie i r o z w ó j C ie s z y n a 57, 64; C ie s z y ń s k i k u n s z t z ło t n ic z y 5 8 ,137 K o lo r z A lo jz y , S t u l e c i e w io s k i t k a c z y i g a r n c a r z y ( D a ty n ie D o ln e ) 65, 66 K o n o p n ic k a M a r ia , p o e t k a lu d u 51, 46 K o rp a k E rn e s t , Z w y c ię s tw o ś c ia n y 63, 7 0 ; J e s z c z e n ie d o p ię ta n a o s t a t n i g u z ik 64, 37 K o r z e n io w s k i J ó z e f , z o b . K o r z e n n y J . K o rz e n n y Ja n, O c z e r c im p o to k u , f u r m a n k a c h 1 d a w n y c h c z a s a c h 6 3 ,7 3 ; H o n w e d z i n a d P r z e ł ę c z ą J a b ł o n k o w s k ą 65, 55 K o rz e n n y Ja n, d r, S z t u k i p o ls k i e n a s c e n i e c z e s -* k i e j d o 1862 r . 58, 85; A . A s n y k w ś r ó d C z e c h ó w 63, 130; J . K o r z e n io w s k i n a c z e s k ie j s c e n i e 63, 64; S ło w a c k i n a s c e n i e c z e s k i e j 6 4 ,4 9 ; L i t e r a c k i k o n s u l p o l s k i ( F r a n c is z e k K v a p il) 65, 61; K a z i m ie r z P r z e r w a - T e t m a je r 65, 71 K o ta s Pa w eł, K o ś c ió ł e k n a G o d u li 46, 76 K o w a ls k i W ito ld , P i ą t y s e z o n ( S c e n y P o l s k ie j) 57, 119 K o z e l J a ro s la v , O t r w a ł y s u k c e s b u d o w n ic tw a s o c ja l is t y c z n e g o n a Ś l ą s k u C ie s z . 57, 31 K r a s z e w s k i J . I ., z o b . S l i z i ń s k i J . K r a u s F r y d e r y k 47, 36 K r o n ik a n a jw a ż n ie js z y c h w y d a r z e ń w ś w ie c ie 4 7 ,3 1 ; 4 8 ,1 2 9 ; 4 9 ,1 1 5 ; 5 0 ,1 2 1 ; 5 1 ,1 2 9 ; 5 2 ,1 0 7 ; 53, 139; 5 4 ,1 3 1 ; 6 0 ,30 K r o n i k a w y d a r z e ń lo k a l n y c h 49, 128; 50, 85; 5 1 ,1 1 9 K r z ą s z c z W a le n ty , z o b . B ro d a J . K r z y s t e k K o n s ta n ty , R z u t o k a n a a m a t o r s k i r u c h t e a t r a l n y p o ls k ic h z e s p o łó w n a Ś l ą s k u C ie s z . 59, 97 K u b e c zk a A d o lf, O r g a n i z a c ja P i o n i e r a i j e j p r a c a s p o ł.-w y c h . u n a s 56, 103; N a s z a t r a d y c ja i n a s z a r z e c z y w is to ś ć 58, 3 2 ; Z n i e d a le k i e j p r z e s z ło ś c i 59, 110 K u b is z J a n , z o b . P rz e c z e k G ., Z a fira d n ik F . K u b is z Pa w e ł, N a s z la k u z a ta r te g o ś la d u ( P a w e ł O s z e ld a ) 54, 48 K u c h a rs k a -Z a rz y c k a D a nuta , O s ta tn ie ja b ł k a J a n a W a n tu ły 58, 152 K v a p il F r a n t i ś e k , z o b . K o r z e n n y J . 180 Le c h (p s e u d .), Z a p o m n ia n y s a ła s z n a R o p icz ce 58, 73 L e m S ta n ., D z ie s ię ć l a t e n e r g ii a to m o w e j 56,153 L i s Ta d e u sz, N a Ś w ię t o G ó r n i k a 5 0 ,6 5 ; W iedza n a u s łu g a c h tr o p ie n ia p r z e s tę p s t w a 50,138 L is z t F r a n c i s z e k , z o b . S iw k o w s K a J . L u b o s z B o le sła w , Ż o łn ie r z i p o e ta (K a z . B r o d z iń s k i) 63, 122 L u d o w it (p se ud .), T w o r z y m y n o w e o r g a n iz a c je s p o łe c z n e 48, 133 L u w ic z S ., K o m u n a P a r y s k a 51, 38 Ł y s e k J a n , z o b . B ro d a J . M a c ura J ó ze f, W s p o m n ie n ia k o m o r n ik a 62,66; M a c ura H e le n a , W o ln o ś ć p r z y s z ła d o Ja b ło n k o w a 65, 51 M a m oń S te fa n , G d y lu d w a lc z y ł o w o ln o ść 65, 34 M a z u re k J ó ze f, O jc e m c h r z e s tn y m b y ł la s 61,60; M ło d y p ło m ie ń 6 2 ,8 9 ; P o l e g l i m ie li r a c ję 63, 4 2 ; O ,,b r y la t y m “ i je g o lu d z ia c h 6 4 ,4 6 ; A c h t u n g , P a r t i s a n e n d o r f 65, 42 M ic h e jd a F r . , z o b . P o p io łe k F . M ilik o w s k i J a n , z o b . B ro ż e k L . M o n iu s z k o S t a n ., z o b . J a c h im e c k i Z . M o r c in e k G u s ta w , z o b . A s t o r M o z a r t W . A ., z o b . H la w ic z k a K . M ró z e k J ó ze f, D z ia ła ln o ś ć P Z K O n a n o w e j d ro d z e 5 4 ,4 3 ; N a s z e s z k o ln ic tw o 5 4 ,5 7 ; O d alszy k r o k n a p r z ó d 55, 3 1 ; O s o b o w o ś ć n a u c z y c ie la s z k o ły s o c ja l i s t y c z n e j 55, 69; R o k u b ie g ły w w y d a r z e n ia c h ś w ia to w y c h i p r a c y P Z K O 56. 32; B i l a n s n a s z y c h s p r a w i n a s z e g o c z a s u 57, 43; Z w iz y tą w k o łc h o z ie 57, 85; S p o s tr z e ż e n ia z P o l s k i 58, 102; W k ła d k u l t u r y p o l s k i e j w ogó ln e d z ie ło k u l t u r y ś w ia to w e j 5 9 ,7 5 ; P e r s p e k ty w a p r z y s z ły c h d n i 60, 34; O p r o b le m a c h w y ch o w a n i a 61, 119 M y s ła k o w s k i Z y g m u n t , S z k o ł a w s p ó łż y c ia 62,118 N itr a H e n r y k , z o b . G u z iu r E ., P r y m u s K . O lza n V ., C z ło w ie k b o h a t e r 60, 64 O nd róć e k Ja n , W ie lk ie d n i n a s z y c h g ó rn ik ó w 65, 40 O n d r a s z e k , z o b . B ro ż e k L . , P rz e c z e k G., S iv e k A. O n d ru sz J ó ze f, K r w a w y s t r a jk w P o l. O stra w ie 1894 r . 50, 4 9 ; D o la n a s z e g o g ó r n ik a w u b ieg ły m s tu le c iu 5 1 ,7 5 ; S z a ła s n a K o z u b o w e j 54,47; J a k to z e ln e m b y ł o 5 5 ,1 1 4 ; Z o ly ty i w iesie li n a Ś l ą s k u C ie s z , w ś w ie tle p o w ia r e k lu d o w y ch 56, 132; D z ie c k o w ś w ie t le p o w ia r e k lu d u cie s z y ń s k ie g o 5 7 ,1 1 0 ; Z h u m o r u lu d o w e g o 57,200: Z a ję c i a g o s p o d a r s k ie w ś w ie tle p o w ia r e k ludu c ie s z y ń s k ie g o 58, 174; Ś w i a t r o ś lin n y w ś lą s k ic h p i e ś n i a c h lu d o w y c h (lip a , d ą b , b u k ) 63, 81; 64, 85; 65, 147 O szelda W ła d y sła w , G o e th e i je g o w ie lk o ś ć 51, 94; P r a s a w y r a z e m b u n tu J e r z e g o B a d u r y 51,96; W y k o p a lis k a n a G ó r z e Z a m k o w e j w C iesz y n ie 52, 8 1 ; P r z y c z y n y p r z e m ę c z e n ia i w a lk a z nim 52, 9 3 ; S ta r o d a w n a p ie ś ń b e s k id z k a o w o jn ie i p o k o ju 5 3 ,9 0 ; J a k d o k o n a ć w y b o r u d o b re j k s i ą ż k i 5 3 ,1 1 6 ; S z p ilb e r g w id z ia n y o c z y m a w ło s k ie g o i p o ls k ie g o r e w o l u c jo n i s t y 5 4 ,9 4 ; Czy u m ie m y c z y t a ć k s i ą ż k i 55, 151; W k o s z ę c iń s k im z a m k u 56, 124; O d w ie d z in y u p r z o d k ó w sprzed p ię c iu t y s i ę c y l a t 5 9 ,1 2 6 ; B e s k i d y p ło n ą 6 0 ,9 7 ; B e s k i d y , g ó r y p r z y ja ź n i 61, 5 0 ; C ie s z y ń s k ie m u z e u m o s o b liw o ś c i 61, 116; Z w ie lo k r o tn io n y czas n a s z e g o ż y c ia 62, 80; N a W a n tu ło w y m ś la d z ie 62, 90; W ie ś j a k m a lo w a n ie 6 3 ,1 3 2 ; L u d z ie tę cz o w e g o b l a s k u 6 3 ,1 6 7 ; L u d z ie z is te b n ia ń s k ic h g r o n i 64, 112; M ia s to n a d O d rą 64, 63 O s z e ld a P a w e ł, z o b . K u b is z P ., W a n tu la Jan P a w le n k o P io t r , W o d w ie d z in a c h u S t a lin a 54, 34 P e lik a n J a r m il, B e r n e ń s k a k a r t k a z d z ie jó w pol s k i e j m a r t y r o l o g i i 62, 56 P ie g za K a ro l, D a w n e s z k o ln ic tw o n a Ś lą s k u C ie s z y ń s k im 58, 95; P i e ś n i z b ó jn i c k i e n a Ś lą s k u 62, 98; T w ó r c z o ś ć d z ie c k a ja k o w s tę p d o słow n e j tw ó r c z o ś c i lu d o w e j 6 3 ,1 1 5 ; J a k d a w n ie j w g ó r a c h g o to w a li 64, 69; S a m o s ą d y g ó r a ls k ie 64, 122; H u m o r i s a t y r a w ś l ą s k i e j p ie ś n i lu d ow ej 65, 92 P o d so lc za n Le o n (p s e u d .), K a r w iń s k a d y n a s tia w y z y s k iw a c z y lu d u 55, 5b Popie la Le o n , M ó j ś w ia t w s a n a t o r iu m ja b ł o n k o w s k im 57, 98 P o p io łe k F ra n c is z e k , F r a n c i s z e k M ic h e jd a 48, 56; J a b ł o n k ó w 48, 76; B o g u m in 49, 4 0 ; K a r w in a I M ia s to ( F r y s z ta t) 50, 7 8 ; D o k u m e n ty c h ł o p s k i e j d o li 54, 80; O b r o n a g ó r a li b e s k id z k ic h p r z e d u c is k ie m p a n ó w 55, 7 7 ; W a lk a k la s o w a g ó r a li c ie s z y ń s k ic h p r z e c iw m a g n a to m 56, 58; O L ig o t c e K a m e r a ln e j i j e j d z ie d z ic z n y m wpójcie 57, 94 P o p io łe k F r a n c is z e k , z o b . B ro ż e k L . P r u s B o l e s ła w 47, 43 P ry m u s K a ro l, S L A , z e s p ó ł p o ls k ie j k u l t u r y tw ó r c z e j w C z e c h o s ło w a c ji 5 4 .6 7 ; H e n r y k N i tr a , r z e ź b ia r z i m a la r z z ie m i c i e s z y ń s k ie j 55, 88; W y c h o w a n ie p la s t y c z n e w o r ł o w s k i e j s z k o le ś r e d n ie j 60, 177 P rze c ze k G u sta w , J e ś l i t y m ie b y d z ie s z c h c i a ł a , to j o c ie b ie te ż 46, 68; J e r z y W o lk e r , p ie r w s z y s o c ja l i s t y c z n y p o e ta c z e s k i 47, 39; O p ty m iz m ż y c ia 47, 80; J a n K u b is z , p ie ś n ia r z lu d u ś l ą s k i e go 4 8 ,4 8 ; O n d r a s z e k , b o h a t e r lu d u 4 9 ,4 4 ; R o b o tn ic z y r u c h s p ó łd z ie lc z y n a Ś l ą s k u 50, 6 2 ; J u liu s z F u ć i k w ie c z n ie ż y w y i w a lc z ą c y 63, 34 P u s z k in A ., z o b . K a rz e ł Ja n Raban W ik t o r (p s e u d .), P r z y ja ź ń , k t ó r a u m a c n ia s p r a w ę p o k o ju 52, 35; A w a n s n a s z e g o r o ln ic tw a 61, 39; B l i ż e j c z ło w ie k a 65, 37 R a js k a - K ru m n ik lo w a W ła d ysła w a , Z m ie n iło s ię w Ż y w o c ic a h 59, 107; Z w iz y tą w T a t r z . P a r k u N a ró d . 