uwieść kobietę Koziorożec

Transkrypt

uwieść kobietę Koziorożec
KALEND ARZ ŚLĄSKI
Zredagował:
Henryk Jasiczek
z kół ki e m r e d a k c y j n y m
Wydawnictwo
P r of i l
Ostrava
1965
Drukiem:
Tisk, n. p., B r n o ,
pr ov oz 3 -
Ćes ky T8*fn
Cena 12 Kts
KALENDARZ
ŚLĄSKI
NA R O K
1966
Z D JĘC IE W Ł A D Y S Ł A W W O JN A R
CJ&alŁo
■© PRO FIL
1965
Vó!oz
<OvoO
1966
Rok 1966 je s t rokiem zw yczajnym i liczy 365 dni.
CZTERY PORY ROKU
Pory roku: w iosna astronom iczn a rozpoczyna się dnia 20 m arca, lato astronom iczn e
dnia 21 czerw ca, je sie ń astronom iczn a 23 w rześnia, a zima astronom iczna 21 grudnia.
DWANAŚCIE ZNAKÓW NIEBIESKICH
Znaki w iosenne
ir c Baran
Byk
frfc B liźnięta
Znaki letn ie
Rak
*^ L e w
Panna
Znaki jesien n e
ih Waga
Znaki zimowe
Koziorożec
'■cf Niedźwiadek
$ Wodnik
£ S trz e le c
S R yty
Podane w kalend arzu znaki n ieb iesk ie o zn aczają tę część Zw ierzyńca N iebieskiego,
w k tó rej zn ajd u je się księżyc w południe g reen w ich sk ie, t j. o godz. 13 czasu środkow o­
europ ejskiego danego dnia. W schody i zachody sło ń ca obliczone ś c iśle z w ażnością d la
Ś ląska Cieszyńskiego podane zostały w kalend arium w czasie środkow o-europejskim .
4
PAMIĘTNE DNI I WYBRANE DATY NA ROK 19B6
21
23
25
8
28
4
5
11
stycznia
lutego
lutego
m arca
m arca
kw ietnia
kw ietnia
kw ietnia
12
22
1
5
kw ietnia
kw ietnia
m aja
m aja
9 m aja
14—16 m aja
1 czerw ca
10 czerw ca
5 lipca
6 lipca
11 lipca
12 lipca
22 lipca
26 lipca
15 sierpnia
23 sierpnia
29 sierpnia
2 w rześnia
9 w rześnia
17 w rześnia
21 w rześnia
27
1
6
7
28
7
10
17
23
28
29
10
12
w rześnia
października
października
października
października
listopada
listopada
listopada
listopada
listopada
listopada
grudnia
grudnia
19 grudnia
42 ro czn ica zgonu W. I. Lenina
Dzień Armii Radzieckie] i M arynarki R ad zieckiej
18 ro czn ica zw ycięstw a czech o słow ackiego ludu
M iędzynarodowy Dzień K obiet
Dzień N auczyciela. (1592 urodził się Jan Amos Kom ensky)
Św ięto państw ow e W ęg iersk iej Republiki Ludowej
21 ro czn ica w ygłoszenia K oszyckiego program u rządow ego
Dzień M iędzynarodow ej Solid arn ości W yzw olenia W ięźniów P olitycz­
nych i Bojow ników z Faszyzm em
5 ro czn ica pierw szego lotu człow ieka w Kosmos (1961)
96 ro czn ica urodzin W. I. Lenina (1870)
Św ięto Pracy. Dzień w olny od pracy
21 ro czn ica Pow stania P raskiego
148 ro czn ica urodzin K arola M arksa
Św ięto państw ow e C zechosłow ackiej R epu bliki S o cja listy cz n e j. (21
ro czn ica w yzw olenia n aszej O jczyzny przez Armię R ad ziecką.) Dzień
wolny od pracy.
i
45 ro czn ica założenia K om unistycznej P artii C zechosłow acji (1921)
M iędzynarodowy Dzień D ziecka
24 ro czn ica zagłady Lidie.
S łow iańscy kazn od zieje Cyryl i Metody
M iędzynarodowy Dzień Spółdzielczy
551 ro czn ica sp alen ia m istrza Jan a Husa
Św ięto państw ow e M ongolskiej Republiki Ludowej
Dzień pracow ników budow lanych
Św ięto państw ow e P olsk iej R zeczypospolitej Ludowej
Św ięto państw ow e R epu bliki Kuba
Św ięto państw ow e K o reań sk iej R epu bliki Ludow o-D em okratycznej
'Ś w ię to państw ow e Rum uńskiej R epubliki Ludowej
22 ro czn ica Sło w ackiego P ow stania Narodowego (1944)
Św ięto państw ow e W ietn am skiej Republiki D em okratycznej
Dzień Górników
Dzień C zechosłow ackiego L otnictw a
Dzień Prasy C zechosłow ackiej
46 ro czn ica założenia Rudeho Prńva
Dzień K o lejarzy C zechosłow ackich
Św ięto państw ow e C hińskiej R epubliki Ludowej
Dzień Armii C zechosłow ackiej
Św ięto państw ow e N iem ieckiej Republiki D em okratycznej
Dzień U narodow ienia — Dzień w olny od pracy
49 ro czn ica W ielk iej P aździernikow ej R ew olucji S o cja listy cz n e j (1917,
Św ięto państw ow e ZSRR)
Z agajen ie M iesiąca P rzyjaźni
M iędzynarodowy Dzień Młodzieży
M iędzynarodowy Dzień Studentów
U rodził się K lem ent Gottw ald (1896)
146 ro czn ica urodzin Fryd eryk a E n g elsa (1820)
Św ięto państw ow e Fed eratyw n ej Republiki Jugosław ii
Urodził się A ntonin N ovotn? (1904)
23 ro czn ica zaw arcia umowy o przyjaźni i w zajem n ej pomocy między
CSRS a ZSRR (1943)
U rodził się A ntonin Zapotock# (1884)
Znaki
nieb.
K A L E N D A R I U M
Nowy Rok, Mieczysława
Makarego
H
N
s
f
i
3
4
5
6
7
8
9
P
W
s
Cz
p
s
N
Genowefy
A nieli, Eugeniusza
Szym ona
Juliana, Izydora
T rzech Króli, A ndrzeja
Ccweryna, Bogdana
Antoniego, M arcjanny
r
sh
sh
v~t
vcf
10
li
12
13
14
15
16
P
W
S
Cz
P
s
N
Jan a, Paw ła
H onoraty
E rn esta, Czesław a
W eroniki, H ilarego
F elik sa
Dąbrów ki
W łodzimierza
flf
8
17
18
19
20
21
22
23
P
W
ś
Cz
P
s
N
A ntoniego
Piotra
H enryka, Erw ina
Fabian a, Seb astiana
Zgon W. I. Lenina
W incentego
Marii, Janusza
24
25
26
P
Tym oteusza
P aw ła
P olikarpa
Jana
K arola
F ran ciszk a, W alerian a
Martyny
27
28
29
30
6
r
W
s
Cz
P
s
N
st
€
&
A
1
®
•c*
OT*1,
o?
«■*
«*
Notatki
JAN Ż A B K O W IA N : N A P R Z E C IW N O W Y M D N IO M
W sch od y i zachody słońca:
Dnia 1-go: w schód 7,44, zachód 15,44
Dnia 15-go: w schód 7,38, zachód 16,11
Dnia przybywa o 1 godz. 6 min.
15 s t y c z n i a — Dzień C zechosłow ackiej A rtylerii.
17 s t y c z n i a 1945 — W arszaw a wyzw olona przez Armię Radziecką.
21 s t y c z n i a — 42 ro czn ica śm ierci W. I. Lenina.
7
k
w
H
O
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
a
W
<5
C,T
P
s
N
P
w
<5
Cz
p
s
N
P
W
<5
Cz
p
s
N
P
W
,-5
Cz
P
O
N
l
e
n
d
a
r
i u
Znaki
nieb.
m
Ignacego, Brygidy
M arli, Gromnic
B łaże ja
A ndrzeja
Agaty
Doroty
Rom ualda, Ryszarda
Jana
Apolonii
Renaty
Eufrozyny
Grzegorza, E ulalii
K atarzyny
W alentego
Fau styna
Julianny
K on stan cji, Zbigniew a
Sym eona, Zuzanny •
K onrada
Leona
F e lik sa, E leonory
M ałgorzaty
M acieja, Sew eryna
F loren teg o
Zwyc. csł. ludu
W iktora
Bogusław a
Anastazji, Gabriela
'cf
JS
flf
(P
ń
€
&
&
S
n r
*r
m*
«*
•
n
H
<Sk
«e€
ń
A
Notatki
JAN Ż A B K O W IA N : LUTY O S T R O KUTY
W schod y i zachody słońca:
Dnia 1-go: w schód 7,20, zachód 16,38.
Dnia 15-go: w schód 6,57, zachód 17,03.
Dnia przybywa o 1 godz. 35 min.
23 l u t e g o — Dzień Armii R ad zieckiej.
25 l u t e g o 1948 — 18 ro czn ica zw ycięstw a ludu p racu jąceg o — pam iętny dzień CSRS.
9
MARZEC
K A
1
2
3
4
5
6
Cz
p
s
N
A lbina
H eleny, Ludwiki
Kunegundy
K azim ierza, Eugeniusza
Euzebiusza, Fryderyka
Mariana
8
9
W
ć
Tom asza, F e lic ji
W incentego
F ran ciszk i, A leksandra
W
s*
K onstantyna, Rozyny
11
N
Konstantyny, E rn esta
P
N
Matyldy, Bożeny
Klem ensa
Cyriaka
K orneli, Patrycego
Edw arda, Anzelma
Józefa
Eufenii, Teodozji
21
22
23
24
25
2fi
27
P
W
S
Gz
P
S
N
Benedykta
K atarzyny
P elagii, Zygmunta
G abriela
M arii, Ireneusza 1
Teodora
Lidii
28
29
30
31
P
W
S
Cz
Amalii
K atarzyny
P elagii, Zygmunta
Balbiny, Amosa
w
s
Cz
p
s
Znak!
nieb.
E N D A R 1U M
'cę
S
S
£
©
&
&
&
o
-o
o
<C5*
OT*
OT*
W*
»e6
•ee
■BE=S*
W
r
ń
sh
<&
Notatki
JAN BYRTUS: STARE I NO W E
Wschody i zachody słoń ca:
Dnia 1-go: w schód 6,30, zachód 17,26.
Dnia 15-go: w schód 6,00, zachód 17,49.
Dnia przybywa o 1 godz. 53 min.
2 m a r c a 1919 — pow staje w Moskwie M iędzynarodówka Kom unistyczna.
8 m a r c a — M iędzynarodowy Dzień Kobiet.
10 m a r c a 1947 — podpisano umowę o przyjaźni i w zajem n ej pom ocy między CSR
i Polskę.
22 m a r c a 1940 — eg zek u cja 24 Polaków w Cieszynie przez opraw ców faszystow skich.
28 m a r c a — Dzień N auczyciela.
II
■
K W IE C IE Ń
j
1
2
i
1
^
Znaki
nieb.
K A L E ND AR I U M
P
S
3
N
4
P
W
s
07
P
Hugona, Teodora
Fran ciszk a
Ryszarda
10
N
Izydora, Ambrożego
W incentego, Ireny
Celestyna, W ilhelm a
Apolonii
Dionizego, Krystyny
M arii, Dymitra
W ielkanoc
11
12
13
14
15
16
17
P
W
<§
Cz
p
s
N
Poniedziałek W ielkanocny
Juliusza
Justyna
W alerian a
A nastazji, Olimpii
L am berta
Rudolfa
18
19
20
21
22
23
24
P
W
<3
Cz
p
s
N
Apoloniusza
Leona, W łodzim ierza
K rzysztofa, Agnieszki
Szym ona
Urodź. W. I. Lenina
W o jcie ch a
Jerzego
25
26
27
28
29
P
W
M arka, Jarosław a
Zbigniew a, Otona
T eo fila, Zyty
K arola
P iotra, Sybilii
K atarzyny
5
6
7
8
9
s
s
Cz
p
o
Notatki
s?
a
..
i?
o
O
€
w*
m*
W
W
PFJ?
®
fi#
V
IV'
sh
sh
«
ir
1
s
s
'Cf
EU G EN IUSZ M L E C Z K O : R A D O Ś Ć Z W IO S N Y
Wschody i zachody słoń ca:
Dnia 1-go: w schód 5,23, zachód 18,16.
Dnia 15-go: w schód 4,53, zachód 18,38.
Dnia przybywa o 1 godz. 44 min.
4
5
11
15
22
30
kwietnia
kwietnia
kwietnia
kwietnia
kwietnia
kwietnia
— Św ięto państw ow e W ęgierskie] Republiki Ludowe],
— 21 ro czn ica ogłoszenia Program u K oszyckiego.
— Dzień M iędzynarodow ej S o lid arn o ści Bojow ników o W olność.
1890 — w ielk i s tr a jk w Z agłębiu O straw sko-K arw ińskim .
— 96 ro czn ica urodzin W. I. Lenina.
1945 — Armia Radziecka w yzw oliła O straw ę.
13
Święto P racy
A nastazego, Zygmunta
Antoniny
Flo rian a, M oniki
®
Ireny, W aldem ara, Pow stanie praskie
Jana, Bogum iła
Augusta
Stanisław a
Święto państw. CSRS
Izydora
M am erta, W o jciech a
Pankracego
Serw acego
B onifacego
Zofii
Jana
W eroniki, Brunona
F e lik sa, Eryka,
Celestyna
Bernard a
Heleny
Julii
Dezyderuisza, Iwony
Joanny
U rbana, Jarosław a
Filip a, M ieczysław a
Jan a, L u cjan a
M agdaleny
Teodozji
Ferdynanda, H ilarego
P etro n eli, A nieli
M IR O SL A V ST IB O R : SK R Z Y P C E I FLET
Wschody i zachody słoń ca:
Dnia 1-go: w schód 4,23, zachód 19,03.
Dnia 15-go: w schód 4,00, zachód 19,23.
Dnia przybywa o 1 godz. 21 min.
l m a j a — Św ięto Pracy.
2 m a ] a 1945 — Armia Radziecka zdobyła Berlin.
9 m a j a — Św ięto państw ow e C zechosłow ackiej Republiki S o cja listy cz n e j (21 rocznica
w yzw olenia przez Armię R ad zieck ą).
14—16 m a j a — 45 ro czn ica założenia KPCz.
15
t
s
C Z E R W IE C
KALENDARI UM
16
6
7
8
9
10
11
12
s
Cz
P
S
N
G racjan a
Erazm a
K lotyldy
Kwiryna
Floren cji
P
W
N orberta, Benigna
Roberta
M edarda
F e lic ja n a
M ałgorzaty
Barnaby, Bazylego
Onufrego
s
Cz
p
s
N
P
W
S
Cz
P
S
N
20
21
22
23
24
25
P
*S
20
N
27
28
P
29
30
s
P
W
s
Cz
W
Cz
Antoniego
W asyla
W ita, Johanny
Zenona, Aliny
L echa, Adolfa
M arka
Gerwazego, Protazego
Reginy
A lojzego, Marty
Pauliny
Wandy
Jana
P rospera
Jana i Paw ia
W ładysław a
Ireneusza
P iotra i Pawła
Em ilii, Lucyny
Znaki
nieb.
«w»
łł*
'Cf
r
r
A
&
<Cf
3?
<*
ń
Notatki
H EN RYK M IN O L : N A D O LZ Ą
W sch o d y i zachody słońca:
Dnia 1-go: w schód 3,41, zachód 19,44.
Dnia 15-go: w schód 3,35, zachód 19,55.
Do 21 czerw ca przybywa dnia o 20 m in., do ko ń ca czerw ca ubywa dnia o 4 min.
1 c z e r w c a — M iędzynarodowy Dzień D ziecka.
10 c z e r w c a — 24 ro czn ica zagłady Lidie.
2
Kalendarz śląsk i
17
LIPIE C
1
2
3
P
S
N
Haliny
M arii
Heliodora, Kornela
4
5
6
7
8
9
10
P
W
s
Cz
p
«*
N
Prokopa
Cyryla i Met. Pam. dzień CSRS
Jan a Husa
E stery , Lecha
K iliana, Prokopa
W eroniki, A natolii
Amalii
Q
11
12
13
14
15
16
17
P
W
s
Cz
p
s
JN
P elagii
Jana
M ałgorzaty
Bonew entury, Ziemowita
H enryka
M arii, Ruty
Aleksego
r
w
sh
sh
18
19
20
21
22
23
24
P
W
ś
Cz
P
S
IM
Szym ona, K aroliny
W incentego
E liasza
D aniela
M arii M agdaleny, Bolesław a
A polinarego
Krystyny, Cyriaka
0
Jaku ba, Krzysztofa
Anny, Grażyny
N atalii, M arty
M arty, Olgi
H eleny
Ignacego
Innocentego
J
s
@
W
iit
•et
■d
S
£
<*
&
&
J. SZ Y P ER K O : W A R S Z A W A D A SIĘ LU BIĆ
Wschody i zachody słoń ca:
Dnia 1-go: w schód 3,39, zachód 19,58.
Dnia 15-go: w schód 3,51, zachód 19,49.
Dnia ubywa o 1 godz. i 1 min.
5
6
7
22
26
r
lipca
lipca
lipca
lipca
lipca
—
—
—
—
—
słow iańscy apostołow ie Cyryl i Metody — pam iętny dzień CSRS.
sp alen ie m istrza Jan a Husa — pam iętny dzień CSRS.
M iędzynarodowy Dzień Spółdzielczy.
Św ięto państw ow e P olsk iej R zeczypospolitej Ludowej.
Św ięto państw ow e Republiki Kuby.
1»
SIERPIEŃ
Znaki
nieb.
20
P iotra, W iery
A lfonsa, Gustawa
Szczepana, Augusta
Dom inika
M arii, Oswalda
Jaku ba, Sykstusa
K ajetana, Donata
E m iliana, Krystyny
Rom ana
W aw rzyńca
Zuzanny
Klary
H ipolita, K asjan a
Euzebiusza, Sylwii
8
9
10
11
12
13
14
P
W
15
16
17
18
19
20
21
P
W
S
Cz
P
S
22
23
24
25
26
27
28
P
W
s
Cz
p
s
N
Tym oteusza
F ilip a
B artło m ie ja
Ludwika
A leksandra, Zefiryna
Róży, M ariana
Augustyna
29
30
31
P
W
s
Słow . powst. Pam. dzień CSRS
F e lik sa
Rajm unda, H ilaril
©
s
Cz
P
s
N
N
M arii
Joach im a, Rocha
M irona, Anastazego
H eleny
Benigny, Em anuela
B ern ard a
Joanny, W iesława
W
■efc
Notatki
M IL A N B O R O V IĆ K A : N IE C O D Z IE N N A P ERSPEK TYW A
Wschody i zachody słoń ca:
Dnia
1-go: w schód 4,13, zachód 19,29.
Dnia ubywa o 1 godz. 40 min.
15
18
23
28
29
s
s
s
s
s
ierpnia
ierpnia
ierpnia
ierpnia
ierpnia
—
—
—
—
—
Św ięto państw ow e K oreańskie] Republiki Ludowej.
Dzień K o lejarzy C zechosłow ackich.
Św ięto Państw ow e Rum uńskiej Republiki Ludowej.
22 ro czn ica trag ed ii w Żyw ocicach.
22 ro czn ica Słow ackiego Pow stania N arodowego.
Znaki
nieb.
K A L E N D A R I U M
1
2
3
4
r,7
5
P
v\
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
p
s
IV
S
Cz
P
s
N
P
W
S
Cz
P
s
N
P
W
B ronisław y, Idziego
S tefan a, Adeli
Eufrazyny, Izabeli
Rozalii
r
U rbana, W aw rzyńca
Z achariusza, Bolesław a
Reginy
M arii
Piotra, Sergiusza
M ikołaja
Prota, Jacka
r
sh
A
Tobiasza, Gwidona
Filip a, Eugenii
B ernard a
N ikodem a
K ornela, Ludmiły
Justyny
Tomasza, Tytusa
21
s
22
2i
24
25
Cz
p
s
N
Janu arego, K on stan cji
Eustachego
M ateusza
Tekli
M aurycego
M ieczysław a, Gerarda
Kleofasa
26
27
28
29
30
P
W
Ś
Cz
P
Jo zefata, Cypriana
Kośmy, Dam iana
W acław a
M ichała
H ieronim a
20
flrP
W*
W
@
KI?
Notatki
HEN RYK M IN O L : Ż E G N A JC IE W AKACJE, WITAJ S Z K O Ł O . . .
W sch o d y i zachody słońca:
Dnia 1-go: w schód 4,59, zachód 18,30.
Dnia 15-go: w schód 5,20, zachód 18,00.
Dnia ubywa o 1 godz, 40 min.
1
7
8
9
wrze
wrze
wrze
wrze
śnia
śnia
śnia
śnia
—
—
—
—
27 ro czn ica n ap aści N iem iec h itlero w sk ich na Polskę.
Dzień L otnictw a Czechosłow ackiego.
23 ro czn ica śm ierci J. Fu cika.
Dzień Górnika.
Św ięto państw ow e B u łgarskie] Republiki Ludowej.
21 w r z e ś n i a — Dzień Prasy.
23
KALENDARIUM
P
W
S
Cz
P
S
N
10
11
s
12
13
14
15
16
Cz
p
S
17
18
19
W
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
24
P
W
N
P
Ś
Cz
P
s
N
P
W
S
Cz
P
s
N
Znaki
nfeb.
Rem igiusza, Benigna
Teofila
r
r
Terezy, L u k recji
Fran ciszk a
A rnolda, Flaw ii
Rom ana, A rtura
Justyny, Szczęsnego
Brygidy, P elagii
Dionizego
A
sh
ń.
F ran ciszk a
Brunona, Em ila
M aksym iliana
Edw arda, Bogum iła
K alik sta
Jadw igi
Gawła
M ałgorzaty, Florenteg o
Łukasza
Urszuli
Ireny, E u n icji
Korduli
Jana
R afała, Seweryna
P iotra, Salom ei
D arii
Ew arysta
Sabiny
Dzień Unarodowienia
N arcyza
Klaudiusza
tfC
W
Notatki
V IN CEN C PftECEK:
G Ó RY B U R A K A C U K R O W E G O
Wschody i zachody słoń ca:
Dnia 1-go: w schód 5,47, zachód 17,25.
Dnia 15-go: w schód 6,08, zachód 16,55.
Dnia ubywa o 1 godz. 48 min.
1
6
7
12
28
października
października
października
października
października
—
—
—
—
—
Św ięto państw ow e Chińskie] Republiki Ludowej.
Dzień Armii C zechosłow ackiej.
Św ięto państw ow e N iem ieckiej R epubliki D em okratycznej.
Dzień W o jska Polskiego.
Dzień U narodow ienia.
25
Znaki
nieb.
LISTOPAD
KALENDARI UM
26
1
2
3
4
5
6
W
S
Cz
P
s
N
Św ięto Zm arłych
Bogdana
H uberta, Bogum iła
K arola, Em eryka
Z achariusza, E lżbiety
Lidii, Leonarda
7
8
9
10
11
12
13
P
W
Ś
Cz
P
s
N
W. Soc. Rew. Paźdz.
W iktorii
Teodora
A ndrzeja
M arcina
Jonasza, W itolda
Stanisław a
14
15
16
17
18
19
20
P
W
ł>
Cz
P
s
N
Serafin a
Gertrudy, Leopolda
Edmunda
Hugona, Salom ei
Rom ana, A urelii
Elżbiety
Feliksa
21
22
23
24
25
26
27
P
W
ś
Cz
P
S
N
M arii, A lberta
Cecylii
K lem ensa
Jana, Em ilii
K atarzyny
Konrada
W aleriana
28
29
30
P
W
s
Zdzisław a
W altera
A ndrzeja
Al
ri
C
fp
ff
O
&
&
©
ffc
«•
<
=*
O
<o
«•
W
■ek
UFP
A
@
A
'cę
Notatki
EU G EN IU SZ M L E C Z K O : P IE R W SZ Y Ś N IE G
W sc h o d y i zachody słońca:
Dnia 1-go: w schód 6,34, zachód 16,23.
Dnia 15-go: w schód 6,57, zachód 16,02.
Dnia ubywa o 1 godz. 22 min.
7
10
17
20
listopada
listopada
listopada
listopada
—
—
—
—
49 ro czn ica W ielkie] S o cjalisty czn e] R ew o lu cji Październikow ej.
M iędzynarodowy Dzień Młodzieży.
70 ro czn ica urodzin K lem enta Gottw alda (1896).
Św ięto państw ow e Fed eratyw n ej Republiki Jugosław ii.
27
Znalci
nieb.
GRUDZIEŃ
K A L E N D A R I U M
1
2
3
4
Cz
P
S
N
E ligiusza, N atalii
A urelii
F ran ciszk a, K asjan a
Barbary
5
6
7
8
9
10
11
P
W
<5
Cz
Saby
M ikołaja
Am brożego, Agaty
M arii
Leokadia, Joach im a
Judyty
Damazego, Danuty
12
13
14
15
16
17
18
P
W
ś
Cz
P
19
20
21
22
23
24
25
P
W
ó
26
27
28
1
W
§
Cz
p
30
31
N
s
N
c
N
s
Zenona, A delajdy
Ł u cji, Otylii
A lfreda
W alerian a, Celiny
A lbina
Ł azarza
G racjana, Bogusław a
U rbana
Dom inika, Juliusza
Adama i Ewy
Boże Narodzenie
Szczepana
Jana
A ntoniego
D om inika
Dawida
S ylw estra, M elanii
'Ot
s
£
6
ek
&
o
w*
•
PT*
PIP*
*4
9
W
IV
A
A
V*
's*
ie
Notatki
JAN Ż A B K O W IA N : G R U D Z IE Ń W G Ó R N E J Ł O M N E J
Wschody i zachody słoń ca:
Dnia 1-go: w schód 7,21, zachód 15,47.
Dnia 15-go: w schód 7,37, zachód 15,43.
Do dnia 24 grudnia ubywa dnia o 22 min., n astęp nie do ko ń ca grudnia
przybywa o 4 min.
10 g r u d n i a — tow arzysz Antonin Novotn^, I sek re ta rz KC KPC i prezydent Republiki
obchodzi 62 urodziny.
12 g r u d n i a — 23 ro czn ica zaw arcia umowy o sojuszu, przyjaźni i w zajem n ej pomocy
między CSRS i ZSRR.
24 g r u d n i a 1798 — urodził się Adam M ickiew icz.
30 g r u d n i a — Św ięto państw ow e Fed eratyw n ej Republiki Jugosław ii.
29
ORIENTACYJNE KALENDARIUM NA ROK 1967
Poniedziałek
W torek
Środa
Czw artek
P iątek
Sobota
N iedziela
2
3
4
5
6
7
1 8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
1
2
3
4
5
P oniedziałek
W torek
Środa
Czw artek
P iątek
Sobota
N iedziela
10
11
12
13
14
12
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
1
2
3
4
5
6
7
Poniedziałek
W torek
Środa
Czwartek
P iątek
Sobota
N iedziela
10
11
12
13
14
15
16
1
2
3
4
5
6
Poniedziałek
W torek
Środa
Czwartek
P iątek
Sobota
Niedziela
20 27
21 28
22
23
24
25
26
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22 29
23 30
24 31
25
26
27
28
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
7
8
9
10
11
12
13
23
24
25
26
27
28
29
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
CZERWIEC
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
WRZESIEŃ
28
29
30
31
4
5
6
7
1 8
2 9
3 10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
GRUDZIEŃ
LISTOPAD
PAŻDZIERNII
2
3
4
5
6
7
1 8
13
14
15
16
17
18
19
SIERPIEŃ
LIPIEC
3
4
5
6
7
1 8
2 9
6
7
8
9
10
11
12
MAJ
KWIECIEŃ
3
4
5
6
7
1 8
2 9
MARZEC
LUTY
STYCZEŃ
27
28
29
30
4
5
6
7
1 8
2 9
3 10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
SW IgTA RUCHOME
N iedziela W ielk anocn a
.
P onied ziałek W ielkanocny
.
.
.
.
.
.
26 m arca
27 m arca
ZD JĘCIE H E N R Y K M IN O L
skrzypce
w
szyjach skrzypiec
gracja i wdzięk łabędzi.
Kiedy płynq łabędzie,
białe klucze skrzypcowe,
jakby smyczkiem ciągnął
po strunach jeziora.
W świetle pełni księżyca
skrzypce zamieniają się w łabędzie.
W ich połysku
jest brąz cygańskich koni,
migotanie
zatoki neapolitańskiej,
zapach miodu
karpackich połonin.
S ą niesłychanie wrażliwe
na dotyk ręki.
Nie znoszą więzienia futerału.
W o lą wisieć na ścianie
naprzeciw okna,
podsłuchać rozmów drzew,
podpatrywać wniebowstąpienie zieleni.
Z wszystkich instrumentów
tylko skrzypce mają duszę
i dlatego płaczą.
Henryk jasiczek
ZDJĘCIE ANT. G R IB O V S K Y >
trudny
L i c z y i a sig każda godzina, minuta, bo zza
chmur wyjrzało słońce, bo wiał osuszający
wiatr. Nareszcie można wyjechać w pole! —
mówili wtedy na wiosnę, rolnicy. Fatalna
to była wiosna. Nawet opady nie wyrządziły
tego spustoszenia, co zimno. Przecież do ży­
cia roślin potrzebna jest nie tylko woda, ale
także słoneczne ciepło.
Wiosenne prace polne kończono w spół­
dzielniach produkcyjnych i na polach P G R
z prawie miesięcznym opóźnieniem. Ludzie
związani z produkcją rolną chodzili podener­
wowani, pochmurni, jak sama niedobra aura.
Jakoś wreszcie zakończono zasiewy zbóż i
zielonek, jakoś poradzono sobie późno w
czerwcu z ziemniakami i ostatecznie, po licz­
nych kłopotach, siewniki wyjechały w pola
z nasieniem buraków.
Drobni właściciele ziemi uprawnej ukoń­
czyli prędzej te wszystkie prace, bo na ma­
łych poletkach można pracować i ręcznie,
i przy pomocy konia, który nie grzęźnie w
rozmokniętej ziemi tak jak traktor, czy inne
mechanizmy i narzędzia rolnicze.
Potem nadeszła kolej na sianokosy. Ależ
narosło trawy! I koniczyn. Z sianem też jesz­
cze trzeba było uciekać przed deszczem, ale
gorzej było z pracami kultywacyjnymi w bu­
rakach. Chwasty rosły do potęgi nie wiado­
mo której. A tu brak sił roboczych. Jednak
zrobiło się.
Żniwa oczywiście opóźnione. I to bardzo.
W nizinnych powiatach nie było najgorzej,
ale w rejonach górskich naszego północnomorawskiego okręgu jeszcze koniec września,
a nawet początek października odbijał się
echem harujących kombajnów i ich załóg.
N ;e bvła to opieszałość czy niedbałość, ale
głównie niedojrzałość zboża, tak przecież
późno wysiewanego.
I w tym roku rolnicy nie potrafili sami
uporać się z pracami żniwnymi, jak również
z wykopkami ziemniaków i sprzętem buraka.
W minionym roku nie można się chwalić
szczególnymi urodzajami, bo ziarna było
mniej, i ziemniaków, buraków cukrowych,
a także zielonej masy kukurydzianej na ki­
rok
szonki. Mogło jednak być gorzej, gdyby nie
ofiarność rolników, pomoc brygadników z
miast i fabryk, a głównie ludzi ze wsi i mło­
dzieży szkolnej, zwłaszcza przy wykopkach.
Niepoślednią wreszcie rolę w batalii o uro­
dzaje minionego roku odegrały mechanizmy,
którymi zebrano z pola sporo ponad 80 %
zbóż. A to się liczy!
Ciekawym zjawiskiem było to, że w tym
samym powiecie lub nawet rejonie nie było
można spotkać przedsiębiorstw rolnych z ta­
kimi samymi wynikami produkcji roślinnej.
T ak bardzo były one zróżnicowane. Oczy­
wiście mowa o naszym okręgu i powiecie karwińskim oraz frydecko-misteckim.
A jeśli już wspominamy o tych dwóch po­
wiatach, to z satysfakcją stwierdzić możemy,
że przemysłowy powiat karwiński, z którym
w kraju nie bardzo się z produkcją rolną li­
czy, należy do najlepszych nie tylko w okrę­
gu, ale w całym kraju.
Pierwszy zasiał i zasadził, pierwszy wy­
konał dostawy ziarna, a nawet wspomagał
jeszcze przez powódź obszary w Słowacji.
Odnotować jeszcze należy, że Dunaj w
Słowacji spustoszył — przerywając w kilku
miejscach groble i wały ochronne — tysiące
hektarów gleby uprawnej, zniszczył całe wsie,
nawet powiaty. Cały kraj i wszystek lud
czechosłowacki wykazał wielką solidarność
w akcji na rzecz powodzian, niosąc tak po­
trzebną pomoc, i to nie tylko na odcinku
rolniczym.
Niewątpliwie wszystko to odbije się w ja ­
kimś stopniu na produkcji rolnej w roku
1966. Z pewnością da się odczuć w przed­
siębiorstwach rolnych brak karmy — ziem­
niaków, kiszonek, ziarna, buraków. To z ko­
lei będzie mieć wpływ na produkcję mięsa
wieorzoweeo i jajek.
W przedsiębiorstwach rolnych potrzebni
będą dobrzy gospodarze, aby dobrze gospo­
darowali z tym, co się na polach urodziło i co
się sprzątnęło.
tym roku, zwłaszcza ,,do
nowego" na polach, popłacać będzie tylko
mądra gospodarka, i to w każdym przedsię­
biorstwie rolnym bez wyjątku.
W. K R U M N I K L O W A
34
i.
początki
ruchu
zaw odow ego
Dr JÓ Z E F C H LE B O W C Z Y K
górników
w Zagłębiu
Ostraw skoKarwińskim
^ J a r o d z in y robotniczego ruchu zawodowe­
go na naszym terenie związane są z pojawie­
niem się w r. 1867 ustaw o prawie stowa­
rzyszania się i o zgromadzeniach; one to>
stworzyły możliwości rozwoju pierwszych le­
galnych zrzeszeń robotniczych na Śląsku
Cieszyńskim i w ostrawskim okręgu prze­
mysłowym. W arto zwrócić uwagę na fakt, że
te pierwociny późniejszego potężnego ruchu
zawodowego spotykają się w szeregu wypad­
kach z neutralnym ustosunkowaniem się, a
niekiedy nawet z wyraźnym poparciem po­
szczególnych dyrekcji przedsiębiorstw oraz
terenowych organów władzy państwowej.
Usiłowano w ten sposób zapobiec szerzeniu
się z krajów austriackich i niemieckich pro­
pagandy socjalistycznej oraz powstawaniu
czysto klasowych organizacji robotniczych.
Na przełomie lat 6 0 — 70-ych X I X wieku
pojawiły się w tych warunkach pierwsze ro­
botnicze zrzeszenia spożywców w Ustroniu
w r. 1867, Ostrawie Polskiej 1871, Baszce,
Trzyńcu i w Hucie Karola w Liskowcu w
1873 r.; równolegle powstają chorobowe to­
warzystwa zapomogowe (Bielsko 1867, C ieszyn 1 8 7 2 ), robotnicze stowarzyszenia bran­
żowe, jak np. drukarzy w Cieszynie w 1868,
związki samokształceniowo-zapomogowe w
Bielsku 1868, Cieszynie 1873, Przywozie1869. W Witkowicach działa już od r. 1 8 5 7
chorobowe towarzystwo zapomogowe i osz­
czędnościowe. Pochodząca z r. 1873 relacja
władz miejscowych wspomina także już o ist­
nieniu w Gruszowie towarzystwa oszczędnoś­
ciowego, w Orłowej oszczędnościowego i spo­
żywczego, w Ostrawie P. spożywczego i sa­
mokształceniowego. Wspomniane sprawozda­
nie zalecało z kolei utworzenie stowarzysze­
nia robotniczego w Karwinie.
Jest rzeczą nad wyraz charakterystyczną
dla stosunków panujących w tym czasie na
kopalniach ostrawsko-karwińskich, że w gór­
nictwie odgrywającym już podówczas rolęnajbardziej dynamicznej gałęzi gospodarczej
na interesującym nas obszarze, lecz równo­
cześnie dysponującym najbardziej surowym
materiałem ludzkim — tego rodzaju robotni­
cze zrzeszenia samopomocowe pojawiają się
znacznie później — bo w zasadzie dopieropod koniec! lat 80-ych ub. wieku. Wcześnie
założone organizacje górnicze, jak np. sto­
warzyszenie samokształceniowe ,,Salm “ w
Ostrawie P. (1 8 7 1 ), czy też podobne towa­
rzystwo w Ostrawie Mor. (1 8 7 5 -6 ) szybko
35-
rozpadały się, względnie też z braku człon­
ków wegetowały. W zagłębiu rozwijały się
do tej pory jedynie organizacje skupiające
urzędników kopalnianych (Ostrawa 1 8 7 3 ),
oraz sztygarów dołowych (od 1875 roku).
W sierpniu 1887 powstaje wreszcie w Ostra­
wie robotnicze zrzeszenie samokształceniowe.
Założone przez Ernesta Vlka postawiło sobie
za cel popieranie rozwoju umysłowego swych
członków w drodze organizowania odczytow,
zebrań publicznych, kolportażu prasy, dzia­
łalności samopomocowej oraz pośrednictwa
pracy. Liczba członków tego zrzeszenia gór­
niczo-hutniczego podniosła się w ciągu jed­
nego roku z 134 w r. 1888 do 463 w roku
następnym. Nauczyciel T . Szulak zakłada w
Przywozie w r. 1889 drugą tego typu organi­
zację robotniczą, również o charakterze czes­
ko-niemieckim.
II.
Lata następne przynoszą d a l s z e ożywienie
życia organizacyjnego wśród miejscowych
górników i robotników. Ożywienie to stoi
w bezpośrednim związku z coraz to intensyw­
niejszym przenikaniem na teren Zagłębia
Ostrawsko-Karwińskiego propagandy i agi­
tacji socjalistycznej. Ostrawskie zrzeszenie
samokształcące zaczyna stopniowo obejmo­
wać również i robotników pochodzących z re­
wiru karwińskiego, z miejscowości Pietwałdu, Orłowej, Poręby, Łazów i Karwiny. Zrze­
szenie, o którym mowa, staje się ośrodkiem
i ogniskiem całego kiełkującego w okolicy
ruchu socjalistycznego, rozszerza się na całe
zagłębie. Odtąd też nic już nie może zaha­
mować dalszego rozwoju klasowego ruchu ro­
botniczego na naszym terenie.
Jego dalsze postępy związane są w dużej
mierze z działalnością przybyłego z północnoczeskiego zagłębia węglowego działacza ro­
botniczego Piotra Cingra. W wyniku jego
Starań dochodzi do pierwszych prób zorgani­
zowania klasowego czysto już górniczego
zrzeszenia zawodowego. W dniu 4 grudnia
1892 r. odbywa się pierwsze publiczne zgro­
madzenie górników w Ostrawie; w drugim
zebraniu 2. IV . 1893 w Ligotce koło Ostrawy
M. uczestniczyło już ponad 5 tysięcy osób.
Zebrani przyjmują rezolucję, przewidującą
założenie odrębnego stowarzyszenia górniczo-hutniczego. Podobne zgromadzenia zwo­
łane zostały w tym czasie także i w wschod­
niej części zagłębia — w rewirze karwińskim
(m. in. w Dąbrowej, Lutyni P o lsk iej); u­
36
czestniczyli w nich także referenci z Krako
wa. W dniu 5. X . 1893 pojawia się w Ostra­
wie M. z inicjatywy Cingra i pod jego kie­
rownictwem pierwszy numer pisma „Odborne listy ". Pismo zrazu przystąpiło na swych
łamach do ożywionej agitacji i akcji uświada­
m iającej na rzecz utworzenia organizacji zawo­
dowej górników. Po pokonaniu szeregu prze­
szkód, stawianych przez władze administra­
cyjne, w dniu 29. X . 1893 dochodzi do skut­
ku w Ligotce k. Ostrawy M. organizacyjne
zebranie „Stowarzyszenia Górniczo-Hutniczego Prokop" z siedzibą w Ostrawie Mor.
Z tysiąca obecnych do nowoutworzonej orga­
nizacji zgłosiło bezzwłocznie akces 189 osób.
Przewodniczącym „Prokopa został P. Cingr,
redagowane przez niego „Odbornś listy zostały organem prasowym stowarzyszenia.
Organizacja, obejmując*1 zrazu górników
z Ostrawy i najbliższej okolicy, zaczyna się
szybko rozrastać. Na I Zjeździe austriackich
stowarzyszeń zawodowych w W iedniu w grudniu 1893 podaje Cingr, że „Prokop" liczy
już 650 członków. Działalność zrzeszenia
sprowadzała się zrazu przede wszystkim do
organizowania zebrań robotniczych, poświę­
conych omawianiu sytuacji gospodarczej i
warunków bytowych proletariatu górniczego.
Nakład pisma powiększa się z ok. 3,6 tyś.
egzemplarzy w grudniu 1893 do 7 tyś. sztuk
w styczniu 1895. W jednym z zebrań, zwo­
ływanych przez nową organizację w Mar.
Górach w dniu 3. X I I . 1893 uczestniczy
przeszło 15 tyś. górników i robotników. B ar­
dzo symptomatycznym zjawiskiem aktywiza­
cji miejscowego proletariatu górniczego,
wzrostu poczucia świadomości klasowej stają
się wybory delegatów (tzw. starszych) do
kas brackich. Podczas kiedy do r. 1893 na
stanowiska te wybierano wyłącznie urzędni­
ków kopalnianych, to począwszy właśnie od
tego roku do zarządu kas brackich zaczynają
wchodzić coraz częściej i coraz liczniej sami
górnicy i robotnicy powierzchniowi.
III.
Rok 1894 przynosi początki zasadniczego
zwrotu w historii zawodowego ruchu górni­
ków Zagłębia Ostrawsko-Karwińskiego w kie­
runku jego umasowienia. Przesłanką powyż­
szego obrotu rzeczy staje się potęgujący się
równolegle m. in. na skutek agitacji galicyj­
skich działaczy socjaldemokratycznych, roz­
wój klasowego ruchu robotniczego w rewirze
karwińskim. Do Krakowa też zwraca się
ostrawski ośrodek kierowniczy „Prokopa'1
z prośbą o przysyłanie do rewiru karwińskie­
go referentów posługujących się językiem pol­
skim. Już w maju i czerwcu 1894 roku w
wschodniej części zagłębia, w miejscowoś­
ciach Radwanice, Michałkowice, Lutynia
Polska zorganizowano szereg tzw. wędrują­
cych zebrań „Prokopa" z zadaniem zaznajo­
mienia miejscowych górników i robotników
z celami i znaczeniem górniczej organizacji
zawodowej, koniecznością walki o skrócenie
czasu pracy i reformę kas brackich. O dwu
tego rodzaju zgromadzeniach, urządzonych
przez „Prokopa" w początkach sierpnia 1894
roku w Lutyni Polskiej i Michałkowicach,
donosił obecny na nich urzędnik policji swym
władzom przełożonym: „W obydwu zebra­
niach wzięła udział masa uczestników; wy­
nika z tego, że rozwinięta w śląskim zagłę­
biu węglowym przez organizację „Prokop"
przy współudziale galicyjskich działaczy ro­
botniczych nader ożywiona agitacja wykazuje
znaczne wyniki." W przeciągu drugiej poło­
wy 1894 r. powstało w ten sposób w samej
tylko wschodniej (śląskiej) części zagłębia
8 nowych grup miejscowych organizacji
„Prokop": w Sobiszowicach (29. V I I .) , R ad­
wanicach (26. V I I I .) , Lutyni Polskiej (25.
IX .), Michałkowicach (30. I X . ) , Zabłociu
(7. X I .) , Łazach (25. X I . ) , a wreszcie w
Dąbrowie i w Lutyni Niemieckiej. Łączna
ilość członków Prokopa osiągnęła w listopa­
dzie 1894 r. około 10 tyś. osób, z czego jed­
nakże tylko 6 tyś. członków uiszczało regu­
larnie statutowe składki.
Z biegiem czasu coraz bardziej zacieśniają
się kontakty „Prokopa" z galicyjskim ru­
chem robotniczym. W sierpniu 1894 r. P.
Cingr bierze udział jako delegat polskich
górników Moraw i Śląska Cieszyńskiego w
trzecim zjeździe Socjal-Demokratycznej Partii
Galicji. W zrasta udział działaczy krakow­
skich w agitacji w Zagłębiu Ostrawsko-Karwińskim. Rozszerza się czytelnictwo polskiej
prasy robotniczej oraz książek polskich. Po­
większa się liczba odbiorców w zagłębiu kra­
kowskiego „Naprzodu" i lwowskiego „Nowe­
go Robotnika". Pod koniec 1894 r. biblioteka
„Prokopa" obeimowała 540 pozycji w języku
czeskim oraz 252 w języku polskim, otrzy­
manych głównie z Krakowa.
IV .
Na przełomie lat 1894 — 95 zaistniał w
organizacji „Prokop" głęboki kryzys we­
wnętrzny. Związany on był z skierowaną
przeciw
dotychczasowemu
kierownictwu
związku, a szczególnie osobiście przeciw Cingrowi, działalnością anarchistycznej grupy
Marcina W agnera. Grupie tej udało się Cin­
gra przejściowo izolować i zdobyć w swe ręce
zarówno kierownictwo organizacji, jak i re­
dakcję jego organu. Cingr, przez pewien czas
osadzony w areszcie pod zarzutem popełnie­
nia nadużyć finansowych, a w marcu 1895
nawet wydalony z organizacji, opanował jed­
nakże niebawem sytuację. W lipcu tego sa­
mego roku staje ponownie na czele stowarzy­
szenia, uzyskując przeszło 90 proc. wszyst­
kich głosów. Wobec tego, że Wagnerowcy
nadal zatrzymali w swym posiadaniu „Odborne listy ", nowe kierownictwo „Prokopa"
zdecydowało się na wydawanie nowego orga­
nu prasowego; pojawia się on począwszy od
września 1895 początkowo pod nazwą „Pro­
kop". a następnie „Na Zdar". Tarcia we­
wnętrzne poważnie jednakże osłabiły spois­
tość organizacji, spowodowały znaczny spa­
dek liczby jej członków. Równoeześnie w ska­
li klasowego ruchu górniczego całego zagłę­
bia dochodzi w tym czasie do istotnych prze­
sunięć w układzie sił między rewirami ostrawskim i karwińskim.
W śląskiej części zagłębia przybiera w po­
łowie lat 90-ych na sile agitacja socjalistów
krakowskich na czele z Tadeuszem Regerem,
wydalonym z Uniwersytetu Jagiellońskiego
za działalność polityczną. Reger, który we
wrześniu 1895 r. przenosi się na stałe na
Śląsk Cieszyński, w znacznym stopniu akty­
wizuje śląskie grupy miejscowe „Prokopa".
W yrazem wzrostu wpływów ośrodka krakow­
skiego w rewirze stał się udział przedstawi­
cieli górników Karwiny, Orłowej, Ostrawy
w konferencji mężów zaufania komitetu agi­
tacyjnego partii socjal-demokratycznej w
Krakowie w kwietniu 1895 r. Główną bazą
wagnerowców, trzymających w swych rękach
kierownictwo organizacji, był natomiast re­
wir ostrawski. Na tym tle zaczyna w szere­
gach „Prokopa" wyrastać opozycja śląskich
kół terenowych w stosunku do centrali.
W wewnętrznych rozgrywkach „Prokopa" re­
wir karwiński opowiada się bezapelacyjnie
po stronie Cingra. Jego internacjonalistyczna
postawa zyskiwała mu nie tylko trzon załóg
górniczych kopalń śląskich, ale także i po­
parcie działaczy krakowskich. Organizacjom
śląskim zawdzięczał też Cingr swój ponowny
wybór na przewodniczącego „Prokopa".
W skład nowego zarządu stowarzyszenia
37
wchodzą w lipcu 1895, w momencie decydu­
jącego starcia z odłamem W agnera, prawie
wyłącznie przedstawiciele śląskich oddziałów
,, Prokopa".
Złamanie pozycji wagnerowców nie dopro­
wadziło jednakże do pełnego zlikwidowania
ich wpływów w rewirze ostrawskim. Na wio­
snę 1896 r. wraz z innymi grupami, opano­
wanymi przez burżuazyjne elementy nacjo­
nalistyczne i klerykalne, przystąpili oni do
ponownych ataków na organizację „Prokop".
W sukurs opozycji antycingrowskiej przyszło
stanowisko władz państwowych w powiatach
rewiru śląskiego, w których przez szereg
miesięcy obowiązywał zakaz odbywania ze­
brań. „W szystkie zgromadzenia zakazywa­
n o ," wspomina długoletni działacz górniczy,
wszystkie lokale gospód, w których grupy
stowarzyszenia „Prokop" miały swoją siedzi­
bę, ogłoszono za nieodpowiednie do odbywa­
nia posiedzeń zarządu. Nawet największe,
•odpowiadające najnowszym wymaganiom,
przestronne sale ogłoszono jako nieodpowied­
nie do odbywania zebrań. Na zabawy z tań­
cami były one owszem bardzo dobre."
Tego rodzaju stan rzeczy dotkliwie dawał
;się we znaki organizacji. Sytuację kompliko­
wały dodatkowo wewnętrzne różnice zdań
między jej czołowymi przywódcami odnośnie
dróg uzdrowienia stosunków, rozbudowy sto­
warzyszenia, poprawy jego pozycji majątko­
wej. Wybory do Rady Państwa w r. 1897
ożywiły przejściowo „Prokopa", rozszerzyły
zasięg jego wpływów. Wykonywanie manda­
tu parlamentarnego, uzyskanego w tym gło­
sowaniu, izolowało jednakże w niemałej mie­
rze Cingra od spraw organizacyjnych w te­
renie. Reger z kolei, dopatrywał się istotnych
przyczyn stagnacji „Prokopa" w niedocenia­
niu d lekceważeniu przez ostrawski ośrodek
lderowniczy stowarzyszenia potrzeb proleta­
riatu rewiru karwińskiego, co w konsekwencji
— jego zdaniem — hamowało rozwój kla­
sowego ruchu robotniczego wśród miejsco­
wych górników. Na tym tle dochodzi też w
szeregach organizacji do długotrwałej pole­
miki na temat celowości wydawania odrębne­
go organu prasowego w języku polskim oraz
założenia nowego zrzeszenia zawodowego
górników w rewirze karwińskim. W szystko to
jeszcze bardziej osłabiło i tak już nadwątlone
pozycje „Prokopa"; liczba jego członków sys­
tematycznie się kurczy, pogarsza się sytuacja
finansowa związku, pogłębiają się tendencje
odśrodkowe poszczególnych jego oddziałów
terenowych.
38
Wyrazem zaistniałego stanu rzeczy oraz
zaostrzania się sił odśrodkowych było po­
wstanie w październiku 1899 w Ostrawie
Mor. konkurencyjnej organizacji zawodowej
„Unii Górników, Hutników i Koksiarzy".
Akces do nowego stowarzyszenia zgłosiło już
w pierwszych tygodniach jego istnienia ok.
2 0 0 osób, z czego 59 pochodziło z terenu re­
wiru śląskiego.
V.
Kilkunastotygodniowy, największy w his­
torii Zagłębia Ostrawsko-Karwińskiego, strajk
powszechny stycznia — marca 1900 w pełni
wykazał palącą konieczność reorganizacji ca­
łego dotychczasowego ruchu zawodowego
górników, do reszty podważył celowość
dalszego istnienia w dotychczasowej postaci
organizacji „Prokop". Inicjatywę w tym
względzie przejął w swe ręce ostatecznie re­
wir karwiński, do którego coraz bardziej
przesuwa się ośrodek ciężkości klasowego ru­
chu robotniczego całego zagłębia. Jednym z
widocznych przejawów tego procesu staje się
założenie latem 1900 r. nowego stowarzysze­
nia górniczego. W dniu 5. V I I I . dochodzi
z inicjatywy T. Regera w Orłowej do zebra­
nia organizacyjnego „Stowarzyszenia zawo­
dowego górników obojga płci dla Śląska i
G alicji Siła — Die K ra ft". Powołanie do ży­
cia „ S iły ", obejmującej zrazu w momencie
jej powstania już ok. 147 miejscowych gór­
ników, nastąpiło przy czynnym współudziale
P. Cingra, wybranego jej przewodniczącym
oraz T. Regera, który został sekretarzem no­
wej organizacji zawodowej górników. W arto
podkreślić, że w intencji organizatorów było
rozciągnięcie zakresu działalności nowej or­
ganizacji także i na górnicze ośrodki G alicji.
Jako pierwsi zareagowali górnicy Borysławia
i Schodnicy, wyrażając jeszcze w sierpniu
ochotę przystąpienia do „ S iły ".
Na miejsce Unii, założonej w październiku
1899 w Ostrawie Mor. i rozwiązanej przez
władze państwowe 27 marca 1900, powstała
również w dniu 5. V I I I . 1900 w Zarubku
nowa organizacja zawodowa górników ,,Svornost — spolek horniku, koksaru, jakoż i zen
ve Slezsku"; jej przewodniczącym został A.
Matuszyński.
Założenie „ S iły " zostało potraktowane
przez jej organizatorów jedynie jako prowi­
zorium do momentu ukonstytuowania się
centralnego związku zawodowego górników.
Dano temu wyraz w rezolucji przyjętej na
Z IM O W Y SP A C E R
zebraniu konstytuującym, na którym odcięto
się również od jakichkolwiek sugestii niektó­
rych ugrupowań burżuazyjnych, dopatrują­
cych się w założeniu ,,Siły “ dążności separa­
tystycznych. „Założenie stowarzyszenia ,Si­
ła1,“ pisała na ten temat wydawana przez T.
Regera w Cieszynie „Równość" (pierwsze
pismo robotnicze w języku polskim na Śląsku
Cieszyńskim — J. Ch.) „nie jest owocem
,walk o czysto polską organizację1, bo .S iła 1
nie jest organizacją polską, lecz czysto zawo­
dowym, a zatem także międzynarodowym
stowarzyszeniem, do którego należeć będą
bez różnicy Polacy, Czesi, Rusini a nawet
Żydzi, którzy pracują jako górnicy.11 Rezo­
lucja przewidująca utworzenie „ S iły 11, wzy­
wała dalej do założenia rewirowego jednoli­
tego związku zawodowego górników.
W dniu 10 lutego 1901 dochodzi w Boguminie do skutku przygotowawcza konferen­
cja zjednoczeniowa „Prokopa11 (liczącego 420
członków), „Siły 11 (3 5 0 członków) oraz
„Svornosti“ (85 członków). Konstytuujące
zebranie nowego jednolitego rewirowego zrze­
szenia górników „Unii Górników dla Moraw,
Śląska i G alicji11 zorganizowane zostało w
Ostrawie Mor. w dniu 2 czerwca 1901. Prze­
wodniczącym nowopowstałej „U nii11 został
P. Cingr, sekretariat powierzony został T.
Regerowi. Zjednoczenie ruchu zawodowego
górników stworzyło przesłanki do jego dal­
szego rozwoju w latach następnych. Już w r.
1902 działała „U n ia11 w 9 miejscowościach
zagłębia, liczba jej członków przekroczyła na
początku 1903 r. 2 tyś. osób. Założenie „Unii
Górników dla Moraw, Śląska i G alicji11 za­
kończyło w ten sposób pierwszy etap budowy
jednolitej ogólnopaństwowej organizacji za­
wodowej górników Przedlitawii, mającej ob­
jąć w myśl postanowień konferencji górników
austriackich z 14. X . 1900 we W iedniu, m.
in. jednolite związki okręgu Ostrawa —K ar­
wina oraz G alicja.
Rok 1903 przyniósł zakończenie drugiego
i ostatecznego etapu procesu zjednoczeniowe­
go. W dniu 24 m aja 1903 „Unia Górników
dla Moraw, Śląska i G alicji11 weszła w skład
utworzonej na konferencji w Trnowanech w
Czechach jednolitej, ogólnopaństwowej „Unii
Górników w Austrii11.
CZY
LITERATURA
POLSKA
rw c ir/iM
IWON
ZNANA
JEST
W ŚWIECIE?
ma
P o s ł a w io n e w tytule pytanie dość często zadaw ają sobie
nie tylko uczeni histo rycy literatu ry , ale też zw ykli od­
biorcy dzieł lite ra ck ich . Je st bowiem rzeczą in te re su ją c ą
wiedzieć, dokąd d o cie ra ją utwory p olsk ich pisarzy i k tó ­
rzy z nich są n ajp op u larn iejsi w św iecie. Ciekaw ość tę
nie za sp a k a ja ją zbyt często artykuły prasow e, w ogóle
rzadko mówi się o p rzy jęciu literatu ry p o lsk iej przez
obcych czytelników . Zagadnienie je s t bowiem złożone.
Często tłum aczy się dzieła pod kątem odbiorcy, a nie
walorów estety czn y ch . W ażna je s t kom pozycja fabularn a
książki, n iem ałą ro lę odgrywa też b lisk o ść tem aty czna
dzieła w stosunku do obcego czyteln ik a, w reszcie k o ­
munikatyw ność stylu i cały szereg innych czynników .
To tłum aczy, d laczego nierzad ko pisarze m n iejszej ran gi
zyskują sobie powodzenie, a pisarze w ybitni w ich o j­
czyźnie są m ało znani w św iecie. R e cep cja dzieł tłum a­
czonych Jest zresztą różna w p oszczególnych k ra ja ch ,
inny je s t odbiór literatu ry p olsk iej w Anglii, a czego
innego szukają w u tw orach pisarzy p o lsk ich czyteln icy
np. rum uńscy. Nie m ie jsce tu na w szechstronn e i w nik­
liwe om ówienie problem u. Chcę Jedynie w skazać kilka
inform acji o zasięgu literatu ry p o lsk iej i popularność
ich twórców.
Zacznijm y w ięc od przytoczenia kilku podstaw ow ych
cyfr. Przynosi je ciekaw a biblio grafia Janiny W ilgat
„Literatura polska w św iecie“ (W arszaw a 1965). W la ­
tach 1945— 1961 ogłoszono 2287 p u blikacji będących
przekładam i z literatu ry p o lsk ie j. Cyfrę tę można by po­
mnożyć o k ilk a se t tłum aczeń, któ re ukazały się w o sta t­
nich latach . Je st to z pew nością c y fra pokaźna, chociaż
nie zadaw ala ona p o lsk ich pisarzy i wydawców. M iędzy­
narodowe Targi K siążki, odbyw ające się od 10 lat co
roku w W arszaw ie, w skazu ją jed nak, że zainteresow an ie
dziełami autorów polsk ich sta le w zrasta i można obecnie
mówić o dużym zainteresow aniu polską lite ra tu rą w c a ­
łym św iecie, dzieła bowiem pisarzy p o lsk ich u kazują się
dziś już w 80 Językach, pow odując praw ie w szędzie duży
rezonans.
N ajlep iej dzieła pisarzy p o lsk ich znane są w k ra ja ch
sąsiedzkich, a pod tym względem przoduje C zechosło­
w acja. W szesnastu la ta ch pow ojennych wydano u nas
przeszło 450 pozycji autorów p olskich, dziś c y fra ta
z pew nością p rzek roczy ła już pół ty siąca. Je st to w ynik
przyjaźnie u k ład ający ch się stosunków ku ltu ralny ch
między obu narodam i i owoc d łu go letn iej trad y cji
związków polsk o-czeskich. W Języku czeskim i sło w ac­
kim znane są w ięc dzieła zarówno klasyków polskich,
jak pisarzy w spółczesnych. W la ta ch pow ojennych
ukazały się w ięc czeskie lub sło w ackie w ydania tak ich
np. dawnych p isarzy ja k : A. M ickiew icz ( 8 pozycji, nie
wydano jed n ak „Pana T ad eu sza"), J. Słow acki (6 pozy­
c ji), Al. Fredro (8 poz.), M. K onopnicka (3 p o z .), H enryk
Sienkiew icz (12 poz.), E. Orzeszkowa (8 poz.), B. Prus
(12 poz.), Wł. Reym ont (3 poz.), St. Żerom ski (7 poz.)
i in. Ze w spółczesn ych autorów n ajw ięk szą popularność
zyskali sobie zaś: J. A ndrzejew ski, Z. K ossak, L. K rucz­
kowski, S. Lem, J. Tuwim, W. Żukrowski i inni. Ogółem
różne w ydaw nictw a czech o słow ackie wydały przeszło
170 autorów p olskich. W arto przy te j o k azji w spom nieć,
że rów nież pisarze PZKO często b yw ają tłum aczeni, cho­
ciaż tylko H. Jasiczek może poszczycić się czeskim swym
jeden
z nich
Na dworze robiło się już
ciem no. Ta izba, w k tó rej
siedzim y, m ieści się w m a­
łym zakopconym budynku w
sąsiedztw ie w ielkiego pieca.
Jedno okno, biurko, ława,
dwa k rzesła i nas trzech —
Janko, S taszek i Ja.
Rano m iano przyw ieźć Ja­
k ieś k o n stru k cje i c zek ają
cały dzień.
— • M ieliście
rozładow ać
te n tra n sp o rt? — spytałem .
— No tak . — Janko n ie
dokończył odpowiedzi. S p o j­
rzał na m nie, a potem na
S taszk a — n aczeln ik a budo­
wy.
— Nasz Janko już tak i je st
uparty do roboty, będzie cze­
k a ł i tydzień, je ż e li zajd zie
potrzeba . . . ' — tłum aczył n a ­
czelnik.
Janko w stał z ław y, sp o j­
rzał w okno i poszedł koły­
szącym krokiem do szafy.
W yjął z ku rtki ja k ie ś zaw i­
n iątko — trzym ał w rę ce ka­
w ałek chleba.
— Zim no? — zapytałem .
— Nie. Tylko ta cholera
tro ch ę zm arzła. W yciągnął
w moim kierunku rękę, w
które] trzym ał lask ę k ie ł­
basy.
— Może się człow iek prze­
ziębić, Jak ta k ą do gęby
włoży . . .
— W hotelu nie m acie
ku ch n i?
— Je st. Ale tam nie po­
zw olą n ic przygrzew ać. Tam
tylko gotow e obiady. Dobre
n ie dobre — trzeba je ś ć .
W domu było in aczej.
— To
m ieliście
w łasne
m ieszk an ie?
— U m atki, m yślę, na ro ­
li — i dodał rubasznie:
— Ale m am inej spódnicy
nie będzie się człow iek trzy ­
m ał przez całe życie. No n ie ?
N aczelnik też sam sobie ra ­
dzi, chociaż ma w łasny dom,
rodzinę . . . Trudno, obowiąz-
41
k i . . . K apitalnego rem ontu
w ielkiego pieca nie można
o d kładać w nieskończon ość,
bo term in, prod ukcja — to
zobowiązuje.
— Daleko stąd m ieszka­
c ie ? — spytałem , żeby prze­
rw ać ciszę.
— Nie. Tu zaraz w o sie­
dlu robotniczym . Będzie z Je­
den kilom etr. To m iał być
norm alny barak, ale n a je ­
chało tych chłopców , rozbu­
dowali osied le. Może kiedyś
i ja w łasny dom, m ieszka­
nie . . .
N aczelnik zap alił papiero­
sa. Ciemno. Podszedł do
drzwi i p rzek ręcił k o n takt.
Przy su ficie ro zbłysła ża­
rówka.
— Ale z rodzinam i pew nie
utrzym u jecie k o n ta k t?
— Trochę pieniędzy im się
pośle — w trącił Janko.
— Dużo?
— Zależy ja k kiedy. Za­
w sze to lepsze niż nic, mówi
m atka. Czasem pojed zie się
do domu na św ięta czy n ie ­
dzielę. Niedawno byłem u
m atki. Kupiłem je j rad io, a
sio strze szpilki. N iech ma,
wiem, że dziewczyny lubią
się ładnie ubierać.
N aczelnik sta le
m yślał,
studiow ał rozłożone na sto ­
le plany. Jan k o w stał z ław ­
ki i zaczął sp acerow ać po
pokoju. Był wysoki, barczy­
sty, o długich nogach, na
które w łożył gumowe bucio­
ry, dobrze skąp ane w b ło cie.
— Może lep iej już byśmy
p o s z li. . . Oni n ie przyjadą.
C iągle nas cygan ią, że już,
już, a ty czek aj b racie . . .
— A może ja k ie ś trudno­
ści — zacząłem uspraw iedli­
w iać dostawców.
— Jak ie tam tru dności. Zo­
bow iązali się, że dadzą na
c z a s? U staw ić k o n stru k cję,
założyć w szystkie części, to
co?
. . . To nie w k ij dm uchnąć,
a robota gotow a. O kres przy­
gotowawczy pochłania parę
m iesięcy, a do w ypuszczenia
pierw szych ton surów ki po­
zostaje tylko
czterd zieści
dwa dni, a czasem i m niej.
42
tom ikiem „K rśsn e ja k h o u sle“ (przekład E. S o jk i i O.
R a fa ja ). W iersze np. W. Pribulow ej, G. Przeczka, G. Pyszki, Wł. S ikory i in. drukuje w tłum aczeniu n a jc z ę śc ie j
„C erveń? kv6t“. W ielka ta popularność literatu ry pol­
sk ie j w C zechosłow acji je s t zasługą dużego zastępu
około 90 tłum aczy czesk ich i 80 tłum aczy słow ackich
i im zaw dzięczam y głów nie dobrą znajom ość literatu ry
p o lsk iej w społeczeństw ie czechosłow ackim .
Równie często tłum aczy się i w ydaje książki autorów
p olsk ich w Związku R adzieckim i w k ra ja ch n iem ieck ie­
go obszaru językow ego. W N iem ieckiej Republice Demo­
k raty czn e j, w N iem ieckiej Republice F ed eraln ej, w Aus­
trii i w S zw ajcarii wydano do 1961 r. około 360 pozycji
p olskich, a w Związku R adzieckim około 530 p ozycji
w 23 repu blikach, z czego około 270 p ozycji w języku
rosyjskim . Także często tłum aczy się autorów polsk ich
w innych k ra ja c h zaprzyjaźnionych, np. na W ęgrzech,
w Rumunii i Bułgarii, w różnych języ k ach narodów Jugo­
sław ii. N atom iast stosunkow o m ało, bo tylko 100 po­
zy cji (W ielka B rytan ia, Stany Z jednoczone, Indie itd.)
u kazało się w języku angielskim , zaś po w łosku — 76,
po hiszpańsku — 57, we F ra n c ji — 48 itd. W śród ję z y ­
ków, w k tó ry ch znane są dzieła autorów polskich, zn aj­
d ują się jed nak tak że n ieraz języ k i bardzo egzotyczne,
ja k np. chińsk i, h e b ra jsk i, g reck i, arab sk i i in. Św iadczy
to o dużym zasięgu oddziaływ ania książek p olskich
i popularności ich autorów .
W śród n ich zaś palm ę pierw szeństw a od praw ie 80 lat
dzierży H enryk Sien kiew icz. Jego nazw isko często sta je
się synonim em literatu ry p o lsk ie j. Jego now ele i po­
w ieści cieszą się niesłabn ącym powodzeniem dosłow nie
na całym św iecie i do oczarow ania jego utw oram i przy­
zn ają się n ieraz w ybitni tw órcy różnych narodow ości,
ja k np. fran cu sk i pisarz H. M ontherlant. Tylko w latach
1945— 1961 ogłoszono 303 razy różne jego utwory w 43
języ k ach , wśród k tóry ch są m. in. arabski, azerbejd żański, ch iń sk i, czuw aski, hindi, k oreań sk i, łużycki, mary jsk i, perski, tad życki, ta ta rsk i i tu reck i. K siążką zaś
n ajp oczy tn iejszą je s t je g o „Quo vadis“, w ydane w om a­
w ianym czasie aż 141 razy. Tłum aczone są oczyw iście
też inne utwory Sien kiew icza, np. „K rzyżacy" i „W pu­
styni i puszczy".
Popularność innych klasyków p olsk ich ilu stru je poniż­
sza tab elk a (1. 1945— 1961):
I l o ś ć ję z y k ó w ,
Ilo ś ć
w k t ó r y c h tłu N a z w is k o a u to r a
o b c y c h w y d a ń m a c z a n o a u to ra
93
Adam M ickiew icz
19
w tym „Pan Tadeusz"
84
B olesław Prus
31
w tym „F arao n "
18
w tym „L alk a"
44
E liza Orzeszkowa
39
S te fa n Żerom ski
13
w tym „Ludzie bezdom ni"
37
W ł. St. Reym ont
27
w tym „C hłopi"
30
M. K onopnicka
w tym „O krasn olu d kach
11
i sie ro tce M arysi"
30
J. Słow acki
T ab elk a dowodzi, że n ajw y b itn iejsi k lasycy
27
12
21
14
13
18
16
13
18
17
14
9
17
po]
stosunkowo dobrze znani w św iecie i tylko niektórzy,
jak Cyprian Norwid, cz e k a ją na spopularyzow anie.
Z pewnością lep iej znani są pow ieściopisarze niż poeci,
ale o tym decydują inne względy, zw łaszcza w iększa k o ­
munikatywność prozy niż poezji, ch o ciaż stw ierdzić
trzeba, że liczne an to logie literatu ry p o lsk iej uk azu jące
się w różnych k ra ja ch u p ow szechniają też dorobek pol­
sk iej poezji, głów nie 20-w iecznej.
Niem niej n a jc z ę śc ie j obecnym i na ry n kach zagran icz­
nych polskim i pisarzam i w spółczesnym i są znów prozai­
cy, a m ianow icie: A rkady Fied ler, głów nie dzięki po­
wieściom : „Ryby śp iew ają w U k a ja li" I „K anada pach­
nąca żyw icą", Leon K ruczkow ski, którego sztuka „Niem­
cy " ukazała się 15 razy w 7 w ydaniach książkow ych,
Z. Kossak z 41 w ydaniam i zagranicznym i, S t. Lem, autor
„Astronautów" ogłoszonych 22 razy w 9 ję zy k ach i Jan
Dobraczyński, którego „Listy N ikodem a" wydano 16 razy
w 7 język ach , a także J. A ndrzejew ski, K. Brandys,
J. Iw aszkiew icz, I. N everly. Z poetów te j czołów ce do­
trzym uje kroku jed y n ie J. Tuwim.
U kazujący się w W iedniu m iesięcznik lite ra c k i „W ort
in der Zeit“ jed en ze sw ych ubiegłorocznych numerów
w cało ści pośw ięcił utworom pisarzy p olsk ich i przy te j
okazji G. F ritsch z pełnym uznaniem stw ierdził, że „tru­
dno ob alić pow szechne dziś p rzekonanie, iż lite ra tu ra
polska należy do najw ażn iejszy ch w Europie".
EDM. ROSNER
ZDJĘCIE T O M A S M IC E K
— Piorun wie, ja k to bę­
dzie — burknął naczelnik.
Janko w trącił sw oje: —
Już ja wiem jak to będzie.
Przywiozą k o n stru k cje w o s­
ta tn ie j chw ili i wypruwaj,
bracie, z siebie żyły.
Postanow ili przerw ać tę
rozm owę, bo Janko nalegał,
abym odwiedził go w hotelu.
Droga sk rę c a ła w górę.
Wzdłuż n ie j sterczały ogo­
łocone z liści drzewa, a tam
w ciem n o ściach rozbłyski­
wały ośw ietlone okna. Deszcz
nie p rzestaw ał padać. Janko
idzie pierw szy, prowadzi do
baraku. Zapukał do drzwi
c a łą p ięścią. Z pokoju dole­
c ia ło : w ejść . . . w ejść!
— Od dziś będziem y m iesz­
k ać w tró jk ę — pow iedział
Jan k o do chłop ca przygar­
bionego pod stołem , piszące­
go list do u k och an ej. Janko
żartow ał oczyw iście.
— To też nie tu tejszy —
przedstaw ił mi m łodzieńca z
Moraw. — Rozbierz się pan,
chyba p ojed ziecie z tym po
dw udziestej drugiej.
Zrzucił ku rtkę na łóżko,
butam i strz e lił w kąt.
— Sparzę tro ch ę herbaty.
K o rzy stając z nieobecności
d ryblasa,
pytam
m łodego
ch łop ca o Jank a.
— Bo w idzicie, on taki,
niejednem u powie do słu­
chu . . . K łóci się o nasze, że­
by jed zen ie było ciep łe, czy­
sta pościel. I do roboty koń.
Nie da też naszym się upi­
ja ć , bum elow ać, bo widział
pan jego r ę c e ? . . . My nie
z tych, co dw adzieścia minut
przed drugą cz e k a ją na gong.
Jan k o p iln u je . . .
— B ije ?
— Nie. W ystarczy ja k po­
każe rękę.
Jan k o w rócił z garnkiem
i trzem a szklankam i.
— N akryj stół i przestań
z tym i listam i.
— Ale czym n ak ry ć? . . .
Jan k o u śm iechnął się: —
Możesz w ziąć ja k ą ś kultu­
raln ą gazetę. Nie widzisz, że
go ścia mamy . . .
Dobrzy ludzie — długo o
n ich rozm yślałem .
ALOJZY MANKA
43
UJ
M
ZE
WSPOMNIEŃ
O
ać
co
£
O
O
GUSTAWIE
MORCINKU
C.
i ciąłbym coś opowiedzieć o Gustawie
Morcinku, o mojej z nim znajomości i o tym,
co nas łączyło. Sprawa jest prosta — łą­
czyły nas prawie wyłącznie i tylko książki.
Byłem najpierw jego czytelnikiem, potem
bibliografem, czyli rejestratorem jego dorobku
pisarskiego, a byłem także jego biblioteka­
rzem, może nie w sensie dosłownym, lecz
tym bibliotekarzem, u którego nieraz szukał
on informacji i korzystał ze zbiorów, któ­
rych ja w jakimś stopniu byłem opiekunem.
Te usługi książkowe pisarz bardzo sobie ce­
nił i czasem dawał im wyraz w drukowanych
wypowiedziach swoich, niekiedy bardzo prze­
sadnych, a najczęściej wcale przeze mnie nie­
zasłużonych. Ale do rzeczy — jakie tej na­
szej znajomości były początki?
Zaczęło się to w r. 1926, a więc w czasie,
kiedy Morcinek nie był jeszcze wcale pisa­
rzem znanym, kiedy zaczynał dopiero swoje
pisarstwo, drukując w regionalnej prasie ślą­
skiej drobne opowiadania i korespondencje.
Po raz pierwszy z nazwiskiem Morcinka ja ­
ko pisarza zetknąłem się w r. 1926, kiedy
byłem jeszcze uczniem gimnazjum cieszyń­
skiego. Kolega mój z ławy szkolnej, Józef
44
Dziadek, przyniósł sobie pewnego dnia dru­
gie śniadanie, opakowane w gazetę, prenu­
merowaną przez jego ojca. Gazetą tą był wy­
dawany w Cieszynie G łos Lu du Ś ląskieg o.
W pomiętym numerze tej gazety znalazłem
felieton pt. „W kwietniową noc“ , opatrzony
nazwiskiem autora: Gustaw Morcinek. W cza­
sie przerwy między lekcjami przeczytałem
przypadkowo zdobyty odcinek, a ponieważ
bardzo mnie zainteresował, nabyłem w re­
dakcji, mieszczącej się w hotelu „Pod W o­
łem ", brakujące mi odcinki. Opowiadanie to
bardzo mi się spodobało: była tam mowa
o wiośnie, o miłości i o czarach, a wszystko
to ujęte było tak jakoś dziwnie swojsko i u j­
mująco, że zainteresowałem się autorem i za­
cząłem „badać11, kto to właściwie jest. Kolega
klasowy, Józef Janicki ze Skoczowa, objaśnił
mnie, że to skoczowski nauczyciel, że powi­
nienem go znać, bo to mój krajan, tak samo
jak ja pochodzący z Karwiny. Niestety nie
znałem go jeszcze wówczas, ale od tego już
czasu interesowałem się nim i śledziłem ga­
zety cieszyńskie, czy nie znajdę w nich rów­
nie co ciekawego, jak to opowiadanie o „No­
cy kwietniowej11.
Jesienią tego samego roku Morcinek roz­
począł w G łosie Lu du Ś lą sk ieg o druk powie­
ści pt. „W obronie progu“ . Powieścią tą,
której druk zresztą po ogłoszeniu kilkunastu
odcinków przerwał, podbił mnie całkowicie
i zyskał we mnie zaprzysiężonego zwolenni­
ka. Była to przecież powieść o górniczej K ar­
winie, o tamtejszych ludziach i o środowis­
ku, które dobrze znalem, bo w nim wyro­
słem, powieść o osiedlu górniczym i o losach
chłopaka, który ukończywszy szkołę ludową
— rozpoczął pracę jako młody górnik, a po­
nieważ lubił bardzo książki, zapisał się do
biblioteki i korzystał prócz tego z różnych
innych przygodnych książek, które pożyczał
od starszych górników. Tyle w ogłoszonych
odcinkach tej powieści było szczegółów do­
skonale mi znanych, takie ogromne podo­
bieństwo do tego wszystkiego, co i ja zacho­
wałem w pamięci o „kraju lat dziecinnych",
że po prostu wyjść nie mogłem ze zdziwienia,
że ktoś rzeczy tak mi bliskie potrafi tak opi­
sać. Ale niebawem poczułem żal do autora,
bo po którymś tam odcinku mimo zapowie­
dzi, że „ciąg dalszy nastąpi", ciągu tego już
nie było. Nie trudno się domyślić, że ogło­
szony wtedy początek powieści, to po prostu
pełen autobiograficznych wątków początek
„Wyrąbanego chodnika1', powieści, której ca­
łość dał Morcinek dopiero w kilka lat póź­
niej. Druk przerwał, bo pierwotny, zacieśnio­
ny do stron rodzinnych pomysł postanowił
rozbudować, by móc przedstawić obraz całe­
go Śląska w okresie walk o narodowe i spo­
łeczne wyzwolenie.
W r. 1926 poznałem więc Morcinka jako
pisarza, a poznałem go także niebawem z wi­
dzenia, bo widywałem go często w Cieszy­
nie, ale nie miałem odwagi do niego podejść,
nachodzić bowiem poważnego człowieka bez
wyraźnego powodu wydawało mi się śmiesz­
ne i niegrzeczne. Poznaliśmy się dopiero w
r. 1928. Byłem wtedy w Krakowie i jakoś na
wiosnę tego roku wyczytałem w prasie ko­
munikat o wynikach poznańskiego konkursu
literackiego. Spośród blisko 200 nadesła­
nych na ten konkurs prac, praca Morcinka
zyskała pierwszą nagrodę. Była to — jak
podawał komunikat — powieść z życia gór­
ników karwińskich pt. „Byli dwaj bracia".
Uradowany, że nie zawiodłem się na swoim
pisarzu, napisałem do niego wtedy list z gra­
tulacjami, przy czym nie pominąłem faktu,
że jestem także karwini^kiem i że twórczoś­
cią laureata interesuję się już od paru lat.
Wywiązała się wtedy między nami miła ko­
respondencja, a kiedy w czasie ferii wielka­
nocnych tego roku przebywałem w Cieszy­
nie i zobaczyłem przypadkowo Morcinka na
Rynku, podszedłem do niego i przedstawiłem
mu się jako jeden z niedawnych gratulantów. Powitał mnie jak starego znajomego,
choć zetknęliśmy się po raz pierwszy i choć
0 lat kilkanaście byłem od ihego młodszy.
Nawiązany wtedy kontakt trwał już odtąd
bez przerwy — z wyjątkiem lat wojennych —
aż do roku 1963.
Bliższa znajomość połączyła nas w roku
1930, kiedy zjawiłem się w Skoczowie, by
rozpocząć tu pracę nauczycielską w tej samej
szkole, w której i on pracował. Uczyłem w
Skoczowie tylko przez jeden rok, mianowicie
rok szkolny 1930/31, ale wtedy właśnie
Morcinek był na urlopie, udzielonym mu na
prace literackie. Odbył wtedy podróż do D a­
nii, jeździł po Polsce, ale przebywał także
w Skoczowie i wiele pisał. Często wtedy
u niego bywałem — mieszkał z matką w
dwóch pokoikach niedaleko szkoły, obok
„szpitolka" — i byłem świadkiem, jak od
spraw nauczycielskich przechodził coraz to
bardziej w sprawy literackie. W r. 1929
ukazało się „Serce za tam ą", w r. 1930 po­
wieść o „Dwóch braciach", a w r. 1931
dwa duże tomy „Wyrąbanego chodnika".
W r. 1931, po wakacjach, przeniesiony
zostałem do Cieszyna, ale raz nawiązane
kontakty trwały, a nawet rozwijały się coraz
to bardziej. Przyczynił się do tego fakt, że
w Cieszynie wciągnięty zostałem do pracy
w komitecie redakcyjnym kwartalnika literacko-regionalnego, Z aran ia Ś ląskieg o, któ­
rego to komitetu głównym filarem był G.
Morcinek. Jako sekretarz tego komitetu peł­
niłem też funkcje redaktora tego pisma i
wiele spraw redakcyjnych załatwialiśmy wte­
dy wspólnie. D la propagandy Z aran ia Ś lą s­
kieg o zrobił on bardzo wiele — zjednywał
prenumeratorów i co wybitniejsze pióra, a
nade wszystko ratował podstawy finansowe
pisma, co w latach ówczesnego kryzysu gos­
podarczego miało wielkie znaczenie. Gdyby
nie pomoc, zorganizowana wtedy przez Mor­
cinka, Z aran ie Ś lą sk ie, podobnie jak wiele
innych pism ówczesnych uległoby likwidacji
1 znikłoby z powierzchni życia kulturalnego
Śląska, a to byłaby poważna strata. Stały
zasiłek, wyorędowany przez G. Morcinka w
Funduszu Kultury Narodowej, gdzie słowo
jego coś znaczyło, uratował byt Z aran ia
w najtrudniejszym okresie. W r. 1935 sytu­
acja już się poprawiła, bo powołany wów­
45
czas do życia Instytut Śląski w Katowicach
przejął część wydatków, związanych z wyda­
waniem pisma i niebezpieczeństwo likwidacji
zniknęło, ale przez najgorsze lata pismo
przetrwało li tylko dzięki jego szczęśliwym
„chodom". Propagując Z aran ie, pisał w spo­
sób humorystyczny m. in. o jego redaktorze
(czyli o m n ie), wmawiając w czytelników,
że drugiego tak zawziętego na kiepskie wier­
sze redaktora nie posiada żadne pismo itd.
Szkołę skoczowską, w której Morcinek był
nauczycielem, wprowadził on jako pisarz do
literatury. W iele opowiadań z, życia szkoły
i młodzieży, które złożyły się na takie tomy,
jak „W najmłodszym lesie“ , „Gołębie na
dachu“ i „Miasteczko nad rzeką", to ubeletryzowana kronika owych lat tej właśnie
szkoły, która dziś nosi jego imię. Ówczesna
młodzież skoczowska, występująca często w
tych książkach pod swoimi prawdziwymi na­
zwiskami, i inni ludzie z tą szkołą związani,
jak np. sympatyczny tercjan z tamtych lat
Bylok — wszystko to sprawia, że wymienio­
ne książki są trwałą pamiątką po pisarzu,
szczególnie cenną w szkole jego imienia.
Druga wojna światowa przerwała na lat
kilka moje kontakty z Morcinkiem, ale gdy
tylko po wojnie od siostry jego Tereski do­
wiedziałem się o francuskim jego adresie,
napisałem do niego, wznawiając jego daw­
niejsze stosunki. Zanim jeszcze wrócił do
kraju, miałem sposobność wyrządzić mu
drobną przysługę, którą pisarz długo mi pa­
miętał. Zaczęto mianowicie wtedy wznawiać
wydawanie książek Morcinka i wyszło już
to i owo, ale wydawcom rozchodziło się
przede wszystkim o tekst ostatniej przedwo­
jennej powieści Morcinka, która wtedy nie
zdążyła wyjść w postaci książkowej i znana
była tylko z gazeciarskich odcinków. Powieś­
cią tą były „W yorane kam ienie". Siostra pi­
sarza Tereska odcinków tych oczywiście nie
miała, nie można także było odszukać kopii
maszynowej powieści, bo cały warsztat pi­
sarski Morcinka uległ w czasie wojny roz­
proszeniu. Gromadząc wszystko, co wyszło
spod jego pióra, miałem w komplecie rów­
nież i owe odcinki „W yoranych kam ieni",
które szczęśliwie uchowały mi się w czasie
wojny. Przekazane teraz przeze mnie Teres­
ce, stały się podstawą pierwszego książkowe­
go wydania tej powieści. Honorarium autor­
skie przyniosło Teresce trochę groszy, a o to
głównie Gustawowi chodziło, by siostra jego
miała z czego żyć do czasu jego powrotu.
Przypominając tę powieść, warto jej tu po­
46
święcić parę słów, bo to również w pewnej
mierze dokument, związany ze szkołą sko­
czowską. Jest to tzw. powieść nauczycielska,
opisująca trudną pracę nauczyciela w środo­
wisku, pracę nie tylko szkolną, ale i poza­
szkolną. Akcję tej powieści umieścił Morci­
nek wprawdzie poza Skoczowem, w górno­
śląskiej osadzie przemysłowej, ale typ wy­
stępującego w niej społecznika, z heroicznym
poświęceniem pracującego nad podniesieniem
społecznym i kulturalnym środowiska, wziął
ze stosunków skoczowskich. Typem tym był
serdeczny przyjaciel Morcinka, Rudolf Kukucz, nauczyciel przedmiotów ścisłych w sko­
czowskiej „wydziałówce", społecznik na mia­
rę rzeczywiście heroiczną. Wychowankowie
szkoły skoczowskiej z tamtych lat pamiętają
zapewne Kukucza, znakomitego nauczyciela
i organizatora pozaszkolnego życia kultural­
nego i sportowego, którego dziełem była m.
i. budowa boiska sportowego nad W isłą. Ha­
rował, o sobie zupełnie zapominając, aż
wreszcie zachorował na gruźlicę i zapomnia­
ny zmarł w pierwszych tygodniach okupacji,
kiedy pozbawiony był zupełnie opieki lekar­
skiej. Prototyp bohatera-społecznika, uwiecz­
niony przez Morcinka w „Wyoranych kamie­
n iach ", to właśnie R . Kukucz z Dziećmorowic, jeden z najlepszych nauczycieli przed­
wojennej szkoły skoczowskiej, serdeczny druh
Gustawa.