60, 169; C o p o w in n a w ie d z ie ć k a ż d a g o s p o d y n i 60, 193; C h le b i r ó ż e 6 1 ,4 6 ; T o i o w o z n a s z y c h s p r a w k o b ie c y c h 61, 125; R o k w ie l k i e j o fe n s y w y n a w s i 62, 4 3 ; D o r o c z n y k o b ie c y g a lim a tia s 62, 154; Z w y c ię s t w o n o w e g o n a d s t a ry m 6 3 ,3 1 ; M ię d z y n a m i k o b ie t a m i 6 3 ,1 8 2 ; 64, 180; 6 5 ,1 8 2 ; O d z im y d o z im y n a n a s z y c h p o la c h 6 4 ,3 4 ; D o b r y r o k 6 5 ,4 6 R a s z k a J ó z e f , z o b . Iw a n e k W . R o sn e r Ed m u n d , P i s a r z e p o ls c y w C ie s z y n ie 61, 54; S z la k ie m p o l s k i c h p is a r z y p o B e s k i d z i e Ś lą s k im 60, 68; O s ta tn i W a jd e lo t a ( S t e f a n Ż e r o m s k i) 64, 6 2 ; C ie s z y n w o c z a c h poetó w 7 65, 88 Sam olević M iro s la v , Z w y c ię s t w o je d n e j b r y g a d y g ó r n ic z e j 55, 53 Sa rg a nek Paw eł, J a k u t o p ie c w o d z ił h a w iy r z y p r z y k o p ó m 54, 143; O „ w ie c z n y m o g n iu “ i p ie r w sz y m s z y b ie w O r ło w e j 65, 68 S c e n a P o ls k a , z o b . J a n ic k i J e rz y , J a n o w s k i J e rz y , K o w a ls k i W ito ld , W iłło w ic z Jacek Sem bol W ik t o r, K o ń s k i d r z ik 62, 80; W K r a k o w ie n a u c z y ł s ię p o c z e s k u 64, 7 9 ; K a le n d a r z o w e t a r a p a ty 65, 82 S ik o r a A d a m , z o b . S ik o r a W ład. S ik o ra W ła d y sła w , A d a m S i k o r a , p ie ś n ia r z z Ja-^ b ło n k o w a 60, 113; G d z ie T a t a r z y s z c z e r b ili s z a b le 62, 140 S iv e k A lo is , O je d n y m ju b i le u s z u i s i le l i t e r a t u r y lu d o w e j (O n d r a s z e k ) 65, 58 S iw k o w s k a J a n in a , F r a n c i s z e k L i s z t o ję z y k u p o ls k im 55, 73 S ło w a c k i J u l i u s z , z o b . J a sic ze k H ., K o r z e n n y J ., S w ir k o S ta n . Sowa A n d rz e j (p s e u d .), N a z w y o s o b o w e c h ło p ó w ś lą s k ic h s p rz e d 200 l a t 54, 104 Sp inc Jó ze f, L e w T o ł s t o j p o 125 l a t a c h 5 4 ,115 S o is b . w ię ź n ió w p o lit y c z n y c h o k r ę g u f r y s z t a c k ie g o i c z e s k o - c ie s z y ń s k ie g o 46, 94 S ta lm a c h P a w e ł, z o b . C inciała A . Stebel J ó ze f, O tr z y n ie c k im m u z y k u P a w le K a le c ie 57, 151 S to la rz T e o f il, A n e g d o ty 5 4 ,1 4 6 ; D a w n e z w y c z a je w ig ilijn e 6 0 ,1 4 1 ; D a w n ie j n a s z y b ie G łę b o k im 6 1 ,1 7 1 ; P o w r ó t z e s ty p y 6 5 ,169 S to n a w sk i M ., R z u t o k a n a 1950 r . 51, 33; N a p r o g u 1952 r. 52, 30 Strzę p k a J ó ze f, I l e z a r o b iłb y ś w ia t n a r o z b r o je n iu 61, 37 Sucha ne k Eu g ., O ż y w s z y n u r t n a s z e g o ż y c ia 60, 37 S u ro w A n to n i, N a ró d r a d z ie c k i u r z e c z y w is tn ia w ie lk i p la n 52, 37 S z e n ic S ta n isła w , Z n a k o m ite k a r ł y 64, 163 S z la u r K a ro l, W ie lk ie z a d a n ia p r z e d g o s p o d a rk ą w o d n ą 47, 128 S z o ło c h o w M ic h a ł, p is a r z n a s z e j e p o k i 6 1 ,116 S z t w ie r t n i a J a n , z o b . D yga c z A . Ś l i w k a K a r o l , z o b . H a la m a G . S l i z i ń s k i J e rz y , B r a c i a C z e s c y w P o l s c e 55, 80; Z d z ie jó w B r a c i C z e s k ic h n a M a z u r a c h i n a P o m o r z u 56, 116; J . I . K r a s z e w s k i a C z e c h y 57, 49 Ś w id e r F ra n c is z e k , S z k i c e d o „ B r y g a d y k u l t u r a l n e j “ 53, 129 S w ir k o S ta n ., S ł o w a c k i w o k r e s i e p o w s ta n ia l i s to p a d o w e g o 60, 87 Ta c in a Ja n, C ie s z y ń s k a p ie ś ń lu d o w a 55, 99; Z b ió r ta ń c ó w lu d o w y c h Ś l ą s k a C ie s z . 56, 144; T a ń c e lu d o w e Ś l ą s k a C ie s z . 57, 132; 58, 120; Z b i o r y p ie ś n i lu d o w y c h n a Ś l ą s k u 64, 136 T e t m a je r K a z im ie r z , z o b . K o r z e n n y J . T h o r J a n u s z , K s i ę ż y c 60, 37 T o ł s t o j L e w , z o b . S p in c J . T re p k a A n d rz e j, O w o ln o ś c i K u b y 62, 84 W a ło sze k Le o p o ld , O m ó z g a c h e le k t r y c z n y c h i m a s z y n a c h m y ś lą c y c h 59, 120; P o p ię k n o i r a d o ś ć d o T a t r W y s o k ic h 59, 148; M ię d z y n a ro d o w a r e w ia d o r o b k u p r z e m y s ło w e g o 60, 40 W a ntuła Ja n , P a w e ł O s z e ld a , b o jo w n i k o w o ln o ś ć lu d u 48, 40 W a n tu ła J a n , z o b . K u c h a rs k a -Z a rz y c k a D ., O sze l da W. W a ntuła J ó ze f, R o k ju b ile u s z o w y P Z K O 63,146: D w a d z i e s ię c i o l a t k i ,,G ó r n i k “ i „ 0 1 z a “ 64, 58; Ś w ię t o n a jm i l s z e ( ,,G o r o l “ ) 64, 61 W a n tu ła J ó z e f , z o b . G o j B . W a szc zu k E . , C u d m ó z g ó w , p r z e m y s łu i p r a c y 61, 42 W d o w iń s k i Le o p o ld , P o l s k a s i a r k a c o r a z b liż e j 58, 53 W iłło w ic z Ja cek, D w u le tn i o k r e s d z ia ła ln o ś c i S c e n y P o l s k i e j 54, 63 W o jn iło w ic z P ., J a k b a d a s i ę b u d o w ę c i a ł n ie b i e s k i c h 52, 104 W o lk e r J i f i , z o b . P rz e c z e k G. W ró b le w s k i W ., W o jn a m o g ła s ię z a c z ą ć w M o s t a c h 60, 51 Z a h ra d n ik F ra n c is z e k , J a n K u b is z 59, 81; B i b l io te c z n e s k a r b y w C ie s z y n ie 63, 44; C ie s z y ń s k ie z b io r y a r c h iw a ln e 64, 55 Z a h ra d n ik S ta n isła w , H u ta t r z y n i e c k a w c z o r a j i d z iś 60, 129; H is to r ia p o w s ta n ia D o m u R o b o tn i c z e g o w T r z y ń c u 61, 9 2 ; N a jw i ę k s z y s t r a jk w h u c i e t r z y n i e c k i e j 64, 41 Z a l e s k i J ó z e f , z o b . B ro ż e k L . Z ś p o t o c k y A n to n i 49, 33 Z e g a d ło w ic z E m il, z o b . B rz o s t o w s k a J . Z ie n te k A dam , Z w ia t r e m w z a w o d y 4 7 ,1 0 3 ; D z i e je je d n e g o lo t u 4 7 ,1 0 5 ; N a p o ls k ic h s k r z y d ła c h n a d S z w a jc a r i ą 4 8 ,1 1 2 ; W d r o d z e d o W ie d n ia 49, 77 Z u b o w ic z Te o d o r, S t a t k i k o s m ic z n e „ W o s to k Z e b ro k R u d o lf, S z k ic o w n ik p o r tr e to w y 50, 57 i 77; S z k i c e d o „ B r y g a d y k u l t u r a l n e j4* 5 3 ,134 Ż e ro m sk i S te fa n , zo b. R o sn e r E . U T W O R Y L IT E R A C K IE Proza A n d rz e je w s k i J ., O d a w r z e ś n io w a 59, 50 A śk e n a z y L u d w ik , P a s k u d n y k u n d e l a lb o o b łu d a 60, 200 B a g g e rl K . H ., L e g e n d a o t r z e c h ta liz m a n a c h m i ł o ś c i ( tł. E . R o s n e r ) 65, 160 B e rg e r A da m , Z y c i e 62, 146; P i e r ś c i o n e k . S p r a w ie d liw o ś ć 64, 51; P r z e d ś w ity 65, 166 B ie la n B ro n is ła w , B r y g a d a 6 5 ,1 5 8 ; K r z y ż 62, 107; S o o t k a n i e 64, 49 B i e la n B ., z o b . Nesvadba J ., S v a n d r lik M. B o j a r J ó z e f , z o b . C h o in k a M it r ic z a , H o rn a c ze k In r ic h B ó r e c - R o s iń s k i Ja n, Ś l e p ie c 62, 160 B r o d a J a n , z o b . W o lk e r J i f i 1S1 B fe z o v ja k O ld fic h , N o w ic ju s z (tł. J e r z y F io d o r ) 64, 123 B u r e k W in c e n ty , N a p o lu 57, 184 B y c h o w sk a H e le n a , U w ó d K a r ls b a d u 61, 75 C h o in k a M it r ic z a (tł. z r o s . J ó z e f B o ja r ) 62, 169 C ie śla r W ła d y sła w , O r a w s k a p r z y g o d a 65. 