Ale wracam do osobistych wspomnień o
Morcinku. Po jego powrocie z zagranicy do
kraju w r. 1946 spotykaliśmy się często za­
równo w Skoczowie jak i Cieszynie, gdzie
pisarz często bywał. Zaglądał zawsze do mu
zeum, gdzie spotykał swoich starych znajo­
mych, przede wszystkim sędziwego historyka,
dyrektora Franciszka Popiołka, z którym za­
wsze wiele spraw miał do omówienia, szcze­
gólnie w okresie pracy nad swoją wielką po­
wieścią historyczną o Ondraszku. W przed­
mowie do tej powieści wspomina o tym, że
Popiołek i Brożek służyli mu radą, źródłami,
dopomagali w przedstawieniu szerokiego tła
historycznego itd. Jeśli o moją osobę chodzi,
to pomoc tę przedstawił Morcinek z właściwą
jego pióru przesadą, bo przecież cała przy­
jemność i korzyść z tych rozmów o źródłach
zbójnictwa i jego tle była po mojej stronie.
Odwiedzając muzeum cieszyńskie, Morci­
nek nigdy nie przychodził z pustymi rękoma.
Przynosił zawsze torbę pełną książek i czaso­
pism, które przekazywał do muzealnych zbio­
rów bibliotecznych. „Mnie one są na razie
niepotrzebne — mawiał — a jakbym czegoś
potrzebował, to u siebie i tak tego nie znajdę,
a zawsze znajdę tu u was.“ W jego darach
muzeum zyskało wiele cennych pozycji książ­
kowych i czasopiśmiennych, z których po
uporządkowaniu i skompletowaniu korzystają
często czytelnicy.
Przynosił mi także, jako swojemu czytel­
nikowi i bibliografowi, wszystkie swoje nowe
książki. Wpisywał w nie mniej lub więcej
serdeczne dedykacje, jak to zresztą czynił
bardzo chętnie także w odniesieniu do licznych
innych swoich przyjaciół i czytelników, ale
jedną dedykacją naprawdę mnie zadziwił.
Był to tom opowiadań obozowych pt. „Dziew­
czyna z Pól Elizejskich", wydany w kraju
dwukrotnie, bo w r. 1947 i 1961, a zaopa­
trzony przez autora w drukowaną dedykację
dla mnie; z każdego egzemplarza tych dwóch
wydań czytelnik dowiadywał się zaraz na
wstępie, że to książka ofiarowana Ludwikowi
Brożkowi. Poruszyło to mną ogromnie, bo
wiedziałem, że Morcinek rzadko takie dedy­
kacje w swoich książkach umieszczał i jedy­
nie w pierwszym okresie jego twórczości spo­
tykamy się z nimi. I tak „Serce za tam ą"
południe
dedykował Zofii Kossak, „Dwóch braci" Ma­
rii Czeskiej-Mączyńskiej, „W yrąbany chod­
n ik " matce, a „ Ś lą sk " wojewodzie M. Gra­
żyńskiemu. Dedykacje te były zrozumiałe:
Zofia Kossak i Czeska-Męczyńska wprowa­
dzały Morcinka w literaturę, Matkę czcił i
szanował, jak to tylko można sobie wyobra­
zić, dedykacja zaś dla Grażyńskiego była po­
dzięką za opiekę nad rozwojem kultury pol­
skiej na Śląsku. Ale czym ja zasłużyłem na
takie wyróżnienie?
Myśląc dziś o tym dochodzę do wniosku,
że były to chyba słowa podzięki pisarza za
moje wczesne zainteresowanie jego twórczoś­
cią, sięgające początków tej twórczości, słowa
podzięki za opiekę nad jego książkami, jak to
miało miejsce w przedstawionej historii z od­
cinkami „W yoranych kam ieni", podzięki za
rzekomą pomoc, jakiej nie skąpiłem mu przy
pisaniu takich książek, jak „Ondraszek". Ale
uczucie wdzięczności raczej ja winien byłem
pisarzowi i za te wszystkie wzruszenia, jakie
towarzyszyły moim lekturom od ławy szkol­
nej i za to, że wprowadził do literatury nasz
wspólny „kraj lat dziecinnych".
Raz się kończy południe; —
I rosa nie spada,
A to odchodzi dzień . . .
Widziałem gila
I jemiołuszki,
W obłoku czerem chy
Śpiew sig jarzył.
Za snozą leszczyny
Liczyła orzechy,
Kowalik się sierdził
Na obecność w iatru.
WŁADYSŁAW
SIKORA
Uparł sig dziewigćsił
Czekać na wrzosowisku
Połowy nieprzem ijania
Szumów ponad czasem .
Raz sig kończy południe,
A to odchodzi dzień.
47
trzy lata
trzy posady
W /alenty
*
Krząszcz (1886 — 1 9 5 9 ), nauczy­
ciel i pisarz ludowy regionu cieszyńskiego,
po ukończeniu seminarium nauczycielskiego
w Cieszynie w 1906 r. udał się na posady do
kolejnych trzech szkół ludowych na terenie
Zaolzia: do Rychwałdu (1 9 0 6 ), Piosecznej
(1907) i Błędowic (1 9 0 8 ). Lapidarne, nie
bez rumieńca humoru wspomnienia z tych
lat, zostawił autor w swej ostatniej „Księdze
życia" (1 9 5 6 ). Z tegoż pamiętnika trzy ko­
lejne wyjątki.
Z ŻYCIA
WALENTEGO KRZĄSZCZA
48
R Y C H W A ŁD (1 9 0 6 )
,, . . . W inspektoracie szkolnym w Bielsku
zgłosiłem się z podaniem o posadę. Ówczesny
insp. Wiśniowski zaproponował mi miejsce
w Iłownicy. Nie przyjąłem go, bo mię ojciec
zastraszył, że w Iłownicy jest dużo stawów
i jeszcze więcej komarów, które zaszczepiają
ludziom malarię. Udałem się więc do cieszyń­
skiego insp. Dostała. Ten przyjął mię bardzo
grzecznie i poradził mi miejsce w Rychwałdzie koło Frysztatu. Okolic zagłębia ostrawsko-karwińskiego zupełnie nie znałem. Podo­
bała mi się jednak nazwa miejscowości —
Reichwaldau — i zgodziłem się na tę po­
sadę . . .
W Rychwałdzie, wsi wówczas prawie czy­
sto polskiej, były dwie polskie i dwie prywat­
ne czeskie szkoły, te ostatnie toczyły zacięte
waleki o każde dziecko.
„ . . . Otrzymałem posadę nauczyciela w
szkole przy kościele. Kierownikiem szkoły
był Józef Biłko z Górnej Lesznej. Nauczycie­
lami byli: Władysław Bukowski, Alojzy Milata, Tadeusz Golachowski i jedna nauczy­
cielka, której nazwiska już nie pamiętam.
Na tej posadzie czułem się jednak bardzo
osamotniony. Byłem najmłodszym z kolegów
i nikt się mną nie zajmował. M ilata przygo­
towywał się do egzaminu dla szkół wydziało­
wych i całe dnie spędzał nad książką. Bu­
kowski zaś był pyszałkiem, zarozumialcem
i nie uważał nawet za stosowne wdawać się
ze mną. Golachowski wiecznie malował, zaś
z młodą nauczycielką prawie się nie znałem.
Może pięć zdań zamieniliśmy z sobą w ciągu
całego roku szkolnego. Stroniła od wszyst­
kich i poza swym narzeczonym zdała się
świata nie widzieć.
M ilata założył kółko amatorskie i prowa­
dził chór mieszany. W porze zimowej urzą­
dzano przedstawienia amatorskie. Raz przy­
dzielono mi też podrzędną rolę, którą według
opinii kolegów kiepsko odegrałem. W chórze
też nie brałem udziału, bo mówili, że nie
mam słuchu. Przyznali mi tylko jedną zdol­
ność — do malowania.
Miejscowe Koło Macierzy Szkolnej urzą­
dziło wtedy bal kostiumowy w gospodzie Na
fojstwiu. Byłem na nim. Przydzielono mi
kostium szlachcica polskiego, ale cóż, kiedy
nie umiałem tańczyć. Tylko jeden „kąsek"
przetańczyłem niezgrabnie ze starą służącą
gospodzkiego.
— Ależ panie nauczycielu — orzekła mo­
ja partnerka — dyć óni nic a nic nie umią
tańczyć. Ni ma ich to gańba?
Mnie było rzeczywiście bardzo „gańba“ ,
więc po kryjomu zrzuciłem kostium i ucie­
kłem do domu.
Nie piłem też, nie paliłem, do dziewuchsię
nie zalecałem, jednym słowem byłem ciemię­
gą. Odsunąłem się całkiem od ludzi i prowa­
dziłem życie samotnika . .
P IO SE C Z N A (1 9 0 8 )
,, . . . Początkiem września zapakowałem
ubranie, bieliznę, dwa zagłówki, chudą koł­
drę, miednicę i łopatkę — słowem cały mój
majątek do szafy bez zamku i zabiłem trzema
gwoździami. Krzesła, stół i składane łóżko
powiązałem mocno sznurkami w jedną całość.
Cały ten ruchomy majątek załadowano na
dwa trakacze i odwieziono na miejscową sta­
cję . . . I pojechałem w stronę gór, by w ma­
leńkiej Piosecznej przy Jabłonkowie objąć no­
wą posadę nauczycielską. Na dworcu w Ja ­
błonkowie czekał na mnie chłop w góralskim
stroju. Wsiadłem na niewielki wóz drabinia­
sty i zajechaliśmy przed ładną szkółkę z wie­
życzką w Piosecznej. Przywitał mię jowialnie
kierownik szkoły Filip Jesch. Żona jego,
Niemka z Sudetów, kiwnęła mi na powitanie
lekceważąco głową i szyła dalej na maszynie.
Na mieszkanie przeznaczono mi pokoik na
poddaszu z dosyć dużym oknem i przepysz­
nym widokiem na Jabłonków i otaczające go
pasmo beskidzkie z wyróżniającą się w nim
Kozubową.
Jesień tego roku była śliczna. Z lubością
przechadzałem się po okolicy i zapuszczałem
się dalej w lasy beskidzkie. Zimą nie podob­
na było wychodzić w góry. Nigdy dotąd w
żyoiu nie byłem świadkiem tak gwałtownych
zawiei śnieżnych, jak tutaj. Siedziałem wtedy
w swojej przytulnej mansardzie, malowałem,
grałem na skrzypcach, a przede wszystkim
czytałem. Książki pożyczałem z niemieckiej
biblioteki miejskiej. Zapoznałem się wtedy
z dziełami wybitnych pisarzy światowych.
Najbadziej interesowały mię powieści Emila
Zoli i Lwa Tołstoja. Czytałem też w dalszym
ciągu książki ludowych pisarzy niemieckich
Roseggera i Ganghofera.
I tejże zimy pod wpływem dzieł wymienio­
nych pisarzy narodziła się we mnie chętka
pisarska. Napisałem felieton pt. Der verliebte Gorol Janek (Zakochany góral Janek)
i przesłałem jakiemuś wydawnictwu komiso­
wemu. Odpisali bardzo grzecznie, że mogę
4
Kalendarz Śląski
wydrukować, ale koszta wydawnictwa po­
kryć muszę sam . . . Dałem zatem odpowiedź
odmowną.
Nadeszło lato. Organista Zahradnik prze­
mierzał okolicę jabłonkowską, notując i zbierając pieśni ludowe. W tych wycieczkach
często mu towarzyszyłem i poznałem przy
tej sposobności żyaie, obyczaje i charakter
ludu tego skrawka ziemi . .
B Ł Ę D O W IC E
(1 9 0 8 )
,, . . . Była tu szkoła 5-klasowa z dwoma
paralelkami. Dzieci były grzeczne, dobrze
wychowane, dobrze odżywiane i bardzo
schludne. Praca w szkole z nimi była przy­
jemnością. Kierownikiem szkoły był. J. Klim sza. Był to człowiek powolny, umiarkowany,
w obejściu miły i towarzyski. Stosunek jego
do nauczycieli był bardzo życzliwy. Oprócz
kierownika, było nas siedmiu nauczycieli . . .
Byliśmy wszyscy młodzi, rok lub dwa po
maturze, więc towarzystwo w sam raz. Za­
przyjaźniliśmy się wnet, żyli z sobą jak aka­
demicy wesoło.
Żyło mi się w Błędowicach bardzo miło
i wesoło. Jedno mię tylko niepokoiło — groź­
ba wojny, jaka zawisła w tym czasie nad
światem . . . Sprawę sporną (aneksja Bośni
i Hercegowiny) jakoś załagodzono . . .
W Błędowicach Średnich był duży dwór.
W łaścicielem jego był niejaki Hruby, Czech.
Urządził on bal domowy, na który zaprosił
śmietankę okoliczną. Byli zatem na balu
dyrektorowie, inżynierzy i wyżsi urzędnicy
kopalń, komisarze starostwa, lekarze, księża
i ziemianie. Zaproszono też personel nauczy­
cielski. Na tak wytwornym balu nigdy przed
tym ani potem w życiu już nie byłem. Pastor
(ks. Jerzy M am ica), obeznany z manierami
i ceremoniami w wyższych sferach, ponauczał nas nauczycieli już kilka dni przed ba­
lem jak należy się ubrać, jak się w towarzy­
stwie jaśnie państwa zachować, damom ręce
całować, jak jeść i pić, jak się kłaniać i jakie
miny stroić, a przede wszystkim jak tańczyć.
Hej, jakie tam były potrawy, jakie wina, li­
kiery i różne przysmaki. Usadowili nas nau­
czycieli na szarym końcu stołu, czemu byli­
śmy bardzo radzii, bo czuliśmy się tam więcej
swobodni, nie wystawieni na obserwację moż­
nych. A skorośmy sobie popili węgrzyna,
opuściła nas nieśmiałość i zabraliśmy się do
tańców. Po północy panowie stali się przy­
stępniejsi i spoufalili się nieco z nami. R an­
kiem odwieziono nas kolasami do domu.“
49
Po zimowych balach pochłonęła W . Krząszcza lektura powieści kryminalnych, a pewne
ich epizody postanowił wykorzystać.
,, . . . Stawałem w nocy, ubierałem się jak
gangster i niepokoiłem kolegów. Uderzałem
pięścią w okna, podrzucałem listy z groźba­
mi, strzelałem z pistoletu pod oknem nauczy­
cielskim, a jeżeli ktoś wyjrzał, rzucałem ka­
mieniami, wydając przy tym dzikie okrzyki.
Sam sobie stłukłem szybę w mieszkaniu dla
upozorowania, że jacyś bandyci i mnie za­
grażają. Na kolegów padł strach. Największe
zdenerwowanie i przerażenie okazywałem ja
sam. Wypadki te wzburzyły całą wieś. W szy­
scy się nimi przejęli i dociekali ich źródła.
A ja, nasyciwszy się wrażeniami, przyznałem
się do wszystkiego. Przypuszczałem, że się
ZDJĘCIE JAN Ż A B K O W IA N
koledzy uśmieją. Ale się pomyliłem. Oburzy­
li się ogromnie i zagrozili mi sądem. Teraz
dopiero uświadomiłem sobie, żem się za da­
leko posunął. Sytuacja stała się dla mnie
groźną. Na szczęście wmieszali się w sprawę
kierownik szkoły i ks. Mamica. Starali się
sprawę załagodzić. Przekonali kolegów, że
nie miałem złych zamiarów względem nich,
a działałem pod silnym wpływem swej wybu­
jałej fantazji. Odstąpili od zamiaru skiero­
wania sprawy na drogę sądową ale pod wa­
runkiem, że wezmę natychmiast urlop „zdrowotny“ i wyniosę się z Błędowic.“
Tak się też stało. Nowym ośrodkiem pracy
stała się „szkoła na pustkowiu11 w Kisielo­
wie.
JA N B R O D A
W ł a d y s ł aw S i k o r a
NIEDOSYT CZY NADMIAR
KULTURY?'
▼
▼
P asje czyli wstęp nieco sentym entalny
ie m a nic p iękn iejszeg o n ad sku p ian ie
piasku w górki, jeśli m a sig d ziesięć lat; a w
sześćdziesiątce — zbiorów .4' To zdanie Ana­
tola France’a o bibliofilach można poszerzyć,
pochwalić nim pewien typ człowieka, jaki
zrodził się w specyficznych warunkach śląs­
kich. Zresztą każdego z ludzi opanuje raz
jakaś pasja. W tej chwili chodzi mi o pasje
szczególnie pożyteczne, które charakteryzo­
wały nas w przeszłości, a powinny określić
społeczeństwo dziś i jutro. A do tradycji do­
brej będzie trzeba u nas wracać, tym bar­
dziej, że pomoże nam lepiej zrozumieć siebie
i trzeźwo rozpatrywać aktualne problemy.
Włodzimierz Forst mówiąc o „Opowieś­
ciach filatelisty11 Franciszka Langera ostrze­
ga przed bezdusznym, ograniczonym albo ra­
bunkowym kolekcjonerstwem, przed kolek­
cjonerstwem byłejakim i czegokolwiek. Zbie­
ranie, kompletowanie jest pasją piękną, uczłowieczającą. Może również dlatego, że bu­
dzi w końcu nowe pasje w nowych genera­
cjach. Ale powinno być skierowane owo ko­
lekcjonerstwo na przedmioty, w których od­
bija się przedsiębiorczość ludzkiego ducha,
wielkość pracy ludzkiej lub porywający pęd
poznania. Słowem zbiór winien stanowić
zdobycz szlachetnej działalności ludzkiej.
Ano, wiadomo, że dla kogoś sprawy te
trochę myszką trącą. Kto jednak bardziej
jest śmieszny — kolekcjoner starych szty­
4"
chów, czy tranzystorowy bohater naszych
czasów ? Zna się trochę człowieka. Zresztą
ludzkość może pono uratować przed wiekiem
XX
hobby, konik. W związku z tym —
co za kopalnia w owej pasji hobbistycznej:
dla kolekcjonera a raczej klasyfikatora ty­
pów ludzkich i poziomów umysłowych . . .
L a ta w chodzą n a strych . . .
To dzieje się niezauważalnie prawie, ale
stosunkowo szybko. Rzeczy, przedmioty
wchodzą z latami na strych , r - ' i stają się
p oezją. Tak przynajmniej twierdzi Staff i
Tuwim, a od spraw poetyckich to autorytety.
W ielu ludzi marzy o tym, by otworzono
im bezkarnie strychy — wróciliby ze skar­
bami. Znam niektóre takie magazyny histo­
rii — prezentują się niezgorzej od niejedne­
go muzeum. Ale strych trzeba najpierw po­
kochać, nauczyć się jego mowy, przesiąknąć
zapachem pyłu, starzyzny. Jakże wówczas
ciekawe wydaje się życie — głębsze o życie
własne przedmiotów stworzonych reka czło­
wieka.
Takie spotkania są spotkaniami znaczący­
mi. Są powrotami, słyszy się wtedy wyraźnie
nieskończony szum ubiegającego czasu. Po­
magają lepiej zrozumieć teraźniejszość, przy­
szłość . . . Ot na przykład owies w skrzyni,
która okazała się trówłą — z roku 1810.
51
Przepiękna, z rozetowym ornamentem. Nie
widziałem takiej nawet w muzeum. Na pó­
łeczce przyklejono oleodruk — też bardzo
stary. W łaściciele dawno wynieśli się za
morze i nie wiadomo, czy ktokolwiek z nich
ryje jeszcze.
W szkole prosiłem uczniów o stare graty
— o cenne graty. Naznosili masę pieniędzy,
ale również nuty z początków chóru w Mos­
tach z czasów Brzuski, Kocura. I libretto
młodości pewnej starszej dziś kobiety: notat­
nik, w którym dziewczyna wiejska notowała
własną pisownią teksty modnych szlagierów
i ballad; wśród nich znalazł się Mickiewicz
— zasłyszany, a więc ludowy. Rodzą się
skojarzenia, porównuje się różne kształty kul­
tur. Nieraz wzruszająco naiwnych, ale jakże
ludzkich, jakże głęboko wrastających w co­
dzienny los człowieka.
Są, pozostały na strychu. Pod nimi ukryły
się pamiątki dziadków . . . Może białe kruki,
może bezcenne skarby, niknące zwykle w pie­
cach cywilizacji maszyn, tranzystorów. Tak,
i te będziemy raz odkrywać ze wzruszeniem.
Ostatnio np. prasa doniosła, że taki wynala­
zek jak telegraf będzie można zobaczyć w
C S R S tylko w muzeach. Ostatnie dziadkitelegrafy już zlikwidowano. A świat przy­
spiesza stale biegu.
F o lk lo r sp raw a n iczyja?
Byłem swego czasu w Olsztynie — region
hogaty w myśl twórczą. Niby czeka stale na
sprecyzowanie siebie, gdyż zeszli się w nim
ludzie z całej Polski. Umie jednak pokazać
siebie przybyszowi, zebrać starą kulturę mazursko-warmińską i wzbogacać ją z niewyschniętych źródeł. A warto chyba uzupełnić
umiejętnie współczesność o tradycję. W spół­
czesność tylko zyska. Olsztyniacy są ludźmi
współczesnymi, tworzą prężne i ciekawe śro­
dowiska. Ale też bogata sieć muzeów w
świetnie odrestaurowanych pamiątkach ar­
chitektury i kultury cieszy się o nieco tylko
mniejszym napływem publiki niż kina. Olsz­
tyniacy narzekają, że W arszawa przesyła im
za mało książek. W muzeum skansenowskim
w Olsztynie można zakupić świetne produk­
ty ludowe starców-artystów.
W naszym regionie? Mówiono coś o mu­
zeum skansenowskim w Bukowcu, ale raczej
nie wiadomo. Na Święcie Góralskim kupu­
jemy przemysłowe psiaki z gumy . . . W jed­
nym ze stoisk (Dolne Mosty) pojawiły się
52
w r. 1964 małe szyńdzioły z napisem —
rozchwytano je w ciągu paru m in u t. . .
A ręce beskidzkich górali potrafią przypom­
nieć sobie jeszcze sztukę rzeźbienia; jakaś
spółdzielnia inwalidów na przykład mogłaby
wykorzystać ludowe wzory i dać je na rynek.
Nie umiemy wykorzystać bogactwa naszych
ojców. Pozwoliliśmy nawet na zlikwidowanie
Oszeldówki w Nieborach. Do naszych spraw
podchodzimy zawsze z opóźnieniem i jeste­
śmy uzdolnieni do narzekania. Zawsze ktoś
powinien załatwić coś za nas . . .
Narzekać . . . Narzekajmy więc dalej i
spójrzmy na inną stronę medalu czyli
ad rem
Wydawało się już nieraz, że posiadamy
organizację, która systematycznie niemal ro­
bi wręcz coś innego, niż by powinna. Mam
tu na myśli PZ K O . Od jakiegoś czasu nasze
przeciętne myślenie notuje tendencje zwyżko­
we, ale bodajże długo jeszcze nie będzie
można powiedzieć, że jesteśmy jednolitym,
świadomym, współczesnym i w ogóle mąd- ,
rym i zorientowanym społeczeństwem. W tej
chwili jesteśmy rozbici na liczne obozy i pod­
obozy, a każdy z nich uważa się za właści­
wego reprezentanta śląskich spraw. Nie cho­
dzi tu prawdopodobnie wyłącznie o mental­
ność; raczej mamy do czynienia z procesem
obiektywnym, który należało poznać i odpo­
wiednio wykorzystać.
Pytanie zawarte w tytule tych rozważań
wymaga odpowiedzi. Niedosyt? — t a k . . .
Odczuwamy niedosyt kultury, chociaż, po­
równując, region nasz jest nasycony kultu­
ralnie.
Nadmiar? Nie wiem, czy może istnieć
nadmiar kultury. Ale jest jakimś niebezpie­
czeństwem jej jednostronność albo niedosta­
teczne uświadomienie sobie celów, przydat­
ności kultury. Zdarza się, że pojmujemy raz
działalność kulturalną niezmiernie poważnie,
ubieramy fraki, potem skaczemy wyłącznie
w rozrywkę i wszyscy stroimy przyjemne
miny, aż z tego znowu jest nieprzyjemnie.
Zawsze zresztą spóźniamy się, nie umiemy
zdobyć się na oryginalność. Były samorzutne
tendencje założenia małych zespołów scenicz­
nych równocześnie z inicjatywą młodzieży
polskiej w latach 1956 — 57. Nie chwyciło.
U nas trzeba najpierw wszystko uchwalić,
potem mozolnie wprowadzać w życie, orga­
nizować, wykłócać się o obowiązki i racje . . .
Wynik bywa nieco poronionym tworem —
minął bowiem dawno moment samorzutny,
twórczy. Zdziwiliśmy się, kiedy już były Se­
mafory, wszystkie te „Pod okapem" etc.
Czego jeszcze nie ma w Ostrawie, w Bernie,
w Pradze — z tym nie narażać się . . . Eks­
peryment kulturalny — przyjemne słowo, ale
gdyby ktoś . . . ?
Prowincja? Tragedia prowincji czy nie­
świadomość?
Rodzą się pewne nadzieje. Proces ten jed­
nak grzęznął na razie i stale mocno się opóźnia, gdyż brak nam zorientowanych pe­
dagogów. Młodzież jest dezorientowana kul­
turalnie. Już jednak wyzbyła się uprzedzeń
co do sceny i piosenki, tańca, specyficznych
imprez młodzieżowych. Pod tym względem
wyprzedziliśmy nawet CZM. Rodzi się wol­
no zrozumienie nowego języka plastycznego
a nawet literatury. Szkoda że samorzutnie,
z wielkimi przeszkodami stwarzanymi przez
zapóźnione postawy części działaczy kultury
i części pedagogów.
A więc dojrzewa proces zmian jakościo­
wych w naszej kulturze. Wniosek taki nasu­
wa obserwacja regionu, dyskusje koło Sceny
Polskiej w ubiegłym sezonie i dalsze zresztą.
W związku z tym właśnie spotykamy się z
tymi wszystkimi oporami i z rozgoryczeniem
części społeczeństwa, z rozdzieraniem szat
nad klęską kultury. Ale nie ma innej drogi.
Raz będziemy się prawdopodobnie śmiać, że
nie chcieliśmy kultury dyskusyjnej, proble­
mowej, przynoszącej nieznane dotąd treści.
Ze nie chcieliśmy się zgodzić na nowy, wyż­
szy stopień modelu kulturowego, w którym
chodzi o coś innego niż dotąd.
T rad y cja oskarża?
‘ Jednym z podstawowych argumentów prze­
ciwnika współczesności jest „oderwanie od
tradycji". Zarzuca je się plastykom, litera­
tom (ciekawe, że ostatnio przede wszystkim
literatom ), są chóry, które nie wykonałyby
np. pieśni Pawła Kalety. Tymczasem uwspół­
cześnianie naszej kultury (równoznaczne bo­
dajże z dochodzeniem do nowych indywidu­
alnych wartości poszczególnych twórców) po­
szerza się, staje się wśród kręgów twórczych
sprawą wspólną, nawet punktem zbliżenia
się i wzajemnego zrozumienia różnych poko­
leń. Można by tu podać wyraźne przykłady
„odmładzania się" ludzi, którzy doszli w ja ­
kiś sposób do istotnych problemów dzisiej­
szego świata. Tutaj zarzut „niew iary" daw­
niejszym założeniom modelu kulturowego
bywa krzywdzący.
Słusznie domagamy się przydatności spo­
łecznej kultury, wykonywania przez nią roli
społecznej. Inaczej być nie może.
Owa przydatność bywa różna w zależności
od modelu kulturowego, inaczej mówiąc —
zależy, komu i po co potrzebna jest kultura.
Nasza kultura chce być świadomością nowe­
go społeczeństwa, ludzi rozwijających się
wszechstronnie, współcześnie myślących. Jeśli
ktoś gniewa się z tego powodu i zarzuca
„niew iarę", „oderwanie od trad ycji", powi­
nien zważyć — walczymy o określone przez
społeczeństwo socjalistyczne cele, albo też
zapamiętaliśmy tylko z czasów sprzed woj­
ny, jak mniejwięcej kultura się przedstawia
i domagamy się kontynuacji na podstawie
prawa bezwładności?
Jak więc z tradycją? Na pewno nie można
oderwać się od tradycji — wybierając oczy­
wiście tę właściwą tradycję, budując na jej
doświadczeniach nową realność uczuciową,
intelektualną, dochodząc do wyższego stop­
nia kulturalnego, stwarzając nową tradycję.
Ale to musielibyśmy umieć rozróżniać, żeby
nie pozbawiać się pewnych tradycji na rzecz
innych, może niewłaściwych. Uczucie trzeba
kontrolować. Musimy nawiązać do właści­
wych tradycji.
Jeśli więc to wszystko się dzieje, jeśli
stworzyliśmy już pewne wartości idąc nową
drogą, będzie trzeba zmienić typ działacza
kultury — urzędnika, musimy lepiej rozwią­
zać sprawy zaplecza organizacyjno-adminis­
tracyjnego. Zdarza się bowiem, że rzeczywiś­
ci działacze — twórczy czy odtwórczy —
walczą o każde posunięcie z kimś, kto po­
winien i służyć, i ułatwiać pracę.
Długo i niełatwo budujemy naszą kulturę
społeczną, nigdy nie będzie to zbyt łatwe.
Zawsze groził nam i będzie groził prowincjonalizm, choroba skazująca na małość i ode­
rwanie od spraw świata, sąsiednich regio­
nów. Będziemy musieli unikać prowincjonalizmu tym bardziej, że żyjemy w szczegól­
nych warunkach zawinionej czy nie zawinio­
nej izolacji. Stąd pierwsza potrzeba — nie
dopuszczać do izolacji z którejkolwiek stro­
ny, stać się inicjatorem związków ogólniej­
szych, obejmujących kraje po obu brzegach
Olzy.
Sprawa druga, wiążąca się u nas w swoim
złym rozumieniu ze wspomnianym prowincjonalizmemp to ludowość. Był okres, kiedy
53
ludowość dominowała i dyktowała. Tu też
trzeba rozróżniać, jakie treści przynosi ślepe
nawiązywanie do dawnego folkloru. Jeśli
zgodzimy się, że na sztukę poza wartościami
estetycznymi i dalszymi składa się również
ideowość, to należy na pewno ostrożnie przej­
mować starsze przyzwyczajenia życiowe,
dawny, powstały w innych warunkach, spo­
sób myślenia. Miejmy nadzieję, że wiele
ZDJĘCIE T O M A S M IC E K
z tych zagadnień wyjaśni powstała przy ZG
P Z K O komisja folklorystyczna.
Stale częściej będziemy bodajże mówić o
kulturze i to w związku z czołowymi proble­
mami każdego naszego dnia. Jeśli tyle razy
zdobyliśmy się nawet na przodowanie w nie­
których jej dziedzinach (co prawda w skali
nie za szerokiej), to tym solidniej podejdźmy
do zbudowania nowych podstaw świadomo­
ści kulturalnej społeczeństwa.
KONCENTRACYJNYM
W OBOZIE
OPORU
R UC H
Ul
U)
D
U
C ^ )b ó z koncentracyjny Gusen (filia obozu
Mauthausen) leży niedaleko Linzu w Austrii
Górnej. Powstał wiosną 1940 roku. Obóz ten
skupiał największy procent Polaków, dlatego
przeważał tu język polski i właśnie Polacy
nadawali ton życiu społecznemu w obozie.
Pierwszy transport Polaków (przedtem by­
ło tu zaledwie kilkudziesięciu Niemców, róż­
nego asortymentu zbrodniarzy, rzezimiesz­
ków i złodziei, jako przyszli obozowi kapowie, starsi izbowi i blokowi, którzy wybudo­
wali tu pierwszy szereg baraków wzdłuż
apelplacu, kuchnię i w ogóle przygotowali
jako tako obóz do przyjęcia pierwszych trans­
portów) przybył tu 25 m aja 1940 r. Był to
transport z Dachau, który tam przeszedł swą
aklimatyzację obozową, bo złożony z niedaw­
no zaaresztowanych w pierwszym rzucie aresztowań 12 i 13 kwietnia przeważnie na
terenie Śląska i innych krajów przyłączonych
do Rzeszy. W następnych dniach przybyły
do Gusen dwa transporty z Sachsenhausen,
oraz drugi transport obejmujący między in­
nymi zaaresztowanych z naszego terenu w
drugim rzucie 2 0 kwietnia i skoncentrowa­
nych w fabryce Kohna w Cieszynie.
Obóz gusenowski należy do typu obozów
wyniszczania, gdzie panowały najgorsze wa­
runki życia więźniów, którzy przeważnie pra­
cowali w kamieniołomach. Później powstały
tu zakłady zbrojeniowe, które zatrudniały co­
raz więcej więźniów, ale to już przypada na
okres zelżenia panujących pierwotnie stosun­
ków.
Władzę w obozie sprawowali „zieloni",
zawodowi przestępcy i zbrodniarze, odsiadu­
jący długoletnie kary więzienia, a nierzadko
karę dożywocia. Ci byli prawą ręką esesma­
nów w realizacji planowanego wyniszczenia
więźniów politycznych, skazanych na śmierć.
Faszystowscy twórcy obozów koncentra­
cyjnych wytwarzali tam warunki systema­
tycznego niszczenia ludzi z premedytacją,
w wymyślny nieraz sposób, zwłaszcza przez
głodowe racje żywnościowe i pracę ponad
siły doprowadzając organizm ludzki do stanu
całkowitego wyczerpania, demobilizację mo­
ralnej wytrzymałości więźniów, załamywanie
zdolności oporu etc.
Przeciwko temu rodził się wewnętrzny, sa­
morzutny bunt więźniów w obronie życia i
godności ludzkiej. Tutaj krystalizowały się
charaktery lub też obnażały wszelkie podłości
ludzkie. Człowiek-numer niczym nie różnią­
cy się od otoczenia, tutaj albo podnosił się
T
55
0 stopień wyżej, albo padał na dno. Ale do­
bro brało górę i formowało oblicze moralne
obozu.
Więźniów byłych obozów koncentracyj­
nych pod tym względem można by podzielić
na kilka grup: na załamujących się łatwo w
obliczu najmniejszych trudności, składają­
cych wszystko, cały swój los biernie w ręce
opatrzności, niezdolnych do samodzielnego
działania, na takich, którzy potrzebują po­
mocy i moralnego oparcia, by znaleźć siłę do
przetrzymania, na więźniów, których wytrzy­
małość moralna rosła równolegle z trudnoś­
ciami, i tak zwanych niezłomnych, którzy
stanowią opokę moralności obozowej — umieją walczyć, mobilizować wszystkie siły do
walki i stają się oporą dla swego otoczenia.
To jednostki najaktywniejsze, które nigdy nie
załamują się, nawet w najtrudniejszych sy­
tuacjach obozowych, którzy nie zatracają po­
czucia humoru, umieją nie tylko sobie, ale
całemu otoczeniu wlać w serce nową wiarę
1 nową nadzieję.
I tutaj, na takim podłożu rodzi się pierw­
szy zalążek świadomego i czynnego oporu
więźniów obozu koncentracyjnego. Jego za­
daniem jest nie dopuścić do utraty wiary we
własne siły i nadziei, że niedługo przyjdzie
wolność i dlatego obowiązkiem każdego jest
nie poddać się, ale przetrwać z podniesioną
głową. Na czoło społeczeństwa obozowego
wysuwają się ludzie, którzy świadomie obej­
mują opiekę nad słabszymi, łatwo uginający­
mi kolana. Liczba ich stale wzrasta. D ziałają
coraz skuteczniej.
Szukają spotkania z chodzącymi ze zwie­
szoną głową i zamyśleniem w oczach, które
powoduje „podpadanie11 podczas pracy, a w
następstwie wykończenie. Umiejętnie podcho­
dzą do nich, zasiewają w ich serce nową wia­
rę w pomyślne i szybkie zakończenie wojny
i zbawienny w takich warunkach humor.
Humor, czasem i humor wisielczy, odgry­
wa tu rolę dodatkowej kromki chleba. Pro­
myk uśmiechu, żaroik, raczej dosadny, do­
cierający do świadomości łatwiej, pozwala
przenieść myśli od mrocznej rzeczywistości
i pozwolić sobie nałożyć jaśniejsze okulary,
przez które i to całkiem czarne staje się ja ś­
niejsze, mniej napełniające groźbą bezna­
dziei.
Zwiastunami pogodnej myśli stali się uro­
dzeni wesołcy obozowi, popularni andrusi w
cywilu, czasem zarażeni cynizmem, tutaj za­
tracającym swą ostrość oddziaływania, któ­
rzy żartem i frywolną piosenką, przyniesio­
56
ną z swego pozaobozowego środowiska cy­
wilnego, ale i tą, która powstaje tutaj, w obozie, w środowisku makabry, ale i iragikomiki, sieją wokół uśmiech, wykpiwają za­
razem słabość ludzką, uleganie chandrze,
oraz wybrzydzając na „usraną śmierć11, któ­
ra nie taka straszna, by się jej bać i ulegać,
ale po cwaniacku odrzucać jak koszulę za­
wszoną, każą podnosić głowę i śmielej po­
patrzeć na świat, odważniej spojrzeć w oczy
śmierci, którą można i tutaj zwyciężyć.
Takim jest Stasiek Grzesiuk, który brzdą­
kał na swej gitarze i wyśpiewywał tak bar­
dzo potrzebne piosenki, bzduralne nieraz,
późniejszy, po powrocie na wolność, autor
między innymi wspomnieniami ze swej mło­
dości robotniczej Warszawy książki z obozu
pt. „Pięć lat kacetu11.
„Nie warto 'smucić się — smucić się,
Gdy wolność ku mnie mknie — ku mnie
mknie,
Lecz śmiać się w cały głos
I nie narzekać na swój los.11
To piosenka-hasło niejako jego i jemu pod­
danych, którzy w obozie stali się bardzo
popularnymi.
„W niedzielę już od rana zaczepiano nas,
gdzie dzisiaj będziemy grali. Blok, w któ­
rym graliśmy wieczorem, był szczelnie na­
bity ludźmi z całego obozu. M ieli tu trochę
rozrywki — muzykę, śpiew i humor. Przy
graniu śpiewaliśmy zespołowo, był też śpiew
solowy. Od 1944 roku śpiewał przy nas
Rysiek R. z Sochaczewa — należał on stale
do naszego zespołu. W iele razy śpiewał z na­
mi Tadeusz F . (Faliszewski — przyp. auto­
ra) , piosenkarz z Warszawy. Nieraz przyłą­
czał się do nas W łoch, dobry piosenkarz . . .
Przez pewien czas występował z nami Janek
K. z Warszawy, zwany przez wszystkich
„Piekutoszczakiem11. Ten znów dawał hu­
mor. Był to samorody humorzysta i komik.
. . .Występował też przy nas Bohdan Z., po
wojnie spikier radiowy. Ten również dawał
humor, śpiewając humorystyczne piosenki,
i recytacjami, wśród których było dużo jego
własnych utworów obozowych, m. in. „Trup
w trepach11. . .“
Piosenka była tu dla nich również „brzę­
czącą monetą11, której nie skąpili możni spo­
łeczności lagrowej — a więc kapowie, blo­
kowi, stubowi itp. prominenci, przeważnie
Niemcy.
„Gdy nie mieliśmy zgodzonego grania
płatnego, szliśmy grać bezpłatnie na bloki
muzułmańskie — tam, gdzie nikt niczym nie
mógł płacić. Grania płatne — to grania
umawiane na czyjeś imieniny, urodziny czy
inne jakieś święto. Albo blokowy chciał mieć
przyjemność, że „W arszaw a" będzie grała
na jego bloku. Uzgadnialiśmy cenę — tyle
papierosów, tyle chleba, margaryny — i szli­
śmy grać. Do tego dochodziły dochody gości
— za granie zamówionych kawałków. Gdy
jaki prominent prosił o zagranie jakiejś me­
lodii, zapytywałem: za ile? Jak nic nie dał,
nie grałem; chyba że to był ktoś z kolegów
— a to już co innego — takiemu się grało,
choćby był muzułmanem. . . . Często też, gdy
nie było innego płatnego grania, szliśmy
grać „bezinteresownie11 do osób wpływo­
wych, które mogły wiele w obozie zrobić
i w wielu okolicznościach nam pomóc.11
Konkretną pomocą było dodatkowe jedze­
nie dla najbardziej potrzebujących, które „or­
ganizowali11 ci na intratnych stanowiskach,
prominenckie komendy pracy, jak: kuchnia,
transport chleba (brotlade), służba esamańska (reinigerzy), służba sanitarna (rew ir),
składy, warsztaty, biura etc. Pracownicy
tych komend roboczych otrzymywali więcej
jedzenia, względnie mogli sobie zorganizo­
wać lepsze jedzenie na miejscu pracy, dla­
tego zwyczajne jedzenie lagrowe mogli oddać
znajomym i potrzebującym „głodomorom11,
którym groziło muzułmaństwo i śmierć.
„Przed blokiem 2 (blok 2 był blokiem
uprzywilejowanych) gromadziły się codzien­
nie tłumy więźniów w oczekiwaniu na wy­
rzucony przez okno ochłap lub na łaskawego
protektora z dymiącą miską w ręku. Bloko­
wym „dwójki11 był paskudny typ — nazy­
wał się Pastewka — pokręcony, zgrabiony,
z wiecznie złą i zagniewaną miną, z twarzą
urodzonego zbira. Zniemczony Polak ze Ślą­
ska Opolskiego, nienawidził Polaków całą
duszą. Tłumy głodnych, oblegających jego
blok, rozpędzał wodą z sikawek lub gradem
kamieni. Niejeden wrócił spod „dwójki11 z
pokaleczoną głową.
Trzeba przyznać, że niektórzy z Polaków
z „dwójki11 zapisali się dobrze w pamięci
więźniów guzenowskich. W ynosili z naraże­
niem samych siebie miskę za miską, ratując
dziesiątki kolegów od pewnej śmierci głodo­
wej.11 (Włodzimierz W nuk: Byłem z wami.)
Z naszego terenu to byli np. Pecio (Józef
Szczepański) ze Skrzeczonia, później miesz­
kający w Bystrzycy nad Olzą, Jan Niemiec
z Karwiny (dziś żyjący w Polsce) i inni.
Ważnym czynnikiem, decydującym „być
czy nie być11 w obozie jest komenda pracy.
Znośna, gdzie bardziej ludzcy kapowie nie
maltretowali więźniów i nie pędzili ich do
„laufszritpracy11 — to nadzieja przetrwania,
wyczerpująca i stale grożąca śmiercią, gdzie
szaleli naj brutalniej si kapowie — to szansa
znikoma. Dostanie się na przykład do ko­
mendy „P iekła11 (budowa m łyna), a nawet
„Sant Georgen11 (budowa obiektów) ozna­
czało śmierć dla słabszych, bardziej wyczer­
panych i mniej odpornych. Słabych, zmaltre­
towanych, którym groziła codziennie śmierć
z ręki rozbestwionego kapa, było trzeba przy
pomocy różnych machinacji, znajomości i
wpływów, a nierzadko i przekupstw, wycią­
gnąć z tych komend i znaleźć dla nich m iejs­
ce gdzieć w zaciszu, gdzie można było przyjść
do siebie.
Zasadnicza różnica pracować na przykład
w kamieniołomie — przy odkrywce czy przy
.noszeniu kamieni, ale już na przykład ka­
mieniarz pracujący pod dachem, któremu nie
dokuczała słota, a nawet zimno i w lecie
skwar, był w oczach „steintregrów11 istnym
prominentem. W iele bowiem było trzeba siły
wytrzymałości, by przetrzymać słotne dni je ­
sienne, kiedy po kilkunastu minutach prze­
mokły do nitki cieniutkie drelichy pracują­
cych pod gołym niebem i strugi wody lodo­
watej spływać poczęły po plecach wychu­
dzonych i wycieńczonych więźniów. To tru­
dno zrozumieć w normalnych warunkach.
Nie mówię tu o komendach prominenckich, o których już była mowa. Nie tylko
pracowali pod dachem, najczęściej w cie­
płych pomieszczeniach, ale otrzymywali lub
mieli możliwość zorganizowania pod dostat­
kiem dobrego „żarcia11, jak się powszechnie
mówiło na jedzenie.
Śmieszne się nam to wydaje, ale więzień
jak nagi w pokrzywach cieszy się nadzieją,
która jest zwyczajnym przysłowiowym zam­
kiem na lodzie, ale nie chce, nie usiłuje na­
wet odsłonić oblicza prawdy, cieszy się i
wierzy, karmi się różową nadzieją. Czyha tu
na niego niebezpieczeństwo, bo kiedy minie
termin, obiecujący poprawę losu, a nic się
nie zmieni, może przyjść całkowite załama­
nie, ale wtedy już nowa fata morgana, nowa
nadzieja, nowa „szajsparola11 każe weselej
spojrzeć na świat przez okulary wiecznej na­
dziei. „Szajsparolam i11 nazywano też różne
wieści wyssane z palca, zmyślone, nierealne,
które obiegały cały obóz i krzepiły wątpią­
cych w szczęśliwe zakończenie, wlewały wia­
rę, że to wszystko się wreszcie skończy, dzię­
ki którym więźniowie odnajdywali własny
57
sens walki, sens przetrwania, bo perspektywa
wolności i wydobycia się spoza wrażych dru­
tów kolczastych okazuje się nagle dostępna,
taka bliska i taka kusząca . . .
Istnieje na terenie obozu wiele źródeł wy­
puszczania na światło dzienne „szajsparol ,
które jak jasne race w ciemne noce wlewały
pod przymknięte powieki nowe światło i roz­
lewały na szarych twarzach nowe kolory
życia.
Często takie „szajsparole" spotykały się
na krawędzi prawdy konkretnych wydarzeń.
Widać twórcy ich dobrze orientowali się w
sytuacji, umieli przewidywać i wyciągać
wnioski.
Czasem takie „szajsparole“ przestawały
być nimi pokrywając się z rzeczywistością,
zwłaszcza w okresie późniejszym, kiedy na
terenie obozu pracowała tajna organizacja,
dysponująca radiem, które stało się źródłem
wiadomości, a te, podobnie jak zwykłe
„szajsparole", oblatywały obóz lotem błyska­
wicy.
N ajw iększą rolę w w alce o godność czło­
wieka, a w niepośledniej m ierze i o jego ży­
cie w obozie, odgrywa ku ltu ra w n a jró ż n ie j­
szej form ie.
Początków trzeba szukać już w samym za­
raniu obozu Gusen, nawet w okresie n aj­
większego terroru, kiedy to śmierć przecho­
dziła się z więźniami stale pod ramię jako
najbliższa kochanka.
Były to koncerty na prominenckiej „dwójce“, gdzie „dantejskie piekło obozowe" przy­
stawało na progu bloku. Ale okruchy spa­
dały jak z przysłowiowego stołu bogaczy i
dla nędzarzy obozowych.
„Blok funkcyjnych cieszył się jeszcze jed­
nym, duchowym poniekąd przywilejem.
W każdą sobotę i niedzielę odbywały się
tam koncerty. Koncerty z prawdziwego zda­
rzenia. W skład orkiestry wchodziło dwoje
skrzypiec, basy, wiolonczela; członkami ze­
społu byli wyłącznie Polacy (wśród blisko
pięciuset Niemców i trzech tysięcy Hiszpa­
nów nie znalazł się ani jeden muzyk). Or­
kiestra grała przeważnie polskie melodie, to­
też nieraz przystawaliśmy pod oknami „dwój­
k i", łapiąc uchem dolatujące dźwięki." (W ł.
W nuk: Byłem z wami.)
Duszą orkiestry był świetny skrzypek Zyg­
munt Pilarski z Łodzi, który był jej pierw­
szym dyrygentem aż do czasu swego zwol­
nienia, kiedy na czele staje Niemiec Hein­
rich Lutterbach, który przybył do obozu pod
koniec r. 1941. Lutterbach, były skrzypek
58
opery monachijskiej, był jednym z Niemców
najbardziej łubianych w obozie.
Rolę mecenasa przyjął jeden z „najbogat­
szych" w obozie, kantyniarz Hallen, który
miał na sumieniu wiele zamordowanych
więźniów, zwłaszcza R osjan w latach póź­
niejszych.
Za pośrednictwem przekupionego papiero­
sami esesmana orkiestra zdobywała nuty za­
równo modnych przebojów, jak i utworów
klasycznych. Repertuar stale się rozszerzał,
przybywały nowe instrumenty i nowi człon­
kowie orkiestry.
Lutterbach nowych kandydatów spośród
„cuganów" osobiście egzaminował i przyj­
mował
tylko
pierwszorzędne
siły,
ra­
dząc się zazwyczaj z Józefem Pawlakiem,
świetnym teoretykiem, profesorem muzyki
z Poznania.
Również nazwisko W ładysława Łabusia
ściśle związało się z orkiestrą. Łabuś, specja­
lista od budowy instrumentów muzycznych,
dokonywał cudów. Przy skromnych środkach
naprawiał, przerabiał i fabrykował nowe.
„Muzycy z orkiestry byli nie tylko wyko­
nawcami, ale i wcale dobrymi kompozytora­
mi. Wśród nich na czoło wybijał się Szopiński, twórca melodii do Hymnu Guzenowców
„ S n u " i wielu innych utworów granych
przez orkiestrę. Nowoczesnymi piosenkami
wzbogacał repertuar koncertów Unkiewicz,
autor sławnego i przez wszystkich w obozie
nuconego tanga „Janeczka", do którego sło­
wa, pełne tęsknoty za kimś ukochanym, po­
zostałym w kraju, napisał Ćwierk. „Koły­
sankę" Unkiewicza do słów Klementa Lebensarta często śpiewał na życzenie publicz­
ności Faliszewski.
Fenomenalnym wprost zjawiskiem okazał
się W acek Gaziński, rzeźbiarz, poeta, kom­
pozytor i śpiewak w jednej osobie. Kompo­
nował piosenki, które potem śpiewał sam lub
razem z Faliszewskim. Duety ich, zgrane i
opracowane przez Faliszewskiego, cieszyły
się ogromnym powodzeniem. W acek miał
piękny, głęboki baryton, przechodzący w bas.
Popisowymi jego piosenkami byli „Chłopcy
z A lbatrosa" i tango „D la mojej m atki"
z jego muzyką i słowami. Gaziński organi­
zował koncerty, recytacje, popisy, rewie, opracowane pospołu z Faliszewskim. (Jerzy
Osuchowski: Gusen — przedsionek piekła.)
Życie kulturalne znalazło swe odbicie w
najprzeróżniejszych formach. Stało się ono
bogactwem dla wszystkich, którzy chcieli z
niego korzystać. Duszą wszelkich poczynań
byli Polacy, których było tu liczebnie n a j­
więcej, a wśród nich wielu wybitnych fa­
chowców, naukowców i artystów, którzy włą­
czyli się do pracy kulturalnej nawet w n aj­
cięższych warunkach. Zmieszani w masie
niewolniczej, wprzągnięci w pracę fizyczną,
z którą niejednokrotnie nie umieli sobie po­
radzić, więźniowie ci nie wyróżniali się spo­
śród innych. Tutaj natomiast ujawniło się
ich wykształcenie, zasób wiedzy, umiejętność
zainteresowania słuchaczy. Chętnie wygła­
szali pogadanki, wyjaśniali takie czy inne
zagadnienia. W czasie wykładu wygląd ich
całkowicie się zmieniał, ze szczutych zwie­
rząt znów stawali się ludźmi — uczonymi,
profesorami przemawiającymi do swoich
uczniów. Tematy obejmowały przeróżne dzie­
dziny. Zakrojone początkowo na skromną
skalę pogadanki i referaty coraz bardziej się
rozszerzały. Między wykładowcami znaleźli
się tej miary uczeni, jak: profesor chemii
farmakologicznej dr Franciszek Adamanis,
którego ciekawe wykłady z zakresu chemii
praktycznej cieszyły się ogromnym powo­
dzeniem, dr W iktor Ormicki, docent U. J.
w Krakowie, którego wykłady z zakresu geo­
grafii, demografii, zwyczajów i obyczajów
różnych ludów świata były niejednokrotnie
powtarzane dla coraz to nowych słuchaczy.
Były i nabożeństwa, które prowadził dla
Ślązaków ks. Michejda.
'„Powszechny entuzjazm i podziw wzbu­
dzał nauczyciel spod Koła, Żurek, który z
pamięci dosłownie cytował dowolne ustępy
z Trylogii. Inny, profesor gimnazjalny, znał
na pamięć całego Pana Tadeusza i na zawo­
łanie deklamował żądane fragmenty. Można
by tu zacytować wiele innych nazwisk tych,
którzy opowiadali na przeróżne tematy, za­
leżnie od swej specjalności. Ten ożywiony
ruch kulturalny ma olbrzymie znaczenie:
skierowuje myśli na inne tory, pomaga zna­
leźć zachwianą równowagę psychiczną, stać
się znów sobą, człowiekiem, który zna swą
wartość i swoją godność. Tak zrodziła się
pod koniec lata 1940 roku akcja, m ająca na
celu oderwanie ludzi od tragizmu dnia co­
dziennego. Takie występy organizowano na
blokach, np. bloku 16, gdzie blokowym był
Rudolf Kokesz, wyrozumiały i pobłażliwy.
Był to jednak blok, gdzie w niedzielę po po­
łudniu można było bez obawy siadać na
siennikach, a nawet położyć się. T a względ­
nie swobodna atmosfera przyciągała wielu
więźniów, którzy przychodzili tu. Toteż tło­
czno tu było zawsze i gwarno. Takie popo­
łudnia kończyły się zazwyczaj występami
chóru ad hoc, bo chętnych do śpiewu, by­
łych chórzystów, było dużo. Potem powstały
chóry, które po kryjomu zbierały się na pró­
by. Jeden z nich zorganizowali bracia Cynajkowie z Poznania, Jan Bujok oraz Kazi­
mierz Oborny, znany poliglota, władający
trzynastoma językami. W tym miniaturo­
wym zespole śpiewaczym święcił triumfy
W itek Jeleński, który sam sobie akompanio­
wał na gitarze. W esołe, skoczne piosenki lu­
dowe przenosiły słuchaczy myślą tam, gdzie
powstały, przypominały kraj ojczysty, wy­
woływały na twarzach uśmiech do wspom­
nień związanych z tymi piosenkami, jak:
„Hanyś moja, Hanyś“ , „Czemu ty dziewczy­
no pod jaworem stoisz11, „Tam na błoniu11,
„Czerwony pas11, „Góralu, czy ci nie żal11
i wiele innych.
Śpiewali i Cieszyniacy z „Fagotem 11 (Fierla z Łazów).
Równocześnie rodził się chór obozowy,
który odegrał olbrzymią rolę w życiu obozo­
wym. Twórcą chóru był Mirek Szopiński,
a raczej chór ten był kontynuacją chóru
istniejącego już w Stutthofie w r. 1939, skąd
część więźniów razem ze swym dyrygentem
Mirkiem zawędrowała do Gusen, do których
dołączyli się miejscowi.
Chór rozpoczyna swą pracę już w roku
1940. Dziwne to są próby. Mirek, mając
w głowie partyturę pieśni, ćwiczył poszcze­
gólne partie z przygodnie wyszukanymi ochotnikami wszędzie, gdzie się tylko dało:
przy „tragach11, na których nosiło się we
dwójkę piasek, wapno lub glinę, w kamienio­
łomie, przy obróbce kostki, gdy tylko kapo
trochę się oddalił, w czasie przerwy obiado­
wej, wieczorem.
Ale „Sen11, który napisał już w Stutthofie
a -którego partyturę zabrano mu podczas re­
wizji w przejściowym obozie Sachsenhausen
— jest pieśnią trudną. Potrzebne były próby.
Ale jak je organizować, aby nie zauważył
blokowy lub Scharfiihrer! ?
Na wszystko jest rada. W nocy schodzi
się komplet tenorów lub basów w ustępie,
jest tu światło i ciepło, i tu rozpoczyna się
praca. W grudniu wsypa. Nachodzi ich
esman. Ale szczęście im dopisuje. Uwierzył,
że śpiewają kolędy niemieckie na zbliżającą
się wigilię i na dowód śpiewają „Stille
Nacht11. — W eiter machen, ihr Drecksacke
— rzuca poza siebie i trzaska drzwiami.
Czar pieśni obłaskawił bestie obozowe.
Zdarzało się, że jakiś SS-m an posłuchał,
59
pokiwał głową i odszedł, blokowi, zbrodnia­
rze, mordujący swe ofiary z zimną krwią
łagodnieją, ale byli i tacy, których do wście­
kłości doprowadzał polski patriotyczny cha­
rakter piosenek i przed tymi chórzyści mu­
sieli się mieć na baczności.
Pierwszy koncert późną jesienią zapisał
się w trwałej pamięci obozowiczów. Po ko­
lacji zebrało się na bloku 10 kilkuset ludzi,
ile tylko sztuba zdołała pomieścić. Przeważ­
nie Polacy, ale byli i Czesi i Niemcy, innych
narodowości wtenczas jeszcze w obozie nie
było. Ci, których sztuba nie pomieściła, stali
pod oknami na ulicy.
Wreszcie ustawia się na podwyższeniu
chór, a potem zabrzmiały tony pieśni. Na
wstępie „Sen więźnia". Trudno opisać to, co
działo się w audytorium. Wszyscy zamarli
w bezruchu, tylko błyszczące oczy były wy­
mownym świadectwem bezmiernego szczęścia
i radości, a zarazem źródłem niespożytej si­
ły, która zapełniła serce. W ciszy bezwzględ­
nej biły tylko serca jak dzwon wiejski w kra­
ju rodzinnym.
Ś n iła m i się n asza w ioska,
m azow ieckie nasze piaski,
a pod gruszą M atka B oska,
strojn a w sw ej koron y b la sk i,
n a rozstajn ych drog ach stała.
Ś n iła m i się n asza ch atka.
N ad k ą d zielą p och y lon a
przędła sobie m oja m atka.
S am iu teń ka, opu szczon a,
stara, ja k g o łą b ek biała.
Śniły m i się n asze łą k i,
p ola strojne ciężkim k łosem . . .
Wezbrało coś w piersi jak fala ogromna
i szukała upustu. Z oczu szeroko otwartych,
urzeczonych czarem pieśni, płynęły łzy, jak
kryształy staczały się po nieruchomych po­
liczkach rozpromienionych wielką, wewnętrz­
ną radością. Nikt nie obcierał łez, które spły­
wały wolno na brudną podłogę, wsiąkając
w proch.
Chór Szopińskiego stale się rozwijał. Kon­
certy ugruntowały jego sławę w całym obo­
zie. Każdy koncert to wielkie przeżycie kil­
kuset więźniów. W latach 1940 — 41 chór
składał się z kilkunastu śpiewaków, ale już
w następnym roku 1942 rozrósł się do liczby
pięćdziesięciu członków, wśród których i ja
się znalazłem.
60
Kierownictwo obozu co roku na Gwiazdkękazało postawić na apelplacu choinkę ozdo­
bioną różnokolorowymi żarówkami.
Od r. 1942 chór śpiewał kolędy za zezwo­
leniem kierownictwa obozu pod choinką obo­
zową po apelu wieczornym. Było to nieza­
pomniane przeżycie dla tysięcy ludzi w pa­
siakach.
Szczególnie okazale uroczystość ta wypa­
dła w r. 1943, kiedy Szopińskiemu udało się
na ten cel zorganizować koło 200 śpiewaków,,
oprócz Polaków również Czechów i Jugosło­
wian. Kilkanaście tysięcy więźniów z całej
Europy, brakowało zdaje się tylko Szwedów,,
było świadkiem niebywałej m anifestacji jed­
ności i siły, kiedy już nie chór, ale wspa­
niały międzysłowiański zespół odśpiewał po
kolei kolędy niemieckie, jugosłowiańskie,,
czeskie i polskie. Zaczęło się od „Stille
Nacht . .
(obowiązkowo), a potem czeskie„Co to znamena" i jugosłowiańskie „Zwonary, zwonite", wreszcie cały wieniec prze­
pięknych kolęd polskich, a naj potężniej za­
brzmiało „H ej, ludzie prości, Bóg z wami
gości, skończy czas niedoli!"
Pomimo rozdrażnienia Niemców w obliczu
ostatecznej klęski, również w r. 1944 odbył:
się taki koncert wigilijny, ale to już wtedy
kolęda stała się wyrazem triumfu dobra nad
złem, zwiastunką zwycięstwa.
W ielką rolę odegrała w obozie poetycka
twórczość obozowa. Znalazło się tutaj kilku:
znanych już ogółowi poetów, jak Grzegorz
Timofiejew z Łodzi, Konstanty Ćwierk z K a­
towic, oraz młodzi zdobywający ostrogi poe­
tyckie — Włodzimierz W nuk, Zdzisław W ró­
blewski, Mieczysław Paszkiewicz, autor ni­
niejszego szkicu i inni, poza tym Czech R aimund Habrina, R osjanin, Niemiec, których
nazwisk nie znam.
Zorganizowano również konkursy literac­
kie, których organizatorami były grupy ru­
chu oporu dra Gębika i red. Jana Nogaja.
Laureatami między innymi byli Grzegorz
Timofiejew, Konstanty Ćwierk, Włodzimierz
W nuk, Zdzisław Wróblewski, Paszkiewicz,.
G. Przeczek i inni.
Wiersze te recytowano na wieczorkach
urządzanych wspólnie z chórem i solistami
na blokach, ale chyba największe odbywały
się w „Neubau" obok kuchni, gdzie przed
ich dokończeniem znajdowały się duże po­
mieszczenia, mogące pomieścić kilkaset ludzi.
Pamiętam wiele takich wieczorów czy po­
ranków literackich, ale jeden mi najmocniejutkwił w pamięci. Była niedziela przed po­
łudniem. W poranku oprócz chóru, solistów,
Polaków, wystąpił również czeski poeta R aimund Habrina, który recytował wiersz ,,Gusensky pochod“, który później został włą­
czony do tomu wierszy ,,Vezeń za draty",
oraz poeta rosyjski, młody chłopak, który
recytował wiersz o matce, ale jego nazwisko
poszło w zapomnienie.
Najbardziej znane wiersze, które recyto­
wano i których uczono się na pamięć, to:
G. Timofiejewa „Do synka“ , Włodzimierza
Wnuka „Do P rzyjaciela",
Konstantego
Ćwierka „Golgota", „Serce na kolczastych
drutach" i inne. A z pieśni — „Hymn Gusenowski" W . W nuka, „Marsz Gusenowców" K. Ćwierka z muzyką „ Ja siu " Guzińskiego, a piosenki-przeboje: „M am o" W a ­
cława Gazińskiego, „Janeczko m oja" i inne.
Poezja obozowa odegrała wielką rolę w
walce o zachowanie godności ludzkiej, o siłę
przetrwania. Szary „H aftling", który ledwo
się trzymał na nogach, czerpał w nich nowe
siły, na przekór losowi podnosił wyżej głowę
i walczył o życie, walczył z nadchodzącą go
obojętnością wobec niebezpieczeństwa. A to
był cel: nie dać się wrogowi, przetrwać, wró­
cić i dać świadectwo tego, co się za wrażymi
drutami kolczastymi działo.
Również sport odegrał ważną rolę w obo­
zie, zwłaszcza mecze piłki nożnej w później­
szym okresie. SS-m ani pozwalali na organi­
zowanie spotkań piłkarskich myśląc wyłącz­
nie o rozgrywce, ale nie uświadamiali sobie,
że sport jest równocześnie dla udręczonego
więźnia potrzebną odskocznią od krwawej
i bezwzględnej rzeczywistości w świat inny,
pozwalający odpocząć psychicznie, zaczerp­
nąć spokoju, zdobyć równowagę.
Wytworzyły się trzy drużyny: polska,
hiszpańska i niemiecka. Największą atrakcją
były rozgrywane turnieje o mistrzostwo obo­
zu (chyba dwukrotnie). W drużynach wy­
stępowali przeważnie dobrze odżywiani więź­
niowie z komand prominenckich. Z naszego
terenu w drużynie polskiej grali Słowiaczek
W. i Szczepański J. (P e cio ).
Pierwsze miejsce zdobyła drużyna polska,
która z łatwością rozprawiła się z Niemcami,
ale najzaciętsze mecze rozgrywali zawsze
Polacy z Hiszpanami. Można sobie wyobra­
zić radość ze zwycięstwa nad Niemcami, któ­
re wlewało w serce nową otuchę i wiarę.
Ta mrówcza praca, zmierzająca do obrony
człowieka przed niewiarą i mobilizacja jego
sił moralnych do przetrwania, była zrazu
dziełem samorzutnym jednostek najaktyw­
niejszych, które pracę tę uważali za swój
obowiązek, później była już dziełem prze­
ważnie organizowanym i kierowanym przez
organizacje ruchu oporu, a taka istniała
również w obozie Gusen.
Początki świadomej organizacyjnej pracy
ruchu oporu przypadają już na rok 1940. Na
czele stał dr W ładysław Gębik, dyr. gimna­
zjum polskiego w Kwidzynie w Prusach
Wschodnich, najstarszy i najdoświadczeńszy
więzień, który do Gusen przywiózł zalążki
pracy podziemnej z obozu w Stutthofie.
Pierwszymi wtajemniczonymi byli jego kole­
dzy kwidzyniacy, którzy szukali sprzymie­
rzeńców do organizowania świadomej walki
z obozową śmiercią głównie wśród nauczy­
cieli, prawników, hareerzy-instruktorów, żoł­
nierzy, zwłaszcza oficerów i podoficerów.
Decydowały przede wszystkim kwalifikacje
moralne i umysłowe.
O rganizacja była całkiem tajna, dlatego
też obicjalne rozpoznanie polityczne członków-organizatorów ruchu oporu nastąpiło
w przeddzień wyzwolenia, przy wyborach do
oficjalnego przedstawicielstwa polskiego —
Polskiej Rady Obozowej.
Właściwie istniały i rozwijały poważniej­
szą działalność trzy ośrodki konspiracyjne:
organizacja, na czele której stał dr W łady­
sław Gębik, druga, grupująca przede wszyst­
kim kolegów funkcyjnych, której przywódcą
był Stanisław Nogaj, pisarz bloku drugiego,
oraz ośrodek dra Grubera, znanego działacza
Austrii Górnej, który raczej w wyniku nie­
ostrożności został zdemaskowany i zamordo­
wany (oficjalnie upozorowane samobójstwo
w bunkrze przez powieszenie).
Cele ruchu oporu grupy Gębika określa
sam dr Gębik w pamiętniku „Drogą do
P olski" następująco:
1. O słabianie gospodarcze i militarne potencjonału wroga przez uprawianie sabota­
żu, inteligentnie złe wykonywanie każdej
pracy . . .
2. Organizowanie świadomej walki o życie
każdego człowieka dla ratowania siły bio­
logicznej narodu . . .
3. Organizowanie świadomej walki o za­
chowanie człowieczeństwa, zdrowia psychicz­
nego i niszczonych hitlerowskimi metodami
„wychowawczymi" potencjonalnych wartości
moralnych i kulturotwórczych reprezentan­
tów wszystkich narodów, znajdujących się
w obozie . . .
4. Dążenie do wytworzenia jednolitej i so­
61
lidarnej postawy Polaków wobec istniejącej
w obozie rzeczywistości . . .
5. Podjęcie próby stworzenia w obozie
międzynarodowej wspólnoty ludzkiej, opartej
0 braterstwo ludzi zdających w obozie egza­
min człowieczeństwa.
6. Koncentrowanie myśli i dyskusji wokół
zagadnień społecznych i budowy nowego,
lepszego świata, w którym nie byłoby m iejs­
ca na obozy koncentracyjne.
Grupa Stanisława Nogaja skupiająca prze­
de wszystkim więźniów w funkcjach, którzy
mieli dostęp do wielu spraw obozowych,
działalność swą skupiała wokół problemu
zbierania dokumentów popełnianej zbrodni
w obozie. Później cele jej poszerzyły się
spotykając się na wspólnej platformie orga­
nizowania walki o człowieka, o jego godność
1 czystość moralną, pomocy koleżeńskiej,
ochrony przed grożącym niebezpieczeństwem.
Niezależnie od tych poczynań tworzyły się
samorzutnie małe grupki samopomocowe, sa­
moobrony i koleżeńsko-przyjacielskie. Im bli­
żej wolności, tym więcej rodzi się grupek,
szukając sprzymierzeńców i oparcia w już
istniejących porozumieniach.
W ten sposób powstaje w obozie party­
zantka konspiracyjna. Obejmuje n iecierp li­
w ych poszukiwaczy oparcia o formy zorgani­
zowane, nieu św iadom ion ych czy też niedo­
myślnych obozowych kolegów, naciągaczy —
„członków miskowego bractw a", szukających
korzyści materialnych za usługi w różnych
poczynaniach i n osicieli zmyślanych przez
siebie obozowych paroli.
Ruch oporu może poszczycić się wieloma
sukcesami w pracy, bardzo niebezpiecznej,
bo często przy paraliżowaniu różnych wro­
gich akcji groziło mu rozszyfrowanie.
Taką akcją była obrona więźniów przed
Volkssturmem, do którego nawoływano rze­
komo, aby bronić się przed zagładą. W re­
zultacie na ogłoszenie przez komendaturę
apelu do ochotniczego zaciągnięcia się w sze­
regi Volkssturmu, nie zgłosił się ani jeden
Polak.
Podstawowe zadania ruchu oporu to oma­
miane już aspekty walki o człowieka: opieka
nad młodocianymi w obozie, organizacja na­
uki „uniwersytetu chodzonego", zwanego ina­
czej „trójosobowym klubem dyskusyjnym",
który prowadził wykłady naukowe, organi­
zacja życia literackiego, organizowanie ta j­
nych konkursów literackich, prowadzenie
walki w obronie ojczystego języka i kultury
62
żywego słowa, organizowanie życia muzycz­
nego, organizacja imprez obozowych — na­
rodowych i międzynarodowych, okolicznoś­
ciowych obchodów, wieczorów literackich,
spotkań przeróżnych itp., tworzenie służby
informacyjnej, szczególnie w zakresie prze­
ciwdziałania często defetystycznym czy tanio
optymistycznym parolom, nawiązywanie łącz­
ności ze światem zewnętrznym, organizowa­
nie posłuchu radiowego w kilku komandach
pracy, rozpowszechnianie ważnych dla więź­
niów wiadomości za pośrednictwem włas­
nych komunikatów i wydawnictw. N ajbar­
dziej znany był periodyk „wychodzący" w
Gusen w latach 1944 — 45. Pismo ukazywało
się raz w tygodniu, w niedzielę, wtedy re­
dakcyjny speaker wyłaził na drugie piętro
łóżka i odczytywał numer od deski do deski
wywołując salwy śmiechu wśród słuchaczy,
bo mocno był satyrą zaprawiony.
W iosną r. 1944 została powołana do życia
Akcja Wojskowa, której trzon konspiracyjny
tworzyli oficerowie i podoficerowie zawodo­
wi oraz podchorążowie i szeregowi W ojska
Polskiego. Nie chodziło tu o organizację,
która przygotowałaby zbrojny opór czy po­
wstanie, ale przygotowanie kolegów wojsko­
wych do koniecznej samoobrony na wypadek
gdyby władze obozowe przystąpiły w koń­
cowej fazie wojny do masowych mordów
oraz urabianie postawy moralnej żołnierzy
w obozie.
Pod koniec kwietnia 1945 r., kiedy zbliżał
się koniec wojny nieuchronnie, groźba zagła­
dy obozu w sztolniach Kellerbau stała się
coraz bardziej istotna. Zarządzenia komendatury wskazywały na to, że będą chcieli do­
konać całkowitego zniszczenia.
Dlatego na tę ewentualność było trzeba się
odpowiednio przygotować, aby udaremnić
planowaną zagładę obozu. Członkowie AW
otrzymali polecenie przygotowania ekip ra­
towniczych, które w wypadku zawalenia się
jedynego wejścia do sztolni zajęły się prze­
kopaniem drugich otworów w oznaczonych
uprzednio dogodnych miejscach, aby urato­
wać życie tych, którzy pozostaną przy życiu
po wybuchu.
Nie doszło jednak do tego, pomimo wyraź­
nego rozkazu Himmlera. Niemniej usiłowano
zatrzeć ślady zbrodni, ale zdążyli tylko w
ostatniej chwili jeszcze rozstrzelać obsługę
krematorium.
W ostatnich dniach dochodzi do zebra­
nia przedstawicieli różnych ugrupowań w
„schreibstubie", gdzie wytyczono plan dzia­
łania przed i po wyzwoleniu obozu, które
musiało wkrótce nastąpić.
Na posiedzenie przybyło 39 delegatów.
Jako pierwsze ze względu na ważność zosta­
ło udokumentowane protokołem. Protokoło­
wał kol. Żmij.
Przebieg zebrania był burzliwy. Były tutaj
reprezentowane dwa obozy. Na czele pierw­
szego stał dr W ł. Gębik, który też został
w wyniku jawnego głosowania wybrany prze­
wodniczącym Polskiej Rady Narodowej, dru­
giego zaś — Stanisław Nogaj, Łęcki i Szczę­
śniak. Chodziło tu o utrzymanie do końca
jednolitego i wspólnego frontu wszystkich
Polaków w obozie, co było niezwykle ważne
ze względu na sytuację zbliżającego się za­
kończenia wojny.
5
m aja mniej więcej koło godz. 17 wol­
ność przyjeżdża na amerykańskim czołgu.
Tworzy się sytuacja trudna do opanowania.
Niektórzy więźniowie w obliczu wolności
tracą rozsądek, rozpoczyna się niszczenie,
samosądy. Giną co najgorsi zbrodniarze obo­
zowi. Dopiero koło godz. 22 obóz usypia.
Około północy zostaje utworzony Między­
narodowy Komitet Więźniów Politycznych
obozu Gusen. Sytuacja powoli normuje się,
ale trzeba jeszcze wiele wysiłku, by opano­
wać całkowicie sytuację i wprowadzić nor­
malizację stosunków w obozie i zapewnić
więźniom bezpieczeństwo.
Nazajutrz zostaje nawiązany kontakt z
dowództwem wojsk amerykańskich, dzięki
czemu zostaje stworzony centralny ośrodek
dla Polaków w Austrii i przyjście z pomocą
więźniom obozów koncentracyjnych.
W ten sposób, chociaż rodzą się nowe pro­
blemy nieskoordynowanego żywiołu więźniarskiego, nastąpiła stopniowa i całkowita
normalizacja życia aż do wyruszenia kolej­
nych transportów do kraju.
G U ST A W P R Z E C Z E K
HYM N GUZEN OW CÓ W
D la n as słoń ce n ie zachodzi,
p o k o ch a ła w iosn a nas,
my ja k orkan szałem m łodzi
i ja k szum ny, zw arty las.
J a k grom jasn y ch chm u r pow odzi
ostrzy sw ój płom ien n y b lask,
ja k ta tęcza, która rodzi
w śród piorunów ranny brzask,
tak my w G usen od m ien ien i
w ciągu tych ostatn ich lat,
ran n ą zorzą ozłocen i,
p ójd ziem do ojczystych chat.
M A R SZ G U Z E N O W C Ó W
Ju ż p rzebrzm iał grom
i św iat sw ą zm ien ia twarz,
o jcow ski dom
n a pow rót c z ek a nasz.
P ójd ziem y w jasn y dzień
z zasobem now ych sił,
w ięc żegn aj mi,
św iecie kam ien n y ch brył!
Ź R Ó D Ł A :
1. Władysław Gębik: Droga do Polski
(Z pamiętników nauczycieli)
2. Tadeusz Murasiewicz: Trudno zapomnieć
(Z pamiętników nauczycieli)
3. Włodzimierz W nuk: Byłem z wami
4. Jerzy Osuchowski: Gusen — przedsionek
piekła
5. Stanisław Grzesiuk: Pięć lat kacetu
6. Grzegorz Timofiejew: Człowiek jest nagi
7. Stanisław Nogaj: Gusen (3 zeszyty) oraz
dostępne wspomnienia
8. Mieczysław Cieniak: Z Łęczycy do Gusen
9. W łasne wspomnienia 5-letniego pobytu
w obozie Gusen
63
o
o
POŻARACH
POWODZIACH
I ZARAZACH
NA
ŚLĄSKU
WI TOLD I WANEK
64
K ^ a ż d e m iasto, szczególnie pow stałe w okresie średnio­
w iecza, przechodziło różne kataklizm y w postaci poża­
rów, trzęsien ia ziemi, powodzi oraz epidem ii chorób za­
kaźnych.
N ieszczęścia te powodowane były ludzką niew iedzą
i brakiem opanow ania zjaw isk zachodzących w przy­
rodzie. D zisiaj, dzięki zdobyczy tech n iki, ujarzm ione zo­
stały rzeki, s ta c je sejsm og raficzn e pom agają w u stala­
niu źródeł zaburzeń geologiczn ych, now oczesna arch i­
tek tu ra p ołączona z odpowiednim system em przeciw po­
żarowym um ożliw ia szybką lik w id ację źródeł pożaru,
a o siąg n ięcia z zakresu m edycyny nie d opuszczają do
rozszerzania się chorób a często likw id u ją je w zarodku.
W w iekach przeszłych spraw y te in a cz ej się przed­
staw iały.
W Cieszynie, w ciągu ostatn ich 200 la t zanotow ano
trzy trzęsien ia ziem i. Pierw sze w ybuchło 22 sierpnia
1785 roku o godzinie 7 ran o i trw ało zaledw ie kilka
sekund. G roźniejsze w ybuchły w roku następnym (27 lu­
tego i 3 grudnia) pow odując zniszczenie kilku nowowybudow anych domów. O statnie, le k k ie trzęsien ie zanoto­
w ano 15 styczn ia 1858 roku.
Wody, sp o k o jn ej zazw yczaj Olzy i Bobrówki, rów nież
zagrażały m iastu. W 18 w ieku’ trzy kro tn ie woda zale­
w ała p rzed m ieścia Przykopę i K am ieniec (obecny Czeski
Cieszyn) n iszcząc pola uprawne i topiąc bydło (w la ­
tach 1736, 1771 i 1772). W roku 1803 n astąp ił n ajg ro ź­
n iejszy w ylew, spowodowany oberw aniem chmury w oko­
lic a ch labłonkow a. Olza nie z alała wtedy most główny, a
Bobrów ka zniszczyła dwa m niejsze. F ry sztack ie Przed­
m ieście, Przykopa i K am ieniec znalazły się pod wodą,
w iele domów uległo zniszczeniu. Były rów nież ofiary
w ludziach.
W iększe niebezpieczeństw o groziło, złożonem u w prze­
w a ż a ją ce j m ierze z d rew nianych domów m iastu, od
ognia. W 1440 roku spłonęło m iasto tra c ą c w pożarze
w szystkie dokum enty archiw alne. W r. 1484 pożar o gar­
n ą ł zam ek. W roku 1552 ponowny pożar zniszczył m ia­
sto i zam ek. O calały jed ynie domy przy ulicy S rebrn ej.
Po tym pożarze pow stały pierw sze przyrynkow e kam ie­
n ice z podcieniam i. W la ta ch 1599 i 1603 sp łon ął częś­
ciow o zam ek, a podczas w alk w roku 1644, toczonych
między w ojskam i szwedzkim i i au striackim i, m iasto
i zam ek pow ażnie ucierp iały . W r. 1659 zam ek ponow­
nie spłonął.
W 18 w ieku sześcio k ro tn ie w ybuchły pożary, przy
czym n ajg ro źn iejsze w ybuchły w la ta ch 1720 i 1789.
14 m aja 1720 roku z 286 domów zn ajd u jący ch się we­
w nątrz murów obronnych, o calało jed ynie 29 — położo­
nych na Nowym M ieście. Szkody wyrządzone przez ogień
szacow ano na sumę 300 000 guldenów. O statni, w ielki
pożar pow stał 6 m aja 1789 roku. Naoczny św iadek tak
o pisu je to w ydarzenie: „Ogień w ybuchł o 7 rano w domu
Ign acego S tab in sk ieg o przy Górnym Przedm ieściu. Po­
w stał przez nieostro żn o ść domowników, którzy słom ę,
na k tó re j sp ali zakw aterow ani żołnierze, w ynieśli na
strych , nie zbadawszy je j n ależy cie. Ogień, podsycany
silnym w iatrem , zap alił dach, a płonące gonty, unoszone
przez w iatr, rozprzestrzeniły pożar w m ieście. W schodni
w iatr u łatw iał przenoszenie się ognia na inne drew nia­
ne budynki, a zły dostęp do wody w rzek ach Olzie i Bob-
rówce utrudniał a k c ję ratunkow ą. W ciągu paru godzin
spłonęło drewniane m iasto z w y jątkiem w ięzienia, 3 do­
mów przy ulicy S zp italn ej (o becn ie S tro m a ). Cieszyn
przedstawiał się jak o kop iec popiołu i zgliszcz. Jedynie
murowane podcienia przyrynkow e o calały . Tam że sch ro ­
niła się ludność wraz z resztkam i uratow anego dobytku.
Ponieważ ogień w ybuchł za dnia, nie zanotow ano o fiar
w ludziach. W m ieście spłon ęło 211 domów m ieszczań­
skich, stary k o śció ł parafialn y, S zkoła Główna, koszary
wojskowe, ko śció ł i k laszto r Dominikanów, ratu sz z w ie­
żą, teatr, budynek Sejm u Ziem skiego, Gimnazjum i bro­
war. Oprócz tego spłon ęło c a łe F ry sztack ie Przedm ieście,
21 domów przy Wyższym Przedm ieściu i 9 domów na
Przykopie. Szkody obliczono na 500 000 florenów .
Pożar, aczkolw iek straszliw y, przyczynił się do grun­
townej przebudowy m iasta, p o zw alając na zniesienie o k a ­
lających ciasno śródm ieście murów w arow nych. Zasy­
pano również podm okłe fosy, w m ie jsce drew nianych
bud w Rynku Głównym w ystaw iono składy handlowe,
w m iejsce barakow atych gospód w ystaw iono m urowane
kam ienice. Główne u lice poszerzono, a w obręb m iasta
włączono przedm ieścia. Od tego czasu d atu je się now o­
czesny rozwój urban isty czn o -arch itekto n iczn y Cieszyna.
N ajgroźniejszą — obok pożarów — p lagą ludzkości
w w iekach m inionych były epidem ie dżumy, które nisz­
czyły ludność, d ziesiątk u jąc ją . Również Ś ląsk Cieszyń­
ski padł je j ofiarą.
W latach 1570, 1585 i 1599 dżuma zabiła w Cieszynie
około 3000 ludzi. Ś m ierteln ość ta zm usiła władców
Adama W acław a i K atarzynę Sidonię do stw orzenia no­
wego cm entarza (obecny park przy k o ście le T ró jc y ).
W latach 1622—25 ponow nie zm arło około 1500 ludzi.
Taka sam a ilość zginęła w roku 1715. W w yżej podanych
cyfrach k ry ją się rów nież zgony ludności o kolicznych
wiosek przynależących do cieszyń skiej p arafii.
Z początków 18 w ieku zachow ała się ciek aw a k sią ­
żeczka napisana w języku polskim przez p astora c ie ­
szyńskiego Jana M uthmanna, drukowana w r. 1716 w
Brzegu. W książce M uthm anna, o p ie ra ją c się na wy­
powiedziach lekarzy m. i. „przez Pana Jan a M ichała de
Kozamero, tutecznego zacnego Pana Physika Cieszyń­
skiego", op isał dżumę, pod ając rów nież środki leczn icze,
„żeby tedy w teraznieysze niebezpieczne czasy morowe,
osobliwie którzy języ k a polskiego a tem u jak oby po­
krewnego m oraw skiego albo słow iańskiego, n ieco m ieli,
coby duszom i ciałom ie ich m ile usługiw ało11.
Pow ietrze „m orow e" o k reśla rów nież ja k o „pow ietrze
nay jadow itszym ".
W artość w ym ienionej książki polega na poznaniu ów­
czesnych poglądów tłu m aczących przyczyny pow staw a­
nia choroby oraz na cytow aniu środków zaradczych.
Pisze w ięc M uthmann że:
„W naturze przyczyn szu k ają panow ie M edikowie.
Czasy długie, cich e, że w iatr pow ietrze nie przewiewa,
w iatry południowe a w ieczorne m gły śm ierdzące a długo
trw ające albo przed albo przy moru, n ieczy ste jad ow ite
powietrze, osobliw ie je sie n n e, któ re traw ę y owoc inficyruje, z kąd bydło y pszczoły ja k zw yczajnie przed
morem ludzkim odchodzą, zkąd też obserw ow ano, że n ie ­
które ptastw o ja k W rony, W róble od m ieysc zapow ietrzo­
nych stro n ią. Sm rody przeciw ne a n ieczy sto ść dla c z e g o .
y w E gip cie mor częsty kiedy rzeka Nilus krokodyle
5
Kalendarz Śląski
FRANCISZEK ZAHRADNIK
K S I Ą Ż K A
WIERNY
PRZYJACIEL
KSIĄŻKA BAWI — KSIĄŻ­
KA UCZY — KSIĄŻKA WY­
CHOWUJE — znane to po­
w szechnie w szystkim praw ­
dy. Można pow iedzieć, że
każdy, kto tylko bierze do
ręk i książkę, czyni to z po­
budek w y n ik ający ch z po­
w yższych prawd, o k re ś la ją ­
cych fu n k cję i rolę książki
wobec człow ieka. A jak że to
piękna
i wdzięczna
je s t
fu n k cja i ro la — baw ić, uczyć i w ychow yw ać. Już to
w ystarczy w c a łe j pełni, by
nazw ać książkę przyjacie*
lem.
Pięknym potw ierdzeniem
ta k ie j roli książki są je j
d zieje na Śląsku Cieszyń­
skim . W o k resie długowiekow ego narodow ego i spo­
łecznego ucisku książka —
w łaśn ie książka — była tym
w iernym p rzy jacielem n a­
szego ludu
Różnymi drogam i d o ciera­
ły k siążki
pod
strzechy
chłop sk ie i robotnicze c ie ­
szyńskiego ludu. D ocierały
one z o d ległych n ieraz stron,
z d alek ich często m iast i ośrodków w ydaw niczych. Spo­
tykam y w n ajd aw n iejszych
czasach tak ie m iasta wśród
nich, ja k Brzeg i K rólew iec,
K alw aria i Kraków . Były
w śród książek, któ re docie­
rały z ty ch ośrodków na
nasz teren , dzieła R eja i Ko­
chanow skiego oraz innych
pisarzy O drodzenia. U kształ­
tow ały one języ k naszego lu­
du, przypom inający jeszcze
dziś archaizm am i gwary c ie ­
szy ń sk iej języ k i styl m is­
trzów pióra, ja k ż e odległych
czasów . Bo też książki te,
n ie tylko uczyły nasz lud
o jczysteg o języ k a w czasach,
gdy był on z życia publicz65
nego rugowany, ale książki
te pod chłopską strzecha
były jedynym śladem i osto­
ją o jczy stej kultury, były je ­
dynym środkiem narodow e­
go wychow ania, gdy w szyst­
kie przejaw y polskiego życia
prześladow ano i tępiono.
W późniejszych czasach
dydaktyczno - wychow aw cza
rola książki została uzupeł­
niona nową fu n k cją. Zaczę­
ła książka rów nież bawić.
Rolę tę sp ełn iała literatu ra
lekka, zwana dziś strag an o ­
wą. Rozpow szechniali ją na
naszym tere n ie wędrowni
handlarze, za p e łn ia ją c nią
odpustowe i jarm arczn e stra ­
gany. Z czasem d oczekała
się ta literatu ra m iejscow ych
wydawców 1 księgarzy. Były
wśród te j jarm arczno-odpustow ej literatu ry różne Meluzyny i M agelony, Genowefy
i Dziewice O rleańskie, do
dziś je szcze żywe w pam ięci
naszych dziadków. Może te
książki bard ziej baw iły i roz­
czulały, aniżeli uczyły i wy­
chow yw ały. Jednego im je d ­
nak odmówić nie można.
Rozczytały one nasz lud w
stopniu rzadko gdzie spoty­
kanym . Rozm iłow ały w książ­
ce prosty lud cieszyń ski i
przygotow ały grunt do do­
ta rcia pod chłop skie strze­
chy i do robotniczych rąk
książki w artościow ej, praw ­
dziwych nieraz pereł lite ra ­
tury: dzieł M ickiew icza, S ło ­
w ackiego, Sien kiew icza i in ­
nych te j m iary pisarzy.
Dzieła tych pisarzy odby­
wały drogę do czyteln ików
na Śląsku Cieszyńskim w
god niejszej już form ie, cho­
ciaż w cale nie tak p ro stej
i łatw ej, jak by nam się to
dziś wydaw ać m ogło. Przy­
pom nieć w ystarczy żmudną
I ryzykow ną pieszą w ypra­
wę Pawła Stalm ach a i An­
drzeja C ińciały w 1847 roku
do
K rakow a
po
polskie
książki — „tow ar dla Ś ląsk a
zakazany*'. W spom nieć tu
trzeba o u siln ych staran iach
1 w y siłk ach
cieszyń skich
działaczy pow ołania biblio­
tek publicznych, przezna­
czonych dla ludu. A trud-
66
i
albo inne m onstra na pole wyrzuca, gdzie na potym
zd ychają.
Z najdują się w człow ieku różne n ieczy ste w ilgotności
względem czasów urodzajów , pokarm ów któ re są spo­
sobne aby ja d ku sobie ciąg ły , ja k o ogień ciąg n ie. Często
też ludzie sam i szkodzą rzeczy zapow ietrzone kupując,
e rb u jąc albo krad n ąc, z zapow ietrzonym i o b cu ją c a przez
n ich w ychodzące efflu v ia albo m iasm ata w równe n ie ­
bezpieczeństw o w pad ając, co się też staw a, kiedy
um arłe, nie w czas a nie dość głęboko a daleko chow ają,
tak bowiem żywi pogrzebują m artw ych a m artw i zabi­
ja ją żyw ych.“
Jak o środki leczn icze używane przeciw ko dżumie wy­
m ienia Muthmann „sm ołę wozową a proch z k ości czło­
w ieka m orem zarażonego. Z ap alają się też c a łe lasy
aby pow ietrze z jadu arsen ik aln eg o y m ercu rialnego
oczyścione było, tak gęsto się kadzi jak oby kom in pie­
kielny ch cia ł gorzeć, parfum ują się gm achy dymem
z tab aki W irginskiej, T u reck iej, A nglickiey, gasi się
wapno octym ; rozm aże się ty le m orow ego Balsam u jak o
wozowey sm oły, z je się tak w iele a różnych proszków
przeciw jadu, n iebieskie y inne dryaczhe piluły y inne
tym podobne że dziw jak o się sam a śm ierć takim i żywimi A lexifarm akam i a A ntydotam i n ie zapow ietrzi. Owszem
żaby y w rzecien ice, wężowie y sm ocy zaszczuw ani byw ają
przeciw moru. Z aw im ją się drzwi y w rota, o kn a y dziu­
ry dla złego pow ietrza ale na o statku przecie n ic nie
pomoże. Doktorow ie, A ptykarze, Balw ierze, Łaziebnicy
y Cyrulikowie, D istilatorow ie y D ryjacznicy, Jubilirze
M itridatu, Lekarze po ry n kach w rzeszczący, K acia y po­
m ocnicy i c h . . . pohańbieni byw ają, bo mor tak je s t
niew stydliw y że y nie zaproszony do Aptyk, m ate rial­
nych kom ór y d ryjaczn y ch szkatułek w stępuje, owszem
i do klasztorów , K ollegiów , Bibliotheków y Pisarni, do
cesa rsk ich i kró lew skich pałaców tak dobrze ja k do
chałup p rostych ."
M uthmann pod aje rów nież ch arak tery sty czn e objawy
choroby, pisząc że: „N aypierw ey się sym ptom ata roz­
m aite zn ajd u ją jak o to zima, gorączka, słabość po wszy­
stk ich członkach , tęsk n o ść koło serca, oczy czerw one,
srogie głowy bolenie, targ an ie w krzyżu, ciężki a prętki
oddech, nagłe zpadnienie tw arzy, fantazyrow anie, m ocne
zw racanie albo biegaw ka częścią bez krwi albo w ycho­
dzenie n ie ja k ic h robaków , trzęsien ie głowy, suchość ust,
języ k opuchły. Do tego potym dochodzą bolączki, gluzy
y wrzody któ re zowią carbunculos, także chrosty albo
flek i po całem c ie le ."
P rzy taczając przykłady z n ie d a le k ie j p rzeszłości, pisze
że w la ta ch 1126 i 1349 dżuma zaw ładnęła całą Europę
tak, że w ym arła trzecia część c a łe j ludności.
„W 1633 roku w Sw idnycy w dolnym Śląsku gromady
trupów nie zakopanych leżały... gdyż śm ierć żadnycli nie
szan u jąc tak w ojow ała że 200 y trzy sta trupów przez
dzień a na o statek w szystkich zm arłych około 30 ty sięcy
liczono. Roku 1350 ja k też roku 1395, 1412, 1413, 1437,
1464, 1482, 1553, 1585, 1600, 1623, 1628, 1630, 1653, 1655,
1680 znosiło całe Śląsko nasze częścią całe, częścią
m ieyscam i morowe rany. Że w ty ch pom ienionych leciech y nasze Cieszyńskie Xięstw o w iele w y cierpiało
isto je s t. Luboż bowiem w ojny y inne sm utne trafu nki
m ało zapisków pozostaw iły w szakżem znalazł że w sa ­
mym C ieszynie był mor 1571 1 1585, który zowią mor
w ielki bo na trzy ty sią ce w ym arło, 1599 i 1623 kędy
wysz 1500 osób poległo w szakże na zamku żadyn niebył
zachorzan."
Ażeby częściow o się przed chorobą zabezpieczyć za­
leca Muthmann p rzestrzegan ia kilku nakazów , z który ch
ciekawsze to:
„1. Gdyż m ir nie tylko ze złych k o n ste llacjó w psotne­
go czasu zburzonych smrodów pow ietrznych pochodzi a
jad od ludzi przez dech k sobie ciągniony a le też przez
nieporządny żywot spraw iony, przez dobrą dietę ale za­
pędzony y uciśniony byw a; dotąd należy zaniech anie
grochu, kapusty, zbytniego m ięsa św ińskiego, m iękich
y suszonych ryb, stary ch ja je c , sp leśn iałeg o chleba, rze­
py, śm ierdzącego syra, pospolitego sałatu , m lecznych
pokarmów y tak d alej.
2. Każdy gospodarz ma swoim, osobliw ie czeladzi, za­
kazać żeby zw łaszcza w m ieściech żadney posoki, trzew ,
kości bydła zabitego a im m n iej zd echłych kur, psów,
kotek albo sycko coby sm ród czyniło na u licę nie
rzucali.
3. W m iasteczkach a na dziedzinie m ają ta k ie pluga­
stwa na oddalone m ieysce zaniesione albo w cale zako­
pane, wody a le sto ją c e a śm ierdzące zasute być.
4. Niema n ikt w m ieście żadnych kaczek, św ini albo
innego niesnażnego bydła trzym ać y w szystko w ylew anie
pomyj y innych plugastw zaniech ane być.
5. Kiedy też kto u siebie sam ego ty lk o ja k ą niezwyczayną albo p od ejrzaną chorobę czuje, ma się sam ogło­
sić a gdy sam otny, przez znak chorobę sw ą oznajm ić.
6. Kiedy tedy chorego w domu m ieć od D irektora do­
zwolono ma być w osobitym gm achu zaw arty, ztąd nie
wypuszczany, lekarstw o a potrzeby żyw ota z w ielką
ostrożnością onem u dawane a on n ietylko od sp o łecz­
ności jeszcze zdrowych w domu w cale oddalony ale też
kobierce, stołki, skrzynie, truhly, alm arye y w szystkie
inne m obilia jad p rzy jm u jące z takiego gm achu zaraz
na początku w y jęte.
7. Przychodziłby w jak im domie kto zapow ietrzony ku
śmierci albo zaczyna ko n ać, ma gospodarz, n ie cz e k a ją c
na Medika, um ierającem u przez osoby któ re gó op atru ją
ciepło-pieczony chleb w c ie p łe j wodzie zm oczony dać
na usta, aby dech w ten czas bardzo jadow ity nie w cią­
gał a przez swe rozciąg n ien ie domu nie zapow ietrzyć,
który a le ch leb zaraz zakopany być musi.
8. Koło łoża zapow ietrzonych, osobliw ie um ierający ch ,
ma się ciepła woda, w szakże żeby się para zniey zbytnio
niekurzyła postaw ić, żeby się też jad do niey w sadził;
która woda też na m ie jsce do któreg o n ikt przychodzi,
wylać się ma.
9. Ma każdy gospodarz codziennie, n ajm n iej dwakroć,
w domie swym a gm achu, jało w cem albo jagod am i jego,
prochem strzeleckim , siark ą, tab ak ą albo innym kurze­
niem mornym dobrze kadzić, octym kropić albo n ieg a­
szone wapno w izbach g asić, albo ceg łę rozp alić a octu
na nie nalać, albo ogień g o reją cy drzewem jałow cow ym ,
dębowym w innej m acice, bukowym albo wierzbowym
chować a w donicy po domie dać nosić.
10. Pod gardła stra ce n ia żaden gospodarz albo oby­
watel podważyć się nie ma dom zapow ietrzony a zabity
z w łasnej m ocy odew rzeć choćby wnim w 40 dniach nikt
nie umarł.
11. Gdy mor ustaw a ma każdy, któryby m ieysca w ie­
dział kędy ja k i chory leżał albo m obilia któreby choć
najm niejszy czas na m iejscu podeyrzanym były, pod
r
ności pokonać było trzeba
niem ałe. Brak książek, brak
środków pieniężnych na ich
zakup, przede wszystkim jed ­
nak szykany w ładz i m iejs­
cow ych Niemców, d ążących
w ytrw ale do w ynarodow ie­
n ia cieszyńskiego ludu.
Lecz tak, ja k przez długie
w ieki książka była jed y n ą
o sto ją narodow ego, o jcz y s­
tego języ k a na Śląsku Cie­
szyńskim , tak teraz sta ła się
sym bolem w alki o prawo do
p ełn iejszeg o życia narodo­
w ego i ku ltu ralnego, symbo­
lem łączn o ści Ś ląsk a Cie­
szyńskiego z M acierzą. Wy­
razem tego były dary książ­
kowe, p łyn ące z c a łe j Polski
od różnych, w ybitnych n ie­
raz przed staw icieli nauki i
kultury p o lsk iej, od wielu
zasłużonych in sty tu cji. Wśród
ofiarodaw ców B ibliotek i Lu­
du K raju Cieszyńskiego (1848
do 1855] i biblioteki Czytel­
ni Ludowej w Cieszynie
(1861— 1922] spotykam y m ię­
dzy innym i Józefa Ignacego
K raszew skiego, W incentego
Pola, z in sty tu cji takie, jak
Ossolineum we Lwowie, To­
w arzystw o Naukowe U niw er­
sytetu Jag ielloń skiego i inne.
Były to czasy tru dnej i ofia rn e j w alki o narodow e i
sp o łeczne uśw iadom ienie lu ­
du cieszyńskiego. W ielką ro­
lę od egrała w te j w alce
książka, która razem z lu­
dem ponosiła k lęsk i i św ię­
ciła trium fy. Zawsze jed nak
słu żyła w iernie ludowi, ja k
przystało na w iernego przy­
ja c ie la .
D oczekała się też książka
czasów swobody po pierw ­
szej w ojnie św iatow ej. Mo­
gła teraz o fic ja ln ie i po­
w szechnie znaleźć się w da­
m ach, biblio tekach , k sięg ar­
n iach i szkołach, by szano­
wana, godnie i w pełni re a ­
lizow ać sw oją ro lę i funk­
c ję . I realizow ała książka to
sw o je pow ołanie i w coraz
w iększym stopniu przenika­
ła z różnych bibliotek, głów­
nie M acierzy Szko lnej, dzia­
ła ją c e j na Śląsku Cieszyń­
skim od 1885 roku, do sze­
ro k ich kręgów społeczeń-
67
stwa. Pięknie d ziałały też na
Cieszyńskiem i wydawały
rożnorodną literatu rę m ie js­
cowe firmy w ydaw nicze. Wy­
dawać się m ogło, że nad­
szedł w reszcie czas błogiego
i niczym nie zakłóconego
obcowania książki z czło ­
wiekiem. Tak jed nak się nie
stało.
Przyszedł rok 1 9 3 9 .1 znów
się rozpoczęło prześladow a­
nie tutejszego ludu. K siążce
przypadł podobny los, los
okrutny i trag iczny . Podob­
nie ja k lud cieszyński, tak
i książka była prześladow a­
na, tępiona i niszczona. W ie­
le cennych zbiorów publicz­
nych i pryw atnych bezpo­
w rotnie zginęło, w iele uległo
poważnemu zniszczeniu. Ale
w iele też księgozbiorów o ca­
lało i przetrw ało m roki hi­
tlerow sk iej oku p acji, prze­
trw ało ratow ane z n araże­
niem w olności a naw et ży­
c ia przez oddanych książce
ludzi. Po sześciu la ta ch cięż­
kiej niew oli d oczekał się lud
cieszyński ponownie w olno­
ści, w olności p ełn ej, bo n a ­
rodowej i sp o łeczn ej. Przy­
szła ona w 1945 roku. Teraz
dopiero sp ełn ić się mogły
w zupełności pragnienia i
życzenia Adama M ickiew i­
cza, m arzącego niegdyś, by
jego k siążki zbłądziły pod
strzechy. M arzenie to stało
się faktem .
Dziś nie ma już praw ie
m iejscow ości na Śląsku Cie­
szyńskim , w k tó re j n ie ist­
niałaby ja k a ś placów ka bi­
blioteczna, a w n ie j do w y­
boru w iele cen nych, p ięk­
n y ch i pożytecznych k sią ­
żek. Lecz nie tylko w biblio­
tekach publicznych, utrzy­
m ywanych
i
op łacan ych
przez państw o ludowe, zna­
lazła książka godne m ie jsce
d la sw ojego oddziaływ ania.
W eszła książka do zakładów
p racy, by w każd ej chw ili
móc służyć człow iekow i w
jeg o pracy. W corocznie
obchodzonych
u roczyście
D niach Oświaty, K siążki i
Prasy, k tó re są św iętem i
hołdem składanym k siążce
za je j zasługi w dawnych
68
gardła stracen iem o zn ajm ić aby oczyścione były. Między
n iek tó re rzeczy te n ależą drogie kam ien ie, perły, złoto,
srebro, mosiądzowe, cyniann e, żelazne naczyn ia a takie
rzeczy.
. .
12. Gdyby w jak im domie albo ogrodzie n ie ja k i trup
był pochow any, niem a się potym ta k i grób poruszać, ale
w ięcej wapnem przysuć.
13. Przed sło ń ca w schodem a po jego zachodu, żaden
gospodarz bez poważney przyczyny nikogo z domu sw e­
go w ypuszczać nie ma, poniew aż w ten czas pow ietrze
je s t szkodliw e, przeto też tedy dom y gm achy dobrze
zaw arte być m ają.
14. Każdy gospodarz ma się w przyjm ow aniu p ienię­
dzy strzec a kiedy isto tn ie nie wie że z m ieysc zdrowych
a od osób niezapow ietrzonych pochodzą, tak ie oraz z
m ieszkam i naprzód do octu w rzucać niż je zliczy.
K ończąc sw oje wywody podaje M uthmann sposoby
wyrobu leków przydatnych w okresie trw an ia „moru .
Oto k ilk a przykładów .
OCET MOROWY
Weźmi św ieżey ruty w in n ej dwie g arści, czosnku jedne
g arść, bzow ego kw iatu ile w przednie palce w ziąść m o­
żesz, lubszczkow ego korzenia jed en łut, św ieżą skórkę
od je d n e j cytryny.
N aley na te sp ecies jed ne albo p ołtorej kw arty do­
brego w innego octu a n iech tak sto ji. Od tego octu może
na Prezerw ayą każde rano jed n e albo dwie łyżki wypić.
GORZKIE WINO
Weźmi Czenturziey jed en łut, piołunkow ych główek
jed en łut, kardobend ictow ych głów ek jed en łut. A njelikow ego korzen ia jed en łut, om anow ego ko rzen ia trzy
łuty, pom erancow ych skó rek dwa łuty, jałow cow ych ja ­
gód jed n e garść, biedrzencow ego ko rzen ia dwa łuty. Na
te drobno p okrate sp ecies włożywszy je naprzód do
sm ażonego płóciennego w iesaeczka a zbanka, m aliey g ar­
n iec dobrego w ina, z którego gdy cztyry a dw adzieścia
godzin przestał, rano szklan kę w ypić możesz.
CIENKIE PIWO DLA TYCH, KTÓRYM WINO DROGIE
Weźmi C an taryej jed n e garść, piołunku jed ne garść,
K ardobenedictu jed n e garść, an jelik o w eg o korzenia
jed en łut, om anow ego korzen ia jed en łut, cytrynow e]
sk ó rk i dwa łuty, jałow cow ych jag ód jed n e garść. W szy­
stko drobno pokray, do w orka włóż, we faseczk ę piwa
zaw ieś. Z którego gdy w yrobiło, z ran a po polew ce k so­
bie przy jętey, dobry tru nek uczyń.
GORZAŁKA PRZECIW JADU MOROWEMU
Weźmi wybornego aloe dwa łuty, hubku sm rekow ego
pół łuta, m yrry jed n ą kw intę, cytw orow ego korzenia
iednę kw intę, entianu jed n ę kw intę, an jelikow ego korze­
nia pół kw inty, z a ję cz ej rzepki pół kw inty, senesow ych
listków p ó łto rej kw intki, driaku pół łuta. Na te drobno
pokrate a potłuczone sp ecies w ley kw artę dobrey go­
rzałk i rzaney albo w inney zatkey naczynie dobrze a po­
staw na ciep łe m ie jsce przez dw adzieścia a cztery go­
dzin, potym to na m ieyscu czyrstw ym zachow ay. W czas
jad ow itych chorób a niezdrow ego pow ietrza, niż wynidziesz, łyżkę w y p ij."
Istniały również środki stosow ane zew nętrznie. „Takie
są częścią do w oniania, częścią do m azania, częścią do
zawieszania. Do w onności służą św ieże cytrony a pom a­
rańcze ja k y gąbki octym morowym napuszczone a w pu­
dełku z jałow cow ego drzewa zachow ane. Z achw alany je s t
też w rocław ski o lej, jałow cow y a skorpionow y, którzy
tedy do chorych a inficy row any ch iść muszą, mogą sobie
zawsze tym i o lejk am i pod nos, w uszach a w argi namazać ponieważ tak przed tym w iele przy moru usługu­
jących zachow ani byli.“
Anegdotycznie brzm ią dwa przypad ki cytow ane przez
Muthmanna. „Jedyn zacny pan jeszcze w W ielkiey P olsce
żyjący za pewno ma, że ja k w te lata w Poznaniu
y indziej mor panow ał, ziele krw aw nik tak ku zaopa­
trzeniu ja k uleczeniu, gdy je odw arzali a pili, albo
w proszek zatłukli albo koło c ia ła n osili, cudownie po­
magało. Również za dośw iadczoną rzecz na sobie sam ey
y całej grafow ney fam iley mi w yliczała stanu w ysokiego
osoba, że tylko tro ch ę w łasnego moczu ran o ciepło na
głodny żołądek gdzieś p ija li, a żadne m orem nie
umarło.'1
Tak m niej w ięcej przed staw iała się w iedza o tym n a j­
groźniejszym wrogu ludzkości czasów przeszłych, który
powodował, że c a łe k ra je wyludniały się, a człow iek,
bezbronny w łaściw ie, szukał o ch ro n y i o calen ia w prze­
różnych zabiegach i p rak ty k ach często m agicznych.
w iekach i za je j w spółczes­
ną piękną rolę i fu n k cję spo­
łeczną, książka wychodzi na
sp otkan ie uliczne z ludem.
Zaw iązana w czasach długo­
trw ałe j niew oli przyjaźń roz­
w ija się w now ych warun­
k ach d alej, p rzy b ierając no­
we, doskonalsze form y.
I tak, ja k w czasach n ie­
w oli książka w iernie służyła
ludowi cieszyńskiem u, będąc
jeg o n ajw iern iejszym przy­
jacie le m , tak i dziś pełni tę
w ierną służbę. Podobnie też,
ja k daw niej, książka na Ś lą ­
sku Cieszyńskim , te j „ojczyź­
nie biblio filów ", o taczan a
je s t
w ielkim
szacunkiem ,
przyw iązaniem i n a js z la ch e t­
n ie jsz ą m iło ścią. A zasłużyła
na tę m iłość ludu cieszyń­
skiego sw oją o fiarn ą służbą
i w ierną p rzy jaźnią — b a ­
w ią c — u c z ą c — w y ch o w u ją c .
ZDJĘCIE H E N R Y K M IN O L
«a:
i^
-j
a
GO
l _ i_ l
aa
Antygona: Słowami świadczyć
miłość, to nie miłość.
Sofokles: Antygona.
cV_y lerpiema
.........................................................
nie można wyrazie, ani go
przekazać, można je tylko doświadczyć.
Jaką twarz miała Antygona?
Chyba tyle twarzy, ile m a rozpacz,
klęska i cierpienie.
Powstała wśród starożytnych Greków
jako mit, zrodzony z potrzeby wyrażenia
doświadczeń w zmaganiu z cierpieniem,
które jak cień towarzyszy ludzkości.
Antygona, córka króla Edypa, dobro­
wolnie towarzyszyła ojcu, udając się z
nim na wygnanie za przekroczenie na­
70
kazu nowego władcy Kreona. Zam uro­
wana żywcem, popełniła samobójstwo,
nie chcąc i nie mogąc zrezygnować z
własnych zobowiązań moralnych.
M ądry Sofokles na kanwie tego mitu
napisał dramat, przedstawiając konflikt
Antygony z otoczeniem, broniąc w nim
racji moralnych jednostki przed prawa­
mi i racjami władzy.
Mit o Antygonie jest nieśmiertelny, bo
nieśmiertelne jest cierpienie i walka w
obronie godności ludzkiej.
Losy Antygony odradzają się w losach
tych, co podejmują tę samą walkę, przyj­
mują tę samą postawę życiową, decydu­
ją się na tę samą samotność.
*
Któż by przypuszczał, że na swoich
szczupłych barkach potrafi unieść tak
przytłaczający ciężar, klęsk, ofiar i cier­
pienia. Ciężaru tego nie podejmowała
z własnej woli. To życie postawiło ją
przed alternatywą wyboru: albo dosto­
sować się, albo pozostać wierną sobie
z wszelkimi konsekwencjami. Może wte­
dy nie słyszała jeszcze o Antygonie. Żyła
w kręgu legendy swej imienniczki Marii,
Antygony żydowskiej, co do końca swego
życia dźwigała na swych ramionach cię­
żar krzyża, na którym zawisł jej pokłó­
cony z światem syn.
Urodziła się w Brennej, w tej pogod­
nej, pełnej łagodnego zacisza wiosce, któ­
rą Beskidy niosą na swych barkach, żeby
była bliżej nieba i słońca. Ale tam, gdzie
natura nie skąpi piękna, poletka górskie
więcej rodzą kamieni niż chleba.
Zaś wtedy, kiedy mała M arysia pasła
krowy i owce, a tatulek chodzili na ,,uherską stronę", żeby zarobić coś na wy­
żywienie jedenastu głodnych dzieci, bie­
da była najczęstszym gościem u Helerów.
Tylko brat Józef, który później zginął
w pierwszej wojnie światowej, był star­
szy od Marysi. Reszta rodzeństwa była
młodsza. Ojciec — zagrodnik, jak takim
mawiano, był człowiekiem szorstkim,
twardym, surowym w wymaganiach.
Chciał wszystkich wykierować na ludzi,
rozgoryczony na swój los, na ustawiczną
szarpaninę z biedą, przybity długotrwałą
chorobą żony, nie zawsze zdobył się na
sprawiedliwy osąd siebie, a co dopiero
swojej rodziny. Przynaglał do pracy,
zrzędził, czasami unosił się. Ten twardy,
małomówny góral miał jednak szlachet­
ną słabość. Szanował książki w przeko­
naniu, że zawierają one klucz do innego,
lepszego świata. Nie przeszkadzał, prze­
ciwnie zachęcał rodzinę do czytania.
Z tego przywileju, a raczej słabości ojca,
M arysia chętnie korzystała. Już rok
przed pójściem do szkoły umiała jako
tako czytać. A potem przynosiła ze szko­
ły pełną torbę książek. W czasie dnia
było dużo roboty na gospodarstwie, trze­
ba było zastępować chorą matkę; czytała
więc w nocy przy lampce naftowej, świe­
cy, albo też pasąc krowy na pastwisku.
Duże oczytanie przy wrodzonej chłon­
ności i wrażliwości umysłu kształtowało
jej poglądy i charakter. I chociaż w szko­
łach uczono ich wiernopoddańczej miłoś­
ci do cesarza i monarchii, z książek; od
Mickiewicza, Słowackiego, Sienkiewicza,
Prusa, uczyła się patriotyzmu, wrastała
w Polskę, której nie było jeszcze na m a­
pie, ale która odradzała się w hardych,
nieujarzmionych sercach.
Kiedy powstała Polska, radość była
wielka w domu Helerów. Ton patriotycz­
nych uniesień M arysi udzielił się wszyst­
kim domownikom.
19-letnia wyszła za mąż za dziewięć
lat starszego od siebie Jerzego Kawika,
człowieka jak na swoje otoczenie kultu­
ralnego, który, niestety, wrócił zchorowany z okopów wojny, przeszedł tyfus, m a­
larię i nigdy nie wrócił już do pełni sił.
Tym razem przypadło M arysi podzie­
lić los własnego ojca. Posypały się dzieci.
Było ich dziewięcioro, do tego chory mąż.
Trzeba było jakoś dorabiać, wiązać ko­
niec z końcem żeby żyć. Bóg jest wyso­
ko, a bieda blisko - mawiali górale. Co
prawda w Beskidy przyjeżdżało sporo
turystów i wczasowiczów, ale któż z nich
zaglądał do chałup góralskich. Oni żyli
w innym świecie.
Zresztą tyle jest światów, ile ludzi na
niego patrzy.
A gdzieś tam, na zachodzie, gromadzi­
ły się chmury. Któż na nie zwracał uwa­
gę? W górach i tak burze zaskakują
nagle i nieoczekiwanie.
Oni też pojawili się nagle w kurzu
drogi, patrząc spode łba na ludzi. Razili
w tym swojskim pastelowym krajobrazie
beskidzkim, jak prusacki bęben w towa­
rzystwie góralskiej piszczałki. Maszero­
wali zmęczeni, niespokojni, a równocześ­
71
nie oszołomieni pierwszymi sukcesami
wojny.
Hajla, h a jli. . . śpiewali.
Patrzała na nich z pogardą, nie przy­
puszczając, że zbliżają się dni, które wy­
stawią ludzi na próbę charakteru, że
zbliża się czas, który i od niej zażąda
rozstrzygnięć na miarę Antygony.
*
Któż by powiedział, że M aria Kawikowa ma teraz 65 lat. Drobna, subtelna,
jak na warunki życiowe kobiety wiejs­
kiej, zrównoważona, spokojna, z lekkim
drżeniem drobnych spracowanych rąk i z
niegasnącą mgiełką zamyślenia szaro­
błękitnych oczu.
Wojna zwalała z nóg nie takich mo­
carzy, a ona sama podjęła decyzję, wy­
brała świadomie swój los, przeciwstawiła
się przemocy, podtrzymywana tylko przez
niezachwiane przekonanie, że utrata te­
go, czego broni, oznaczałaby utratę sensu
i wartości życia.
O
tamtych czasach opowiada spokoj­
nie, ze swadą, barwnie, nawet dowcipnie;
tylko kiedy przypada jej mówić o śmierci
tych, z którymi żyła i którymi się opie­
kowała, przełyka ślinę, porusza bezrad­
nie rękami, mnąc w palcach chusteczkę.
Wie, że śmierć przypieczętowuje nieod­
wracalność czasu. Nadaje ostrość kontu­
rom, dokonuje ostatecznego podziału w
hierarchii ludzkich wartości.
Co pomogło jej przetrwać, unieść ten
straszliwy ciężar przeżyć? Tego się nie
da wypowiedzieć, a tym więcej opisać,
bo wyrażone na papierze trąci wyświech­
tanym patosem. A przecież było to umi­
łowanie kraju, wolności, był to patrio­
tyzm, wierność i obowiązek wobec oj­
czyzny.
Pojęcia te urastają do spraw żywot­
nych i zasadniczych dopiero wtedy, kie­
dy zagraża im śmiertelne niebezpieczeń­
stwo.
Maria Kawik opowiada o tych spra­
wach prosto i jednoznacznie; Postępowa­
łam tak, jak nakazywało mi serce i su­
mienie.
*
72
„Było to w styczniu 1940 roku. Za­
wezwano mnie na urząd gminny. Przed
tym renegaci urabiali już opinię, nama­
wiając ludzi do zdeklarowania narodo­
wości śląskiej. Po co się rzekomo narażać
Niemcom. Przyszłam na urząd z całą
rodziną i bratem Karolem, który uciekł
z niewoli. Wypełniliśmy formularze jed­
nakowo. Podeszłam do jednego ze stoli­
ków, gdzie siedział długoletni nauczyciel
naszej szkoły. Spojrzał na mój formularz
i zwrócił mi go z uiliagą, że źle wypełni­
łam, bo w rubryce narodowość mam na­
pisać ,,śląska" a nie polska. A tak samo
język śląski a nie polski.
—
Panie nauczycielu — powiedzia­
łam — kto jak kto, ale pan powinien
lepiej ode mnie wiedzieć, że nie ma na­
rodu śląskiego, jest tylko dzielnica śląska
i tak samo nie ma języka śląskiego, jest
tylko gwara śląska, która jest częścią ję­
zyka polskiego.
Obecni tej scenie roześmiali się, uśmie­
chali się nawet urzędnicy niemieccy, tyl­
ko nasz ,,rechtór“ czerwienił się ze wsty­
du i złości.
Jako świeżo upieczony ,,Volksdeutsch‘l
dał się mi i mojej rodzinie od razu we
znaki. Dokuczał gdzie mógł i jak mógł.
Zresztą od tej chwili narażeni byliśmy na
ustawiczne szykany ze strony urzędów
niemieckich. Nie dano nam kart odzie­
żowych, obarczano piętnastoprocentowym podatkiem z dochodów, jakie według ich obliczeń uzyskujemy z roli.
Drugi brat, Wincenty, wrócił z nie­
mieckiego lagru, bo zachorował tam na
gruźlicę. Trzeba go było podleczyć, ale
sama nie miałam czym, bo ledwie zaspa­
kajałam głód własnych dzieci. Na szczę­
ście pomogli czasem dobrzy ludzie. Bo
wie pan, są jeszcze dobrzy ludzie. I kie­
dy na świecie jest bardzo źle, wtedy są
najbardziej potrzebni...
Kiedy próbowałam coś załatwić w gmi­
nie, wyrzucano mnie za drzwi. Kiedyście
beski dzka
Polacy, to niech wam Polska da — ma­
wiali.
W lutym rozpoczęły się aresztowania.
Brat Karol poszukiwany przez gestapo
ukrywał się u mnie. Wychodził czasami
na kilka dni i wracał z konspiracyjnymi
gazetkami, które dawał czytać mnie i mę­
żowi. Przychodzili do nas różni ludzie.
Zawsze długo radzili z Karolem, przyno­
sili paczuszki i zabierali jakieś dokumen­
ty. Potem złapali w Wapiennicy Staszka,
tego co przychodził do nas i mówił z ta­
kim ogromnym przejęciem i przekona­
niem. Bronił się. Został ranny. Sześć ty­
godni znęcali się nad nim gestapowcy
w Cieszynie, zanim go rozstrzelali. Nie
wydał nikogo.
Front się przedłużał, wojna też. Niem­
cy potrzebowali coraz więcej żołnierzy.
W marcu 1941 roku wezwano na Amtskomisariat w Skoczowie wszystkich chłop­
ców z okolicy, którzy przekroczyli wiek
18 lat. Wezwano tych, co na palcówce
.wpisali narodowość śląską. Kazano im
podpisać Volkslisty. Większość chłopców
odmówiła podpisania, tłumacząc się, że
czują się Polakami. Rozwściekleni Niem­
cy wpakowali 140 opornych chłopaków
do wagonów towarowych, wywożąc ich
do kopalni rudy żelaznej w Salzgitter.
Nim pociąg ruszył z dworca, chłopcy
stłoczeni w wagonach zaśpiewali na po­
żegnanie: Jeszcze Polska nie zginęła i
Góralu, czy ci nie żal... Śpiewali głośno
i hardo, ludziom z tego śpiewu wzrusze­
nie ściskało gardło.
19 marca 1942 r. rano przyszła nie­
miecka policja do naszego domu, pyta­
jąc, gdzie moi synowie. Pięciu ich było
w wieku poborowym, ale wszyscy zdekla­
rowali się jako Polacy. Kazano im sta­
wić się następnego ranka na posterunku
policji w Brennej. Powiedziałam, że po­
jechali po siano do Rudnicy i nie wiem,
kiedy wrócą. Rano tych Polaków, co sta­
wili się na posterunku, powieźli do Cie-
a n t y g o n a
szyna. Zawieźli ich nad Olzę, stała tam
szubienica, na której powieszono 24 Po~
laków z całej ziemi Cieszyńskiej. Między
nimi zginął też mój bratanek Rudolf Heler.
Za jakiś czas zawezwano mojego cho­
rowitego męża na posterunek w Brennej.
Podpiszcie Volkslistę, bo inaczej... Za­
wezwano go po raz drugi, po trzeci na
gestapo do Cieszyna. Użyto wobec niego
takich argumentów, że kiedy wrócił, ro­
dzina nie mogła go poznać. Już się z te­
go nie spamiętał, zmarł po kilku miesią­
cach. Zostałam sama z dziewięciorga
dziećmi. Zapowiedziano mi wysiedlenie
i obóz koncentracyjny. Najstarszy syn i
ukrywający się u mnie brat Karol posta­
nowili ratować rodzinę przed zagładą.
Pozostało jedyne wyjście: podpisać
yolkslistę . . .
— Podpiszcie mamo — radzili, ale ich
oczy mówiły coś innego. Oni tylko chcieli zaoszczędzić mi cierpień, chcieli urato­
wać matkę nieletnim dzieciom.
Ach, te noce, te straszne noce rozterki.
Przewracałam się z boku na bok, dusz­
ność ściskała gardło, lęk pełzał do oczu
zmęczonych bezsennością.
W racały oderwane fragmenty słów,
strzępy rad sąsiadów.
— — — Za kogo nastawiacie głowę,
Kawikowa, i za co? Panowie robią wiel­
ką politykę a mali ludzie muszą za nią
płacić?
. . . Mali ludzie? Człowiek wart tyler
na ile go stać. Że jesteśmy biedni? Byli­
byśmy jeszcze ubożsi zrzekając się cha­
rakteru i wypływających z niego szla­
chetnych pobudek.
— — — Macie tylko jedno życie, K a­
wikowa, macie prawo żyć, i jeszcze coś,
sąsiadko, przypadł wam obowiązek, wiel­
ki obowiązek ocalenia rodziny, domu.
Jeśli będziecie stawiać opór, zmiażdżą
was. Dzieci utracą to pierwsze i ostatnie
— matkę!
. . . Tak, ja mam podpisać, stanąć po■
ich stronie, stać się jednym z nich, jed­
nym z tych, co mi zabili męża, dzieciom
ojca. A najstarszych zabiorą do wojska,
13
zmuszą ich do zabijania synów takich
samych matek jak ja, drżących o życie
swoich najbliższych. Im tylko zaoszczędzono męki decyzji, wyboru. One niczego
nie podpisują ...
— — ~ Trzeba wybrać śmierć, kiedy
nie można ocalić godności.
Gdzie ja to czytałam?
... Ale kto ma prawo
żądać od matki
tak ostatecznych wyrzeczeń, Kawikowa?
Potępią was, że dla dumy, uporu, tego
co nazywacie godnością, wiernością so­
bie, narażacie na ciężki los nieświadome
swojego losu dzieci?
Noce bezsenne nie znęcajcie się nade
mną!
Zasypiałam nad ranem płacząc nad
własną bezsilnością.
Lepiej lać łzy niż krew! Kto to powiedział, kto to powiedział?
Znów jeden dzień i krzątanina wokół
dzieci i gospodarstwa.
— — — Podpiszcie, Kawikowa, nie
wy jedna i nie wy sama — Tylu już
podpisało. To nad wasze siły stawiać
opór temu straszliwemu światu. I tak
nie podpis decyduje o człowieku, tylko
jego cz y n y . . . Tylko skutki będą się
liczyć.
. . . Podpisać? Czy tym podpisem nie
zdradzę, nie zrzeknę się tych, co walczą
i narażają się na śmierć...
Nie, nie mogę podpisać. .. Kiedy czło­
wiek czuje się współodpowiedzialny,
przestaje być bezsilny.
I znów noce bezsenne, i łzy, i szamo­
tanie myśli, chwile uporu i rezygnacji. . .
Kto to właściwie powiedział: Lepiej
przelewać łzy niż krew?
No tak, no tak.. . ale czy moje strugi
łez zatrzymają potoki krwi?
— — — Trzeba wybierać śmierć, kie­
dy nie można ocalić godności...
. . . Nie o wasze życie chodzi, Kawiko­
wa. A co życie tych 9 dzieci? Chcecie,
żeby oni wychowali je bez was na włas­
ny obraz i podobieństwo?
— — — Podpiszcie mamo. Jakoś da­
my sobie radę. Czas też się liczy.
Podpisałam.
*74
Nigdy nie czułam się w życiu tak
straszliwie poniżona i sponiewierana, jak
w chwili, kiedy kładłam swój podpis na
znienawidzonym dokumencie.
Kiedy w sześć tygodni później podpi­
sywałam na siebie wyrok śmierci, byłam
spokojniejsza, o wiele spokojniejsza. Wy­
dawało mi się, że w pewnym sensie ten
drugi podpis podważał ważność tego
pierwszego.
*
W grudniu 1 9 4 2 roku gestapo otoczy­
ło dom Kawikowej. Brat Karol był w
kuchni, domyślił się, że o niego chodzi.
Z myślą o ucieczce wpadł do sieni, ale
tam stało już kilku żandarmów. Nazwi­
sko! — krzyknęli. Podał nazwisko jed­
nego z synów szwagra. — A Heler? Heler gdzie mieszka? — Tam ! — wskazał
na drzwi kuchni.
W tym momencie z kuchni wyszło
dwóch synów Kawikowej, a z przeciw­
nych dzrwi dwóch synów jej szwagra.
Tylu ludzi na raz wprowadziło zamęt,
wśród podekscytowanych żandarmów.
Byli przekonani, że jeden z nich to K a­
rol Heler, tymczasem Karol niepostrze­
żenie wyszedł tylnymi drzwiami do ogro­
du i w las. Kawikową i jej synów wy­
prowadzeni w pole Niemcy zabrali do
ogrodu i chcieli rozstrzelać. Ustawili ich
twarzą do ściany. Odbezpieczyli broń.
Kawikowa skoczyła do nich jak lwica.
— Strzelajcie swoich żołnierzy! — rzu­
ciła im gniewnie w twarz.
Zdezorientowani gestapowcy stwier­
dzili, że chłopcy rzeczywiście w tym sa­
mym dniu mieli wyjechać do wojska.
Odeszli źli, klnąc na czym świat stoi,
synowie spóźnili transport i zostali jesz­
cze miesiąc w domu, Kawikową zaś za­
brano na posterunek, gdzie musiała pod­
pisać wyrok śmierci na siebie, jeśli nie
doniesie, w wypadku gdyby brat do niej
powrócił.
B rat ukrywał się gdzie mógł. W szo-
b e s k i d z ka
pach, stodołach, a czasami u dobrych
ludzi. Na wiosnę skontaktował się z dru­
gim bratem Kawikowej — Stanisławem.
Dołączył się do nich Józef Paluch, żoł­
nierz polski, który zbiegł z obozu jeniec­
kiego z W rocławia.
Na górze zwanej Niedźwiedziem w
Brennej zbudowali prymitywną ziemian­
kę, w której zamieszkali. Przez całe lato
1943 r. Kawikowa dostarczała im żyw­
ności. A lokatorów bunkra przybywało.
Pod koniec lata było ich już 11. Pluton
przyjął nazwę W ędrowca, zresztą zw ędrował on całe Beskidy.
Największy kłopot był z wyżywieniem.
Przede wszystkim zaś z zdobywaniem
broni, której brakowało jak soli.
W e wrześniu tegoż roku zginął pierw­
szy partyzant z plutonu. W starciu w
Szczyrku dostał postrzał w brzuch Karol
Bujok. W Górkach był lekarz, ale nie
przyszedł, bał się. R anny zmarł po dłu­
gich męczarniach. Koledzy wykopali mu
grób pod jodłą.
,,Wyścielałam z córką Nelką grób ga­
łązkami jedliny, żeby nie miał twardo . ..
Pogłaskałam go po włosach, myśląc o je­
go matce. Potem uklęknęłyśmy z córką
nad jego grobem. Nie przypuszczałam, że
zaniedługo nie będę mogła nawet tyle
zrobić dla mego poległego brata."
*
Jesienią 1943 roku zbudowano drugi
bunkier na polu Rudnickich, których syn
był również w plutonie. Zbudowano go
w tak zwanej gromadzicy, czyli kupie
kamieni, myląc czujność Niemców, któ­
rzy szukali bunkrów partyzanckich wy­
łącznie w lesie, w gęstym podszyciu. Naj­
gorzej było w zimie, kiedy znać było
wszelkie ślady. Ale i na to znalazła się
rada. Kilku wtajemniczonych chłopców
kręciło się na nartach i jeździło wokół
gromadziska tak długo, aż zatarli wszel­
kie ślady.
a n t y g o n a
Bunkier nie ratował jednak partyzan­
tów przed głodem, chłodem, chorobami
i wszami.
W kwietniu 1 9 4 4 r. brat Karol z prze­
strzeloną szczęką udał się do bunkra w
Niedźwiedziu z rozkazem, który otrzy­
mał od komendy z Żorów. Szedł z bra­
tem Stanisławem i towarzyszem broni
Ludwikiem Kłóską. Zatrzymali się na
wzgórzu, w niedużym lasku, żeby prze­
czekać tam dzień, a wieczorem udać się
dalej. Zauważył ich jakiś podlec, doniósł
policji. Otoczyli ich. Żandarmi byli świe­
tnie uzbrojeni, mieli karabiny maszyno­
we. Partyzanci bronili się zaciekle, chcie­
li się przebić z pułapki. Przedziurawiono
ich jak sito.
,,Com wtedy wycierpiała ... Rzucili
ich na sanie, którymi wywozi się nawóz.
Sanie były krótkie, więc nogi braci wlo­
kły się po ziemi.. . Droga, jaką przebyli,
czerwona była od krwi. Nie, tego się nie
da wypowiedzieć . . .
Potem zabrali moje dzieci na żandar­
merię. Trzymano ich tam i bito, pytając,
gdzie są partyzanci, czy chodzą do ma­
my. Poszłam tam zdesperowana. Trzęsąc
się z oburzenia, powiedziałam im, że ich
przeklinam, że nie będą mogli skonać.
Zbili mnie, ale przerazili się moich klątw.
Zatłuczcie mnie, ald dzieci wypuśćcie!
Wypuścili nas. Wróciłam do domu bez
kilku zębów."
W maju aresztowali całą rodzinę Rud­
nickich, której syn był w partyzantce.
W czerwcu aresztowano Kawikową i jej
siostrę Agnieszkę. Zawieźli je na po­
sterunek w Brennej. Trzymano każdą z
osobna, czekając na przybycie gestapa
z Cieszyna.
,,Nie bałam się tyle śmierci, co włas­
nej klęski, słabości, że poddana torturom
powiem wszystko. A ja za dużo wiedzia­
łam ...
W pewnej chwili poprosiłam mijające­
go mnie żandarma o pozwolenie zejścia
do ubikacji. Poszedł ze mną, myślał, że
wchodzę do ubikacji, a ja weszłam do
następnych drzwi, do kuchni i pędem
przez okno skoczyłam do ogrodu, a po75
tern popędziłam w las. W tym samym
momencie przed budynek żandarmerii
przyjechał samochód z szwargocącymi
gestapowcami. Zdjęłam buty i pędziłam
na oślep, do utraty tchu. Gałęzie biły
mnie po twarzy, kolce raniły stopy, oczy
miałam zalane krwią, zlana potem we­
szłam do rzeki, by zagubić ślad wilczu­
rom. Wreszcie dopadłam furtki mojego
domu, powiedziałam dzieciom co zaszło
i w las.
Żandarmi wprowadzili się potem do
mojego domu, przekonani, że prędzej czy
później wrócę do dzieci, bo przecież sa­
me nie dają sobie rady. Nikt z obcych
nie śmiał się nimi zaopiekować. Ale dzie­
ciaki, z których najstarsze miało 13 a
najmłodsze 2 lata, dały sobie radę, szczę­
śliwe, że katom nie udało się złapać mat-
na. Wszyscy mówili mi mamo. I tak sta­
łam się partyzancką mamą, i tak mi juz
zostało.
A ja patrzałam na nich, jak w ciasnym
bunkrze siedzą na ziemi z garnkami na
kolanach i jedzą zziębnięci, mokrzy, naj­
częściej brudni, nieogoleni i myślałam,
skąd jeszcze zdobyć dla nich trochę ziem­
niaków, kaszy, i myślałam, co tam porabiają moje sieroty, kto wydoi krowy, kto
sprzątnie owies, wykopie ziemniaki, kto
im wypierze, ugotuje. .. Czy w ogóle
wrócę jeszcze do nich? Czy, kiedy zginę,
wyściele mi kto grób jedliną, czy zako­
pią mię jak psa?
Najgorzej było z rannymi. Brak leka­
rza, lekarstw, a głównie odpowiedniego
pomieszczenia. W ziemiance mokro i
chłodno. Pamiętam, kiedy pielęgnowa­
łam Bronka Palucha wydawało mi się,
że go nie uratuję. Miał przestrzelone pra­
we płuco, kula wyszła z pleców. Był maj
ig44 r. zimny i deszczowy. W ziemian­
ce było 10 cm wody. Z góry, z sufitu
ściekała woda. Chory leżał na posłaniu
z gałęzi na mokrych kocach i mokrym
kocem nakryty. Gorączkę miał wysoką,
majaczył, wzywał matkę. Robiłam co
mogłam, a właściwie niewiele mogłam.
Ale młody organizm zwyciężył. Bronek
wyleczył się.
,
Natomiast siostrę Agnieszkę bito do
nieprzytomności najprzód na posterun­
ku, a potem na Gestapo w Cieszynie..
Następnego dnia po ucieczce Kawikowej
Niemcy aresztowali jej szwagrową i jej
syna Władysława. Córka Aniela zdążyła
zbiec z rąk gestapa. Znęcano się nad ni­
mi przez kilka dni, żeby wydobyć zezna­
nia. Powtarzali w nieskończoność pyta­
nie: Wo sind partisanen? Nie zabito ich,
tylko po trzytygodniowym znęcaniu się
przewieziono do szpitala więziennego, by
po podleczeniu zabrać się do nich^ na
nowo. Siostrę i szwagrową wywieziono
wreszcie do obozu koncentracyjnego w
Mysłowicach. Zaś syna Kawikowej,
Władka, po kiłku miesiącach przęsłuchiwań rozstrzelano na placu więzien­
nym w Cieszynie.
,,Gdzie ma grób? Czy bardzo cierpiał?
Czy ktoś zakrył mu twarz, choćby jedną
gałązką jedliny? - Nic nie wiem. Wiem
tylko, że nikogo nie zdradził. Ale to ma­
ło. Za mało dla serca matki.
A ja znalazłam swój nowy dom w
bunkrze partyzanckim na Palenisku. Go­
towałam, prałam bieliznę, zszywałam,
czyściłam broń, chodziłam na zwiady.
Kiedy było trzeba, to potrafiłam broń
wziąć do ręki. Byłam im bardzo potrzeb­
ie
W lecie, w trakcie wyprawy po bron,
został ciężko ranny Stefan Lewicki. Po­
dziurawili go porządnie. Koledzy nieśli
go w kocu całą noc, przez dzień odpo­
czywali w gąszczu i znów nieśli całą noc.
Biedny Stefan mdlał z cierpienia. Nad
ranem donieśli go do bunkra ledwo ży­
wego. Tylko w lewej nodze miał 56 śru­
tów, a pojedyńcze w całym ciele. Umiesz­
czono go w gąszczu leśnym.
Najgorsze były dla Stefana noce, kie­
dy leżał tak samiuteńki w gęstwinie leś­
nej, nasłuchujący dalekiemu poszczeki­
waniu psów, bezbronny i bezsilny.
Tryb życia partyzantów był raczej
dość prawidłowy. N a akcję chodzili wie­
czorem, wracali koło północy, czasami
Z D J Ę C IE J A N Ż A B K O W IA N
nad ranem, zależnie od sytuacji i oko­
liczności. Śniadanie zjadali po dziewią­
tej rano. Jeśli był chleb, to otrzymywali
porcję po południu, a potem zaciskali
pasa. Na akcję szli raczej głodni. Zresztą
zapalać ogień mogła Kawikowa dopiero
w nocy, kiedy nie było widać dymu.
W arta stała dniem i nocą i zmieniała się
co godzinę.
Najmilsze godziny były zazwyczaj po
śniadaniu. Chłopcy rozsiedli się w bun­
krze, „matka partyzantów" rozpoczynała
swoistą edukację. Opowiadała im poda­
nia, legendy, to wszystko, co pamiętała
z książek. Opowiadała więc o Wandzie,
co nie chciała Niemca, o Popielu, które­
go myszy zjadły. — Nic dziwnego —
wtrącił wtedy ktoś — jeśli były tak głod­
ne jak my.
Z czasem dzieci przemyciły jej z domu
sporo książek. Chłopcy czytali z pasją.
Lektura przynosiła zapomnienie, oder­
wanie od grożącego wciąż widma niebez­
pieczeństwa. Największe wzięcie miał
Sienkiewicz. Chłopcy rozczytywali się
w „Ogniem i mieczem" i „K rzyżakach",
a potem długo po swojemu tłumaczyli
przeczytaną treść. Czasami Kawikowa
przeczytała im swoje wiersze, które pi­
sała w wolnych chwilach, kiedy pozosta­
ła w bunkrze sama albo z rannymi. Ja ­
kie to były wiersze? Proste, nie wyszu­
kane, przekonywujące szczerością uczuć.
A jeśli znajdziesz mogiłę w lesie,
Co nad nią szumią szeregi drzew,
Niechaj te słowa wicher poniesie,
0 partyzancie zanuci śpiew.
Tylko wiatr nad nim smutnie poszumi
1 drobny deszczyk nad nim zapłacze,
A siwa jodła gałęźmi otuli,
To partyzanckie ciało tułacze.
Po południu zazwyczaj omawiano plan
akcji i taktykę walki. Żywność rekwirowano Niemcom i zaprzańcom, i to za­
wsze z wyroku organizacji. Polakom pła­
cono w gotówce, ci jednak często odm a­
wiali brania zapłaty.
78
Niemcy próbowali odnaleźć partyzan­
tów nadsyłając konfidentów, którzy naj­
częściej udawali zbiegłych więźniów czy
zabłąkanych partyzantów z innych grup.
Musiano bardzo uważać. „Polnische banditen" nazywali ich syci, dobrze ubrani
żołnierze Jagdkomanda, gestapo. Ani na
myśl im nie przyszło, że słuszność jest
po stronie prześladowanych, broniących
prawa do ziemi ojczystej, i że bandytami
są oni, nie proszeni intruzi z dalekiego,
obcego kraju.
2 0 0 żołnierzy stacjonowało stale w
Brennej i okolicy, węsząc po śladach par­
tyzantów.
A front się kurczył. Niemcy czuli się
mniej pewni siebie, z niepowodzeniem
na froncie rosło ich podniecenie, chci­
wość i okrucieństwo.
Jesienią 1 9 4 4 roku Niemcy znieśli —
jak mówiło się językiem partyzanckim —
oddział z Buczkowic, którym dowodził
Habdas. Pewnego wieczora do chałupy
Heleny Helerowej na Złączanej zastukali
dwaj partyzanci. W yjaśnili, że ocaleli z
grupy Habdasa i proszą o skontaktowa­
nie z grupą breńską.
Niestety, byli to konfidenci, którym
udało się wkraść w zaufanie Helerowej.
Po kilku dniach przyszli z żołnierzami,
wyprowadzili Helerową, jej 20-letnią ku­
zynkę i jej brata przed dom i rozstrzelali.
Ich ciała kazano zakopać na miejscu,
dom, w którym mieszkali, spalono. Było
to w czasach, kiedy to ludzi nie otrząśniętych jeszcze z jednego nieszczęścia, uderzało następne.
Kilka dni temu, w odwet za zabicie
w potyczce niemieckiego żandarma, wy­
prowadzono przed dom żonę partyzanta
Emilię Heczko i na oczach jej sześciorga
dzieci, z których najstarsze miało 8 lat,
rozstrzelano. Razem z nią rozstrzelano
jej brata, ojca i żonę partyzanta Gawlasa, jak również Pawła Macurę, Pawła
Kawika, ojca dziewięciorga dzieci, któ-
beski dzka
rego żona znajdowała się w obozie kon­
centracyjnym, a który równocześnie opiekował się dziećmi Marii Kawikowej,
przebywającej przy partyzantach.
W tym samym miesiącu, we wrześniu,
odnotowano w plutonie „W ędrowiec"
ważne wydarzenie. Na skutek zbliżające­
go się frontu zrzucono w Brennej pięciu
spadochroniarzy radzieckich. Jeden z nich
w trakcie lądowania połamał nogi i wpadł
w ręce niemieckie. Reszta, to jest major
Wasylewicz, telegrafistka Sasza, Mikołaj
i W asyl dołączyli się do grupy w bun­
krze na Palenicy. Korzystając z doświad­
czenia i odpowiedniego przeszkolenia
majora, powierzono mu dowództwo nad
grupą.
„Święta Bożego Narodzenia przeżyli­
śmy w bolesnym nastroju. Nie mogliśmy
przeboleć strat najbliższych, nie mogli­
śmy pogodzić się z ich bezsensowną i okrutną śmiercią. Przed zwątpieniem ra­
towała nas nabierająca coraz większego
rozmachu ofensywa radziecka. Dowie­
dzieliśmy się, że na gruzach Warszawy
powiewa już biało-czerwony sztandar, że
w Krakowie drżą już szyby od huku
dział.
Choinek mieliśmy wokół wbród. Pa­
miętali o nas dobrzy ludzie, jak Helerowie, Waliczkowie, Mędrkowie. Z nara­
żeniem życia przesyłali nam prowiant,
żeby umilić nam święta. W bezwietrzne
dni słuchaliśmy dalekiego pohukiwania
dział, jak najmilszej zapowiedzi wolności.
W styczniu 1945 r. nowy cios. Aresz­
towano łączniczkę Józefę Paluch, żonę
partyzanta Antoniego. Niemcy zapalili
dom, w którym mieszkała matka łącz­
niczki i jej dwojga maleńkich dzieci. Ca­
ła rodzina spłonęła żywcem. Było to w
dniach, kiedy wojska radzieckie dotarły
już do Bielska i przepędziły hitlerowców
z Katowic. Huk dalekich dział odbijał
się w Beskidach coraz głośniejszym echem. Ale Niemcy w okrutnym, fana-
a n t y g o n a
tycznym uporze potrafili wpatrywać się
w pożar pochłaniający, bolesny, uderza­
jący w niebo krzyk dzieci.
Na czarne niedopałki drewna, na wy­
stygły popiół spadł nieskalany beskidzki
śnieg.
Z dnia na dzień cisza stawała się co­
raz bardziej niezwykła i niepokojąca.
28 stycznia trzech partyzantów wyszło
z bunkra na zwiad. Wiatr wiał i prószył,
zacierał ślady.
Po dwóch godzinach wrócili. Weszli
do bunkra biali od śniegu. Wydawało mi
się, że od mrozu mają łzy w oczach.
A oni powiedziełi nam coś niewiarygod­
nego. Na co czekaliśmy cztery i pół roku:
Ludzie, jesteśmy wolni!
Nie mogliśmy temu uwierzyć. Byliśmy
oszołomieni, nagle zdjęto nam z ramion
ogromny ciężar. W tym momencie od­
kryliśmy na nowo drzewa, świerki, za­
uważyliśmy ornament gałązek, usłyszeli­
śmy szmer strumyka, przestaliśmy czuć,
myśleć i reagować jak zaszczute zwie­
rzęta.
Nazajutrz zeszliśmy do wsi. Partyzan­
ci ruszyli na posterunek żandarmerii.
Niemcy opuścili go w popłochu, unika­
jąc starcia.
Brenna była wolna, partyzancka."
Teraz nie zabrakło już partyzantom
broni. Rozbrajano dezerterów i zabłąka­
nych
maruderów,
czasami
staczano
mniejsze potyczki. W Brennej zaistniała
władza partyzancka, na co obraził się ja­
kiś waleczny oberst, w racający z frontu.
Wpakował do samochodów ciężarowych
swoich żołnierzy i ruszył do Brennej
przegonić zuchwałych i — według jego
zdania — za dużo pozwalających sobie
partyzantów. To była ostatnia wyprawa
obersta. Razem z nim zginęło trzech żoł­
nierzy. Resztę skomlących o litość pusz­
czono, odbierając im broń.
Front jednak zatrzymał się pod Biel­
skiem. Niemcy w W iśle i Górkach okrze­
pli i znów zaczęli węszyć po krwi. 2 0 lu­
tego wzmocnione oddziały Wehrmachtu
ruszyły do Brennej. Nie było złudzeń co
do ich przewagi liczebnej i technicznej.
19
Za trumną ojca partyzanta kroczyło
Partyzanci w liczbie około 4 0 osób po­
sześcioro małych, bladych, wymizerowastanowili przebić się przez linię frontu
nych i przerażonych dzieci. To był ostat­
na stronę oddziałów radzieckich, zaś kil­
ni pogrzeb ofiary wojennej w Brennej.
ku rannych wróciło do bunkrów.
Tymczasem we wsi Niemcy i W łasowZ lasu wiało żywicą. Oziminy podsko­
cy łapali chłopców bez Volkslist. Złapali
czyły w górę, stoki groni ożywiły się ra ­
dosną zielenią. Ludzie wyruszyli na po­
ich dwunastu, prócz nich sześciu W ło­
la. Znów pochylili się nad ziemią, żeby
chów, zbiegów z obozów jenieckich. W p ę­
sypać do niej życiodajne ziarno, żeby nie
dzono ich do stodół i zwyczajem „kulturkopać już w niej straszliwie samotnych
tregrów" spalono.
23
m arca na skutek zdrady Niemcy grobów.
Czasami wyprostowali się zapatrzeni
otoczyli bunkier z rannymi. Partyzanci
w czyste niebo, zasłuchani w ciszę, którą
bronili się zaciekle. Bunkier zlikwidowa­
nie mąciło już złowrogie poszczękiwanie
no pancerfaustem.
Zginęli: Józef Paluch, syn spalonej
broni.
iyw cem matki, zginął Stefan Lewicki,
Nad kancelarią butnej Rzeszy powie­
wał czerwony i biało-czerwony sztandar.
który z takim trudem wyleczył się z ran,
W Moskwie oddano salwy armatnie na
i zginął też Franciszek Tarnaw a.
6
kwietnia 1945 r. wojska radzieckie zwycięstwo, w Londynie biły dzwony . . .
Pokój! Nareszcie pokój!
wkroczyły do Brennej. Radość mącił
I oto z górki „Bukowy gróń“ szedł jak
wielki żal po stracie tylu najbliższych
widmo w złym śnie luźny oddział z tru­
i najlepszych.
,,Pierwszą naszą troską było przenie­ pimi czaszkami na czapkach. W eszli do
sienie ich zwłok z miedz, wertepów i nie­ wsi, świetnie uzbrojeni, ale moralnie roz­
użytków leśnych na cmentarz. Kiedy w bici. W kukanie kukułek uderzył głośny
trumnach kładliśmy ich do grobu jak huk broni. Ptaki zerwały się z gniazd.
ludzi, swoich bohaterów, cała wioska Jeszcze raz polała się krew.
Tym razem była to tylko krew ger­
przyszła pokłonić się ich pamięci. Tym
bliskim, co zostali, zabrakło już łez, nie mańska.
zabrakło tyłko żalu, który gniótł kamie­
Było to 10 maja 1 9 4 5 roku.
niem w piersi. Staliśmy na cmentarzu,
rzucając grudki ziemi na wieko trumny,
żegnając tak poległych uświęconym zwy­
czajem.
Ale z uderzeniami grudek pomieszały
się odgłosy karabinów maszynowych.
Jeszcze ginęli nasi ludzie, ginęli ostatni
partyzanci, broniący ludność przed ra­
bunkiem ze strony wycofujących się z
frontu luźnych oddziałów niemieckich."
W jednej z takich potyczek zginął 35letni Karol Heczko, którego żonę roz­
strzelali Niemcy we wrześniu 1 9 4 4 roku.
Zginął na progu wolności, pozostawiając
sześciorga sierot. Razem z nim zginął
26-letni Władysław Jędrysik. Ich po­
grzeb odbył się 3 maja, kiedy sztandary
wolności powiewały już w Cieszynie,
Ostrawie, kiedy czołgi zdążały już w
stronę Pragi i Berlina.
80
,,A ja wróciłam do swojego domu.
Chlew był spalony, bydło zabrali Niem­
cy. Nie wiedziałam od czego zacząć, ale
miałam dła kogo żyć. Czekały na mnie
nieletnie dzieci. Bratowa podarowała mi
cielaka i tak zaczęłam od nowa gospoda­
rować ,,na Groniku".
W 1947 roku wrócili moi synowie.
Jeden z Anglii, z wojska polskiego, a dru­
gi z niewoli włoskiej. Pożenili się, ode­
szli na swoje. Żyję tak jakoś i wspomi­
nam, bo to, co się przeżyło, tkwi jak
drzazga w pamięci i często daje znać
o sobie, kłuje i boli.
Czasami odwiedzi mnie ktoś z moich
,,leśnych synów". Oni też w te strony
wracają. Muszą wracać. Oni w ogóle
ciężko wrastali w nowe życie. Niejedne­
go nie mogli zrozumieć, a ich też nie za­
wsze chciano zrozumieć. Przychodzą, sia­
dają u mnie na progu i milczą.
Bo cóż możemy sobie powiedzieć po
tym, co przeżyliśmy. A potem chodzą
po lesie, jakby czegoś szukali. Jak ja ich
dobrze rozumiem. Jak ja ich rozumiem...
*
Kiedy pada śnieg, dojrzewa cisza.
A teraz pada śnieg wielkimi piatami.
Cztery chałupiny na Groniku zaszyły
się w zaspach. Drewniane domki o nis­
kich oknach, przykucnęły na polance okolonej wysoką ścianą potężnych świer­
ków. Las pnie się zboczami w górę, gubi
w pierzastych chmurach.
Siedzę w cieplej izbie, notuję, czasami
przecieram oczy i patrzę przez okna w
dół, w rozbiegającą się szerokim hory­
zontem nizinę, patrzę na obraz, jaki moż­
na sobie wymarzyć przed zapadnięciem
w sen.
Przed oknem, na potężnym świerku,
przybito zwitek łoju i karmnik. Kręci się
wokół niego trzepocząca chmara trznadli,
kolorowych gilów i sikorek. Dziobią za­
wzięcie, śmiało, siadają na parapecie ok­
na i zaglądają w izbę.
M aria Kawikowa trzyma na kolanach
małego wnuczka, o rumianej buzi. —
One zawsze tak przylatują — wyjaśnia.
Dawniej, kiedy byłam sama w bunkrze,
b e s k i d z k a
b
Kalendarz Śląski
to one były ze mną, ratowały przed pust­
ką samotności. Teraz przylatują, nie mu­
szą głodow ać. . . Już ja wiem, co to jest
g łó d . . .
W izbie sporo książek i gazet. To sta­
ry nawyk „matki partyzantów ". Na ław­
ce leży jakiś cienki tomik. Biorę go w
ręce, patrzę na tytuł: Sofokles — Anty­
gona.
Jestem zdumiony. Myślę w tej chwili
o czytelnikach, co gotowi nie uwierzyć
w tę historię, myśląc, że to literacki chwyt,
zmyślona pointa reportażu.
— To pani czyta? — pytam zasko­
czony.
— Nie, to czyta wnuczka, to lektura
potrzebna jej do egzaminu. Ale ja też
poczytam, chętnie poczytam . . .
Czytając dramat Sofoklesa sprzed
dwóch i pół tysiąca lat, beskidzka Anty­
gona odnajdzie w nim własne myśli, roz­
terki, doświadczenia, odnajdzie słowa
Antygony skierowane do siostry:
Patrzcie na księżnę ostatnią z Teb królów
W ręce siepaczy ujętą,
Ile mąk ona, ile zniosła bólów,
Za wierną służbę i świętą.
H E N R Y K JA S IC Z E K
(P ie rw sza n ag ro d a n a k o n k u rsie lite r a c ­
k im P Z K O z o k a z ji 2 0 -le c ia C S R S .)
antygona
81
Jabłonków , według h isto ­
ry ka śląsk ieg o Fr. Popiołka,
m iał sw oje p oczątki w n ie ­
dalekim Gródku, gdzie stał
mały gród, koło którego roz­
ro sła się osada. Do dziś dnia
je szcze w Gródku nazyw ają
n iek tó re części gm iny: zam­
czyska, oborzyska, stodoliska, chlew iska, cm entarzyska
itp. W r. 1447 został Gródek
spalony przez w ojska w ę­
g ierskie, któ re w targnęły na
Ś ląsk P rzełęczą Jabłonkow ­
ską. Nową osadę, k tóra się
w ytw orzyła na gruzach i
zgliszczach sp alo n ej, nazw a­
no Starym Jabłonkow em , dla
odróżnienia od Nowego Ja ­
błonkowa, który został w
tym czasie założony nieco
d alej na południe. Nazwa
Gródek pojaw ia się dopiero
przy końcu XVI wieku.
Nowy Jabłonków pow stał
w m iejscu o w iele w ygod­
niejszym i obronniejszym .
Leży w m alow niczej dolince,
w m iejscu , gdzie rzeczka
Łom nianka wpada do Olzy.
Od wschodu, południa i za­
chodu je s t kryty w zniesie­
niam i i góram i. Pow oli z ma­
łe j osady zaczął się rozra­
stać w podgórskie m iastecz­
ko. Przechodziła tędy głów ­
na droga handlow a na Słow aczyznę i W ęgry. W Ja ­
błonkow ie był na pewno
postój dla furm anek, ja d ą ­
cych ze Ś ląsk a na Słow aczyznę, albo też w kierunku
odwrotnym . Zaczęły się tu taj
rozw ijać rzem iosła i handel,
co stanow iło głów ne zatrud­
n ien ie jabłonkow ian. Koło r.
1800 było w Jabłonkow ie na
1660 m ieszkańców 600 tk a ­
czy, dużo rzeźników
(ze
względu na o bfitość bydła
w B esk id ach ), d alej byli pie­
karze, rusznikarze, g a rn ca ­
rze, farbiarze (na B ia łe j),
św iyczkorze, „grzebiyniorze“,
garbarze i inni. Jabłonkow ian ie jeźd zili ze swoim i w yro­
bami na jarm ark i i odpusty
aż do Skoczow a, lub też na
południe do Czacy i Żyliny,
a często i na Morawy. Byli
i tacy, którzy zapuszczali
się naw et d alej. W tych
82
slare
budownictwo
w Jabłonkowie
czasach pow stało przysłow ie,
że kiedy w szyscy jabłonkow ianie zbiorą się w domu,
w tenczas będzie kon iec św ia­
ta. Z tych d alek ich podróży
przyw ozili ze sobą różne no­
w ości, które później zapro­
w adzali u siebie. O bjaw iało
się to szczególnie w ory gi­
n aln y ch stro jach , mowie, w
zw y czajach a także w bu­
dow nictw ie.
N ajstarsza arch itek tu ra ja ­
błonkow ska była drew niana.
Drzewo i kam ień były n a j­
tańszym i n ajd o stęp n iejszym
m ateriałem
budowlanym.
M iało to jed n ak tę ujem ną
stro n ę, że w razie pożaru
zw ykle leg ła w zgliszczach
znaczna część m iasteczka.
T akie straszn e pożary prze­
żył Jabłonków 18, 19, 20 i
24 w rześnia 1890 r., kiedy
209 rodzin (1100 głów ) s tra ­
ciło dach nad głow ą. Dopie­
ro po ty ch n ieszczęściach
zaczęto budować ra cz e j do­
my murowane, k tó ry ch przed
tym było bardzo m ało. Na
rynku był np. murowany za­
m eczek ks. Elżbiety Lukre­
c ji, który w późniejszych la ­
ta ch służył za ratusz, potem
za budowę sądow ą a pod­
czas pierw szej w ojny św ia­
tow ej za szpital w ojskow y
(leg ion ow y). O becnie je s t
KAROL PI EGZA
budynkiem m ieszkalnym i
stoi na rynku obok uliczki
z łukam i, po lew ej stronie,
p atrząc z rynku.
Bardzo ładnie w yglądał
daw niej rynek jabłonkow ski,
który m iał oryginalną a r c h i­
tektu rę. B ył dookoła otoczo­
ny drew nianym i podsieniami, podpartym i rzeźbionym i
w drzewie słupam i. Dzisiaj
z tego typow ego zabytku
arch itektu ry ślą sk ie j nie po­
zostało n iestety już nic —
a szkoda — bo były to n a ­
prawdę perły śląsk ieg o bu­
dow nictw a podgórskiego. Ca­
ły rynek przedstaw iał kom ­
b in ację arch itektu ry drzew­
n ej p ołączonej w arty sty cz­
ny sposób z arch itek tu rą
m urowaną, co dawało w c a ­
łości ja k iś nowy oryginalny
styl górsko - m iasteczkow y,
u rzek ający swym subtelnym
sm akiem artystycznym . Nic
zatem dziwnego, że Jab łon ­
ków dw ukrotnie
(1846 i
1854 r.) ściąg n ął do siebie
sław nego czeskiego m alarza
Józefa M Snesa. Przyjeżdżał
tu rów nież znany czeski h is­
toryk J. Slam a, który w swo­
je j książce pt. „Putovśni po
S lezsku “ pośw ięcił Jabłonkowu dużo uwagi. W publika­
c ji te j można także znaleźć
ilu stra cje
p rzed staw iające
stare domy jabłonkow skie.
W dokum entach fo to g ra­
ficzny ch dochow ała się ty l­
ko południowa i zachodnia
stro na starego rynku. S tro ­
na w schodnia i północna
je s t praw ie nieznana.
S tra ch przed nowymi po­
żaram i zmusił jabłonkow ian
do budowania stodół poza
m iastem . Do niedaw na je s z ­
cze, idąc p ery feriam i m ias­
teczk a, sp otykało się rzędy
stodół p ołączonych razem .
Były to stod ółki drewniane,
k ry te szyndziołem (nowsze
p ap ą), któ re m iały oryginal­
ne przedłużenie dachu nad
głów nym i w rotam i, czyli nad
w jazdem do stodółki. Za bu­
dowaniem ta k ich „grom ad­
n y ch " stod ółek przem aw iały
prawdopodobnie
względy
oszczędnościow e.
n ych k łó tn i i sąsied zk ich za­
Za w y jątkiem rynku Jest
targów . Dodać je szcze n a le ­
Jabłonków wybudowany do­
ży, że w ty ch czasach domy
syć bezplanow o. Często Jest
były „ku rlaw e" i że często
to gm atw anina różnych ty ­
obydwie „nolepy“ stały obok
pów domów, budowanych
sieb ie na sieni. Ta bliskość
zazw yczaj
bardzo
blisko
dwóch w arsztatów p racy mo­
siebie,, bez uw zględnienia
gła ludzi zbliżyć, lub też
jak ich k o lw iek
wygód,
ouczynić z n ich zażartych
św ietlen ia słonecznego, do­
wrogów.
jazdu, higieny itp. Budynki
są często nalep ione jeden
Drew niane domki z c h le ­
na drugim, o m ałych oknach,
wami, stod ółkam i i szopam i
niskich sklepion ych powa­
dookoła
nadaw ały
B iałej
łach, bardzo grubych muw ięcej c h a ra k te r wioskowy.
rach (80— 100 cm ), ciem ­
Były one postaw ione szczy­
nych schod ach i k o ry ta­
tem do uliczki (d rogi) a o d ­
rzach. P rz e jścia pomiędzy
dzielały je nie bardzo szero ­
budynkam i są bardzo w ąs­
kie p rzejścia. Od strony dro­
kie, ciem ne i pow ykręcane.
gi (u liczk i) były paw łaczki
N iektóre u liczki są do dziś
a na w ierzchu szczytów ład ­
dnia w yłożone płaskim i k a ­
ne „kozuby". Dachy były
m ieniam i
(kocim i łbam i),
kry te szyndziołem , drzwi za­
które są bardzo niew ygodne
zw yczaj p ó łko liste um iesz­
dla ludzi pieszych i dla w o­
czone w środku ściany , ozów. Sam rynek został do­
kien k a m ałe, obite zew nątrz
piero niedaw no wyrównany
ozdobą w y ciętą z deski. W
i w yasfaltow any. U m ilkł w te­
tych dom ach m ieszk ali prze­
dy dawny gruchot wozów,
ważnie tk acze i stuk w ar­
tak ch arak terystyczn y dla
sztatów tk a c k ic h ro zlegał
starego Jabłonkow a.
się w ta k ie j u liczce od
In aczej przed staw iała się
w czesnego ran a do późnej
spraw a te j części Jab łon ko ­
nocy. Św iecono szczypam i,
wa, k tó ra leżała na drugim
to też często w ybuchały n ie ­
brzegu Łom nianki, a którą
bezpieczne pożary, k tó re po­
nazyw ano B iałą (tam tkacze
ch łan iały skrom ne m ienie
bielili p łó tn o ). B yła ona od
ubogich rzem ieślników .
dawien dawna państew kiem
In acze j p rzed staw iała się
dla siebie. Obowiązywał tu ­
arch itek tu ra w samym c en ­
ta j tzw. „burgrecht“, co zna­
trum Jabłonkow a. Tutaj za­
czyło, że osied lający się na
częto już coraz c z ęście j bu­
B iałej nie pod legali prawu
dować domy murowane, wyż­
m iejskiem u, tylko zam kow e­
sze i okazalsze. Jabłonkomu. Rzem ieślnicy z B iałej
w ianie handlem i rzem io­
nie byli w skutek tego sk rę ­
słem dorabiali się m ajątków
powani przepisam i cechm isi zaczęli dbać o w iększą w y­
trzów jab łonkow skich i m oc­
godę i m ałom ieszczańską re ­
no im konkurow ali. Dlatego
p rezen tację. N ajpierw pobu­
też na B iałą ścią g a li głów ­
dowano m urowane domy po
nie ubożsi rzem ieśln icy. Bu­
te j stronie, k tóra przylega
dowali sobie tam przew ażnie
do kościoła, potem po dwóch
domki podw ójne, z jed ną
poprzecznych stro n ach , a do­
w spólną sien ią. Z pew nością
piero przed pierw szą w ojną
wchodziły i tu w rachubę
św iatow ą zburzono resztę owzględy
oszczędnościow e.
ry g in aln y ch podsieni po stro ­
Do dziś dnia je szcze na B ia ­
nie południow ej. Nowe domy
łe j istn ie ją domki, k tó re m a­
budowali przew ażnie kupcy
ją dwóch w ła ścicie li i dwa
i rzem ieśln icy i d latego też
numery. Czy w spólna sień
na
p arterach
um ieszczali
była w ygodna — w ątpię, by­
sklepy, w arsztaty, a często
ła ona nieraz powodem różi gospody, k tó ry ch w Jab łon ­
kow ie było k ilk an aście .
Na szczegó ln ą uwagę za­
ZDJĘCIE G. P A L O W SK I
84
słu gu je w ąska u liczka z lu­
kam i, prow adząca z rynku
na B iałą. Je st to u liczka bar­
dzo sta ra o zapożyczonym
stylu południowym . Może ja ­
kiś wpływowy jabłonkow ianin zobaczył ją podczas swo­
ich podróży na południu i
postanow ił podobną m ieć w
swoim rodzinnym m iastecz­
ku, ale nie je s t w ykluczone,
że fun datorką była sam a ks.
E lżbieta L u k recja, k tó rej za­
m eczek znajdow ał się tuż
obok.
O ryginalny m usiał być rów­
nież dawny drew niany koś­
ció łek z cm entarzem dooko­
ła, który dopełniał a rc h ite k ­
to n iczn ą cało ść rynku i ca ­
łego Jabłonkow a.
Dziś sta ra arch itek tu ra Ja ­
błonkow a już praw ie zupeł­
nie zanikła. Została tylko
w spom niana uliczk a z lu k a­
mi, k ilk a starych, niskich
domków na B ia łe j i n a ulicy
M łyńskiej, oraz półkoliste
sk lep ien ie z ozdobami w sta ­
rych dom ach na rynku.
Razem z zanikiem s ta re j
arch itektu ry, zanikały i sta ­
re s tro je ludowe i Jab łon ­
ków z a tra ca ł sw oją orygi­
n alność.
A był on kiedyś napraw dę
ładnym i m alow niczym m ias­
teczkiem . W yobraźmy sobie
tylko dawny rynek jab ło n ­
kow ski, otoczony dookoła
drew nianym i
podsieniam i,
podpartym i rzeźbionym i słu­
pam i, pod którym i w dni
targow e i odpustowe prze­
chadzały się setk i g ó rali i
g óralek w ory ginalnych stro ­
ja c h ludow ych. Jeżeli tra fił
się słoneczny dzień i kąp ał
w szystko w swoim blasku,
lub kiedy szyndziołowe da­
chy uginały się pod grubą
w arstw ą śniegu, trudno by
w ym yśleć barw n iejszy i w ię­
ce j nastrojow y obraz.
A rchitektura
Jabłonkow a
była napraw dę oryginalna,
m iała sw ój w łasny styl, k tó ­
ry m iał swój urok, sw ój
wdzięk, św iadczący o w ro­
dzonym poczuciu e ste ty cz­
nym i sm aku artystycznym
ludności podbeskidzkiej.
W ł łaściw ością człow ieka, ściśle zw iązaną z jego ży­
ciem społecznym , je s t jego zdolność do porozumiewania
się z osobam i z nim w spółżyjącym i. Człowiek pierwotny,
który żył ty sią ce lat przed nam i, porozum iew ał się tylko
za pom ocą dźwięku w łasnego głosu. Innego sposobu po­
rozum iew ania się n ie potrzebow ał. Jem u starczy ło , kiedy
zdobył d o statek pożyw ienia i znalazł m iejsce, któ re chro­
niło go od zim na i deszczu. Lecz z biegiem czasu czło­
w iek, który się cią g le rozw ijał i d oskonalił, poczuł po­
trzebę w yrażania i u trw alan ia m yśli, p ragnąc przekazać
je drugiej osobie, czy też zachow ać je na późniejszy czas.
Przyszedł w ięc ten prym ityw ny jeszcze człow iek na po­
m ysł utrw alan ia sw ych m yśli na kam ieniu przez w yskro­
banie ostrym narzędziem kam iennym różnych znaków
i obrazków, k tó re sam sobie stw orzył.
W edług uczonych, takim i znakam i zaczął się człow iek
posługiw ać 3000— 4000 la t przed naszą erą. Starożytni
Grecy nazw ali znaki te hiero glifam i, czyli pismem obraz­
kowym. Za n ajstarszy naród, który zaczął posługiw ać się
hieroglifam i, uw ażani są E g ip cjan ie.
S ta ra w iedza n ie p ośw ięcała w iele uwagi hieroglifom ,
aż dopiero w roku 1821 zaczął się nim i intereso w ać fran ­
cuski uczony Cham pollion, s ta ra ją c się znalezione h iero ­
g lify od czytać.
Na brzegu jed n ej z rzek w E gip cie odkryto znaki na
skale, które przedstaw iały łódkę, sześć k resek w łódce
i dwa k ó łk a (ry c. 1 ). Jedno kółko było okreskow ane,
a z drugiego k ó łk a była jed n a czw arta zakreskow ana.
Po dokładnym zbadaniu i według innych już rozw iąza­
nych hieroglifów , od czytano napis w ten sposób, że:
łódką o d jech ało sześć w ojow ników , który ch przedstaw ia
sześć k resek . O kreskow ane kółko je s t słońcem , które
w yjaśnia, że o d je c h a li ma w schód, zaś kółko zakreskow ane w je d n e j czw artej, je s t to księżyc, czyli że w rócą za
ćw ierć księżyca, tj. za siedem dni.
Oprócz pierw otnych hieroglifów , ja k ie używano w
E gipcie, używano je szcze innych znaków, któ re nazyw a­
no pism em hieratycznym , różn iące się od hieroglifów
prostszą form ą znaków . Przypuszcza się, że pismo to
zostało stw orzone przez kapłanów egipskich , na co w ska­
zyw ałaby jego nazwa „h ie raty czn a". (H ierarch ia — pier­
w otna w ładza kap łanów w E g ip cie.) Pismo to pow stało
ja k ie 3000 lat przed naszą erą, a utrzym ało się
2400 la t. Pism a h ieratyczn eg o używano w dokum entach
h iero g lificzn y ch oraz w ręk op isach kościelnych, p isa­
n ych na papirusie.
N astępne pismo, k tó re stw orzono w starożytności, lecz
już w now szych czasach, je s t tak zwane pismo klinow e,
sk ła d a ją c e się z sam ych kliników , w yciskanych w różny
sposób pałeczk am i na w ilg o tn ej glinie. Przez w y tłocze­
n ie w ię ce j w odpowiedni sposób ustaw ionych kliników
razem stw arzano c a łe w yrazy, pisząc je pionowo. Pisma
klinow ego używały narody asy ry jsk ie i ch ald ejskie.
Pismo klinow e m iało 12 000 pozycji, to znaczy, że ty le
słów używano w k o resp o n d en cji i piśm ie kościelnym .
W piśm ie klinow ym odbija się już pewien pierw iastek
cy w ilizacji. Człowiek już nie w yraża sw ych m yśli obraz­
kam i, lecz znakam i, które, żeby je stw orzyć, trzeba było
m yśleć.
Do pism starożytny ch należy zaliczyć rów nież pismo
staro h eb rajsk ie, według jed n y ch — pochodzenia egip­
85
skiego, według innych uczonych — pochodzenia fen ickiego.
Pismo staro h eb rajsk ie, w którym o b jaw ia się pewna
cząstka cyw ilizacji, je s t dosyć skom plikow ane. Do druku
w języku polskim by się n ie nadaw ało dlatego, że był to
alfabet spółgłoskow y, zaś sam ogłoski m usiał czy tający
sam sobie dodawać, to znaczy dom yślać. Dopiero w cza­
sach późniejszych, przez dodanie k resek i kropek do
spółgłosek, który ch poprzednio nie było, pism o to zo­
stało zm odyfikow ane. Np. u czeń po h eb rajsk u mówi się
„lam ed“ i pisało się trzem a spółgłoskam i „dm l“. (Czytaj
od strony praw ej.) K reska i przecin ek pod lite rą L ozna­
cza, że trzeba wymówić po L a, znowu trzy kropki pod
M, że je s t k o lej na e. Pismo to przetrw ało aż do dru­
giego w ieku n aszej ery.