53 C z a ja W ła d . z o b . J e lin e k Vdclav, N e z a m y sl J i f i , S u le f O ld fic h Capek K a re ł, N ie z b it y d o w ó d 61, 155 Czechow A ., K r z y w e z w ie r c ia d ło (tł. G . P r z e c z e k ) 47, 47 C z e rn ie je w J ., H a r m o n ijk a w y g r y w a ła B a r y n i ę (tł. G . P r z e c z e k ) 46, 51 D ą b ro w ska M a ria , P i e s 64, 88 D u d ra ła J ę d ry s (p s e u d .), J a k s ie s t r u ł u r w ip o łe ć 64, 177 D u ra j J e r z y (p s e u d .) Ś w i ę t y F l o r ia n i e o r ę d u j za n a s 5 0 ,1 1 3 ; P i ę ś c i g r o ż ó m a g w io z d y c ie p ió m n a n ic h k r w a w e ś w ia tło 51, 9 8 ; K i e j s i e w g ło w ie r o z u m je ż y , to w y k ip i c ia s t o z d z ie ż y 55, 157; Ś w ię t y e g z e k u to r 58, 180 E re n b u rg I lja , P r a g a u l E u r o p y 47, 71 F ie r la A d o lf, C h le b n a d ło n i 48, 92 F io d o r J e r z y , z o b . B f e z o v ja k O. F u ć ik J u liu s z , 24 g o d z in y (tł. G . P r z e c ż e k ) 4 7 ,7 3 ; P o e t a n a w y g n a n iu (tł. P . K u b is z ) 51, 4 3 ; P r o c e s s z a c h t y ń s k i 51, 5 1 ; F l a s z e c z k a E a u g e C o lo g n e (tł. H . G r u s z c z y ń s k a -D u b o w a ) 52, 71 G a u d yn J a n u s z, G e n ia ln y p o m y s ł 64, 193; S t r a c i łe m p r z y ja c i e la 65, 72 G o la ń ska K r y s t y n a , O f ia r a u p r z e jm o ś c i 61, 181 G o ły sze w M ., N a d b r z e g ie m je z io r a R a z liw 53, 73 G r u s z c z y ń s k a -D u b o w a H ., z o b . F u ć ik J u liu s z (H a rw o t J e rz y ) , B o jk a o z ło d z ie ju 48, 124 H o rn a c ze k In r ic h , G r e g o r N ik o d e m (tł. J e r z y B o ja r ) 52, 102 H u szc za Ja n , M o s t 52, 127 Iw a s z k ie w ic z J a ro sła w , R ó ż a 65, 98 J a n ic k i W ie sła w , D z iw n a p r z y g o d a 60, 202 J a sic ze k H e n ry k , P a r t y z a n c i u ś p ią c y c h r y c e r z y w C z a n to r ii 4 7 ,9 4 ; G o d k i 5 8 ,1 9 3 ; D r u g i p o w r ó t 5 9 ,8 9 ; Z a d a n ie d o m o w e 6 1 ,1 7 9 ; Z ie lo n y s w e t r 6 2 ,1 0 4 ; B u t y 6 3 ,1 0 8 ; H a w a n a p a c h n i e w a n ilią 6 3 ,1 4 6 ; K i ś ć b z u 6 5 ,4 9 ; S z k o p y r t o k 6 5 ,140 ( J a s i c z e k H e n r y k ) — J ó n e k z p o h yb u , D ro d z y lu d e c z k o w ie 46, 130; J . z p . m o g ło s 47, 131; 53, 151; S z a r o g o d z in k a 48, 148; K s ię ż y c o w e h is t o r y j e 4 9 ,1 0 9 ; J ó n e k m e c h a n i k i S a la m ó n o w e p o r t k i 5 0 ,1 4 5 ; O p o w ia d a n i o o p o w ia d a n ia c h p i s a n y c h n a c i e l ę c e j s k ó r z e 5 2 ,1 1 6 ; M ilik o w s k o z a b i j a c z k a 53, 149; B u d z ik w k u r n i k u 59, 203 J a s i c z e k H ., zo b K u n d e ra M ila n , M ftaćko L a d isla v J a s t ru n M ie c zy sła w , S p o t k a n ie z m a t k ą 59, 174 J e lin e k V dc lav, S p o w ie d ź z b o c z e ń c a (tł. W ła d . C z a ja ) 59, 146 K d ń a V a śe k, N o w y r e f e r e n t r o ln i c z y 52, 66 K o b y łe c k i A n d rz e j, J u ż n i e je s t e m g ło d n y 46, 88 K o n o p n ic k a M a ria , W w in i a r s k im f o r c i e 51, 47 K o tm e l V la d im ir, M is tr z s a m o k r y t y k i 64, 175 K ru c z k o w s k i Le o n , S p ó łd z ie ln ia b ę d z ie 51, 54 K rz ą s z c z W a le n ty , O s ie b i e s a m y m 60, 99; W ilk i w B r e n n e j 61, 142 K u b is z Ja n, P r z ą d k i (W s tę p L . B r o ż k a ) 58, 142 K u b is z Pa w eł, M a g lo w n ia 55, 135 K u b is z P a w e ł (E łk is z ), z o b . F u ć ik J u liu s z K u b k a F ra n t iś e k , G o łą b m is tr z a P i c a s s o ( tł. Z o fia W ę d r y c h o w s k a ) 52, 79 K u n d e ra M ila n , W ie r n o ś ć ( tł. H . J a s i c z e k ) 62, 176 Lo m p a J ó ze f, J a k M a r k la k r ó l a S a l a m o n a w y k iw o ł 48, 140 Machowa A ., R o d z in a 51, 87 M a lis z e w s k i M ., S k i r l i (tł. z r o s . F r . S w a r z y c a ) 55, 175 M am oń S te fa n , O s a c z o n a 6 2 ,1 2 7 ; U c ie c z k a z ś le p e g o z a u łk a 64, 166; P i e s e k n i e s łu c h a 65, 177 M a re k J i f i . L u t y 52. 50: W n o w e l o s a d z ie g ó r n i c z e j 52, 100: W ie ż a b a b il o ń s k a (tł. D . S iw k ó w n a ) 6 0 ,1 6 1 ; B u k i e t k w ia tó w (tł. G . P r z e c z e k ) 6 2 ,5 3 ; K a w ia r n ia (tł. G . P r z e c z e k ) 63, 48 M a ry n io k J ó ze f, P s z c z o ły w s a ł a t a c h 59, 204; K i e r y s i m u s i z a c z ą ć 60, 204; C h y t r y J ó n e k i je g o g łu p io b a b a 6 1 ,1 6 8 ; B y c z a p r z y g o d a 6 2 .1 3 9 ; O r y b io r z u c o b y ł z a u t o p c a 6 2 ,1 7 7 ; O g łu c h y m 182 f a r o r z u i d o ś m i e r c i z a m iło w a n y m r e c h to r u 63, 173; C y r k w p u s z c z y 63, 176; N ie u d a n y a ta k 65, 162 M iną ć V la d im ir, O p o w ia d a n ie d la w n u k a 61, 68 M in a je w J . P ., L u d o w e b a jk i h in d u s k ie (tł. z ros. F r . S w a r z y c a ) 55, 174 M na ćko L a d isla v , N o c t u r n (tł. H . J a s i c z e k ) 62,148 M o rc in e k G u sta w , B r a c i a K o r d ic z o w ie 4 7 ,5 0 ; K ot z B i v i e r s 48, 8 2 ; N o w i lu d z ie 49, 4 8 ; K a la b u s i ś w ię ta B a r b ó r k a 50, 70; Z d z ie jó w p a r ty z a n tk i ś l ą s k i e j 51, 7 2 ; I n f a m i s 52, 5 9 ; O ty m j a k b u m e l a n t K o n d e r la s ta ł s ię p o r z ą d n y m cz ło w iek iem 53, 96; U r z e k a ją c a le g e n d a 57, 171; C z a rn a k s ię ż n a i d z w o n 57, 180; N a s z a w io s n a 59, 70; P ło n ą c y c z o łg 6 0 ,8 1 ; W w ie r g u ło w e j d z ie d z in ie 6 2 ,7 0 ; D a r o w a n e ż y c ie 63, 9 3 ; S z k o ln e c z a s y k o p id o ła R y b k i 64, 101; M a jk a z b ł ę k it n e g o m o r z a 65,125 M o rto n J ó z e f, K lu c z B o ż e j K le m e n t y n y 51, 59 Nesvadba J o se f, B r u n o 62, 121; D r u g a w y s p a dok t o r a M o r e a u ( tł. B r . B i e l a n ) 64, 145 N e z a m y sl J i f i , P i e k ł o p o d n a m io ta m i (tł. W ład. C z a ja ) 64, 152 N o w ic ka , D z ie c i W a r s z a w y 47, 70 O n d ru sz J ó ze f, E m i l 49, 64; H a w iy r z G o d u la 49, 8 2 ; S i l n y K a d łu b ie c 54, 144; T u s ie ż y je b e z sta r o ś c i 55, 160; Z ś l ą s k i c h o p o w ie ś c i lu d o w y c h 56, 188; B e z k u r y ja Z o f k a 64, 118 Oset J a k u b , N o w y c z ło w ie k 50, 56 O stró w D y m it r , P o d r o d z e (tł. G . P r z e c z e k ) 46, 65 O sze lda W ła d., M o ja R a n i 4 8 ,1 0 4 P a s z J ó ze f, P o d k o p 51, 104; S k r u p u ły 56, 175; S t r y c h 62, 133; O d s ie c z 64, 126 P ie g za K a ro l, H a w iy r s k i b o jk i 54, 139; 55, 166; C ie s z y ń s k i b o jk i 56, 195; D w ie g o d k i 57, 198; L ep szy d w a w o ły n iż je d y n w ó ł. C z y c h j e k o c u r 58,197: J a k w je d n e j d z ie d z in ie n i e c h c i e l i m ie ć ra d y ja 5 9 ,1 8 5 ; J a k s t a r o K ła p s in o o d p o to k a n i e c h c ia ła je ź d z i ć a u t o b u s e m 61, 159 P ie t rz a k Le c h , B a ł t y c k i s k a r b 65, 80 P i w o w a r c z y k A ., z o b . Z d p o to c k ij A . P o le w o j B o r y s , U l i c a m o r s k a 53, 67 P o l l a k S ., z o b . P u s z k in A . P ro c n e r B ro n ., P o w ie d z o n k a n a c o d z ie ń 59, 206 P ro k o p L e s z e k , E d u k a c ja n ie s e n t y m e n ta ln a 64,142 P rz e c z e k G u sta w , G o d k a o g łu p im i m ą d r y m 46, 53; N a u k a P i ę c i k a 48, 102; R e b e li a n t 4 8 ,1 2 1 ; Cu d z e c h w a l i c i e 4 8 ,1 1 1 ; W c ie n iu h a łd y 4 9 ,8 5 : W y m a z a n e s z y c h t y 50, 7 2 ; S t a s i a 51, 65; E m e ry t 51, 83; O b lic z e S z c z o t k i 52, 74; Z w y c ię s k a m ło d o ś ć 53, 84; I c h d w o je 54, 125; C z e r w o n e m a lin y 5 5 ,1 4 6 ; R a d o s n y d z ie ń H a n k i 5 6 ,1 7 8 ; Ś w ia tło w o k n a c h 5 8 ,1 5 6 ; S p o t k a n i e z p io s e n k ą 5 9 ,4 7 ; D r o g a m a łż e ń s k a 61, 4 3 ; W ę z e ł ż y c ia 6 1 ,1 4 1 ; Z a p a c h n ia ło p o r a n k ie m 61, 174; D z i e je o b ra z u 62. 6 8 ; C u k e r b a l 6 2 ,8 5 ; N a św . F l o r ia n a 62,127; W p o c ią g u 63, 88; L i s t z ró ż o w ą w s tą ż e c z k ą 63, 120; M iło ś ć w s k l e p i e 6 3 ,1 4 3 ; Ś n ie g 6 4 ,1 3 2 ; P rz e s z ło ś ć n i e w r a c a 65, 153 P r z e c z e k G ., z o b . Czechow A ., C ze rn ie je w J., F u ć ik J ., M a re k J ., O stró w D ., Tfe n e c k-y L . P u s z k in A le k s ., T r u m n i a r z (tł. S . P o lla k ) 50,107 P y s z k o G u sta w , N a r o d z in y c z a s u 64, 38; T ę d y p ó j d z ie d r o g a 65, 59 R a f a j O ld fic h , B ó l ś w ia tła 6 2 .1 1 5 ; J a s n y g a rn itu r 63, 139; M in ia t u r y 64, 117 i 162 R a fa j M iro s la v , H is t o r ia H a n s a S c h o n n u m m e ra (tł. W . S ik o r a ) 64. 156 R a s z y k J . , z o b . S td ra J a ro s la v R o s n e r E ., z ^ b . B a g g e rl K . H . R u m ia n A n d rz e j, S p r a w a z a u f a n ia 6 1 ,182 R u s iń s k ą M ila n , D e z e r t e r (tł. D . S iw k ó w n a ) 59,104 R u sz ó w n a K a ro lin a , N ie s p o d z ia n k i u g ó r a li 57, 191; M a t k a p a r t y z a n t a 60, 145; M o c n y i sła b y 61, 134; P ie r w s z a s z y c h ta 62, 110 R y d z e w s k a N in a , L u d z ie z w ę g la 52, 45 Sa m o zw a n ie c Magdalena, A f o r y z m y 53,160 S ik o r a W ła d y sła w , N a D o lin k a c h 61, 64; O cz y 62, 4 5 ; N ie d z ie ln y z m r o k 63, 1 55; L a s 63, 164 S i k o r a W ., z o b . R a fa j O ld fic h S iw k ó w n a D a n u ta , z o b . M a re k J ., R u s in s k y M. S td ra J a ro s la v , M ą d r o r a d a ( p r z e r o b ił J . R a sz y k ) 47, 162 S w a r z y c a F r ., z o b . M a lis z e w s k i M ., M in a je v J . P ., S z u ja m a S z a n k a r, Z ży c ia o w a d ó w Sku tc ha n o vd K v 6 ta , S z k i c 62, 162 Szołochow M ic h a ł, Ż o n a d w ó c h m ę ż ó w 6 0 ,103 S zu ja m a S z a n k a r, D o w c ip i m ą d r o ś ć h in d u s k ie g o lu d u (tł. z r o s . F r . S w a r z y c a ) 55, 173 S u le f O ld fic h , W ie lk ie w y d a r z e n ie (tł. W ła d . C z a ja ) 61, 106; M a r t a (tł. W ła d . C z a ja ) 63, 50 S v a n d rlik M iro s la v , J a k o k r e ś l im y s tu p r o c e n to w e g o id io tę (tł. B r . B i e la n ) 65, 74 Tic h o n o w M ik o ła j, P o je d y n e k 47, 78 T r z a s k a lik W ie sła w , K o le j 61, 203 Tfe n e c k y L a d isla v , K a t a s t r o f a (tł. G . P r z e c z e k ) 46, 59 W a lic ze k Ja n, O s ta tn ia g r a c y g a n a 46,1 0 4 W ardasów na M a ria , F r a g m e n t z „ W y ł o m u " 58, 160; K r o w a D o n o c ic z k i 63, 167 W a w ro sz A dam , P o d a r z ó n e c z a s y 5 3 ,1 3 6 ; J a k to F r ą k a ł e n o c z n ic e p o s m y k a ły 5 4 ,1 3 7 ; Z o ly ty 55, 162; N ie c z y s to s iła 5 6 ,1 9 1 ; S t r a s z y d ła i m iło ś ć 5 7 ,1 9 4 ; T r e f i ł a k o s a n a k a m i y ń 5 8 ,1 9 0 ; M ic h a łk o w o w io s n a 5 9 ,1 9 9 ; Ś m i e r ć c a p a 60, 205; C z y ja w in a 6 2 ,1 6 5 ; T a je m n i c a M a t y ld y P o w r z ó s ło 62, 181; D o m n a u b o c z u 6 3 ,1 6 1 ; C z o r n y ty d z ie ń 63, 180; S u m e r y ja w c h a łu p ie 64, 170; C z a r o w n ic a sp o d G ir o w e j 65, 170 W ę d ry c h o w s k a Z o fia , z o b . K u b k a F r . W ie lic zk o E ., K a tiu s z a 51, 90 W o jn a ro w sk i E d m u n d , M im o c h o d e m 62, 203 W o lk e r J i f i , O b o g a c z u , k t ó r y u k r a d ł s ło ń c e (tł. J a n B r o d a ) 49, 74 W y g o d zki S ta n isła w , P o w r ó t 6 1 ,1 4 9 Z ż y c ia o w a d ó w . B a j k a (tł. z e s ło w . F r . S w a r z y ca ) 62, 166 Z a d ro żn y K a ro l (p s e u d .), O s t a r y m p y n d z y ji ś c i e K r z iw o c z k u 6 2 ,1 3 1 ; U jc u n a d y ć jy d z c ie 6 4 ,8 2 ; K u l f r y c 64, 174; O łu to p c u 65, 64; O ło b ie g u k r w i. Ż a r t y 65, 7 7 ; J a k J a n o P u t y r a c h c i o ł w y d a ć c e r y m 65, 173 Zdpotocky A n t., D z ia d e k g ł o s u je ( tł. A . P iw o w a r c z y k ) 52, 55; Ł u n a n a d K la d n e m 60, 56 Za w a dzka A nna , D a n k a 5 4 ,1 0 8 ; S p e łn io n e m a r z e n ie 55, 140; Ł o b u z 5 6 ,1 6 5 ; P o d g lą d a m ż y c ie 57, 187; R e m o n t 59, 195 Z o szc ze n ko M ic ha ł, M ą d r a N iu s z k a 47, 46 Ż e ro m s k i Ste fa n , Z a p o m n ie n ie 53, 77 Wiersze Achmatowa A n n a , P ie r w s z y V 1 w L e n in g r a d z ie 46, 77 A s n y k A dam , J a n o w i K o lla r o w i. F r a g m e n t . 63, 130 i 131 B e rg e r Wanda, R e z y g n a c ja 6 2 ,4 6 ; D z is ia j 6 2 ,1 3 0 ; W ie m , ż e . . . C h w ila 64, 84 B ie la n B ro n is ła w , P r z e b u d z e n ie 5 9 ,181 B ijo k T e o f il, L i t e r a t o m c ie s z y ń s k ie g o r e g io n u 54, 76; H u ty i h u t n i k 55, 43 B o ja r J , , z o b . R y l s k i M . B ra n is la v F ra n t iś e k , P o w r ó t (tł. M . B u c z k ó w n a ) 61, 53 B re żn o w G e na d ij, Z a ją c b i u r o k r a t a (tł. z u k r . F r . S w a r z y c a ) 54, 123 B ro n ie w s k i W ła d y sła w , F r a g m e n t p o e m a tu „ R o k 1871“ 51, 41 Brze c hw a Ja n, P t a s i m ó z g 6 2 ,197 B u c z k ó w n a M ., z o b . B ra n is la v F ., Szc zip a c zo w S . C h m ie ln ic k i S te fa n , F r a s z k i 6 2 ,2 0 4 ; 65,2 0 0 D a rb in A rm a w ir, Ż m i ja n a d r o d z e (tł. z r o s . F r . S w a r z y c a ) 54, 122 D e s p o t A le k s ., z o b . M ih a lik V o jt$ c h Dostał A d o lf, W ie r s z e 58, 112; W s p o m n ie n ia o o jc u 5 9 ,6 9 ; N ie k ie d y t y lk o 6 1 ,1 2 4 ; N ie k ie d y 6 2 ,1 2 3 ; J e s t e ś m y t y lk o o d b ic ie m 6 3 ,1 7 5 ; L e ć p ie ś n i 64, 40 D w ie g a d u ły 61, 180 Fa n g ra t Ta d e u sz, F r a s z k i 65, 201 F ic o w s k i J e rz y , W ie r s z e c y g a ń s k i e (p r z e k ła d ) 63, 91 F ila n o u ) s k ij G r e g o r i j, K u l t u r a l n a i o n a ( t ł. z r o s . F r . S w a r z y c a ) 5 4 ,124 G a u d yn J a n u s z, F r a s z k i 6 2 ,1 8 0 ; 6 3 ,1 8 6 ; 6 4 ,1 7 6 i 179; 65. 201 G ó rs k a W anda, B e e t h o v e n 61, 42 G ró d e c k ij S ie rg ie j, S i o s t r o s ło w ia ń s k a (tł. J . P o m ia n ) 46, 48 G u ille n N ic o la s, N ie w ie m , ż o łn ie r z u 62, 84 H lib o w L . , C z y ż i g o łą b ( tł. z u k r . F r . S w a r z y c a ) 54, 124 J a sic z e k H e n r y k , K r z y ż u d r o g i 46, 58; T e n ty lk o w i e lk o ś ć o k a z u je 4 6 ,6 4 ; R o z m y ś la n ia s ta r e g o C h m ie lą 46, 129; T w o ja O jc z y z n a 47, 45; K a j s ó m t y c z a s y 47, 100; R o z m y ś la n ia S A - m a n a 47, 102; 6 2 ,1 4 6 ; J a je s t e m c z a s 4 8 ,3 ; H e j g w io z d a le c i 4 8 ,1 1 0 ; B e z i m i e n n a m o g iła 5 2 ,4 7 ; Ś l ą s k 5 3 ,3 2 ; Z w a d a 53, 115; P o c o id ę d o p r a c y 54, 6 6 ; Z b ó j n i c k a ś p ie w k a 65, 124; C h ło p s k a p ie ś ń . N ie z d ra d z ę 56, 57; L i r y k i z p o d r ó ż y 57, 6 3 ; J a w o r z e , j a w o r z e 58, 6 8 ; P o w iy d z c ie m i g r ó n ie 58, 7 2 ; Ś p i e w a ją c a w o d o 49, 8 0 ; T a m t e d n i 60, 66; 65, 3 2 ; Co r o k 60, 9 5 ; L a t o w B e s k i d a c h 61, 4 1 ; S k r z y d l a c i p r z y ja c i e l e 6 1 ,4 9 ; Ł ą k a n a w z g ó r z u 6 2 ,3 3 ; B e s k id y n a s z e 63, 3 0 ; T y l k o r ó ż e 63, 6 1 ; N a sz Ś l ą s k 64, o k ł . ; N a t y c h ś c i e ż k a c h 64, 78 J u fin a V 8 n c e sla v , K o g u c i k (tł. W ł. S i k o r a ) 63, 44 K a rc z e w s k a W anda, K r z e w ś p i e w a ją c y 63, 33 K ijo n k a T a d e u sz , W p o r z e l i ś c i o p a d a n ia 6 2 ,1 3 2 K o c h a n o w sk i A d a m , D o p is z ą c e g o w ie r s z o m a t c e 63, 6 2 ; W y jś c i a s ą k r ó t k i e 6 4 ,1 2 4 K n o p p W ła d., O d le g ło ś c i 6 2 ,1 8 3 K o r p a k E rn e s t , C ię ż a r d o jr z a ł o ś c i 63, 4 5 ; W e z w a n i e 64, 84 K r z y w o ń J ó z e f, Z ie m ia r o d z in n a 55, 30; M a r s z z w y c ię s k i 5 6 ,3 0 ; P r o s t e z w r o tk i 5 7 ,5 5 ; U c z u c ie . C z e r w o n e k a r p i e 58, 4 3 ; W io s n a i je s i e ń 6 1 ,1 0 5 K u b in ie c S ta n isła w N ędza, Ś m i e r ć S a b a ł y 57,1 5 6 K u b is z Pa w e ł, P o d G o d u ló m w s k a ł a c h s k r y t e 48, 9 6 ; S z li s e z b ó je 49, 69; W y r o k w S z p ilb e r g u 5 2 ,8 4 ; F r a g m e n t y z „ R a p s o d u o O s z e ld z ie " 53, 123; T o m y te n lu d 54, 7 ; D e jc i e w r ę c e h a r m o n i jk ę 58, 165 K u lis ie w ic z A ., z o b . S o jk a E . Lo m p a J ó z e f, W z a je m n o ś ć S ło w ia n 48, 61 L u b o s z B o le sła w , P r z y ź r ó d le 61, 162; Z ja z d d o k o p a l n i 6 2 ,1 6 7 ; S t a r z y g ó r n i c y 6 3 ,6 9 Ło cho cka H ., W B a ł t y k u 5 2 ,1 2 8 M a ń ka A lo jz y , Z a p r o s z e n ie . N o c 64, 52 i 5 3 ; J u ż t y l e l a t 65, 5 0 ; G d y b y u m ia ł 65, 52 Mech L e s z e k , K o c h a m O jc z y z n ę 6 1 ,5 8 ; W io s n a w B e s k i d a c h 62, 161 M e t e lic k i M ic h a ł, z o b . P u s z k in A . M ic h a lsk a E m ilia , P a r a s p o d C ie s z y n a 65, 87; N a ż y w o tk u 65, 134M ih a lik V o jtć c h , S i e r o t y ż y ją c y c h ro d z ic ó w (tł. A. D e s p o t) 63, 35 M ły n e k W ła d y sła w , C z e k a m n a te n d z ie ń 64, 53 M ó h sa m E ric h , P o e t a a r e w o l u c jo n i s t a (tł. G . P r z e c z e k ) 46, 64 N e ru d a Ja n , S t a r a w ie r z b a (tł. A . W id e r a ) 62,1 0 9 N e zv a l V it ć z s la v , N a d t r u m n ą G o ttw a ld a ( tł. A . W ło d e k ) 54, 3 3 ; D la C ie b ie , P r a g o (tł. J . R a s z y k ) 61, 30 O ls z o w s k i W ła d., D o tr z e c ie g o r o k u 5 1 ,3 ; Z w y c ię s tw o P o k o ju 52, 3 P o m ia n J . , z o b . G ro d e c k ij S . P r ib u la W anda, M a r z e n ie 59, 103; M a lin o w a p o k u s a 5 9 ,1 3 0 ; T y i j a 6 0 ,1 2 7 ; N a b i a ł y p a p ie r 61, 45; P r z e o b r a ż e n i e 6 2 ,5 2 ; Z a g u b io n e l i s t y 6 3 ,4 5 : P o p r o s tu w io s n a 64, 62; W ie c z o r n e m o r z e 6 4 ,1 0 9 P rz e c z e k G u sta w , N o c S y lw e s tr o w a 47, 30; J e ś l i w y p o w ie s z s ło w o P o k ó j 57, 30; B u r z a 58, 30; P r z e m i a n y s y lw e s tr o w s k ie . D z is ia j m u z y k a 58, 5 7 ; Z a m y ś le n ie n a w id o k K a u k a z u 5 9 ,4 9 P r z e c z e k G u s ta w , z o b . M ó hsa m E ric h P rze c ze k W ilh e lm , Z a m ia s te m 5 8 ,1 1 9 ; D w a s ło ń c a 5 9 ,3 3 ; S i a n o k o s v 6 0 ,5 5 ; F o r t i s s i m o m a ju 60, 71 ; S t r u g a 60, 8 0 ; W c z e r w c u 61. 