H IE R O G L IF Y EG IPSK IE
Później pow stało pismo n o w o h eb rajsk ie w edług wzoru
p ałm irskiego (P alm ir m iasto w S y rii), którym posługują
się- Żydzi do dzisiaj, przede w szystkim w Izraelu.
Z biegiem czasu i rozw oju kultury potrzeba utrw ala­
nia m yśli ludzkiej rosła, dlatego też p oszczególne n aro­
dy stw arzały sobie w łasne znaki porozum iew aw cze, czyli
znaki pisarsk ie. Znaki te nie było można nazw ać h iero ­
glifam i. Były to znaki s ta re j daty, ustalon e o jed n ej fo r­
mie p isarsk iej. Używane są jeszcze i dzisiaj u n iek tó ­
rych narodów. Pismem nowego stylu, lecz o stary ch
form ach, posługują się jeszcze d zisiaj państw a arabskie,
ind yjskie, ch iń sk ie i je szcze inne. Są to pism a stare,
nieudoskonalone i trudne do zapam iętania, tak że nie
każdy potrafi się ich nauczyć.
Bardzo trudnym pism em je s t np. pismo chińsk ie, które
składa się z 21 000 znaków, z k tóry ch każdy odpowiada
jednem u słowu, w skutek czego może być odczytane
w każdym d ialek cie chińskim . Pismo chińsk ie je s t pis­
mem ideograficznym . Nie każdy naw et i uczony Chiń­
czyk zna w szystkie znaki pism a ch ińskiego.
Jeszcze przed drugą w ojną św iatow ą rząd chiński
uchw alił wprowadzić w swoim państw ie pismo łaciń sk ie.
Lecz zm iany te j nie m ożna tak łatw o przeprow adzić,
je ż e li się zważy, że stare pismo używano przez całe
w ieki. D latego też jeszcze dzisiaj używa się w Chinach
pisma starego.
W łasne pismo stw orzyli sobie rów nież staro żytn i Gre­
cy i Rzym ianie. Pismo rzym skie, które m iało już tylko
24 znaki, nazwano pism em runowym. K ształt pism a ru­
nowego nadaw ał się do rzeźbienia w drzewie. Przez
ko m bin ację pism a runowego i staro g reck ieg o , pow stało
pismo nowe, ta k zwane łaciń sk ie, o 24 znak ach głów ­
nych, którym posługujem y się d zisiaj.
86
G U S T A W
STARY
Z nają ją w szyscy w w ios­
ce. P ochylona w iekiem , ale
zawsze je szcze rześka. Sk rzę­
tna, gospodarna, każdy gu­
ziczek i sznurek staran n ie
przechow yw uje.
W szyscy się dziwią, że te
dwie setk i em erytury je j w y­
s ta rcz a ją . Nie narzeka, za­
wsze zadow olona z życia.
Tylko gdy pogoda zbyt gw ał­
tow nie się zm ienia, to uskarża się na reum atyzm ,
który w zaskaku jący sposób
przerzuca się z jed nego m iejs­
ca na drugie. Nawet grzany ow ies niew iele pom aga na te
d olegliw ości.
Zimą, kiedy wychodzi z do­
mu, to zarzuca koc na gło­
wę; w olno o p ad ające fręd zle
p rzy czep iają się do w ypło­
w iałego p łaszcza. Z czarn ej
obwódki o k ry cia w ychyla się
tylko koniuszek nosu.
Latem tw arz bard ziej od­
sło n ięta i w yraźniej też wi­
dać ruchliw e oczy i zm arsz­
czkam i przeorane oblicze.
Roman i Danusia zauwa­
żyli, że Korcow a w yszła z
domu. C zekali na tę chw ilę.
Szybko w padli do stodoły
i w yw ieźli stary wózek.
Dzieci
pasjonow ały
się
nim, bo do złudzenia przy­
pom inał
duży
drabiniasty
wóz. Nie zdążyły zauważyć
nad w erężonej, m isternie po­
w iązanej sznurkam i drabiny
i koła.
W przypływie rad ości z po­
siad ania takiego cudu, urzą­
dzili sobie zabawę. Roman
zgodził się być koniem , a
S A JDO K
W w ieku IV n aszej ery pow stało tak że pismo gotyckie,
którego tw órcą był biskup g re ck i W ulfilas. Było to pi­
smo ła ciń sk ie skom binow ane z pism em runowym, jak ie­
go używ ali starzy Gotowie. W późniejszych czasach
N iem cy pismo to u d oskonalili i p rzy jęli jak o sw oje na­
zyw ając go frak tu rą, czyli pism em łam anym , jak o że rne
ma żadnych kątów okrągłych, tylko kąty ostre. Pismo
n iem ieck ie nazyw ano także szw abachem .
GRAT
Danusia w oźnicą. W mig zbie­
gły się i inne dzieci, by w łą­
czyć się do zabawy. W koń­
cu zaprzężono do w ózka
„trzy pary kon i“ . Danusia
aw ansow ała do roli p asażer­
ki, a Roman woźnicy.
Turkot k ó ł po w yboiste]
drodze w praw ił w szystkich
w szał spiętrzon ych w rażeń.
Roman ja k stan g ret złotej
karocy pani księżny przy­
nag lał swe rum aki do m a­
ksym alnego wysiłku.
— Wio! — krzyk nął, strze ­
lił biczem i nieoczekiw an ie
s tra cił rów now agę. _ Nagły,
gw ałtow ny ruch, a w ózek po­
chylił się ja k okręt podczas
burzy na lew ą burtę. Tuman
pyłu zasłonił bohaterów . . .
Nie było in n ej rady jak
konie pozam ieniać z pow ro­
tem na dzieci. P rzestraszona
Danusia płakała. B o lało ją
stłuczone kolano. Rom an zaś
wyraźnie spow ażniał. Niósł
części rozsutego ko ła i prze­
czuwał, że c a ła ta h istoria
źle się skończy.
Korcowa popłakiw ała. Nie
mogła się pogodzić z m yślą,
że nie będzie już na tym
wózku w ozić patyków z lasu,
bielizny do praln i z zagona.
Spotkaw szy m atkę Rom ana
i Danusi porw ała się w ojow ­
niczo: „Takie bezczelne dzie­
c i . . . Bez o p ie k i. . . Główne,
że obaj z mężem zarabiacie
i co was tam obchodzi krzyw ­
da sta re j baby.“ M atka iro ­
nicznie w yced ziła: „Taki s ta ­
ry grat! Dawno m ieliście już
w yrzucić na śm ietnik.
/
b=»
H IE R O G L IF IC Z N Y N A P IS K U P C A
W drukach staro p o lsk ich używano szw abachu aż do
koń ca XVII w., częściow o jeszcze w pierw szej połowie
XIX w ieku i na Śląsku .
. . .
Pism a niem ieck ieg o, tzn. frak tu ry , używ ają dzisiaj
Niem cy coraz m n iej, posłu gu jąc się w i ę c e j pismem ła ­
cińskim , a to d latego, że w iększość narodow cywilizo­
w anych używa tego pisma.
A lfabet ła ciń sk i posiada tę wygodę, ze ma ty
24 znaki głów ne, zaś przez dodanie do poszczególnych
lite r odpow iednich kresek, kropek i ogonkow, tzw. ak­
centów , można alfab et ła ciń sk i użyć w każdym l§ zy^uNazwa a lfab et wywodzi się z g re ck ie j nazwy dwoc
pierw szych lite r a lfa i beta. C ośkolw iek odm ^nnym pismem od pism a łaciń sk ieg o je s t ta k zwana cyry lika czyli
azbuka k tó rą stw orzył apostoł Cyryl, w zorując się
a lfa b ecie greck im . Od im ienia Cyryl, nadano pismu temu
nazw ę cy ry lik a.
P IS M E M
H IE R A T Y C Z N Y M P O S Ł U G IW A L I SIĘ KAPŁANI
E G IP SC Y
Cyrylika była pism em ksiąg kościelnych, Rosjanie
p rzerobili je na pismo św ieckie zwane „grazdanką któ­
rego w Związku R adzieckim używ ają jeszcze dzisiaj. Cy
" l i k i używają rów nież Bułgarzy, Serbow ie, Ukraińcy
‘ T ^ ° w yglądałaby w w ielkim skró cie historia pisma.
Oprócz lite r mamy w n aszej pisowni jeszcze inne zna­
ki, a to cyfry czyli liczby, którym także należy poświę­
cić cośkolw iek m ie jsca.
vtńreeo
W yraz c y fra wywodzi się z arabskiego „sifr , którego
to w yrazu używ ali Arabowie na oznaczenie zera.
„
ku X III i XIV p rzek ształciło się słow o to na „ziferum
87
wróżba
albo też na „tziphra“ . Poglądy uczonych o pow staniu
cy fr różnią się, a problem ten Jest je szcze ciąg le w sta ­
dium badania. T w ierdzenie jak oby do w ieku X używano
w yłącznie cy fr rzym skich, zd aje się nie odpow iadać rze­
czyw istości, a to d latego, że ju ż daw niej były znane
różne form y cyfr starożytnych .
Pytanie, kto m ógł być pierwszym tw ó rcą c y fr? Otóż,
cyfry mógł stw orzyć ty lk o naród, który je potrzebow ał,
a mógł je potrzebow ać naród ku piecki, naród handlow y.
Takim w łaśn ie narodem między narodam i staro ży tn y ­
mi byli F e n ic ja n ie pochodzenia sem ickiego, znani jako
w yśm ienici żeglarze i kupcy. Fen icjan o m przypisu je się
więc, że oni potrzebow ali cy fry w prow adzeniu handlu.
Liczenie przeprow adzali przy pom ocy k resek . Ponieważ
pisanie k resek do niesk oń czon ości, a zliczan ie tych w y­
magałoby bardzo dużo czasu, co było także niew ygodne,
pomyślano zatem o innym sposobie liczen ia kreskam i.
Zaczęto w ięc pisać k resk i w różnych p ozycjach, ażeby
je można było prędko rozróżn ić i zliczyć. Zdaje się, że
jed nak F e n icja n ie byli tw órcam i cyfr, poniew aż porów­
n u jąc kom bin ację k resek z cyfram i arabskim i, widzimy
pewne w spólne podobieństw o między nim i. N ależy w ięc
przypuszczać, że Arabowie w ykom binow ali później we­
dług kresek cyfry w łasne, k tó re d latego nazywam y arab­
skimi. Początkow o cyfry arabskie w yglądały in aczej
aniżeli cyfry, które używamy d zisiaj.
88
W p r z e d d z ie ń w ig ilii, w ła ­
ś n ie g d y z p o le c e n ia ż on y
w y jm o w a łe m c ia s t o z p ie c a ,
z r a c ji ró w n o u p ra w n ien ia ,
k t o ś z a d z w o n ił d o drzw i.
— O b y w a tel T e o fil S trą ­
c z e k ? — z a p y ta ł lis to n o s z .
— T ak.
— T e le g r a m . P r o s z ę p o d ­
p is a ć . T utaj.
P o d p is a łe m .
O tw orzy łem
d e p e s z ę : „ W in sz u jem y dw oja c z k ó w . Ż y cz y m y za r o k
t r o ja c z k ó w — O ttu siow ie."
Z d u m ion y p r z e s z e d łe m s ię
p o p o k o ju , m im o w o li s z u k a ­
j ą c w s p o m n ia n y c h w d e p e ­
sz y
n ie m o w lą t. Z a jrza łem
p o d p o d u s z k ę . O tw orzy łem
s z a fę . N ie z n a la z łe m
ani
je d n e g o .
— A le w r ó ż b a , n o , n o —
wigilijna
p o k r ę c iłe m g ło w ą i w r ó c i­
łem d o z a ję ć d o m o w y c h . Za
c h w ilę zn ów d z w o n e k . W il­
h elm i W ła d e k z b u k ie t e m
k w ia tó w I i % l ).
— W
ty m
s z c z ę ś liw y m
dniu ż y c ia p r a g n ie m y p an u
w y r a z ić . . .
— A leż to j a k a ś p o m y łk a
— z a w o ła łe m p r z e r y w a ją c
to k ro z m o w y .
— N ie tr z e b a
b y ć ta k
s k ro m n y m , d r o g i p a n ie —
r z e k ł p o b ła ż liw ie A dam i
w c isn ą ł m i w r ę k ę b u k ie t.
P rz eta r łem o c z y . N ie z d ą ­
ż y łem
je s z c z e
o d e jś ć od
d r z w i. . . — znów d zw on ek.
T rzy p a c z k i i s z e ś ć lis tó w
— p o le c o n y c h . N a p is a n e w y ­
r a ź n ie : T e o fil S tr ą c z e k . D la
p e w n o ś c i s p r a w d z iłe m w d o ­
w o d z ie o s o b is ty m , c z y a b y
na p e w n o t a k s ię n a z y w a m ,
bo z a c z y n a ło m i s i ę ju ż m ą ­
c i ć w g ło w ie .
„ K o c h a n y T e o filu , p o n i e ­
w aż w iem , ż e n a jw ię k s z ą
p r z y je m n o ś ć s p r a w i ci w tym
ro k u p r e z e n t d la tw o ic h m a ­
leń s tw , p rz y sy ła m ci w ię c
49 p ie lu s z e k . T w o ja c i o t k a
A u gustyn a
P ie lu sz k i. S m o c z k i. J a k i e ś
m ik r o s k o p ijn e
k o s z u lk i
i
c z a p k i z n ie b ie s k im i w s tą ż ­
k a m i. Do je d n e j p a c z k i d o ­
łą c z o n a k a r t k a : „ Je ś li b ę d ą
za d u ż e, to z m ień j e w d o ­
mu to w a r o w y m , 0 s tr a w ie a'.
O lz a k ie w ie z i s y n o w ie — k o ­
c h a ją c y K a ro l i W an da."
W tr z e c ie j p a c z c e n o c n ic z k i
z e s z tu c z n e g o tw o rz y w a . E n ­
c y k lo p e d i a z d ro w ia .
Co z a d z ie ń . P ó łp rz y to m n y
z w a liłe m w s z y s t k ie p a c z k i
w k ą t p o k o ju i p o b ie g łe m
d o k u c h n i, b o c ia s t o z a c z y ­
n a ło s ię p a lić . P o p ię c iu g o ­
d z in a c h s t o s w y p r a w e k , g r z e ­
c h o t e k , u r ó s ł p r a w ie d o su-
Z biegiem czasu pierw otna form a c y fr arabskich zmie­
n iała się, aż doszła do form y d zisiejszej.
W podobny sposób ja k F e n icja n ie , stw orzyli sobie w ła­
sne cy fry M ajow ie, lud, który zam ieszkuje Środkow ą
A m erykę, a któreg o ku ltu ra sięg a 3000 la t przed naszą
erę. Jak F e n ic ja n ie używ ali k resek do oznaczania cyfr,
M ajow ie kom binow ali k re sk i z kropkam i. Poza tym za­
znaczyć wypada, że i u innych narodów m iały eyfry
sw oje w łasne form y. Starożytni G recy, H ebrajczycy i Bab ilończycy p isali w staro ży tn o ści sw oje cyfry w form ie
klinow ej, podobnie ja k stare pismo klinow e.
"iMOdaSoBO
'
l
U
-r
2
1
!
»
0
)
U
5
8
J |
^
3
1(1
U G Ó R Y : P O C Z Ą T K O W E C Y F R Y F EN IC K IE
U D O Ł U : P O C Z Ą T K O W E C Y F R Y A R A B S K IE
Bardzo pom ysłow e cyfry stw orzyli sobie Chińczycy.
S kład ały się z sam ych k resek i to tak, że k resk i pisane
pionowo o znaczały jed n o stk i i setk i, znowu k resk i pi­
sane poziomo, oznaczały d ziesiątki i tysiące.
K ształt cy fr zm ieniał się dopiero z w ynalezieniem dru­
karstw a. Jako form ę przyjęto cyfry a rab sk ie . Jakim spo­
sobem człow iek w staro żytn ości, a rów nież i człow iek
nowy u trw alał sw oje m yśli znakam i przez siebie wytwo­
rzonym i?
Otóż pierw szym m ateriałem do p isan ia u ludów star 3żytnych były skały, mury pałaców i św iątyń, na który ;h
w yżłabiano ostrym narzędziem napisy h ieroglificzn e. Póź­
n ie j w yżłabiano znaki p isarsk ie na g lin ian ych cegieł-
>
/
Ł
3
d,
S
(,
}■
S
*1
ISHbWHn
11
C Y F R Y S T A R O IN D Y J S K IE O D 1 D O 10
U D O Ł U : C Y F R Y W R Ę K O P ISIE E U R O P E JS K IM Z 13 W IEKU
89
kach, któ re n astęp n ie w ypalano. Każda ta k a ceg iełk a
była k a rtk ą książki z w yrytym num erem i tytułem dzieła.
Ażeby nie dopuścić do fałszow ania w ażnych dokum entow,
oblewano ceg iełk i z tekstem rzad ką gliną, a po w yschnię­
ciu w ypisywano je szcze raz tę sam ą tre ś ć i dopiero po­
tem w ypalano. Je ż e li nap is na n a la n e j glinie został
uszkodzony, w tenczas usuwano uszkodzony napis, pod
którym znajdow ał się napis nieuszkodzony.
W stary ch p ałacach m iast c h a ld e jsk ich i asy ry jsk ich
odgrzebano ty sią ce ta k ic h ceg iełek .
N astępnie używano do p isan ia tak że cien k ich deszczułek drew nianych, oblew anych cien k ą w arstw ą wosku,
w którym ry lcem w ypisywano litery , czy też inne znaki
p isarskie. P isanie na d eszczułkach oblew anych w oskiem
było już dużo łatw iejsze an iżeli pisanie n a ceg iełk ach
glinianych, któ re m iały tę zaletę, że były trw alsze od
tabliczek drew nianych.
W iele, w iele w ieków upłynęło, zanim zam iast tabliczek
glinianych czy d rew nianych w ynaleźli E g ip cja n ie inny
m ateriał piśm ienny, którym był papirus. Papirus nie był
już m asą tw ardą, lecz bardzo podobny do papieru, ktorego używamy d zisiaj. Papirus używany był w form ie
zwoju długości 4 metrów, w yrabiany z łodygi rosim y
zw anej papirus, ro sn ą cej w A fryce. Papirus używano od
czw artego ty sią cle cia przed naszą erą do X w ieku n aszej
ery. N ajstarszym m ateriałem po papirusie je s t pergam in.
Pergam iny są to skóry owcze, c ie lę ce lub koźle m oczo­
ne w mleku wapiennym , oczyszczone z tłuszczu i sie rści,
wysuszone i n astęp nie n a ta rte oliwą. Pergam inu używano
aż do XIV w ieku. Nazwa pergam in pochodzi od nazwy
g reck iego m iasta Pergam on, gdzie były początki wyroby
pergam inu.
0
te o p
<$
o
a o
1
l
i
- **
*o*oo
*1
1
Ul
,
O <3 >1 c a
1
^
* m
——
5
••
0
m
IZ
C Y F R Y M A J Ó W Z P O Ł U D N IO W E J A M E R Y K I
Po pergam inie przyszedł w używ anie papier, którego
używa dzisiaj cały św iat.
W ynalazek papieru przypisuje się Chińczykom , którzy
już sto lat przed naszą erą używ ali papieru w yrabianego
z morwy papierow ej lub traw y, ch iń sk ie j z dom ieszką
w łókien lnianych, konopnych i baw ełnianych.
W yrób papieru rozpow szechnił się n ajb ard ziej w XV
w ieku po w ynalezieniu drukarstw a. Aż do początku XIX
stu lecia w yrabiano papier ręcznie. Do produkow ania pa­
pieru sposobem m echanicznym , przystąpiono dopiero w
roku 1799 we F ra n c ji, po skonstruow aniu odpow iedniej
maszyny przez Francuza nazw iskiem Robert.
D zisiaj wyrabiam y papier n ie , z ro ślin , lecz z drzewa
w zględnie z celulozy drzew nej, k tó rej drzewo zaw iera
40— 50 °/o, a któ rą otrzym uje się przez d ziałanie chem icz-
90
fitu . P o d ło g a p o k r y ta b y ła
b ia ły m k o b ie r c e m lis tó w i
d e p e s z . P a tr z ą c n a to w s z y ­
s t k o ła p a łe m s i ę n a m y śli:
„ d z ie w c z y n k ę n a z w ie m y B a r­
barą a c h ło p c z y k a . . . " i na­
w et p r ó b o w a łe m n u cić p o d
n o s e m „ śp ij d z ie c in k o już..."
G dy
dw óch
p o s ła ń c ó w
w n io s ło d o m ie s z k a n ia w ie l­
k i w ó z e k z n a p is e m : „ ż o n ie
i d z ie c io m — s z c z ę ś liw y m ąż
i o j c i e c “ — z e m d la łe m . Ar­
k a d y C y z ia k z n a la z ł m n ie
le ż ą c e g o o b o k k o r o n k o w e j
p od u szki z k o k a r d ą , p o d ob ­
n o tr z y m a łe m g r z e c h o t k ę .
Z a u w a ż y łem , ż e m oi k o l e ­
d z y G u staw i J a n e k , k t ó r y c h
o d d z ie c iń s tw a u c z o n o , by
n ie w ie r z y ć k o b ie c ie , s p o ­
g lą d a li n a m n ie w s p ó łc z u ją ­
cy m w z r o k ie m . B y łem p r z e ­
k o n a n y , ż e m o ja ż o n a g d z ie ś
s p r y tn ie u k ry w a w ła s n e d z ie ­
c i ( n ie w iem k ie d y u r o d z o ­
n e ) b y n a g w ia z d k ę z ro b ić
m i n ie s p o d z ia n k ę p o d c h o ­
in k ę .
T o d o p e łn iło m ia ry . W y­
b ie g łe m n a s c h o d y i d z w o ­
n iłem p o k o l e i d o k a ż d e g o
m ie s z k a n ia p y t a ją c „ cz y pan
( p a n i) m a d z i e c i ?“ T r a g e d ia
m o ja s k o ń c z y ła s ię n a d z ie ­
w ią ty m p ię t r z e , tam b o w iem
m ie s z k a li p a ń s tw o S tr ą c z k o w ie (m ą ż T e o fi l ) , k tó r z y
p rzed
ty g o d n ie m
z o s ta li
p r z e z lo s o b d a r z e n i b liź n ia ­
k a m i. W ła s n o r ę c z n ie z a n io ­
s łe m im (w in d a b y ła n ie ­
cz y n n a — b łą d k o la u d a c y jn y ) w s z y s tk ie p a c z k i i listy.
B o g d y b y z o s ta ły p r z e z w i­
g ilię — w r ó ż b a g o to w a s p e ł­
n ić s ię m u ro w a n ie. N a jg o r­
s z e , ż e ż o n a te ż w ie r z y w e
w r ó ż b y w ig ilijn e .
Z n ie p o k o je m w ię c c z e ­
k a m n a s t ę p n e j g w ia z d k i.
ALOJZY MAŃKA
po
ra
nek
▼
Ciekawi panią fin a ł te]
historii? W łaśnie zbliżamy
się do końca. Może pani n a­
pije się wina, proszę bar­
dzo . . .
To piekło m usiało się k ie ­
dyś skończyć. W ięc i ja za­
częłam go zdradzać. Czy o
tym w iedział? Chyba nie.
W tym czasie zaczęłam ta k ­
że załatw iać fo rm aln o ści roz­
wodowe. Lecz nie poszło ła ­
two. Chociaż m iałam argu­
menty: bił Paw ełka, p ienią­
dze przepił albo dał t e j . . . ,
to jednak na rozpraw ie prze­
konywali nas, byśmy nie ro ­
bili skandalu, że chodzi o
dziecko, że trzeba zacząć od
nowa i zapom nieć o w szyst­
kim. P rzycisnęli trochę Tad­
ka. Bił się w pierś i przyrze­
kał poprawę. To była kom e­
dia. Od sam ego początku
wiedziałam, że n ic się w
moim życiu nie zm ieni. Zna­
łam go, proszę pani.
A P aw ełek? Rośnie, będzie
niedługo w iększy ode mnie.
Lecz nie ma o jc a . . . Chyba
że . . . Nie ch ciałam o tym
mówić, bo to już zupełnie
inna historia. Lecz zdecydo­
wałam się, że powiem pani
wszystko. Stach , którego n ie ­
dawno poznałam , zaprosił
mnie na sobotę do S a ła jk i.
Zostaliśmy
oczyw iście na
noc. Każdy m iał oddzielny
pokój. Koło północy ktoś za­
pukał na drzwi. Otworzyłam.
ne. Zanim otrzym a się celulozę, zo staje drzewo roztarte
na proch. N ajodpow iedniejszym drzewem na ten cel je st
drzewo św ierkow e, aczkolw iek można użyć także drzewa
innego gatunku.
Pierwszym narzędziem , któreg o używano do pisania
na papirusie i pergam inie, był kołek z cien k iej trzcin y,
na końcu ostro zacięty, który m aczano w czarn ej cieczy
i wypisyw ano nim znaki p isarsk ie. Czarną ciecz w yra­
biano z pew nego gatunku ślim aków m orskich.
M inęły znowu setk i lat, zanim k ołek został zastąpiony
nowym narzędziem do p isania, którym było grube gęsie
pióro. Gęsie pióro, tak ja k k ołek trzcinow y, zacięto na
końcu na ostro, a ko n iec rozszczepiono. Pióro gęsie stało
się później w zorem do wyrobu piór stalow ych, których
używa dzisiaj cały św iat.
Pierw sze k sięg i pisano ty lk o ręk ą. B yła to praca bar­
dzo żmudna. Przepisyw aniem i pisaniem now ych ksiąg
i dokum entów zajm ow ali się przede w szystkim zakon­
nicy klasztorn i. Nad jed n ą k sięgą o w iększej objętości,
zdobioną w in icja ły , przesied ział pisarz n iejed n o krotn ie
c a łe sw oje życie. Lecz już wów czas znaleźli się przed­
siębiorcy, którzy trudnili się przepisyw aniem ksiąg
i różnych dokum entów. Do te j pracy trzym ał przedsię­
biorca często kilku niew olników .
P ierw szą k sięgę w P olsce zaczęto pisać pod kon iec
XIV, a skończono p oczątkiem XV w ieku. W pisano do niej
tre ść „P sałterza flo ria ń sk ie g o ", napisanego w X III wieku
na pergam inie w ję zy k ach łaciń skim , polskim i n ie­
m ieckim .
7
I
i
T T i T I
)
K IN
=
=
J _ =L i
r
i
i
*
CYFRY U ŻYW ANE PRZEZ C H IŃ C Z Y K Ó W N A POCZĄTKU
NASZEJ ERY
W m iarę postępu cy w ilizacji i wiedzy, n ie starczyły
już pojed yńczo pisane księgi, k tó ry ch zapotrzebow anie
było coraz w iększe. Trw ało to znowu dosyć długo, zanim
zaczęto w y cinać w drzew ie i m etalu k ró tk ie tre ści ręk o ­
pisów, a n astęp n ie od bijano je na pergam inie albo na
papierze. O dbijanie cały ch płyt zapoczątkow ano w śred­
n iow iecznej Europie już w XI w ieku. Lecz odbijanie
tekstu i ry cin znano w. Chinach już w X wieku, a może
je szcze prędzej.
Pow ielanie rękopisów i ry cin za pom ocą w ycinanych
tab liczek w drzew ie nazyw ano k sy lo g rafią. (Xylos
z greck ieg o drzew o.) K sy log rafia przetrw ała aż do XV
wieku, kiedy N iem iec Jan Gutenberg wpadł na pomysł,
91
ażeby zam iast w ycinania cały ch tab liczek , w y ciąć do­
w olną ilo ść sam od zielnych lite r i z ty ch u kładać tab lice
i dopiero od bijać. Kiedy w ycinane ta b lice po ich odbiciu
sta ły się bezw artościow ym i, to pojed yncze litery Guten­
berga dały się rozebrać i m ożna było z nich sk ład ać no­
we tab lice. Gutenberg w y cin ał sw oje pierw sze czcionki
z drzewa, a dopiero później zaczął odlew ać je z m etalu.
Złożone ta b lice z p ojed ynczych lite r od bijał ręcznie
rów nież na drew nianej prasie.
Pierw sze druki odbite na p rasie przez Gutenberga uka­
zały się w roku 1450. Były to druki pojed yncze. Dopiero
w roku 1456 ukazała się pierw sza k sięga Gutenberga
zwana „B iblią G utenberga".
Gutenberg, który z zawodu był złotnikiem i s z lifie ­
rzem, nie był w ięc w y nalazcą druku, czyli m asow ego po­
w ie la n ia rękopisów , lecz był w ynalazcą pojedynczych
liter, tj. czcionek ruchom ych. Jemu w ięc zawdzięczam y
rew olucję, ja k a n a sta ła w św iecie drukarskim przez jego
w ynalazek. Jemu mamy do zaw dzięczenia szybki rozwój
kultury.
Niedługo po w ynalezieniu przez Gutenberga czcionek
ruchom ych, którym nad ał wzór pism a niem ieck ieg o,
dwaj mężowie Sw yenheim i Panw arzt ze Subiaco pod
Rzymem, stw orzyli nowy krój czcio n ek zw anych antykw ą,
któ re są pierwowzorem do w szystkich dzisiaj używ anych
czcio n ek w drukarstw ie.
Gutenberg od bijał sw oje druki na zupełnie prym ityw ­
n e j ręczn ej prasie drew nianej. Później zo stała skonstruo­
wana i ulepszona ręczn a prasa żelazna. Popędu m echa­
nicznego je szcze wów czas n ie znano. Do ta k ie j prasy
w kład ano złożone z czcionek tab lice , n a c ie ra ją c je farbą
n an iesio n ą na ręczny w alec, n astęp nie przykładano p er­
gam in lub papier, w ciągano pod ciężk ą płytę .m etalow ą,
k tó rą za pom ocą paki p rzytłaczano na papier i druk
był gotowy. Na ta k ie j prasie od bijano za godzinę 50 do
60 druków. Był to ogrom ny postęp, je ż e li sobie uśw iado­
mimy, że na odpisanie jed nego egzem plarza jak ie g o ś do­
kum entu było trzeba i k ilk a godzin.
Po skonstruow aniu ręczn ej prasy żelazn ej, drukarstw o
zaczęło się rozszerzać w c a łe j środkow ej Europie. Polska
je s t pierwszym z krajó w słow iańskich , a trzecim w Euro­
pie, k tó ra zaprow adziła drukarstw o. K olebką polskiego
drukarstw a je s t Kraków , gdzie B aw arczyk H ochfelder
założył pierw szą drukarnię. Jego najd aw niejszym dru­
kiem je s t kalend arz ła ciń sk i na rok 1474. N astępnym
drukarzem w K rakow ie był Polak Jan H aller, który za­
łożył drukarnię koło r. 1500, w k tó re j drukow ał przede
w szystkim księgi k o ścieln e.
Oprócz drukarzy osied lonych w m iejscu byli w daw­
n ej P olsce drukarze wędrowni, którzy urządzali sw oje
w arsztaty drukarskie w m iarę potrzeby w różnych m ie js­
cow ościach.
Trw ało to znowu długi czas, zanim skonstruow ano
pierw szą m aszynę d rukarską z napędem m echanicznym .
B yła to tak zwana m aszyna p łask a, k tó ra za pom ocą
koła rozpędowego w prow adzała m aszynę w ruch. P ociera­
nie czcionek farb ą odbywało się .rów nież m echanicznie.
Maszyny te odbijały już 900 aż 1000 druków na godzinę.
Był to ogrom ny postęp w sztuce d ru k arskiej.
Prawdziwa rew o lu cja w drukarstw ie n a sta ła końcem
ubiegłego i początkiem bieżącego stu lecia. K onstruow a­
no maszyny autom atyczne, o d b ija ją ce 2500 do 3000 dru-
92
S ta ch szybko w szedł do środ­
ka, położył się obok mnie
i n ieoczekiw an ie zasnął. Nie
budziłam go, ch o ciaż nie spa­
łam c a łą noc. Kiedy zaczęło
św itać patrzałam na kąty po­
koju pow leczone p ajęczyna­
mi. Było w iele obrazów z je ­
leniam i. Ładne, lecz jakieś
m artw e. „Ale d laczego je le ­
n ie ? — m yślałam . — Jelenie
w hotelu. Nic nie rozumiem.
Każdy pokój ma sw oją his­
torię, bogatą histo rię. Ilu
przespało się tu ludzi, któ­
rzy odeszli potem ze swoimi
tajem n icam i? U ciekali od życia, od historii, ażeby poznać
sam otność i przygodę. Dla­
czeg o ? Nic nie da się zatu­
szow ać. S tach też coś ukry­
wa. Może dlatego go lubię.
Ma ja k ie ś kłopoty, od któ­
ry ch ucieka. Je st brzydki i
n ic n ie mówi o sobie. Ja
jestem jego zapomnieniem.
I ostatn ią przygodą. Musi się
z tym pogodzić. Robię to
także dla Paw ełka . . . “
— S ta ch — powiedziałam
tak głośno, że sam a się prze­
straszyłam . Patrzał w sufit,
już nie spał. — Co robisz?
W yglądał młodo i świeżo.
Podobał mi się teraz.
— Nie myśl, że spałem —
odparł. — Czytałem twoje
m y ś li. . .
— To dobrze — odsunę­
łam kołdrę i uśmiechnęłam
się.
— W ezmę cię. To będą na­
sze re h a b ilita c je — wypo­
w iedział te słow a ciepło, jak
nigdy dotąd. Po chw ili wy­
dawało mi się, że zrozumia­
łam
w szystkie
tajem nice
św iata. A jed n ak . . .
Znowu przestaliśm y się wi­
dywać. To znaczy Stach
przestał się m ną intereso­
w ać. Nie wiem , dlaczego
pani o tym mówię. Może
d latego, że w spółczucie blis­
k ie j osoby przynosi ulgę, uśm ierza ból. Nie wiem, czy
S ta ch pow róci do mnie, czy
mogę m ieć nad zieję . . . Jak
pani sądzi: czy mogę mieć
n a d z ieję?
BRONISŁAW BIELAN
myśli
Władca, który nie chce
podlegać cudzoziemskiemu panowaniu, musi za­
wrzeć porozumienie ze
swoimi poddanymi.
P A K IST A N
•
Stare przedmioty stają się
cennymi zabytkami, ludzie
na starość też nie powinni
być bezużyteczni.
K O R EA
•
Czekaj na pomoc pana,
nie dożyjesz rana. Bo kto
zagarnął dużo, chce jesz­
cze więcej dla siebie.
P O LSKA
Biali władcy są dziwni.
Dopóki młodzi — myślą
o jutrze. Gdy się posta­
rzeją — myślą o dniu
wczorajszym. Ale nie wie­
dzą, jak urządzić życie
dzisiaj.
T A H IT I
Nie należy okrętu przy­
twierdzać do jednej kotwi­
cy, ani życia nie opierać
na jednym przewidywa­
niu.
' ST A R O Ż Y T N Y
RZYM
Z wyglądu sokół, a wyda
głos — po prostu stara
wrona.
RO SJA
•
Gdy ślepy prowadzi śle­
pego, obydwaj wpadną do
dołu.
A N G LIA
•
Zły jest silny, ale ludzie
silniejsi.
M ADAG ASKAR
ków na godzinę. Były to Już m aszyny now oczesne, róż­
n e j k o n stru k cji i różne] w ielk o ści.
Późnie] skonstruow ano nowy autom at drukarski, który
w yrzucał w godzinie aż 15 000 czterokolorow ych, już po­
skład an ych 16-stronicow ych egzem plarzy gazety. Dzisiaj
jed n ak m aszyna ta należy do m aszyn starych , bo nowo­
czesna m aszyna ro ta c y jn a drukuje za godzinę aż 50 000
egzem plarzy gazety. Lecz i ta musi ustąpić przed now­
szym już typem m aszyny ro ta c y jn e j, kom binow ane] kon­
stru k cji, k tóra w ciągu paru godzin drukuje m ilionow e
nakład y różnych gazet.
Nazwa ro ta c y jn a wywodzi się od słow a łaciń sk ieg o
„ro to “, tzn. obracać się, to czy ć, bo w łaśn ie w alec w m a­
szynie ro ta c y jn e j, w ykonu jący druk, ciąg le się obraca.
M aszyna ro ta cy jn a różni się od m aszyny p łask iej tym,
że m aszyna p łask a zadrukow uje papier, pocięty w k ształ­
cie arkuszy. Zaś m aszyna ro ta c y jn a zad ru k ow u je'p ap ier
niep ocięty, od w ijający się z w ielk iej roli i dopiero k ie ­
dy przejdzie przez druk, z o sta je autom atycznie odcięty
sp ecjaln y m przyrządem .
Dalsza różnica polega na tym, że gotowy skład do
druku nie od bija się na płaskim fundam encie, lecz zo­
s ta je n ajp ierw odstereotypow any, a dopiero nam ontow any
na w alec m aszyny ro ta c y jn e j. Oprócz maszyn d rukar­
sk ich i ro ta cy jn y ch są jeszcze inne rod zaje m aszyn dru­
k arsk ich ja k o fset, lito g ra fia i rotograw ura. Lecz n ie
będziemy się o tym rozpisyw ać, bo zabrałoby nam to
dużo m iejsca.
co
O
O
<
Z
>
N
CO
<
z
I—
■u
o
I—
Q- o
>
I—
o
Z O
co u
ŁH
,N
U^
O
Qco
£
93
Zmianie uległo rów nież sk ład an ie czcio n ek . Dawniej
układał z e ce r d rukarski czcion ki n a w szystkie druki
ręcznie. Dobry z ecer złożył p rzeciętn ie 600 do 700 czcio ­
nek gazetow ych na godzinę. W reszcie skonstruow ano
maszynę do sk ład an ia czcio n ek. Na ta k ie j now oczesnej
m aszynie do skład an ia sk ład a z ecer 6000 do 8000 lite r
na godzinę. Zecer siedzi przy m aszynie ja k sten o ty p istk a
przy m aszynie do p isan ia i stuka palcam i w klaw isze.
Za każdym stukn ięciem spada jed na lite ra . T aka m aszy­
na do skład an ia nazyw a się linotyp, a można na n iej
składać tylko gazety, k siążk i i broszury. Znowu w szelkie
inne druki ja k p lakaty, kom binow ane tab e le i inne,
składa się d alej ręcznie.
Oprócz m aszyny do sk ład an ia k o n stru k cji linotypu,
są jeszcze inne system y m aszyn do sk ład an ia ja k intertyp, monotyp i typ ograf.
Sztiika drukarska doskonali się ciąg le . Każda m aszy­
na do druku czy do sk ład an ia już po upływ ie paru lat
sta je się p rzestarzałą.
Tak w yglądałaby k ró tk a h isto ria od hieroglifów do
maszyny ro ta c y jn e j, czyli o b ecn ej sztuki d ru k arskiej,
której cy w ilizacja i w iedza m ają do zaw dzięczenia swój
ogromny postęp.
O p r a c o w a ł W ik to r S e m b o l
ZAPORA O R A W SK A
.
Nawet po kąpieli w Gan­
gesie tygrys nie zamienia
się w świętobliwego męża.
IN D IA
Stać, chodzić i biegać
można tylko na własnych
nogach.
A F R Y K A ZACH.
•
Pamiętaj, jeśli ci szkoda
ryżu, nie oszczędzaj chwa­
stu.
IN D O N EZJA
Oko zobaczy — rękę na­
uczy, trzeba jednak dobrze
patrzeć.
CEJLO N
w
p o c i ą g u
K A Z IM IE R Z K O S Z U T S K I
P o c ią g wspinał się na zbocze wąwozem
wydrążonym w skale, jakby zardzewiałej
w gwałtownych deszczach i wiatrach, i
popękanej od słonecznego skwaru. Ze
szczelin przetkanych mchem sączyła się
niska chłodna zieleń . . .
W przedziale było nas tylko troje: pla­
tynowa blondynka po czterdziestce na
końcu tej samej ławki tuż przy drzwiach
i mężczyzna w jasnozielonym szaliku
owiniętym wokół szyi, o twarzy ogorza­
łej i niemal ascetycznej — naprzeciw
przy oknie.
Kobieta wracała z wczasów leczniczych
w Świeradowie i całą drogą częstowała
nas brzoskwiniami, opisem dolegliwości,
które spłukiwała z siebie przez miesiąc
w radoczynnych kąpielach, i zdrojowymi
plotkami. Pomagałem jej zdejmować z
półki to jedną, to drugą walizkę; prze­
trząsała je z podstępnym roztargnieniem
i zalotną niefrasobliwością, którą trudno
wybaczyć żonie, a która tyle uroku przy­
daje kochance.
Stłoczyła na skąpej przestrzeni między
oknem a drzwiami tyle słów, uśmiechów
i gestów usiłujących podkreślić atrybuty
jej płci, a więc urodę, słabość i podziw
dla silnych opiekuńczych ramion - że
sąsiad mój z naprzeciwka, uznawszy wi­
docznie, że w przedziale jest już zbyt
ciasno — wcisnął się w swój kąt, przy­
mknął oczy i udawał, że drzemie. . .
Zdany na własną tylko pomysłowość,
95
z trudem mogłem podołać zaprzeczaniu
jej przekornym próbom dyskwalifikowa­
nia swojej nadaremnej, minionej urody,
dowcipu, tkliwości, usiłując równocześnie
rozproszyć jej niepokój z powodu natar­
czywej, wzmagającej się brutalności świa­
ta . . . Nowoczesnego świata — podkre­
ślała z uśmiechem, który miał wiele*fcnaczyć. Czyniłem to bez przekonania, z nie­
cierpliwością, którą ona w naiwności ser­
ca brała za żarliwość; uśmiechała się, udawała, że nie wierzy, i znowu się uśmie­
chała spod przymrużonych powiek, z gło­
wą odchyloną do tyłu, zmieniając raz po
raz położenie nóg. Miałem znakomitego
sprzymierzeńca w jej urodzie, ale coraz
bardziej groziło, że lada chwila zaczną
się zwierzenia, gorzkie i jątrzące, które
uśmierzyć można tylko milczeniem, czu­
łą dłonią i zatamować tylko pocałun­
kiem . . .
Nie wiem, dlaczego i po co przedłuża­
łem tę grę żenującą i komiczną dla ko­
goś, kto by się temu z boku przysłuchi­
wał i przyglądał. Zapewniałem ją, że nie
ma prawa mówić o sobie w czasie prze­
szłym, że nie uroniła przecież nic ze
swych uroków, nie roztrwoniła skarbów,
które zasługują na to, aby je odkryć,
bąknąłem coś nawet o brzoskwini i że
gdybym na przykład miał szczęście spo­
tkać j ą . . i
Nagle ściana wąwozu, którym pociąg
wspinał się na zbocze, jakby podmyta
gwałtownym światłem oderwała się od
okien i obsunęła w dół. Spojrzałem w
okno, przez które wtargnęło powietrze
nasycone ostrym światłem. Niebo szybko
zaczęło się pogłębiać i oddalać jak wy­
dęty wiatrem żagiel. Z dna ciemnych,
cieniem przywalonych dolin, iskrzących
srebrną i złotą łuską dachów jak grzbiet
królewskiego karpia pięła się stroma zie­
leń łąk. Wyżej od płomyków paproci za­
jęły się ogniem lasy, jak by w iatr roz­
dmuchał i przerzucał iskry pożaru na
gałęzie jarzębin i kalin, i dalej na stło­
czone w popłochu graby, buki i brzozy.
Nawet sine krążki jezior sfalował rudy
blask. Tylko dęby i jodły wytrzymywały
96
napór tej rozżarzonej zamieci barw, oca­
lały swoją zieleń ciemną i strzelistą.
Patrzyłem z zachwytem i lękiem,
żeby oczu nie sparzyć. Mimo woli od­
wróciłem głowę do sąsiada z naprzeciw­
ka, jak bym go chciał zachęcić do patrze­
nia, żeby nie przeoczył najpiękniejszej
rzeczy w tej podróży: karkonoskiego lasu
we wrześniu . . .
Od słów powstrzymywała mnie jego
twarz, twarz człowieka, który przedziera
się przez gąszcz za czymś, co prześwituje
między pniami, z których łuszczył się
złotawobrązowy blask, w powietrzu peł­
nym iskier, słonecznych wiórów, wirują­
cych barw. Za czymś, czego z oczu spuś­
cić nie wolno, bo umknie bezpowrotnie.
W zmarszczkach jakby świeżo rozdrapa­
nych przez gałęzie malin i ostrokrzewu,
w zaciśnięciu warg, w pionowej prędze
na czole, napiętej tak, że czułem po prostu
fizyczny ból, jaki musiała mu sprawiać,
w oczach, które pod osłoną powiek czaiły
się gotowe do skoku — zakrzepła czujna,
niecierpliwa uwaga, właściwa tropicie­
lom śladów o krok od zdobyczy, odkryw­
com nie znanych dotychczas gatunków
kwiatów i poetom poszukującym tego je­
dynego słowa, przywalonego mrocznym
szelestem leszczyn, zaszytego w mchach,
zasypanego igliwiem, które pachnie żywi­
cą i grzybami, słowa, które nazwie, ocali
od udręki, rozluźni stężałe w napięciu
mięśnie twarzy i zwoje mózgowe, utrwali
w nagłym olśniewającym błysku mijany
pejzaż. To była twarz natchniona . . .
Nie śmiałem się poruszyć, żeby mu
tego słowa, na które zaczajony czekał —
nie spłoszyć. W strzymałem oddech, żeby
nie zamącić nieruchomej przejrzystości
powietrza, nie zachwiać pewności ręki,
kiedy je wreszcie ostrzem ołówka porazi
i przygwoździ do notesu. Chciałem zma­
leć, zdrobnieć, stać się po prostu niewi­
dzialnym na tę chwilę i równocześnie
czułem jakieś nieposkromione, uciążliwe
swędzenie wyobraźni, żeby to słowo po­
znać, dotknąć je własnymi oczam i. . .
Pociąg szedł teraz wolno i tak miękko,
że między jego ruchem a krążeniem kraj-
ILUSTROWAŁA
MARIA
M AŁECKA
obrazu nie było szczelin, jak byśmy
utknęli w miejscu, znieruchomieli we
wspólnym obrocie wokół niewidzialnej
ziemskiej osi.
Człowiek o natchnionej twarzy dopisał
coś gwałtownie w notesie, odłożył go na
przyokienny stolik, roztarł dłońmi twarz
i odchylił głowę do tyłu. I coś jakby cień
uśmiechu musnęło na moment jego twarz,
teraz zwyczajnie, po prostu znużoną. Po­
śpiesznie szukałem w myśli pretekstu,
żeby się doń zbliżyć na tyle, aby móc zaj­
rzeć do notesu, zanim go zamknie. W y ­
jąłem papierosa i zacząłem obmacywać
kieszenie w poszukiwaniu zapałek. Ko­
bieta, o której zdążyłem zapomnieć —
uśmiechnęła się, sięgnęła ręką do toreb­
ki. Gotów byłbym ją zamordować w tej
chwili, gdyby ten jej niepotrzebny gest
był bardziej natarczywy. Udało mi się
jednak nie dostrzec go. Szybko zwróciłem
się do swego sąsiada:
— Nie ma pan przypadkiem zapa­
łek?... Gdzieś mi się moje zapodziały...
Uśmiechnął się, jak by przejrzał mój
podstęp, głos mój mnie samego przeraził:
rozlegał się jak łomotanie pręta o zardze­
wiałą blachę. W ydaw ały mnie również
ręce: drżały . . . Pierwsze kruche drewien­
ko pękło mi w palcach z trzaskiem . . .
Nieznajomy notesu na szczęście nie scho­
wał. Oparzyłem sobie palce, osmaliłem
brwi, zmarnowałem z dziesiątkę zapałek,
zanim mój papieros zaczął się dymić.
Zdołałem jednak ukosem — zaglądając do
notesu — przeczytać nie tylko ostatnie
słowo, ale wszystko, co w zachwyceniu
pejzażem zanotował:
buciki dla Henryka — 2 0 0 złotych
sweter i szalik dla Joli — 2 0 0 złotych
album na znaczki dla Stefana — 75
rękawiczki — 120
— i na samym końcu:
pończochy dla Anny — 160 złotych...
ZDJĘCIE R U D O L F P IN D U R
98
1
Z W I E T N A M U
W ietn am — kraj o bog a tej i ch lu bn ej
przeszłości — n iejed n okrotn ie ujarzm iony i
uciskany przez m an daryn ów ch iń skich , o k u ­
pantów jap oń skich i fran cu skich , postan ow ił
w reszcie sięgn ąć o w łasnych siłach po w ol­
ność. P ow stała W ietn a m sk a R ep u b lik a L u ­
dow a, lecz część- kraju ży ła jeszcze w sferze
w pływ ów m arion etkow eg o rządu burżuazyjnego, pozostałego p o d w pływ am i a m ery kań ­
skich m ocodaw ców .
Siły dem okratyczn e i patriotyczn e — ruch
partyzan cki — zaczęły jed n a k , w oparciu
o masii ludow e, u pom in ać się o w oln ość i w
tej części kraju. N a p rzekór praw om m ięd zy ­
narodow ym w ojska am ery k a ń sk ie rozpoczęły
interw encję w tym kraju.
100
P osypały się bom by n a bezbron n e m iasta
i w sie. D okon y w an o bru taln ej p acy fik a cji
tych wsi, które p od ejrzew an o o sym patię
i p om oc partyzantom .
W chw ili, kiedy od d ajem y K a len d arz do
druku, bru dn a w ojn a w W ietn am ie jeszcze
trwa. D ru ku jąc fragm en ty z n otatn ika doc.
dr A n ton iego W a lecz k a z Cz. C ieszyna, któ­
ry ja k o eksp ert g eolog ii sp ęd ził rok pobytu
w tym ciekaw y m kraju , chcem y zbliżyć W iet­
nam n aszym czyteln ikom , p o k az a ć go przez
pryzm at spostrzeżeń i dozn ań człow ieka, któ­
ry pierw szy raz w idzi i od kry w a ten kraj.
W szy stkie zd jęcia w y kon ał autor.
O d kilku dni już siedzę w Hanoi. Pogoda
możliwa, ogromne, kłębiaste chmury, ciepło,
wilgotno, ale nie pada. Przed samym zacho­
dem słońca niebo przybrało kolor pomarań­
czowy, potem zapadł szybko zmierzch. Chcę
napisać do domu pierwszy list, ale nie mogę
skupić myśli. Z megafonów rozlega się jakaś
smętna piosenka rosyjska. Czuję, że zaczy­
nam już tęsknić. Uciekam przed smutkiem
pod moskiterię, zasypiam zadowolony, że
pierwszy list już w drodze.
Nie można poruszać się bez okularów. Po
kilku minutach oczy czerwienieją od żaru
słońca. Zwiedziłem już pracownie mineralo­
giczne i zorientowałem się w sytuacji.
W banku podjąłem pierwsze pieniądze —
dongi. Jadamy dużo jarzyn, ogromne ilości
cebuli, ogórków i bananów.
Jedziemy z Hanoi na południe. Jest nie­
dziela. W pewnym miejscu widzimy kupę
rowerów, a trochę dalej kilka tysięcy ludzi
po kolana w bagnie. Podają sobie „chiń­
skim systemem11, z rąk do rąk, kawałek zie­
mi. Poszerzają kanał, który ma doprowadzić
wodę na pola ryżowe. Dzieci m ają na szyi
chustki pionierskie.
Domki, które wydawają się nam szopami,
są zbudowane z bambusu, kryte liśćmi lub
słomą ryżową. Niektóre oblepione są gliną,
albo też m ają opłocenia z kolczastych agawę.
Nad domami królują wysokie palmy kokoso­
we. Między domami zbiorniki z wodą, brud­
ną, cuchnącą, służącą do wszystkiego. Kąpie
się w niej rogaty bawół, zwierzę ogromnie
spokojne i pracowite, kąpią się dzieci, kąpią
się kobiety, piorąc bieliznę, myjąc nogi. W o­
da jest pełna wodorostów.
Kobiety noszą tobołki na kijach przerzu­
conych przez ramię. Chodzą wyprostowane,
kołyszą biodrami, krok m ają szybki, drobny
i elastyczny. Stale coś żują i plują czerwoną
śliną. Jest to betel, używka, która jest z liści
pieprzu betelowego, orzechów palmy arekowej z dodatkiem wapna. Czarne zęby star­
szych kobiet nas szokują, ale co kraj, to
obyczaj.
Z każdego domku wygląda kilkanaście na
wpół nagich dzieciaków. Jakiś staruszek po­
kazuje nam wielkiego niebieskiego ptaka z
długim czerwonym dziobem, który zręcznie
łapie ryby. Ptak nie jest płochy, tylko broni
się przed dotknięciem klapnięciem dzioba.
Na dziedzińcu wioski stoi pagoda, są boż­
ki . . . a obok boisko do siatkówki i drążek
bambusowy do ćwiczeń gimnastycznych.
W pojęciu Wietnamczyków jesteśmy ,,długonosami“ , do tego białymi, brzydkimi i po­
kracznymi. Jedziemy z Dam Hong do Ban
Thi. Trasa mierzy 33 km, a trwa przeszło
3 godziny. Pnie się w górę wzdłuż rzeczek
i potoków; z obu stron napiera dżungla. Ko­
lejkę zbudowali kiedyś Francuzi. W czasie
działań wojennych wysadzono wszystkie mo­
sty, teraz jeździ się po prymitywnych i pro­
wizorycznych. Przejazd wydaje się być cza­
sami ogromnym ryzykiem. Wzdłuż kolejki
widzi się osady szczepów, które wypalają po
kawałku poletka dżungli, by uprawić kawa­
łek pola pod ryż, kukurydzę, maniok lub
ananasy. Przy każdym domku sterczy kilka
krzewów bananów. Pęk szerokich liści bana­
nowców nadaje charakterystyczny rys kraj­
obrazowi wsi wietnamskich. Gatunków ba­
nanów jest tutaj bardzo dużo. Resztę drogi
do Cho Dien zrobiliśmy traktorem. Dobrnę­
liśmy do celu piekielnie zmęczeni i spoceni
do ostatniej nitki.
Panuje przysłowiowy ,,kraszan“ — pogo­
da charakterystyczna gęstą mgłą, mżeniem
deszczu i duszną wilgocią.
Zwiedzamy szkołę. Prymitywne ławki zbi­
te z desek, tablica, podłoga gliniana. Dzieci
nie mogą nadziwić się mojej brodzie. Śmie­
ją się i dowcipkują.
Idziemy przez śliski, mokry teren. W gu­
mowych butach na bosych nogach. Ślizga­
my, nogi drżą nam ze zmęczenia. Herbata
stawia nas na nogi, poprawia samopoczucie.
Jesteśmy na akademii pierwszomajowej w
Cho Dien. Duża, nabita ludźmi sala, mala
scena. Dorośli trzymają na rękach małe dzie­
ci. Program zaczyna się punktualnie. Pieśni
ludowe, balet, sola, duety. Przeważają tańce.
Kultura ruchu, wdzięk, złożony rytm i trud­
na dla naszego ucha melodia. Po programie
ludzie wracają do domów. Idą daleko w gó­
ry, oświecając drogę prymitywnymi lampa­
mi.
Jesteśmy u mniejszości narodowej, górskie­
go szczepu Tho. Trzeba przestrzegać ich oby­
czajów: ściągamy obuwie, myjemy nogi, po­
tem dopiero wchodzimy. Dom w środku, to
właściwie jedna duża izba. Koło ścian pełno
dużych koszy z łupanym ryżem. W środku
izby ognisko, a przy nim kilka czajników.
Tradycyjna duża fajka z bambusu, a na ścia­
nach maczety. Cały dom zbudowany jest
właściwie z bambusu bez jednego gwoździa.
Wszystko związane jest lianami albo przy101
T Y P O W A W IO S K A W IE T N A M S K A
W Ś R Ó D G Ę ST Y C H Z A R O Ś LI D Ż U N G L I P Ł Y N Ą P O RY W ISTE RZEKI
KO BIETY Z M N IE J S Z O Ś C I N A R O D O W E J
N A P O G R A N IC Z U C H IŃ S K IM
N A T A K IC H Ł O D Z IA C H S P Ę D Z A SIĘ D Ł U G IE D N IE
O S A D A W D R O D Z E N A C H O D IEN
bite drewnianymi klinami. Pod sufitem wi­
szą snopy niemłóconego ryżu.
Droga okropna. Pierwsze spotkanie z
dżunglą wietnamską robi na mnie ogromne
wrażenie. K rok za krokiem drapiemy się w
górę, plączemy w lianach, odpędzamy mu­
chy, mrówki, stale kontrolujemy nogi, ile
nałapaliśmy pijawek. Małe, cienkie pijawki
dokuczają obrzydliwie. Żyją w gnijących liś­
ciach i szybko czepiają się obuwia lub spo­
dni. Po kilku sekundach dostają się do skó­
ry i piją krew, zwiększając swoją objętość
dziesięciokrotnie.
104
Trzy godziny drogi w dżungli równa się
całodziennej pracy. Kąpiemy się w rzece i
pierzemy przepocone ubrania. Po kolacji kła­
dziemy się na twardą pościel. Dopiero pianie
kogutów budzi mnie z twardego snu.
Wracamy. Liany z drzew spadają wprost
do wody. Syta zieleń grubych tropikalnych
liści tworzy dosłownie grubą ścianę, nieprzepuszczając światła. Ponad tą ścianą jasno
i ogromnie gorąco.
Podziwiam różnorodność flory tropikalnej
i ogromne, duże jak dłoń motyle, leniwie po­
ruszające barwnymi skrzydłami.
Tubylec wskazuje nam krótszą drogę i
proponuje zaprowadzić. W pewnym momen­
cie dróżka się kończy i my 3 godziny brnie­
my przez chaszcze dżungli. Pod nogami peł­
no kamieni, pijawek, śliskich liści i gadów.
Wychodzimy wreszcie z dżungli kompletnie
wyczerpani. Po drodze zabiliśmy dwa jado­
wite gady bambusowe.
Koledzy chorują na bezsenność. Budzi ich
zazwyczaj gwałtowna burza, nawiedzająca
nas niemal że prawidłowo co noc. W ilgotne
powietrze utrudnia oddech. W czasie gwał­
townej ulewy zacieka do łóżka.
Ale jakoś sobie radzę, przede wszystkim
śpię jak suseł. Koledzy nie mogą temu u­
wierzyć, że nie słyszę uderzenia piorunów.
Zmęczeni bezsennością są opryskliwi, ner­
wowi, często drobnostka powoduje ich za­
łamanie. U tarła się opinia, że nikt tutaj nie
wytrzyma długo. Tropik niszczy nie tylko
nerwy, lecz i stal. Niszczą się scyzoryki, no­
że, zegarki, pękają sprężyny przyrządów.
W ydaje mi się jednak, że człowiek jest
mocniejszy od stali. Bo mimo wszystko har­
tuje się, organizm regeneruje, przystosowuje
się do warunków.
I
jak palma na tropikalnym wietrze, nie
tak szybko da się złamać.
Dr A N TO N I W A L E C Z E K
Z cyklu na Mazurach
GUSTAW PRZECZEK
O D K R Y C IE CHWILI
Powiedzieć — NIC
to nie próżnia Torricellego
jest jakaś głęboka treść
wszystkiego
Nawet nie otarliśmy się o siebie
jak chmurka o wierzchołek sosny
która szuka w lustrze jeziora
treści własnego bytu
odkryłem chwilę zapłonioną
by dostrzec czego nie ma
i odczuć nie urodzone
105
S z w a j c a r s k i piewca Beskidów
Szeregi piewców Beskidu
pow iększyły się ostatn io o
jeszcze jed no nazw isko. Z da­
le k ie j S zw ajcarii d o cierają
do ślą sk ie j prasy coraz częś­
cie j w iersze nieznanego do­
tąd szerszem u ogółowi poe­
ty — Jerzego Ruckiego.
Droga autora „Rymów znad
C zadeczki" prowadzi z jaw o­
rzy ńskich zagród ścieżk ą wo­
je n n e j tu łaczki do krain y no­
stalg ii i tęsk n o ty za św ia­
tem dzieciństw a i m łodości.
Tak się dziwnie skład a, że
w ielu Polaków w łaśn ie w
S zw ajcarii w raca m yślą i
sercem do stron rodzinnych.
Kiedyś J. Słow acki nad Lem anem nap isał swe piękne
„R o złączen ie", a M ickiew icz
tu podsumował swe życie w
arcyd ziele prostoty i zw ięz­
ło ści „Polały się łzy . . . “
Skrom ne
utwory
Jerzego
Ruckiego trudno zestaw ić z
lirykam i rom antyków , łatw o
w nich jed nak
od czytać
pierw sze dośw iadczenia ży­
ciow e m łodego górala bes­
kidzkiego, któreg o
potem
w ojna rzu ciła w szeroki
świat.
Urodzony w „istebniańskim
zakątk u " (Jaw orzy n k a), gim ­
nazjum k lasy czn e ukończył
w Cieszynie, gdzie ży ją je s z ­
cze niektórzy z jego p ro fe­
sorów, p am iętający go jak o
106
chłop ca o dużej w rażliw ości
i rzadko sp o tykan ej żądzy
wiedzy.
Studia praw nicze
rozpoczął w K rakow ie, ale
skończył je dopiero z tytu ­
łem d oktora w St. Gallen
w S zw ajcarii. A resztow any
w czasie w ojny przez g e sta ­
po, u ciek ł z w ięzienia przez
S ło w ację na W ęgry, skąd
przez Jugosław ię d otarł do
F ra n c ji, gdzie w alczył w I
Dywizji Grenadierów Ś lą s ­
k ich od Linii M aginotta aż
po W ogezy. Internow any w
S zw ajcarii, tu o żenił się i
rozpoczął pracow ać. W ier­
sze przenoszą go znów w
Beskidy. Jerzy Rucki pisze
gw arą. „Celem moim — pi­
sze w którym ś m iejscu —
je s t może Syzyfowy w ysiłek
w kierunku w strzym ania za­
niku p a tria rch a ln e j n aszej
g ó ra lsk ie j m ow y." U źródła
w ysiłków p o ety ck ich J. Ruc­
kiego leży w ięc ta sam a in­
te n c ja , ja k a zagrzew a etno­
grafów , badaczy regionu, in­
spiratorów ludowych zespo­
łów, którzy pragną dla przy­
szłych pokoleń „zachow ać
od zapom n ien ia" choć cz ą st­
kę wiedzy o regionie, w k tó­
rym w yrośli i w którym się
w ychow ali. W tym sen sie
w iersze jego budzą zain tere­
sow anie jak o może o statn i
już dokum ent gw arow ej lite ­
ratury regionu cieszyńskie­
go. Jerzy Rucki je s t autorem
dwu zbiorków poetyckich:
„Rymy znad C zadeczki" i
„Św ięty, m iłosny ro k ". S k ła­
d ają się n ań utwory, któ­
ry ch tre ś cią „ je s t w szystko,
co ja k o młody chłopak —
widziałem , czułem i przeży­
łem w moim B eskid zie". Są
to w ięc liry k i o p iew ające
przyrodę beskidzką, je j pię­
kno, ale też grozę dostrze­
żoną w jesien n ym w ichrze
lub le tn ie j burzy, są opisy
zw yczajów i zasłyszane daw­
no opow iadania i legendy,
są obrazy cię żk ie j doli gó­
ra lsk ie j, są w reszcie liryki
osobiste.
Poeta ch ętn ie posługuje
się przenośniam i w ziętym i z
w yobrażeń ludu, dzięki cze­
mu pow iększa się plastyka
obrazów. W iększość utwo­
rów nosi cechy typow ej poe­
zji reg io n aln ej.
W o statn ich utw orach za­
znacza się jed nak ten d en cja
do oderw ania się od rymu
i w ykorzystania nowszych
dośw iadczeń form alnych w
poezji gw arow ej.
Zam ieszczone tu w iersze
pochodzą z cyklu utworów
op isu jący ch różne pory roku
w Beskidzie.
ER
mo j
W politycznej szacie
zawito! moj
w słonecznym Beskidzie:
ponejpiyrw Międzynarodówkom
a potym Majowóm Jutrzinkóm!
Ciyrwioność uognich uobłapio wyrszczki,
watry w uoczach młodzi.
Przez lasy i gąszcze
hurmom
uod Wogu ku Kiczoróm
cieplućkim wiatrym jutro nadchodzi,
ciyrwióne niesie brucliki
i kuczki z kamerholu.
Piernikym zawóniajóm budy na odpuście;
dziywczęce wargi
bombónóm barwym skradły,
modrzućki żabi uoczka
pod dłógi rzęsy upadły,
a słónkym przejrziste kabotki
kolybióm młodej miłości pąki.
Zaś z boku,
z kyrdelym zbiyr na czole,
z grbietym jako uobłąki,
uokym zgryźliwej złości
posiniały ciotki-dewotki.
Z biołych trześniowych miydz,
z czepców strómów w zogrodach
wiesiołym zwukym
miód złoty
pszczół strumiyniami do hólów sie leje.
Pod hrubóm skibom
pęcznióm a rosnóm
gazdowski na prziszłość nadzieje.
Jerzy Rucki
luty 1965 r.
•
wojna - nie - wojna
Jerzy Rucki
Przi cy sarskij ceście,
nad przikopóm ,
w androl z bierlam i siedzioł.
C zopkym położ ił przed koślaw e nogi,
przim rużił uoczi
i czak oł w ciyrpliw ym zam yślyniu.
A w iedzioł,
że terędy
ludu m noga n a uodpust pudzie,
i grosz ja k i-ta k i
w padnie dlo p okraki,
bo dobrzi w tych stron ach żili ludzie.
Z uow iyjżij skury now e kyrpce
pu klatych dziyw ek m łode n óżki
ku Istebn ym u niesóm .
S ypióm sie żółte groszów ki
lah u ćko — ja k o la s t ó w k i. . .
,,R zy kejcie, ujcu, by n ie by ło w ojny!"
,,P orzykóm ,
Bóg zapłać za w asz d ar hojn y,"
w androl k a ż d ej praw i dziyw ce.
C iyrw ionym i skrzidłam i bru clików ,
ku czkam i z kam erholów ,
pachołcy n a uodpust lecóm .
J a k gw iozdy — jasn e uoczi,
pu cła szum niyjszi uod krep lików . . .
Sypióm sie żółte groszów ki
lah u ćko — ja k o lastów ki . . .
,,R zy kejcie, ujcu, by n ie by ło w ojny!"
,,P orzykóm ,
Bóg zapłać za w asz dar hojn y,"
w androl uodpow iy haśn ikom .
P od szyrokóm guńkom ,
pod biołym , szkrobión y m uobrusym
spracow an e dłon ie
i styrane nogi
robotnych b a b ek i gazdów
ku kościołow i ciągnóm . . .
108
S y p ióm sie żółte g roszów ki
lah u ćko — ja k o la s t ó w k i. . .
,,R zy k ejcie, ujcu, by n ie by ło wojny!"
,,P orzykóm ,
B óg zap ła ć za w asz dar hojn y,"
rzekn ie każdym u w androl ubogi.
Przeszło lu dzich dziwy
hu rm om n a u odpust św ięty,
w d ziad ow skim k łob u ku , pom iętym ,
uod sło n ka złoci sie grosiw o.
N a kon iec zadu dn i bry cz ka:
n a n ij P an oczek, P an iczka
i w ón iących F relicz ek śtw ioro.
S tan ie przed dziadym siw ków noga,
i k u la ć przestan ie sie k o ło . . .
„H ej, d ziad zie,"
P an oczek fu saty zaw oło,
,,g eszefty n ie idóm ja k dow ni,
trza w ojny,
rzy kejcie, w androlu, uo w ojnym !"
L eci p ięciozłotów ka
szum nie — ja k o lastów ka . . .
,,P orzy kóm ,
B óg zap ła ć za w asz dar hojn y,"
rzekn ie d ziad bog atej grom adzie.
A że by ł uczciwy
nasz w androl,
i dziod z d ziadów praw dziw ych,
i żodnym u nie ch cio ł zrobić krziw dy,
tóż złożił p ob ożn ie ręce
p od lipóm , przi B ożij M ęce
i rz y k a ć poczón d ziad o w skóm m odlitbym
ze sum iyn im czistym , spokojn ym ,
płaczliw ym głosy m żeb rackim :
„ P an ie B oże, d ej W o jn y ,
d ej W ojn y , — N ie-w ojny,
jyny ta k ij szarpaczki!"
ZDJĘCIE LE O P O L D W ISZ C Z O R
JA N U SZ K O N IU S Z
r ybacy i pies
P o w ie d z ia ł, że mogę włazić; chciałem
mu odburknąć, ale za późno się zreflek­
towałem, już zrobiłem ten ruch: wysu­
nąłem nogę do przodu, uniosłem rękę
jak do powitania i teraz nie wypadało
się wycofywać; przynaglił mnie jeszcze,
powiedział, żebym właził, bo spływa.
Łódź zakołysała się, płynęliśmy; brzeg
był zarośnięty tatarakiem i rzadką, dłu­
gą trawą; wydawało się, że ktoś kilkoma
batami uderza o dno łodzi, odruchowo
podniosłem stopy; dalej jezioro było czy­
ste i głębokie. On, ten młody rybak, sie­
dział na desce przerzuconej w poprzek
łodzi i poruszał wiosłami; twarz miał
czerwoną od wiatru, jakby odartą ze
109
skóry, głupią i bez wyrazu. To muszą
być szczęśliwi ludzie, niczego nie pra­
gną, na niczym im nie zależy; macha
taki wiosłami jak wiatr gałązką i gdyby
mu kazano śpiewać albo jeść, też robiłby
to tak samo beznamiętnie i mechanicz­
nie. Kiedy o tym myślałem, on, ten mło­
dy rybak, nagle zapytał takim tonem,
jakim mówił na brzegu, dlaczego zabi­
łem psa, że to był jego pies, a ja go za­
biłem; czegoś zabił, pytał mnie wprost;
przylepił się do tego psa jak pijawka do
ciała, poczerwieniał jeszcze bardziej; wy­
padł z rytmu, widocznie całą uwagę sku­
pił na mówieniu; łódź się zakołysała;
kilka kropel upadło na spodnie; wreszcie
skończył; odsapnął, jakby podniósł jakiś
ciężki przedmiot i zaraz go upuścił; znów
zaczął wiosłować jednostajnie i mecha­
nicznie. Odpowiedziałem, że na pewno
wziął mnie za kogoś innego, że nigdy
nie zabiłem jego psa; powiedziałem na­
wet proszę pana, aby zrozumiał, że nie
jestem dla niego żaden brat ani swat
i nie powinien mówić do mnie per ty,
ale to nie trafiło do jego przekonania, bo
nadal trzymał się przy swoim ty i jąka­
jąc się powtarzał, że to ja zabiłem jego
psa. Przechyliłem się na bok, jedną rękę
oparłem o krawędź deski, na której sie­
działem, a która jak tamta, jego, była
przybita gwoździami do łodzi, drugą za­
nurzyłem w wodzie; była zimna, nie
przypuszczałem, że w takie gorące dni
woda może być aż tak zimna. Zapyta­
łem, czy chodzi mu o tego rudego psa,
którego zastrzeliłem w ogródku koło
szkoły; to był bezpański, poniemiecki
pies, przychodził do ogródka, obgryzał
kapustę i pomidory, nie mógł być jego
psem i tak zresztą zaraz by zdechł, bo
był stary; mówiłem, żeby sobie dobrze
przypomniał, kto zabił jego psa, i żeby
nie miał do mnie pretensji. W tedy ten
stary rybak powiedział, że nie miałem
prawa zabijać tego psa; kiedy przysze­
dłem na brzeg, on już odbijał, trzymał
w zębach fajkę, ociekała śliną, płynął
zawsze kilka metrów przed nami, usły­
szał rozmowę, podniósł wiosła i jego
łódź zrównała się z naszą łodzią. Są­
110
dziłem, że teraz już obaj drwią ze mnie,
nasłuchałem się tam wielu rzeczy o ry­
bakach, może chcieli pieniędzy na wód­
kę, pili przecież nawet w takie ciepłe dni
jak tamten albo mieli dzieci w szkole;
zdarzało się, że przynosili ryby albo
brali na różne kanty i prosili, abym sta­
wiał dobre stopnie. Poprosiłem, żeby po­
wiedzieli swoje nazwiska, chciałem wie­
dzieć, z kim rozmawiam, nie znałem
przecież wszystkich ludzi w miasteczku;
ten młody rybak mruknął ooś, czego nie
zrozumiałem, stary powiedział, że to nie
ma nic do rzeczy, i odbił w lewo. Płynęli­
śmy na prawo od starego, jezioro ota­
czało wysepkę długą i wysoką; później
go już nie widziałem, znikł za kępami
trawy, która tam rosła. W tedy ten mło­
dy rybak podniósł wiosła i powiedział
znowu tak niespodziewanie i takim sa­
mym tonem jak poprzednio, żebym wy­
łaził, i to zaraz. Stanęliśmy w poprzek
tego przesmyku, który był węższy i głęb­
szy, bo po tamtej stronie rósł tatarak
i długa trawa, a tu nic; udałem, że
nie wiem, czego on chce ode mnie,
i chwyciłem się tej deski, na której sie­
działem. Przestawało mnie to już bawić
i dlatego powiedziałem energicznie i gło­
śno, że jesteśmy na wodzie, a nie na
piasku, i żeby się nie wygłupiał, że jak
chce, to mu zapłacę za tego psa, tylko
nie teraz, bo nie noszę przy sobie pie­
niędzy, żeby tylko płynął spokojnie;
znam takich ludzi, są chytrzy i chcieliby,
aby im za wszystko płacić, tylko nie
mają śmiałości i nie mówią o tym; ale
on nie chciał pieniędzy i zrobił taki ruch,
jakby mnie zamierzał popchnąć. To była
dla mnie wielka szansa, wyrwałem mu
wiosła i najsilniej, jak tylko mogłem,
uderzyłem nimi w wodę raz i drugi; mu­
siałem go tym zaskoczyć, zrobiłem to na­
gle, szybko i niezwykle precyzyjnie, bo
najpierw spojrzał na mnie, twarz miał
nadal głupią i bez wyrazu, ale później
zaczął się śmiać tak głośno, że go było
słychać na całym jeziorze. Stałem już na
brzegu, a właściwie .leżałem , bo kiedy
wyskakiwałem z łodzi, on szarpnął wio­
sło i zrobiłem to tak niezdarnie, że upa­
dłem i zamoczyłem spodnie, chciałem go
uderzyć w zęby, już nawet wyobraziłem
sobie, jak sterczą nad wodą włochate łydki
i nogawki kalesonów podwinięte tak, żeby
zakrywały kolana, ale kiedy wstałem, a
przyszło mi to z dużym trudem, bo brzeg
był stromy i gliniasty i buty ześlizgiwa­
ły się do wody, on już wiosłował kilka
metrów od brzegu, gdzie jezioro było
głębokie; bałem się też trochę starego,
był gdzieś w pobliżu i we dwóch, gdyby
chcieli, mogliby mnie obuć i skąpać. Po­
wiedziałem tylko, że on i ten stary są
Szwabami, i że pies zawsze swego psa
żałuje; patrzyłem chwilę na niego, aż
znikł w tataraku, i wtedy podniosłem
z ziemi kamień, położyłem między wska­
zujący palec i kciuk jak w kleszcze,
i rzuciłem; wytarłem chusteczką dłoń,
zrobiłem to zresztą niepotrzebnie, bo ka­
mień był czysty, i poszedłem; ścieżka le­
żała nad samą wodą, tak zresztą jak po
tamtej stronie. Ten trzeci rybak siedział
prawie na ścieżce, poznałem go natych­
miast, chciałem skręcić w bok, aby się
z nim nie spotkać, ale on wyciągnął
z wody wędkę, wziął siatkę, w której
trzepotało się kilka ryb i wstał; przysta­
nąłem, bo coś plusnęło w pobliżu, on też
musiał słyszeć, bo powiedział piskliwym
jak dziecko głosem, że to szczupak, że
szczupaki lubią wieczorami gonić za m a­
łymi rybkami, że w dzień śpią, a kiedy
się wyśpią, chce im się żreć. W racali­
śmy; ten trzeci rybak z wędką i siatką
z rybami, ja w mokrych spodniach i upaplanych w glinie butach; szedł prze­
chylony na lewy bok, zawsze tak cho­
dził, miał z tego powodu trochę przy­
krości, dzieci lubiły go naśladować i kie­
dy szedł, a za nim ktoś go naśladował,
wszyscy długo i głośno się śmiali. K rzy­
czałem i próbowałem tłumaczyć, ale to
nic nie pomagało, robiły swoje; tak samo
szedł i wtedy, nogawki miał podwinięte
jak tamten, o kostki ocierały mu się
sznurki od kalesonów, chciałem o tym
powiedzieć, w szkole często zwracałem
mu na takie rzeczy uwagę, był woźnym
i jego także obowiązywały pewne zasady,
ale bałem się, że to będzie pretekstem
do rozmowy, której pragnąłem uniknąć.
Kiedy minęliśmy jezioro, wdzierało się
długim klinem między ogródki i łąkę, on
przystanął i powiedział, że mokre spo­
dnie najlepiej położyć pod książki, jutro
będą jak spod żelazka; powiedział, że nie
trzeba było wsiadać do łodzi, że widział,
jak wsiadałem i wiedział, że to się
tak skończy; pies był ich i nie po­
winienem go zabijać. Zdziwiłem się,
skąd on o tym wszystkim wie, przecież
działo się to koło wysepki, gdzie jezioro
skręca na wschód, a brzeg jest wysoki
i zarośnięty, aby można było coś wi­
dzieć z miejsca, gdzie siedział. Tłuma­
czyłem mu mniej więcej jak tamtym, lecz
kiwał głową, co miało znaczyć, że nie
zgadza się ze mną. W tedy zapytałem, co
to się stało, że nagle wszyscy żałują nie­
mieckiego psa, który i tak zdechłby
gdzieś i nawet nikt by nie wiedział. Od­
rzekł, że to był ich pies, a właściwie
tego młodego rybaka, że to był tutejszy
pies, bo tu się urodził i gdyby był nie­
miecki, nie uratowałby starego, którego
Niemiec uderzył w twarz, kopnął i zrzu­
cił z łodzi; wtedy ten pies skoczył do
wody i wyratował go. Niemiec chciał go
zastrzelić, ale pies uciekł; zjawił się, kie­
dy już ich tu nie było; bo pies jak czło­
wiek, obleci cały świat i przyjdzie tam,
gdzie się urodził; on też obleciał cały
świat i tu przyszedł; ale to już nie był
ten sam pies, wyrudział i zdziczał, do
człowieka nie podszedł, tylko ten młody
rybak zadał mu coś, że szedł do niego;
on też jest taki dziki, jaki był ten pies;
Niemcy zakopali jego ojca, zostawili tyl­
ko głowę na wierzchu i przejechali wo­
zem, on siedział w stodole i wszystko wi­
dział, od tego czasu coś się z nim stało
złego; ten stary rybak to jest tutejszy,
Niemcy wzięli mu do wojska trzech sy­
nów, żaden nie wrócił; oni tak obaj przy­
lgnęli do siebie jak nieszczęście do nie­
szczęścia; ten stary nauczył go chodzić
kolo ryb, bo w innych stronach tego
ludzie nie umieją. Po co było zabijać
psa, mógł sam zdechnąć; jak człowiek
umrze sam, to jest coś innego, a coś in­
nego, jak go zabiją; nasze dzieci też
111
w
miały panu za złe, uciekły ze szkoły i
powiedziały, że to pan zabił i że stra­
ciły do pana serce, bo one wszystko wie­
działy o tym psie; tu jest małe miastecz­
ko i ludzie o wszystkim wiedzą; ci, co
przyjechali po wojnie, dowiedzieli się od
tych, którzy tu zawsze byli; ludzie wszę­
dzie stoją za słusznością, bo są jednacy,
czy się tu urodzili, czy gdzie indziej,
słuszność, to słuszność; kiedy tu się
przyjechało, to trzeba umieć żyć. Te
ostatnie słowa powiedział tak, jakby mó­
wił ani do mnie, ani do siebie, tylko do
kogoś trzeciego; mówił jeszcze coś, lecz
go już nie słuchałem, było mi głupio i
wstyd, że wtedy zabiłem tego psa; zrobi­
łem to bez żadnego zastanowienia: wzią­
łem szkolny karabinek, poszedłem do
ogrodu i wycelowałem, pies spojrzał na
mnie, jakby czul, że za chwilę coś się
stanie, wtedy strzeliłem; zawył, opuścił
łeb, ale nie upadł, stał i stał, strzeliłem
jeszcze raz i wtedy upadł; był rudy jak
wiewiórka, zdziwiłem się, że pies może
być taki rudy i wróciłem do szkoły. Kie­
rownik nie sądził, że mam taką zimną
krew, powiedział jeszcze, że byłby ze
mnie niezły myśliwy, i od tego czasu
nigdy nie rozmawialiśmy o tym psie.
ZDJĘCIE T O M A S M IC E K
112
Dochodziliśmy, ja i ten trzeci rybak,
do miasteczka, robił się wieczór; on po­
wiedział, że nie jest łatwo żyć rybakom,
trzeba mieć dzień, raz ryby idą, a póź­
niej całymi dniami nie idą, że dzisiaj
ryby szły i ten stary rybak nic nie jadł;
kiedy ryba idzie, nie można jeść, i że
ryba to jak człowiek albo pies, ma swój
rozum; powiedział też, że on by pływał
z nimi, ale go łupie w kościach, a tam
trzeba ciągnąć i ciągnąć, a jego łupie
w kościach i m a krótszą lewą nogę. Za­
milkł, jakby się bardzo zmęczył tym
ciągnieniem, sapał coraz głośniej; tu
ścieżka rozwidlała się, jedna biegła pro­
sto, druga rozdzielała ogrody i wycho­
dziła na plac, który można było nazwać
rynkiem; tędy miałem znacznie bliżej;
szedłem jednak koło rybaka, który nagle
przyśpieszył, jakby chciał mnie zostawić
za sobą, wydłużyłem krok i po chwili
byliśmy już w miasteczku. W tedy on po­
wiedział, żebym szedł przed nim albo za
nim, bo on nie chce iść razem ze mną.
Po drugiej stronie szli rybacy; stary trzy­
mał w zębach fajkę, młody szedł za nim,
głowę miał obwiązaną szmatą; byli bez
wioseł, ryb i sieci.
B O H U M IR CETY N A
•
Czas bezpowrotny
ciemności pojawiły się dwie postacie
męskie. Pierwsza starsza, krępa, nad zaros­
tem błyszczały złe oczy. Druga młodsza i
bardziej szczupła, z przelęknionym spojrze­
niem. Za nimi drewniana ściana, drzwi, wy­
szła z nich kobieta, obaj mężczyźni uciekają,
kobieta krzyczy, chce ich widocznie po­
wstrzymać, obrazy bardzo wyraźne mętnieją,
widzę jeszcze czteroletnią może dziewczynkę
na brzegu potoka, następnie wszystko nik­
nie, budzę się.
Na kilka dni zapomniałem o sennych
obrazach, ale powróciły nieoczekiwanie. W i­
dzę owych mężczyzn pochylających się nad
staruszkiem, spostrzegam jego ręce i nogi
spętane powrozem, i torbę skórzaną z mo­
siężnym zamkiem, widzę srebrne monety.
Matka, której opowiadałem ten sen na
ciąg dalszy, nie zdziwiła się wcale. — Kiedy
byłam jeszcze mała, tata powrócił z odpustu,
mówił coś o człowieku, którego związano i
obrabowano, to zdarzało się, z powodu graj­
cara można było postradać życie.
Pracowałem nad książką historyczną, fa­
bułę umieściłem w środku naszej wsi, w
miejscu, gdzie nie było już żadnej chałupy,
spodobało mi się to miejsce. Wydawało mi
się to naturalne, że dalszy ciąg snu prze­
niósł się do chałupy nad potokiem, słysza­
łem nawet w śnie bulgot wody, że znalazłem
skrępowanego starca w ciasnej drewutni.
Matka zachęcała mnie, abym przyjrzał się
bliżej temu miejscu, może znajdę fundament
nieistniejącego budynku, co mnie niemal roz­
weseliło. Ale nie mówiłem nic nikomu, w po­
godne popołudnie spenetrowałem miejsce,
które miało odegrać w mojej powieści rolę
zasadniczą.
Matka nie myliła się. W trawie garbiły
się nieznacznie resztki jakiegoś muru. Od­
rzuciłem kilka kamieni. Kawałki pęcherzykowatego szkła, kuty gwóźdź, ułamek siekie­
ry, wreszcie jakiś niewyraźny przedmiot
8
Kalendarz Śląski
•
przeżarty rdzą, rozpadł mi się w palcach.
Sic t r a n s i t ... Temat na samodzielne opo­
wiadanie. Konkretne środowisko, postacie ze
snu, fabułę łatwo wymyślić, mam już zresz­
tą czterech bohaterów, sprawa wygląda za­
chęcająco, mówię o tym z matką, należałoby
jednak odnaleźć potrzebne notatki, nazwiska
właścicieli domku, dwa trzy stulecia nie są
przeszkodą, to nie przeszłość bajeczna.
Na razie odsłaniałem profil fundamentu,
wymiar głównej izby, komory, piwnicy i
przybudówki, nad którą mogła, ba na pewno
stała drewutnia. Matka była cierpliwa, na­
szkicowałem plan sytuacyjny, nad którym
dochodziłem do szczegółów. — Tutaj —
wskazała palcem na kreskę wyobrażającą
ścieżkę — szliśmy kiedyś bardzo dawno z
tatą, pamiętam, że odpoczywaliśmy na ja ­
kichś kamieniach.
Udało mi się odnaleźć stare papiery z na­
zwiskami owych właścicieli, nie było to rze­
czywiście wcześniej jak przed dwoma stule­
ciami, wcześniej, zanim wydano rozporzą­
dzenie o numerowaniu domów. Materiał był
razem. Ale ja nie postanowiłem wymyślać
opowiadania, wcale nie. Zamierzałem zrobić
coś innego. Tygodniami, ba miesiącami zaj­
mowałem się myślą, z którą nie zdradziłem
się nawet matce.
Tymczasem matka, której brakowało do
osiemdziesiątki już tylko kilku miesięcy,
skarżyła się na bóle, serce jej niedomagało.
Musiałem wyszukać lekarza. Tajem nica star­
ca i dalszych postaci wycofała się, nagle jed­
nak sen powrócił.
Leżał skrępowany na słomie, rzucał się,
aż potoczył się do ścianki, w której odkrył
szczelinę, widok na zewnątrz. Osłupiałem:
Ja również widziałem okolicę chaty, zielon­
kawy świt, brzezinę nad potokiem, wyszedł
z niej wysoki, szczupły mężczyzna. Starzec
wołał o pom oc,, mężczyzna odwrócił się,
zbiegł po stoku, a, ja widziałem, jak wydo­
113
bywa nóż, przecina powrozy, wyciąga starca
na zewnątrz i pomaga mu wstać. Starzec
•dziękował, w jego oczach pojawiły się łzy,
krajobraz jaśniał.
Po przebudzeniu stale jeszcze byłem ocza­
rowany. Takie obrazy! Ich piękno! Tylko
znaleźć słowa, zapisać wszystko, zanim się
.zapomni. Wydobyłem notatnik, był już dzień,
za oknem krąg słońca stał nad niebieskawym
szczytem góry. Potem przypomniałem sobie,
że matka leży w sąsiednim pokoju, że przyj­
dzie lekarz i trzeba wszystko przygotować...
Nic nie będzie z opowiadania. W kilka dni
później zrozumiałem, że sen był tylko uzu­
pełnieniem moich rozważań i nie chodzi
-o cud.
Nieszczęście spieszyło się: matka doznała
zatoru mózgowego. To nie bvła już ona, nie
potrafiła wyrażać się dokładnie, chociaż
wszystko jeSzcze rozumiała. Spędziłem z nią
wiele nocy, leciały na mnie gorączkowe sny,
był w nich starzec i jego prześladowcy, zgro­
za i obawy, że stan matki nie ulegnie po­
prawie. Nie da się odwrócić czasu i po­
wstrzymać starzenia się, wapnienia komórek,
najwyżej opóźnić, mówił lekarz.
Nie można? Zaniepokoiłem się, przycho­
dziły mi na myśl fantastyczne przygody, ja ­
kie czytałem, w nich było to możliwe, zwy­
kle przy pomocy jakiegoś przyrządu. Zacza­
rowane owoce, leśne jagody, pasterz zjadł w
górach kilka i mógł przedostawać się w daleką
przeszłość i przyszłość... W zruszająca baśń,
a podobnych jest wiele.
Bałem się odejść z domu, lekarz twierdził,
że koniec, exitis, może nadejść nagle. Udało
mi się zyskać godzinkę, pobiegłem na m iejs­
ce, gdzie przed wiekami odbywało się życie,
w domku na skraju pola, nad potokiem, od­
rzucałem dalsze kamienie, wygrzebałem —
nóż. Nóż! W łos w włos podobny, jak tam­
ten, którym przecięto powrozy więźnia. Nic
poza tym nie znalazłem. Wróciwszy ukaza­
łem go matce.
Przypatrywała się, myślała, jeśli można
tak powiedzieć, przecież była sparaliżowana,
nagle jej twarz pojaśniała, wargi rozchyliły
się.
— Mieliśmy taki nóż — powiedziała ci­
cho — zgubił się . . .
— Skąd go mieliście? — pytam.
— Znaleźliśmy go. Tam . . . — wskazała
gdzieś poza siebie. — Tata znalazł go i . . .
Nie potrafiła. Nie uratuję już matki, ten
nawrót świadomości trwał tylko trzy minu­
114
ty, i znowu nie potrafiła. Położyła się, nie
pojmowała nic, zmęczenie komórek, ani pi­
gułki nie oddziałują.
Niepokoiłem się. O coś innego chodzi, nie
o zatrzymanie czasu. O odnalezienie innego
czasu. Nie ma jednego czasu, ale nieskoń­
czona ich ilość, każdy posiada swój własny
czas, każdy twór, każdy wiek, może nawet
poszczególne rody posiadały i m ają swój nie­
powtarzalny czas . . . Szkoda, że matka nie
pojmuje, że odchodzi w ciemność, umysł jej
mętnieje, jestem zupełnie sam, moje założe­
nia kruszeją . . . Dwukrotnie byłem na miejs­
cu objawionym przez sen, nie szukałem już
niczego, próbowałem tylko wyobrazić sobie
dawne zdarzenia, odnaleźć ich sens i coś
jeszcze.
Krajobrazy potrafią rzeczywiście pogma­
twać się z nigdy nie istniejącymi. Nie chodzi
już o niezauważalną granicę, która je dzieli,
interesują mnie postacie. Dawni ludzie, ży­
jący przed dwustu laty, są obecnie urojeniem
powstałym w mojej myśli. Albo czymś wię­
cej ?
Coś tu nie pasuje. W moich oczach zmie­
niają się obrazy okolicznego świata. Wszy­
stko, co jest w umyśle człowieka, było naj­
pierw naszymi myślami, powiedział stary fi­
lozof. Ale czy tak jest naprawdę? Zwyczajny
wir elektronów!? Przyjmowanie obrazów przez
oko jest ruchem materii. Dobrze. Ale mimo
to między przedmiotem, na przykład maszy­
ną do pisania, na której wystukuję te wier­
sze, a jego odbiciem, jest poważna różnica.
Na czym polega? Na jakości? Obraz i pro­
ces, obraz i przedmiot nie są identyczne. I tu
znowu znaleźliśmy się na granicy . . .
Do diabła z granicą! Wyobrażam sobie
dwa czasy: pierwszy odbywał się przed wie­
kami, drugi to ten, który sam przeżywam,
nie mogę weń wątpić. Inaczej powątpiewał­
bym o własnej egzystencji.
Idźmy tą drogą: Zdarzenia dotyczące star­
ca są czasem, który odbywał się przed dwu­
stu laty. Jak to możliwe, że jego odzwiercie­
dlenia doznałem w śnie? Musiałbym przy­
puśćmy założyć, że zdarzenia trwają, że nie
zniknęły zupełnie i mogą dwieście lat krą­
żyć we wszechświecie, powracać na Ziemię,
trafiać do moich oczu. Czyli owe dawne
zdarzenia odbywają się w własnym czasie,
który przenika nasz czas, może nawet przez
moment zidentyfikować się z nim. Może ten
seans jest wynikiem punktu przecięcia trwają­
cego ułamek sekundy. Jeśli moje przypusz-
czenia uważać za prawdziwe, to mógłbym w
jakiś sposób wejść w ów czas wcześniejszy.
Powiedzmy przedostać się na jego kosmiczne
drogi, zobaczyć dalsze szczegóły. Kto wie,
co bym zobaczył! I byłbym w pewnym sen­
sie władcą czasu, nie jego niewolnikiem.
Uczyłem się kiedyś w fizyce, że istnieje
proces powrotny i bezpowrotny. Jeśli zrzucę
na podłogę kamień, mogę go podnieść i po­
wtórzyć proces. Ale kiedy spalę nieprzyjem­
ny list, nie potrafię wydostać go z popiołu,
z tymi samymi wierszami, treścią. Jeśli jed­
nak te procesy trwają w kosmosie, to mógł­
bym odwrócić proces bezpowrotny. Mogę
wejść w proces, który odbywał się kiedyś
dawno, uczestniczyć w jego dalszych prze­
mianach.
Nie śmiejcie się, że to nie obowiązujące
igraszki pojęć. Tajem nic. To rozkoszne —
ustawiać je obok siebie, rozbijać jedną ta­
jemnicę o drugą! Jestem szczęśliwy, kiedy
z jednej niewiadomej rodzi się dziesięć no­
wych, wierzę, że jeden kosmos może spłodzić
dziesięć i sto wszechświatów zupełnie niepo­
dobnych do siebie.
Matka leży, jej choroba nazywa się sta­
rością, czasem wyjdzie do ogrodu, bierze coś
do jedzenia albo leki, spostrzega wszystko
jak dawniej, ale jej tkanka nerwowa osłabia
się, odumiera, serce niedomaga. Pozostała
jej malutka reszta czasu. Nie ograniczonego
czasu, w którym wszystko się gubi i zmie­
nia, ponieważ czas jest najmocniejszym
władcą. Proces bezpowrotny dokonuje w jej
słabnącym ciele okrutnego dzieła. Miliardy
komórek mózgowych podchodzą do nowej
transformacji.
Siadam na krzesełku przed łóżkiem matki.
Milczę. Jeśli potrafiłbym zatrzymać proces
bezpowrotny, jeśli potrafiłbym go na przy­
kład przesunąć na tor powrotny, gdybym po­
trafił zmusić go, aby odbywał się według
mojej woli, choćby po innej spirali, potrafił­
bym również uzdrowić matkę.
Kolacja nie smakowała mi. Po godzinie
siódmej matka przeszła przez izbę, wyszła
do sionki, patrzyła w ciemność. Smutny wie­
czór, mgła, bywają takie pod jesień. O ósmej
chora położyła się znowu, trudno mi stwier­
dzić, czy jest lepiej albo gorzej, uśmiecha się,
czasem trzyma mnie za rękę. Słyszy, kiedy
mówię, może nawet rozumie jeszcze wszyst­
ko. Przed północą prawa ręka od czasu do
czasu sięga do czoła, na którym pojawia się
zimny pot. Nie ma gorączki.
Co należałoby zrobić? W ydaje się, że cał­
kiem niewiele. W ystarczy ruch, wypowiedze­
nie dwóch, trzech słów tajemniczej formuły.
Rozkład komórek zatrzyma się. Matka usią­
dzie, jej spojrzenie się ożywi, zacznie mówić
0 zwyczajnych sprawach, zator minie. Wszy­
stko będzie jak przed wielu laty.
Budzik na szafie, który już ostatnio nie
był panem matki, tykał głośno. Sekundy
uciekały. W mętnym świetle zasłoniętej ża­
rówki widzę marsz tysięcy, miliona czasów.
Płyną obok siebie, każdy wiek z osobna,
każdy dzień, każda godzina, sekunda.
Matka próbuje podnieść rękę. Pomagam
je j. Siedzi chwilę, bierze krople, nic więcej.
Nagle pada na poduszkę. Jej serce już nie
bije.
Zdarzenia ze starcem sprzed stuleci, opadł
pod powierzchnię, połączył się z masą in­
nych czasów, nieznanych mu i niejasnych.
1 życie matki opadło pod powierzchnię. Tra­
gizm procesów kosmicznych uwarunkowany
jest ich bezpowrotnóścią.
T łu m aczy ł W ład y sław S ikora.
W ła d y sła w W o jn a r : Z w iastu n w io sn y
117
JIM PISTORA
Wieczorem trafiliśmy
na ciąg pstrągów
Wieczorem trafiliśmy na ciąg pstrągów,
a Dunajec poszukiwał siebie z lekkim brzękiem
w samych szablach, krew na sośnie,
na polskim brzegu wlecze koń
słońce w strzemieniu, dobosz upada,
a jatagany w wodzie błyszczą.
1 my to nie zmienimy, pstrągi w kamieniach,
że Jagiełło powołał Tatarzynów,
wojsko krzyżackie tak czy inaczej
zostanie przy swoich rybach,
my jeszcze tak mścić się
za te końce płotką,
a oni ciągną dalej
a wszędzie płytko jak w duszyczkach,
tak na grubość rybiej prawdy:
Milczeć
i nie rozglądać się za umarłymi —
Będziesz musiał długo mówić na głos,
trzyma się to nad wodą jak zaraza
i nie wiemy, kto pyta tym milczeniem
i po co, a co dopiero — jeśli odpowiada.
(Przekład Henryk Jasiczek)
CL
►
= 3
O
W B łęd ow icach na „Szpluchow ie" żył gospodarz, k tó ­
ry tak ja k wielu innych, pra­
cow ał na swoim m ałym go­
spodarstw ie rolnym . M iał ro­
dzinę. Pierw sza była córka,
ale żywił nadzieję, że drugi
będzie syn. N iestety, żona
obdarzyła go drugą córką.
Nie bardzo mu się to podo­
bało. Poszedł do gospody i
popił sobie, w yzyw ając, że
ma drugą córkę. Ale sąsiedzi, którzy byli rów nież z
nim w gospodzie, p ocieszali
go i m ów ili: — Do trzech
razy sztuka. O jciec m ocno
zafrasow any m y ślał nieraz,
że może trzeci będzie syn.
Czekał i czek ał, a le trzecia
■znów była córka.
Teraz to już gospodarz za­
łam ał się całk o w icie, pił i
zaniedbyw ał gospodarstw o.
W m ałżeństw ie często do­
chodziło z tego powodu do
kłótni.
N iesnaski trw ały cały rok,
aż w reszcie w 1875 roku urodził się syn. Radość o jca
nie m iała g ran ic. Poszedł do
gospody, upił się z radości,
częstu jąc sąsiadów . W domu
n astąp iła zgoda i rad ość.
Chłopiec rósł i zdaw ało się,
że rozw ija się norm alnie,
chociaż niew yraźnie mówił
i robił różne grym asy i n ie ­
potrzebne ruchy rękam i. Do
szkoły w prawdzie uczęszczał,
ale oprócz różnych modlitw
1 śpiewu k o ścieln eg o oraz
liczen ia do stu, niczego się'
w ięcej nie nauczył. I ta k
rósł, pom agając w pracy na
gospodarstw ie,
n ajc h ę tn ie j
jed nak nic nie robił, tylko
w ędrow ał po w siach.
Ludzie mówili na chłopca,
a później już na dorosłegom ężczyznę „Głupi Pindura“.
W przystępie dobrego humo­
ru Pindura pom agał nawet
sąsiadom w robotach żniw­
nych i polnych. Ale jak
przyszły na niego „psie dni",
to w yszedł z domu i wędro­
w ał po w siach, n ajch ętn iej
w kierunku Ostrawy. Chodził
rów nież do Frydku, Karwiny
i Orłowy. Ponieważ w jeden
dzień nie potrafił powrócić,
latem nocow ał przeważnie
119*
w kopkach sian a na łąk ach
lub w brogu słom y. Kiedy
było zimno, znajom i ludzie
udzielali mu noclegu. Pod­
czas tak ich w ędrów ek żył z
w yżebranego chleba. B ył b ar­
dzo re lig ijn y i pod każdym
krzyżem przy drodze, czy
też przed k a p licą k lę k ał,
m odlił się na głos i śpiew ał
nabożne pieśni. W gospodzie
kupował za użebrane p ien ią­
dze wódkę. Czasam i gospodzcy częstow ali go darm ochą.
Pew nego razu w ieczorem
przyszedł Pindura przed k o ­
śció ł k a to lick i w Błędow i­
ca ch Dolnych, śp iew ając i
m odląc się, tak ja k to m iał
w zw yczaju. U słyszał go
ksiądz proboszcz, w dał się
z nim w rozmowę, gdyż do­
tych czas go nie znał. Bardzo
się proboszczow i podobało,
że ma tak ieg o pobożnego
p arafian in a, a w idząc na Pindurze ubranie całk iem po­
darte, z któreg o strzępy wi­
siały , podarow ał mu sw oje
ubranie. Obaj byli zadow ole­
ni. Ksiądz, że sp ełn ił dobry
uczynek, a głupi Pindura, że
ma e leg a n ck ie ubranie.
Po pewnym czasie znów
przyszedł Pindura przed k o ­
ściół, zanosząc modły i pie­
śni. Proboszcz zorientow ał
się o kogo chodzi. Z askoczy­
ło księdza bardzo, że Pindu­
ra znów je s t w starym ubra­
niu. Zapytał go gniew nie, co
zrobił z jego ubraniem ?
—
Ja to ubranie sprzeda­
łem — odpow iedział — bo
kiedy chodziłem „po żebra­
niu", to mi ludzie n ic nie
ch cie li dać, m ów iąc, „co my
c i będziem y daw ali p ienią­
dze, kiedy ty chodzisz lep iej
ubrany niż my.“ D latego ubran ie sprzedałem i teraz
ludzie znów daw ają ml pie­
niądze.
Kiedy była -o s tr a zim a i
nie ch cian o go z domu puś­
c ić na w łóczęgę do Ostrawy,
bo było to przeszło 14 km
w jed n ą stronę, schow ano
mu buty. To go n ie o d stra­
sz y ło , u ciek ł z domu boso.
Ponieważ
po
drodze
ze
120
Szpluchow a aż do Ostrawy
stoi koło drogi dom obok
domu, biegł po śniegu boso
do n ajb liższej chałupy, tam
ogrzał nogi i potem znów
biegł d alej aż do n astęp n e­
go domu i w ten sposób do­
ta rł aż do O straw y. Dobrzy
ludzie w idząc Pindurę bieg­
n ącego boso po śniegu daro­
w ali mu sta re buty i zw ykle
w rócił on w butach do do­
mu. W tra k cie te j sw oistej
podróży ludzie nak arm ili go,
a fry zjerzy strzy g li i g o lili
za darmo. Pindura znany był
ze sw ej uczciw ości, nigdy nic
n ie ukrad ł i niczego sobie
n ie przyw łaszczył.
T ak m ijały lata, w szyscy
go znali, n ikt się go nie bał,
a on też żadnemu nie w y­
rząd ził krzywdy. Ludzie się
do niego przyzw yczaili.
Raz zimową porą r. 1922
Pindura w ypił za dużo wód­
ki w gospodzie na Szum barku. Po w y jściu z gospody —
a było to w nocy — prze­
w rócił się na drodze, zasnął
i zm arznął. W ra ca ją cy ze
szychty górnicy n a tra fili na
zm arzniętego Pindurę, k tó ­
rego zaraz poznali. Ponie­
waż w pobliżu był cm entarz
i k ap lica, ja k rów nież m iesz­
k a ł grabarz K opiec, którego
górn icy znali, w ięc obudzili
g rabarza i wspólnym i siłam i
zan ieśli zm arzniętego Pindu­
rę do kap licy , k ład ąc n ie ­
boszczyka na podłogę.
W nocy zm arznięty Pindu­
ra zaczął oddychać i po
A
pewnym czasie obudził się.
Zorientow ał się, że je s t w
m arowni. Przeraził się, ch ciał
u ciec, ale drzwi były zam­
k n ięte, a okna zakratow ane.
Pom yślał sobie: — To oni
pew nie ch cą m nie żywego
pogrzebać!
Kiedy się rozwidniło, gra­
barz K opiec poszedł do m a­
row ni, aby z trupem zrobić
porządek. Pindura, widząc
przez okno, że ktoś idzie,
sk ry ł się za drzwi, a gdy
grabarz wszedł, w yskoczył
spoza drzwi i u ciek ł do pola.
Grabarz K opiec z przera­
żenia d ostał udar se rca i na
m iejscu padł trupem . Za­
m iast pogrzebu Pindury, od­
był się pogrzeb grabarza
Kopca.
Ludzie się później pytali
Pindury, ja k to było w tej
marowni, a on im opow ie­
dział c a łą historię.
Pindura żył je szcze długie
lata, w ędrow ał po w siach
w kierunku Ostrawy, gdzie
m iał najw iększe powodzenie
wśród robotników i górni­
ków oraz chałupy gospoda­
rzy, u który ch przew ażnie
nocow ał. Np. n o cleg m iał za­
wsze zapew niony w Datyn iach Dolnych w stolarn i
Ludwika Olszara, gdzie z he­
blowin zrobił sobie m iękkie
posłanie, n ak ry w ając się ko­
cem .
Tak w ędrow ał biedny Pin­
dura, aż zm arł w roku 1940
w 65-tym roku życia. Po­
grzebany je s t na cm entarzu
w Szpluchow ie.
Po je g o śm ierci grabarz
Mikuła zbudował mu bezin­
teresow n ie nagrobek. Na ka­
m ieniu um ieszczono jeg o fo­
to g rafię i tak i napis:
K arol Pindur 1875— 1940
Aż ze sw ej pielgrzym ki
przyjdziem y
a przyjdzie bogaty i ubogi
w szyscy się razem tam
zejdziem y.
Grób Pindury co roku ob­
sadzony je s t kw iatam i.
MGR ALOJZY KOLORZ
.J
w
z
<
p
H
X
W
pa
o
pi
e
d
cd
O
a
historyczna
ludu?
J l oczątek świadomego zainteresowania po­
daniem, podobnie jak innymi dziedzinami
anonimowej twórczości ludowej, przypada w
Polsce na okres romantyzmu. Zbiera je i ogłasza w „Pamiętniku Umiejętności Moral­
nych i Literatury" Z orian C h od akow ski,
zwraca na nie uwagę B rod ziń ski i wszyscy
wybitniejsi ludzie pióra tego okresu. W roku
1837 ukazują się „Klechdy, starożytne po­
dania i powieści ludu polskiego i R u si" K .
W . W ójcickieg o, w roku 1840 „Powieści
wielkopolskie" R . W . B erw iń skieg o, w dwa
lata później „Powieści ludu spisane z podań"
K a ro la B aliń skieg o (wydane przez W ójcic­
kiego), w roku 1845 „Podania i legendy
polskie, ruskie i litewskie".
Zarówno zbieracze, jak badacze literatury
i pisarze, byli wówczas pewni, że podanie
zawiera w i e d z ę h i s t o r y c z n ą ludu,
że można będzie na jego podstawie od­
tworzyć p r z e s z ł o ś ć
Słowiańszczyzny.
Byli nawet tacy, którzy cenili podanie bar­
dziej od innych źródeł historycznych. ,,K lec h ­
d a , podan ie, leg en d a — pisał w przedmowie
do swojego zbioru Siemieński — nie m oże
przypu szczać żad n ej rozpraw y, an i krytyki,
gdyż tarcza g łę b o k ie j w iary o d b ija p ociski
w ym agań rozum ow ych, ja k i w zgardliw ej
filo z o fii."
M aciejow ski, historyk literatury, ma wi­
docznie pogląd podobny, pisze bowiem w
swym „Piśmiennictwie polskim" (z. 1, str.
1 9 6 ), że ,,przez p od an ie rozum iem y to o p o ­
w iadanie, które n a kron ikach , lub w ieści p o ­
legając, przekazu je b ąd ź rzeczyw iste, bąd ź
p rzydatkam i upstrzone i poezji szatą przy ­
od zian e dzieje".
Szybko jednak, bo w tej samej epoce lite­
rackiej, dochodzi do refleksji, do konfrontacji
fikcji, choćby ona była przybrana w szatę
historyczną, z konkretnymi, namacalnymi
dowodami. Już w roku 1842 J. I. K raszew ski
daje wyraz swemu rozczarowaniu: „W szyst­
k o , co u n as z p od ań zrobion o, nosi na sobie
cech ę słab ości — pisze w swych „Studiach
literackich" — i z p od ziw ien iem n ie w idzi­
my w sku tku , czegośm y się po m ateriałów
bogactw ie i orygin aln ości spod ziew ali."
Szczegółowiej zajął się stosunkiem historii
do folkloru po raz pierwszy R . W . Berw iński w swym dwutomowym dziele „Studia
o literaturze ludowej ze stanowiska histo­
rycznej i naukowej krytyki" (Poznań 1 8 5 4 ).
Polemizując z Kołłątajem , autor pisze m. in.:
,,A le p om y lił się w ielce (K ołłątaj — PrzyPR . D .), gdy w yw n ioskow ał, że pom iędzy lu ­
dem p ow ziąść też m ożem y i w iadom ości o
tradycjach n aszych p oczątk ow y ch ; przepom n iał bow iem — staw iając takie tw ierdzenie
— absolu tn ie, że i lud, p o d ob n ie ja k szlach­
ta, p o przyjęciu chrześcijań stw a sw oją m iał
szkołę, w k tó rej w yobrażen ia i obyczaje lu­
du, ch oć inne d zisia j są, ja k u szlachty, to
ty lko dlateg o, że sz k o ła jeg o inna była.
U m ysł ludu to n ie płyta, n a której coś raz
odciśn ięte, pozostałoby tu na zaw sze."
Szczegółowe badania późniejsze (tak pol­
skie, jak i obce — czeskie, niemieckie, skan­
dynawskie, rosyjskie i in.) całkowicie po­
twierdziły niezbyt jeszcze wówczas udoku­
mentowany sceptycyzm Berwińskiego. Oka­
zało się, że pamięć ludu jest nie tylko krót­
ka (rzadko sięga poza czasy wojen szwedz­
kich) , ale i niedokładna, bałamutna. Mało
tego, tzw. podania lokalne, mówiące np.
o początkach danych miast, wsi, czy osad,
121
są tylko — jak odkryto — przetworzeniem
pewnych wątków ogólnych, znanych szeroko
nie tylko w kraju, ale na całym kontynencie
europejskim, ba! nawet w odległych konty­
nentach Azji, czy Afryki.
Czy oznacza to, że spory ostatecznie usta­
ły, że nie wraca się do tych spraw i że wra­
cać nie warto? Bynajm niej. Stosunkiem po­
dań do historii zajmowali się w nowszych
już czasach m. in. J. S. B ystroń, A. B riickner, W . L. H ertslet i K . W eh rk a u — żeby
wymienić przykładowo — a i dziś ukazuje
się na ten temat wiele prac — zarówno
ogólnoteoretycznych, jak i szczegółowych,
dotyczących danych wątków podaniowych,
czy wręcz konkretnych wydarzeń historycz­
nych w świetle podań.
Na naszym terenie, co zrozumiałe, n aj­
większe zainteresowanie obudziło podanie o
założeniu C ieszyna, które — z różnych punk­
tów widzenia — konfrontowano z realiami
historycznymi. D la badacza folkloru sprawa
jest jasna: mamy do czynienia z wątkiem
międzynarodowym, a hipotetyczna data za­
łożenia grodu, choćby zbieżna w przybliże­
niu z rzeczywistością, nie jest na pewno po­
chodzenia ludowego.
Podań lokalnych mamy jednak na naszym
terenie daleko więcej i prawie żadne z nich
nie wzbudziło większego zainteresowania.
Całą obszerną ich grupę stanowią te, które
— podobnie, jak w przypadku Cieszyna —
próbują tłumaczyć pochodzenie poszczegól­
nych miejscowości. Lud zaszczycił swą wy­
obraźnią takie z nich: B ielsk o , B ogum in,
Istebn ę, Ja b łon ków , Jaw orzy n kę, K oco b ęd z ,
K on iaków , M osty, O ldrzychow ice, O rłow ę,
O straw ę, P ogw izdów , P uńców , S koczów ,
Suchą, W ędryn ię, W isłę, W iślicę, Z arzecze
i Ż yw ocice.
Znakomita większość tych podań nawią­
zuje do nazwy miejscowości, próbuje ją ob­
jaśniać. Na etymologii ludowej oparto na­
stępujące podania:
Nazwa Is teb n a ma się wywodzić, według
P aw ła Z aw ady, stąd, że tutaj właśnie przy­
bywali ongiś przestępcy i wszyscy inni lu­
dzie, którzy chcieli ujść wymiaru sprawiedli­
wości (np. chłopi pańszczyźniani). Ze wzglę­
du na brak połączeń komunikacyjnych, nie­
dostępność terenu i niebezpieczeństwo dzi­
kich zw:erząt, teren ten nazywano nie bez
racji „Śląską U krainą", w której zbiegowie
m;eli iste (pewne) życie. Poza tvm znane są
daleko istebniańskie św:erki. Służyły one w
przeszłości do budowy domów, izb, co ma
122
mieć również związek z nazwą. Wreszcie —
rozwinęło się tu, jak wiadomo, pasterstwo.
Na zimę spędzano owce do istib, czyli osad.
Niestety, nie ma dostatecznych dowodów
na to, że powyższe próbki etymologiczne są
naprawdę ludowe, brak bowiem autentycz­
nych tekstów. Równie dobrze mógł je ukuć
sam Zawada.
Bardzo naiwne jest podanie o początkach
Ja b ło n k o w a . Na miejscu dzisiejszego miasta
miała się znajdować wśród lasów zwykła
polana, ze źródłem wszakże, z którego trys­
kała znakomita woda. Ponieważ nieopodal
stała w dodatku jab łoń , w cieniu której
można było odpocząć, zatrzymywać się tu
mieli często kupcy, wędrujący (dziś jabłon­
kowską) przełęczą. Ktoś sprytny zbudował
zajazd, znalazł się przedsiębiorczy kowal,
ktoś tam jeszcze i powstało osiedle, które
z czasem rozrosło się w miasto. Nazwę zaś
miało ono wziąć od owej jabłoni.
Według Z an ibala, nazwa K o co b ęd z po­
chodzi od słowa kocobęd zarz, co miało ozna­
czać w dawnej gwarze śląskiej tyle samo, co
rabuś. W łaśnie rabusie mieli tu zbudować
swój zamek, by czynić stąd swe niecne wy­
pady.
K o n ia k ó w ma zawdzięczać swą nazwę ni
mniej, ni więcej, tylko . . . diabłu. Podanie
jest przydługie, nie będę go tu więc stresz­
czał, dość że cała historia kończy się hanieb­
nym oszukaniem czarta. Koło Girowej mają
się do dziś znajdować kamienie, na których
wyładował on swą złość, pozostawiając k o ń ­
sk ie odciski.
Do czasów pogańskich nawiązuje podobno
nazwa P ogw izdow a. Miał tu stać kiedyś oł­
tarz, poświęcony bożkowi Pogw izdow i. W e­
dług innych, nazwa wsi wywodzi się od
obszarnika Po gw izdów skiego.
R o p ica leży podobno nad pokładami ropy
naftowej. Tak twierdzi przynajmniej lud, do­
dając nawet, że w dawnych czasach ropa
wydobywała się tu na zewnątrz.
Na niesłychanie kruchych podstawach oparto podanie o początkach S u chej. Kiedyś
stały tu łasy, okolica była — poza częścią
nizinną — su cha. Myśliwi, polujący w tych
stronach, zbierali się często na pewnej pola­
nie, pod su chą jodłą.
W ęd ry n ie — jak chce podanie — założył
pewien w ędrow ;ec, który odkrył tu rudę że­
lazną i w związku z tym się osiedlił.
Z D JĘC IE G A B R IEL P A LO W SKI
Podań typu etymologicznego istnieje wię­
cej, przy czym niektóre z nich — poza próbą
wyjaśnienia samej nazwy — adoptują dodat­
kowo powszechne wątki podaniowe. Tak jest
również w wypadku wspomnianego już C ie­
szyna. Temat przypadkowego spotkania się
braci jest szeroko znany, o tym jednak, że
wybrano ten, a nie inny, zadecydowała właś­
nie nazwa. Jest przecież oczywiste, że bracia
musieli się ucieszyć ze spotkania. Czyż to
nie dostateczny pretekst, by wytłumaczyć po­
chodzenie nazwy? Ale żeby nie było wątpli­
wości, jednemu z braci dano imię C ieszko.
Na wszelki wypadek.
Podobna jest historia z O rłow ą. Sam wą­
tek nie jest oryginalny (znane jest np. po­
danie o znalezieniu gn iazda orła na miejscu
dzisiejszego G n iezn a ), ale pasował akurat do
objaśnienia nazwy.
Aż dwa wątki łączą się z podaniem o po­
czątkach S koczow a. Jeden, pseudohistoryczny, jest wyraźnym plagiatem krakowskiego
podania o Wandzie, która nie chciała wyjść
za Niemca i dlatego tu (? !) skoczy ła do
wody w celach samobójczych. Cała naiwność
tej pożyczki wskazuje na to, jak bardzo bez­
krytyczny jest lud w swych tendencjach adaptacyjnych. Dlaczego właśnie Skoczów
miała wybrać dziewczyna do patriotycznego
skoku? Jak się tu w ogóle dostała? Na te
123
pytania lud nie szuka widocznie odpowiedzi.
Drugie podanie, związane z tzw. P iek iełkiem , jest odmianą wątku o zapadłej karcz­
mie (w systematyce K rzy żan ow skieg o ozna­
czonego jako T 7 0 7 1 ). Pokrewny temat o za­
topionych dzwonach jest źródłem podania
o początkach F rysztatu. Obydwa są znane
szeroko w Polsce i poza jej granicami.
Absolutnie nieomal pozbawione oryginal­
ności są znane „cieszyńskie11 podania
o skarbach. Mamy ich na naszym terenie
bardzo dużo, przy czym najszerzej są one
znane w okolicach górskich. Skarby m ają się
znajdować m. in. na C zan torii, w O straw ie,
na Stożku, w grocie m alin ow skiej, w M ar­
klow icach, w d olin ie Ja w o rn ik a, w W iśleC zarnem , n a G irow ej, w K o ścielisk u , pod
szu hw aldzkim lasem i p od S k a łk ą , n a K a m ienitym , w B orku , Ł ą k a ch , R aju , B ystrzy­
cy, Jaw orzu , n a O chodzitej, C h ełm ie, G o­
du li itd.
Bardzo często wiąże lud pochodzenie skar­
bów z postaciami popularnych zbójników —
zwykle O ndraszka, lub K lim cz o k a . Te same
podania są bardzo popularne również w T a­
trach. Mniej znane jest natomiast podanie
o skarbach, zanotowane w O straw ie. Mówi
ono o tym, jak biednemu chłopu wpadła do
lochu czapka, a diabeł wyrzucił ją z powro­
tem pełną pieniędzy. Na Śląsku zapisał je
poza tym tylko M alin ow ski w M ich ałkow i­
cach ; oprócz tego jest ono znane w Poznańskiem, na Mazurach i Kujawach.
W kilku miejscowościach na naszym tere­
nie (m. in. w W iś le) opowiada lud o próbie
wydobycia skarbu, która kończy się niepo­
wodzeniem, gdyż — wbrew zakazowi — je­
den z uczestników wyprawy klnie mimo
woli, w rezultacie czego skarb zapada się
jeszcze głębiej. I to podanie jest znane w ca­
łym kraju.
W części tylko oryginalne jest tak bardzo
cieszyńskie — jakby się mogło zdawać —
podanie o C zarn ej K sięż n ie, czyli K ata rz y ­
nie S ydon ii. Jedna z wersji jest mianowicie
tylko odmianą wątku, znanego pod nazwą
„Ziemia wyrzuca zwłoki grzesznika11, opra­
cowywanego już przez M ickiew icza, a zapi­
sanego m. in. również w Krakowskiem. Oczy­
wiście, z historią nie ma ono nic wspólnego.
Pseudohistoryczne jest także podanie o po­
chodzeniu cieszyn ian ki. Roślina ta, znana
biologom pod nazwą H a ą u etia E pip actis
N eck, nie mogła zostać przywieziona ze
Szwecji, jak chce podanie — choćby tylko
dlatego, że nie jest tam ona po prostu znana.
124
Jeśli zawędrowała ona do nas rzeczywiście
za pośrednictwem wojska, to raczej wojska
austriackiego. Mogło ono przywieźć cieszy­
niankę z któregoś spośród krajów alpejskich.
Po to, by udowodnić, jak niewiele ma wspól­
nego podanie z historią, wymienionych przy­
kładów chyba starczy. Ale możnaby je mno­
żyć. W całej Europie bez mała znane jest
np. podanie o śpiącym wojsku (u nas zwią­
zane z C zan torią, C hełm em , B a b ią G órą,
G irow ą i G ajem ) , szeroko znane jest poda­
nie o upuszczonym przez diabła kamieniu
młyńskim, o królu wężów itd.
Ale — jak się to powiada — „coś w po­
daniach jednak je st“ . Przynajmniej w nie­
których. Oto — mimo, iż osnowę ich stanowi
najczęściej jakiś powszechnie znany wątek —
mogą one czasem wskazać miejsce, gdzie na­
leży poszukiwać początków danego miasta,
czy osady. Nie lekceważą więc podań nau­
kowcy, zwłaszcza archeologowie. Kiedy eki­
pa prof. S zy d łow skieg o zaczynała np. poszu­
kiwania w rejonie S koczow a, skierowano uwagę właśnie na tzw. Piekiełko, z którym
wiąże lud początek miasta. Oczywiście, ar­
cheologowie nie uwierzyli, że zapadło się
grzeszne miasto i że o północy słychać tu
czasem głos dzwonów, ale uwierzyli, że
miasto mogło powstać pierwotnie naprawdę
w tym miejscu. I nie pomylili się.
Podobnie niezupełnie wyssane z palca są
podania o grobach szwedzkich ( Stonaw a,
C hełm , P astw iska, Pruchna, B ielsk o itp.).
Wprawdzie okazuje się czasem, że mamy do
czynienia z cmentarzyskiem nawet pogań­
skim, ale gdy zaczyna się kopać w miejscu
wskazanym przez lud, na szkielety często
trafia się rzeczywiście.
Zdarzają się też niekiedy udane próbki
etymologiczne. Lud powiada np., że na miejs­
cu dzisiejszych P astw isk wypasano dawniej
książęce bydło i badacz dziejów nie może
się z tym nie zgodzić.
Ogólnie jednak rzecz biorąc, podania nie­
wiele m ają z historią wspólnego.
,,L u d d la p rzeszłości n ie m a zrozum ienia,
nie m a też przew ażn ie zain teresow an ia; nie
dziw w ięc, że trad y cja jest w ątła, w ypadki
z rozm aitych ep o k łączą się razem , dostoso­
w ują się do og óln eg o schem atu , n abierają
cech cu dow n ości — pisze J. Bystroń. —
N ajczęściej jed n ak to schem aty podan iow e,
łączon e z n ajrozm aitszym i m iejscow ościam i;
schem aty te są zasadn iczo m iędzyn arodow e
i z w ielką łatw ością p rzech od zą z kraju do
........... -•
; .............. .
*
kraju ."
JÓ Z E F M A R YN IO K
Do O d e s s y
p o c. k. z ł o t
O
Z ajadając i popłukując trunkiem nawet nie
K ^ a p r a l Halszczok wrócił z niewoli rosyj­
zauważyli, że fundator, nie jadłszy, wychy­
skiej w r. 1918. Po miesięcznym urlopie od­
liwszy jedynie kieliszek na zdrowie miłych
komenderowano go na przeszkolenie do W ie­
kompanów, ulotnił się — jak szatan po za­
dnia.
kontraktowaniu duszy. Gdy najedzeni i na­
Tam się zaprzyjaźnił z krakowianinem,
pici po dziurki w nosie wstali od stołu, przy­
Feliksem C. Po służbie zwiedzali miasto.
skoczył kelner i wręczył im po bonie, z wy­
Raz przystanęli przed sklepem delikatesów.
jaśnieniem, że to od fundatora na jutro.
Ludzie na świecie! W isi za szybą dzika Świ­
W drodze powrotnej łamali głowy. Kto
nia. Ogromne rybsko z wąsami leży na pół­
karmi po królewsku dwóch głodomorów-womisku. Rozpierają się sery przerozmaitych
jaków za nic, po nic? Halszczok już chciał
kształtów. Szynki, kiełbas pęta, króluje wę­
ciepnąć bon do kanału, ale Felek go wy­
gierskie salami, no, a puszek sardynek, a
śmiał: jeszcześmy cyrografu nie podpisali,
czekolady szwajcarskiej, a owocu moc osza­
zobaczymy jutro . . .
łamiająca. Na popłukanie zaś wina, likiery,
Jutro były kurczaki pieczone, a na trzecie
wódki, koniak z siedmioma gwiazdkami.
,,Kaiserschm arrn“ — pycha legumina, sok
Nasi dwaj przełknęli ślinę i dawaj urągać:
do niej pachniał doskonałym rumem. I znów
to to tak, w Óstrawsko-Karwińskiem lud ro­
bony, i znów. Czwartego dnia przyszedł się
boczy z głodu mrąc burzy się, a tu, jaśnie
nimi zainteresować fundator. Czarował roz­
wielmożny burżuju, wybieraj a żryj i pałę
mową, znał cały świat. Gdy Halszczok wtrą­
zalewaj. Gdyby nie tamten W ilhelm Sucha
cił o tym, jak w Kijowie pracował parę mie­
Ręka, dawno już byłby pokój, choćby od­
sięcy w redakcji „Dziennika Kijowskiego11,
dzielny . . .
ucieszył się tajemniczy dobrodziej:
Tu Halszczok poczuł, jakby go ktoś szkłem
— Ależ tak, waszego szefa ograłem raz
powiększającym przypalał w łopatkę. Gdy
0 drobnostkę, 200 rubli. Najlepsze przecież
jeszcze poczuł łapę ciężką jak krawieckie że­
interesy robiłem z tym magnatem, Tereszlazko na ramieniu, obejrzał się i musiał za­
czenką. Halszczok pomyślał: ho, ho, Tereszdrzeć głowę, aby zaglądnąć w płomienne oczy
czenko — 300 0 0 0 dziesięcin czarnoziemu . . .
heligona, metr dziewięćdziesiąt wzrostu.
W reszcie, po dobrym łyku z kufla, przy­
Hasztabiga uśmiechnął się przyjaźnie i
brał obieżyświat natchnioną minę i spuścił
rzekł niezłą polszczyzną:
—
Myślę to samo, co wy, panowie. Nie przemowę. W ynikało z niej, że to robaczywe
państwo, Austro-W ęgry, lada dzień się roz­
wstąpimy gdzie na jednego? Funduję! Niech
leci. Zachodzi obawa, że dziewięć narodów je
te kurczepieczoną wojnę szlag trafi.
zamieszkujących gotowe na trupie wpaść so­
Poszli, tylko ich dziwiło, że taki Herkules
bie do kudeł o spadek. Temu trzeba zapobiec.
pałęda się w cywilu ulicami Wiednia.
Już powstaje potężna organizacja uciśnio­
W zaułku weszli do niepozornego lokalu.
nych. W samym W iedniu już się ćwiczy kil­
Chyba nasz fundator nie hrabia . . . Ale gdy
kanaście oddziałów. Zaprawiają się do walk
po rosole z kury przyniósł kelner na pół­
ulicznych, boć przecież przewroty dokonują
miskach sznycle rozmiarów łopaty piekar­
się w miastach. Przyjdźcie, panowie, jutro,
skiej, pięknie przystrojone sadzonym jajkiem
a zobaczycie. Jako Polacy, pomni szczytnego
z płatkiem cytryny na wierzchu, a naokoło
hasła: „Za naszą i waszą wolność11, przyło­
jarzynki, i postawił oroszone kufle pilznera
życie rękę do zbożnego dzieła. — I wyciąg­
z czapą tęgiej piany — urósł fundator w ich
nął do zbaraniałych mocarną dłoń. Uścisnęli,
oczach. Na trzecie zjedli kopiaste talerze klu­
1 owszem, choćby tylko za tyle wspaniałego
sek z makiem — też wiedeńska specjalność
żarcia.
—, wypili kawę z pianką, a między wszyst­
I poszli do organizacji, choć przeczuwali,
kim osuszali kieliszki wiśniówki, którą im
że za bujaną gadaniną fundatora ukrywa się
kelner dolewał z butelki z napisem: Baczewjakiś łajdacki trick. Cóż, ciągnęło nieprze­
ski, Lwów.
125
parcie pełne koryto. Zresztą, kto jako dwu­
dziestolatek nie strzelał głupstw?
Tym razem w znajomym lokalu zajadała
wiedeńskie frykasy cała czterdziestka woja­
ków różnych broni, a jeszcze różniejszych ję ­
zyków. Zjadłszy udała się cała paczka ciem­
nymi przejściami. W sali gimnastycznej prócz
zwykłego sprzętu był jeszcze inny, służący
celom organizacji uciśnionych narodów.
Kilkanaście dni szedł pod okiem wytraw­
nych instruktorów trening jak trzysta diab­
łów. Biegi z pełnym obciążeniem, boks, dżiu-dżitsu, walka na bagnety. Ćwiczenia w szty­
letowaniu, na manekinach. Strzelanie z pisto­
letu. Przełażenie przez dwumetrowy parkan
w pełnym rynsztunku. W spinanie się po dra­
binach sznurowych. Ćwiczenia markujące
walki uliczne. Halszczok z Felkiem odzna­
czali się i dostawali repetę w restauracji.
Nieraz ich kąsał strach, co robimy, prze­
cież to istna szkoła bandytów. Pocieszali
się, że lada dzień wyjadą na front i niech
wtedy fundator szuka wiatru w polu. Choć
kto wie? Restaurację odwiedzały stale wyż­
sze szarże oficerskie. W ygląda na to, że są
w zmowie z fundatorem.
Aż jednego dnia trząsł piorun w ciemną
noc. W trakcie treningu padł rozkaz zbiórki
w dwuszeregu. Przed front wystąpił, a jakże,
fundator, w mundurze porucznika, z orde­
rem M arii Teresy na piersi. W ygłosił prze­
mowę po niemiecku. O rganizacja kosztuje,
w kasie pustka. W ojna żywi wojnę. W yjedziemy dziś jeszcze po cesarsko-królewskie
złoto, do Odessy, bezpośrednim pośpiesznym
z Ostbahnhofu.
Wyfasowawszy nowiutkie mundury pie­
choty, oprządzenie i broń, żywność na trzy
dni, sztylet i pistolet, wymaszerowała „orga­
n izacja" późnym wieczorem na Dworzec
Wschodni. Tuż przed wymarszem dołączyła
jakaś dziesiątka kamratów o gębach wyraźnie
zbójeckich. Wszystko grało jak w zegarku.
Na dworcu oficer dyżurny aż się wyprężył,
gdy obejrzał papiery podane mu przez ko­
mendanta. O rganizacja zajęła w bezpośred­
nim pośpiesznym osobny wagon.
Gdy pociąg ruszył, zaczęli Halszczok z
Felkiem uradzać w korytarzu, co dalej. Zgo­
dzili się, że ich cip, cip, kurzyczko, zwabiono
do międzynarodowej szajki bandyckiej. Fun­
dator sznycli z pilznerem gdy się chwalił, że
dobrze mu się pracowało z Tereszczenką, miał
na myśli kasy pancerne, które temu magnato­
wi rozpruwał. Trzeba się ulotnić, ale jak ?
Tu wlazł między nich obcesowo drabisko
126
0 gębie siedmiu koniokradów i dał do zrozu­
mienia, że za próbę porzucenia organizacji
kulka w ich baranie łby. Gdy pociąg zatrzy­
mał się w Brzecławiu, próbował Halszczok,
udając naiwnego, wyjść na peron. Drzwi były
zamknięte na klucz, a drabisko zachichotało.
Nie spał już teraz, a sumował się: wojna się
może łada dzień skończy, a ja mam za ban­
dytyzm wisieć?
Przed samym Boguminem, już świtało,
poszedł do ustępu. Kiedy pociąg przy wjeździe rozkołysał się na zwrotnicach, otwarł
okno, przełożył nogi na zewnątrz i usiadł na
ramie gotowy do zeskoku. Gdy pociąg nieco
zwolnił, odbił się mocno i skoczył. Machnął
na ziemi ze dwa kozły, w mig się pozbierał
1 pobiegł pod stojącymi tam pociągami.
Bogumin i okolicę znał dobrze jeszcze z
czasów, gdy był. uczniem orłowskiego gimna­
zjum. W ięc się w Skrzeczoniu zaszył w za­
rośla i podumawszy trochę nad przyszłym
losem przyjaciela, zasnął. Obudził go śpiew
pastuszki, już po południu. Wyczekał ciem­
nej nocy i pobrnął polami przez Zabłocie i
Rychwałd do Orłowej. Zapukał do wiadome­
go okna w bursie uczniowskiej. Profesor F.,
kochany przez uczniów, zwany ,,K iśnia“ ,
uśmiał się serdecznie z jego przejść w orga­
nizacji wyzwolenia złota z kas banku. Prze­
nocował, dał się przebrać w ubranie cywilne,
a tamto wziął na przechowanie. Na zaświad­
czenie ucznia gimnazjum wyprawił do domu
rodziców.
Rodzice ucieszyli się, ale i zatroskali bar­
dzo, bo z dezerterami nie ciaćkała się monar­
chia. Ale ojciec znalazł wyjście. Z a tłustego
barana wystawiła żandarmeria dokument za­
świadczający, że urlopnikowi Halszczokowi
buchnął ktoś kartę urlopową, wystawioną w
kadrze, w Wiedniu. Niedoszły bandyta znów
się przebrał w Orłowej, a w W iedniu, jako
że miał w kancelarii kondowito, uszło mu na
sucho. W yjechał na front ze swym oddzia­
łem.
Jakieś dwa tygodnie później wpadł mu w
ręce numer wiedeńskiej „Reichspost“ . Tam
stało jak byk, że bandyci przybyli do Odessy
w charakteryzacji plutonu piechoty, obstawili
tamtejszy oddział banku państwa, wdarli się
do wnętrza, steroryzowali straż i personel i
zagarnąwszy ponad milion w złocie zdołali
ujść i nie ma po nich śladu.
Halszczok się szczerze zmartwił. Kontak­
tował się już po wojnie z rodzicami Feliksa
C ., lecz daremnie.
w ład y sław sik ora
brzozo
Lipiec skłania się do sierpnia
Pod w ieczór.
Odszedł w iatr i stok dojrzewa,
A myśl to traw a i leszczyna
Pod niebem
Z następnych przygonów;
Te drogi prow adzą w górę i w dół,
Gdzie odbywa się lato.
Najdalej patrzy noc.
I szuka przędzy,
Którą k ręcą gwiazdy;
Nie sposób zostać i nie słyszeć mroku:
Wtedy latu jest smutno.
A chcieliśm y się objąć,
Brzozo,
Pam iętać krajobraz,
B rz o z o . . .
ZD JĘC IE Z B IG N IE W KU BEC ZK A
127
w
I— I
z
w
u
C/D
<
Z
H
<
<
>— I
O
W
)— i
NI
Q
<3
128
D U Ż E O S IĄ G N IĘ C IE S C E N Y POLSKIEJ: R Y S Z A R D III
ID A K O C U R Ó W N A I T A D E U SZ K W IA T K O W SK I W SZTUCE: W ID O K Z M O S T U
Dwadzieścia la t pracy Te­
atru Cieszyńskiego. P iętn as­
ty sezon Sceny P olskie]. Po­
ważny to czas i dorobek.
Zapał i godna szacunku
żarliw ość były tym i dwoma
podstawowymi cecham i a t­
mosfery, w ja k ie j te a tr ów
działał od początku swego
istnienia i w k tó rej krąg
w ciągany był każdy widz
każdego przedstaw ienia. To
zjednało mu ogólną sym pa­
tię i zobowiązało.
P iętnaście la t pracy teatru
to suma pow ażnych doświad­
czeń i problemów. Czas pod­
niósł S cenę P olską do rangi
w ażnej placów ki ku ltu raln ej.
Widzowie tego teatru są
czymś w ięcej aniżeli zwy­
kłym i klien tam i i miłym i
gośćm i, aktorzy tego teatru
nie mogą zaw ężać sw ej roli
w yłącznie do p o jęcia p ra­
cow nika teatru. P raca i przy­
szłość te j in sty tu cji w ym a­
g a ją tego.
W A N D A SP IN K A , W Ł A D Y S Ł A W N IE D O B A I M A R T A
G O G Ó Ł K O W A — W ID O K Z M O S T U
W A N D A SP IN K A , FR. G O G Ó Ł K A i FR. SIE D L A C Z E K W
M A M S E L L N IT O U C H E
W I E S Ł A W
B E R G E R
b o s o n o g a
S a m o tn y usiadł przy oknie. Pociąg mknął
zostawiając za sobą kilometry srebrnych szyn,
jesień dojrzewała smakiem wina i zapachem
jabłek. Jasność dnia odchodziła powoli. Po­
ciąg przejeżdżał na pół rozwalonym miastem.
Domy piętrzyły się cegłami, powyginanym
żelastwem; wieże, kominy sterczały w niebo.
Korytarze ciemnych, kalekich ulic zderzały
się ze światłami neonów, reklam — z życiem.
Wszędzie tam, gdzie rozgościła się jasność,
pełno było ludzi. Obok ulicy pełnej życia
(pociąg przecinał ją w poprzecz) była ulica
pusta, szara z ogromną ścianą, u stóp której
siedziała bosa dziewczyna. Okna wagonów
świeciły niknącą smugą.
Za ramą okna — cały ten żywy, realny
świat ulic stanął jak na fotografii. Obraz
dziewczyny wrócił, jak wracają obrazy myślą­
ce. W ysiadł przechodząc przez martwe i ży­
we miasto, patrzył w żywe i nieruchome oczy
domów, żył nadzieją obrazu.
Przechodził w szerokie ulice zalane świa­
tłem, porywały go prądy ludzi. Wszystko łą­
czyło się z wszystkim. Wszedł na plac pełen
karuzeli, od których biły łuny, latały huś­
tawki mylące nieustannie niebo z ziemią. Na
jednej zauważył chłopca z dziewczyną, kiedy
byli najwyżej, całowali się — miłość jest za­
raźliwa. W rócił na żelazne żyły torów świe­
cących matnym blaskiem lamp. Dudniły po­
ciągi. Przechodził obok dworca kolejowego,
130
na pustej przestrzeni szyn stał potrzaskany
wagon ze zwisającymi buforami, z wykrzywio­
ną, żelazną belką jakby wbitą w pogodne
niebo — naprzeciw, w ulicy, siedziała pod
ścianą dziewczyna; usiadł obok niej i dotknął
bosych stóp.
— D aj pan spokój — warknęła.
— Zimno, a pani boso.
— Czy to co złego?
— W środku miasta?
— Jednak, jak pan widzi, jestem sama.
— A miłość?
— Odważny. W środku jesieni mówisz
bosej dziewczynie o miłości?
— Widziałem dwóch całujących się, mi­
łość jest zaraźliwa jak grypa. Widziałem pa­
nią z okna ekspresu, w którym chciałem za­
pomnieć o czasie.
— To nonsens, c h c i e ć z a p o m n i e ć .
— A jednak . . . tylko, że ty mi wszystko
przypomniałaś. M oje' życie przypominało
podłogę w poczekalni, gdzie podróżni rzucali
na ziemię śmiecie — i nikt nie zamiatał.
Ubiorę twoje nogi — może to głupio brzmi —
w miłość.
— Gdzie to wyczytałeś? Dzisiaj mężczyźni
tak nie mówią, są rzeczowi. Skąd przyszed­
łeś? M iłość? Za buty płaci się u nas ciałem;
a ty ubierasz mnie w miłość . . . ? Trudno . . .
trzeba iść . . .
Szedł obok niej. Milczeli. Stał się jej blis­
ki, takie uczucia przychodzą od razu i nie ma
czasu na zastanawianie. Kładła stopy na
chłodnym chodniku. Patrzył na nie myśląc
0 tym, o czym zawsze myśli mężczyzna pa­
trząc na nogi kobiety.
W eszli w rozbitą ulicę, księżyc mienił rui­
ny w jakieś staroegipskie widziadła — szli
zafascynowani. Zastanawiał się, skąd się
wzięło to uczucie. Jeszcze nigdy nie spotkał
takiej dziewczyny; zawsze tak się wydaje,
wiedział o tym, a jednak tym razem była
inna, bo bosa — odczuwał w tym coś bardzo
naturalnego, szczerego. Przyciągały go uczu­
cia przeciwne konwencjom.
W zięła go za rękę, weszli w ciemną bramę
na pół zwalonego domu, zarośniętego trawą
1 krzakami. Przeszli po schodach na szerokie
podwórze, weszli w następną bramę, prowa­
dziła go po schodach na dół. Stanęli przed
drzwiami, wyciągnęła klucz, otworzyła —
weszli do pokoju, było tu przyjemnie cie­
pło, pachniało farbą olejną, na sztalugach
stał niedokończony obraz, na ziemi leżała
mozaika rozrzuconych farb w tubkach, palety
i pędzle, kredy i ołówki, ze ścian patrzyły
ZDJĘCIE T O M A S M IC E K
miękkim światłem księżyca obrazy — j e s ­
t e ś m y w d o m u — powiedziała cicho,
wciąż trzymali się za ręce — samotność jest
dobra jak poezja, lubię samotność, ale kto
może żyć tylko poezją? W yczerpuje — do­
dała i zapaliła światło.
*
Żyli po swojemu.
Obsesja wróciła. Samotna znowu zaczy­
nała chodzić boso. Chciano ją wysłać do do­
mu wariatów, nie tylko z tego powodu, ale
i za jej obrazy — nie pozwolił.
— Okresy histerii m ijają — mówił do
niej — na przekór najwznioślejszej demago­
gii. Życia nie można deformować — rośnie
jak drzewo, śpiewa jak ptak, jest po to, by
być.
Uczyli się nawzajem cierpliwości — po­
woli, bo nie od razu, przychodził czas zrozu­
mienia. Jej sztuka dojrzewała konfliktami.
Znowu ubierała buty. Pracowała gorączkowo,
całymi nocami.
— Wiesz — mówiła do niego nad ranem
kończąc robotę — narysować rękę, rzeczy9*
wistą rękę, trzeba harować aż boli, to rze­
miosło, tego można się — mając pewne zdol­
ności — nauczyć. Dopiero potem — kiedy
potrafi się uchwycić twarz, rękę, zaczyna się
prawdziwa sztuka; można sobie pozwolić na
indywidualną twórczość.
Teraz był czas na miłość. Spali zaledwie
dwie godziny. Nowy dzień budził ich w na­
stępne odkrycia. Tego rana były inne.
Samotnego wezwano do redakcji. Mógł
wrócić. Zaczynało być wszystko w porządku.
W racał do jej kompleksu, zastanawiał się
i dochodził do przekonania, że to właściwie
normalne. Jedno go niepokoiło, czy ona cza­
sem, w okresie chodzenia boso, nie zakocha
się w innym, jak wtedy w nim — bo, mimo
wszystko, miłość się starzeje.
*
Leżeli na bezludnej skale, pod nimi roz­
bijały się pracowicie morskie fale. — Czasu
nie można zatrzymać — myślał patrząc na
huśtające się srebrne pająki odrzutowców.
Przypominały tamte huśtawki z nieistnieją­
cego już dzisiaj placu — maszyny żyją ży131
ciem intensywnym. — Niektórzy w pośpie­
z zadowoleniem. Była jego. Zza horyzontu
chu pogubili głowy — powiedział na głos —
wyrósł okręt. — Dobrze mi z tobą — powie­
śpieszą się, byle naprzód — jego spokojny
działa i pocałowała go w usta.
głos był kontrastem do tego, o czym myślał
— W idzisz, miłość goi rany, ale i rani,
— nie wiadomo gdzie i po co. Cel, oczywiś­
zazwyczaj wtedy, kiedy gaśnie u jednego.
cie, jest sprecyzowany; niestety, wydaje mi
— Jeśli mnie kiedyś przestaniesz kochać
się — ciągnął jakby rozmawiał sam ze sobą
— mówiła przytłumionym ze wzruszenia
— często zapomina się o ludziach, ów cel
głosem — musisz prosto w oczy mi o tym
ich zasłania.
powiedzieć.
Skała była rozgrzana, gładka, czuła jak
— Ty tak samo . . .
pulsuje w niej słońce, morze, jej krew. Po­
— Nie wierzę, że we mnie wszystko do­
głaskała go po ręce.
szczętnie się wypali, ale przyrzekam. Szcze­
—
Gorącym ciałem — mówiła, sennie rość za szczerość. Będziemy żyli każdy po
swojemu i bez wzajemnych pretensji.
mrużąc oczy, je j głos przyjemnie dzwonił mu
— Boję się, że odejdziesz ode mnie.
w uszach — nie zawsze i nie na zawsze da
— Nie, zaufanie to jeszcze większa miłość.
się zapchać nudę życia automatycznego.
— Chcę cię mieć tylko dla siebie.
W okresie cybernetyki, w którym roboty kom­
— Tak wszystko popsujesz. Człowiek nie
ponują muzykę, zaś małpy m alują obrazy,
może być własnością. Zrozum. To właśnie
akurat chce się być innym, wierzącym nawet
doprowadza do tego, o czym mówiłaś: do
w miłość — i czym więcej się jest, tym wię­
umierania miłości. Trzeba zachować własną
cej się to ukrywa za „czekaniem na Godota",
indywidualność. Głupstwem jest wiara w ja ­
za cynizmem, za wszystkim tym, nad czym
kieś spłynięcie dusz — to staje się po czasie
„starsza generacja" załamuje ręce. Tacy jes­
kajdanami. Tak jakoś musisz mnie zrozu­
teśmy i nic na tó nie poradzimy. — Położyła
mieć. Tylko w taki sposób możemy obok sie­
się na brzuchu. Jej ciało lśniło brązowo na
bie istnieć do końca.
słońcu, drobne piegi wyskoczyły na plecach.
W idziąła, jak śmiałym łukiem skoczył w
Z charakterystycznym dla kohiet rozmachem
morze. Za chwilę wyłonił się z ciemnozielo­
rzucała w morze kamienie. Patrzył na nią
nej wody. Czuł jak włażą mu w ciało chłod­
ne igiełki. Dopłynął do brzegu, wyskoczył na
kamień, wspiął się na górę — dźwignął ją,
przycisnął mocno, mocno do siebie i długo,
zachłannie całował.
— To dobrze, że jesteś właśnie taka.
*
Samotna i samotny trzymając się za ręce
szli b o s o w ciemnych okularach i czarnych
swetrach, ona z długimi, jasnymi włosami
w czarnej, wąskiej sukni; on z brodą, w skó­
rzanych farmerkach z gitarą na ramieniu.
Drezno 1964.
ZD JĘCIE JAN BYRTUS
--------------------- M A R I A
W A R D A S Ó W N A
F I G I E L ---- --------------------- W Y M O W N I K A
N
ie było człowieka, któryby zazdroś­
cił staremu Śliwce życia u jego córki na
wymowie. Zuza, choć otrzymała z pię­
ciorga rodzeństwa przy podziale majątku
największą część z warunkiem zapewnie­
nia ojcu utrzymania i dachu nad głową
do jego śmierci, już niedługo po tym za­
częła staruszkowi wymawiać lichą stra­
wę i maleńką izdebkę.
Nie lepiej od córki obchodził się ze
starym Śliwką jego zięć Kajfosz i wnuki,
które słysząc wymyślania rodziców na
darmozjada, bez najmniejszych skrupu­
łów czyniły ułomnemu na słuchu i wzro­
ku dziadkowi urozmaicone figle. Celo­
wały w podstawianiu cebrzyków na środ­
ku sionki, prowadzącej z izdebki dziadka,
każdy jego upadek przyjmując huraga­
nowym śmiechem i drwinami.
— Jak wy, syncy, bydziecie w moich
rokach i wasze dziecka bydą tak samo
wami posturkować, przypomnicie se dziepro, jakąście mi krzywdę robili — zwykł
mówić staruszek, z trudem powstający
z ziemi. Potłuczony udawał się do córki,
prosząc ze łzami w oczach, by zabroniła
dzieciom przykrych w skutkach figli,
przedrzeźniań i brzydkich epitetów.
— Przeca jo ni mom czasu dziecek
wachować — napadała na zafrasowane­
go ojca. — Tam , kany nie trzeba, to
dowidzicie, jak na ten przykłod niepełny
liter mleka i dobrze dosłyszycie, wielach
utarżyła we Skoczowie za prosięta abo
cielęta, bo. wyblyszczocie kaprawe oczy,
żebych was częstowała po rownu z dzieckami żymełką i wórsztem. Jak sie wom
u nas nie podobo, to idźcie do Agneszki, abo milaczka Jędrysa, kieremuście
dali krom pola na przydawek jałówkę,
niech sie też porę roków z wami potropią jak jo. A jeślich dostała o te trzy
jochy pola więcej od nich, to mi sie pa­
trzały, boch nejdłuży na waszej gospo­
darce robiła. Nic żech na tym nie wy­
grała, bo przez te sześć roków co siedzi­
cie u mnie na wymowku, jużeście to pole
przejedli. Do tego jeszcze zadzierżujecie
nam każdy rok pore zagonków na ka­
pustę i ziemioki dlo siebie, choć gardelnie dlo swoich domowników ich potrze­
buję.
Zalewany potokiem niesprawiedliwych
zarzutów, staruszek w milczeniu odcho­
dził do swojej nieprzytulnej izdebki szu­
kać ukojenia w modlitwie.
Przyciśnięty niedostatkiem wymownik
Kajfoszów tego letniego popołudnia dy­
skretnie wyciągnół z dna łóżka spoza sło­
my jakieś zawiniątko i poszedł do miesz­
kania kierownika szkoły.
—
Dawno was, Śliwko, nie widzia­
łem — powitał nauczyciel łubianego sta­
ruszka, życzliwym gestem krzesło mu
wskazując. — Dochodzą mnie słuchy, że
zięć oberwał wam z przepisowej umow­
133
wem przekornej myśli głośno się roze­
nej dostawy piętnaście kilogramów fasoli
śmiał.
rocznie i coraz gorzej się z wami obcho­
— Cóż im tak wiesioło? — nie mógł
dzi.
Śliwka utrzymać swej ciekawości.
Staruszek w milczeniu skłonił głowę
— Posłuchajcie, Śliwko! Otrzymałem
na piersi.
—
Nie posłuchaliście mojej praktycz­ pięć tysięcy reńskich do przechowania.
Chcę zmusić waszych domowników do
nej rady, gdy wam doradzałem sporzą­
okazywania wara szacunku i o\>myś\\\em
dzić testament z po&zia\em majątku po
pewien plan, którego nie wolno wam
waszej śmierci, bo wtedy wszystkie dzie­
przed nikim zdradzić.
ci zabiegałyby o wasze względy.
Honorny chłop obruszył się:
Śliwka pokiwał głową.
— Każby tam, panie rechtór! Przeca
— Dziecka robiły na mojej gospodar­
mnie znają moc roków, to dobrze wie­
ce, to sie im patrzało dać pole, gor jak
dzą, żebych im, panoczku, świństwa nie
sie pożeniły. O jodło mi tak nie idzie —
zrobił.
głos mu się załamał — bo stary człowiek
W miarę jak nauczyciel mówił, pożół­
nie więcy od szpoka zje, ale nejwięcy
kłe rysy Śliwki wygładziły się w łobu­
mnie mierzi to wydziwianie, że objodom
zerskim uśmiechu, a wyblakłe oczy oży­
domowników, kierzy sie ni mogą doczkać
wił młodzieńczy blask. Po chwili wręczył
moji śmierci i jak mogą, to mi żywoprezesowi gminnej Reiffeisenki swoją
byci obrzydzają. Masła ani szperki od
książeczkę wkładkową do przechowania
dwóch roków nie dostowom, choć mi sie
i troskliwie ukrył plik banknotów za ko­
patrzy.
szulą. Pożegnał się i rzeżkim krokiem
— To zaskarżcie Kajfoszów do sądu.
ruszył w stronę swojej zagrody.
Poczciwy Śliwka aż zatrząsł się z wra­
Pasący krowy na miedzy przy chodni­
żenia.
ku dwunastoletni wnuczek Karlik, do­
— Takiej gańby bych sobie ani do­
strzegłszy wracającego ze szkoły dziwnie
mownikom nie zrobił.
odmłodzonego dziadka pośpiewującego
— Honorny z was człowiek, Śliwko
z animuszem dziękczynną pieśń kościel­
— pedagog ciepłym wzrokiem obrzucił
ną: „Ciebie Boże chwalimy" — z wraże­
staruszka. — W olicie głodować, niż się
nia zapomniał ułożyć na ścieżce przygo­
o swoje upomnieć. W asza córka z zię­
towaną w rowie przeszkodę z kawałka
ciem jednak na tę wspaniałomyślność nie
spróchniałej wierzby. Zaledwie też o zmro­
zasługują i należałoby ich nauczyć po­
ku przyprowadził bydło do obory, po­
szanowania dla ojca, który dzieciom po­
biegł do kuchni, dzieląc się z matką
zostawił wzorowo utrzymane gospodar­
swoim spostrzeżeniem.
stwo.
— Co dziwniejsze to to, że jak mnie
— A niech tam bydzie moja krzywda
starzyk uwidzieli przez okno iść z chle­
— Śliwka machnął desperacko ręką. —
wa, to gibko zaryglowali dwierze przede
Mom jeszcze w Rajfajzence pore reń­
mną, czego nigdy nie robili, jakby sie
skich, o kierych cera Zuza ani zięć nie
boli, żebych czego nie podpatrzył, —
wiedzą, tak przyszełech do nich, panie
mówił szeptem płonąc ciekawością.
kierowniku pytać, żeby mi z książeczki
Zelektryzowana tajemniczością ojca,
odpisali dwie korony, bo chcym se poKajfoszowa odciągnęła synka na bok.
kupić co nejbarży po trzej a — przy tych
— Idź po cichu pod dwierze starzysłowach wymownik Kajfoszów wyciągnął
kowe i podziwej sie przez dziurkę od klu­
ze szmatek zniszczoną książeczkę oszczęd­
cza, co robią — poradziła ochoczo zdej­
nościową.
mującemu buciki Karlikowi.
Prezes gminnej K asy Reiffeissena nie
Synek był już na progu, gdy spotkał
oponował. W ypełnił formalności, pod­
się z wracającym z pola ojcem.
szedł do ogniotrwałej kasy w kącie przy
— Cóżeś taki dziwoki? — zdziwił się
biurku, obliczył bilon i nagle pod wpły­
134
podejrzanym ru m ieńcom na lica ch p ier­
worodnego.
Ż ona położyła p alec na ustach.
— T ssss! N ie rząc ta k głośno. S ły ­
szysz przez ścian ę, z ja k ą rad ością ta ta
cosi ra ch u ją ? — p o ciąg n ęła za sobą m ę­
ża, ucho do otw oru po zam u row anych
drzwiach p rzy k ład ając.
— Cóż w tym d ziw nego? Is to rechtor
tatowi zap łacił pore grej carów za poleni
wąglim w piecu zim ą w k la sie — w zru­
szył K a jfo sz ram ion am i.
Po chw ili do izby w biegł K a rlik zlany
gorącym potem , z rozszerzonym i zdum ie­
niem oczym a.
— Starzy k m a ją n a stole straszn ą k u ­
pę p ap iórzan ych pinięd zy, żeby ich do
koryta po korm iku n ie zm ieścił — w yre­
cytow ał jed ny m tchem , z trudem łap iąc
powietrze.
O jciec ob ru szy ł się.
— N ie fanzol tak głupio, żebyś po fy rnioku nie dostoł. K a ż b y starzy k nogle
przyszli do w ielkich pinięd zy, ja k g re jca rem nie sm erd zieli?
— T o pódźcie sie podziw ać przez
dziurkę, ja k starzy k ra ch u ją stów ki i odkłod ają n a kup ki — w ykrzykn ął ob rażo­
ny chłopiec. Z ap o m in a ją c o środ kach
ostrożn ości zaledw ie o jcie c p rzy tk n ął oko
do otw orku drzwi, K a rlik n ieo p atrzn ie
k ichnął, a w tedy ch ytry dziadek zdm uch­
nął lam pę i izdebkę w ym ow nika zaległy
ciem ności, zm u szając natrętów do u ciecz­
ki.
— A co, n ie rząd ziłech prow dy? —
K a rlik żąd ał sa ty sfa k c ji za ob raźliw e sło­
w a o jca .
K ajfo szo w a p y tający m w zrokiem o b ­
rzu ciła przejętego m ęża.
— D alib ó g , że K a rlik m ioł recht —
w ym am rotał p rzy tom n iejąc z n iesły ch a ­
nego w rażen ia. — A n ich se n ie pom yśloł,
ja k i z tw oigo taty je s t faryzeu sz. N a oko
chodzi ob targan y, w podziuraw ionych b agańczach ja k o sta tn i Ł azarz, a siedzi na
ty siącach . P od le tego, coch w idzioł, b y dzie tego z d ziesięć tysięcy, a m oże w ięcy,
bo jeszcze k iela kupek m ioł czopką p rzy ­
kryte. N ic inszego, je n y m u sieli te ty s ią ­
ce na lutryji wygrać, a przed nami sie
z tym kryją.
— Każ ich mieli schowane? Przy bie­
leniu izbeczki starzykowej, wszystkoch im
do imentu przeglądła, i ani jednej szóstki
nie naszłach — tłumaczyła strapiona
Zuza.
— Isto starzyk mieli ich schowane u
rechtora i dzisio je zebrali, bo szli ze
szkoły tacy uradowani — Karlik usiło­
wał rozwiązać tajemnicę.
— Komu chcą poręczyć te tysiące —
rozmyślał półszeptem gospodarz z nie­
zdrową zazdrością w oczach. — Gdyby
nam, to by sie z piniądzami przed nami
nie kryli.
— Może Agneszce, bo ona ze wszyckich dziecek do starzyka na godne święta
przychodzi z kołoczkami w maślanym ko­
szyczku, a we W ielkanoc z murzynem z
wieprzkową duszą — odezwała się do­
myślna żona. — Jak tata mają siostrze
poręczyć te tysiące, to niech se ich Agneszka ku sobie biere, jeść dowo, a po­
tem pogrzeb robi, bo mo za co — rozsier­
dziła się Kajfoszowa.
Przebiegły mąż był jednak innego zda­
nia. *
— Trzeja tak robić, żeby starzyk tych
tysięcy inszym dzieckom nie dali, jeny
nom. A poręczą ci, Zusko, jeśli sie inaczy
ś nimi bydymy obchodzić, nie tak jak
do teraz: pies z kocórem, a pieknie, po
dobroci.
— Czy tate ze skóry obdzieróm? —
warknęła Zuza obrażona przytykiem mę­
ża.
— Ze skóry tate nie obdzierosz, ale
rada sztelujesz starzykowi ten literek mle­
ka na poły z wodą każde rano; zamiast
pięknych ziemnioków dowosz tatowi do
warzenio drobnioki, kiere nie idzie oszkrobać, zamiast szperki żyłowatą łate,
abo oszydzoną sztwierteczke masła na ty­
dzień. Nigdy tatowi nie dosz dobrego sło­
wa, a cięgiem jeny: hór, hór, jak na tego
kudłatego Nerusia.
Zuza zawrzała gniewem:
— A czyś ty jest lepszy? Czyś choć
roz urąboł dlo starzyka patyków i zapolił
135
w izbeczce w zimie, żeby mieli ciepło?
Czyś choć roz za te sześć roków, co nam
puścili gospodarkę, kupił im ciepłe papu­
cie abo wełniane gacie na zime, żeby sie
tak nie trzęśli z zimnicy? Przyganio kocieł gorkowi, choć tak samo czorny od sa­
dzy — odcięła się.
Chłop nie był bez winy i musiał żonie
przyznać słuszność.
— To prowda, Zusko, że my sie ze
starzykiem szpatnie obchodzili. Ale od
dzisio bydzie inaczy, pokiel nam tych ty­
sięcy nie poręczą. Jak jeszcze roz uwidzę
Karlika abo Francika pokazować starzy­
kowi wykrzywione gęby z wyplęzionym
językiem, to ich tak poskiem zerznę, że
z ruski miesiąc na zadkach nie usiedzą.
Zajęta gotowaniem wieczerzy przy
kuchni, Zuza wtrąciła usprawiedliwia­
jąco:
— Dyć, jak syncy wiedzą, o co sie
rozchodzi, to ich napominać już nie po­
trzebujesz.
Kajfosz ze zrozumieniem kiwnął głową.
— Prowde, babeczko, prawisz, ale —
zwrócił się do Karlika — nie śmiesz żodnymu sie przyznać, żeś widzioł u starzy­
ka piniądze, boby potem ujcowie i ciotki
od wymownika tysiące wyciągli i nam
by sie nic nie dostało. Ani starzyk, ani
sąsiedzi, ani gor ciotka Agnieszka nie
śmią wiedzieć, że my telkowne piniądze
u wymownika widzieli. Przysięgni, że nie
powiesz!
Karlik wzniósł oczy w niebo i uderzył
się pięścią w piersi, aż zadudniało, jak w
starym odratowanym glinianym garnku.
— Jak Bóg nade mną, nie powiem —
rozległy się w izbie jego uroczyste słowa.
*
Synek Kajfoszów idąc do szkoły, po
drodze jak zwykle wstąpił do ciotki Ag­
nieszki po siostrzeńca. Na podwórzu za­
stał ciotkę wysypującą kurom z chlebowej
słomianki wczorajsze ziemniaki.
— Pawełek jeszcze siedzi przy śniodaniu, to chodź na chwilkę do kuchyni —
zaproponowała, zdziwiona tajemniczą mi­
ną krewniaka. — Jużeście posadzili fa136
zole w ziemniokach? — dopytywała po
drodze przez sień.
— Jeszcze ni, ale wczora tatulek znie­
śli ze sypanio sztwiertke fazoli, to istodzisio bydą sadzić.
Gospodyni poczęstowała siostrzeńca.
kawałkiem podpłomyka i resztę zawinęła
Pawełkowi do szkoły.
— Downoch u starzyka nie była, jak
tam, są zdrowi?
— Z d ro-w i. . . — zająknął się siostrze­
niec, podejrzanie czerwieniejąc po białka
oczu, co nie uszło uwadze ciotki.
— Cosi musi być ś nimi nietęgo, jak
ci rzecz nogle zastawiło — zmartwiła się
Agnieszka.
Karlik lubił ciotkę, bo zawsze czymś,
go poczęstowała. Czując teraz na sobie
badawczy jej wzrok, nie namyślał się
dłużej i zwierzył rodzinną tajemnicę, upewniając się, że go przed rodzicami niezdradzi.
— K atać też tam, synku! Dyć wom
życzę wszyckigo dobrego, gor piniędzy . . ..
— oświadczyła uroczyście, wysupłując z.
głębokiej kieszeni spódnicy kilka centów.
— Tu mosz pore grejcarów, to kup we
sklepie bombonów i podziel sie z Paweł­
kiem.
Po odejściu uczniów do szkoły, Ag­
nieszka Siąkałka, chcąc się czymś załgać
do Kajfoszów, zabrała z sobą pękniętą
drewnianą foremkę do wyciskania masła,
spiesząc do zagrody gospodarstwa sio­
stry Zuzy. W sieni zatrzymała się, ujęła
klamkę od izdebki ojca, ale drzwi były
zamknięte. Zapukała do Kajfoszów, w
progu wymawiając chrześcijańskie po­
zdrowienie.
— Jak żech w zeszłym tydniu ukłodała masło, to mi lodka pukła, i boję sie,
żeby sie mi ganc nie rozleciała, tak żech
ją do ciebie, szwagierku, przyniosła, bo
ty umiesz szykownie takie wiecy drótować — wyjawiła cel swego przybycia,
zerkając na rozpartego za stołem ojca,,
pykającego z kosztownej fajki szwagra,
przeznaczonej na święta.
ZDJĘCIE W Ł A D Y S Ł A W W O JN A R
Pogłaskany w swej próżności Kajfosz,
•odebrał z rąk szwagierki pękniętą fo­
remkę.
— Siedni se, to ci na doczkaniu łód­
kę odratuję. Pójdę do szopki, bo tam
mam mosiężny drót.
Zuza końcem fartucha starła z ławki
niewidoczny kurz.
— Jużeś, Agneszko, posadziła rozsadę
kapusty i fazole? — zagadnęła siostrę,
podając jej skrawek bochenka chleba z
nożem. — Ukrój se skibkę przez obyczoj,
żeby nom Ponbóczek błogosławił.
Siąkałka skwapliwie odkroiła kromkę,
odłożyła chleb, ułam ała palcami drobinę
i zaczęła żuć.
— Dobrze ci sie wypiek — pochwa­
liła. — Ale co to? Zawdych widowala
tate u was w kącie na stołeczku, a teraz
honorowo za stołem, jak we wilije. Cóż to
sie stało, że mocie starzyka w takiej zocy ? — spytała z maskowaną ironią w
głosie.
Siostra świętoszkowatym ruchem zwie­
siła głowę na ramię. Litościwy wzrok
skierowała w stronę ojca, wylewającego
na podłogę smrodliwy czarny sok z fajki.
— Przeca my sie we szkole uczyli
w sztwortym przykozaniu czcić ojca . . .
— powiedziała z wyczuwalną czułością
w głosie.
Agnieszka przygryzła wargi.
— Dobrze, żeś mi o tym przypom­
niała, bo jo też od dzisia lepi sie będę
z tatą obchodzić przy paseniu krów w
dniach, jak pasterza posyłom do szkoły.
Zuza zaniepokojona myślą, że przez
lepsze traktowanie ojca, ten gotów przed
śmiercią o siostrze pamiętać, skwapliwie
jęła jej tłumaczyć:
— Na, dyć tyś tela tacie nie doku­
czała, co jo . . .
Stary, wykorzystując nastrój samooskarżenia córek, wymknął się do swojej
izdebki, wydostał z dna dziurawego garn­
ka pełnego kaszy pszenicznej plik bank­
notów i pokusztykał za stodołę.
W łaśnie w przerwie lekcyjnej ucznio­
wie bawili się na podwórzu szkolnym,
gdy Karlik spostrzegł nadchodzącego
138
dziadka. Pouczony przez rodziców, wy­
biegł mu naprzeciw.
— Kany to, starzyczku, idziecie? —
spytał przymilnie, usłużnie prowadząc
staruszka za rękę.
— Chcę sie spytać rechtora, jak sie
uczysz, bo twoi ojcowie nie mają na to
cza su . . . — wykręcił się dziadek, zdej­
mując czapkę przed stojącym na progu
szkoły nauczycielem.
— Podsłyszałem mimo woli waszą
rozmowę z wnuczkiem, tak proszę ze mną
do gabinetu.
Zaledwie kierownik zamknął drzwi,
stary Śliwka rozpromienił swoje oblicze.
— Niech im, panie rechtór, Ponbóczek
stokrotnie wynagrodzi za te dobrote i po­
radę — głos staruszka łamał się wzrusze­
niem.
Pedagog z uśmiechem wysłuchał relacji
Śliwki, wręczającego mu wczoraj wypo­
życzoną sumę. Na dzwonek wzywający
do rozpoczęcia lekcji, nauczyciel żegnając
wymownika Kajfoszów, zapewniał go
uroczyście:
— Tajemnica obowiązuje tak was,
Śliwko, jak i mnie. Lubię was bardzo
i życzę wam pogodnej starości. Przy spo­
sobności wpadnijcie znowu, a jeśli znaj­
dziecie siły, to chętnie skorzystam z wa­
szej pomocy przy ogrzaniu klasy zimą.
*
Drutujący przed szopą formę na masło
Kajfosz, czujnym wzrokiem odprowadził
idącego w stronę sklepu teścia. Zaledwie
zniknął mu z oczu, polecił czteroletniemu
synkowi pilnować za stodołą nadejścia
dziadka, a sam pospieszył do jego izdeb­
ki. Przewrócił pierzynę, przekopał słomę
w sienniku, rozpruł poduszkę w poszuki­
waniu banknotów, potem zaczął stukać
młotkiem w podłodze, czy nie usłyszy
fałszywego odgłosu, ale po pieniądzach
nie było śladu. Zdenerwowany wychodził
z izdebki, gdy natknął się w sionce na
żonę i jej siostrę.
— Nareperowałeś już łodke Agneszki? — spytała żona zdziwiona malującą
się w jego rysach nerwowością.
ZDJĘCIE T O M A S M IC E K
— Ju ż je s t gotowo i m oże se ją b ra ć —
w skazał szw agierce leżącą na ław ce pod
ja b ło n ią form ę.
S ią k a łk a .podziękow ała, za b ra ła form ę
i w yszła. Z a stodołą sp otk ała siedzącego
w kuczki m alca, w patrzonego w drogę.
—t Cóż tu, F ra n cik u , ro b isz ? — po­
g ład ziła je g o płow ą czu prynkę czułym
ru chem .
— W a c h u ję n a starzy k a . . .
— A gdo ci kozoł?
— T atu le k .
S p ry tn a chłopka w m ig sk o ja rz y ła so­
b ie dziw ną m inę szw agra, w ychodzącego
z izdebki o jc a w czasie jego nieobecności.
— C h a ch a ry jed n e, chcą boroka okraść
— w estchnęła, gdy n ap ato czy ła się na
w racająceg o ze szkoły o jca .
— W id zę, że ci zięć łodke napraw ił —
zagad nął córkę.
— T o ć , ale przed chw ilą cosi we w a­
szej izbeczce przew racoł. D ejcie se, tato,
pozór, żeby ście przez tych w ysrańców
pinięd zy n ie p ozby li — napom knęła o s­
trożnie.
— N ie opow iadej takiej k oniny —
139
obruszył się rozgniewany ojciec. — Gdo
ci o tym wyrządzoł, że mom piniądze?
Kobieta w mig się zreflektowała.
— Tak mi sie cosi przywidziało. Ale
tak, czy siak, pamiętejcie też, tatulku,
o mnie przed śmiercią i nie poręczcie
wszyckigo chciwym Kajfoszom, bo Zuska
większą ode mnie herbowizne dostała —
czyniła ojcu łagodne wyrzuty. Pochlipu­
jąc z cicha skierowała się do swojej za­
grody.
Śliwka był już blisko swojej zagrody,
gdy dojrzał zza stodoły wnuczka biegną­
cego na podwórze z okrzykiem: „Starzyk
idąąą!
—1 Co te przeklęte piniądze z ludzi
robią? — westchnął staruszek. Znalazł­
szy się w izbeczce, musiał przyznać Siąkałce słuszność. Postanowił jednak uda­
wać, że spowodowanego nieporządku nie
spostrzegł. Nie wiedział, że po bezsku­
tecznych poszukiwaniach, dobrana para
Kajfoszów udała się na strych penetro­
wać zakamarki za kominem, w strzesze
dachu, a potem do chlewków.
Karlik po powrocie ze szkoły powiedział
rodzicom o wizycie dziadka u nauczyciela.
Przejęta matka opadła na ławkę.
— Isto starzyk zanieśli piniądze do
Rajfajzenki, bo my ich nikaj nie naszli.
Ni mógł to ten stary lazęga nieskorzy
o tym pomyśleć — złościła się.
— Nie jargej sie, bo jeszcze starzyk
usłyszy — mitygował ją mąż. — Nima
inszej rady, jeny sie mieć pieknie kole
wymownika, żeby mioł na nas dobre oko,
to sie doczkómy poręczenia tych tysięcy
— zciszył głos na dochodzące z sieni zna­
jome człapanie.