4 3 ; C z a r n a n o c 6 1 ,1 7 0 ; Ś p ie w n e b a r w y 62, 4 4 ; O b a w a 62, 4 6 ; M o w a d r z e w 63, 5 3 ; U s t a t w o je s ą p o c h w a łą 6 3 ,1 1 9 ; S p o t k a n i e 65, 58 P r z e s m y c k i Z e n o n ( M ir ia m ), z o b . V rc h lic k y J . P u s z k in A le k s ., P r o r o k (tł. M . M e te lic k i) 50, 30; P t a s z e k ( tł. J . T u w im ) 50, 38 P y s z k o G u sta w , B r z a s k 6 1 ,4 2 ; S z u k a m 6 2 ,1 7 9 ; S a m o t n o ś ć 64, 62 R a s z y k J . , z o b . N e zv a l V . 183 R y l s k i M a k s y m , L e n in z n a m i ( tł. z u k r . J ó z e f B o ja r ) 55, 72 Sa m o zw a nie c Magdalena, P o c h le b c y 51, 146 S e ife rt J a ro sla v , N a d m a p ą ( tł. A r n o ld S łu c k i ) 63, 46 S ik o ra W ła d y sła w , S z c z ę ś c ie 56, 9 7 ; Ś l ą s k 59, 49; M a jo w y o d d e c h 6 0 ,1 1 2 ; Z n a c z e n ie 6 1 ,1 1 5 ; Z ie m ia 6 2 ,1 2 0 ; M o s t 6 3 ,5 1 ; P o r a n n e p r z y jś c i a 63, 111; S e n o m i e ś c i e 64, 81; C h o d z im y 64, 8 1 ; 65, 54; W s z y s tk o 64, 144; N o c u c h o d z ą c a 65, 57; M o ja j e s ie ń . L a s 65, 78; J ó z e f B e r g e r 65, 133 S ik o r a W ła d ., z o b . J u fin a V . S iw k ó w n a D a nuta , K a m i z e lk a 60, 159; G o łą b e k 61, 163; K o ł y s a n k a g ó r a l s k a 6 2 ,1 1 2 ; M ó j s y n e k 64, 37 S ło w a c k i J u liu s z , T e s t a m e n t m ó j 49, 38 S ł u c k i A r n o ld , z o b . S e ife r t J a ro sla u S o jk a E ric h , P o b a n d a ż o w a n a W a r s z a w a (tł. A . K u lis ie w ic z ) 52, 78 S w a r z y c a F r ., z o b . B re ż n o w G., D a rb in A rm a w ir, F ił a n o w s k ij G., H lib o w L . S zc zip a c zo w Stie p a n , D o c h o d z i t r z e c i a (tł. M . B u c z k ó w n a ) 62, 152 S zc zy rb a J ó ze f, G r u c h ł a n a ś w ia t n o w in a 51, 30 S z p a ls k i K a ro l, P r a w o d o k r y t y k i 53, 139 S zy m e c ze k K a ro l, M o ty w z C ie s z y n a 65, 48 T im o f ie je w G rze g o rz, D o m a t k i 48, 128 T u w im J u l i a n , z o b . P u s z k in A . V rc h lic k y J a ro s la v , S ł o w a c k i (tł. M ir ia m ) 5 9 ,7 4 W C ie s z y n ie n a w ie ż y 61, 204 W a w ro sz A dam , B e z t a b a k i 60, 206; B y ł o t o w m a ju 62, 179 W id e ra A le k s ., P o s ł u c h a j Ś l ą s k u 57, 131 W id e r a A ., z o b . N e ru d a Ja n, Za vada V ile m W ło d e k A ., z o b . N e zv a l V . Z a d ro ż n y K a r o l (p s e u d .), Z a d z iw o ł s ie S t o ż e k 62, 153; G ir o w a 63, 138; S p o w ie d ź o p u c z o r z a 6 3 ,1 4 4 ; M ó j s t a r e k b y ł g o r o l 64, 68 Z a łu c k i M a ria n , K u k u r y k u 53, 156 Zdva da V ilć m , P o łu d n ie w z im ie ( tł. A . W id e ra ) 62, 49 ARTYKU ŁY TREŚC I PRA KTYCZN EJ I ROŻNEJ A . K ., W y n a la z e k , k t ó r y p r z y c z y n ił s i ę d o z w y c ię s t w a 46, 124 B ., J a k d łu g o c h c e s z i m o ż e s z ż y ć 61, 123; N ie n is z c z y ć w ita m in 61, 127 B B . , B r y g a d a k u lt u r a l n a 53, 127 , , B a jk a “ , t e a t r z y k l a l e k 60, 174 B ie le s z H e n ry k , O p o d a tk a c h b e z p o ś r e d n ic h i p o d a tk u o b r o to w y m 4 7 ,1 6 4 ; O p o d a tk a c h z p r z e n ie s ie n ia p r a w a w ł a s n o ś c i i o n a le ż n o ś c ia c h s te m p lo w y c h 48, 166 Bogocz F ra n c is z e k , Z a k ła d a m y s a d y 5 1 ,110 B u d o w a p ię c iu p r z y ja ź n i 64, 35 C e le i z a d a n ia 5 -le tn ie g o p la n u g o s p . 49, 34 C ie k a w e d r o b ia z g i 4 7 ,1 7 2 ; C ie k a w e w ia d o m o ś c i 46, 162 (C ienciała L u d w ik ) , Z d z ic h ty M a c i e ja M ą d r a le 57, 203; Z s z t y r ó c h k ó ń c ó w d z ic h ta ś m iy c h u 58, 198 C ię ż a r n o ś ć u z w ie r z ą t d o m o w y c h 46, 159 C o s ię d z i e je w je d n e j s e k u n d z ie 60, 36 C z y w ie c ie , ż e . . . 52, 115 D e g o ry Jacąues, P o c o w y je ż d ż a m y n a w c z a s y 60, 190 D ia b lik d r u k a r s k i 4 7 ,1 7 4 E . K ., T a je m n i c e ż y w n o ś c i g le b y 5 3 ,120 G a łu szk a Ed w a rd , O g ró d r o d z in n y 4 6 ,1 1 9 ; D z ia ł o g r o d n ic z y 47, 146 G ie ro w s k i W ło d z im ie rz , C z y w ie s z , c o z n a c z y t w o je im ię 61,131 G d y p o g o d a o d z y w a s i ę w k o ś c i a c h 62, 48 H u m o r p o d c z a s w o jn y 46, 56 J A F ., S k a r b y s ą w ś r ó d n a s 64, 150 J a j o m ą d r z e js z e o d k u r y 48, 141 J a k o w le w A ., M y ś li o d e r w a n e 52, 115 J a k p o ić z w ie r z ę t a w p o r z e z im o w e j 46,140 J a k i e m le k o , t a k i e m a s ło 4 6 ,1 3 5 J ó n e k s ie ś m i e je 60, 207 J o ś k o Fe rd y n a n d , P r o m i e n ie b i o a k ty w n e 60,198 J u ra s z e k B ., W o c z e k iw a n iu n a s ió d m y k o n ty n e n t 63, 3 8 ; N a u k a w y p r z e d z a k a le n d a r z 63,41 K a r t k i z d a w n y c h k a le n d a r z y 58, 184 K o m o n ie c k i A n d rz e j, Z e s t a r y c h z a p is ó w „ D z iejo p i s u ż y w ie c k ie g o 44 5 1 ,1 0 2 K o n s t y t u c ja S o c ja l i s t y c z n e j R e p u b li k i 61, 31 K o z ie ł K a ro l, K a le n d a r iu m i d a n e a s t r . (w ro cz n i k a c h 48—59) K u le p s z y m c z a s o m (O o d k r y c i a c h i w y n a la z k a c h ) 47, 110 lt . , J o w is z je s t „ p l a n e t a p a n u ją c a 44 w r. 1958 c z y li . . . 58, 189 L a t a ć k a ż d y m o ż e 50, 118 L a u r e a c i k o n k u r s u l i t e r a c k i e g o P Z K O 53, 144 L ic z b y w i e l k i c h b u d o w li k o m u n iz m u 52*, 43 L u d o w e p r z e p o w ie d n ie p o g o d y 62, 43 Ł y s e n k o L . , O g a tu n k u b io lo g ic z n y m 52, 89 ma, P i o n i e r z y p a tr io ty z m u p r o le t a r ia c k ie g o w hu c i e t r z y n i e c k ie j 5 0 ,1 0 5 M a rx J e n n y i L a u ra , W y z n a n ia 65, 56 M a z u re k J ó ze f, P i e r w s z a p o m o c n i e c h b ę d z ie za w s z e i w s z ę d z ie 48, 154 M ró z e k A ., N a jw a ż n ie js z e b łę d y g o s p o d a r k i ho d o w la n e j n a Ś l ą s k u 46, 132 M y ś li 6 5 ,5 7 ; M y ś li i h a s ła w y b r a n e 4 6 ,8 2 ; M yśli lu d u 6 4 ,1 2 2 ; 6 5 ,6 3 ; M y ś li s t a r o ż y t n y c h 64,110 N a sz t e a t r i je g o r e p e r t u a r 61, 172 46, 78 ne, S u r o w e ja b ł k o . W c z e s n a o d m ia n a ś liw . M a tk a p s z c z e la . P s z c z o ła b o r ó w k a 46, 112 N ie ż y je m y w e d łu g z e g a r ó w 61, 44 O L B , O z io ła c h , z ió łk a c h i h i s t o r i i 62, 50 P . R ., Ż y c i e n a in n y c h p la n e t a c h 53, 118 P e r s o n a li a s t a r u s z k i z ie m i 60, 35 P K S „ G r o ń 44 B y s t r z y c a 46, 127 P o p r z e d n ik „ G ło s u L u d u 44 46, 122 P r e m i e r y S c e n y P o l s k i e j i C z e s k ie j w 1959 r. 60, 121 i 122 P r z e w id y w a n ie p o g o d y 49, 138; 53, 147 P r z y ja ź ń c z e c h o s ło w a c k o - p o ls k a o g n iw e m p o k o ju 51, 36 P r z y s ło w ia r ó ż n y c h n a r o d ó w 53, 153 R a to w n ic tw o i r ó ż n e r a d y l e c z n ic z e 46,144 R e k o r d y 47, 116 R o c z n ic e ś l ą s k i e 48. 30 R o k 2000 60, 92 R ó ż n e r a d y g o s p o d a r c z e 46, 152 R y b a E r w in , C o ś z a s t r o lo g ii 47, 137 S c h r o n i s k o n a K o z u b o w e j 47, 108 S t e f l J i f i , J a b ł k o l e k a r s t w e m 64, 96 U n u c k a J ., N ie p ło d n o ś ć k r ó w 46, 138 U ś m ie c h n ij s ię 6 2 ,1 8 4 ; 6 3 ,1 8 7 ; 6 4 ,1 8 6 ; 65,187 W ., W p ły w m a t k i 46, 52 W . K ., P ie r w s z y c z ło w ie k w k o s m o s ie 62, 38 W i m ie c z ło w ie k a . Z p r o je k t u tr z e c ie g o p r o g ra m u K P Z R 62, 31 W y d a w n ic tw a „ G ło s u L u d u 44 5 0 ,1 5 2 Z k r o n i k s t a r y c h m ę d r c ó w 46, 31 Z M a c i e jo w e j d z ic h ty i J ó n k o w y c h to c z e k 59, 207 Z n o te s u M a u r y c e g o M o c z y g ę b y 6 1 ,1 8 3 Z m ie n ia m y o b lic z e n a s z e j r e p u b l i k i 61, 86 Z S R R w c y f r a c h 46, 84 Z e sta w ił L . B . ZD JĘCIE A N T O N IN G R IB O Y SK Y 184 C uur u * Z %/% m Z X U n z z LU Z 3 K IE P S K A T R A N S A K C JA N O W IC JU S Z Pewien wieśniak chciał kupić konia. Przy szedł do niego handlarz. — Mam dla was dobrego konia. Ma 5 lat, silny jak tur, przebiega 2 0 km kłusem nie zwalniając ani na chwilę. — Nie, to nie dla mnie. — Dlaczego? — Ja mam na targ 15 km od domu. Mu siałbym zawsze wracać 5 km piechotą. Młody robotnik przyszedł odnowić piękne stylowe meble. Obejrzał je, podrapał się w głowę i powiedział do właścicielki: — Pani chce, żeby to było dobrze zro bione? — Oczywiście! — Wobec tego poproszę o zamszową ściereczkę, szklankę letniej wody i szklankę ko niaku. Gdy przyniesiono żądane akcesoria, ro botnik wychylił koniak jednym haustem. — Co to ma znaczyć?! — woła właściciel ka. — Myślałam, że to panu potrzebne do pracy! — Jasne, że do pracy — mówi robotnik chłodno. — To mi doda odwagi. PECH — I co, wychodzisz za mąż? — Mam strasznego pecha! Ile razy chcę wyjść za mąż z miłości, facet jest zawsze bez grosza. 