Karlik podskoczył i ujął dziadka za
rękę.
— Siednijcie se, starzyku, boście kęs
chodnika zrobili do szkoły — posadził
starego na ławie.
— I co jeszcze mieliście u jechtora?
— A cóżbych mioł mieć — zbył ją
krótko.
Kajfoszowie nie śmieli dziadka draż­
nić. Choć byli wściekli, że ubiegł ich za­
miar, w strachu, by innym dzieciom spad­
ku nie przeznaczył, prześcigali się w
uprzejmościach, obdarzali go drobnymi
prezentami, bacząc, by na niczym mu nie
zbywało. Córka Zuza w dobroci serca
-rozporządziła, prócz dotychczasowej dani­
ny w naturze, dożywiać ojca przy wspól­
nym stole. W ydzielała mu odtąd najlep­
sze jadło, a po obiedzie zapraszała do
izby na drzemkę w najdroższych pierzy­
nach.
Tej lipcowej niedzieli po zwykłej
drzemce poobiedniej, dziadek wyszedł do
zagrody. Usiadł w cieniu na ławce pod
gruszką, wyjął z kieszeni ulubioną fajkę
nabijając sprezentowanym przez zięcia
tureckim tytoniem, gdy dosłyszał spie­
rających się ze sobę wnuków pod jabło­
nią:
— Te, Francik, pamiętej, żeby cie
chętka nie brała położyć starzykowi na
postrzodku sieni grotek jak kiesi, bo teraz
oni mają piniądze. Idź do starzyka i pytej ich, żeby nom dali cosi grej carów na
bombony.
— Jo sóm nie pójdę, pódźmy oba —
krępował się młodszy braciszek.
Kajfoszowa słyszała przez otwarte
okno domawianie synków. Pochyliła się
na parapecie i dojrzała ich obłapiających
dziadka za szyję, żebrzących o pieniądze.
Rozgniewana porwała miotłę i wybiegła
na ogród.
— W y sakolęckie rufijoki, docie sta­
rzykowi pokuj! — krzyknęła, z taką furią
wymachując miotłą, że wystraszeni chłop­
cy czmychnęli za stodołę.
— A, cóżeście od rechtora, tatulku,
chcieli? — pragnęła córka wydostać od
ojca przyczynę jego wizyty w szkole.
— A, dyć ich nie przeganiej, Zuska.
K arlusy chciały ode mnie pore grejcarów,
a jo mom dziurawą kapsę — żartował
ojciec.
— Na, rechtor, kiesi po chodniku z
kościoła kozoł mi przyść sie dorządzić,
czy na te zime zaś bydę polił w klasie.
— Na, dyć rada dziurę połocę, a jeśli
potrzebujecie kiela szóstek na piwo, abo
tabakę, to z chęcią wom pojczom jako
140
procenta od w aszych piniędzy
m ien iła dyskretnie.
— nad ­
*
N igdy jeszcze Śliw ce w życiu nie b y ło
tak dobrze, ja k na w ym ow ku u K ajfo szó w ,
nigdy nie ja d a ł m ięsa trzy razy w tygod­
niu, an i każdego ra n a słod ziu tkiej kaw y
z rożkiem . N a w ieczerzę dostaw ał u lu ­
bione fla k i lub gulasz z k ap u stą. Z do­
skonałego w iktu u córki przytył i odm łod n iał, budząc w śród sąsiadów z a ­
zdrość sw oim w yglądem . Z adow olon y ze
zdrow ia i spokojnej staro ści chodził po
polu i p yk ał z w iśniow ej, sprezentow anej
m u n a w igilię przez m łod szą córk ę fa jk i,
a czasem do p obliskiej gospody n a k u fel
piwa.
S ią k a łk a długo nie u trzy m ała języ k a
za zębam i, bo w krótce rozeszła się po­
głoska, że stary Ś liw k a m a w k asie R e iff •eisena k ilk a tysięcy. N ic zatem dziw nego,
że kto tylko poczuw ał się choćby do d a l­
szego pokrew ieństw a z nim , zap raszał po­
godnego staru szka w odw iedziny, propo­
n u ją c dożyw ocie w cieplej izbie, co K a j­
foszów doprow adzało do w ściekłości.
A Śliw k a tajem n iczo się u śm iech ając, m a ­
w iał:
— W o lę być u siebie w m alu tk i izbeczce, niż ka indzi — co K a j fos zowie p rz y j­
m ow ali w estchnieniem ulgi.
W cztery lata od podpatrzenia p ien ię­
dzy u Śliw ki, ten pewnej n ocy cich u tko
przeniósł się do w ieczności. W ów czas p il­
n u jąca K a jfo sz ó w S ią k a łk a z ja w iła się w
ich tow arzystw ie w gm innej k a sie R e iffeisena z żąd aniem w y d ania oszczędności
nieboszczyka.
K iero w n ik szkoły, p ełn iący obow iązki
prezesa gm innej k asy R e iffe is e n a zdu­
m iał się szczerze.
— W a s z o jcie c nigdy w iększej sum y
pieniędzy w kasie nie lokow ał.
S io stry z w rażen ia zaniem ów iły, nato­
m ia st ob u rzony K a jfo s z w ystąpił z ostrym
protestem :
— C o też p raw ią, pan ie rechtor! Przeca n a w łośne oczy w idziołech tate racho­
w ać stów ki i ty sią ce we sw oji izbeczce
przed sztyrom a rokam i.
Prezes w zruszył ram ion am i.
— N ie in te re su ją m n ie w asze rodzin­
ne spraw y i n ie chcę ich w ysłuchiw ać.
M u szę was przeprosić, bo popraw iam
szkolne zeszyty, a czas m am ograniczony.
Skon fu n d ow an y chłop w yszedł z g ab i­
netu n au czy ciela, a za n im zdruzgotane
sio stry .
N a drodze S ią k a łk a d ała up ust swej
n ien aw iści do K a jfo sz ó w :
— J o was dobrze p rz ejrz a ła , cygóny
sto m ilijó ń sk i! T o ta k je n y n a oko poszli­
ście ze m n ą do R a jfa jz e n k i, żebych was
nie posąd zała o złod ziejstw o tatow ych p i­
niędzy — w ykrzykiw ała na ca ły glos nie
p a n u ją c nad sw oim i nerw am i.
Szw agra poniosło.
— Coś pow ied ziała, ty pieróńsko tor­
b o ? — rzu cił się K a jfo s z z p ięściam i w
stronę S ią k a łk i.
— Jezu s, M a ry ja a a ! R e tu jc ie ludzieee!
— pow ietrzem w strząsn ęło rozpaczliwe
w ołanie.
R ozju szon eg o, tarm oszącego za włosy
w y ją cą szw agierkę ro zd zielili chłopi przy­
padkow o przechodzący.
— S ta rz y k jeszcze n ie stw ardnył, a te
potw ory ju ż sie o jeg o herbow izne b iją —
w y m y ślał zgorszony tym zajściem sąsiad
W ro n a .
— A jo , głupio, przez sztyry roki temu
starem u dziadow i d ogadzała, a on mioł
opowoge w ylegow ać sie w m oich pucho­
w ych p ierzy n ach i je ść co nejlep sze kąski,
choć we szporkasie piniędzy ni mioł —
p ien iła się ze złości Z uza K ajfoszow a, bo
została przez o jc a w ystrychnięta na dud­
ka i w ystaw iona n a pośm iew isko ludzkie.
LESZEK
PROROK
o
IA
'C
c
O
<0
cl
*
o
im
0
-M
O
E
E z y z n a ję ze skruchą! W tym rozczarowa­
niu była duża doza sztubackiej naiwności.
W czasie pierwszego spaceru poprzez bulwa­
ry i zaułki Bejrutu rozglądałem się niecier­
pliwie. Gdzież są? Kiedy zobaczę sławne
cedry? W epoce osobistej prehistorii na tzw.
szkolnej ławie słyszało się nieraz:
Padają
cedry Libanu. Lubił tak komentować nową
dwóję z wymownym naciskiem nasz mate­
matyk, prof. W ł. Krysicki, dziś. profesor
Politechniki Łódzkiej. I tak się w pamięci
utrwaliło.
W Bejrucie, który na przestrzeni ostat­
nich 14 lat z miasta o zaludnieniu 2 3 4 tys.
142
mieszkańców, wyrósł na półmilionowy okaz
nowoczesnej architektury, znajdują się ole­
andry, magnolie, tamaryszki, amarantowe
bougainwille, są oczywiście palmy, lecz ced­
rów nie zobaczy się nawet na okalających
miasto wysokich wzgórzach, gdzie jak wy­
trawione słońcem kamyki lub jak jasne kloc­
ki dziecięce porozrzucano gęsto osiedla, wil­
le, hotele i pensjonaty. Jedyny widomy cedr,
potężny jako baobab, zagadkowy jak drzewo
wiadomości dobrego i złego, furkocze tysią­
cem flag państwowych Republiki Libańskiej.
Godność obywateli tego małego państewka
(10 tys. km2 i ok. 2 m ilj. ludności) wyraża
się w osobliwej przechwałce. Gdy gawęda
z cudzoziemcem przy kawie, sorbetach lub
nargilu zejdzie na ogólniejsze problemy gos­
podarcze, Libańczyk powiada: — Cóż my.
Uprawiamy trochę owoców. Poza tym im­
portuje się wszystko z całego świata. I jakoś
się żyje, jak pan widzi.
Nonszalancji ostatniej uwagi towarzyszy
zwykle wymowny, krągły gest, podsuwający
gościowi miasto — metropolię lewantyńską
— na dłoni: paradę nowoczesnych i sfatygo­
wanych aut, rozmach inwestycyjny, auto­
mobilowe karawany' ciągnące z towarami we
wszystkie strony Półwyspu Arabskiego. L i­
ban postawił przede wszystkim na usługi.
Handluje, pośredniczy, ułatwia, ubezpiecza,
kredytuje, kupuje, — sprzedaje! — to ostat­
nie uprawia z największym zacięciem. I żyje
z wszystkich tych usług, żyje dobrze i poka­
zowo.
Konieczne są jednak korektury. Poza gar­
stką owoców, Liban wytwarza znane jedwa­
bie z własnych hodowli jedwabników, kopie
też w swych dwóch łańcuchach górskich że­
lazo, mangan a nawet uran. Inna korektura
podszytego narodową pychą powiedzenia to
kontrasty zaskakujące w czasie spaceru —
przejście z nowych dzielnic, gdzie w ciągu
dosłownie kilku godzin wzrastają ,,naste“
piętra wieżowców, do slumsów arabskiej bie­
doty, nie tak wprawdzie licznej jak w innych
krajach arabskich, lecz gnieżdżącej się cza­
sem dosłownie jak jaskółki w ciasnych gniaz­
dach przylepionych do stromej, skalistej ścia­
ny, np. wzdłuż magazynów portowej strefy
wolnocłowej. Poprawki te rysują skazę na
błyskotliwej elegancji kawiarnianych sformu­
łowań.
Ale pracować umieją: — zarówno pierwsi
jak drudzy, pośrednicy jak też tragarze por­
towi z jaskółczego zbocza. Co w Trójmieście
ładowano na „Czecha11, który mnie przywiózł
w te strony, przez tydzień, wydobyli gładko
w ciągu dwóch dni. Sami przy tym operowali
aparaturą wyładunkową chłodnicowca. W cha­
osie chrapliwych okrzyków arabskich można
się było po pewnym czasie doszukać celowej
rytmiki działania, precyzji, ekonomii i za­
wziętości pracy arabskiego stauera, traga­
rza oraz formana czyli przodownika. Miesz­
kańcy Lechistanu! — nie lekceważcie krzyk­
liwych, bosonogich portowców Libanu!
A propos nóg bosych: — W poszukiwaniu
cedrów zajrzałem również do okolonego kęp­
kami śródmiejskiej zieleni meczetu Dżami el
Kebir. Zdjąłem i ja przykładnie sandały ni­
czym prawowity wyznawca proroka. Nomen
— omen! A jednak siwowłosy, zatopiony w
modlitwie mahometanin łysnął niechętnym
okiem. Rozpoznał giaura!
Cedry Libanu — ściślej mówiąc — ich
odległy ślad, znalazłem dnia następnego,
podczas jazdy przez Liban do słynnego Akro­
polu w Baalbek. Gdy po setce serpentyn
wspięliśmy się na pierwszy łańcuch gór li­
bańskich, pokazano mi w oddali graniczny
sznur innych, przekraczających 3000 m
wysokości szczytów, gdzie zimą zalegają
grube śniegi i gdzie znajdują się nieliczne
już rezerwaty słynnych cedrów, herbowego
drzewa Libanu. Tych nielicznych, które nie
padły pod toporami dostawców materiału na
budowę floty fenickiej, a następnie jerozolim­
skiej świątyni Salomona, któremu budulec
hojnie ofiarował Hiram, książę fenickiego.
Tyru. Dziś cedrów jest około 400, a choroba
któregoś ze wspaniałych drzew alarmuje na­
tychmiast opinię całego kraiku jak narodowe
nieszczęście. W górę ciągną wtedy z ekspe­
dycjami botaników.-dendrologów dziennika­
rze, fotoreporterzy i liczni zatroskani.
*
W ielu znawców daje ruinom i wykopalis­
kom w Baalbek, czyli antycznym Heliopolis,
pierwszeństwo przed Akropolem Ateńskim.
Nie czuję się kompetentny aby zabierać głos
w tej sprawie, wątpię zresztą w wartość po­
dobnych zestawień. Należy jedynie stwier­
dzić, iż olbrzymie uroczysko z gładzonego'
piaskowca i marmurów, zręby świątyńki W enery, sześć ocalałych w całości słupów z ko­
lumnady okazałej świątyni Jupitera-Heliosa,
wielki blok świątyni Bachusa z koronkową
ornamentacją stropów nad kolumnadą, ułom­
ki fryzów, architrawów i pilastrów — wszy­
stko to zanurzone w trwałej gęstej ciszy,
przesyconej słońcem — sprawia wielkie wra­
żenie. Dookoła Baalbek rozciągają się obna­
żonymi zboczami skaliste pasma gór libań­
skich. Dominują nasycone odcienie rudozłote
i rdzawobrunatne, sinozielone, a także pias­
kowe. Akropol okala gęsty zagajnik cypry­
sów, drzew, które każdemu krajobrazowi
zdają się nadawać piętno bezruchu i zasty­
gania w czasie. Nasuwa się tu oczywiście
wspomnienie Bdcklinga*), tym razem jed­
nak nie jest to Bóckling na smutno, jakiego
znamy z „Wyspy zmarłych11. Kanrenne
świadectwo skupienia tutaj w epoce hellenis­
tycznej ośrodków trzech różnych kultów, któ143
PORT W B A A LB EC K
re przewijają się później przez dzieje czło­
wieka jako trzy koncepcje praktycznej filo­
zofii życia, na terenie jednego Akropolu,
zmusza do refleksji i powrotu w krąg antycz­
nej mitologii.
Miasteczko Baalbek, co znaczy Pan D oli­
ny, to klasyczny przykład libańskiej pro­
wincji o gąszczu ciasnych kramów na
bazarze, o zaułkach i rynku przesyconych
wonią świeżo bitej baraniny, która wisi w
ulicznych jatkach, o rozgwarze nieustannych
kłótni i nawoływań, postaciach otulonych
w czerń, zakwiecionych lub chroniących się
przed słońcem bielą powłóczystych narzut,
wreszcie o modernizacji wielowiekowego ry­
tuału muzułmańskiego. W południowej spie­
kocie tęsknie i urzekająco śpiewa muezzin,
a głos jego z minaretu dociera do każdego
zaułka i wybiega z miasta na pola doliny
El Bekaa — dzięki instalacji magnetofono­
wej.
144
Powrót z gór o d b y ł się w tem pie wariac­
kim. K rążow n ik szos, tak sów ka marki de
Soto, wypełniona sześciu „łebkam i", pędzi
po gładkiej szosie równą setką na złamanie
karku, nie zwalniając wiele nad urwistymi
zboczami, które trafiają się raz po raz, chy­
ba w obliczu stada owiec, czy gromady wiel­
błądów. Tak czynią wszyscy kierowcy z szo­
ferami zatłoczonych autobusów włącznie. Od­
nosi się wrażenie, iż rośli chłop w chłopa
policjanci libańscy sypią mandaty za wolną
jazdę, korkując ruch. Kilka tur samochodo­
wych po Bejrucie wprawiło mnie w oszoło­
mienie. W przeciwieństwie do krajów skan­
dynawskich, które pod względem znakowa­
nia dróg doszły do nieprzekraczalnej chyba
granicy, stolica Libanu odbywa się właściwie
bez znakowania. Wszyscy jeżdżą jak chcą,
uważając tylko, by nikogo nie najechać i w
nic nie stuknąć. Metoda ta daje wyniki.
Ruch przelewa się przez ulice wartkim stru­
mieniem, jest niesłychanie elastyczny, wyma­
ga błyskawicznego refleksu — składa się
bowiem z sytuacji nietypowych — świetnych
hamulców i odpowiedzialności ze strony za­
równo prowadzących jak pieszych.
Pływ ająca lodówka, M/S ,,Czech", zosta­
wiła już na brzegu ziemniaki dla Jordanii,
ja ja dla Bejrutu, maszyny rolnicze, zwały
dykty i płyt laminatowych dla innych krajów
arabskich. Zapadł też mój ostatni zmierzch
libański. Otoczony kaskadą świateł centrum
i przedmieść Bejrutu, oraz osiedli rozsianych
po zboczach gór, statek polski odbija od
nadbrzeża i wyminąwszy duży turecki linio­
wiec pocztowo-pasażerski „Karageniz", rusza
na północ do syryjskiej Gdyni, Latakii. Nad
kilwatrem ,,Czecha" przez długi czas pulsu­
jący seledynów'/ blask posyła w morze wiel­
ki neon najbardziej luksusowego w Bejrucie
hotelu-wieżowca: „Phoenicia". W ten sposób
nocna wizytówka miasta nawiązuje do n aj­
bardziej handlowej z obfitych i odległych
historycznych tradycji Lewantu.
*) B ocklin A rn old (1 8 2 7 — 1 9 0 1 ), szw aj­
carski m alarz i rzeźbiarz; pejzaże i obrazy
o treści sym boliczn ej.
■
PO
■
GO J I C Z K U
ADAM W A W R O S Z
P o d gróniami było gmyrno. Ciepły wiate­
rek schuchał spleśniały śniyg, spod szarego
kyłczo puściła sie trowka, a tu i tam zaczyny
wyzyzować kluczyczki. W e wezbranym po­
toku po skolu hórczała woda i gzuła hyn
kole olszy na dół do Olzy. Na łące rosuła
sie gmyć owiec. Roztomiłe jagniacka jak wyraficzóne dzieci dzierżały sie starych owiec
i od czasu do czasu miarkowały sie ku wymiączkóm. Nad łąką rozczapiło sie słonecz­
ko.
Chodniczkym ku dziedzinie tyrckały z goiczkym dziywczęta z grónia od Wałaszczyczki. Szły, aby jakisi tyn grejcar wywinszować,
bo w chałupie u mamy wdowy nie nadbywało. Goiczek miały piękny. Pełno splatek,
malowanych wajec i na wyrchu zwónek od
kozy.
Marynka była taki chucherko dziywcze,
blade i chudziutki, za to ale Zuzka była
jako gróń. Ludówke miała już za sobóm i
nic dziwnego, że sie ji już chłapczyska zaczyli podobać. Nie chciała też za nic na
świecie iść po goiczku, ale kiedy matka uwziyna sie, tóż pofolgowała.
— Gojiczek zielony pieknie ustrojony . . .
Czyste głosy jak tyn zwónek rozlygały sie
pod oknami drzewiónek. Z początku darziiło
sie im dobrze. Nigdzi nie loli po nich, ani
psami nie szczuli. Kiedy doszli do dziedziny
ku murowanicóm, zaczyli ich chłapczyska
przeganiać. U Zwyrtka to było jeszcze jaki
taki. Zaśpiywały, dostały trzi korony, i szły
dali. Nejgorzd to było u Grądola. M ieli tam
syna, już wyrośniętego holca, nieopisanego
babiorza. Kiedy dozdrził Zuzke, porwoł polywok i puścił sie za nióm. W ylękano M a­
rynka pochynyłą goiczek i skryła sie w chamręziu, zaś Zuzka wpadła do odewrzitej
stodoły, a to było jej i nieszczęści, bo tyn
hóncfut Herman wkurził tam za nióm.
— Panie Herman nie lejóm, bo bedym
piszczeć — zajowejczała Zuzka w sómsieku.
— Jak mi dosz pusy, to nie polejym —
zachichotoł synek.
10
Kalendarz Śląski
— Ale nó. Dyć dość majóm swoich dzieuch — broniła sie Zuzka.
— Ale takich, jakoś je ty, to ni. Jo sie ci
już downo prziglądóm. Podobosz sie mi i
prawiłech se: ty, abo żodno.
— E, nie drzistajóm, bo mie gańba. Dyć
jo nic nimóm.
— O mosz. Szwarne liczka, zdrowe ząb­
ki, krasne oczy i tyn warkocz . . .
Zuzce też sie Herman dycki podoboł, ale
z tego, co ji teraz prawił, aż sie ji w głowie
zakręciło. Naroz poczuła jego rozpolóne war­
gi na swoich i jak by ji mrówce zagmyrały
po krziżu. Nie wiy, co sie z nióm stało.
Kiedy sie spamiętała, wyleciała ze stodoły
jak by jóm z proce wystrzelił. Wedla zęgruby niechała leżeć poszmatłanóm choinkę.
Minył śmiergust a dlo Zuzki zaczyny sie
czorne dni. Z dnia na dziyń bladła aż mama
zmiarkowała, że sie ji cosi stało. Kiedy jóm
wyspowiadała, pognała do Grądola. Herman
był we wojsku a starzi o niczym nie wie­
dzieli. Wypos-łóchaH- jednak- Wałaszczycz-ke
a potym spuścili na nie:
— My sóm porządno rodzina, a-my se syna
szkalić nie dómy. Nasz Herman nimioł z waszóm dzieuchóm żodnych drobnych, bo je
zaręczony z Elżbietom od Ciamałygi. K aj se
wasza Zuzka napasła, niech se tam zawrze,
a nóm dejcie pokój. Na taki obczerniani
mómy sądy i haresty.
Zuzka z matką popłakały se cicho i uznały,
że wszystkimu był winiyn tyn goiczek.
Za rok na śmiergust Zuzka pytlowała już
małego Jureczka i okiynkym z grónia wy­
glądała ku dziedzinie. W iosna, tak jak przed
rokym, rozsiywała kwiotka i spóminała jejóm krziwde.
Akurat w tym czasie Herman w pięknym
mundurze z gwiazdkami na ramiyniach
smykoł sie z Elżbietom od Ciamałygi kole
wezbranego potoka. Obo tulili sie ku sobie
i już nimógli sie doczkać, kiedy bedóm
swoji.
.
145
Dawno już tem u, w Raju
koło Frysztatu żył baron
Bess.
B ył to dziwak nad dziwa­
kam i. Prow adził tryb życia
kaw alera,
ubiegał
się
o
w zględy dziew cząt i m ęża­
tek , ch o ciaż tw arz m iał po­
kraczn ą, obsypaną p ry szcza­
mi. W ięc też kłopot m iał
z goleniem .
O głosił w ięc w szystkim
okolicznym
fry zjerom ,
że
p łaci za go len ie jed nego re ń ­
skiego, co wów czas przed­
staw iało pokaźną sumę.
Do zamku zgłaszało się
w ięc w ielu ch ętn y ch zarob­
ku.
Przychodzili
m istrzow ie
brzytwy do salonu zam ko­
146
wego, gdzie oczekiw ał ich
przygotow any do ran n ej to a ­
lety baron B ess. Obok baro­
na rozpartego n a krześle 1
przygotow anego do golenia,
leżał rew olw er. Fryzjerzy , za­
niep o k o jen i tym niepotrzeb­
nym w czasie go len ia in ­
strum entem , zadaw ali pyta­
nie:
— Panie baronie, a po co
te n rew olw er?
— To w razie ja k byś
m nie zad rasn ął, strze lę ci
w łeb . . . !
Na ta k ie dictum fry z je r
ła p a ł czapkę i n ie mógł
schodów policzyć, tak ucieJę g J
Zaniedługo żaden z fry z­
jerów z o k o licy n ie p rze ja­
w iał ochoty do golenia pa­
na barona.
W obec tego baron B ess ogło sił, że m ogą zgłaszać się
czelad nicy.
A le h isto ria z pistoletem
się pow tórzyła i e fe k t go le­
n ia był ten sam . W szyscy
p ou ciekali.
W tedy baron o głosił, że
m ogą zgłaszać się rów nież
uczniow ie.
Srebrny reń ski dla ucznia,
to ogrom na fortuna.
Nic dziwnego, że pewnego
dnia zgłosił się jed en tak i
m łokos, gotowy golić pana
barona.
Jeszcze n ie bardzo umiał
n ależy cie trzym ać brzytwy
w ręku. T ak ich chłopaczków
nazywano pikolikam i.
Pikołik w szedł do salonu,
ukłonił się i rzek ł:
— Panie baronie, jo w as
przyszeł ogolić, dobre?
— Dobre — p rzy takn ął ba­
ron, u śm iech ając się szyd er­
czo. — Podziwej s ie synku
na mnie, na stół, ka] widzisz
ryński i na pistolet, kierym
cie zastrzelym , ja k mi krew
puścisz, dobre?
— Dobre — odparł rezo­
lutnie uczeń, n ie okazu jąc
odrobiny strachu.
— Jyny sia d e jcie panie
baronie, bo mi sie bardzo
śpieszy. M ajster mi praw ił,
abych sie roz dwa uporoł
z robotom . . .
Pan baron usiadł na k rze­
śle, n ad staw iając tw arz do
m ydlenia. U czeń m ydlił gdzie
się dało, n iezgrabn ie i n ie ­
zręcznie.
Kiedy baron ch cia ł mu
zw rócić uw agę, by uw ażał
i n ie m ydlił mu kołn ierzyk a
i brwi, piko lik jed nym ru­
chem nam yd lił mu usta, za­
ty k a ją c je grubą w arstw ą
piany. B ess nie o tw ierał
w ięc ust, c z ek a ją c , co będzie
d alej.
U czeń go lił powoli, a le de­
lik a tn ie. G olenie trw ało chy­
ba ze dwie godziny. I uczeń
i baron byli spoceni. W resz­
cie pikolik zabrał się do my­
cia tw arzy. Baron w stał i
podszedł do zw ierciad ła.
Przeglądał tw arz uw ażnie,
p rzecierał cerę rękam i.
Nie było n ajm n iejszeg o za­
d raśn ięcia.
Baron wziął reński i w rę­
czył chłopakowi.
— Masz, synku, kiedyś ta ­
ki zręczny. A teraz mi po­
wiedz, ja k to, że nie b a łe ś
się m nie golić, wiedząc, że
w każd ej chwili mogę c ię
zastrzelić.
— Che che c h e . . . Se m y­
ślicie , panie baronie, że jo
je tak i głupi i niechołbych
se z a s tr z e lić . . . jak bych
zm iarkow oł, że wóm krew
ciecze, to z m iejsca bych
was p o d e rz n y ł. . . !
Baron zbladł, podziękował
pikolikow i i zaprosił go do
n astępnego golenia.
Pistoletem nigdy go już
nie straszy ł.
TEOFIL STOLARZ
deszczowo
niedziela
N,
I ad gróniami wisiały bachrate chmurska,
nie harwosił, związoł mu pysk rzymiyniym,
z kierych jak z putnie giszoł deszcz. K ałpotym zciapali im wszystki chwostolki.
nioczka we wezbranej Olzie z rykym gzuła
Niejwiększóm ale krziwde wyrządził nieku Cieszynu i smyczyła za sobóm nie jyny
winnymu ich bykowi, kiery sie pos na łące.
rozmaite harapuci, ale i smreki wyharatane
Uwiązoł mu na chwoście fane z hakowym
z korzyniami.
krziżym, kierom zwędził rechtorowi w szko­
le. Rozpajedzóny byk dźwignył chwost i zaTeodor Żymełka stoł w tej ulisze pod
czón lotać jak wściekły djoboł. Na dziedzi­
pómnikym Floryjana i rozmyśloł: — Przinie zawrzało jak w hólu.
dzie, czy nie przidzie.
Ludzie lyźli po strómach, kryli sie do
Z rozczapionego parazola jak ze szczurka
piwnice, baby jowejczały i żegnały sie, myś­
giszała deszczówka i mlaskała w botach. W e
lały, że to ancykryst urwoł sie z piekła.
szkarpach kyrczyły sie ochlapióne mojiczki,
a powietrze czuć było glistami.
Gdosi z odważnych wpod do depa i zaTeodor domówił sie ze Zuzankóm od Zocharczoł na alarm. Zhyrkli sie chłopi silni
prożki, że sie tu zyndóm tej niedziele i pojak dęby ze szkopcami na głowach i siedli
smykajóm sie po posiónku. Ale nie prziszła.
na sikowke. Kiedy szofer stanył oko w oko
—
Każ sie tam bejesz toplać, dzieucho, z rozjarganym bykym, zmiękły mu nerwy
w takóm pogodę — prawiła ji matka. —
i skręcił wolantym do zbożo. Byk porwoł sie
Jak cie synek mo rod, to przidzie do chaupy.
za nimi. Chłopom stanyły włosy na głowie.
— Co sie stanie, aż bynzin dóndzie, abo
Ale Teodorek nie prziszeł. Mioł jednóm
motór scypnie. — Toreadorzi czuli ostre ro­
mierziónczke, kiero go korczyła już pore ro­
gi na swych brzuchach.
ków. Nimóg zapomnieć, jak za kluka sie
starym Zoprożkóm nadokuczoł. Po dzisio paZaczyno sie śmiertelno jazda po polach
mięto, jak sie spisknył z chłapcami, że puji łąkach. Byk z wybauszónymi oczami, z
dóm do jej ich zogrody na psiorki. Aby pies
pianą w nozdrzach i z fyrkającóm fanom
10*
147
gzuł za sikowkóm, aż sie ze ziymi kurziło
Gdo wiy jak by to wtedy skończyło, gdyby
,nie Zuzanka od Zoprożki. W yleciała przed
chaupe, taki jeszcze szkwet niewielki, i za­
wołała:
— Ferda, Ferda, co ty to robisz?
Byk stanył, spuścił chwost i jak baranek
niechoł sie zakludzić do chlywa. Przed kowiorem w marasie została leżeć zbeszczecóno fana.
Po tym cyrkusie nastoł w dziedzinie sądny
dziyń. Gestapo lotało po chaupach, chladali
•winowajcy. W gospodzie pod Świńskim Ryjym zebrali sie sędziowie z Berlina i ci
z trupimi piszczelami na czopkach, by jak
zwykle ogłosić wyrok śmierci.
Przijechali wojocy z nabitymi flintami i
n azganid i pół dziedziny niespolegliwych, by
-widzieli wielkóm egzekucyje.
Kiedy Zuzka wykludziła go z chlywa,
miała wilgotne oczy. Prziwiązała go do stróTnu i wytraciła sie cicho. Komyndant prze-czytoł wyrok: Imiyniym naszego firera ska­
zujemy cie na kore śmierci przez rozstrzylani za splugawiyni naszej fany . . .
B y k . dźwignył głowę, ryknył tak strasznie,
aż sie flinty zadyrbały w rękach katów. K ie­
dy padło komando: — Achtung! — skaza­
niec podniós chwost i obrócił sie zadkym
do eskorty. Obrażony komandant kozoł
strzylać.
Taki był koniec niewinnego byka, kierego
Teodor mo po dzisio na sumiyniu.
*
Zuzanka dała rady bykowi, poradziła aji
Teodora osiodłać. W ierziła, że w te niedziele
nie beje chcioł, aby sie z nim czochtała na
deszczu, ale przidzie jako rozumny człowiek
do chaupy i ciepnie matce jakisi to słowo
0 galaniyniu. Ale kiwła sie, bo nie prziszeł.
Już sie śćmiywało, kiedy chynyła na sie­
bie balóniok, nadkryła parazolym naóndulowane włosy i poszła do niego. Za dwiyrzami
słyszała jak do kierejsi flądry mówił:
— Jeweczko, ty wiysz, że cie móm rod
1 bez ciebie żyć nimogym. Tóż czymu dzier­
żysz tyn dziubek zawrzity? Powiydz mi już
roz, kiedy to na dycki bedymy swoji.
— O ty zdrajco — wycedziła przez zęby.
Popadła parazol ciyńszym kóńcym do ręki
i, jak lwica wpadła do izby.
Teodor siedzioł se na kanapie i czytoł na
ełos role ze sztuki „Roz kozie śmierć'1, kie­
rom przigotowało P Z K O na świetlice.
Po oknach zubrowoł deszcz, ale w ich
oczach zaświyciło słoneczko.
A. W A W R O SZ
0
utopcach
Kiedy utopcy do n aszej
Olzy przyszli, a w ogóle skąd
przyszli, różnie mówiono.
N ajpraw dopodobniej z Ko­
złem , w racający m z Lwowa.
Bo kiedyś n asi furm ani je ź ­
d zili d aleko. Za Krakow em
m iał się przysiąąć do niego
ja k iś pan w czarnym ubra­
niu, siad ł sobie w ty le wozu
1 tyłem do K ozła. K ozieł go
zostaw ił i tak je c h a ł aż do
domu. Pod N iem cem było
trzeba przez Olzę p rzejeż­
dżać, a tu Olza praw ie po­
w odzią w ezbrała. K ozieł zm ę­
czony długą furm anką i stę ­
skniony za domem, nie zwa­
148
ż a ją c na niebezpieczeństw o,
w je ch a ł bez nam ysłu we
wzburzoną rzek ę. I dziwna
rzecz, choć fa le szły w yso­
ko, choć konie po szyje w
wodę wpadły, szły jed nak
łatw o, wóz się nie przew ró­
cił i Kozieł bez szwanku na
drugą stronę p rzejech ał. T e­
dy mu rzek ł ów obcy: „Żeś
mię* w ziął uprzejm ie, pomo­
głem ci p rzejech ać, in aczej
byłbyś się utopił. Po drugi
raz n ie jed ź w wzburzoną
rz e k ę !" To rzekłszy, skoczył
w wodę i znikn ął. Na Kozła
padł strach .
Jednego razu parobek Go-
rewoda przeprow adzał na
drabiniastym wozie c a łą ro­
dzinę utopców z Olzy do
O straw icy pod Racim owem .
U topiec o biecał mu w ysoką
sumę pieniędzy, tylko staw ił
mu w arunek, że nie wolno
mu się nazad ogląd ać. Je ­
ch ali wodą aż pod ław ę. Noc
była księżycow a, konie bluzgały w wodzie, ale szły tak
lek k o i raźno ja k po n a jle p ­
szej drodze. S k rę c ili pod ła ­
w ą koło K ajzarów ki na ko­
piec i kopcem na fry d ecką
cesa rsk ą drogę. A zawsze,
gdy m ijali ja k iś potok, ko­
nie dziwnie w ystraszone p ar­
skały, bo na wodzie działy
się Jakieś dziwy, strach y . Gorewoda znajdow ał się nie
tyle w strasznym , ile w n ie ­
bezpiecznym położeniu. Nie
bał się tyle tych utopców,
ile sw ej ciekaw ości, aby go
nie uniosła i nie zgubiła, Jak
dzikie konie un ieść m ogą
w oźnicę i w trą cił w prze­
paść.
Trzym ał je tedy na wodzy
i an i chw ilk i nie popuścił
cugli. Przytem rozm yślał c ią ­
gle nad fortelem , co go so ­
bie już w domu obm yślił,
jakby go w ykonać, m ianow i­
cie, zobaczyć sw oich k o ch a­
nych gości, a nie o bejrzeć
się.
A ja k ż e to zrobił?
Oto podniósł się n ag le z
sied zenia, stan ął na śn icach
wozu, rozkroczył nogi i g ło ­
wę w sunął między ko lan a i
patrzy: Na każdym sied ze­
niu, a były trzy, ś c is k a ją się
utopcy, na każdym szczeblu
zw isają ich p o stacie. W oka­
m gnieniu ob ejrzał w szystko,
w yprostow ał się, kocem niby
od zimna się ow inął, usiadł
i był k o n ten t i w esół, bo mu
już teraz n ic n ie groziło. Ko­
nie zaczęły p arsk ać, znać,
że n a wozie się coś działo,
ale on sobie z tego n ic nie
robił, bo m ężne se rce biło
mu w piersi. Z aciął konie
i zaśpiew ał w esoło:
N ie m a śr ó d k o ń s z c z a fis k ic h
c h ło p c ó w
N a d e m n ie w ię k s z e g o z u ch a :
W io z ę k o c h a n y c h u to p có w
Do R a c im o w a z Z adu cha!
W io, k o n ic z k i, a n a jp r o ś c ie j,
O stra w icy g ł ę b i e sin e ,
P rz y jm ą c h ę t n ie z a c n y c h
g o ś c i,
C a łą u to p c ó w r o d z in ę I
Hu! H a!
W Racim ow ie d ostał sutą
zap łatę ze słow am i: „Po dru^
gi nie ig raj sobie, bo może
być ź le !“
Parobek
przeżegnał się
i p ojech ał.
JAN KUBISZ.
A L E K SA N D E R W ID E R A
humor i satyra
w dawnej prasie śląskiej
W
roku 1905 wychodziło na Śląsku Cie­
szyńskim ilustrowane pismo humorystycznosatyryczne pod nazwą „O sa“ . Był to dwu­
tygodniowy dodatek do wydawanego we
Frysztacie „Głosu Ludu Śląskiego".
Na łamach tego pisma, jak w krzywym
zwierciadle, znajdowały swoje karykaturalne
odbicie ówczesne stosunki społeczno-politycz­
ne na tamtejszym terenie.
,,O sa“ była pismem postępowym. Szydząc
ze swoich przeciwników, potrafiła jednak z
poczuciem humoru traktować również własne
błędy i słabości. Wszelkie elementy szowinis­
tyczne, które w ówczesnych warunkach ustro­
jowych znajdowały dla siebie grunt szcze­
gólnie podatny, klerykalizm i zacofanie, jed­
nym słowem wszystko, co wówczas zasługi­
wało na krytykę — stanowiło przedmiot sa­
tyry, którą w różnej i bogatej formie upra­
wiało to interesujące pismo.
Numer 7 z 25 marca 1905 przynosi paro­
dię z cyklu „Pisma śląskie".
P rzegląd P olityczny
Pismo poświęcone zadrukowywaniu papie­
ru, pozowaniu na powagę i zwalczaniu po­
lityki.
O P O L IT Y C E SŁ Ó W K IL K A
Niektórzy ludzie myślą, że polityka to jest
omawianie spraw różnych państw i krajów,
opisywanie wojen, dziejów i w ogóle wszyst­
kiego, co się pod różnymi rządami dzieje.
Tymczasem ci ludzie grubo się mylą. Poli­
tyka to jest właśnie ukrywanie tego wszyst­
kiego, strzeżenie ludzi przed wiadomościami
ze sejmów i parlamentów i wieściami o ru­
chach nurtujących dane społeczeństwo, czyli
naszym zdaniem: polityka to nie jest poli­
tyka. Tej zasadzie jesteśmy wierni i dlatego
przemilczając o najważniejszych wypadkach
politycznych, nazwaliśmy pismo nasze umyśl­
nie „Przeglądem politycznym", co znaczy, że
z niego czytelnicy nasi mogą się dowiedzieć
bardzo wielu ciekawych rzeczy, jak np.: o
149
„piorunie w kościele w „pewnem“ mieście
amerykańskim11, o „zawaleniu się mostu w
Petersburgu11, o „śmierci p. Kieszkowskiego11
itp., tylko nie o polityce. W szczególności
unikamy polityki tak zw an ej ,,w ielk iej" , to
jest rozgrywającej się poza N aw siem i J a ­
błon kow em . Wprawdzie piszemy czasem o
rozruchach w Macedonii (choć to jest od Cie­
szyna przeszło 20 mil) i o zmianie gabinetu
we W łoszech (choć W łochy nie m ają żadnej
styczności z Jabłonkowem), ale czynimy to
po prostu dla zapełnienia gazety i w tym
przekonaniu, że i tak lud śląski nic z tego
nie zrozumie. Co innego byłoby, gdybyśmy
pisali o nastroju politycznym we Lwowie
albo w Krakowie, lub w ogóle w P olsce. To
byłaby polityka w ielka, dla naszego małego
kraju stanowczo szkodliwa.
*
„O sa11 nr 7 z 25 marca 1905 przynosi
takie oto „Gadki prawdziwe11.
I.
— Czemu wy się żalicie na naszego posła
Jaśnie Wielmożnego Pana Hrabiego Lary­
sza — mówił pewien dozorca kopalniany w
Karwinej do górników Unii — przecież on
pragnie tylko w aszego d o b r a ł? —
— No tak — odrzekł jeden z górników —
i właśnie tego naszego dobra n ie chcem y mu
dać.
II.
Profesor W ró b lew sk i w Cieszynie otrzymał
raz list, który kończył się następującymi sło­
wami: kreślę wyrazy głębokiego albo n a j­
głębszego szacunku i zostaję stosownie do
godności osoby uniżonym albo najniższym
sługą . . .
Długo nie mógł zrozumieć tych słów, aż
nareszcie domyślił się, że autor listu odpisał
końcowe zdanie d osłow n ie z „podręcznika do
pisania listów11.
III.
Prokurator w Krakowie znany z surowej
cenzury pism, skonfiskował gramatykę pol­
ską za następujący ustęp: „przyimek ,d o ‘
rządzi przypadkiem drugim.11
Gdy się go pytano o powód tej niezwykłej
konfiskaty, odpowiedział: „Bo w Austryi rzą­
dzi wszystkim cesarz Franciszek Józef, a nie
żaden przyimek . . . !“
*
150
W latach przed pierwszą wojną światową
wydawała socjalistyczna „Gazeta Robotni­
cza11 sobotni dodatek tygodniowy pt. „Po
pracy11.
W dodatku tym zwracał m. in. uwagę czy­
telników ciekąwit1 redagowany „Kącik humo­
rystyczny11, w którym szczególną ciętością i
dowcipem odznaczała się aktualna satyra
polityczna.
A oto kilka charakterystycznych anegdot
z roku 1907, obrazujących i wyszydzających
wypaczenia i błędy pruskiego systemu poli­
tycznego, pruską mentalność kapitalistycznoobszarniczą, jak również niektóre karykatu­
ralne przejawy ówczesnego życia społecznopolitycznego.
„Po pracy " . B ezpłatn y d o d atek do ,,G azety
R obotn iczej" nr 9, so b o ta 2 m arca 1907.
K Ą C IK H U M O R Y ST Y C Z N Y
B ojkotow an ie żan d arm a p ru skieg o przez
p o lsk ieg o kon ia. (Zdarzenie prawdziwe).
Działo się w Śremie na dniu 29 stycznia
r. b. W samo południe — pisze „Goniec
W ielkopolski11 — jechał konno pewien żan­
darm ulicą ku staremu miastu. Nagle koń
stanął. Żandarm nawoływał go, uderza ręką
i ostrogami, lecz wszystko napróżno. Koń
wspina się, rzuca się raz w lewo, raz w pra­
wo, ale z miejsca ruszyć dalej się wzbrania.
Żandarm, by ujść, rad nie rad, zniewolonym
był z konia zsiąść. Tymczasem powstało na
ulicy zbiegowisko ludu. Z tłumu odzywały
się różne dowcipy wobec borykającego się
z koniem żandarma. Tenże popycha konia
z tyłu, ciągnie za uzdę z przodu, ale koń
z miejsca ruszyć nie chce.
Z tłumu odzywają się głosy: „Po polsku
do konia mówić!11 Żandarm zaś odrzekł na
to: „Ja , das ist wohl ein polnischer G au l!“
ale podanej mu rady nie usłuchał, koń zaś
przy oporze swym trwał dalej. W tem zbliżył
się do żandarma jeden z robotników i rzekł
do niego: „Dać mi sa jeno konia.11 Chwyciw­
szy za uzdę, konia pogłaskał j przemówił do
niego kilka słów po polsku, i o dziwo, koń
zrozumiał i jakby czarodziejską różdżką do­
tknięty, ruszył w tej chwili z miejsca i n aj­
spokojniej pozwolił się polskiemu robotniko­
wi prowadzić dalej. Powstał na to ogromny
śmiech, a jedna z robotnic odezwała się: „A
nie dziwota, że nasze dzieci nie chcą odpo­
wiadać po niemiecku, kiedy taki koń nawet
niemieckiej siły wieźć nie chce.11
,,P o pracy“ nr 10, 7 w rześnia 1907
RO ZM OW A NA TEM A T
N A RO D O W O ŚC I
„Trudno pojąć niegodziwość tych Pola­
ków. Czyż durnie ci zapominają, że żyją
w Niemczech? Że więc winni po niemiecku
mówić? Niechbym tylko ja miał głos, to bym
tym durniom tak poświecił, żeby mnie po
wsze czasy sobie zapamiętali."
Kapitalista i były obszarnik Steinmiiller
odrzucił ze złością gazetę i napełnił sobie
i przyjacielowi po kielichu wina.
„Czy nie mam racji, Eckberg? Sam rozum
powinien im to wskazać. W szak wyszliby na
tym daleko lepiej. A przede wszystkim —
kultura niemiecka! Ty mnie znasz i wiesz,
że nie należę do tych, co to ich zowią szowi­
nistami. Wszelako mniemam, że w punkcie
kultury możemy śmiało wykrzyknąć: Deutschland, Deutschland iiber alles! Nie prawda?11
Eckberg uścisnął mu rękę. ,,W twoje ręce,
przyjacielu!11
I wypróżnili kielichy do połowy.
„Czy masz jakie wiadomości od twego
syna — gdzie był on to ostatnio?11
„W Ameryce Północnej w stanie Kansas.
Świetna posada! Inżynierem w kopalni naf­
towej. Podobnie tłustej posady nie znajdziesz
— w Niemczech!
Jedno tylko jest w tym fatalne: Młokos
zupełnie się tam zanglikanizuje. Niedawno
napisał nam kartkę po angielsku. Co ty na
to? Niemcem ma pozostać! Niemcem do szpi­
ku kości! A jeżeli się to nie podoba Angli­
kom, to powinien pokazać im zęby! Akurat
wtedy! Narodowość swoją winno się zacho­
wać, a rdzeniem wszystkiego jest język oj­
czysty! Jeżeli się go pozbędzie, jak tchórz,
to nie jest w moich oczach mężczyzną, lecz
starą babą, którą należy wyśmiać! Na zdro­
wie Eckberg!11
„Na zdrowie!11
I wychylili kielichy swoje aż do dna . . .
*
,,P o pracy" nr 31 z 3 sierp n ia 1907
K Ą C IK H U M O R Y STY C Z N Y
P rzypow ieść ślą sk a
Skazano raz na śmierć dwóch wielkich dra­
bów i rabusiów, którzy wiele szkody już i
krzywdy ludowi wyrządzili. Jeden z nich był
„klerykałem11 a drugi „narodowym demo­
kratą11.
Prowadzi ich kat do lasu, aby ich tam
powiesić a ciała ich rzucić wilkom i krukom
na pożarcie. „K lerykała11 uwiązał na długim,
„narodowego demokratę11 na krótkim sznurze.
Zatrzymali się przed karczmą. „Wartoby
się napić kieliszeczek dla odwagi11 — pomy­
ślał kat. W stąpił. Pije.
„A nie boisz się, że ci uciekną?11 pyta
karczmarz kata. Ale kat, lis szczwany, od­
rzekł: „Nie ma strachu.11
Jakoż wychodzi z karczmy i zastaje oby­
dwu skazańców kłócących się przez cały czas
o wartość swoich zasad i o większą spraw­
ność swych metod w zwalczaniu „czerwonej
zarazy11 tak zajadle, że nawet nie mieli czasu
pomyśleć o ucieczce.
Ciągnie ich kat znowu do lasu.
Zaciągnął.
Tu im powiada: „W iecie co, chłopcy? Roz­
marzyła mnie ta wódka. Muszę się trochę
przespać. Pożyjcie wy sobie jeszcze godzin­
kę, co tam! Ale ja się zdrzemnę, zachowujcież
się cicho . . .“
Położył się na mchu i wnet głośno chra­
pał.
Wtedy jednak powiada „klerykał11 do „na­
rodowego demokraty11: „A gdybyśmy tak, za­
miast dać się powiesić przez niego, sami go
powiesili? Co? A potem drapaka!11
— Genialna myśl!
— W ięc dalej do roboty!
— Nie traćmy ani sekundy!
— Dawaj sznur . . .
— Co? Na moim narodowo-demokratycznym sznurze?
— Ma się rozumieć.
— Nigdy w życiu! Ty daj swój sznur
czarny . . .
— Co? Ja ? Mój sznur poświęcony?
— Oczywiście, bo twój dłuższy . . .
— Za żadne skarby świata! — wrzaśnie
klerykał.
Jak się zaczęli sprzeczać i kłócić, tak obu­
dzili kata.
— Nic z mojej drzemki przy tym hałasie
— powiada ze złością. — Muszę was, jak
wTidzę, naprzód powiesić, a potem dopiero
będę mógł spać spokojnie i bezpiecznie prze­
spać się. — Jazda na gałąź!
I
powiesił obydwu; klerykała na długim,
a narodowego demokratę na krótkim sznurze,
zaś spuściznę po nich oddał socjalnemu de­
mokracie. Spuściznę tę będzie posiadał nowy
właściciel tak długo, dopóki w domu jego
własnym panuje ład, zgoda i solidarność.
A że sznur po wisielcu przynosi szczęście
151
,,R obotn ik ś lą sk i“ przyniósł w numerze 32
z dnia 8 sierpnia 1908 r. dowcipną anegdotę,
charakteryzującą bardzo dosadnie oryginalne
metody kupieckie ówczesnej pruskiej kolek­
tury loteryjnej; tytuł anegdoty:
wymienił, pańskie nazwisko. Uważamy to za
dobry znak i żywimy przekonanie, że na ten
właśnie los padnie główna wygrana. Z tego
powodu przesyłamy go W Panu i prosimy
uprzejmie o nadesłanie kwoty 20 marek za
los odwrotną pocztą, lub gdyby W Pan nie
chciał szczęściu podać ręki, o zwrot załączo­
nego losu. Z poważaniem firma X .
„P ew na w ygran a".
Jeden z literatów otrzymał w tych dniach
od berlińskiej firmy bankowej list polecony,
w którym znalazł los hamburskiej loterii
miejskiej i następujące pismo:
„Wielmożny panie! W załączeniu przesy­
łamy W Panu jeden los hamburskiej loterii
miejskiej nr. 229, a czynimy to tylko z po­
wodu dziwnego zbiegu okoliczności. Oto do­
ręczono nam ten los w chwili, gdy obecny
w naszym kantorze jeden z naszych klientów
Literat odpowiedział:
. „Los, na który ma paść pewna wygrana,
zatrzymuję z miłą chęcią. Celem zaoszczędze­
nia kosztów przesyłki pieniężnej, upraszam
z wygranej ściągnąć sobie należytość na los,
a resztę przesłać łaskawie na mój adres. Gdy­
by zaś przypadkowo na numer mego losu nie
padła żadna wygrana, co wobec pewności P a­
nów zdaje się być wykluczonem, to proszę
stratę 20 marek uważać za karę za wiarę
w zabobon. Z poważaniem Y.
swemu posiadaczowi, więc socjaliści mają za­
pewnioną przewagę nad swymi wrogami.
ZDJĘCIE W Ł A D Y S Ł A W W O J N A R
152
KAROL
HŁAWICZKA
ki
polonez
ludowy
D
zięki żmudnej pracy zbieraczej zasłużo­
nego etnografa śląskiego Jana Taciny zostały
odnalezione cenne zbiory tańców śląskich z
połowy X I X wieku. W zbiorach tych zacho­
wało się 254 melodii „W olnego" częściowo
z tekstami, częściowo zaś tylko z incipitami,
pozwalających na wyciąganie bardzo cieka­
wych wniosków co do pochodzenia pieśni
śląskich, a także historii poloneza w ogóle.
Są to cztery zbiory zapisane przez człon­
ków znanej rodziny muzykanckiej Londzinów z Zabrzega.1 Pierwszy i drugi
zbiór pochodzi z ręki J a n a L on d zin a
(1821 — 1 9 0 6 ), trzeci zbiór z ręki jego brata
J ó z e fa (1823 — 1 8 8 3 ), czwarty w końcu zo­
stał sporządzony przez nauczyciela Jó z e fa
L on d zin a z Zabrzega (1 8 3 6 — 1 9 0 6 ), ojca
znanego działacza śląskiego ks. Józefa Lon­
dzina. Pierwszy z nich, obejmujący 294 me­
lodii, zawiera 168 melodii Wolnego, drugi —
28 (na 4 9 ), trzeci — 31 (na 7 0 ), a czwarty
składa się z samych melodii Wolnego — 27.
Pierwszy i drugi zbiór jest bez karty tytuło­
wej, drugi zawiera tylko kilka kart z nume­
rami od 132 — 180. Natomiast trzeci nosi ty­
tuł ,,N otten -B u ch des Jo s ep h L on dzin , Z a­
brzeg am 22 M ay 1852", a czwarty —
,,P ierw szy d od atek do zbioru pieśn i staro­
daw nych ludu p olskieg o, w pow iecie B iel­
skim ", na pierwszej stronie napis ,,W oln e,
starodaw n e tańce ludu p olskieg o , w pow iecie
B ielsk im " . Pierwszy, drugi i czwarty zbiór
nie posiadają żadnej daty, znajdujemy ją tyl­
ko w zbiorze trzecim, który orientuje, w jakim
czasie Londzinowie zapisali tańce. Pierwszy
zbiór znajdował się w posiadaniu rodziny
Londzina w Bronowie, drugi jest w posiada­
niu Jana Taciny, trzeci autora niniejszej pra­
cy, a ostatni znajduje się w Bibliotece Śląs­
kiej, oddział Cieszyn.
Zbiory te przedstawiają niezwykle cenną
wartość, ponieważ w tak wielkiej liczbie, jak
w żadnym innym regionie polskim, wykazują
odmianę poloneza chłopskiego tańczonego na
Śląsku Cieszyńskim pod nazwą „W olny",
i to z połowy X I X wieku, z czasów, kiedy
Kolberg nie zaczął jeszcze wydawać swego
„Ludu". W niniejszym studium chcemy za­
jąć się muzyką tego tańca, gdyż o stronie
choreograficznej pisał już Tacina dwukrotnie
w „Kalendarzu Zwrotu" w artykule „Zbiór
tańców ludowych Śląska Cieszyńskiego"
(1 9 5 7 ) i „Tańce ludowi Śląska Cieszyńskie­
go" (1 9 5 8 ).
Najdawniejsze wzmianki o tańcu „W o 1n y m “ znajdujemy u O skara K o lb erg a w je­
go wydawnictwach etnograficznych.
Ze
wzmianek tych wynika, że taniec „W o 1 n y “
był tańcem przede wszystkim weselnym, ob­
rzędowym, tańczonym prawie na całym ob­
szarze Polski, jak o tym dowiadujemy sięz poszczególnych tomów „Ludu" i innych
wydawnictw.
W IV tomie ,,L u du " (K u ja w y , 1867) czy­
tamy:
„Biesiadnicy wiejscy . . . rozpoczynają tu
taniec ten (Kujaw iaka: P o l s k i m — Po­
lonezem) , czyli inaczej: C h o d z o n y m ,
W o l n y m , O k r ą g ł y m (jak go w roz­
maitym mianują sposób), niby wstępem, któ­
rego nieraz kwadrans lub pół godziny ciasną,
nim na inny żwawszy przemienią. Przodkuje
w nim chłop stateczny albo żon aty . . .“
s. 199.
W V I tomie ,,Ludu" (K ra k o w sk ie, 1873)
znajdujemy pod muzyką „W o l n e g o " na
str. 66 objaśnienie: „Polonez ten znany i ulu­
biony, często grywanym bywa na wszystkich
niemal weselach Krakowiaków."
Taniec „W o 1 n y “ zwany jest także cza­
sami pod nazwą „ d o - o k o l a “ ; w tym zna­
czeniu spotykamy w tym samym tomie „Lu­
du", na str. 69, muzykę polonezową ze sło­
wami: „Gdy tańcują polskiego d o k o ł a ,
skrzypek gra."
W X I X tomie ,,Ludu" (K ielec k ie, 1886)
pisze K o lb erg we wstępie:
153
„W czasie obchodów weselnych, mianowi­
cie oczepin, tańczy lud po dziś dzień poważ­
nego „ w o l n e g o“ (powolnego), „ o b c h o d n e g o“, ,,p o 1 s k i e g o“, lubo nie
wszędzie pod temi znanego nazwami" s. I I .
Taniec ten był również rozpowszechniony
w W ielkop olsce, jak to opisuje O skar K o l­
berg w tomach „Ludu" temu terenowi po­
święconych, gdzie znacznie więcej informacji
oraz szczegółów, tak co do muzyki ja k wy­
konania, spotykamy.
W X I I I tomie „Ludu" znajdujemy taką
uwagę:
„Rytm ten (molossus) . . . trzy kroki rów­
nej siły w takcie, dosyć powolne, nadaje ru­
chom jego wyraz powagi, jaką przedstawia
pochód miarowy (z pewną gestykulacją rą k ),
wielce znaczeniu jego uroczystemu odpowied­
niej.
Toteż taniec ów nosi w Kujaw ach zwykle
nazwę C hodzon ego, a czasem O krągłego, gdy
w Wielkopolsce mianują go już to polskim ,
już w o l n y m , już d o -k o ła , wreszcie (co n a j­
częściej słyszeć się daje) tańcem do p rzod ­
ka". . . s. IV .
Do tych ogólnikowych uwag należy dodać
szczegółowe z tomów „Ludu" wielkopolskich.
Z I X tomu uzyskujemy informację, że zna­
na pieśń taniec ,,C hm iel" , znana z obrzędów
weselnych na całym obszarze Polski, jest
„W o 1 n y m“ .
„Gdy ją oczepioną wyprowadzą z komory
do izby, wówczas tańczą z nią P o w o l n e ­
g o (od przodka)2 swachny na pożegnanie."
Melodia zanotowana do tego tańca, to melo­
dia „Chm ielą", nr 35.
(Kolberg IX , s. 196, Spławie, Głuszyna,
1870, pow. poznański.)
Na innym miejscu spotykamy wyraźną
nazwę „Chm iel" w odniesieniu do tańca
weselnego o rytmach polonezowych.
„Najstarszy wiekiem z gospodarzy, ale
krzepki jeszcze, zaczyna wówczas tańczyć
z młodą-panną C hodzon ego, którego czasami
nazywają G ęsim tańcem , a czasami C h m ie­
lem, gdzie wszystkie pary stawaj ą za nim
rzędem: a wszyscy za przywódcą idący, win­
ni mu posłuszeństwo. Jeśli wskoczy on na
stół lub przelezie przez ławę, wszystkie pary
tąż samą postępować muszą drogą: jeśli wyj­
dzie na podwórze lub ulicę, inni za nim
czynią to samo; słowem, naśladują wszelkie
jego ruchy, i to przy ciągłych niemal śpie­
wach i żartach. Taniec ten kończy zwykle
wesele nade dniem lub w b i a ł y dzień."
154
(Siekierki, Iwno [pod Kostrzynem ], s.
222/223.)
W e wstępie do tomu X I I I „Ludu" K ol­
berga znajdujemy ponadto następujące jesz­
cze uwagi, odnoszące się do „W o 1 n e g o“ .
„W Kościańskim zauważyliśmy (w r. 1872
i 1875) . . . Przy walcu powolnym czyli
W o l n y m , pary tancerzy trzymając się za
ręce lub za jeden albo dwa tylko palce, idą
kręcąc się w różne strony . . . i zatrzymując
(czyli jak mówią: tocząc, tłukąc się). Ruchy
jego przedstawiają coś pośredniego między
M enuetem a tań cem polskim . Tak tu, jak
w Bukowskiem i Międzyrzeckiem nazywają
taniec ten z pańska: P olon ejzem . . . “ s. IX .
„W
Pleszewskiem i Krotoszyńskiem,
W o l n y tańczony z przyśpiewką podczas
wesela lub przy innych zebraniach w gościń­
cu, nosi również pańską nazwę P o 1 e z o ń a
lub P o l i z o ń a , której jednak źródłosłów
wyprowadzają tu (jak i pod Sieradzem) nie
od francuskiego wyrazu P olon oise, ale żar­
tobliwie od czasownika: leźć, liźć, poleźć,
łazić; więc jest to jakoby taniec leziony, łażony, zwolna postępujący." s. X I .
„Żadna zabawa ochocza nie obejdzie się
bez Kościuszki (wariant poloneza tego, ob.
n. p. Ser. X , str. 110, nr 3 7 ) .“ Chodzi o
słynnego poloneza polskiego z końca X V I I I
wieku, który był grywany w całej Polsce
i w Niemczech, a przeszedł także do muzyki
ludowej weselnej jako „Chodzony", s. X I .
W szystkie powyższe uwagi dowodzą nie­
zbicie,* że W o l n y mimo różnych sposobów
tańczenia w istocie swej jest polonezem, o
czym świadczą częste zestawienia terminów
Wolny, Chodzony, Polski, Polo­
n e z . Świadczy o tym także muzyka tych
tańców zdradzająca rytmy polonezowe, a cza­
sami także naśladująca znane melodie polo­
nezowe, jak poloneza Kościuszki.
W zmianki te pozwalają także na przy­
puszczenie, że „W o 1 n y “ tańczony na Ślą­
sku Cieszyńskim, jak go poznajemy ze zbio­
rów Londzina, jest również odmianą polo­
neza chłopskiego^ znanego na obszarze całej
Polski pod tą samą nazwą, z tym, że taniec
ten tańczony był z przyśpiewkami.
Najwcześniejsze wzmianki o „W o 1 n y m“
na terenie Śląska Cieszyńskiego u A n drzeja
C in ciały (P ieśn i ludu ślą sk ieg o z o k o lic C ie­
szyna, K ra k ów , 1885) odnoszą się do sa­
mych tekstów tych tańców w dziale „Przy­
śpiewki i tań ce".3
Trochę dokładniej informuje nas o „W o 1n y m“ B og u m ił Ho f f w pracy „L u d cieszyń ­
pracy pt. ,,Ś lą sk ie tańce lu dow e" I - I I I w wy­
dawnictwie „Ś lą sk ".
Po tych słowach wstępnych zajmiemy się
muzyką „W o 1 n y c h “ . Taniec „W o 1 n y“
na Śląsku Cieszyńskim i w innych regionach
Polski tańczony jest w najróżniejszy sposób.
W powyższych cytatach opisują badacze ta­
niec „W o 1 n y “ jako podobny do „wolnego
Nuż Bogu dziękujmy
w alca", „powolnej polki", „uroczystego po­
Wszystkiemi usty swemi.
chodu", oraz znajdują podobieństwo z Me­
nuetem i polonezem. Taniec „W o 1 n y“ za­
Następnie wszyscy dążą do pierwszej izby
leżnie od m iejsca i czasu zmieniał swoją
na tańce. Podczas tańców śpiewają z muzyką
szatę choreograficzną, ale muzycznie przed­
rozmaite pieśni wesołe. Taki taniec ze śpie­
stawiał stale jeden i ten sam typ tańca, na­
wami nazywa się w o l n y i jest w tempie
zywany u ludu „Polskim ", „Chodzonym",
powolnej polki. Słowa w o l n e g o zaczyna­
czyli chłopskim Polonezem.6 Zresztą i sam
ją się
polonez szlachecki ulegał w ciągu wieków
A tu na tej W iśle . . .
zgodnie ze zmieniającą się modą i duchem
Wesoło mi w zimie . . .
czasu także i choreograficznie zmianom.
Gąsiczka dziwoka . . .
W wieku X V I I był to np. taniec solowy
Na folwaryi . . .
jednej pary, jak to widzimy na obrazie A bra­
Owczarzu, owczarzu . . . albo wreszcie
h a m a B o ssę (1 6 0 5 — 1 6 7 8 ), a co wynika tak­
Wędrowali turcy . . .
że ze wzmianki N iem cew icza o polonezie —
W dalszym ciągu pracy podaje Hoff pełne
„Nuta kolędy „W żłobie leży" miarą pol­
teksty przyśpiewek do w o l n e g o wraz z
skiego tańca złożona była faworytnym tań­
melodiami.4
cem W ładysława IV .“ Niejako pozostałością
W o l n e g o wymienia również L . Ja n a će k
po tej formie poloneza jest szamotulski ta­
(znany kompozytor, a równocześnie zasłużo­
niec „do przodka".
ny etnograf) w artykule „Nektere laśske
„Szamotulski taniec do przodka polega na
tance“, 1901,5 wszakże bez żadnych uwag.
tym, że tańczyła go jedna para, bez udziału
O
„W o 1 n y m“ mówi również A. C h y - innych taneczników, którzy stali dookoła i
klaszcząc w ręce przypatrywali się przodkubiń ski w swej pracy „O p olsk ich tańcach
jącej parze." M. i J. Sobiescy, Op. cit. s. 301.
lu dow ych“ (wydanie pośmiertne, w książce
W wieku X V I I I zgodnie z ogólną modą
, , 0 p olskiej m uzyce lu d o w ej", Kraków,
w tańcu i polonez stał się tańcem towarzys­
PW M , 1961, s. 2 3 7 ), określając go jako ta­
kim, w którym udział brała cała societa i
niec na Śląsku Cieszyńskim, identyczny z
czasami powstawał dłągi wąż polonezowy
powolną polką (w takcie parzystym ). Infor­
par, wchłaniający wszystkich obecnych, na­
mację tę, zresztą bardzo wprowadzającą w
wet i tych najsędziwszych i najdostojniej­
błąd, podaje Chybiński za Hoffem.
szych, jak to opisuje M ickiew icz w ,,Panu
„W o 1 n y m “ najwięcej zajmował się Jan
T a d eu szu " . Polonez ludowy musiał zmieniać
T acin a. W K alen d arzu B eskid zkim , 1964,
się choreograficznie zależnie od warunków
ukazała się jego praca pt. ,,Z apom n ian y ta­
lokalnych gościńców zgodnie z zasadą „Oj
n iec ludow y — w olny". Spotykamy tam
tańcowalibyśwa, ale mała izba". Dlatego też
ważną wiadomość opartą na podstawie auto­
choregraficzna
strona „W olnego" jest, jak już
psji informatorów, że „W o 1 n y “ o ruchu
to stwierdziliśmy, bardzo różna, natomiast
obrotowym stosowany był do tańca obrzę­
strona muzyczna we wszystkich wypadkach
dowego „biołego" oraz nuty trzech W o l ­
wykazuje pewne wspólne cechy, odpowiada­
n y c h z Janowic. Poza tym pisał Tacina o
jące muzyce poloneza szlacheckiego z X V I I I ,
„W o 1 n y m “ w K alen d arzu Zwrotu z r.
a nawet końca X V I I wieku.
1957 i 1958. (,,Z biór tańców lu dow ych Ś lą ­
„W o 1 n e“ zapisane przez Londzina wy­
s k a C ieszy ń skieg o" i ,,T ań ce lu dow e Ś ląsk a
kazują cechy wczesnego poloneza, takiego,
C ieszy ń skieg o" ) , gdzie daje opisy choreogra­
jakiego spotykamy w polonezach spiskich ze
ficzne tego tańca. W szystkie zaś melodie
zbioru Szirm ay K eczer (patrz Zwrot, 1963,
„W o l n e g o " ze zbiorów Londzina oraz ze­
grudzień), w polonezach szwedzkich z lat
brane na Górnym Śląsku i na Opolszczyźnie
1710 — 1725, oraz polonezach spotykanych
m ają wyjść niebawem drukiem w większej
ski, jego w łaściw ości i sied ziby , obraz etn o­
graficzny. Hoff podkreśla, że „W o 1 n y “ jest
tańcem weselnym. Pod nagłówkiem W esele
czytamy (str. 5 0 ):
„Po wieczerzy śpiewają za starostą, przy
towarzyszeniu muzyki, najpierw nabożną
pieśń ze śpiewnika kościelnego:
155
w zbiorach gdańskich, lipskich (np. Sperontesa „Singende Muse an der Pleissę“ , 1 6 3 9 ).
Składa się on z dwóch krótkich części z po­
wtórzeniem, przeważnie cztero- lub sześciotaktowych.7
Ani jeden z nich nie posiada Tria, które
weszło w użycie około r. 1770, ani też nie
wykazuje więcej rozwiniętych rytmów, co
częściowo należy przypisać faktowi,-że są toT
melodie traktowane jako przyśpiewki tanecz­
ne. W „W o l n y c h " natomiast powtarzają
się w niektórych przykładach szablonowe za­
kończenia, które doczepiane są do wszystkich
tańców w miarę potrzeby.
W „W o 1 n y m “ przeważają rytmy ma­
zurkowe oraz ,,chodzonego “ wraz ze znany­
mi z początku X V I I I wieku modyfikacjami.
W niektórych występują rytmy polonezowe
typu wokalnego, a stosunkowo dość rzadko
typowe dla poloneza X I X wieku rytmy po­
lonezowe instrumentalne, podobne do ryt­
mów hiszpańskiego tańca „bolero".
„W o 1 n e“ więc przedstawiają bardzo
dawne melodie, toteż słusznie oznacza je
Londzin jako „starodawne pieśni", „staro­
dawne tańce". Według ich rytmiki można
ich powstanie przesunąć na początek wieku
X V I I I , a nawet koniec X V II.
W iele z nich nosi także incipity tekstowe,
choć zgodnie z wyczuciem wiejskiego muzy­
ka obchodzi go głównie melodia, bo teksty
„to babska rzecz“. W zbiorze I wszystkie
melodie mają pełne teksty, a niektóre nawet
po kilka zwrotek. W zbiorze I I występują
tylko początki tekstów, tzw. incipity, i to
przy 54 melodiach na 131. W iele z tych
przyśpiewek to znane skąd inąd pieśni, śpie­
wane także niezawiśle od tańca, np. ,,Na
kopieczku gruszka stoi“ , „Żeń wołki, żeń11,
„Ach moja dziewucho chciołbych cie“ , „Jed­
na godzina z północy b iła“ , „Jaskulinka (sikoreczka) świergoli“ , „Wodę grabiła, piasek
wiązała", „Przeleciał gawron11, ,*,W czornym
lesie ptaszek śpiewo11, „Z tej tam strony
pola11, „Wczora była niedzieliczka11, „Idzie
woda jaworowa11, „W Raciborzu na rynecz­
ku11, „Kiedy idę od ołtarza11. „Chmielu,
chmielu11, „Każdą godzinkę panienki czujcie11,
„Już wszystkie sierotki na wojnę pobrali11
itp. znane z takich zbiorów pieśni śląskich
jak C in ciały, R og era, L igęzy S to iń s k ie ą o ,
K olberg a, a ostatnio J.T a c in y (P ieśn i lu d owe Ś ląska O p olskieg o, Katowice, 1 9 6 3 ).
Wśród nich zwraca uwagę incipit, zdradza­
jący swe pochodzenie ze sfer dworskich albo
rybałtowskich (śpiewak kościelny, aktor wę­
156
drowny X V I i X V I I wieku) — ,,Z aczynajże
ty D aw id zie z lu tn ią w esoło“ ( I I nr 8 7 ).
Już sam wyraz lutnia wskazuje na bardzo
dawne pochodzenie.
Pewne zdziwienie wywołuje fakt, że brak
w zbiorach Londzina melodii polonezowych
ogólnie znanych na Śląsku, jak ,,P rzez w ode
k o n icz k i" , ,,T am gdzie C zan toria się w zno­
si", za to mamy fragment poloneza Koś­
ciuszki, śpiewany do często cytowanych słów
pożegnalnych, kiedy Kościuszko wybierał się
za Ocean — ,,A kiedy od jeżd żasz bąd źże
zdrów , o n aszej przyjaźn i d obrze m ów " (I I
nr 8 6 ). Napotykamy tu także owego nie­
zwykle popularnego poloneza szlacheckiego
,,W ezm ę ja kon tu sz“ ze słowami ,,B y ła
dziew czyn a ja k o m alin a, ja k różow y k w iat“
( I nr 2 5 ). Kolberg stawia tę pieśń taneczną
z napisem ,,P olon ez, A n d an te“ na samym
początku swego zbioru ,,P ieśn i ludu p o ls k ie­
g o", 1857, nr 1 z 12 wariantami.8 Jest tu
także kilkakrotnie użyta melodia pieśni i tań­
ca obrzędowego ,,C h m iel" ( I I , nr 47, 109
do słów „O chmielu, chmielu11) , jednej z
najdawniejszych melodii polskich ludowych,
której wariant spotykamy w tabulaturze
V ietoris-K od ex z B u dapesztu z lat 1670 do
1680 ze słowami słowackimi. Jest tu frag­
ment popularnej pieśni na Śląsku, ale także
i poza Śląskiem, ,,P rzy jd ę do karczm iczki,
stan ę w edle p ro g a ", u nas rozpoczynanej od
słów ,,A n ie ta p taszy n a" .
Słowem, taniec „ W o l n y 11 jest typem ta­
necznej pieśni polonezowej niezwykle roz­
powszechnionej na Śląsku na początku X I X
wieku. Taniec ten przeniósł się zapewne z
dworków szlacheckich pod chłopskie strze­
chy, reprezentując ten sam charakter muzyki
i tańca poważnego, pełnego godności. Nie
tylko szlachcic, ale także chłop ma wielką
godność, powagę, tak jak to W yspiański la­
pidarnie wyraził w „W eselu11 — „Chłop po­
tęgą jest i basta!11.
Muzyka ludowa patronowała przy tworze­
niu się poloneza dworskiego w ciągu wie­
ków, później zaś przyjęła gotowe wzory mu­
zyki polonezowej, noszącej u ludu nazwę
„polski11, „chodzony11, „wolny11 itp., przera­
biając je na swój sposób. W ielka ilość me­
lodii ludowych polskich w trójmiarze to polo­
nezy chłopskie, u nas na Śląsku występujące
przede wszystkim pod nazwą „W o 1 n y “,
i to w tak wielkiej liczbie, jak w żadnym
innym regionie Polski. W tym znaczeniu
pisze także C h y b iń sk i: „Zarówno w swym
starszym jak i nowszym typie musiał być
ZDJĘCIE T A D E U SZ W R A T N Y
polonez bardzo rozpowszechniony na Śląsku,
w wyższej może nawet mierze niż inne
rdzennie polskie tańce.“ (A. Chybiński: Op.
cit. str. 199.) „ W o l n y " wszedł jako istot­
na część składowa do najważniejszego ludo­
wego obrzędu rodzinnego — wesela, w cza­
sie którego był śpiewany i tańczony w związ­
ku z oczepinami oraz na koniec zabawy we­
selnej, kiedy już dnieć zaczynało, w tańcu
nazywanym u nas „ D o B i o ł e g o“ .
„ W o l n y " posiadał tak oryginalną mu­
zykę i szatę choreograficzną, że przeszedł
i przez granicę śląską i zadomowił się na
Morawach jako „zachodzeny" albo „starodavny laśsky". L. Janaćek mówi o tym tań­
cu, który nazywa ,,S tarodavn y, jin ak tez
y alaśsky n ebo zachodzen y fećen y " . — Jest
z nejkrasnejśich po strance hudebni a z nejpuvabnejśich skupenim a pohybem."9 Już
sama nazwa „zachodzeny" przypomina pol­
ską nazwę poloneza chłopskiego „Chodzo­
nego". Poza tym cały szereg melodii „starodavnego“, przytoczonych przez L. Janaćka,
to znane powszechnie na Śląsku Cieszyń­
skim oraz poza Śląskiem melodie pieśni o
rytmach polonezowych. I tak ,,starodavny"
— „Tanec pred obedem" (Op. cit. s. 364)
,,Z bled ła p an i, zbled ła" jest identyczna z
pieśnią ,,W polu lip k a stoi" (Pieśni ludu
polskiego na Śląsku, odbitka z I I rocznika
„Zarania Śląskiego", tom I, zeszyt I I , s. 7 ).
„Starodavny" — ,,V ‘ś irem p oli hruśka
sto ji“ (Op. cit. s. 558) jest identyczna z
pieśnią ,,N a k op ieczku g ru szkarośn ie" (Pieśni
ludowe z Polskiego Śląska, Ligęza-Stoiński,
tom I I , 1938, s. 5 1 1 ), ,,starodavny" —
,,K o le n aśich oken " (Op. cit. s. 549) jest
identyczny z pieśnią ludową ogólnopolską
,,W ilk n a zag o n ie“ (O. Kolberg, Pieśni ludu
poi., 1857, nr 1, war. 12 h, bb, Kolberg
„Lud" IV , 235, Mazowsże I I , 32, Mazow­
sze IV , 205, Ziemia dobrzyńska) W łaści­
wości, pieśni i tańce ludu. ziemi dobrzyń­
skiej, Zbiór wiadomości do antropologii kra­
jowej, tom V I, nr 1 0 7 ). Melodia ta wystę­
puje także w zbiorze Anny Szirm ay K eczer
z końcca X V I I , początku X V I I I wieku.
Pochodzenie więc ,,starodavnych" na Mo­
ra w ie 'jest niedwuznaczne. Pochodzą one z
Polski, ą nie , przeciwnie, drogą śląskich
157
„ W o l n y c h " i są tylko jednym z dal­
szych przykładów przenikania wspaniałego
tańca polskiego poloneza przez wszystkie
granice. W N iem czech, szczególnie w Sakso­
nii, był on tak rozpowszechniony, że wy­
tworzył się nawet typ poloneza niemieckiego
w odróżnieniu od polskiego, spotykamy go
n a W ęgrzech, w D an ii, F in lan d ii, Szw ecji
(Polskdans, polonesse, i taniec ludowy „pol­
s k a "), N orw egii (taniec ludowy „attondelspolska") i R osji, Zresztą Janaćek sam za­
znacza, że wiele „starodavnych‘‘ pochodzi z
okolic Cieszyna, a nawet Skoczowa. Sporo
melodii ludowych w zbiorze Fr. S u sila ( M orav ske n arodn i p isn ę) wykazują cechy polo­
nezowe, a więc tym samym także „ W o l n e g o“, o czym już swego czasu pisałem we
„Zwrocie" („Zw rot11, 1952, nr 7 w artykule
,,S topień sam orodn ości i ory gin aln ości ślą sk iej pieśni lu dow ej. Uwagi na marginesie
IV wydania „Morawskich pieśni ludowych11
Fr. Susila.) Bardzo wiele mówiącym argu­
mentem na wszystkie powyższe twierdzenia
jest ,,S tarodavn y 11“ ze słynnych tańców
orkiestralnych L . Ja n a c k a „ L a śsk e tance",
którego melodia jest identyczna z melodią
,,D o B iołeg o" używaną na weselach cie­
szyńskich ze słowami:
Po mojej mateczce zostały strzewice
Jyny nortów nimiały,
Dwie pończochy stare, czerwone i szare,
Też potargane były.
Matka była kupcowa,
K rajiczki sprzedowała,
A jo jej i cera, po ojcu i matce
Wszystko to herbowała.
(Zapis Jerzy Hadyna.)
1 Tacina J., Ze wspomnień o Londzinach, Za­
ranie śląskie, 1960, z. 1, s. 120/4.
2 Taniec „przodek11 nie był zasadniczo nigdy
osobnym tańcem, nazwa „przodek11 wywodzi się
od przyjętego u ludu zwyczaju, że para, zama­
wiająca sobie podczas wesela czy zabawy taniec,
płaciła za niego muzykantom i dzięki temu miała
prawo tańczyć n a p r z e d z i e par lub sama,
a wtedy muzykanci ogłaszali, że grają taniec „do
przodka11. Marian i Jadwiga Sobiescy: Wielko­
polskie wiwaty, Księga Pamiątkowa ku czci Pro­
158
fesora Adolfa Chybińskiego, Kraków, PWM, 1950,
s. 300.
3 Nr 207 (Taniec wolny), 218, 233 (Wolny),
234, 237, 238, 254 (Powolny), 269 (Powolny)
Ach, mój miły maryjonku, 270 (Na kopieczku
gruszka stoi).
4 Melodię pierwszego Wolnego do słów ,,Gąsiczka dziwoka" notuje Hoff w takcie 5U oraz
dołącza rzekomo poprawiony przez Oskara K ol­
berga zapis tej melodii w takcie Vł. Melodię tę
jednak znamy na Śląsku przeważnie w zapisie
dwumiarowym (patrz K. Hławiczka, Biblioteczka
Pieśni Regionalnych, t. II, nr 20) i to cytowaną
przez muzykantów śląskich żartobliwie jako „Kajzermarsz — Nie chodź kole wody11. Jest to więc
ciekawy przykład jak melodie dwumiarowe były
zamieniane na rytmy polonezowe, podobnie jak
wiele popularnych melodii na początku X IX wie­
ku ubierano w rytmy polonezowe. Robił to nawet
Chopin w polonezie B-moll, w którym Trio nosi
tytuł: „Do widzenia!11 (podług arii z opery „Sroka
złodziej11 Rossiniego). W zbiorze tańców Szirmay
Keczer z przełomu X V II i X V III wieku spotyka­
my nawet melodię Zbójnickiego „W murowanej
piwnicy-11, przybranego w odświętne szaty polo­
nezowe.
5 Leoś Janaćek, O lidove pisni a lidove hudbe,
Dokumenty a studie, Praha, 1955, s. 189.
6 Nazwa „Polski11 jest spolszczoną nazwą fran­
cuskiego „Polonaise11 w określeniu „Danse polonaise11 — Taniec polski, nazwa „chodzony11 przed­
stawia taniec powolny, podobny do poważnego
pochodu w przeciwstawieniu do tańca żywego,
gonionego, skakanego.
7 Xacina pisze w liście:
„Taniec w o l n y z Cieszyńskiego ma na Ślą­
sku Opolskim i na Górnym Śląsku odmianę, wy­
stępującą pod zasadniczą nazwą „obracany", a
poza tym ma jeszcze wiele innych dalszych nazw,
takich jak „prosty11 i „polski" na Śląsku Opol­
skim, oraz „krzyżok" i „czworok" na Śląsku
Opolskim i Górnym. W tych różnych odmianach
są różne wykonania ruchowe, ale wszystkie te
tańce stanowią jedną „rodzinę" właściwą dla ca­
łego terytorium śląskiego."
8 Powyższej melodii użył zresztą także wielki
Jan Sebastian Bach jako tematu do Poloneza
w swojej Suicie orkiestralnej h-moll.
9 Op. cit. s. 189.
^—skrzydlata młodość -
..FOKA IV " -
X I szybowcow e m istrzo­
stwa św iata — 1965 rok.
L otnisko sportow e w South
Cerney. W spaniały pojed y­
n ek m istrzów pow ietrznych
ew olu cji, szybowników z Eu­
ropy i A m eryki. N ajlepszych
z n ajlep szych , sam ych asów.
W śród nich Niem cy — Spaenig i Kuntz, Jugosłow ianin
— K riznar, S z w a jca r — Ritzi,
A nglicy — Burton i Goodhardt 1 Francuz — Henry . . .
Z takim i asam i przyszło
w alczyć p o lsk iej czw órce:
Edwardowi M akuli, Janow i
W róblew skiem u, Jerzem u Popielow i i beskidzkiem u „chłopakow i“ — goleszow ianinowi Franciszkow i K ępce. W ró­
blew ski zdobył m istrzostw o
św iata w k la sie o tw artej,
Kępka tytu ł II w icem istrza
PASJA FRAN KA KĘPKI
szyn, sp ęd zając cały czas na
lo tn isku szybowcowym na
Chełm ie w Goleszow ie. Rwał
sig do szybowców, um izgał
do pilotów , ch łon ąc w szyst­
ko otw artym i oczam i. Jako
p ięcio letn i chłop ak zasiadł
za drążkiem szybow ca. Na
k o lan ach sen io ra Fran ciszka
poszybow ał w pow ietrze, pa­
trząc z kabiny n a m alow ni­
czy k rajo b raz. Dziecinnym i
rączkam i ś cisk a ł drążek, mo­
cow ał się z nim, ko n tro lo ­
w any czujnym w zrokiem o j­
G r a tu la c je P r e m ie r a
ca. W p ięć la t później wzbu­
dził n ajw ięk szą se n sa c ję na
M iał serce do la ta n ia —
c e n tra ln e j d efiladzie lo tn i­
mówi F ran ciszek K ępka —
czej w W arszaw ie. 10-letni
sen io r, znany m ech an ik b ie l­
F ra n e k K ępka z Goleszo­
skiego aeroklubu i o jc ie c
wa w ykonał sam odzielny lot
m istrza.
—
Już ja k o chłop ak F ra ­ n a szybow cu „ABC“, przyj­
m u jąc za ten w yczyn gratu­
n ek k rz ą ta ł się w śród m a­
św iata, a Popiel i M akula zn a­
leźli się na czw artych m ie js­
cach.
K ępka stan ął n a podium
zw ycięzców . Zbierał laury i
g ra tu la cje . Ale najw iększą
nagrodą były słow a byłego
m istrza św iata A rgentyńczy­
ka H osingera: „Ten chłop ak
p o trafi w alczy ć. Ma w ielk i
ta le n t i dużą ru tynę. W South
Cerney była to je g o podnieb­
n a zw ycięska p ieśń ."
159
27 ty s. k m u) p o w ietrz u
W IC E M IST R Z Ś W IA T A W G A L O W Y M U B R A N IU
Uczył się i pracow ał. Nie
szczędził trudu ani w ysiłku.
Każdą w olną chw ilę spędzał
w śród „Ja sk ó łe k " i „Z efi­
rów ". W ytężona p raca dała
rezu tlaty. W 1962 roku up la­
sow ał się na szóstym m ie js­
cu, d y stan su jąc m. in. tak ich
asów ja k W itka, Popiela i
Górę. W rok później popra­
w ił się o jed n ą lo katę, by
w 1964 r. sięg n ąć po palm ę
pierw szeństw a. W South Cerney potw ierdził sw oją klasę.