186 NAUKA Wozak trudniący się rozwożeniem węgla przyjął d o p o m o c y m łod eg o chłopca. — Pracujesz ze mną już dwa miesiące, a jeszcze nie umiesz rozróżniać gatunków węgla. Niczego się nie nauczyłeś! — Owszem, jednej bardzo ważnej rzeczy. — Jakiej? — Że tona ma 700 kg. O D P O W IE D Ź Do mieszkania dostaje się włamywacz i terroryzuje właścicielkę: — Proszę powiedzieć natychmiast, gdzie są pieniądze, bo inaczej panią zabiję! — A jeśli powiem, to nie zrobi mi pan nic złego? — Nie. — Na pewno? — Na pewno. — Pieniądze są w PKO . SY TU A C JA B EZ W Y JŚ C IA Matkę rozpieszczonego synalka pyta zna joma: — Pani syn jeszcze nie pracuje? — Nie. — Dlaczego? — Bo do ciężkiej pracy jest za słaby, a do lekkiej za ciężki. SEA N S S P IR Y T Y S T Y C Z N Y Owdowiała małżonka udała się do wróżk i. W różka u rządziła sean s spirytystyczny, wywołując ducha męż. Wdowa pyta: — Franciszku, czy jesteś szczęśliwy? — Tak, bardzo. — Szczęśliwszy, niż byłeś tu ze mną? — Tak. — A jak jest tam w niebie? — W niebie? Ja wcale nie jestem w niebie! EWOLUCJA Pewien malarz tak wyraził się o ko biecie: — Kobieta jest prawdziwą akademią: w dwunastym roku życia zarysowuje się, w piętnastym — szkicuje się, w osiemnas tym — maluje się, w dwudziestym — wy stawia się. I dodał: — Ale ta, która naprawdę zna swój wiek, nigdy nie będzie martwą naturą. WSZYSTKO Katecheta do Jasia: — Powiedz mi: kto wszystko? — Dozorca! widzi — Chwileczkę, panie hrabio, zaraz urzebrzem y na benzynę i jedziemy dalej. / i słyszy Przew idujący dyrektor — Nie mam odwagi powiedzieć im, że spuściliśm y w o d ę . PO W Ó D Znanego aktora dopada na ulicy pewien pan i mówi z wyrzutem: — Czekaliśmy z żoną wczoraj na pana z obiadem! — Ach tak, bardzo przepraszam. — Pan zapewne zapomniał o zaproszeniu. — Nie, skądże! — Może pan był chory? — Ależ nie! — To dlaczego pan nie przyszedł? — W idzi pan: nie byłem głodny! SPRYT W lesie odbywał się konkurs na najlepiej uwite gniazdo. Jurorem była stara, mądra sowa. Wybór jej padł na gniazdo drozda. Po wręczeniu samiczce drozda nagrody, sowajuror rzekła: — Twoje gniazdo jest świetne, miękkie i przytulne, ale powiedz mi, dlaczego na dnie jest dziura? — Bo ja ogromnie lubię znosić jajk a, ale nie cierpię wychowywać dzieci. BEZ RYZYK A Przechodzień do młodzieńca, który stoi na ulicy z wyciągniętą ręką: — Nie wstyd panu w tym wieku prosić o pieniądze? — Nie, bo już rok odsiedziałem za to, że je brałem bez proszenia! TŁO K Pan potrącił w autobusie bardzo tęgą pa nią i mówi: — Bardzo przepraszam, ale nie zauwa żyłem pani. Na to pani z czarującym uśmiechem: — Pochlebca! TRU D N O ŚC I Matka trzynastoletniego syna do męża: — Czy odbyłeś już z Jackiem tę uświa damiającą rozmowę? — Tak, usiłowałem skierować rozmowę na kwiaty i pszczółki, ale . . . — Co ale? — On stale powracał do dziewcząt. T R E Ś Ć L IS T U RADA Żona oskarżonego, który właśnie został skazany na 5 lat więzienia, do adwokata: — Czy mógłby pan memu mężowi dorę czyć ten list? — A jaka jest treść tego listu? — Ż p zwracam mu wolność! Dziewczyna do przyjaciółki: — Karol kocha mnie do szaleństwa. Ruj nuje się dla mnie na drogie prezenty. Jes tem zażenowana i chciałabym, żeby to wreszcie ustało. — Nic prostszego: wyjdź za niego za mąż. EW EN TU A LN O ŚĆ CENA Klientka do właściciela sklepu ze zwie rzętami: — Ile kosztuje ten sjamski kot? — 800 Kcs. — Co takiego? Tydzień temu kosztował zaledwie połowę. — Tak, ale w ciągu tego tygodnia zjadł dwie najcenniejsze papugi! W ETERYN A RZ Dwa lwy oglądają w klatce zawartość tor by lekarskiej i stłuczone okulary. — To był dobry weterynarz — mówi pierwszy lew. — Tak, dorzuca drugi. — Szkoda, że nie zostało ani kawałka. Jestem przygotowany na wszystko. 190 Dyrektor do sekretarki, którą trzyma na kolanach: — Na ewentualność, gdyby tu przypad kiem weszła moja żona. Czy pani jest ubez pieczona od wypadku przy pracy? W Y JA Ś N IE N IE Jaś do ojca: — Co to znaczy: kobiety niezależne? — To kobiety, które nie mogą znaleźć nikogo, kto chciałby od nich zależeć. ŁA T W O ŚĆ Palacz do znajomego: — Odzwyczajanie się od palenia jest rze czą najłatw iejszą w świecie. Robiłem to już z 50 razy. — Zobaczysz, pan kapitan raz na zawsze zabierze ci zapałki! 191 — Chodź tu! Tę zrozum iesz' K O L E JK A K O N T R O LA W poczekalni szpitala położniczego przy szły ojciec chodzi nerwowo z kąta w kąt. Po pewnym czasie zjawia się inny mężczyz na i siada spokojnie w fotelu. Wchodzi pie lęgniarka i zwracając się do ostatniego przy bysza, mówi: Gospodarz na wsi zachorował i w jego za stępstwie syn prowadzi gospodarstwo, zdając codziennie sprawozdania: — Ostatnio krowy dają 2 0 litrów mleka dziennie. — Ile mleka sprzedajemy? — 19 litrów. — Ile śmietany? — 3 litry. — A co, do licha, robisz z resztą? — Niech pan idzie ze mną. Ma pan syna. Na to pierwszy: — Ależ, proszę pani, ja tu byłem przed tym panem! UŚMIECHNIJ SIĘ • UŚMI ECHNI J SIĘ 13 Kalendarz Śląski — W ygląda na to, że je szcze nie w rócili... U S P O K O JE N IE Do restauracji wchodzi w piątek starsze małżeństwo. Pan zwraca się do kelnera: Czy jest łosoś z wody? — Niestety. — A sum z rusztu? — Też nie ma. — To poproszę befsztyk -r mówi gość i zwraca się do żony: — Moja droga, Pan Bóg będzie wiedział, że pytałem o ryby. 193 PECH Młode małżeństwo po raz pierwszy przyj muje w czasie świąt gości. Mąż zwraca się do żony: — Chciałbym, aby to przyjęcie wypadło okazale, ale mamy mało pieniędzy. Wiem już jednak, co zrobimy. — Co? — Przygotuj kulebiak z kapustą, a goś ciom powiemy, że na gorąco będzie indyk. — I co z tego? — Ty nagle zerwiesz się od stołu, po biegniesz do kuchni. Ja zapytam „co się stało?“. Ty wtedy zawołasz zrozpaczona „indyk się spalił!“ i podasz w zastępstwie kulebiak. Następnego dnia zjawili się goście. Przy stole toczyła się ożywiona rozmowa. Nagle młoda żona zerwała się od stołu i pobiegła do kuchni. Mąż zawołał: — Co się stało? Czy coś ci się przypa liło? — Tak, kulebiak! 194 TAKT Cała rodzina żołnierza zginęła w wypad ku samochodowym. Oficer wzywa sierżanta i mówi: — Zawiadomcie tego biedaka, ale, pamię tajcie, bardzo taktownie! — Proszę na mnie polegać. Po paru minutach sierżant ustawia swoją kompanię w szeregu i komenderuje: — Szeregowy, który utracił całą rodzinę w wypadku, samochodowym — wystąp! Nikt nie wystąpił. Sierżant skomenderował: — Szeregowy Kowalski stanie do raportu za niewykonanie rozkazu! M U ZYKA Na przyjęciu młoda pianistka, przerywa jąc grę, zwraca się do znanego artysty: — Mówiono mi, że pan kocha muzykę . . . — Tak, ale proszę, niech pani gra dalej. NIEPOROZUMIENIE Żotva do — Ten twój znajomy jest bardzo źle wy chowany. Rozmawiałam z nim jakieś pół godziny i w tym czasie ziewał chyba z 15 razy. — M oja droga, on pewnie nie ziewał, on się chciał odezwać. PRETEK ST Pani do wielbiciela: — Dziś mój mąż poszedł na ryby, więc mamy dużo czasu dla siebie. A co ty po wiedziałeś swojej żonie: — Że idę na ryby. K U R A C JA W małym miasteczku pod dom weteryna rza przychodzi gospodarz, ciągnąc za sobą ospałego konia. — Panie doktorze, niech pan coś poradzi, aby tego lenia jakoś pobudzić do pracy. Lekarz robi koniowi zastrzyk. Po chwili koń zrywa się i galopuje przed siebie. — Ile płacę? — 50 Kćs. — Tu jest 100 Kćs, panie doktorze. Mnie również proszę zrobić zastrzyk. — Ale po co? — Żebym mógł dogonić swego konia. --------powiedział nieopatrznie: N iechaj pierwszy rzu ci kamieniem ten, kto sam jest bez w in y . . . SZCZĘŚCIARZ W Y SIŁE K Do sklepu z obuwiem przybiega klient z reklamacją: Zażywny jegomość, bardzo zasapany, przy bywa na brzeg rzeki w chwili, gdy prom pa sażerski znajduje się w odległości metra od brzegu. Robiąc największy wysiłek, na jaki go było stać, grubas wskakuje na prom i ciężko opada na ławkę trzymając się za serce. — A jednak zdążyłem — mówi do jed nego z pasażerów. — Tak, ale niepotrzebny był ten wysiłek, nie jest to bowiem prom, który odjeżdża, ale prom, który wraca. — Kupiłem tu wczoraj parę butów, są tak niewygodne i tandetnie wykonane, że nie można ich nosić! — Co pan narzeka, pan ma tylko jedną parę, a my tu mamy trzysta. KTO? Świeżo upieczony właściciel samochodu prowadzi wóz. Jadąca z nim żona i teściowa udzielają mu na zmianę rad: — Skręć teraz. — Wyprzedź go. — Zwolnij. — Postaraj się wyminąć! — H am uj! W końcu zirytowany kierowca odwraca się do żony: — Kochanie, kto tu prowadzi samochód, ty, czy twoja matka? K IE P S K I PEDAGOG Przed sądem dla nieletnich staje młodo ciany przestępca oskarżony o kradzież. Sę dzia zwraca się do ojca chłopca: — Czyż nie wstyd panu dopuszczać do tego, aby pana jedyny syn stawał już trzeci raz przed sądem? Powinien go pan uczyć, jak należy postępować. — Ja go uczę, panie sędzio, ale on za każdym razem daje się złapać. 