Kiedy spytałem go o źró­
d ła sukcesów , w skazał ręk ą
na o jca , skrom nego, sym pa­
tycznego m echanik a lo tn i­
czego.
„To o jc ie c nauczył m nie
w szystkiego. Zagrzew ał do
pracy i w alki. Pod je g o k ie ­
runkiem w ylatałem w po­
w ietrzu ponad 1500 godzin.
Przebyłem 27 tys. km — po­
nad połow ę obwodu kuli
ziem sk iej. Kiedy w yjeżdża­
łem do A nglii — mówi Kęp­
ka — o jc ie c pow iedział: pa­
m iętaj, synu, A nglicy to w ar­
tościow i p iloci. U m ieją oce­
n iać m istrzów pow ietrznych
lotów . Z nają też Polaków z
bitwy o „wyspę o sta tn ie j n a­
d ziei". Nie możesz, Franku,
zaw ieść, m usisz dać z siebie
wszystko.
—
Robiłem , co mogłem .
Po prostu w alczyłem z . . .
zębem ."
P r z e ło m o w y m o m en t
la c je od sam ego prem iera
Jó zefa Cyrankiew icza.
W 19 r o k u „d ia m e n ty “
W 1950 roku kroniki FAI
(M iędzynarodowa F e d e ra c ja
L otn icza) notow ała Już n a ­
zw isko 10-letn iego F ran cisz­
ka Kępki. O trzym ał on upraw nienia lo tn icze, a w
cztery lata później złotą od­
znakę szybow cow ą. Kępka
w iedział jed n ak, że musi się
w iele uczyć. Podpatryw ał
stary ch mistrzów, słu ch ał rad
i w skazów ek o jc a oraz zdo­
160
byw cy m edalu L ilien th ala —
Tadeusza Góry. Senior-K ępka był św ietnym w ychow aw ­
cą. Radą i w skazów kam i za­
grzew ał go do pracy. A że
F ran ek był zdyscyplinow any
i g arn ął się do treningu,
w niedługim czasie osiągnął
n iezłe w yniki. W 19 roku
życia „ w y latał" złotą odzna­
kę z trzem a diam entam i, a
w 1961 roku startow ał już
w szybow cow ych m istrzo­
stw ach P olski. Wśród n a j­
w iększych asów z a ją ł wów­
czas ja k o -debiutant sied em ­
n aste m iejsce.
Losy w icem istrzow skiego
tytułu ro zegrały się w o sta t­
n iej k o n k u ren cji zawodów.
B ył to trudny przelot. Piloci
m ieli pokonać trasę długości
450 km.
W arunki term iczne — pie­
kie ln ie ciężk ie. „Kom inów"
(prądów
w znoszeniow ych)
pow ietrznych ani na le k a r­
stwo. W iększość pilotów zre­
zygnow ała z w alki i lądo­
w ała na przygodnych lo t­
n isk ach w od ległości 100 km
pd w yznaczonego celu.
W pow ietrzu pozostali ci,
którzy nie s tra cili nadziei.
W ytrawni p iloci, lub iejący
ryzykow ać. Prawdziwi m is­
trzow ie podniebnych lotów .
Wśród nich był także F ra ­
nek K ępka. Goleszow ianin
nie dał się zw ieść chmurom.
Krążył, w yczekiw ał, by za­
atakow ać. W połow ie trasy
znalazł sw ój „złoty w iatr".
Poszybował „kom inem " w
górę p o zw ycięstw o. Lądo­
w ał n a jd a le j z szybowców
klasy stand art. Zw yciężył!
Odparł atak A nglika Burtona i N iem ca Hutha na pozy­
c ję II w icem istrza św iata.
— To był fan tasty czn y lot
— pow iedział później. W al­
ka ze zw ątpieniem , z re szt­
kam i nadziei. W ielki pojed y­
nek z niew iarą . . . P ojed y­
nek o m edal!
„ K ła n ia li s i ę c h m u r o m "
K om entując
m istrzostw a
an g ielscy d ziennikarze pod­
k re śla li su p rem ację szybow­
ników polskich. P ow ściągli­
wi A nglicy tym razem nie
m ieli słów uznania dla ta ­
trzań sk ich
i
beskid zkich
orłów.
—
P olacy — p isał Ralp
Johnson w „ F le ig h t" — do­
w iedli raz jeszcze, że są
prawdziwymi tytan am i w szy­
bow nictw ie. T ech niką p ilo ta­
żu, zn ajom ością n aw ig acji i
term ik i, braw urą i odwagą
podbili serca entu zjastów lo t­
nictw a. Młodzi i śm iali im ­
ponow ali bojow ością, nie b a­
li się ryzykow ać pościgu za
pow ietrznym i
„kom inam i".
L a ta ją c, k ła n ia li się chmu­
rom, które pod niebem An­
g lii były dla nich w ielce . . .
przyjazne.
Równie dobitnie i pięknie
brzm ią inne słow a. W „World
Sport Alt R ester pisze m.
in. „ . . . Chempion Kępka to
jed en z najm łod szych pilotów -szybow ników najw yższej
k lasy .
Niegdyś
„cudowne
d ziecko ", w yrosło dziś na
praw dziw ego asa pilotażu.
W ierzę głęboko, że przed 25letn im Polakiem otw arły się
bram y do w ie lk ie j kariery.
W rota do kryształow ych pu­
charów . Do złotych i srebr­
nych m edali F. A. I. Do suk­
cesów B a ja n a i Góry, do s ła ­
wy ta k ic h asów, jakim i, przed
laty byli polscy pilo ci Żwir­
ko i W igura."
JOZEF KLIS
PORTRETY
GUSTAW SAJDOK
A G A T K A
DANUSIA
Pragnęła wielkiej przygody. Jej
hobby to turystyka.
W górach napotkała turystę, który
zabłądził. Zgodziła się robić przewod­
niczkę.
Wycieczka zakończyła się dla oboj­
gu szczęśliwie. Po trzech miesiącach
zmieniła jednak swoje upodobania.
Zrozumiała, że to ona zbłądziła.
Odczytano skazujący wyrok są­
dowy.
—
Jestem w kropce — pomyślała
Danusia.
Mąż Danusi siedzi już rok. Danusia
stwierdza: — Daleko przyjemniej sto­
sować wielokropek w życiu, niż kłaść
za sobą jedną kropkę.
B A S I A
M A G D A
Rozrywała się, by użyć młodości.
Wszyscy należeli do niej, a ona im.
Stała się modnym przebojem, tak jak
płyta odznaczająca się oryginalnością.
Szał wzięcia u chłopców prze­
brzmiał, tak jak każdy przebój.
Zabrakło kogoś, kto by usunął jej
pierwszy siwy włos.
11
Kalendarz Śląski
Była sama, a ich czterech. Każdy
pragnął ją dla siebie. Kojarzyli z so­
bą wdzięczny obraz pełnej życia i
uroku dziewczyny.
Jan był uprzejmy i grzeczny. Adaś
nieśmiały, chociaż przystojny i deli­
katny. Tadek elegancki i energiczny.
Wyszła za Henia. Najlepiej zara­
biał i nie prosił o pocałunek.
161
Z O J A
Roman regularnie dwa razy tygod­
niowo naklejał znaczek pocztowy na
kopertę.
Zoja denerwowała się kiedy ocze­
kiwany list nadchodził ze spóźnie­
niem. Matka gniewała się na tę ko­
respondencyjną znajomość. Zoja z
kolei złościła się na matkę, że ta cią­
głe jej dokucza.
Nadszedł dzień spotkania. Zoja w
myślach wyobrażała sobie Romana ja­
ko przystojnego, eleganckiego chłop­
ca. Oczekiwała go na dworcu. Drżącą
ręką przypinała kolię, ofiarowaną
przez Romana. To miał być znak roz­
poznawczy.
Zbliżył się do niej i ukłonił niski,
otyły, z nalaną twarzą mężczyzna.
Zoja przeraziła się. Miała żal do swo­
jej wybujałej fantazji. Slub się jed­
nak odbył. Owdowiała od piętnastu
lat matka, zyskała ponownie męża.
ZDJĘCIE A N T O N IN G R IB O V S K Y
162
KAROLCIA
Wczasy się skończyły. Karolcia by­
ła markotna. Wyszłaby złapać chłop­
ca. Przypadkowo nadarzył się Zby­
szek.
Poranne słońce poiło się rosą. K a­
rolcia była zachwycona.
Namiot stał na samych krańcach
obozu. Zbyszek szybko i sprawnie się
uwinął.
Nareszcie znalazł się ktoś, kto umiał
rozebrać i spakować ten skompliko­
wany namiot.
M A R I A
Zawsze miała rozczochrane włosy.
Fryzjer szybko się uporał z jej fry­
zurą. Maria z wdziękiem podzięko­
wała i pyta: — Ile płacę?
— Piętnaście — odpowiedział fryzjer
i dodał: — A w przyszłości będę cze­
sał bezpłatnie, jeżeli panienka pozwoli
rozczochrywać swoją czuprynkę.
— Oczywiście, że się zgodzę — od­
powiedziała bez zastanowienia.
Slub zawarto jeszcze przed sezo.iem balowym.
między nami kobietami
y
Tym razem pragnę z W a­
mi, drogie C zytelniczki, po­
rozm awiać i podyskutow ać
0 kulturze na codzień. Zdaję
sobie spraw ę z tego, że je s t
to tem at na książkę i dlatego
nie można m ówić w szystkie­
go w k ró tk iej n aszej pogaduszce.
Mówiąc o kulturze na co­
dzień, zacząć trzeba od nas,
kobiet sam ych. K obieta stw o­
rzona je s t przede w szystkim
po to, by była dobrą m atką
1 żoną. Od n ie j w yłącznie
zależy, ja k a będzie je j ro ­
dzina. Mówi się żartobliw ie,
że mąż je s t głow ą rodziny,
ale żona szyją, k tó ra tą g ło ­
wą porusza. W łaściw ie to po­
w iedzenie w cale już nie je s t
tak bardzo aktu aln e, bo n a j­
częściej w rod zinach głow ą
jest kobieta i w cale n ie po­
zwala ruszać szyi.
Tak czy in aczej, kob ieta mu­
si być w swym domu wszy­
stkim, w szystkim po trosze:
pedagogiem, dyplom atą, ku­
charką, sprzątaczką, a rch i­
tektem i lekarzem , psycho­
logiem i sędzią, kraw cow ą
i fin an sistą, damą i kop­
ciuszkiem , e lek try k iem i . . .
słońcem .
I jeszcze w iele musi w ie­
dzieć i znać.
Musi?
Chyba tak ! Bo kob ieta w
domu je s t tym n a jw a ż n ie j­
szym kółkiem bardzo złożo­
nego rodzinnego m echaniz­
mu, poru szającego resztę kó­
łek. A m echanizm powinien
grać „na sto dw a!“
D latego też kobtata musi
być wzorem . Pow iada się, że
11*
ja k i dom, tak ie dzieci (choć
nie zaw sze pokryw a się to
z praw dą, a to znaczy, że
i w tym wypadku — ja k w
g ram aty ce — są w y ją tk i), że
mąż je s t obrazem żony.
Z tym się chyba zgodzi­
m y? Bo rzeczyw iście mąż nie
musi się w stydzić je ś li cho­
dzi bez guzików, ale w łaśn ie
żona. A w ięc kobieta powin­
na być przykładem dla c a łe j
rodziny. To je s t obow iązek
num er 1.
Sam a
kobieta
powinna
dbać o sw ój w ygląd tak, by
je j có rk a nau czyła się tego
sam ego, i sam a po założeniu
w łasn ej rodziny tak p ostę­
pow ała, by rów nież syn w y­
niósł z domu rodzinnego
pewne zasady.
W DOMU
Jak że często, zw łaszcza na
wsi, ko bieta chodzi po do­
mu ja k — w ybaczcie — stra­
szydło: w ja k ic h ś szm atkach,
k tó re już dawno n ad ają się
do w yrzucenia. W ygląda bar­
dzo n iech lu jn ie, uw ażając, że
w domu je s t to dobre. Za to,
ja k w ybierze się na sp acer
łub odwiedziny, to proszę
siad ać! Jedw abia i tesily,
w ełny i . . . sam a eleg a n cja .
Ale to tylko na pokaz, a tak
n ie powinno być. Kobieta
musi naw et w domu być za­
w sze porządnie ubrana, cho­
ciaż skrom nie, ale czysto i
apetycznie. Nawet przy pra­
cy w polu.
Nie mogę się pow strzym ać,
Z G R A B N A T O R E B K A D O ZG R A B N E J F IG U R Y
by nie w spom nieć o tym, że
1 m etr sldary (wybór olbrzy­
my'/ k o s z tu je ty lk o 1 4 K c s !
Taki spraw unek, ja k su kien­
ka na codzień, nie je s t w ięc
kosztow ny.
Do tego dochodzi tro sk a
o w łosy. Zawsze można je
ja k o ś uporządkow ać, naw et
bez fry z je rk i. Bo któż na w si
latem siedzi u fry z je ra ? Mia­
stow e kobiety m ają pod tym
względem le p ie j.
Albo inna spraw a: zazwy­
cz a j starsze kobiety na wsi
chodzą po domu i podwórku
na bosaka. Może to i w ygod­
n ie j, ale ja k w y gląd ają sto ­
py ? Sp ękane pięty, zniszczo­
ne i zgrubiałe stopy, brudne
p alce. A w sk lep ach są prze­
164
cież n a jró ż n ie jsz e fason y le t­
nich sandałków , klap ek , pant o fli, w d o d a tk u n ie d r o g ic h .
Je szcze w spom nieć muszę
0 p aznokciach. Prawda, przy
p racy dom owej, obieraniu
jarzy n i ziem niaków , pracy
w polu, trudno utrzym ać id e­
alny stan rąk . W każdym
jed n ak razie kobieta pam ię­
ta ć powinna o w yczyszcze­
niu, po każd ej brudnej pra­
cy, brudu zza paznokci. A ta
czynność wym aga tylko k il­
ku sekund.
NASZ CODZIENNY CHLEB
Śniadanie, obiad, k o la c ja
1 w ogóle przyrządzanie po­
siłków je s t naszym obowiąz­
kiem . W yjątkow o tylko, z ok a z ji M iędzynarodowego Dnia
Kobiet, nasi domownicy są
zdolni sam i coś ugotow ać i
zaprosić nas, kobiety, do
stołu. Do gotow ego. A resz­
tę dni w roku trzeba się
k rzątać koło pieca, stołu i
zlewu. Do tego jesteśm y
przyzw yczajone, robimy to
chętnie, ale ja k ?
Zw łaszcza je ś li chodzi o
podaw anie do stołu. Czy za­
wsze, codziennie, podajem y
sm aczne przez n as przyrzą­
dzone p osiłki tak, ja k się je
podaw ać pow inno? A w ięc:
czysta serw eta, talerze i ta ­
lerzyk i, przybory?
Może być n a jp ię k n ie j urządzona kuchnia czy pokój,
może stać na honorowym
m iejscu m ikser, robot lub
lodówka, może być w domu
ja k w salo n ach , a le je ś li pani
domu pod aje domownikom
p osiłki byle ja k — to dobrze
o n ie j nie św iadczy. Nawet
na wsi powinno się podawać
jed zen ie e stety czn ie. A tym ­
czasem w bardzo w ielu do­
m ach je się drugie danie
w yłącznie z głębokiego ta ­
lerza, bez uprzedniego zmy­
cia resztek zupy. Je się ty l­
ko łyżką, a w najlep szym już
razie w idelcem .
W iem, wiem, że w tym
m om encie będziecie się złoś­
c ić : kto tam ma czas na tale r z y k o w a n ie ! P ra cu jem y , n ie
wiemy gdzie w łożyć ręce,
czego się n ajp ierw chw ytać,
a tu n a m k t o ś o czy m ś t a ­
k im c h c e m ó w ić . Grunt, a b y
było dobre i było na talerzu
dużo.
Nie w tym rzecz, aby so­
bie przydaw ać roboty. Posi­
łek powinno się podać sm acz­
nie i apetycznie. Żadna gos­
podyni nie przyda sobie w ie­
le pracy, je ś li będzie m iała
do zm ywania o cztery lub
pięć p łytk ich talerzy w ięcej,
o ty le samo w idelców i noży.
Na serw etę zaś położyć
m ożna przeźroczysty n y lo­
nowy serw et, który można
łatw o zmyć. A e fe k t? Stołow nikom będzie sm akow ać
naw et skrom ny p osiłek. Prócz
tego nigdzie n ie będą się
krępow ać przy stole.
W d zisiejszych bowiem cza­
sach ludzie naw et z zabitych
deskam i w iosek często w y­
jeżd żają do m iasta, na w cza­
sy, stołu ją się w ja d ło d a j­
niach i re sta u ra c ja c h i . . .
m ają kłopoty z w idelcem i
nożem. Poza tym każdy obcy
zorientuje się, ja k żyje dana
rodzina, je ś li ty lk o zastan ie
ją przy stole. A w ięc i tu taj
przejaw ia się ku ltu ra pani
domu i rodziny.
MOJA RODZINA I JA
Często na ulicy oburzamy
się sły sząc ja k to już w b ar­
dzo młodym w ieku dzieci
potrafią się naw zajem ob­
rzucać obelgam i. Rzadko k ie ­
dy zastanow im y się, skąd u
nich pochodzi znajom ość n ie ­
cen zuralnych słów . W szko­
le ? Z pew nością tego na le k ­
cja ch n ie uczą. Ale dom.
W łaśnie! Czy czasem nie za­
pominamy o tym, że k łó cąc
się z mężem, albo mąż z n a­
mi (bo to p rzecież zdarza
się czasem ) użyjem y w złoś­
ci tak ich słów ?
N iestety tak je s t w w ielu
domach. Ty tak a i owaka, ty
taki i siak i — odpowiadamy,
a potem d zieciaki w podob­
ny sposób częstu ją się n a­
w zajem naszym i słow am i.
M ając o kazję obserw ow ać
dzieci stw ierdziłam , że nie
w iele z nich zna i stosu je
na codzień trzech zasadni­
czych słów : proszę, dzięku­
ję, przepraszam .
Dlaczego tak je s t? Odpo­
wiedź je s t prosta — nie sły ­
szą ich w domu rodzinnym .
Pow iedziałyśm y sobie na
początku n aszej rozmowy, że
ja k i dom, tak ie dzieci. No
w łaśnie!
M atka n ie zw raca się do
męża (i odw rotnie) . . . pro­
szę, podaj mi kosz z b ieliz­
ną, nie powie dziękuję, je ś li
mąż kosz poda.
Nawet do dzieci należy
się tak w łaśn ie zw racać, ale
rów nocześnie w ym agać tego
sam ego od nich w stosunku
do siebie, do o jc a itd.
N A M W E W SZ Y S T K IM D O T W AR ZY . . .
Czy prowadzimy w domu
nasze dzieci do tego, by za­
m iast m ówić: mamo daj mi
Chleba — pow iedziały „m a­
mo proszę mi dać c h le b a "?
Czy słów ko „przepraszam "
znajd uje się w naszym co­
dziennym
słow n iczku ?
A
przecież sy tu a cje w ym agają,
by je pow iedzieć.
Nie ch cę tw ierdzić, że tak
je s t wszędzie, ale zdarza się,
że naw et wśród in te lig e n c ­
kich rodzin brak w słow ­
niczku
na
codzień
tych
trzech słów ek. Nie ch cę się
już d alej rozw odzić na ten
tem at. W każdym razie cho­
dzi o to, by być zaw sze ta k ­
tow ną i ku ltu ralną. I nie ty l­
ko w stosunku do n ajb liż­
szych.
MIESZKANIE — WIZYTÓWKA
M ieszkanie nasze służy
nam i naszym rodzinom i
d latego powinno być urzą­
dzone tak, aby się w domu
czuć ja k n a jle p ie j. Każda ko­
b ieta ch ce m ieć w swym
m ieszkaniu czysto, ładnie,
w ygodnie, itd. I każda chce
(zw łaszcza te m łodsze) mieć
w szystko w m ieszkaniu no­
w oczesne: m eble, tkaniny,
obrazy, drobne przedmioty.
A tym czasem często to nie
wychodzi.
Sp rób u jcie o bejrzeć Wasze
m ieszkanie tak, ja k czasem
o gląd acie m ieszkania swych
p rzy jació łek — a w ięc kry­
tycznie. Czy drobne na przy­
165
kład przedm ioty, k tó re m ają
zdobić w nętrze W aszego po­
koju, nie
o szp ecają
go?
Zw łaszcza je ś li są zestaw io­
ne przypadkowo i w nad­
m iarze? Czy aby n ie za dużo
mamy serw etek i haftow a­
nych lub m alow anych poduszecze k ?
Z pew nością znajd zie się
tro ch ę ty ch rzeczy do usu­
nięcia.
Co usu n ąć? Aby ułatw ić
W am zadanie, radzę z poko­
ju w yrzucić gipsowe, szklane
lub odlew ane figu rki baletnic, je len i, psów, słoni itp .;
zlikw idow ać h aftow ane i m a­
low ane poduszki na tap cza­
nach, m ak atki ścienne, obra­
zy nim f, m yśliw ych, je len i,
łabędzi; usunąć ze ścian fo ­
to g rafie w ram kach, i tak ie
s to ją c e w ozdobnych ram ­
kach.
Może się Wam wydawać,
że pokój będzie pusty, je ś li
to w szystko usuniecie, ale
to tylko pierw sze w rażenie.
Z c a łą jed nak pew nością po­
k ó j będzie wtedy w zgodzie
z zasadam i estety k i i now o­
c zesn o ści. Lepiej m ieć w po­
k oju m ało rzeczy, ale n ie ­
zbędnych i praw dziwie ład ­
nych.
Co do obrazów — to lep iej
kupić
ładn ą
rep rod u k cję
(koszt około 100 K cs) niż
trzym ać ja k ie ś szm iry.
M iałam w ięc ra c ję , że ko­
b ieta musi być po trosze
w szystkim ? M iałam , bo to
przecież tak tro ch ę i praca
a rc h ite k ta . A m ieszkanie je s t
naszym św iadectw em !
MAŁY EGZAMIN
Mamy ładne, now oczesne
m ieszkania, solidn ie um eblo­
wane. Zachodzi p ytanie czy
166
ne. Przyszli nas po prostu
odwiedzić lub coś załatw ić.
W takim wypadku zapra­
szamy gości do pokoju, sia ­
damy z nim i i rozm awiam y.
Podajem y kaw ę lub herbatę,
a je ś li zatrzym ują się dłużej,
to podajem y po prostu to, co
aku rat je s t w domu. Choćby
chleb z m asłem i dżemem,
pomidorem, k iełb asą itp.
Czasem naw et p lacek ziem­
niaczany lep iej sm aku je, je ś li
podany je s t z serca, niż n a j­
w ykw intniejsza p o rcja pie­
czystego podana z musu.
A je ś li zdarzy się, że n a­
prawdę n ie mamy co podać,
to prosto pow iem y: w ybacz­
cie, ale dzisiaj napraw dę nic
w domu nie mam, prócz h e r­
baty. Przecież i tak się m o­
że złożyć. B yle w iele nie
mówić o tym.
A inna rzecz, je ś li goście
zapowiedzą się. W tedy się
przygotujem y według n a ­
szych m ożliw ości, okazji i
okoliczności. Nikdy jed nak
n ie zapom inam y o odpo­
wiednim nak ryciu stołu.
Można je szcze w iele mó­
KTOŚ NAS ODWIEDZA
w ić i pisać o różnych sp ra­
w ach naszego życia cod zien­
Zdarza się, że krew ni lub
nego, o n a jró żn iejszy ch oko­
znajom i odwiedzą nas bez
liczn o ściach , w ja k ic h się ko­
uprzedniego zaw iadom ienia
bieta może znaleźć i ja k po­
nas. W łaśn ie m iałyśm y za­
w inna się, albo nie powinna
m iar m yć m eble ku chenne
zachow ać. Nie sposób ogar­
i drzwi. Je st aku rat trochę
nąć cało k ształtu n aszej tem a­
codziennego bałaganiku .
tyk i z powodu je j obszernośI wtedy tracim y głowę.
ci i d latego na ten rok ka­
Zaczynam y się uspraw iedli­
lendarzow y zam ykam ją z ży­
w iać, że w łaśn ie je s t niepo­
czeniam i, aby z n aszej pogarządek, żeby nie p atrzeli, że
duszki choć część zrealizo ­
nic w domu nie zrobione
w ać.
itd.
JOLANTA
I
to je s t błąd. Żadna in te ­
lig en tn a ko bieta nigdy tak
nie robi. G oście z c a łą pew­
no ścią n ie przyszli k o n tro lo ­
w ać czy b iałe m eble są czy­
ste albo drzwi są upalcow a-
potrafim y nasze m ieszkanie
dobrze w ykorzystać, i po
prostu m ieszkać w nich.
W związku z tym staw iam
Wam k ilk a pytań. Odpo­
w iedzcie na n ie „ ta k “ lub
„nie“.
1. Czy W asza rodzina prze­
bywa w pokoju ?
2. Czy zezw alacie mężowi
odpocząć n a tap czan ie bez
uwag w rod zaju: uw ażaj, bo
pom niesz poduszki?
3. P rzyjm u jecie gości i zna­
jom y ch w pokoju ?
4. W ym agacie, aby zd jęli
w przedpokoju obuwie i we­
szli do m ieszkania w sk a r­
p e tk ach ?
5. O drabiają W asze dzieci
le k c je w pokoju ?
Je śli odpowiedź na py ta­
nie 1, 2, 3 i 5 w yszła „ ta k “
— to dobrze, a na 4 pytanie
„n ie“ — to też dobrze o Was
św iadczy. Je śli odw rotnie, to
źle, bo z tego w ynika, że nie
Wy je s te ś c ie dla m ieszkania,
ale sta ły śc ie się n iew oln ica­
mi m ieszkania.
▲
NOWE
FRASZKI
JA NUSZ GAUDYN
1965
N I E R O Z S Z Y F R O W A N E J
Chociaż inni odgadli cię gładko,
dla mnie wciąż jeszcze jesteś za­
gadką.
N I E J E D E N
Niejeden jęczy
w małżeńskiej obręczy.
O N I E J E D N E J
Nie cierpią zwłoki
jej uroki.
W E S T C H N I E N I E
Jesteś cudną,
lecz trudną.
CHOĆBYŚ
Choćbyś usta miał różane,
nie łatwo umówisz pannę.
M O D A
Według nowej fali
kochamy się w talii.
Z ŻYC IA
Jeszcze nie był na indeksie,
kto sens życia widział w seksie.
W Y B A C Z
Wybacz, że cię nie pytam
o
kiedy już w moje legniesz
posłanie.
KONSTATOWANIE
Każdy ku tobie się wciska,
dokąd nie ujrzy cię z bliska.
N I E J E D E N
Niejeden wyrusza na łów
z zapasem pięknych słów.
P O Z N A N E J
Po rozmowie z tobą smętnie
muszę przyznać:
J a głębi szukałem, gdzie była
mielizna.
O S P R Y T N E J
Chciała każdego odgadnąć,
lecz nim odgadła,
upadła.
P E C H
Taki pech już, damo:
Każdy chce to samo.
RADA DLA KOBIET
\ Niedostatek w bieliźnie
imponuje mężczyźnie.
Z ŻYCIA
O różnych po czasie
przeróżnie gada się.
KOSMICZNA
Jeśli sputnik sputnika w kosmo­
sie spotka,
nowa powstanie plotka.
DLATEGO MUSI MYŚLEĆ
Niejedna zwykła myśleć
zdanie,
o
bo zapomniała o vecie.
N I E J E D N A
Coś pozwoli, coś zakaże,
jak chciałaby być lekarzem.
R A D A
Przestróg prawić im nie pora,
kiedy ona kochać skora.
167
X
U
U
<
>■
Z
£
O
U)
<
' UJ
't/ i
—
BRZOZA
o
3
W am otna, rosnąca na pustkowiu brzoza po­
dobna jest do stojącej na miedzy dziewczyny,
gibkiej, zgrabnej, z rozpuszczonymi warko­
czami, albo — jak woli Mickiewicz — do
kobiety w żałobie:
„ Czyż nie p iękn iejsza n asza p oczciw a
brzezina,
K tó ra ja k o w ieśn iaczka, kiedy płacze syna,
L u b w dow a m ęża, ręce załam ie, roztoczy
P o ram ion ach d o ziem i stru m ien ie w ar­
koczy!
N iem a z żalu , p ostaw ą ja k w ym ow nie
szlocha!"
Jednolite drewno brzozowe służyło od da­
wien dawna do prac rzeźbiarskich. Sporzą­
dzano też z niego łyżki, te małe do jedzenia,
kiedy jeszcze metalowych nie znano, i te du­
że chochle, potrzebne na sałaszach do nabie­
rania żentycy, robiono „warzeszki i rogulki",
czyli warząchwie i mątewki, czerpaki, solniczki, dyszle do wozów lub inne jeszcze po­
trzebne rzeczy. Z wiotkich gałązek brzozowych kręcono miotły. Robiono to bardzo
często sposobem domowym, po partacku. Po­
rządne miotły potrafili zrobić tylko miotlarze
z prawdziwego zdarzenia. Oni również uwa­
żali siebie za rzemieślników, jak o tym
świadczy zapisane przez Andrzeja Cinciałę
śląskie przysłowie ludowe: „Jaki-taki rzymieśniczek, choćby jyny mietlorziczek." Mio­
tlarze mieli też swój ulubiony taniec.
Kiedy już padło tutaj przysłowie, to moż­
na zacytować jeszcze drugie, będące dosyć
dokuczliwą aluzją do nadmiernego wzrostu
dziewczyny: „W ielko jak brzoza, głupio jak
koza“.
Koło samotnej brzozy zapoznali się i po­
kochali dwaj młodzi:
P a sła kozy w edle brzozy
n a zielon ym trow niczku,
p rziszeł ku ni w czorn ej guni,
w potargan ym czopczysku.
P a sła kozy w edle brzozy
w potargan ym kabocie,
p rziszeł ku ni w czorn ej guni,
p ow ied zioł ji: — Ty rw ocie!
P a sła kozy w ed le brzozy,
m ia ła w szystki zw iązane,
p rziszeł ku ni w czorn ej guni,
m ioł g alaty zm azane.
P a sła kozy w edle brzozy,
n a zielon ym trow niczku,
a że śm iała, p ow ied ziała:
P oca łu j m nie, Jan iczku !
Rosnące w większych skupiskach brzozy
tworzyły brzezinę, w której lubiły róść mali­
ny, a i grzybów niemało można tam było
znaleźć. W brzozowych gajach wieczorami
pasali parobcy wiejscy konie:
D a lek o , sz ero k o fo jto w a brzezina,
p asie tam sy n eczek cisaw ego kon ia.
W brzezinie można było nie tylko spotkać
się przypadkowo z ukochaną dziewczyną, jak
o tym śpiewa piosenka —
K ied y ch jo szeł brzezin eczką,
sp o tk o łech sie z ko ch an eczką . . .
ale bardzo często tam właśnie, z dala od
ludzkich oczu, umawiali się młodzi kochan­
kowie na wieczorne czy nocne spotkania.
Szumiące brzózki, będące jak gdyby powier169
niczkami ich miłości, potrafiły dochować ta­
jemnicy przed światem:
W lesie stoi bicz,
co uczy robić,
a na brzozie m ietełeczka,
ze snu przebu dzi.
Brzozy szum ią, a n oc tkliw a
już u sypia św iat.
T u taj n as n ikt nie p od słu ch a,
nie b ó j się tu zdrad.
Jeszcze ni m osz nic,
ju ż sie stroisz bić,
z ach ow ej m ie, P an ie B oże,
tw oją żon ą być!
Ja k tam słow ik w yśpiew uje,
gaj odgłosem brzm i,
co ja czuję, co ja cierpię,
rzew nie m ów ię ci.
W zajemne przyrzeczenia czy przysięgi ko­
chanków bardzo często szły w niepamięć.
Zdradzali swe sympatie zarówno chłopcy, jak
i dziewczęta. Zawiedziona dziewczyna grozi
chłopcu:
On się p rzejął m ym w estchnieniem ,
on tęskn otę zna,
on porusza słod kim p ien iem ,
on serd u szka zna.
O ty, syn eczku , m arn ie zginiesz,
ja k ten listeczek n a brzezinie.
T kliw ym pien iem poru szon a
d aj uprosić się,
pójd ź w otw arte m e ram ion a,
przyjdź, uściśnij m nie!
W innej pieśni tym poszkodowanym i na­
rzekającym jest zdradzony chłopiec. Musi
pogodzić się z twardym, nieubłaganym lo­
sem, choć zgasło już dla niego słoneczko:
Kochający się wzajemnie młodzi ludzie
przekomarzali się niekiedy z sobą. W takim
przekomarzaniu się wybijały się nieraz wcale
niedwuznaczne pogróżki, na które jednak
przeciwna strona od razu odpowiednio rea­
guje, odżegnując się od takiego huncwota:
W id z ia łem ja brzózkę, w iatr silny ją giął,
d la w łasn ej igraszki g ałązeczki miał,
tak stała złam an a, aż b ra kło jej sił,
w tem prom ień ostatn i za gary się skrył.
M nie dziew czę zd radziło, rozpierzchły się
sny
i serce rozdarte zostało się mi,
i żyłem zraniony, aż b ra kło mi sił,
w tem prom ień ostatn i za góry się skrył.
E j, hola, hola,
■cesta do pola.
P ow iedz mi d ziełu szko szw arna,
czy będ ziesz m oja?
Z w as każd y n a św iecie słon eczko swe ma
i żyje szczęśliw y, gdy słon ko to drga.
J a k zgaśnie słon eczko, to n ie chce się żyć,
b o życie bez słon k a n ie w arte jest nic.
Jestem ja m łoda
ja k o jagoda,
jestem m łoda ja k jag od a ,
n ie um iem robić.
J ÓZEF ONDRUSZ
m
Z starych gawęd o zm ierzchu:
©
©
@
©
©
©
©
•
©
©
©
ŁO
DWANOŚCI
©
B y ł jedyn gazda a mioł dwóch synów.
Ale jako to wszyndy bywo, tyn starszi już
je wdycki po przodku. Tymu starszimu
było Francek a tymu młodszimu fano,
ale nazywali go ,,buła“ Jano. I ,,buła“
Jano robił to, co mu kozali, ale tóż że na
ty tancowaczki nie chodził ani nic, tóż
był taki — nó ,,bula“ Jano — jako se to
prawi.
A tyn tóż sie łożynił, bo mu łociec doł
tyn swój majóntek i wybrol se też boga.tóm ku sebie i strasznie sie dobrze mieli.
A Jano też sie łożynił. Już tam jako mógli
tak żyli, ale cóż, dy sie jim dzieci suły
godnie. Siedym jich mieli. I tak jim biyda dokuczała, że ni mógli już niczym
gióńć i co mieli, to poprzedali i tóż co
teraz?
I roz ji powiadoł: ,,Wiysz co? Na dyć
jo sie chycim takigo rzymiosła, choć to je
taki podłe. Jo bedym mietły robił. Na dyć
też wyżyjymy isto z tego." I szeł piyrsi
roz na to prynci. A szeł wiećornym ćasym, szeł wiećornym ćasym, coby go tam
źodyn nie widzioł, bo go jednak było kapkym jeszcze gańba. Nó, zebroł sie z takim, ze starszim człowiekym. Pyto sie:
,,Na ty każ tak nocńóm godzinom
idziesz?" Łón mu to łopowiado. I doł
sie do płaczu, bo miynkigo serca też był.
Nale tóż tyn mu to przichwolił, że dyć
na tym też wyżije i wźón i wylóz na
piyrszóm lepszóm brzezym wysokóm, co­
by go teź łod spodku żodyn nie widzioł,
że tam cosi rzeże, abo co. I jak wyszel
hore, zaś sie podziwoł — nó jak jo też
spadnym teraz dołu a moje dzieci a ba­
ba - - . Nó jakóż też to bedzie.
ZBUJNIKACH
Nó i — nale jako tak rzeże, łurzezuje
ty próntki, widzi tam w lesie sie cosi
świycić. Na już to była noczńo godzina,
już kole dziesióntej łoto było i narzezoł
już, zdjón to, ześlóz pomału i poszeł do
tej chałupy, ale babie tam nie powiedzioł
nic ło tym świetle. Ty mietły przez dziyń
robił a wieczór zaś na to prynci szeł. Nó
i przidzie zaś ło takim czasie, zaś tam
widzi to światło. Nó, już go to kapkym
ponukało, nale wiycie co też tam może
być, czi by to tam byli też ci zbujnicy,
bo też ćuł ło tym. I pomyśloł se, że kiejsi
wykłodali, że ci zbujnicy majóm kupa
pyniz. Nó i pomyślol se: ,,Pujdym jeszcze
roz — po trzeci a jak to tam bedzie, tak
tam pujdym." I szeł zaś z wiynkszóm ra­
dościom, czi też to tam bedzie to światło.
Akurat. Zaś w tej samej stronie było.
Prziszeł i prawi se: ,,Wiysz ty co, sta­
ro? Tam a tam w tych stronach, kiedy ci
wylezym na brzezy, dycki je tam światło.
Pujdymy sie tam podziwać. Możne że ci
zbujnicy■tam bedóm a możne se jich łuwachujymy jak póńdóm a my se tam
wlezymy a nabierymy. Łona bardzo nie
chciała zezwolić, ale szli.
Szli tam daleko w tóm strónym, aż
prziszli niby w to miejsce, kany sie to
świyciło. A szli pumału a tu ćujóm taki
hołot a taki jyny harwosiyni i wyłyzli
łobo na stróm. Teraz dowali pozór, co sie
jyny beje robić. I ci zbujnicy wychodzili
z taki jaskinie strasznej, z takich skał —
jedyn za drugim, ale jich to szło. Aż wy­
szli wszycy a powiedzieli: ,,Sazamie, zawrzi sie!" Tóż dobre, tóż wyszli, ale tóż
poczyli se pocichu szeptać: ,,Tóż zawrzi
171
sie, ale jako sie łodewrze? Jako sie łodewrze?" Ale już byli szwarny kyns ci
zbujnicy i jedyn cosi zapómnioł. Przileciol ku tej skale, powiado: ,,Sazamie, łodewrzi sie!“ Tu sie łodewrziła ta skała
a łón tam popot po co już to tam był,
czi po flintym jakóm, czi po co i wio. Zaś
powiedziol: ,,Sazamie, zawrzi sie!“ Tóż
ci borocy na tym strómie jyny: ,,Sazamie
łodewrzi sie a Sazamie zawrzi sie."
A jeszcze se przed tym ci zbujnicy łopowiadali, ło kierej tak przidóm. No tóż tyn
herszt powiedziol: ,,No tak kole tej trzeci
po północy, kole sztwortej aby my byli
zaś na miejscu." Tóż dobre, posiedzieli
tam jeszcze chwilym i teraz sie spuszczali
dołu a teraz: ,,Sazamie, łodewrzi sie!"
I akurat. Łodewrziło sie. Tu jidóm do
jednej jizby, do drugi jizby, do trzeci, tu
były flinty, tu jedzynia a tu zaś kupy
pyniz. Na jednej kupie miynsi korony,
na drugi ty — jak sie to nazywały — nó
złote. Bo jo jeszcze pamiyntóm pióntkym
zlotom i wiym jaki to było. Nó i nabrali
kany jyny mógli — do kaps, za koszulym. Z radościom szli i rozprawiali, że
już nie bedóm mieć tela biydy, że dzieckóm pokupióm ździorbów, kany jyny co.
Nó i prziszli, ale cóż, jak je ,,buła" Jano
tak je ,,buła“ Jano. .
Seł do tego brata pojćać gielatki. Gielatka to była tako miara z takim łuszkym.
— ,,A tyn chytrok, na kiż macek łón tam
beje robił z tóm gielatkóm" i pomazoł mu
smołom ze spodku. I tyn jóm zaś prziszeł
wrócić. Nó i tyn chytrok hned podziwoł
sie co tam. No ja człowiecie, poćuwej,
dyć tyn ,,buła" Jano na gielatce mierzi
złoto. Nó i nie dała mu to tymu Franckowi ta notura, aby sie go nie spytoł.
I śeł i tak na nim nucił tak na nim nucił:
,,Nale dyć mi powiyc braciszku . . . " —
to go łumioł pytać. No i tyn wzión i po­
wiedział. ,,Na dyć wiysz co, tam a tam
ech był na brzezy, widziołech“ — łod
a do be mu wykłodoł wszecko. — ,,I tóż
jo tam pujdym z tebóm." Łón mu powiadoł tyn ,,buła" Jano: ,,Nale podziwej sie
jaki ty mosz szumny budynek, mosz
wszecko, dzieci mosz mało — jyny dwie
172
a podziwej sie, jak cie tam chycóm, abo
mie przi tym." — ,,Ale jyny pój i pój, bo
to na tebie powiym teraz." Nó i tyn zebroł ,,buła" Jano, tóż prawi se: ,,Póć!"
Nó i zaś tak samo postympowali jako
z tóm babóm. Jyny ta baba już została
dóma a łón tam szeł tyn ,,buła" Jano
z tym bratym. Zaś ci zbujnicy wyszli ło
tym czasie, zaś tak powiedzieli i zaś na­
brali tych pyniz i dobre. Ale tyn ,,buła“
Jano mu powiadoł: ,,Aż mi tam wiyncy
nie chodzisz, bo by cie chycili a potym
by my ło wszecko prziszli." I łón mu
prziślubił, że tam już nie pujdzie. Nó i
tyn ,,buła“ Jano se już tam łobstaroł takóm niewielkóm gospódkym przi ceście,
że kierómsi tóm korónkym łutarzi a że
choćby już tam moc nie cyganił na tym,
że aspóń już nie bedzie musioł chodzić
tam na tyn łóm do tych jaskiń.
A tego Francka tak jyny popichowało
— ,,na jić jeszcze, jić a jić." Zebroł sie
i wio z babóm. Mało mu było sóm, jesz­
cze zawołoł babym. Nó i też, jako z tym
,,buła" Janym, jak ci zbujnicy już poszli,
ześlyźli: ,,Sazamie łodewrzi sie a Saza­
mie zawrzi sie za mnóm!" Ale jak na­
brali pyniz, wszeckigo, zapomnieli, jako
powiedzieć. Zapomnieli, co nie spómnóm
to nie spómnóm i tu baba płacze, tu narzyko: ,,Tyś mie tu zwiód a teraz co
beje?" Nó choćby jynzyk zarzezoł, nie
spómniało sie mu.
Akurat, tu jedyn roz grusi kole jaski­
nie. Jadóm. Prziszli zbujnicy a ci tam.
Tak teraz dobre. — ,,Jakóżeś tu wlóz?
Jak nie powiysz, gdo nas tu zdradził. . .
tak cie zabijymy, babym ni, babym se tu
zostawiymy twojóm a tebie zabijymy a
łobiesimy cie na wyrchu." I łón teraz wyzdradził. — ,,Dyć mie też puśćcie, jo
wóm przezdradzim gdo tu był a już tu
był roz a jo potym ś nim, mie potym powiedzioł, zwjód mie aż tu jidym." — ,,Nó
dobre, tak jesi to je prowda, tak nóm to
pujdziesz łukozać." I tyn jedyn herszt
ponad zbujnikami wźón i siedli na kolasym, wystrojU sie ni po zbujnicku, ale za
jakigosi takigo a tego Francka też prze‘wlykli, coby go nie poznoł i przijechali
do tej gospody, siedli se ku stołu, kozali podziwoł, że w każdej tej beczce z wyrse wina i rosprowiali. Ale tymu ,,buła“ chu, jako mo dno, była dziurka, coby łóni
Janowi to było kapkę dziwne. Kapkym wydychali. I łón zażił rozumu. Ci nosili
— jednako ta sama krew a jednako łón wodym a łón to łodkrył i loli do tych be­
widzioł, cosi małe jakisi taki, ty słówka czek a loli. Jednako jakisi jynk wiycie
abo cosik poznoł, jesi to też nima brat. było słyszeć i tyn nic nie mieszkoł, drap
Nó i posłoł tam babym, aby sie podziwa- rewolwer i wio na góre. Tyn herszt już
la, czi brat je dóma. I powiedzieli sóm- z wyrchu też leci po tych schodach, a tyn
siedzi, że już wczora jich nie było. Nale też na schody hore zaś i prask go na tych
już nic. ,,Buła“ ]ano jich łobsłóżył piek- schodach. I jidzie ku starej, tam ku tej
nie i poszeł. Ale cóż, już jakisi strach swoji babie, prawi se: ,,Wiysz, gdo to
nabywoł. Co teraz jyny beje sy mnóm. był? To był tyn herszt, co my tam byli
Łón to jiście powiedzioł, że jo tam był. na ty . . Nó i teraz dobre. Tego brata
Tyn herszt sie go tak jeszcze pytoł, jesi jeszcze nie było. Tak teraz co? Kónie
by tam nie potrzebowoł jaki gorzołki a to nawrócił i wio po niego do jaskinie. Tam
a że tam fajnóm mu prziwiezie a za tela przidóm: łodewróm: ,,Sazamie, łodewrzi
sie!" Przidóm, kogo nie widzom — brata.
pyniz. Nó i tyn ja, dobrze.
I
ło pora dni prziszli, przijechali, w Brata z babóm. Nale tóż ,,buła" Jano był
beczkach to prziwiyźli. Na przodku jedna ,,buła" Jano, jeszcze taki miłosierny i
beczka była gorzołki, drugo też, ale łosta- prawi: ,,Co jo tu móm z wami robić, co
tni ty beczki, to sie nie wiedziało. Jyny jo tu móm z wami robić?" Ale se połón prawił, że prziwióz pełne wszecko. myśloł: ,,Tyżeś już tu jisto doś dostoł,"
Nó i prziszli tam zaś do tej gospody, zaś bo strasznie tyn brat był krziwy taki. Nó
to a tyn ,,bu!a“ Jano już poziyrol, już nie i nic jim nie zrobił. Jeszcze mu doł tych
był takim bułóm, jako go gdo mioł. Pra­ pyniz: ,,Kiela łuniesiesz, to se weź!"
wił a babe mioł dość pieknóm. — Prawi A tyn se zebroł łostatek tyn ,,buła" Jano.
se: ,,Wiysz ty co? Ty sie tu ś nim unter- Ale cóż, ,,buła" Jano żił dobrze, pynize
haltuj“ a jeszcze jim kozoł wina szumne­ mioł. Dy tych żebroków teli chodziło, tóż
go liter, pieknego, dobrego móm prawić sie dzielił z tymi żebrakami. Dzieckóm
— ,,a ty tu być a jo sie pujdym podziwać, cosi posprawowoł, na pychym nie dźyrco tam je w tych beczkach." Szeł, jako żoł a ci borocy tóż tak dobici, tak dodzitak ze srandy, zokupkoł. A ta je pełno. wióni, że w krótkim czasie łumrzili i nic
Na drugóm też, też pełno. A tam potym ni mieli z tej chciwości. No. A łón kopoł
ze zadku zaś szeł, co tam je. Zokupkoł dołki na tego a sóm do nich wpod.
a tam se prawi: ,,A czi już?" Łórt zażił
rozumu, powiedził: ,,Ni jeszcze, jeszcze
Tekst został przepisany z taśmy mag­
ni na chwile." A szeł, dziecka mioł, powiadoł: ,,Dziecka, hónym, źle je. Nawar- netofonowej. Opowiadała 1 lutego 1963
cie strasznie kupa wody, co jako blacha M aria Czudkowa z Milikowa, ur. 4. 3.
rozpolcie, garce nanoście wody, bo je źle 1 9 0 4 w Milikowie. W szystkie opowiada­
z nami." A zatyl też tam wyszeł hore ku nia słyszała w młodości, głównie od
ni, to, ja, dobre, dobre i tóż sie tam — dziadka. „Służyła11 w Łomnej, w gospo­
kiela tych litrów a tego wszeckigo a za- dzie w Jabłonkowie i na Filipce. Ojciec
szeł zaś dołu, że esi tam nimo jakigo jej pochodził z Nawsia, matka z Miliko­
kszeftmana zaś tam. Nó i szeł, tu już wo­ wa. Uczęszczała 8 lat do polskiej szkoły
da wrzała i wszecko to hónym wzión z w Milikowie. Czyta mało. Nie była ni­
tymi dzieckami. Ja a jeszcze sie dobrze gdzie poza obrębem Śląska.
D A N IE L K A D Ł U B IE C
173
JAN SZYMIK
POGODA
A PRZYSŁOWIA
LUDOWE
T
T
Motto:
(1) Czy rok był suchy, czy było błoto,
nigdy w Sylwestra nie pada złoto.
ZDJĘCIE H E N R Y K M IN O L
a pewno wielu z nas zna mnóstwo starych, nieraz pięknych i trafnych przepowiedni, powiedzeń i przysłów ludowych
o pogodzie, czyli tzw. p r o g n o s t y k .
Bardzo wiele z nich znaleźć można w
wypiski z tzw. „Stuletniego kalendarza"
oraz pseudonaukowe przepowiednie astrologiczne. Stosowanie takiej — wysoce
niewłaściwej metody — powodowało u
wielu czytelników, których zresztą jedy-
tych starych i najstarszych drukach, wy-
ną nieraz lekturą był właśnie kalendarz,
chodzący niegdyś u nas na Śląsku Cieszyńskim, do których w pierwszym rzędzie
zaliczyć należy wszystkie kalendarze.
Zresztą po co sięgać aż w tak odległe
czasy, skoro jeszcze przed niespełna dwudziestu laty nasze poczytne kalendarze1)
w opracowaniach właściwego kalendarium na niepośledniej pozycji umieszczały nie tylko owe prognostyki ludowe,
ale nawet godne najostrzejszej krytyki
nieprawdziwe skojarzenia i dlatego owi
czytelnicy niejako samorzutnie wciągali
każdą przepowiednię czy też przysłowie
do im bliżej nieznanego ,,109-letniego
kalendarza", temat którego byłoby trzeba
właściwie opracować samodzielnie,
Nie sposób dziś określić nawet wiek
powstania chociażby niektórych, prawdziwie ludowych prognostyk. Pomijając
dlatego w zasadzie nieistotny czas ich
powstania, to znacznie bardziej powinno
nas obchodzić miejsce geograficzne, gdzie
one powstawały, ponieważ ważnym wa­
runkiem możliwie celnej miejscowej prog­
nozy pogody jest dokładna znajomość ogólnych objawów wszelkich zmian pogody
i wszystkich charakterystycznych miejs­
cowych cech, które mogą charakter ocze­
kiwanej pogody modyfikować. Znajomo­
ści takie można nabyć tylko po dłuższym
pobycie w danym miejscu obserwacji
wszystkich zjawisk w przyrodzie. D la lu­
dzi żyjących w przyrodzie i odczuwają­
cych swą zależność od niej (rolnicy, leś­
nicy, rybacy) jest to naturalną i świado­
mą formą poznania. Tym jedynie można
tłumaczyć powstanie prognostyki ludo­
wej nawet w zamierzchłych czasach, kie­
dy rozwijało się łowiectwo i rolnictwo
w ogóle. Podkreślam wszak znaczenie
szerokości geograficznej powstania po­
szczególnych prognostyk ludowych, bo
bardzo wiele z nich znanych u nas jest
przejętych skądinąd i dlatego nie zawsze
odpowiadają naszemu obszarowi, albo
wcale u nas nie wychodzą. Jakżeż od­
mienna bowiem od naszej jest pogoda np.
w Grecji lub Norwegii.
Chociaż ogólnie można stwierdzić, że
powstanie prognostyki ludowej spoczywa
na realnej bazie obserwowanych zjawisk,
że wiele z nich jest naukowo wytłumaczalnych oraz że są one naprawdę klej­
notami odzwierciedlającymi życie umy­
słowe dawnych ludów, to posiadają już
dzisiaj raczej znaczenie historyczne i nie
można według nich w obecnej epoce cy­
bernetyki i kosmonautyki pogodę przepo­
wiadać, choćby z tej przyczyny, że więk­
szość z nich posiada nadbudówkę religij­
ną. Jest to charakterystyczne i zrozumiałe
dla okresu, kiedy religia (nawet pogań­
ska), biblia oraz kalendarze wpływały w
przeważnej mierze na kształtowanie my­
śli i czynów przede wszystkim ludzi za­
leżnych od przyrody.
Znaczna cz°ść prognostyk ludowych
wskazuje, że lud już w najdawniejszych
czasach właściwie i prawdziwie zaobser­
wował wiele zjawisk przyrody i swe spo­
strzeżenia rozpowszechniał i przekazywał
potomnym, którzy je rozszerzali i tak za­
chowały się one aż do naszych czasów.
W inę na tym, że lud sobie naturalne zja­
wiska przyrody niewłaściwie objaśniał,
ponosi obskurantyzm religijny, który w
ciągu długich stuleci zabraniał naukowe­
mu rozwojowi myślenia i celowo kiero­
wał wszelkie rozumowania wyłącznie do
sfery nadprzyrodzonej mistyki i fantazji.
Nie pragnę na tym miejscu analizować
dość istotne zagadnienie pochodzenia po­
szczególnych prognostyk ludowych i na
tej postawie wykazywać, które odpowia­
dają lub nie odpowiadają naszemu obsza­
rowi. Chodzi mi głównie o ogólną cha­
rakterystykę prognostyk i ich sklasyfiko­
wanie — zaszeregowanie do pewnych
grup, chociażby np. tylko takie zestawie­
nie dwu prognostyk ludowych:
(2) Bój się u> styczniu wiosny,
bo marzec zazdrosny
oraz
(3) W Wielki Piątek deszcz
żyzny,
da nieźle żyć z gotowizny
—
rok
świadczy o ich różnym, całkowicie od­
miennym charakterze, nie biorąc pod uwagę samo ich istotne pochodzenie.
Proszę dlatego, ażeby całe niniejsze
ujęcie prognostyk ludowych traktowane
było jako osobisty pogląd autora i byłoby
wskazane, by w tej sprawie, po dogłębnej
dyskusji, zdania się ustaliły, bo jak do­
tychczas ani w polskiej, ani w obcojęzycz­
nej literaturze (mnie dostępnej) — czy
to fachowej, czy też folklorystycznej lub
paremiologicznej — nie ma nawet od­
nośnych koncepcji. Uważam bowiem, że
wszystkie prognostyki ludowe można za­
szeregować do następujących sześciu cha­
rakterystycznych grup:
A. W ynik ważnych faz w rozwoju po­
gody (efekty w y);
B. Symetria między poszczególnymi
porami roku (sym etrale);
C. Zjawiska szczególne, pojedyncze i
odchylenia od prawidłowości (syngula ry );
D. Tradycyjne podania religijne (fatalizm y );
175
E. Podchycenie programu pracy rolni­
ka i prace sezonowe (atry b u ty );
F. Przysłowia nawiązujące do progno­
styk (kombinacje).
W ynika stąd, że jedynie przepowied­
nie mieszczące się w grupie A, B i C
uważać można za właściwe prognostyki.
Natomiast grupa D nie posiada absolutnie
żadnego znaczenia meteorologicznego, zaś
grupa E i F nie mieści w sobie właści­
wych prognostyk. Teraz łatwiej nam już
zrozumieć, że wyżej cytowane ( 1 , 2 , 3 )
prognostyki należą — każda z nich —
do innej, charakterystycznej grupy. Tak
więc ( 1 ) należy do grupy F-kombinacji,
czyli właściwie przysłów nawiązujących
do prognostyki i nie mających nic wspól­
nego z przepowiadaniem pogody. Druga
( 2 ) zaś należy do grupy A-efektywów,
czyli właściwych prognostyk, a ( 3 ) do
grupy D-fatalizmów, tradycyjnych podań
religijnych. Nie można bowiem częstego
zjawiska meteorologicznego (deszcz) wią­
zać z jednym jakimś dniem, od którego
miałby być zależny cały rok, w dodatku
jeśli dzień ten jest w kalendarzu rucho­
my.
Celem takiej klasyfikacji jest wskaza­
nie sposobu oceny wartości poszczegól­
nych prognostyk ludowych. N a kilku
przykładach pozwolę sobie objaśnić w ar­
tość prognostyk ludowych według po­
szczególnych grup charakterystycznych
z meteorologicznego punktu widzenia.
Grupa A — efektywy: Do tej grupy
zaliczam prognostyki ludowe powstałe z
długoletniej obserwacji pogody i jej n a­
stępstw i to nawet, czy przebieg jej był
normalny, czy nie.
W artość naukowa (meteorologiczna)
prognostyk w tej grupie, acz historyczna,
jest niezaprzeczalna.
(4) Kwiecień — plecień, wciąż prze­
plata —
trochę zimy, trochę lata.
Plecie zimą, plecie latem,
a przeplata wszystko kwiatem.
O
wyjątkowej prawdziwości i stosun­
kowej prawidłowości tej prognostyki lu­
176
dowej przekonujemy się sami niemalże
co roku. W iem y dlaczego tak jest.2) D al­
szymi z tej samej grupy są:
(5) Kiedy Medard się rozwodni,
będzie deszczu sześć tygodni.
(8. V I.)
Z tą prognostyką ludową, która stała
się niemal sławną, trzeba zapoznać się
poniekąd bliżej. Pomijając jej różne od­
miany, jak np.:
(6) Deszcz na św. Medarda —
40 dni bez przerwy pada. Itp.,
trzeba zastrzec, że prognostyka ta jest
znana w wielu innych krajach, jak np. we
Francji, gdzie brzmiał: Saint Medard
grand pleurard (Św. Medard dużo pła­
cze). To, że prognostyka się spełnia, po­
twierdził A LM STED T, kiedy odkrył tzw.
m o n s u n europejski. Z jednym tylko
zastrzeżeniem meteorologicznym, by nie
wiązać się ściśle tylko na ten jeden dzień
(8 . V I .). Zresztą lud sam wytworzył so­
bie cały szereg prognostyk, które potwier­
dzają to zastrzeżenie:
(7) Jeśli Gerwazy i Protazy zapłacze,
to 40 dni płakać nie przestanie.
(19. V I.);
(8) Deszcz na Chrzciciela Jana,
przez trzy dni stale pada.
Jeżeli deszczu nie będzie,
będzie jeszcze pięknie. (24. V I.)
T a prognostyka oznacza, że jeśli w tym
okresie (2 4 . V I.) obficie pada deszcz, to
bezwarunkowo w całej sile pojawił się
monsun europejski. Jeżeli natomiast nie
pada jeszcze ani w tym czasie, to monsun
nie nadszedł.
(9) Nie trzeba w czerwcu o deszcz
prosić,
przyjdzie, jak zaczniemy kosić.
To jest właściwie oznaką i prognozą
naszego monsunu. Zresztą prognostyk o
monsunie europejskim możnaby cytować
bardzo wiele, jak np.:
(10) Deszcz^ na św. Wita,
źle z jęczmieniem, źle na żyta.
(15. V I.)
(11) Jaka pogoda w Siedem Braci
Śpiących,
taka przez siedem tygodni na­
stępujących. (10. V II.)
Obydwie prognostyki ściśle wiążą sig
z poprzednimi i doskonale wyjaśniają
zjawisko rtie bardzo wyraźnego monsunu
europejskiego.
Równolegle z wyżej podanymi progno­
stykami (4 aż 1 1) , łączą się dalsze, które
jednak inaczej należy tłumaczyć, a więc:
(12) Suchy marzec, mokry maj —
będzie zboże jako gaj.
(13) Gdy maj przytrafi się chłodny,
dla zbóż, win i traw wygodny.
(14) Chłodny i wilgotny maj —
przynosi rolnikom raj.
(15) Ciepły i suchy maj —
będzie wielki nieurodzaj.
Powyższe prognostyki w pełni pokry­
wają się z meteorologicznym poglądem,
że wilgotny i stosunkowo chłodny maj
nie zaostrzy różnic temperatury między
wschodem i zachodem (fala oceaniczna
i kontynentalna3), co w rezultacie przy­
nosi zwykle krótkotrwały i niewyraźny
monsun, który nie zagraża plonom. Zresz­
tą wilgoć, nasłonecznienie i umiarkowany
chłód w tym okresie najbujniejszej wege­
tacji roślin jest jak najbardziej pożąda­
ny.4) Przejdźmy jednak z kolei do n a­
stępnej grupy charakterystycznej:
Grupa B — symetrale: W łączam do
niej prognostyki ludowe o śmiałych prze­
powiedniach, których wyjaśnienia trzeba
szukać w W EIC K M A N N ow skich punk­
tach odzwierciedleń, czyli tzw. dniach sy­
metrycznych.
Prognostyki w tej grupie związane są
ściśle — prócz wspomnianej — z teorią
długookresowych prognoz pogody (De-
fant, Wagner, Bruckner, Clayton, Multanowski). Objaśnienie tych prognostyk
jest bardzo złożone i wymagałoby kom­
pleksy jnego opracowania meteorologicz­
nego. D la zorientowania wystarczy chyba
przytoczyć kilka z nich:
12
Kalendarz Śląski
(16) Jeśli św. Agnieszka skowronka
wypuszcza z mieszka,
to już zima niedługo na ziemi
pomieszka. (21.1.)
(17) Gdy w Gromnicę z dachów
ciecze,
zima długo się powlecze.
(2. II.)
(18) Gdy Jakub idzie z pogodą,
będzie w zimie dużo lodu.
(25. V II.)
(19) Gdy trzy dni przed Jakubem
ulewa,
Żniwo często liche bywa.
(22. V II.)
(20) Grzmot w marcu —
śnieg w maju.
(21) Ile w marcu dni jasnych, z rana
mglistych,
Tyle w żniwa czasów dżdżystych.
T a ostatnia ( 2 1 ) prognostyka tłumaczy
się jeszcze tak, że jeżeli w marcu wystę­
pują mgły, to w lecie zwykle występują
powodzie, co ma, wprawdzie wątłe, uza­
sadnienie meteorologiczne.
Grupa C — syngulary: W meteorolo­
gii syngularami oznaczamy wypadki, kie­
dy w pewnym okresie z większym praw­
dopodobieństwem nastąpi określona ce­
cha pogody, i to wyraźna.
Lepsze zrozumienie ułatwi nam znów
zacytowanie niektórych prognostyk:
(22) Panserboni — zimę goni.
(12., 13. i 14. V.)
(23) PANkracy, SERwacy i BONIfacy
dla drzew wielcy niedobracu.
(12.-14. V.)
„Trzej zmarzli11 (chłodna fala w maju)
przychodzą zresztą dość nieregularnie.
Jeżeli przyjdą przed 14 maja, to fala mo­
że być tak chłodna, że obniży tempera­
turę nad ranem pod zero. Natomiast na­
dejście chłodnej fali po 15 maja nie wy­
rządza zwykle szkód (szczególnie na
kwiatach drzew owocowych), ponieważ
ziemia jest już dostatecznie nagrzana.
m
Grupa D — fatalizmy: Do tej grupy
zaliczam podania religijne, które utrzy­
mują w przeświadczeniu, że pogoda ma
już z góry wyznaczony swój bieg.
Należą do niej prognostyki bez sensu
naukowego i bez jakiegokolwiek znacze­
nia meteorologicznego:
(24) Jakie dnie od św. Łucji do wilii,
takie miesiące w przyszłym roku.
(25) Dwanaście nocy od Wigilii do
Trzech Króli
przepowiada pogodę na następ­
nych 12 miesięcy.
(28) Lichy ten gospodarz, co na św.
Michał
dopiero kopy z pola spychał.
(29. IX .)
(29) Szymona i Judy, wszystko juz
do budy
pozbierali, pochowali pilne na­
sze ludy. (28. X .)
Prognostyk z tej grupy jest bardzo wie­
le. Nie jest wszak celem niniejszego arty­
kułu cytowanie przysłów, dlatego ogra­
niczam je.
Grupa F — kombinacje: W tej grupie
O obydwu prognostykach wiadomo, że umieszczam właściwie przysłowia ludo­
we, wymyślone, wykombinowane. Jedy­
za czasów pogańskich bogowie w okresie
nie
niektóre z nich nawiązują do progno­
przesilenia słonecznego dawali „pro­
styk.
gram " pogody na następny rok. Każdy
Jest to chyba najbogatsza, co do ilości,
dzień „nadawania program u" oznaczał
grupa:
przyszły następny miesiąc. Chrześcijań­
stwo przejęło te prognostyki i przesunęło
( 30) Czego lipiec nie dowarzy,
według swego kalendarza, pozostawiając
tego sierpień nie dosmaży.
niezmieniony ich sens. Nie posiadają one
(31) W marcu — jak w garncu.
meteorologicznie absolutnie żadnej w ar­
Nie chcę lingwistom i paremiologom
tości, podobnie jak następne, a wprowa­
„fuszować" do rzemiosła, z którym nie
dzają jedynie w błąd:
jestem obeznany. Uważam jednak, że fa­
(26) Jeśli Nowy Rok w poniedziałek, chowy pogląd na prognostyki ludowe ubędzie ostra zima, powodzie
możliwi i ułatwi ich sklasyfikowanie i
i choroby.
właściwą ocenę krytyczną.
(27) Na Wielkanoc deszcze —
Całkowicie pomijam w tym artykule
susza plony zniszczy.
wiele prognostyk ludowych, które wcale
nie wychodzą z założenia kalendarza,
Wyjaśnienie tej ( 2 7 ) prognostyki —
lecz wychodzą z całkiem odmiennych
patrz obj. do ( 3 ) . W yraźniej jeszcze róż­
przesłanek, jak: Różne zjawiska atmo­
nicę podkreśla fakt, że W ielki Piątek od
sferyczne, zjawiska w świecie zwierzęcym
Wielkanocy oddalony jest tylko o dwa
i roślinnym, co wymaga jeszcze dogłęb­
dni, a prognostyki posiadają wręcz od­
nego zbadania przez obserwację i porów­
wrotne przepowiednie. Czyli na dwoje
nywanie, bo może zachodzić nawet moż­
babka wróżyła. Nie wyjdzie jedno, to
liwość przypadkowego zbiegu okoliczno­
wyjdzie drugie, bo tylko taka możliwość
ści, a zatem przedwczesne by było wycią­
jest, a utrzymują się pozory prawdy i nie­
ganie z nich jakichkolwiek wniosków.
omylności.
Grupa E — atrybuty: Prognostyki za­
szeregowane do tej grupy nie przepowia­
*) K alen d arz „G łosu L u d u “, Czeski Cieszyn
1947.
da/^ pogody. Zwracają tylko uwagę rol­
-) U h l i r : M e t e o r o l o g i e a k l i m a t o l o g i e v z e nikowi na postęp pogody w roku.
m ed ślstvf, P ra g a 1961.
Są niby terminami wykonywania po­
3) S zym ik : J a k a będzie pogoda? G L n r 81,
szczególnych prac na roli i w zagrodzie.
O straw a 1964.
Nowocześnie nazwalibyśmy je terminami
'■) Ś w ięto ch o w sk i: O gólna u p raw a roślin,
W arszaw a 1949.
agrotechnicznymi:
118
s pi s t r e ś c i
z a m ie s z c z o n y c h w d w u d z ie s tu r o c z n i k a c h n a s z y c h
k a le n d a r z y (K a le n d a r z
d a r z , Z w r o t u " — K a le n d a r z Ś l ą s k i)
P o p r z e d n ik ie m K a le n d a rza Ś lą sk ie g o b y ł, j a k
w ia d o m o , K a le n d a rz „ Z w r o t u " , a je g o z n ó w p o ­
p r z e d n ik ie m b y ł K a le n d a rz „ G ło su L u d u " . O s ie m
r o c z n ik ó w K a le n d a rza „ G ło su L u d u " z l a t 1946
d o 1953, o s ie m r o c z n ik ó w K a le n d a rza „ Z w r o t u "
z l a t 1954—1961 i c z t e r y w y d a n e to m y K a le n d a rza
Ś lą sk ie g o n a l a t a 1962—1965 tw o r z ą r a z e m z b ió r
20 to m ó w o b a r d z o b o g a t e j i in t e r e s u ją c e j t r e ś c i .
D o w ie lu p r a c o t r w a ls z e j w a r t o ś c i w r a c a ją c z y ­
t e l n i c y n a w e t p o l a t a c h . A b y u m o ż liw ić k o r z y s ­
t a n i e z t y c h to m ó w ( n ie w s z y s tk ie z n ic h p o s ia ­
d a ły s p is y t r e ś c i) , u ło ż y liś m y je d e n w s p ó ln y s p is
r z e c z y d la w s z y s tk ic h d w u d z ie s tu r o c z n ik ó w .
S k ł a d a s i ę o n d la w ię k s z e j p r z e jr z y s t o ś c i z p a r u
t y l k o d z ia łó w , a k o r z y s t a ć z n ie g o b a r d z o ł a t w o :
d w ie c y f r y o b o k n a z w is k a a u t o r a i t y t u łu o z n a ­
c z a ją — p ie r w s z a r o k (z o p u s z c z e n ie m 1 9 ..), d r u ­
g a s t r o n ę ; n p . 62, 35 o z n a c z a r o k 1962, s t r . 35. D o
s p is u n i e w e s z ły je d y n i e d r o b ia z g i o m n ie js z y m
z n a c z e n iu o r a z i l u s t r a c je . N ie k tó r e p s e u d o n im y
i k r y p t o n im y z o s t a ły ro z w ią z a n e .
A R T Y K U Ł Y , P U B L IC Y S T Y K A , R E P O R T A Ż E
A lb in o w s k i S t „ O b r a z w i e l k ic h p r z e o b r a ż e ń 62, 35
A s n y k A d a m , z o b . K o rz e n n y J .
A s t o r ( p s e u d .), J u b i l e u s z ś lą s k ie g o p is a r z a g ó r n i ­
c z e g o (G . M o r c in k a ) 52, 97
B a d u r a J e r z y , z o b . O szelda W .
B a la jk a B o h u S , E d m u n d C h o je c k i a C z e c h y 57, 56
Be no w a K o n sta n c ja , T y s i ą c l e c i e p is a n e k 6 0 ,1 4 2
B o h m Ja n , H is to r ia jo d o w e j s o li s o l e c k i e j, 57, 91
B r a c ia c z e scy , zob. S liz iń s k i J.
B ro d a Ja n, W s z p ita lu w e r k o w y m 46, 7 3 ; N ie ­
m i e c k a b r o ń o d w e to w a 46, 123; Z d z ie jó w w s i
G u ty 47, 84; P i ja ń s t w o n a ró ż o w o 47, 4 8 ; P i e r w ­
s z a p a n t h e r k e t a w T r z y ń c u 1942 r o k u 4 8 ,1 2 6 ;
W s p o m n ie n ia w o je n n e 49, 90; S a n e t r a ż e n a P o d ­
b e s k id z iu 59, 7 0 ; W K o ń s k i e j z a c z a s ó w n a p o ­
le o ń s k i c h
60, 118;
K at
c ie s z y ń s k i
61, 120;
Z K r z ą s z c z o w y c h p ie r w o c in 6 3 ,1 1 2 ; J a n Ł y s e k
63, 122
B r o d z iń s k i K a z im ie r z , z o b . L u b o s z B .
B ro ż e k L u d w ik , F r a n c is z e k P o p io łe k 48, 5 9 : 58,
105; R z u t o k a n a n o w s z ą s z tu k ę ś l ą s k ą 48, 65;
L i t e r a t u r a n a Ś l ą s k u C ie s z y ń s k im (1848—1948)
49, 98; O n d r a s c ia n a 50, 4 0 ; Z b ó jn i c k i e s p r a w y
i d o k u m e n ty 55, 125; O J a n i e M ilik o w s k im 56,
78; W s p o m n ie n ia z d a w n y c h l a t 57, 162; Z a b a w y
n a r o d o w e n a Ś l ą s k u C ie s z y ń s k im (1867—1871)
6 1 ,9 7 ; Z a p o m n ia n y p ie w c a O n d r a s z k a ( J ó z e f
Z a le s k i) 62, 92; D a w n e w id o k i C ie s z y n a 64, 110:
Z d z ie jó w s z k o ln ic tw a n a Ś l ą s k u C ie s z . 65, 113
B rz o s t o w s k a J a n in a , E m il Z e g a d ło w ic z 62, 53
C h le b o w c zy k J ó ze f, W a r u n k i p r a c y w z a g łę b iu
o s t r a w s k o - k a r w iń s k im n a p r z e ło m ie 19—20 w.
53, 4 2 ; K a t a s t r o f y g ó r n ic z e w z a g łę b iu o s t r .k a r w . w u b ie g ły m w ie k u 54, 84; K r w a w y m a j
1894 r . 55, 62; Z ż y c ia p a ń s z c z y ź n ia n e j w s i c i e ­
s z y ń s k i e j w X V I I I w . 56, 63; P r z y c z y n e k d o
h i s t o r i i r e w o l u c ji b u r ż u a z y jn o - d e m o k r a t y c z n e j
1848/49 n a Ś l ą s k u C ie s z . 57, 73; O d g ło s y w y d a ­
rz e ń 1844 r . n a Ś lą s k u C ie s z . 58, 5 8 ; P r o l e t a r i a t
r o l n y w s i c ie s z y ń s k i e j u s c h y ł k u fe u d a liz m u
59, 157; W ie ś c ie s z y ń s k a p o d ja r z m e m la n c k n e c h tó w 60, 7 2 ; W ie ś c i e s z y ń s k a i k a r c z m a 61,
110; K o n s e k w e n c je w y z y s k u ( W a r u n k i z d r o w o t­
n e w z a g łę b iu o s t r .- k a r w . n a p r z e ło m ie 19—20
w .) 62, 5 9 ; S z a ła ś n ic tw o b e s k id z k ie i p r z y c z y n y
12"
„ G ło s u L u d u “ — K a le n ­
je g o u p a d k u 6 3 ,1 0 0 ; L a t a w o je n n a p o le o ń s k ic h
n a Ś l ą s k u C ie s z . 64, 72
C h o je c k i E d m u n d , z o b . B a la jk a B .
C h o p in F r y d e r y k , z o b . H ła w ic z k a K .
C ieńciała K a ro l, C z y ż b y ś l ą s k i S t r a d iv a r iu s 60,1 2 4
C ie sio łk ie w ic z
Z d z is ła w ,
Z a p is k i z k a m p a n ii
w r z e ś n io w e j 59, 59; O s ie m n a ś c ie w ie k ó w K a li­
s z a 59, 182
C in c ia la A n d rz e j — S ta lm a c h Pa w e ł, W y p ra w a
p o p o ls k ie k s i ą ż k i d o K r a k o w a w 1847 r . 48, 38
C za ja W ła d y sła w , P o l s k i M a g n ito g o r s k 53, 70; C o
d a P o l s c e L u d o w e j P ia n 6 - le t n i? 53. 7 5 ; F r a n c i ­
s z e k K a r p i ń s k i p r z e je ż d ż a ł p r z e z B o g u m in 61,
162; T r z y g o d z in y w B i e l s k u 62, 143
C udek V ła s t im il, P i e ś ń n o w y c h c z a s ó w l e c i n a d
z ie m ią c ie s z . 53, 5 7 ; U r o c z y s ta p r z y s ię g a tr z y n ie c k i c h m o ło to w c ó w 5 4 ,3 7 ; H u ta im . K . G o ttw a ld a w K o ń c z y c a c h 55, 44; W o d w ie d z in a c h
u m is tr z a p r z e to p ó w s z y b k o ś c io w y c h 55, 4 9 ;
Z s z k ic o w n ik a o 1 0 -le c iu w o ln e g o ż y c ia 56, 41;
Z ie m ia C ie s z ., n a jb o g a t s z y i n a jp i ę k n i e js z y k r a j
57,
3 4 ; R o z w ó j n a jle p s z e g o p r z e d s ię b io r s tw a w
R e p u b li c e 58, 44; D z ie ń w ś r ó d r o b o tn ik ó w l e ś ­
n y c h w z a ś n ie ż o n y c h B e s k i d a c h 5 8 ,6 9 ; Ś l ą s k
C ie s z , s t a j e s i ę c o r a z p i ę k n i e js z y 5 9 ,3 4 ; T a je m ­
n i c e b e s k i d z k i e j r o p y n a f t o w e j 60, 77
D a ne l R o b e rt, B a ś ń w ę d r o w n ic z k a 64, 79; Z w ie ­
r z ę t a w t r a d y c ji lu d o w e j 6 5 ,1 3 5
D yg a c z A d o lf, K im b y ł J a n S z t w ie r t n ia 57, 129
F ic o w s k i J e rz y , C y g a ń s k ie w ę d r o w a n ie 63, 88
F ie r la E u g e n iu s z , Z h i s t o r i i ś p ie w u c h ó r a ln e g o
n a Ś l ą s k u C ie s z . 59, 93
F ie r la G u sta w , O p r z y w r ó c e n iu p i ę k n a d a w n e m u
s t r o jo w i c ie s z y ń s k ie m u 49, 5 8 ; Ś l ą s k i e s t r o je
lu d o w e 57, 1 06; S t r ó j l a s k i 58, 113; S t r ó j c ie s z y ń ­
s k i 5 9 ,1 3 7 ; S t r ó j g ó r a l s k i 6 0 ,1 5 5 ; S t r ó j ja b ł o n ­
k o w s k i 63, 158
F i r l a F ra n c is z e k , J a k to k i e d y ś b y w a ło 63, 54
F lis o w s k i Z b ig n ie w , E c h a z n a d D u k li 59, 42
F o lw a rc z n y G u sta w , S o c ja l i z a c ja w s i c i e s z y ń s k ie j
56,
98; M a s z y n y i lu d z ie 5 8 ,4 9
F u ć i k J u l i u s z , z o b . P rz e c z e k G.
G a d o m sk i Ja n , S i a d a m i G a g a r in a 6 2 ,4 1 ; S ą s ie d z ­
k i z n a k 62, 49
G a lic z Ja n, R o k 1848 w C ie s z y n ie 48, 35
G a ła ktio n o w W ., D n ie p r u ja r z m i o n y 52, 39
G a rc z y ń s k i Ta d e u sz , W W a r s z a w ie p o w s ta n ie
47, 66
G o e th e J . W ., z o b . O sze lda W .
G o j B o g u m ił, O r g a n i z a c ja p o ls k ie g o ż y c ia s p o ł
n a Ś lą s k u c z e c h o s ło w . 54, 53; Ś l ą s k c z e c h o s ło w .
i je g o p r o b le m y n a r o d o w o ś c io w e 56, 49; N a h o ­
r y z o n c ie s o c ja l i z m 59, 31
G o j B o g u m ił — W a ntu ła J ó ze f, P r a c a P Z K O z
p e r s p e k t y w y d w ó c h o s t a t n ic h l a t 55, 36
G o ttw a ld K le m e n t , z o b . J e h l L .
G ó rn y K a ro l, S a lw a d o g ó r n ik ó w 61, 82
G u z iu r E m a n u e l, H e n r y k N itr a 49, 95; F . C h o p in ,
E . U m iń s k a , L . S o ls k i 5 0 ,1 0 3 : K o n k u r s tw ó r­
c z o ś c i m ło d z ie ż y 51, 133
H a la m a G u sta w , W a lk a Ś l ą s k a C ie s z , o w o ln o ś ć
i d e m o k r a c ję (1939—1945) 4 6 ,3 8 ; K a r o l Ś liw k a ,
b o jo w n ik o p r a w a lu d u p r a c u ją c e g o 4 6 .4 9 :
D e l e g a c ja z e Ś l ą s k a C ie s z , n a K o n g r e s S ło ­
w ia ń s k i w 1848 r . 47, 33; B u n t y lu d u n a Ś lą s k u
C ie s z , p o d w p ły w e m r e w o l u c ji e u r o p e js k ic h
w 1848 r . 48, 30: P o d w u le tn im p la n ie 6 -la tk a
48, 6 2 ; Z r a d o s n y m z a p a łe m d o w y k o n a n ia z a ­
d a ń o s t a tn ie g o r o k u 5 -la tk i 5 3 .3 3 ; N a c jo n a liz m
o r ę ż r e a k c ji 53, 64
179
H la w ic zk a K a ro l, P o c z ą t k i z a in te r e s o w a ń ś lą s k ą
p ie ś n ią lu d o w ą 5 4 ,7 7 ; H is to r ia b o ju o „ J e n u f ę “
L . J a n ś ć k a 55, 85; D w ie ś c ie l a t W . A . M o z a r ta
56, 130; W ie lk ie ś w ię to C h o p in a 56, 91; K o s z to w ­
n y h a ł a s 57, 123; Z lo t m u z y c z n y n a Ja w o r o w y m
58, 166; S p o z a k u l is Z e s p o łu P ie ś n i i T a ń c a
„ S l ą s k “ 5 9 ,1 3 1 ; J a k g r a li n a s i o jc o w i e 63, 125;
R o z ś p ie w a ł c a ł y b e s k id z k i k r a j ( A n d r z e j H ła w ic z k a ) 65, 109
H u lk a - L a s k o w s k i Pa w e ł,
N a jp i ę k n i e js z y
k raj
ś w ia ta 47, 61
Iw a n e k W ito ld , P o l s k o - c z e s k i e z w ią z k i a r t y s t y c z ­
n e n a t e r e n i e Ś l ą s k a C ie s z . 63, 54; P o d a n ie o
S tu d n i T r z e c h B r a c i w C ie s z y n ie 64, 9 6 ; S ło w o
0 J ó z e f i e R a s z c e 65, 119
J a c liim e c k i Z d z is ła w , S t a n is ła w M o n iu s z k o 52, 91
J a n ś ć e k L e o ś , z o b . H la w ic z k a K .
J a n ic k i J e rz y , C z e s k o c ie s z y ń s k a „ S c e n a P o l s k a “
w s e z o n ie 1953/54 55, 96
J a n o w s k i J e rz y , B i l a n s c z w a r te g o r o k u ( S c e n y
P o l s k ie j) 56, 112
J a sic ze k H e n r y k , W to w a r z y s tw ie k w ia tó w 46,
109; J u l i u s z S ło w a c k i, p o e ta s m u t k u i n a d z ie i
4 9 ,3 6 ; S z a n u jm y n a s z e la s y 5 3 ,9 3
J e h l L u d w ik , P r e z y d e n t Z je d n o c z y c ie l ( K . G o t t w a ld ) 49, 31
K a d lu b ie c D a n ie l, K i l k a n o t a t e k o f o l k l o r z e c ie ­
s z y ń s k im 61, 165; P r z e k r ó j r o z w o ju p o lo n is ty k i
c z e c h o s ło w a c k ie j 6 2 ,4 6 ; C y g a n ie w fo l k l o r z e
c ie s z y ń s k im 65, 150
K a le n d a r z d r u g ie j w o jn y ś w ia to w e j 46, 33
K a l e t a P a w e ł, z o b . S te b e l J .
K a r p iń s k i F r a n c i s z e k , z o b . C za ja W .
K a rw a s z P io t r , W y c h o w a n ie 60, 187
K a rz e ł J a n (p s e u d .), P u s z k in 50, 31
K a s z t u ra Ja n (p s e u d .), N a jn o w s z e o s ią g n ię c ia
tw ó r c z o ś c i l i t .- a r t . n a Ś l ą s k u C z e c h o s ło w . 56, 107
K ie t liń s k a A lin a , Z a g a d k o w a p ie c z ę ć z G ó r y
Z a m k o w e j w C ie s z y n ie 56, 74
K o c h D o m in ik , Z e w s p o m n ie ń 60, 197
K o c yc h M a ria , P o w s t a n ie i r o z w ó j C ie s z y n a 57,
64; C ie s z y ń s k i k u n s z t z ło t n ic z y 5 8 ,137
K o lo r z A lo jz y , S t u l e c i e w io s k i t k a c z y i g a r n c a ­
r z y ( D a ty n ie D o ln e ) 65, 66
K o n o p n ic k a M a r ia , p o e t k a lu d u 51, 46
K o rp a k E rn e s t , Z w y c ię s tw o ś c ia n y 63, 7 0 ; J e s z c z e
n ie d o p ię ta n a o s t a t n i g u z ik 64, 37
K o r z e n io w s k i J ó z e f , z o b . K o r z e n n y J .
K o rz e n n y Ja n, O c z e r c im p o to k u , f u r m a n k a c h
1 d a w n y c h c z a s a c h 6 3 ,7 3 ; H o n w e d z i n a d P r z e ­
ł ę c z ą J a b ł o n k o w s k ą 65, 55
K o rz e n n y Ja n, d r, S z t u k i p o ls k i e n a s c e n i e c z e s -*
k i e j d o 1862 r . 58, 85; A . A s n y k w ś r ó d C z e c h ó w
63,
130; J . K o r z e n io w s k i n a c z e s k ie j s c e n i e 63,
64; S ło w a c k i n a s c e n i e c z e s k i e j 6 4 ,4 9 ; L i t e r a c k i
k o n s u l p o l s k i ( F r a n c is z e k K v a p il) 65, 61; K a z i ­
m ie r z P r z e r w a - T e t m a je r 65, 71
K o ta s Pa w eł, K o ś c ió ł e k n a G o d u li 46, 76
K o w a ls k i W ito ld , P i ą t y s e z o n ( S c e n y P o l s k ie j)
57, 119
K o z e l J a ro s la v , O t r w a ł y s u k c e s b u d o w n ic tw a
s o c ja l is t y c z n e g o n a Ś l ą s k u C ie s z . 57, 31
K r a s z e w s k i J . I ., z o b . S l i z i ń s k i J .
K r a u s F r y d e r y k 47, 36
K r o n ik a n a jw a ż n ie js z y c h w y d a r z e ń w ś w ie c ie
4 7 ,3 1 ; 4 8 ,1 2 9 ; 4 9 ,1 1 5 ; 5 0 ,1 2 1 ; 5 1 ,1 2 9 ; 5 2 ,1 0 7 ; 53,
139; 5 4 ,1 3 1 ; 6 0 ,30
K r o n i k a w y d a r z e ń lo k a l n y c h 49, 128; 50, 85; 5 1 ,1 1 9
K r z ą s z c z W a le n ty , z o b . B ro d a J .