197 „Krokodyl“ — Chciał pan pokój z w anną . . . ZAKAZ S Z C Z Ę Ś L IW Y O JC IE C Z zarządzenia przysłanego do Rady Gro madzkiej : — Podkreśla się, że na miejscu, na któ rym stoi już jakiś budynek, drugiego bu dynku stawiać nie wolno. W Paryżu, w klinice porodowej, ojcowie oglądają swych potomków przez szklaną ścianę sali noworodków. Wśród grupy szczę śliwych ojców znajduje się bogaty szeik. Jeden z ojców pyta uprzejmie: — A pański, to który? — Te dwa pierwsze rzędy. ODW AGA Aktorka kręciła scenę w klatce lwów. Ktoś zapytał: — Czy bardzo się pani bała? — Tak, bo zwierzęta podobno mają pchły. W SP A N IA Ł E M ilicjant zatrzymuje samochód prowadzo ny przez młodą kobietę: — Jechała pani w mieście z szybkością 9 0 km! — Czy to nie wspaniałe? A dopiero wczo raj dostałam prawo jazdy! U D Z IA Ł W W ESELA C H Do celi przybywa nowy więzień. — Za co tu pana wsadzili? — Za zbyt częsty udział w weselach. — Jak to? W ięc za to pana ukarano? — Tak, bo w każdym uczestniczyłem ja ko pan młody. 198 P O D Z IW Automobilista bezskutecznie usiłuje zapa lić motor. Po chwili wychodzi z wozu, otwie ra maskę i próbuje uruchomić motor za po mocą ręcznej korby. Gdy zakręcił sześćdzie siąty raz, jakiś staruszek podchodzi, wciska mu w rękę monetę i mówi: — W spaniała jest ta pana katarynka. Trochę wprawdzie niedosłyszę, ale naprawdę wspaniała! W N IO S E K Miłośnicy zwierząt rozmawiają na temat żywienia swych pupilów. Jeden mówi: — Doszedłem do wniosku, że psy, które jedzą muchy, nie tyją. Ktoś dorzuca: — Szczególnie, jeśli nie jedzą nic poza tym! * Higiena JĘ Z Y K O B C Y CO R O B IŁ ? Anglik zwiedza Paryż i na jednej z ka wiarni znajduje wywieszkę „Tu się mówi po angielsku." Wchodzi i zwraca się w języku ojczystym do kelnera, na co ten, wzruszając ramionami, powtarza w kółko: nie rozumiem. Z tym samym skutkiem Anglik usiłuje poro zumieć się z kierownikiem lokalu. Wreszcie łamaną francuzczyzną pyta oburzony: — W ięc kto tu właściwie mówi po an gielsku? Kierownik wyrozumiale: — Goście! Amerykanin został zaproszony do starego angielskiego pałacyku. W skazując na wiszą cy na ścianie portret jednego z przodków, gospodarz mówi: — Oto sir Henry, założyciel rodu. — Co on zrobił? — pyta Amerykanin. — Założył ród. Gość wzrusza ramionami i mówi: — To jasne, ale co on robił w dzień? B E Z N AD ZO RU Do pana domu zwraca się kuzynka: — Jak to, zostawiasz żonę przy tak cięż kiej pracy fizycznej, a sam leżysz i czytasz gazetę? — Bo jej przy pracy nie trzeba pilnować. W S Z Y S T K O JED N O Do sklepu spożywczego przychodzi mała dziewczynka: — Poproszę bochenek chleba. — Białego czy razowego? — W szystko jedno, ciocia niedowidzi. KA RA Sędzia do oskarżonego: — Zdaje się, że widzę tu pana nie po raz pierwszy. O co ostatnio był pan oskarżony? Doświadczona mężatka do przyjaciółki: — O obrazę boksera. — W łaściwie to zupełnie wszystko jedno — I został pan ukarany? kogo poślubiasz — i tak za parę dni okazuje — Tak, ale nie przez sąd! się, że to zupełnie ktoś inny. W S Z Y S T K O JE D N O 199 Z DZICHTY MAURYCEGO DRZĄZGAŁY — Ujcu, tyn kóń, coście mi go sprzedali, nie chce żrać! — Byjcie radzi, sąsiedzie, siano je latoś drogi. — Pamiętajcie, Michale, że każdy kieli szek skraca życie o dzień. — Panie doktorze, podle tego coch wypił, toch je uż downo nieboszczyk. — Czymuście pobił tego człowieka? To jest pono wasz krewny? — Panie władzo, jaki tam krewny, to je mój brat. * * * — Spotkało mie nieszczęści. — Jak i nieszczęści, Drzązgalko? — Na pojczałach se u sómsiadki 500 Kćs a ona wczora umrzyła. — Dyć to nima żodne nieszczęści, naopak! — Prawie tymu, lutujym, żech se nie pojczała wiyncy. * Stary gazda Klimek postanowił darować swoimu synowi kónia. Jak go wykludził z chlywa, tak mu zaczón dźwigać ogón. — Czymu zaglądosz pod ogón — pyto sie Klimek. — Bp sie prawi, że darowanymu koniowi nimo sie zaglądać na zęby. * — Warzecho, czymu dzierżycie ciągym tyn palec we wodzie? — Bo mi doktór prawił, że se móm wy kąpać, tak sie przyzwyczajóm do wody. * Synek mówi do Moczygęby: — O jciec, jak sie pozno pijanego czło wieka ? — To mosz tak, synu . . . Teraz przed na mi idą dwo' chłopi, gdybych był pijany, tobych widzioł cztyróch . . . — Ojciec, dyć przed nami idzie jedyn chłop . . . ! * W stanie podniesionym na duchu wraca do chałupy Jadam Macierzónka. — Każ tu miyszko Jadam Macierzónka — pyto sie napotkanego przechodnia. — Na dyć to ście sóm wy, sómsiedzie — tłumaczy znajomy. — Tela też wiym, ale nie wiym, kaj miyszkóm. 200 Dzichta spotkoł na ulicy podchmielonego karlusa. — Nie trop sie, synku — prawił do niego — powiydz, kany miyszkosz, a jo cie zakludzę do dómu. — K aj miyszkóm? W Koszycach! * Stary Puczychwost siedzioł w gospodzie i drzymoł. Przyszeł gospodzki i zaszczyrkoł kluczami. — Za . . . za . . . zapłacę — zaczkał Pu czychwost. — K iej zobaczył rachunek, napół wytrzyźwioł. — Sanie łoja! Dyć to je rachunek dla trzóch! — W asi kamraci leżą pod stołym — wy tłumaczył gospodzki. * Maurycy Drzązgała przez pomyłkę, bo już mioł cosi pod mycką, wloz na pocztę zamiast do gospody. — Tu telegraf, ojciec — informuje go urzędniczka. — Dobre . . . Tak mi dejcie pół litra tele grafu . . . * Żona mówi do pijaka: Dybyś sie chłopie ustatkowoł . . . Dyć a ji to bydełko wiy, kiedy mo przestać pić, jyny ty nigdy nie wiysz . . . — Straszne rzeczy, jak piję wode, to też wiym, kiedy móm przestać. * Fusekla siedzioł w gospodzie nad trzema kieliszkami. — Jak tam, sąsiedzie — zagadnął go W arzecha — dyć wóm dochtór zakozoł pić! — Zakozoł, to prowda, pozwolił wypić jy ny jedyn kieliszek. — Nó, a wy przeca siedzicie nad trzema! — Bo jo był u drugigo doktora, a tyn pra wił, że możym wypić dwa. Prawił Fusekla: Ja, ja . . . W ielbłąd na pustyni poradzi osiym dni robić i nic nie pić, jo zaś poradzę osiym dni pić i nic nie robić... * — Szczepanie — mówi ksiądz do swoji owieczki — dyście mi przeca obiecali, że już nigdy nie zaglądniecie do kieliszka. — Dyć jo też słowo dodzierżoł, wielebniczku, jo teraz pijym prosto z flaszki. * Pijanego Gruszpónka prowadziła żona do domu. Chłopym kapkę szkubało, tak że mu w pewnej chwili czopka z głowy spadła. — Podniyś tóm czopke — upiyro sie chłop. — Tobych była głupio, jak żeś sie naproł i nimożesz czopki na głowie udzierżeć, tak sie jóm podniyś sóm. — Podniyś tóm czopke! — sierdził sie chłop, a kiej widzioł, że baba czopki nie podniesie, zgiął sie sóm i . . . prasnął sobą, jak dłógi. — Widzisz — zachichotoł Gruszpónek — nie chciałaś mi podniyść czopki, teraz mie musisz dźwigać całego . . . * — Za pijaństwo bedziecie siedzieć w ko zie — tłumaczy władza Moczygębie. — Nie bedym siedzioł, ino leżoł, bo sie mi chce strasznie spać . . . * — Jak to było z tym zygarkiem — pyto sędzia. — To było tak, panie sędzio . . . Zygarek szeł na oknie, a jo szeł ulicą. Po chwili szli my razem. * — Dowodów nima, żeście skradli ten ze garek. Jesteście wolny — prawi sędzia. — Panie sędzio, to znaczy, że teraz to już mogym tyn zygarek nosić na ręce . . . * Jednego rzezimiyszka wieszali. Był to mło dy kat, tóż niezaradny. — Przebocz, żech taki niezręczny — pra wi do swoji ofiary. — To nic, pumógł bych ci, ale też nie umiym, bo mie po piyrszy roz wieszajóm — odpowiado rzezimiyszek. Jednego bandytę skozali na śmierć. Po wy roku bandyta tak sie boł, że ze strachu w no cy umrzył. Następnego dnia dozorca więzienny napisoł taki protokół: W ięziyń NN, skazany na szu bienice, uratowoł sie przed śmiercią tym sposobym, że umrzył. * Moczygęba doł do gazety taki ogłoszyni: Oznajmiam, że Jadam Gruszpónek ukrodł mi psa, jak mi go nie oddo do tydnia, to jego nazwisko ogłoszym publicznie w gazecie. * — Oskarżony, czy oskarżony sam popeł nił przestępstwo kradzieży? — pyto sie sę dzia. — Tak jest, panie sędzio . . . Dzisio cięż ko o uczciwego wspólnika. * — Nie wstyd wóm, żeście we śnie okrod swoigo przyjaciela? — Panie sędzio, dyć ón tak dobrze społ, żech nimioł serca go budzić. * — Co was popchnęło do tylu kradzieży — pyta sędzia. — Książka kucharska. — Pierwszy raz słyszę! — No tak, panie sędzio. Bo tam je pisane: weź cukru kilo, weź smalcu, weź 10 ja j, weź to i tamto. No to jo broł, a teraz móm kłopot. * — Piniądze, albo zygarek — wrzasną! rzezimiyszek nad uchym spóźnionego prze chodnia. — Nimóm ani jedno, ani drugie . . . — To co sie plączesz w nocy po ulicach i uczciwym złodziejom czas zabiyrosz . . . ! * Opowiadał Moczygęba: Jak żech był w austryjackim wojsku, to sie mie kapral spytoł, co to je strategia. A jo mu prawił tak: Strategia jest wtedy, kiedy wojsku chybi municyje i nimo czym strzylać. Wtedy musi tak dłógo strzylać, aż przywiezóm nową municyje, żeby wróg nie zauważył, że naszymu woj sku chybiło municyje. Po taki odpowiedzi mie powyszyli na cugsfire. 201 P R Z Y JA C IE L E Dwaj panowie rozmawiają o kolegach: — Czy wiesz, że Kowalski i Malinowski okropnie się wczoraj pokłócili? — Doprawdy? A byli nierozłączni. . . — W łaśnie, wczoraj musiało ich aż czte rech rozłączać. DLA T O W A R Z Y ST W A — Dzisiaj zapiję się na śmierć! — Chodź . . . Umrę razem z tobą. P A C JE N C I Ciekawski. Lekarz do kolegi: — Połowę pacjentów zawdzięczamy złym kucharzom . . . — A drugą połowę? — Dobrym kucharzom. — Ignoruj je, Alicjo . . . 202 Doping. — Nie znam francuskiego, w ięc nie wiem o co mu c h o d z i ... Z M I A N A Orłem, tygrysem był u kochanek. U żony cichy, dobry Janek. Z ŻYCIA Wszystkim zwykł mówić jak mu serce płonie. Wszystkim, tylko nie swej żonie. NASZ DOBRY ZNAJOMY Okazji miał tysiąc i jedną, lecz wybrał jedną. ZA MIŁOŚĆ Za miłość trzeba płacić miłością, albo tracić. Janusz Gaudyn 203 PECH Kapelan do skazańca: — Czy żałujesz, synu? — Tak, jednego. — Czego? — Cyganka mi przepowiedziała, że otruję się grzybami. A ja tak lubię grzyby i nie potrzebnie ich nie jadłem SZAN SA Ojciec do dorosłego syna: — Pam iętaj, mężczyzna powinien się oże nić tylko z kobietą ładną. — Dlaczego? — Wtedy istnieje szansa, że się od niej uwolni. P O C IEC H A Podczas pogrzebu żony mąż zmarłej widzi, że jej adorator jest w rozpaczy. Wzruszony podchodzi do niego i mówi: Stary, nie martw się! Ja się znowu ożenię. 204 W SĄ D Z IE — — « — — — — Oskarżony, czy był pan już karany? Tak, panie sędzio. Za co? W aliłem głową o mur. To przecież nie jest karalne. Tak, ale to nie była moja głowa. * Pewna urzędniczka spaźnia się do pracy: Znowu spóźniła się pani do pracy? — Spóźniłam się, bo ten chłopak, który chciał mnie zaczepić, szedł za mną tak strasznie wolno . . . D O B R E Z A JĘ C IE Jan spotyka Pawła: — Gdzie obecnie pracujesz? — Nigdzie. — A co robisz? — Nic. — Zazdroszczę ci, masz pierwszorzędne zajęcie. Owszem, ale duża konkurencja. U Ś M I E C H N I J SIĘ A N T O N IN G R IB O V S K Y : U LE W A 205 Spis treści Henryk Jasiczek: S k r z y p c e ..............................................................................................................32 W ł. Krumniklowa: Trudny r o k ......................................................................................................34 D r Józef Chlebowczyk: Początki ruchu zawodowego g órn ik ó w .......................................... 35 Edmund Rosner: Czy literatura polska znana jest w ś w i e c i e .......................................... 40 Alojzy Mańka: Jeden z n i c h ..................................................................................................... 41 Ludwik Brożek: Ze wspomnień o Gustawie M o r c i n k u ...................................................44 Władysław Sikora: P o ł u d n i e ..................................................................................................... 47 Jan Broda: Trzy lata posady Walentego K r z ą s z c z a ........................................................... 48 Władysław Sikora: Niedosyt, czy nadmiar k u l t u r y ........................................................... 51 Gustaw Przeczek: Ruch oporu w obozie koncentracyjnym G u s e n ..................................55 Witold Iwanek: O pożarach, powodziach i zarazach na Ś l ą s k u ..................................64 Franciszek Zahradnik: Książka, wierny p r z y j a c i e l ...........................................................65 Henryk Jasiczek: Beskidzka A n t y g o n a ..................................................................................... 70 Karol Piegza: Stare budownictwo w Jabłonkow ie................................................................... 82 Wiktor Sembol: Od hieroglifów do maszyny r o t a c y j n e j ...................................................85 Gustaw Sajdok: Stary g r a t ..............................................................................................................86 Alojzy Mańka: Wróżba w i g i l i j n a .............................................................................................88 Bronisław Bielan: P o r a n e k ..............................................................................................................91 Kazimierz Koszutski: W p o c i ą g u .............................................................................................95 Dr Antoni Waleczek: Notatnik z W ietn a m u ............................................................................ 100 Gustaw Przeczek: Odkrycie c h w i l i ............................................................................................. 105 Edmund Rosner: Szwajcarski piewca B e s k id ó w ....................................................................106 Jerzy Rucki: M o j ............................................................................................................................... Jerzy Rucki: W ojna n ie -w o jn a ..................................................................................................... 108 Janusz Koniusz: Rybacy i pies . .....................................................................................109 W ilhelm Przeczek: Zwykłe d n i ..................................................................................................... 113 Alojzy Kołorz: Głupi P i n d u r a ..................................................................................................... H 9 Robert Danel: Podania — wiedza historyczna ludu . . . . • . • • • 121 Józef Maryniok: Do Odessy po c. k. z ł o t o ............................................................................125 Władysław Sikora: B r z o z o .............................................................................................................. 12? 20 lat na s c e n i e ............................................................................................................................... W iesław Berger: B o so n o g a .............................................................................................................. 130 Maria Wardasówna: Figiel w ym ow nika.................................................................................... 133 Leszek Prorok: W metropolii le w a n ty ń s k ie j............................................................................ 142 Adam Wawrosz: Po g o i c z k u ........................................................... Teofil Stolarz: Nadworny g olib ro d a................................................... Adam Wawrosz: Deszczowo n i e d z i e l a .......................................... Jan Kubisz: O u t o p c a c h .................................................................... Aleksander W idera: Humor i satyra w dawnej prasie śląskiej . Karol Hlawiczka: Śląski polonez ludowy.......................................... Józef K liś: Skrzydlata m ło d o ść........................................................... Gustaw Sajdok: P o r t r e t y .................................................................... Władysława Rajska: Między nami kobietami . Janusz Gaudyn: Nowe f r a s z k i ................................................... Józef Ondrusz: B r z o z a ............................................................................ Daniel Kadłubiec: Ło dwaności z b u jn ik a c h .................................. Jan Szymik: Pogoda a przysłowia ludowe . . . . . Ludwik Brożek: Spis treści 20 roczników kalendarzy . Uśmiechnij się . . . . . .......................................... K A LEN D A R Z Ś L Ą S K I 1966 Rocznik V. Zredagował: Henryk Jasiczek z zespołem redakcyjnym. Okładkę projektował Bronisław Liberda. Układ graficzny: Jaroslav Rusek a Vaclav Beranek. Redaktor odpowiedzialny: Henryk Jasiczek. Nakładem wydawnictwa Profil w Ostrawie w roku 1965 jako 305 publikacja. Drukiem T I S K , n. p., Brno, provoz 3, Ćesky Teśin. Format papieru 7 0 X 100 cm. AA 19,88 (ilustr. 5 ,5 9 ), VA 20,40. Nakład 1 0 0 0 0 egzemplarzy. Grupa tematyczna 13. T -03 *53124 Cena egzemplarza broszurowanego Kćs 12, — . 48 - 0 2 1 -6 5 145 146 147 148 149 153 159 161 163 167 169 171 174 179 186 Czytajcie, rozpowszechniajcie i prenumerujcie w yd a w a ny p rz e z Polski Związek Kulturalno-Oświatowij Artykuły problemowe, komentarze polityczne, opowiadania i wier sze, reportaże, przekłady, wskazówki metodyczne, wypowiedzi itp. S tałe d ziały te m a ty c z n e : • © • • 9 „Piórem i obiektywem” — wędrówki po świecie „ Teatr i sztukac£ — recenzje, wywiady, informacje „Nasza kolumna” — dział organizacyjny P Z K O „Godki i pogwarki” — opowiadania gwarowe „K ronika” — wydarzenia krajowe, zagraniczne, kronika z życia PZKO • „Powsinoga” — teatrzyk satyry, humoru i fraszek P o n a d to : • „Śladam i pracy naszych kół” , „Żywe teksty, żywe pieśni” , „N otatnik Zwrotu” , „Felieton miesiąca” itp. Cena bogato ilustrowanego numeru Kćs 1 ,—. Prenumerata roczna Kćs 12, — Adres redakcji i adm inistracji: Cz. Cieszyn, ul. Lenina 28, telefon nr 564 Książnica Cieszyńska OZ I I 6 3 6 / 1966