K r z y s t e k K o n s ta n ty , R z u t o k a n a a m a t o r s k i r u c h
t e a t r a l n y p o ls k ic h z e s p o łó w n a Ś l ą s k u C ie s z .
59, 97
K u b e c zk a A d o lf, O r g a n i z a c ja P i o n i e r a i j e j p r a ­
c a s p o ł.-w y c h . u n a s 56, 103; N a s z a t r a d y c ja i
n a s z a r z e c z y w is to ś ć 58, 3 2 ; Z n i e d a le k i e j p r z e ­
s z ło ś c i 59, 110
K u b is z J a n , z o b . P rz e c z e k G ., Z a fira d n ik F .
K u b is z Pa w e ł, N a s z la k u z a ta r te g o ś la d u ( P a w e ł
O s z e ld a ) 54, 48
K u c h a rs k a -Z a rz y c k a D a nuta , O s ta tn ie ja b ł k a J a ­
n a W a n tu ły 58, 152
K v a p il F r a n t i ś e k , z o b . K o r z e n n y J .
180
Le c h (p s e u d .), Z a p o m n ia n y s a ła s z n a R o p icz ce
58, 73
L e m S ta n ., D z ie s ię ć l a t e n e r g ii a to m o w e j 56,153
L i s Ta d e u sz, N a Ś w ię t o G ó r n i k a 5 0 ,6 5 ; W iedza
n a u s łu g a c h tr o p ie n ia p r z e s tę p s t w a 50,138
L is z t F r a n c i s z e k , z o b . S iw k o w s K a J .
L u b o s z B o le sła w , Ż o łn ie r z i p o e ta (K a z . B r o ­
d z iń s k i) 63, 122
L u d o w it (p se ud .), T w o r z y m y n o w e o r g a n iz a c je
s p o łe c z n e 48, 133
L u w ic z S ., K o m u n a P a r y s k a 51, 38
Ł y s e k J a n , z o b . B ro d a J .
M a c ura J ó ze f, W s p o m n ie n ia k o m o r n ik a 62,66;
M a c ura H e le n a , W o ln o ś ć p r z y s z ła d o Ja b ło n k o w a
65, 51
M a m oń S te fa n , G d y lu d w a lc z y ł o w o ln o ść
65, 34
M a z u re k J ó ze f, O jc e m c h r z e s tn y m b y ł la s 61,60;
M ło d y p ło m ie ń 6 2 ,8 9 ; P o l e g l i m ie li r a c ję 63,
4 2 ; O ,,b r y la t y m “ i je g o lu d z ia c h 6 4 ,4 6 ;
A c h t u n g , P a r t i s a n e n d o r f 65, 42
M ic h e jd a F r . , z o b . P o p io łe k F .
M ilik o w s k i J a n , z o b . B ro ż e k L .
M o n iu s z k o S t a n ., z o b . J a c h im e c k i Z .
M o r c in e k G u s ta w , z o b . A s t o r
M o z a r t W . A ., z o b . H la w ic z k a K .
M ró z e k J ó ze f, D z ia ła ln o ś ć P Z K O n a n o w e j d ro ­
d z e 5 4 ,4 3 ; N a s z e s z k o ln ic tw o 5 4 ,5 7 ; O d alszy
k r o k n a p r z ó d 55, 3 1 ; O s o b o w o ś ć n a u c z y c ie la
s z k o ły s o c ja l i s t y c z n e j 55, 69; R o k u b ie g ły w
w y d a r z e n ia c h ś w ia to w y c h i p r a c y P Z K O 56. 32;
B i l a n s n a s z y c h s p r a w i n a s z e g o c z a s u 57, 43;
Z w iz y tą w k o łc h o z ie 57, 85; S p o s tr z e ż e n ia z
P o l s k i 58, 102; W k ła d k u l t u r y p o l s k i e j w ogó ln e
d z ie ło k u l t u r y ś w ia to w e j 5 9 ,7 5 ; P e r s p e k ty w a
p r z y s z ły c h d n i 60, 34; O p r o b le m a c h w y ch o w a ­
n i a 61, 119
M y s ła k o w s k i Z y g m u n t , S z k o ł a w s p ó łż y c ia 62,118
N itr a H e n r y k , z o b . G u z iu r E ., P r y m u s K .
O lza n V ., C z ło w ie k b o h a t e r 60, 64
O nd róć e k Ja n , W ie lk ie d n i n a s z y c h g ó rn ik ó w
65, 40
O n d r a s z e k , z o b . B ro ż e k L . , P rz e c z e k G., S iv e k A.
O n d ru sz J ó ze f, K r w a w y s t r a jk w P o l. O stra w ie
1894 r . 50, 4 9 ; D o la n a s z e g o g ó r n ik a w u b ieg ły m
s tu le c iu 5 1 ,7 5 ; S z a ła s n a K o z u b o w e j 54,47;
J a k to z e ln e m b y ł o 5 5 ,1 1 4 ; Z o ly ty i w iesie li
n a Ś l ą s k u C ie s z , w ś w ie tle p o w ia r e k lu d o w y ch
56, 132; D z ie c k o w ś w ie t le p o w ia r e k lu d u cie­
s z y ń s k ie g o 5 7 ,1 1 0 ; Z h u m o r u lu d o w e g o 57,200:
Z a ję c i a g o s p o d a r s k ie w ś w ie tle p o w ia r e k ludu
c ie s z y ń s k ie g o 58, 174; Ś w i a t r o ś lin n y w ś lą s k ic h
p i e ś n i a c h lu d o w y c h (lip a , d ą b , b u k ) 63, 81; 64,
85; 65, 147
O szelda W ła d y sła w , G o e th e i je g o w ie lk o ś ć 51, 94;
P r a s a w y r a z e m b u n tu J e r z e g o B a d u r y 51,96;
W y k o p a lis k a n a G ó r z e Z a m k o w e j w C iesz y n ie
52, 8 1 ; P r z y c z y n y p r z e m ę c z e n ia i w a lk a z nim
52,
9 3 ; S ta r o d a w n a p ie ś ń b e s k id z k a o w o jn ie i
p o k o ju 5 3 ,9 0 ; J a k d o k o n a ć w y b o r u d o b re j
k s i ą ż k i 5 3 ,1 1 6 ; S z p ilb e r g w id z ia n y o c z y m a w ło s­
k ie g o i p o ls k ie g o r e w o l u c jo n i s t y 5 4 ,9 4 ; Czy
u m ie m y c z y t a ć k s i ą ż k i 55, 151; W k o s z ę c iń s k im
z a m k u 56, 124; O d w ie d z in y u p r z o d k ó w sprzed
p ię c iu t y s i ę c y l a t 5 9 ,1 2 6 ; B e s k i d y p ło n ą 6 0 ,9 7 ;
B e s k i d y , g ó r y p r z y ja ź n i 61, 5 0 ; C ie s z y ń s k ie m u ­
z e u m o s o b liw o ś c i 61, 116; Z w ie lo k r o tn io n y czas
n a s z e g o ż y c ia 62, 80; N a W a n tu ło w y m ś la d z ie 62,
90; W ie ś j a k m a lo w a n ie 6 3 ,1 3 2 ; L u d z ie tę cz o ­
w e g o b l a s k u 6 3 ,1 6 7 ; L u d z ie z is te b n ia ń s k ic h
g r o n i 64, 112; M ia s to n a d O d rą 64, 63
O s z e ld a P a w e ł, z o b . K u b is z P ., W a n tu la Jan
P a w le n k o P io t r , W o d w ie d z in a c h u S t a lin a 54, 34
P e lik a n J a r m il, B e r n e ń s k a k a r t k a z d z ie jó w pol­
s k i e j m a r t y r o l o g i i 62, 56
P ie g za K a ro l, D a w n e s z k o ln ic tw o n a Ś lą s k u C ie­
s z y ń s k im 58, 95; P i e ś n i z b ó jn i c k i e n a Ś lą s k u
62, 98; T w ó r c z o ś ć d z ie c k a ja k o w s tę p d o słow ­
n e j tw ó r c z o ś c i lu d o w e j 6 3 ,1 1 5 ; J a k d a w n ie j w
g ó r a c h g o to w a li 64, 69; S a m o s ą d y g ó r a ls k ie 64,
122; H u m o r i s a t y r a w ś l ą s k i e j p ie ś n i lu d ow ej
65, 92
P o d so lc za n Le o n (p s e u d .), K a r w iń s k a d y n a s tia
w y z y s k iw a c z y lu d u 55, 5b
Popie la Le o n , M ó j ś w ia t w s a n a t o r iu m ja b ł o n ­
k o w s k im 57, 98
P o p io łe k F ra n c is z e k , F r a n c i s z e k M ic h e jd a 48, 56;
J a b ł o n k ó w 48, 76; B o g u m in 49, 4 0 ; K a r w in a I
M ia s to ( F r y s z ta t) 50, 7 8 ; D o k u m e n ty c h ł o p s k i e j
d o li 54, 80; O b r o n a g ó r a li b e s k id z k ic h p r z e d u c is k ie m p a n ó w 55, 7 7 ; W a lk a k la s o w a g ó r a li
c ie s z y ń s k ic h p r z e c iw m a g n a to m 56, 58; O L ig o t ­
c e K a m e r a ln e j i j e j d z ie d z ic z n y m wpójcie 57, 94
P o p io łe k F r a n c is z e k , z o b . B ro ż e k L .
P r u s B o l e s ła w 47, 43
P ry m u s K a ro l, S L A , z e s p ó ł p o ls k ie j k u l t u r y
tw ó r c z e j w C z e c h o s ło w a c ji 5 4 .6 7 ; H e n r y k N i­
tr a , r z e ź b ia r z i m a la r z z ie m i c i e s z y ń s k ie j 55, 88;
W y c h o w a n ie p la s t y c z n e w o r ł o w s k i e j s z k o le
ś r e d n ie j 60, 177
P rze c ze k G u sta w , J e ś l i t y m ie b y d z ie s z c h c i a ł a ,
to j o c ie b ie te ż 46, 68; J e r z y W o lk e r , p ie r w s z y
s o c ja l i s t y c z n y p o e ta c z e s k i 47, 39; O p ty m iz m
ż y c ia 47, 80; J a n K u b is z , p ie ś n ia r z lu d u ś l ą s k i e ­
go 4 8 ,4 8 ; O n d r a s z e k , b o h a t e r lu d u 4 9 ,4 4 ; R o ­
b o tn ic z y r u c h s p ó łd z ie lc z y n a Ś l ą s k u 50, 6 2 ; J u ­
liu s z F u ć i k w ie c z n ie ż y w y i w a lc z ą c y 63, 34
P u s z k in A ., z o b . K a rz e ł Ja n
Raban W ik t o r (p s e u d .), P r z y ja ź ń , k t ó r a u m a c n ia
s p r a w ę p o k o ju 52, 35; A w a n s n a s z e g o r o ln ic tw a
61, 39; B l i ż e j c z ło w ie k a 65, 37
R a js k a - K ru m n ik lo w a W ła d ysła w a , Z m ie n iło s ię
w Ż y w o c ic a h 59, 107; Z w iz y tą w T a t r z . P a r k u
N a ró d . 60, 169; C o p o w in n a w ie d z ie ć k a ż d a g o s ­
p o d y n i 60, 193; C h le b i r ó ż e 6 1 ,4 6 ; T o i o w o
z n a s z y c h s p r a w k o b ie c y c h 61, 125; R o k w ie l­
k i e j o fe n s y w y n a w s i 62, 4 3 ; D o r o c z n y k o b ie c y
g a lim a tia s 62, 154; Z w y c ię s t w o n o w e g o n a d s t a ­
ry m 6 3 ,3 1 ; M ię d z y n a m i k o b ie t a m i 6 3 ,1 8 2 ; 64,
180; 6 5 ,1 8 2 ; O d z im y d o z im y n a n a s z y c h p o ­
la c h 6 4 ,3 4 ; D o b r y r o k 6 5 ,4 6
R a s z k a J ó z e f , z o b . Iw a n e k W .
R o sn e r Ed m u n d , P i s a r z e p o ls c y w C ie s z y n ie 61,
54; S z la k ie m p o l s k i c h p is a r z y p o B e s k i d z i e
Ś lą s k im 60, 68; O s ta tn i W a jd e lo t a ( S t e f a n Ż e ­
r o m s k i) 64, 6 2 ; C ie s z y n w o c z a c h poetó w 7 65, 88
Sam olević M iro s la v , Z w y c ię s t w o je d n e j b r y g a d y
g ó r n ic z e j 55, 53
Sa rg a nek Paw eł, J a k u t o p ie c w o d z ił h a w iy r z y
p r z y k o p ó m 54, 143; O „ w ie c z n y m o g n iu “ i p ie r w ­
sz y m s z y b ie w O r ło w e j 65, 68
S c e n a P o ls k a , z o b . J a n ic k i J e rz y , J a n o w s k i J e rz y ,
K o w a ls k i W ito ld , W iłło w ic z Jacek
Sem bol W ik t o r, K o ń s k i d r z ik 62, 80; W K r a k o w ie
n a u c z y ł s ię p o c z e s k u 64, 7 9 ; K a le n d a r z o w e t a ­
r a p a ty 65, 82
S ik o r a A d a m , z o b . S ik o r a W ład.
S ik o ra W ła d y sła w , A d a m S i k o r a , p ie ś n ia r z z Ja-^
b ło n k o w a 60, 113; G d z ie T a t a r z y s z c z e r b ili s z a ­
b le 62, 140
S iv e k A lo is , O je d n y m ju b i le u s z u i s i le l i t e r a t u r y
lu d o w e j (O n d r a s z e k ) 65, 58
S iw k o w s k a J a n in a , F r a n c i s z e k L i s z t o ję z y k u
p o ls k im 55, 73
S ło w a c k i J u l i u s z , z o b . J a sic ze k H ., K o r z e n n y J .,
S w ir k o S ta n .
Sowa A n d rz e j (p s e u d .), N a z w y o s o b o w e c h ło p ó w
ś lą s k ic h s p rz e d 200 l a t 54, 104
Sp inc Jó ze f, L e w T o ł s t o j p o 125 l a t a c h 5 4 ,115
S o is b . w ię ź n ió w p o lit y c z n y c h o k r ę g u f r y s z t a c k ie g o i c z e s k o - c ie s z y ń s k ie g o 46, 94
S ta lm a c h P a w e ł, z o b . C inciała A .
Stebel J ó ze f, O tr z y n ie c k im m u z y k u P a w le K a ­
le c ie 57, 151
S to la rz T e o f il, A n e g d o ty 5 4 ,1 4 6 ; D a w n e z w y c z a je
w ig ilijn e 6 0 ,1 4 1 ; D a w n ie j n a s z y b ie G łę b o k im
6 1 ,1 7 1 ; P o w r ó t z e s ty p y 6 5 ,169
S to n a w sk i M ., R z u t o k a n a 1950 r . 51, 33; N a p r o ­
g u 1952 r. 52, 30
Strzę p k a J ó ze f, I l e z a r o b iłb y ś w ia t n a r o z b r o je ­
n iu 61, 37
Sucha ne k Eu g ., O ż y w s z y n u r t n a s z e g o ż y c ia
60, 37
S u ro w A n to n i, N a ró d r a d z ie c k i u r z e c z y w is tn ia
w ie lk i p la n 52, 37
S z e n ic S ta n isła w , Z n a k o m ite k a r ł y 64, 163
S z la u r K a ro l, W ie lk ie z a d a n ia p r z e d g o s p o d a rk ą
w o d n ą 47, 128
S z o ło c h o w M ic h a ł, p is a r z n a s z e j e p o k i 6 1 ,116
S z t w ie r t n i a J a n , z o b . D yga c z A .
Ś l i w k a K a r o l , z o b . H a la m a G .
S l i z i ń s k i J e rz y , B r a c i a C z e s c y w P o l s c e 55, 80;
Z d z ie jó w B r a c i C z e s k ic h n a M a z u r a c h i n a
P o m o r z u 56, 116; J . I . K r a s z e w s k i a C z e c h y 57, 49
Ś w id e r F ra n c is z e k , S z k i c e d o „ B r y g a d y k u l t u r a l ­
n e j “ 53, 129
S w ir k o S ta n ., S ł o w a c k i w o k r e s i e p o w s ta n ia l i s ­
to p a d o w e g o 60, 87
Ta c in a Ja n, C ie s z y ń s k a p ie ś ń lu d o w a 55, 99; Z b ió r
ta ń c ó w lu d o w y c h Ś l ą s k a C ie s z . 56, 144; T a ń c e
lu d o w e Ś l ą s k a C ie s z . 57, 132; 58, 120; Z b i o r y p ie ­
ś n i lu d o w y c h n a Ś l ą s k u 64, 136
T e t m a je r K a z im ie r z , z o b . K o r z e n n y J .
T h o r J a n u s z , K s i ę ż y c 60, 37
T o ł s t o j L e w , z o b . S p in c J .
T re p k a A n d rz e j, O w o ln o ś c i K u b y 62, 84
W a ło sze k Le o p o ld , O m ó z g a c h e le k t r y c z n y c h i
m a s z y n a c h m y ś lą c y c h 59, 120; P o p ię k n o i r a ­
d o ś ć d o T a t r W y s o k ic h 59, 148; M ię d z y n a ro d o w a
r e w ia d o r o b k u p r z e m y s ło w e g o 60, 40
W a ntuła Ja n , P a w e ł O s z e ld a , b o jo w n i k o w o ln o ś ć
lu d u 48, 40
W a n tu ła J a n , z o b . K u c h a rs k a -Z a rz y c k a D ., O sze l­
da W.
W a ntuła J ó ze f, R o k ju b ile u s z o w y P Z K O 63,146:
D w a d z i e s ię c i o l a t k i ,,G ó r n i k “ i „ 0 1 z a “ 64, 58;
Ś w ię t o n a jm i l s z e ( ,,G o r o l “ ) 64, 61
W a n tu ła J ó z e f , z o b . G o j B .
W a szc zu k E . , C u d m ó z g ó w , p r z e m y s łu i p r a c y
61, 42
W d o w iń s k i Le o p o ld , P o l s k a s i a r k a c o r a z b liż e j
58, 53
W iłło w ic z Ja cek, D w u le tn i o k r e s d z ia ła ln o ś c i S c e ­
n y P o l s k i e j 54, 63
W o jn iło w ic z P ., J a k b a d a s i ę b u d o w ę c i a ł n ie ­
b i e s k i c h 52, 104
W o lk e r J i f i , z o b . P rz e c z e k G.
W ró b le w s k i W ., W o jn a m o g ła s ię z a c z ą ć w M o s ­
t a c h 60, 51
Z a h ra d n ik F ra n c is z e k , J a n K u b is z 59, 81; B i b l io ­
te c z n e s k a r b y w C ie s z y n ie 63, 44; C ie s z y ń s k ie
z b io r y a r c h iw a ln e 64, 55
Z a h ra d n ik S ta n isła w , H u ta t r z y n i e c k a w c z o r a j i
d z iś 60, 129; H is to r ia p o w s ta n ia D o m u R o b o tn i­
c z e g o w T r z y ń c u 61, 9 2 ; N a jw i ę k s z y s t r a jk w
h u c i e t r z y n i e c k i e j 64, 41
Z a l e s k i J ó z e f , z o b . B ro ż e k L .
Z ś p o t o c k y A n to n i 49, 33
Z e g a d ło w ic z E m il, z o b . B rz o s t o w s k a J .
Z ie n te k A dam , Z w ia t r e m w z a w o d y 4 7 ,1 0 3 ;
D z i e je je d n e g o lo t u 4 7 ,1 0 5 ; N a p o ls k ic h s k r z y ­
d ła c h n a d S z w a jc a r i ą 4 8 ,1 1 2 ; W d r o d z e d o W ie ­
d n ia 49, 77
Z u b o w ic z Te o d o r, S t a t k i k o s m ic z n e „ W o s to k
Z e b ro k R u d o lf, S z k ic o w n ik p o r tr e to w y 50, 57 i 77;
S z k i c e d o „ B r y g a d y k u l t u r a l n e j4* 5 3 ,134
Ż e ro m sk i S te fa n , zo b. R o sn e r E .
U T W O R Y L IT E R A C K IE
Proza
A n d rz e je w s k i J ., O d a w r z e ś n io w a 59, 50
A śk e n a z y L u d w ik , P a s k u d n y k u n d e l a lb o o b łu d a
60, 200
B a g g e rl K . H ., L e g e n d a o t r z e c h ta liz m a n a c h m i­
ł o ś c i ( tł. E . R o s n e r ) 65, 160
B e rg e r A da m , Z y c i e 62, 146; P i e r ś c i o n e k . S p r a ­
w ie d liw o ś ć 64, 51; P r z e d ś w ity 65, 166
B ie la n B ro n is ła w , B r y g a d a 6 5 ,1 5 8 ; K r z y ż 62, 107;
S o o t k a n i e 64, 49
B i e la n B ., z o b . Nesvadba J ., S v a n d r lik M.
B o j a r J ó z e f , z o b . C h o in k a M it r ic z a , H o rn a c ze k
In r ic h
B ó r e c - R o s iń s k i Ja n, Ś l e p ie c 62, 160
B r o d a J a n , z o b . W o lk e r J i f i
1S1
B fe z o v ja k O ld fic h , N o w ic ju s z (tł. J e r z y F io d o r )
64, 123
B u r e k W in c e n ty , N a p o lu 57, 184
B y c h o w sk a H e le n a , U w ó d K a r ls b a d u 61, 75
C h o in k a M it r ic z a (tł. z r o s . J ó z e f B o ja r ) 62, 169
C ie śla r W ła d y sła w , O r a w s k a p r z y g o d a 65. 53
C z a ja W ła d . z o b . J e lin e k Vdclav, N e z a m y sl J i f i ,
S u le f O ld fic h
Capek K a re ł, N ie z b it y d o w ó d 61, 155
Czechow A ., K r z y w e z w ie r c ia d ło (tł. G . P r z e c z e k )
47, 47
C z e rn ie je w J ., H a r m o n ijk a w y g r y w a ła B a r y n i ę
(tł. G . P r z e c z e k ) 46, 51
D ą b ro w ska M a ria , P i e s 64, 88
D u d ra ła J ę d ry s (p s e u d .), J a k s ie s t r u ł u r w ip o łe ć
64, 177
D u ra j J e r z y (p s e u d .) Ś w i ę t y F l o r ia n i e o r ę d u j za
n a s 5 0 ,1 1 3 ; P i ę ś c i g r o ż ó m a g w io z d y c ie p ió m
n a n ic h k r w a w e ś w ia tło 51, 9 8 ; K i e j s i e w g ło ­
w ie r o z u m je ż y , to w y k ip i c ia s t o z d z ie ż y 55,
157; Ś w ię t y e g z e k u to r 58, 180
E re n b u rg I lja , P r a g a u l E u r o p y 47, 71
F ie r la A d o lf, C h le b n a d ło n i 48, 92
F io d o r J e r z y , z o b . B f e z o v ja k O.
F u ć ik J u liu s z , 24 g o d z in y (tł. G . P r z e c ż e k ) 4 7 ,7 3 ;
P o e t a n a w y g n a n iu (tł. P . K u b is z ) 51, 4 3 ; P r o c e s
s z a c h t y ń s k i 51, 5 1 ; F l a s z e c z k a E a u g e C o lo g n e
(tł. H . G r u s z c z y ń s k a -D u b o w a ) 52, 71
G a u d yn J a n u s z, G e n ia ln y p o m y s ł 64, 193; S t r a c i ­
łe m p r z y ja c i e la 65, 72
G o la ń ska K r y s t y n a , O f ia r a u p r z e jm o ś c i 61, 181
G o ły sze w M ., N a d b r z e g ie m je z io r a R a z liw 53, 73
G r u s z c z y ń s k a -D u b o w a H ., z o b . F u ć ik J u liu s z
(H a rw o t J e rz y ) , B o jk a o z ło d z ie ju 48, 124
H o rn a c ze k In r ic h , G r e g o r N ik o d e m (tł. J e r z y B o ­
ja r ) 52, 102
H u szc za Ja n , M o s t 52, 127
Iw a s z k ie w ic z J a ro sła w , R ó ż a 65, 98
J a n ic k i W ie sła w , D z iw n a p r z y g o d a 60, 202
J a sic ze k H e n ry k , P a r t y z a n c i u ś p ią c y c h r y c e r z y
w C z a n to r ii 4 7 ,9 4 ; G o d k i 5 8 ,1 9 3 ; D r u g i p o w r ó t
5 9 ,8 9 ; Z a d a n ie d o m o w e 6 1 ,1 7 9 ; Z ie lo n y s w e t r
6 2 ,1 0 4 ; B u t y 6 3 ,1 0 8 ; H a w a n a p a c h n i e w a n ilią
6 3 ,1 4 6 ; K i ś ć b z u 6 5 ,4 9 ; S z k o p y r t o k 6 5 ,140
( J a s i c z e k H e n r y k ) — J ó n e k z p o h yb u , D ro d z y
lu d e c z k o w ie 46, 130; J . z p . m o g ło s 47, 131; 53,
151; S z a r o g o d z in k a 48, 148; K s ię ż y c o w e h is t o r y j e 4 9 ,1 0 9 ; J ó n e k m e c h a n i k i S a la m ó n o w e
p o r t k i 5 0 ,1 4 5 ; O p o w ia d a n i o o p o w ia d a n ia c h p i­
s a n y c h n a c i e l ę c e j s k ó r z e 5 2 ,1 1 6 ; M ilik o w s k o
z a b i j a c z k a 53, 149; B u d z ik w k u r n i k u 59, 203
J a s i c z e k H ., zo b K u n d e ra M ila n , M ftaćko L a d isla v
J a s t ru n M ie c zy sła w , S p o t k a n ie z m a t k ą 59, 174
J e lin e k V dc lav, S p o w ie d ź z b o c z e ń c a (tł. W ła d .
C z a ja ) 59, 146
K d ń a V a śe k, N o w y r e f e r e n t r o ln i c z y 52, 66
K o b y łe c k i A n d rz e j, J u ż n i e je s t e m g ło d n y 46, 88
K o n o p n ic k a M a ria , W w in i a r s k im f o r c i e 51, 47
K o tm e l V la d im ir, M is tr z s a m o k r y t y k i 64, 175
K ru c z k o w s k i Le o n , S p ó łd z ie ln ia b ę d z ie 51, 54
K rz ą s z c z W a le n ty , O s ie b i e s a m y m 60, 99; W ilk i
w B r e n n e j 61, 142
K u b is z Ja n, P r z ą d k i (W s tę p L . B r o ż k a ) 58, 142
K u b is z Pa w eł, M a g lo w n ia 55, 135
K u b is z P a w e ł (E łk is z ), z o b . F u ć ik J u liu s z
K u b k a F ra n t iś e k , G o łą b m is tr z a P i c a s s o ( tł. Z o fia
W ę d r y c h o w s k a ) 52, 79
K u n d e ra M ila n , W ie r n o ś ć ( tł. H . J a s i c z e k ) 62, 176
Lo m p a J ó ze f, J a k M a r k la k r ó l a S a l a m o n a w y k iw o ł 48, 140
Machowa A ., R o d z in a 51, 87
M a lis z e w s k i M ., S k i r l i (tł. z r o s . F r . S w a r z y c a )
55, 175
M am oń S te fa n , O s a c z o n a 6 2 ,1 2 7 ; U c ie c z k a z ś le ­
p e g o z a u łk a 64, 166; P i e s e k n i e s łu c h a 65, 177
M a re k J i f i . L u t y 52. 50: W n o w e l o s a d z ie g ó r n i­
c z e j 52, 100: W ie ż a b a b il o ń s k a (tł. D . S iw k ó w n a )
6 0 ,1 6 1 ; B u k i e t k w ia tó w (tł. G . P r z e c z e k ) 6 2 ,5 3 ;
K a w ia r n ia (tł. G . P r z e c z e k ) 63, 48
M a ry n io k J ó ze f, P s z c z o ły w s a ł a t a c h 59, 204; K i e r y s i m u s i z a c z ą ć 60, 204; C h y t r y J ó n e k i je g o
g łu p io b a b a 6 1 ,1 6 8 ; B y c z a p r z y g o d a 6 2 .1 3 9 ;
O r y b io r z u c o b y ł z a u t o p c a 6 2 ,1 7 7 ; O g łu c h y m
182
f a r o r z u i d o ś m i e r c i z a m iło w a n y m r e c h to r u 63,
173; C y r k w p u s z c z y 63, 176; N ie u d a n y a ta k
65, 162
M iną ć V la d im ir, O p o w ia d a n ie d la w n u k a 61, 68
M in a je w J . P ., L u d o w e b a jk i h in d u s k ie (tł. z ros.
F r . S w a r z y c a ) 55, 174
M na ćko L a d isla v , N o c t u r n (tł. H . J a s i c z e k ) 62,148
M o rc in e k G u sta w , B r a c i a K o r d ic z o w ie 4 7 ,5 0 ; K ot
z B i v i e r s 48, 8 2 ; N o w i lu d z ie 49, 4 8 ; K a la b u s i
ś w ię ta B a r b ó r k a 50, 70; Z d z ie jó w p a r ty z a n tk i
ś l ą s k i e j 51, 7 2 ; I n f a m i s 52, 5 9 ; O ty m j a k b u m e­
l a n t K o n d e r la s ta ł s ię p o r z ą d n y m cz ło w iek iem
53, 96; U r z e k a ją c a le g e n d a 57, 171; C z a rn a k s ię ż ­
n a i d z w o n 57, 180; N a s z a w io s n a 59, 70; P ło n ą c y
c z o łg 6 0 ,8 1 ; W w ie r g u ło w e j d z ie d z in ie 6 2 ,7 0 ;
D a r o w a n e ż y c ie 63, 9 3 ; S z k o ln e c z a s y k o p id o ła
R y b k i 64, 101; M a jk a z b ł ę k it n e g o m o r z a 65,125
M o rto n J ó z e f, K lu c z B o ż e j K le m e n t y n y 51, 59
Nesvadba J o se f, B r u n o 62, 121; D r u g a w y s p a dok­
t o r a M o r e a u ( tł. B r . B i e l a n ) 64, 145
N e z a m y sl J i f i , P i e k ł o p o d n a m io ta m i (tł. W ład.
C z a ja ) 64, 152
N o w ic ka , D z ie c i W a r s z a w y 47, 70
O n d ru sz J ó ze f, E m i l 49, 64; H a w iy r z G o d u la 49,
8 2 ; S i l n y K a d łu b ie c 54, 144; T u s ie ż y je b e z sta­
r o ś c i 55, 160; Z ś l ą s k i c h o p o w ie ś c i lu d o w y c h 56,
188; B e z k u r y ja Z o f k a 64, 118
Oset J a k u b , N o w y c z ło w ie k 50, 56
O stró w D y m it r , P o d r o d z e (tł. G . P r z e c z e k ) 46, 65
O sze lda W ła d., M o ja R a n i 4 8 ,1 0 4
P a s z J ó ze f, P o d k o p 51, 104; S k r u p u ły 56, 175;
S t r y c h 62, 133; O d s ie c z 64, 126
P ie g za K a ro l, H a w iy r s k i b o jk i 54, 139; 55, 166; C ie­
s z y ń s k i b o jk i 56, 195; D w ie g o d k i 57, 198; L ep szy
d w a w o ły n iż je d y n w ó ł. C z y c h j e k o c u r 58,197:
J a k w je d n e j d z ie d z in ie n i e c h c i e l i m ie ć ra d y ja
5 9 ,1 8 5 ; J a k s t a r o K ła p s in o o d p o to k a n i e c h c ia ­
ła je ź d z i ć a u t o b u s e m 61, 159
P ie t rz a k Le c h , B a ł t y c k i s k a r b 65, 80
P i w o w a r c z y k A ., z o b . Z d p o to c k ij A .
P o le w o j B o r y s , U l i c a m o r s k a 53, 67
P o l l a k S ., z o b . P u s z k in A .
P ro c n e r B ro n ., P o w ie d z o n k a n a c o d z ie ń 59, 206
P ro k o p L e s z e k , E d u k a c ja n ie s e n t y m e n ta ln a 64,142
P rz e c z e k G u sta w , G o d k a o g łu p im i m ą d r y m 46,
53; N a u k a P i ę c i k a 48, 102; R e b e li a n t 4 8 ,1 2 1 ; Cu­
d z e c h w a l i c i e 4 8 ,1 1 1 ; W c ie n iu h a łd y 4 9 ,8 5 :
W y m a z a n e s z y c h t y 50, 7 2 ; S t a s i a 51, 65; E m e ry t
51, 83; O b lic z e S z c z o t k i 52, 74; Z w y c ię s k a m ło ­
d o ś ć 53, 84; I c h d w o je 54, 125; C z e r w o n e m a lin y
5 5 ,1 4 6 ; R a d o s n y d z ie ń H a n k i 5 6 ,1 7 8 ; Ś w ia tło
w o k n a c h 5 8 ,1 5 6 ; S p o t k a n i e z p io s e n k ą 5 9 ,4 7 ;
D r o g a m a łż e ń s k a 61, 4 3 ; W ę z e ł ż y c ia 6 1 ,1 4 1 ; Z a­
p a c h n ia ło p o r a n k ie m 61, 174; D z i e je o b ra z u 62.
6 8 ; C u k e r b a l 6 2 ,8 5 ; N a św . F l o r ia n a 62,127;
W p o c ią g u 63, 88; L i s t z ró ż o w ą w s tą ż e c z k ą 63,
120; M iło ś ć w s k l e p i e 6 3 ,1 4 3 ; Ś n ie g 6 4 ,1 3 2 ; P rz e ­
s z ło ś ć n i e w r a c a 65, 153
P r z e c z e k G ., z o b . Czechow A ., C ze rn ie je w J.,
F u ć ik J ., M a re k J ., O stró w D ., Tfe n e c k-y L .
P u s z k in A le k s ., T r u m n i a r z (tł. S . P o lla k ) 50,107
P y s z k o G u sta w , N a r o d z in y c z a s u 64, 38; T ę d y p ó j­
d z ie d r o g a 65, 59
R a f a j O ld fic h , B ó l ś w ia tła 6 2 .1 1 5 ; J a s n y g a rn itu r
63,
139; M in ia t u r y 64, 117 i 162
R a fa j M iro s la v , H is t o r ia H a n s a S c h o n n u m m e ra
(tł. W . S ik o r a ) 64. 156
R a s z y k J . , z o b . S td ra J a ro s la v
R o s n e r E ., z ^ b . B a g g e rl K . H .
R u m ia n A n d rz e j, S p r a w a z a u f a n ia 6 1 ,182
R u s iń s k ą M ila n , D e z e r t e r (tł. D . S iw k ó w n a ) 59,104
R u sz ó w n a K a ro lin a , N ie s p o d z ia n k i u g ó r a li 57,
191; M a t k a p a r t y z a n t a 60, 145; M o c n y i sła b y
61, 134; P ie r w s z a s z y c h ta 62, 110
R y d z e w s k a N in a , L u d z ie z w ę g la 52, 45
Sa m o zw a n ie c Magdalena, A f o r y z m y 53,160
S ik o r a W ła d y sła w , N a D o lin k a c h 61, 64; O cz y 62,
4 5 ; N ie d z ie ln y z m r o k 63, 1 55; L a s 63, 164
S i k o r a W ., z o b . R a fa j O ld fic h
S iw k ó w n a D a n u ta , z o b . M a re k J ., R u s in s k y M.
S td ra J a ro s la v , M ą d r o r a d a ( p r z e r o b ił J . R a sz y k )
47, 162
S w a r z y c a F r ., z o b . M a lis z e w s k i M ., M in a je v J . P .,
S z u ja m a S z a n k a r, Z ży c ia o w a d ó w
Sku tc ha n o vd K v 6 ta , S z k i c 62, 162
Szołochow M ic h a ł, Ż o n a d w ó c h m ę ż ó w 6 0 ,103
S zu ja m a S z a n k a r, D o w c ip i m ą d r o ś ć h in d u s k ie g o
lu d u (tł. z r o s . F r . S w a r z y c a ) 55, 173
S u le f O ld fic h , W ie lk ie w y d a r z e n ie (tł. W ła d . C z a ­
ja ) 61, 106; M a r t a (tł. W ła d . C z a ja ) 63, 50
S v a n d rlik M iro s la v , J a k o k r e ś l im y s tu p r o c e n to ­
w e g o id io tę (tł. B r . B i e la n ) 65, 74
Tic h o n o w M ik o ła j, P o je d y n e k 47, 78
T r z a s k a lik W ie sła w , K o le j 61, 203
Tfe n e c k y L a d isla v , K a t a s t r o f a (tł. G . P r z e c z e k )
46, 59
W a lic ze k Ja n, O s ta tn ia g r a c y g a n a 46,1 0 4
W ardasów na M a ria , F r a g m e n t z „ W y ł o m u " 58,
160; K r o w a D o n o c ic z k i 63, 167
W a w ro sz A dam , P o d a r z ó n e c z a s y 5 3 ,1 3 6 ; J a k to
F r ą k a ł e n o c z n ic e p o s m y k a ły 5 4 ,1 3 7 ; Z o ly ty 55,
162; N ie c z y s to s iła 5 6 ,1 9 1 ; S t r a s z y d ła i m iło ś ć
5 7 ,1 9 4 ; T r e f i ł a k o s a n a k a m i y ń 5 8 ,1 9 0 ; M ic h a łk o w o w io s n a 5 9 ,1 9 9 ; Ś m i e r ć c a p a 60, 205; C z y ja
w in a 6 2 ,1 6 5 ; T a je m n i c a M a t y ld y P o w r z ó s ło 62,
181; D o m n a u b o c z u 6 3 ,1 6 1 ; C z o r n y ty d z ie ń 63,
180; S u m e r y ja w c h a łu p ie 64, 170; C z a r o w n ic a
sp o d G ir o w e j 65, 170
W ę d ry c h o w s k a Z o fia , z o b . K u b k a F r .
W ie lic zk o E ., K a tiu s z a 51, 90
W o jn a ro w sk i E d m u n d , M im o c h o d e m 62, 203
W o lk e r J i f i , O b o g a c z u , k t ó r y u k r a d ł s ło ń c e (tł.
J a n B r o d a ) 49, 74
W y g o d zki S ta n isła w , P o w r ó t 6 1 ,1 4 9
Z ż y c ia o w a d ó w . B a j k a (tł. z e s ło w . F r . S w a r z y ­
ca ) 62, 166
Z a d ro żn y K a ro l (p s e u d .), O s t a r y m p y n d z y ji ś c i e
K r z iw o c z k u 6 2 ,1 3 1 ; U jc u n a d y ć jy d z c ie 6 4 ,8 2 ;
K u l f r y c 64, 174; O łu to p c u 65, 64; O ło b ie g u
k r w i. Ż a r t y 65, 7 7 ; J a k J a n o P u t y r a c h c i o ł w y ­
d a ć c e r y m 65, 173
Zdpotocky A n t., D z ia d e k g ł o s u je ( tł. A . P iw o w a r ­
c z y k ) 52, 55; Ł u n a n a d K la d n e m 60, 56
Za w a dzka A nna , D a n k a 5 4 ,1 0 8 ; S p e łn io n e m a r z e ­
n ie 55, 140; Ł o b u z 5 6 ,1 6 5 ; P o d g lą d a m ż y c ie 57,
187; R e m o n t 59, 195
Z o szc ze n ko M ic ha ł, M ą d r a N iu s z k a 47, 46
Ż e ro m s k i Ste fa n , Z a p o m n ie n ie 53, 77
Wiersze
Achmatowa A n n a , P ie r w s z y V 1 w L e n in g r a d z ie
46, 77
A s n y k A dam , J a n o w i K o lla r o w i. F r a g m e n t . 63,
130 i 131
B e rg e r Wanda, R e z y g n a c ja 6 2 ,4 6 ; D z is ia j 6 2 ,1 3 0 ;
W ie m , ż e . . . C h w ila 64, 84
B ie la n B ro n is ła w , P r z e b u d z e n ie 5 9 ,181
B ijo k T e o f il, L i t e r a t o m c ie s z y ń s k ie g o r e g io n u 54,
76; H u ty i h u t n i k 55, 43
B o ja r J , , z o b . R y l s k i M .
B ra n is la v F ra n t iś e k , P o w r ó t (tł. M . B u c z k ó w n a )
61, 53
B re żn o w G e na d ij, Z a ją c b i u r o k r a t a (tł. z u k r .
F r . S w a r z y c a ) 54, 123
B ro n ie w s k i W ła d y sła w , F r a g m e n t p o e m a tu „ R o k
1871“ 51, 41
Brze c hw a Ja n, P t a s i m ó z g 6 2 ,197
B u c z k ó w n a M ., z o b . B ra n is la v F ., Szc zip a c zo w S .
C h m ie ln ic k i S te fa n , F r a s z k i 6 2 ,2 0 4 ; 65,2 0 0
D a rb in A rm a w ir, Ż m i ja n a d r o d z e (tł. z r o s . F r .
S w a r z y c a ) 54, 122
D e s p o t A le k s ., z o b . M ih a lik V o jt$ c h
Dostał A d o lf, W ie r s z e 58, 112; W s p o m n ie n ia o o jc u
5 9 ,6 9 ; N ie k ie d y t y lk o 6 1 ,1 2 4 ; N ie k ie d y 6 2 ,1 2 3 ;
J e s t e ś m y t y lk o o d b ic ie m 6 3 ,1 7 5 ; L e ć p ie ś n i 64, 40
D w ie g a d u ły 61, 180
Fa n g ra t Ta d e u sz, F r a s z k i 65, 201
F ic o w s k i J e rz y , W ie r s z e c y g a ń s k i e (p r z e k ła d )
63, 91
F ila n o u ) s k ij G r e g o r i j, K u l t u r a l n a i o n a ( t ł. z r o s .
F r . S w a r z y c a ) 5 4 ,124
G a u d yn J a n u s z, F r a s z k i 6 2 ,1 8 0 ; 6 3 ,1 8 6 ; 6 4 ,1 7 6 i
179; 65. 201
G ó rs k a W anda, B e e t h o v e n 61, 42
G ró d e c k ij S ie rg ie j, S i o s t r o s ło w ia ń s k a (tł. J . P o ­
m ia n ) 46, 48
G u ille n N ic o la s, N ie w ie m , ż o łn ie r z u 62, 84
H lib o w L . , C z y ż i g o łą b ( tł. z u k r . F r . S w a r z y c a )
54, 124
J a sic z e k H e n r y k , K r z y ż u d r o g i 46, 58; T e n ty lk o
w i e lk o ś ć o k a z u je 4 6 ,6 4 ; R o z m y ś la n ia s ta r e g o
C h m ie lą 46, 129; T w o ja O jc z y z n a 47, 45; K a j s ó m
t y c z a s y 47, 100; R o z m y ś la n ia S A - m a n a 47, 102;
6 2 ,1 4 6 ; J a je s t e m c z a s 4 8 ,3 ; H e j g w io z d a le c i
4 8 ,1 1 0 ; B e z i m i e n n a m o g iła 5 2 ,4 7 ; Ś l ą s k 5 3 ,3 2 ;
Z w a d a 53, 115; P o c o id ę d o p r a c y 54, 6 6 ; Z b ó j­
n i c k a ś p ie w k a 65, 124; C h ło p s k a p ie ś ń . N ie z d ra ­
d z ę 56, 57; L i r y k i z p o d r ó ż y 57, 6 3 ; J a w o r z e , j a ­
w o r z e 58, 6 8 ; P o w iy d z c ie m i g r ó n ie 58, 7 2 ; Ś p i e ­
w a ją c a w o d o 49, 8 0 ; T a m t e d n i 60, 66; 65, 3 2 ; Co
r o k 60, 9 5 ; L a t o w B e s k i d a c h 61, 4 1 ; S k r z y d l a c i
p r z y ja c i e l e 6 1 ,4 9 ; Ł ą k a n a w z g ó r z u 6 2 ,3 3 ; B e s ­
k id y n a s z e 63, 3 0 ; T y l k o r ó ż e 63, 6 1 ; N a sz Ś l ą s k
64,
o k ł . ; N a t y c h ś c i e ż k a c h 64, 78
J u fin a V 8 n c e sla v , K o g u c i k (tł. W ł. S i k o r a ) 63, 44
K a rc z e w s k a W anda, K r z e w ś p i e w a ją c y 63, 33
K ijo n k a T a d e u sz , W p o r z e l i ś c i o p a d a n ia 6 2 ,1 3 2
K o c h a n o w sk i A d a m , D o p is z ą c e g o w ie r s z o m a t­
c e 63, 6 2 ; W y jś c i a s ą k r ó t k i e 6 4 ,1 2 4
K n o p p W ła d., O d le g ło ś c i 6 2 ,1 8 3
K o r p a k E rn e s t , C ię ż a r d o jr z a ł o ś c i 63, 4 5 ; W e z w a ­
n i e 64, 84
K r z y w o ń J ó z e f, Z ie m ia r o d z in n a 55, 30; M a r s z
z w y c ię s k i 5 6 ,3 0 ; P r o s t e z w r o tk i 5 7 ,5 5 ; U c z u c ie .
C z e r w o n e k a r p i e 58, 4 3 ; W io s n a i je s i e ń 6 1 ,1 0 5
K u b in ie c S ta n isła w N ędza, Ś m i e r ć S a b a ł y 57,1 5 6
K u b is z Pa w e ł, P o d G o d u ló m w s k a ł a c h s k r y t e
48,
9 6 ; S z li s e z b ó je 49, 69; W y r o k w S z p ilb e r g u
5 2 ,8 4 ; F r a g m e n t y z „ R a p s o d u o O s z e ld z ie " 53,
123; T o m y te n lu d 54, 7 ; D e jc i e w r ę c e h a r m o ­
n i jk ę 58, 165
K u lis ie w ic z A ., z o b . S o jk a E .
Lo m p a J ó z e f, W z a je m n o ś ć S ło w ia n 48, 61
L u b o s z B o le sła w , P r z y ź r ó d le 61, 162; Z ja z d d o
k o p a l n i 6 2 ,1 6 7 ; S t a r z y g ó r n i c y 6 3 ,6 9
Ło cho cka H ., W B a ł t y k u 5 2 ,1 2 8
M a ń ka A lo jz y , Z a p r o s z e n ie . N o c 64, 52 i 5 3 ; J u ż
t y l e l a t 65, 5 0 ; G d y b y u m ia ł 65, 52
Mech L e s z e k , K o c h a m O jc z y z n ę 6 1 ,5 8 ; W io s n a
w B e s k i d a c h 62, 161
M e t e lic k i M ic h a ł, z o b . P u s z k in A .
M ic h a lsk a E m ilia , P a r a s p o d C ie s z y n a 65, 87; N a
ż y w o tk u 65, 134M ih a lik V o jtć c h , S i e r o t y ż y ją c y c h ro d z ic ó w (tł.
A.
D e s p o t) 63, 35
M ły n e k W ła d y sła w , C z e k a m n a te n d z ie ń 64, 53
M ó h sa m E ric h , P o e t a a r e w o l u c jo n i s t a (tł. G .
P r z e c z e k ) 46, 64
N e ru d a Ja n , S t a r a w ie r z b a (tł. A . W id e r a ) 62,1 0 9
N e zv a l V it ć z s la v , N a d t r u m n ą G o ttw a ld a ( tł. A .
W ło d e k ) 54, 3 3 ; D la C ie b ie , P r a g o (tł. J . R a s z y k )
61, 30
O ls z o w s k i W ła d., D o tr z e c ie g o r o k u 5 1 ,3 ; Z w y ­
c ię s tw o P o k o ju 52, 3
P o m ia n J . , z o b . G ro d e c k ij S .
P r ib u la W anda, M a r z e n ie 59, 103; M a lin o w a p o k u ­
s a 5 9 ,1 3 0 ; T y i j a 6 0 ,1 2 7 ; N a b i a ł y p a p ie r 61, 45;
P r z e o b r a ż e n i e 6 2 ,5 2 ; Z a g u b io n e l i s t y 6 3 ,4 5 : P o p r o s tu w io s n a 64, 62; W ie c z o r n e m o r z e 6 4 ,1 0 9
P rz e c z e k G u sta w , N o c S y lw e s tr o w a 47, 30; J e ś l i
w y p o w ie s z s ło w o P o k ó j 57, 30; B u r z a 58, 30;
P r z e m i a n y s y lw e s tr o w s k ie . D z is ia j m u z y k a 58,
5 7 ; Z a m y ś le n ie n a w id o k K a u k a z u 5 9 ,4 9
P r z e c z e k G u s ta w , z o b . M ó hsa m E ric h
P rze c ze k W ilh e lm , Z a m ia s te m 5 8 ,1 1 9 ; D w a s ło ń ­
c a 5 9 ,3 3 ; S i a n o k o s v 6 0 ,5 5 ; F o r t i s s i m o m a ju 60,
71 ; S t r u g a 60, 8 0 ; W c z e r w c u 61. 4 3 ; C z a r n a n o c
6 1 ,1 7 0 ; Ś p ie w n e b a r w y 62, 4 4 ; O b a w a 62, 4 6 ; M o ­
w a d r z e w 63, 5 3 ; U s t a t w o je s ą p o c h w a łą 6 3 ,1 1 9 ;
S p o t k a n i e 65, 58
P r z e s m y c k i Z e n o n ( M ir ia m ), z o b . V rc h lic k y J .
P u s z k in A le k s ., P r o r o k (tł. M . M e te lic k i) 50, 30;
P t a s z e k ( tł. J . T u w im ) 50, 38
P y s z k o G u sta w , B r z a s k 6 1 ,4 2 ; S z u k a m 6 2 ,1 7 9 ;
S a m o t n o ś ć 64, 62
R a s z y k J . , z o b . N e zv a l V .
183
R y l s k i M a k s y m , L e n in z n a m i ( tł. z u k r . J ó z e f
B o ja r ) 55, 72
Sa m o zw a nie c Magdalena, P o c h le b c y 51, 146
S e ife rt J a ro sla v , N a d m a p ą ( tł. A r n o ld S łu c k i )
63, 46
S ik o ra W ła d y sła w , S z c z ę ś c ie 56, 9 7 ; Ś l ą s k 59, 49;
M a jo w y o d d e c h 6 0 ,1 1 2 ; Z n a c z e n ie 6 1 ,1 1 5 ; Z ie ­
m ia 6 2 ,1 2 0 ; M o s t 6 3 ,5 1 ; P o r a n n e p r z y jś c i a 63,
111; S e n o m i e ś c i e 64, 81; C h o d z im y 64, 8 1 ; 65, 54;
W s z y s tk o 64, 144; N o c u c h o d z ą c a 65, 57; M o ja j e ­
s ie ń . L a s 65, 78; J ó z e f B e r g e r 65, 133
S ik o r a W ła d ., z o b . J u fin a V .
S iw k ó w n a D a nuta , K a m i z e lk a 60, 159; G o łą b e k
61, 163; K o ł y s a n k a g ó r a l s k a 6 2 ,1 1 2 ; M ó j s y n e k
64, 37
S ło w a c k i J u liu s z , T e s t a m e n t m ó j 49, 38
S ł u c k i A r n o ld , z o b . S e ife r t J a ro sla u
S o jk a E ric h , P o b a n d a ż o w a n a W a r s z a w a (tł. A .
K u lis ie w ic z ) 52, 78
S w a r z y c a F r ., z o b . B re ż n o w G., D a rb in A rm a w ir,
F ił a n o w s k ij G., H lib o w L .
S zc zip a c zo w Stie p a n , D o c h o d z i t r z e c i a (tł. M .
B u c z k ó w n a ) 62, 152
S zc zy rb a J ó ze f, G r u c h ł a n a ś w ia t n o w in a 51, 30
S z p a ls k i K a ro l, P r a w o d o k r y t y k i 53, 139
S zy m e c ze k K a ro l, M o ty w z C ie s z y n a 65, 48
T im o f ie je w G rze g o rz, D o m a t k i 48, 128
T u w im J u l i a n , z o b . P u s z k in A .
V rc h lic k y J a ro s la v , S ł o w a c k i (tł. M ir ia m ) 5 9 ,7 4
W C ie s z y n ie n a w ie ż y 61, 204
W a w ro sz A dam , B e z t a b a k i 60, 206; B y ł o t o w
m a ju 62, 179
W id e ra A le k s ., P o s ł u c h a j Ś l ą s k u 57, 131
W id e r a A ., z o b . N e ru d a Ja n, Za vada V ile m
W ło d e k A ., z o b . N e zv a l V .
Z a d ro ż n y K a r o l (p s e u d .), Z a d z iw o ł s ie S t o ż e k 62,
153; G ir o w a 63, 138; S p o w ie d ź o p u c z o r z a 6 3 ,1 4 4 ;
M ó j s t a r e k b y ł g o r o l 64, 68
Z a łu c k i M a ria n , K u k u r y k u 53, 156
Zdva da V ilć m , P o łu d n ie w z im ie ( tł. A . W id e ra )
62, 49
ARTYKU ŁY TREŚC I PRA KTYCZN EJ
I ROŻNEJ
A . K ., W y n a la z e k , k t ó r y p r z y c z y n ił s i ę d o z w y ­
c ię s t w a 46, 124
B ., J a k d łu g o c h c e s z i m o ż e s z ż y ć 61, 123; N ie
n is z c z y ć w ita m in 61, 127
B B . , B r y g a d a k u lt u r a l n a 53, 127
, , B a jk a “ , t e a t r z y k l a l e k 60, 174
B ie le s z H e n ry k , O p o d a tk a c h b e z p o ś r e d n ic h i p o ­
d a tk u o b r o to w y m 4 7 ,1 6 4 ; O p o d a tk a c h z p r z e ­
n ie s ie n ia p r a w a w ł a s n o ś c i i o n a le ż n o ś c ia c h
s te m p lo w y c h 48, 166
Bogocz F ra n c is z e k , Z a k ła d a m y s a d y 5 1 ,110
B u d o w a p ię c iu p r z y ja ź n i 64, 35
C e le i z a d a n ia 5 -le tn ie g o p la n u g o s p . 49, 34
C ie k a w e d r o b ia z g i 4 7 ,1 7 2 ; C ie k a w e w ia d o m o ś c i
46, 162
(C ienciała L u d w ik ) , Z d z ic h ty M a c i e ja M ą d r a le
57, 203; Z s z t y r ó c h k ó ń c ó w d z ic h ta ś m iy c h u 58,
198
C ię ż a r n o ś ć u z w ie r z ą t d o m o w y c h 46, 159
C o s ię d z i e je w je d n e j s e k u n d z ie 60, 36
C z y w ie c ie , ż e . . . 52, 115
D e g o ry Jacąues, P o c o w y je ż d ż a m y n a w c z a s y
60, 190
D ia b lik d r u k a r s k i 4 7 ,1 7 4
E . K ., T a je m n i c e ż y w n o ś c i g le b y 5 3 ,120
G a łu szk a Ed w a rd , O g ró d r o d z in n y 4 6 ,1 1 9 ; D z ia ł
o g r o d n ic z y 47, 146
G ie ro w s k i W ło d z im ie rz , C z y w ie s z , c o z n a c z y
t w o je im ię 61,131
G d y p o g o d a o d z y w a s i ę w k o ś c i a c h 62, 48
H u m o r p o d c z a s w o jn y 46, 56
J A F ., S k a r b y s ą w ś r ó d n a s 64, 150
J a j o m ą d r z e js z e o d k u r y 48, 141
J a k o w le w A ., M y ś li o d e r w a n e 52, 115
J a k p o ić z w ie r z ę t a w p o r z e z im o w e j 46,140
J a k i e m le k o , t a k i e m a s ło 4 6 ,1 3 5
J ó n e k s ie ś m i e je 60, 207
J o ś k o Fe rd y n a n d , P r o m i e n ie b i o a k ty w n e 60,198
J u ra s z e k B ., W o c z e k iw a n iu n a s ió d m y k o n ty ­
n e n t 63, 3 8 ; N a u k a w y p r z e d z a k a le n d a r z 63,41
K a r t k i z d a w n y c h k a le n d a r z y 58, 184
K o m o n ie c k i A n d rz e j, Z e s t a r y c h z a p is ó w „ D z iejo p i s u ż y w ie c k ie g o 44 5 1 ,1 0 2
K o n s t y t u c ja S o c ja l i s t y c z n e j R e p u b li k i 61, 31
K o z ie ł K a ro l, K a le n d a r iu m i d a n e a s t r . (w ro cz­
n i k a c h 48—59)
K u le p s z y m c z a s o m (O o d k r y c i a c h i w y n a la z ­
k a c h ) 47, 110
lt . , J o w is z je s t „ p l a n e t a p a n u ją c a 44 w r. 1958
c z y li . . . 58, 189
L a t a ć k a ż d y m o ż e 50, 118
L a u r e a c i k o n k u r s u l i t e r a c k i e g o P Z K O 53, 144
L ic z b y w i e l k i c h b u d o w li k o m u n iz m u 52*, 43
L u d o w e p r z e p o w ie d n ie p o g o d y 62, 43
Ł y s e n k o L . , O g a tu n k u b io lo g ic z n y m 52, 89
ma, P i o n i e r z y p a tr io ty z m u p r o le t a r ia c k ie g o w hu­
c i e t r z y n i e c k ie j 5 0 ,1 0 5
M a rx J e n n y i L a u ra , W y z n a n ia 65, 56
M a z u re k J ó ze f, P i e r w s z a p o m o c n i e c h b ę d z ie za­
w s z e i w s z ę d z ie 48, 154
M ró z e k A ., N a jw a ż n ie js z e b łę d y g o s p o d a r k i ho­
d o w la n e j n a Ś l ą s k u 46, 132
M y ś li 6 5 ,5 7 ; M y ś li i h a s ła w y b r a n e 4 6 ,8 2 ; M yśli
lu d u 6 4 ,1 2 2 ; 6 5 ,6 3 ; M y ś li s t a r o ż y t n y c h 64,110
N a sz t e a t r i je g o r e p e r t u a r 61, 172
46, 78
ne, S u r o w e ja b ł k o . W c z e s n a o d m ia n a ś liw . M a tk a
p s z c z e la . P s z c z o ła b o r ó w k a 46, 112
N ie ż y je m y w e d łu g z e g a r ó w 61, 44
O L B , O z io ła c h , z ió łk a c h i h i s t o r i i 62, 50
P . R ., Ż y c i e n a in n y c h p la n e t a c h 53, 118
P e r s o n a li a s t a r u s z k i z ie m i 60, 35
P K S „ G r o ń 44 B y s t r z y c a 46, 127
P o p r z e d n ik „ G ło s u L u d u 44 46, 122
P r e m i e r y S c e n y P o l s k i e j i C z e s k ie j w 1959 r. 60,
121 i 122
P r z e w id y w a n ie p o g o d y 49, 138; 53, 147
P r z y ja ź ń c z e c h o s ło w a c k o - p o ls k a o g n iw e m p o k o ju
51, 36
P r z y s ło w ia r ó ż n y c h n a r o d ó w 53, 153
R a to w n ic tw o i r ó ż n e r a d y l e c z n ic z e 46,144
R e k o r d y 47, 116
R o c z n ic e ś l ą s k i e 48. 30
R o k 2000 60, 92
R ó ż n e r a d y g o s p o d a r c z e 46, 152
R y b a E r w in , C o ś z a s t r o lo g ii 47, 137
S c h r o n i s k o n a K o z u b o w e j 47, 108
S t e f l J i f i , J a b ł k o l e k a r s t w e m 64, 96
U n u c k a J ., N ie p ło d n o ś ć k r ó w 46, 138
U ś m ie c h n ij s ię 6 2 ,1 8 4 ; 6 3 ,1 8 7 ; 6 4 ,1 8 6 ; 65,187
W ., W p ły w m a t k i 46, 52
W . K ., P ie r w s z y c z ło w ie k w k o s m o s ie 62, 38
W i m ie c z ło w ie k a . Z p r o je k t u tr z e c ie g o p r o g ra ­
m u K P Z R 62, 31
W y d a w n ic tw a „ G ło s u L u d u 44 5 0 ,1 5 2
Z k r o n i k s t a r y c h m ę d r c ó w 46, 31
Z M a c i e jo w e j d z ic h ty i J ó n k o w y c h to c z e k 59, 207
Z n o te s u M a u r y c e g o M o c z y g ę b y 6 1 ,1 8 3
Z m ie n ia m y o b lic z e n a s z e j r e p u b l i k i 61, 86
Z S R R w c y f r a c h 46, 84
Z e sta w ił L . B .
ZD JĘCIE A N T O N IN G R IB O Y SK Y
184
C
uur
u
*
Z
%/%
m
Z
X
U
n
z
z
LU
Z
3
K IE P S K A T R A N S A K C JA
N O W IC JU S Z
Pewien wieśniak chciał kupić konia. Przy­
szedł do niego handlarz.
— Mam dla was dobrego konia. Ma 5 lat,
silny jak tur, przebiega 2 0 km kłusem nie
zwalniając ani na chwilę.
— Nie, to nie dla mnie.
— Dlaczego?
— Ja mam na targ 15 km od domu. Mu­
siałbym zawsze wracać 5 km piechotą.
Młody robotnik przyszedł odnowić piękne
stylowe meble. Obejrzał je, podrapał się w
głowę i powiedział do właścicielki:
— Pani chce, żeby to było dobrze zro­
bione?
— Oczywiście!
— Wobec tego poproszę o zamszową ściereczkę, szklankę letniej wody i szklankę ko­
niaku.
Gdy przyniesiono żądane akcesoria, ro­
botnik wychylił koniak jednym haustem.
— Co to ma znaczyć?! — woła właściciel­
ka. — Myślałam, że to panu potrzebne do
pracy!
— Jasne, że do pracy — mówi robotnik
chłodno. — To mi doda odwagi.
PECH
— I co, wychodzisz za mąż?
— Mam strasznego pecha! Ile razy chcę
wyjść za mąż z miłości, facet jest zawsze
bez grosza.
186
NAUKA
Wozak trudniący się rozwożeniem węgla
przyjął d o p o m o c y m łod eg o chłopca.
— Pracujesz ze mną już dwa miesiące,
a jeszcze nie umiesz rozróżniać gatunków
węgla. Niczego się nie nauczyłeś!
— Owszem, jednej bardzo ważnej rzeczy.
— Jakiej?
— Że tona ma 700 kg.
O D P O W IE D Ź
Do mieszkania dostaje się włamywacz i
terroryzuje właścicielkę:
— Proszę powiedzieć natychmiast, gdzie
są pieniądze, bo inaczej panią zabiję!
— A jeśli powiem, to nie zrobi mi pan
nic złego?
— Nie.
— Na pewno?
— Na pewno.
— Pieniądze są w PKO .
SY TU A C JA B EZ W Y JŚ C IA
Matkę rozpieszczonego synalka pyta zna­
joma:
— Pani syn jeszcze nie pracuje?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo do ciężkiej pracy jest za słaby,
a do lekkiej za ciężki.
SEA N S S P IR Y T Y S T Y C Z N Y
Owdowiała małżonka udała się do wróżk i. W różka u rządziła sean s spirytystyczny,
wywołując ducha męż. Wdowa pyta:
— Franciszku, czy jesteś szczęśliwy?
— Tak, bardzo.
— Szczęśliwszy, niż byłeś tu ze mną?
— Tak.
— A jak jest tam w niebie?
— W niebie? Ja wcale nie jestem w
niebie!
EWOLUCJA
Pewien malarz tak wyraził się o ko­
biecie:
— Kobieta jest prawdziwą akademią:
w dwunastym roku życia zarysowuje się,
w piętnastym — szkicuje się, w osiemnas­
tym — maluje się, w dwudziestym — wy­
stawia się.
I dodał:
— Ale ta, która naprawdę zna swój
wiek, nigdy nie będzie martwą naturą.
WSZYSTKO
Katecheta do Jasia:
— Powiedz mi: kto
wszystko?
— Dozorca!
widzi
— Chwileczkę, panie hrabio, zaraz urzebrzem y na benzynę i jedziemy dalej.
/
i
słyszy
Przew idujący dyrektor
— Nie mam odwagi powiedzieć im, że spuściliśm y w o d ę .
PO W Ó D
Znanego aktora dopada na ulicy pewien
pan i mówi z wyrzutem:
— Czekaliśmy z żoną wczoraj na pana
z obiadem!
— Ach tak, bardzo przepraszam.
— Pan zapewne zapomniał o zaproszeniu.
— Nie, skądże!
— Może pan był chory?
— Ależ nie!
— To dlaczego pan nie przyszedł?
— W idzi pan: nie byłem głodny!
SPRYT
W lesie odbywał się konkurs na najlepiej
uwite gniazdo. Jurorem była stara, mądra
sowa. Wybór jej padł na gniazdo drozda. Po
wręczeniu samiczce drozda nagrody, sowajuror rzekła:
— Twoje gniazdo jest świetne, miękkie i
przytulne, ale powiedz mi, dlaczego na dnie
jest dziura?
— Bo ja ogromnie lubię znosić jajk a, ale
nie cierpię wychowywać dzieci.
BEZ RYZYK A
Przechodzień do młodzieńca, który stoi na
ulicy z wyciągniętą ręką:
— Nie wstyd panu w tym wieku prosić
o pieniądze?
— Nie, bo już rok odsiedziałem za to,
że je brałem bez proszenia!
TŁO K
Pan potrącił w autobusie bardzo tęgą pa­
nią i mówi:
— Bardzo przepraszam, ale nie zauwa­
żyłem pani.
Na to pani z czarującym uśmiechem:
— Pochlebca!
TRU D N O ŚC I
Matka trzynastoletniego syna do męża:
— Czy odbyłeś już z Jackiem tę uświa­
damiającą rozmowę?
— Tak, usiłowałem skierować rozmowę
na kwiaty i pszczółki, ale . . .
— Co ale?
— On stale powracał do dziewcząt.
T R E Ś Ć L IS T U
RADA
Żona oskarżonego, który właśnie został
skazany na 5 lat więzienia, do adwokata:
— Czy mógłby pan memu mężowi dorę­
czyć ten list?
— A jaka jest treść tego listu?
— Ż p zwracam mu wolność!
Dziewczyna do przyjaciółki:
— Karol kocha mnie do szaleństwa. Ruj­
nuje się dla mnie na drogie prezenty. Jes­
tem zażenowana i chciałabym, żeby to
wreszcie ustało.
— Nic prostszego: wyjdź za niego za mąż.
EW EN TU A LN O ŚĆ
CENA
Klientka do właściciela sklepu ze zwie­
rzętami:
— Ile kosztuje ten sjamski kot?
— 800 Kcs.
— Co takiego? Tydzień temu kosztował
zaledwie połowę.
— Tak, ale w ciągu tego tygodnia zjadł
dwie najcenniejsze papugi!
W ETERYN A RZ
Dwa lwy oglądają w klatce zawartość tor­
by lekarskiej i stłuczone okulary.
— To był dobry weterynarz — mówi
pierwszy lew.
— Tak, dorzuca drugi. — Szkoda, że
nie zostało ani kawałka.
Jestem przygotowany na wszystko.
190
Dyrektor do sekretarki, którą trzyma na
kolanach:
— Na ewentualność, gdyby tu przypad­
kiem weszła moja żona. Czy pani jest ubez­
pieczona od wypadku przy pracy?
W Y JA Ś N IE N IE
Jaś do ojca:
— Co to znaczy: kobiety niezależne?
— To kobiety, które nie mogą znaleźć
nikogo, kto chciałby od nich zależeć.
ŁA T W O ŚĆ
Palacz do znajomego:
— Odzwyczajanie się od palenia jest rze­
czą najłatw iejszą w świecie.
Robiłem to już z 50 razy.
— Zobaczysz, pan kapitan raz na zawsze zabierze ci zapałki!
191
— Chodź tu! Tę zrozum iesz'
K O L E JK A
K O N T R O LA
W poczekalni szpitala położniczego przy­
szły ojciec chodzi nerwowo z kąta w kąt.
Po pewnym czasie zjawia się inny mężczyz­
na i siada spokojnie w fotelu. Wchodzi pie­
lęgniarka i zwracając się do ostatniego przy­
bysza, mówi:
Gospodarz na wsi zachorował i w jego za­
stępstwie syn prowadzi gospodarstwo, zdając
codziennie sprawozdania:
— Ostatnio krowy dają 2 0 litrów mleka
dziennie.
— Ile mleka sprzedajemy?
— 19 litrów.
— Ile śmietany?
— 3 litry.
— A co, do licha, robisz z resztą?
— Niech pan idzie ze mną. Ma pan syna.
Na to pierwszy:
— Ależ, proszę pani, ja tu byłem przed
tym panem!
UŚMIECHNIJ SIĘ
•
UŚMI ECHNI J SIĘ
13
Kalendarz Śląski
— W ygląda na to, że je szcze nie w rócili...
U S P O K O JE N IE
Do restauracji wchodzi w piątek starsze
małżeństwo. Pan zwraca się do kelnera:
Czy jest łosoś z wody?
— Niestety.
— A sum z rusztu?
— Też nie ma.
— To poproszę befsztyk -r mówi gość
i zwraca się do żony: — Moja droga, Pan
Bóg będzie wiedział, że pytałem o ryby.
193
PECH
Młode małżeństwo po raz pierwszy przyj­
muje w czasie świąt gości. Mąż zwraca się
do żony:
— Chciałbym, aby to przyjęcie wypadło
okazale, ale mamy mało pieniędzy. Wiem
już jednak, co zrobimy.
— Co?
— Przygotuj kulebiak z kapustą, a goś­
ciom powiemy, że na gorąco będzie indyk.
— I co z tego?
— Ty nagle zerwiesz się od stołu, po­
biegniesz do kuchni. Ja zapytam „co się
stało?“. Ty wtedy zawołasz zrozpaczona
„indyk się spalił!“ i podasz w zastępstwie
kulebiak.
Następnego dnia zjawili się goście. Przy
stole toczyła się ożywiona rozmowa. Nagle
młoda żona zerwała się od stołu i pobiegła
do kuchni. Mąż zawołał:
— Co się stało? Czy coś ci się przypa­
liło?
— Tak, kulebiak!
194
TAKT
Cała rodzina żołnierza zginęła w wypad­
ku samochodowym. Oficer wzywa sierżanta
i mówi:
— Zawiadomcie tego biedaka, ale, pamię­
tajcie, bardzo taktownie!
— Proszę na mnie polegać.
Po paru minutach sierżant ustawia swoją
kompanię w szeregu i komenderuje:
— Szeregowy, który utracił całą rodzinę
w wypadku, samochodowym — wystąp!
Nikt nie wystąpił. Sierżant skomenderował:
— Szeregowy Kowalski stanie do raportu
za niewykonanie rozkazu!
M U ZYKA
Na przyjęciu młoda pianistka, przerywa­
jąc grę, zwraca się do znanego artysty:
— Mówiono mi, że pan kocha muzykę . . .
— Tak, ale proszę, niech pani gra dalej.
NIEPOROZUMIENIE
Żotva do
— Ten twój znajomy jest bardzo źle wy­
chowany. Rozmawiałam z nim jakieś pół
godziny i w tym czasie ziewał chyba z 15
razy.
— M oja droga, on pewnie nie ziewał,
on się chciał odezwać.
PRETEK ST
Pani do wielbiciela:
— Dziś mój mąż poszedł na ryby, więc
mamy dużo czasu dla siebie. A co ty po­
wiedziałeś swojej żonie:
— Że idę na ryby.
K U R A C JA
W małym miasteczku pod dom weteryna­
rza przychodzi gospodarz, ciągnąc za sobą
ospałego konia.
— Panie doktorze, niech pan coś poradzi,
aby tego lenia jakoś pobudzić do pracy.
Lekarz robi koniowi zastrzyk. Po chwili
koń zrywa się i galopuje przed siebie.
— Ile płacę?
— 50 Kćs.
— Tu jest 100 Kćs, panie doktorze. Mnie
również proszę zrobić zastrzyk.
— Ale po co?
— Żebym mógł dogonić swego konia.
--------powiedział nieopatrznie: N iechaj pierwszy rzu ci kamieniem ten, kto sam jest
bez w in y . . .
SZCZĘŚCIARZ
W Y SIŁE K
Do sklepu z obuwiem przybiega klient
z reklamacją:
Zażywny jegomość, bardzo zasapany, przy­
bywa na brzeg rzeki w chwili, gdy prom pa­
sażerski znajduje się w odległości metra od
brzegu. Robiąc największy wysiłek, na jaki
go było stać, grubas wskakuje na prom i
ciężko opada na ławkę trzymając się za serce.
— A jednak zdążyłem — mówi do jed­
nego z pasażerów.
— Tak, ale niepotrzebny był ten wysiłek,
nie jest to bowiem prom, który odjeżdża, ale
prom, który wraca.
— Kupiłem tu wczoraj parę butów, są tak
niewygodne i tandetnie wykonane, że nie
można ich nosić!
— Co pan narzeka, pan ma tylko jedną
parę, a my tu mamy trzysta.
KTO?
Świeżo upieczony właściciel samochodu
prowadzi wóz. Jadąca z nim żona i teściowa
udzielają mu na zmianę rad:
— Skręć teraz.
— Wyprzedź go.
— Zwolnij.
— Postaraj się wyminąć!
— H am uj!
W końcu zirytowany kierowca odwraca
się do żony:
— Kochanie, kto tu prowadzi samochód,
ty, czy twoja matka?
K IE P S K I PEDAGOG
Przed sądem dla nieletnich staje młodo­
ciany przestępca oskarżony o kradzież. Sę­
dzia zwraca się do ojca chłopca:
— Czyż nie wstyd panu dopuszczać do
tego, aby pana jedyny syn stawał już trzeci
raz przed sądem? Powinien go pan uczyć,
jak należy postępować.
— Ja go uczę, panie sędzio, ale on za
każdym razem daje się złapać.
197
„Krokodyl“
— Chciał pan pokój z w anną . . .
ZAKAZ
S Z C Z Ę Ś L IW Y O JC IE C
Z zarządzenia przysłanego do Rady Gro­
madzkiej :
— Podkreśla się, że na miejscu, na któ­
rym stoi już jakiś budynek, drugiego bu­
dynku stawiać nie wolno.
W Paryżu, w klinice porodowej, ojcowie
oglądają swych potomków przez szklaną
ścianę sali noworodków. Wśród grupy szczę­
śliwych ojców znajduje się bogaty szeik.
Jeden z ojców pyta uprzejmie:
— A pański, to który?
— Te dwa pierwsze rzędy.
ODW AGA
Aktorka kręciła scenę w klatce lwów. Ktoś
zapytał:
— Czy bardzo się pani bała?
— Tak, bo zwierzęta podobno mają pchły.
W SP A N IA Ł E
M ilicjant zatrzymuje samochód prowadzo­
ny przez młodą kobietę:
— Jechała pani w mieście z szybkością
9 0 km!
— Czy to nie wspaniałe? A dopiero wczo­
raj dostałam prawo jazdy!
U D Z IA Ł W W ESELA C H
Do celi przybywa nowy więzień.
— Za co tu pana wsadzili?
— Za zbyt częsty udział w weselach.
— Jak to? W ięc za to pana ukarano?
— Tak, bo w każdym uczestniczyłem ja ­
ko pan młody.
198
P O D Z IW
Automobilista bezskutecznie usiłuje zapa­
lić motor. Po chwili wychodzi z wozu, otwie­
ra maskę i próbuje uruchomić motor za po­
mocą ręcznej korby. Gdy zakręcił sześćdzie­
siąty raz, jakiś staruszek podchodzi, wciska
mu w rękę monetę i mówi:
— W spaniała jest ta pana katarynka.
Trochę wprawdzie niedosłyszę, ale naprawdę
wspaniała!
W N IO S E K
Miłośnicy zwierząt rozmawiają na temat
żywienia swych pupilów. Jeden mówi:
— Doszedłem do wniosku, że psy, które
jedzą muchy, nie tyją.
Ktoś dorzuca:
— Szczególnie, jeśli nie jedzą nic poza
tym!
*
Higiena
JĘ Z Y K O B C Y
CO R O B IŁ ?
Anglik zwiedza Paryż i na jednej z ka­
wiarni znajduje wywieszkę „Tu się mówi po
angielsku." Wchodzi i zwraca się w języku
ojczystym do kelnera, na co ten, wzruszając
ramionami, powtarza w kółko: nie rozumiem.
Z tym samym skutkiem Anglik usiłuje poro­
zumieć się z kierownikiem lokalu. Wreszcie
łamaną francuzczyzną pyta oburzony:
— W ięc kto tu właściwie mówi po an­
gielsku?
Kierownik wyrozumiale:
— Goście!
Amerykanin został zaproszony do starego
angielskiego pałacyku. W skazując na wiszą­
cy na ścianie portret jednego z przodków,
gospodarz mówi:
— Oto sir Henry, założyciel rodu.
— Co on zrobił? — pyta Amerykanin.
— Założył ród.
Gość wzrusza ramionami i mówi:
— To jasne, ale co on robił w dzień?
B E Z N AD ZO RU
Do pana domu zwraca się kuzynka:
— Jak to, zostawiasz żonę przy tak cięż­
kiej pracy fizycznej, a sam leżysz i czytasz
gazetę?
— Bo jej przy pracy nie trzeba pilnować.
W S Z Y S T K O JED N O
Do sklepu spożywczego przychodzi mała
dziewczynka:
— Poproszę bochenek chleba.
— Białego czy razowego?
— W szystko jedno, ciocia niedowidzi.
KA RA
Sędzia do oskarżonego:
— Zdaje się, że widzę tu pana nie po raz
pierwszy. O co ostatnio był pan oskarżony?
Doświadczona mężatka do przyjaciółki:
— O obrazę boksera.
—
W łaściwie to zupełnie wszystko jedno
— I został pan ukarany?
kogo poślubiasz — i tak za parę dni okazuje
— Tak, ale nie przez sąd!
się, że to zupełnie ktoś inny.
W S Z Y S T K O JE D N O
199
Z DZICHTY MAURYCEGO DRZĄZGAŁY
— Ujcu, tyn kóń, coście mi go sprzedali,
nie chce żrać!
— Byjcie radzi, sąsiedzie, siano je latoś
drogi.
— Pamiętajcie, Michale, że każdy kieli­
szek skraca życie o dzień.
— Panie doktorze, podle tego coch wypił,
toch je uż downo nieboszczyk.
— Czymuście pobił tego człowieka? To
jest pono wasz krewny?
— Panie władzo, jaki tam krewny, to je
mój brat.
*
*
*
— Spotkało mie nieszczęści.
— Jak i nieszczęści, Drzązgalko?
— Na pojczałach se u sómsiadki 500 Kćs
a ona wczora umrzyła.
— Dyć to nima żodne nieszczęści, naopak!
— Prawie tymu, lutujym, żech se nie pojczała wiyncy.
*
Stary gazda Klimek postanowił darować
swoimu synowi kónia. Jak go wykludził z
chlywa, tak mu zaczón dźwigać ogón.
— Czymu zaglądosz pod ogón — pyto
sie Klimek.
— Bp sie prawi, że darowanymu koniowi
nimo sie zaglądać na zęby.
*
— Warzecho, czymu dzierżycie ciągym
tyn palec we wodzie?
— Bo mi doktór prawił, że se móm wy­
kąpać, tak sie przyzwyczajóm do wody.
*
Synek mówi do Moczygęby:
— O jciec, jak sie pozno pijanego czło­
wieka ?
— To mosz tak, synu . . . Teraz przed na­
mi idą dwo' chłopi, gdybych był pijany, tobych widzioł cztyróch . . .
— Ojciec, dyć przed nami idzie jedyn
chłop . . . !
*
W stanie podniesionym na duchu wraca
do chałupy Jadam Macierzónka.
— Każ tu miyszko Jadam Macierzónka —
pyto sie napotkanego przechodnia.
— Na dyć to ście sóm wy, sómsiedzie —
tłumaczy znajomy.
— Tela też wiym, ale nie wiym, kaj
miyszkóm.
200
Dzichta spotkoł na ulicy podchmielonego
karlusa.
— Nie trop sie, synku — prawił do niego
— powiydz, kany miyszkosz, a jo cie zakludzę do dómu.
— K aj miyszkóm? W Koszycach!
*
Stary Puczychwost siedzioł w gospodzie i
drzymoł. Przyszeł gospodzki i zaszczyrkoł
kluczami.
— Za . . . za . . . zapłacę — zaczkał Pu­
czychwost.
— K iej zobaczył rachunek, napół wytrzyźwioł.
— Sanie łoja! Dyć to je rachunek dla
trzóch!
— W asi kamraci leżą pod stołym — wy­
tłumaczył gospodzki.
*
Maurycy Drzązgała przez pomyłkę, bo już
mioł cosi pod mycką, wloz na pocztę zamiast
do gospody.
— Tu telegraf, ojciec — informuje go
urzędniczka.
— Dobre . . . Tak mi dejcie pół litra tele­
grafu . . .
*
Żona mówi do pijaka: Dybyś sie chłopie
ustatkowoł . . . Dyć a ji to bydełko wiy, kiedy
mo przestać pić, jyny ty nigdy nie wiysz . . .
— Straszne rzeczy, jak piję wode, to też
wiym, kiedy móm przestać.
*
Fusekla siedzioł w gospodzie nad trzema
kieliszkami.
— Jak tam, sąsiedzie — zagadnął go
W arzecha — dyć wóm dochtór zakozoł pić!
— Zakozoł, to prowda, pozwolił wypić jy­
ny jedyn kieliszek.
— Nó, a wy przeca siedzicie nad trzema!
— Bo jo był u drugigo doktora, a tyn pra­
wił, że możym wypić dwa.
Prawił Fusekla: Ja, ja . . . W ielbłąd na
pustyni poradzi osiym dni robić i nic nie pić,
jo zaś poradzę osiym dni pić i nic nie robić...
*
— Szczepanie — mówi ksiądz do swoji
owieczki — dyście mi przeca obiecali, że już
nigdy nie zaglądniecie do kieliszka.
— Dyć jo też słowo dodzierżoł, wielebniczku, jo teraz pijym prosto z flaszki.
*
Pijanego Gruszpónka prowadziła żona do
domu. Chłopym kapkę szkubało, tak że mu
w pewnej chwili czopka z głowy spadła.
— Podniyś tóm czopke — upiyro sie
chłop.
— Tobych była głupio, jak żeś sie naproł
i nimożesz czopki na głowie udzierżeć, tak
sie jóm podniyś sóm.
— Podniyś tóm czopke! — sierdził sie
chłop, a kiej widzioł, że baba czopki nie
podniesie, zgiął sie sóm i . . . prasnął sobą,
jak dłógi.
— Widzisz — zachichotoł Gruszpónek —
nie chciałaś mi podniyść czopki, teraz mie
musisz dźwigać całego . . .
*
— Za pijaństwo bedziecie siedzieć w ko­
zie — tłumaczy władza Moczygębie.
— Nie bedym siedzioł, ino leżoł, bo sie
mi chce strasznie spać . . .
*
— Jak to było z tym zygarkiem — pyto
sędzia.
— To było tak, panie sędzio . . . Zygarek
szeł na oknie, a jo szeł ulicą. Po chwili
szli my razem.
*
— Dowodów nima, żeście skradli ten ze­
garek. Jesteście wolny — prawi sędzia.
— Panie sędzio, to znaczy, że teraz to już
mogym tyn zygarek nosić na ręce . . .
*
Jednego rzezimiyszka wieszali. Był to mło­
dy kat, tóż niezaradny.
— Przebocz, żech taki niezręczny — pra­
wi do swoji ofiary.
— To nic, pumógł bych ci, ale też nie
umiym, bo mie po piyrszy roz wieszajóm —
odpowiado rzezimiyszek.
Jednego bandytę skozali na śmierć. Po wy­
roku bandyta tak sie boł, że ze strachu w no­
cy umrzył.
Następnego dnia dozorca więzienny napisoł
taki protokół: W ięziyń NN, skazany na szu­
bienice, uratowoł sie przed śmiercią tym sposobym, że umrzył.
*
Moczygęba doł do gazety taki ogłoszyni:
Oznajmiam, że Jadam Gruszpónek ukrodł mi
psa, jak mi go nie oddo do tydnia, to jego
nazwisko ogłoszym publicznie w gazecie.
*
— Oskarżony, czy oskarżony sam popeł­
nił przestępstwo kradzieży? — pyto sie sę­
dzia.
— Tak jest, panie sędzio . . . Dzisio cięż­
ko o uczciwego wspólnika.
*
— Nie wstyd wóm, żeście we śnie okrod
swoigo przyjaciela?
— Panie sędzio, dyć ón tak dobrze społ,
żech nimioł serca go budzić.
*
— Co was popchnęło do tylu kradzieży —
pyta sędzia.
— Książka kucharska.
— Pierwszy raz słyszę!
— No tak, panie sędzio. Bo tam je pisane:
weź cukru kilo, weź smalcu, weź 10 ja j, weź
to i tamto. No to jo broł, a teraz móm kłopot.
*
— Piniądze, albo zygarek — wrzasną!
rzezimiyszek nad uchym spóźnionego prze­
chodnia.
— Nimóm ani jedno, ani drugie . . .
— To co sie plączesz w nocy po ulicach
i uczciwym złodziejom czas zabiyrosz . . . !
*
Opowiadał Moczygęba: Jak żech był w
austryjackim wojsku, to sie mie kapral spytoł, co to je strategia. A jo mu prawił tak:
Strategia jest wtedy, kiedy wojsku chybi municyje i nimo czym strzylać. Wtedy musi tak
dłógo strzylać, aż przywiezóm nową municyje, żeby wróg nie zauważył, że naszymu woj­
sku chybiło municyje. Po taki odpowiedzi
mie powyszyli na cugsfire.
201
P R Z Y JA C IE L E
Dwaj panowie rozmawiają o kolegach:
— Czy wiesz, że Kowalski i Malinowski
okropnie się wczoraj pokłócili?
— Doprawdy? A byli nierozłączni. . .
— W łaśnie, wczoraj musiało ich aż czte­
rech rozłączać.
DLA T O W A R Z Y ST W A
— Dzisiaj zapiję się na śmierć!
— Chodź . . . Umrę razem z tobą.
P A C JE N C I
Ciekawski.
Lekarz do kolegi:
— Połowę pacjentów zawdzięczamy złym
kucharzom . . .
— A drugą połowę?
— Dobrym kucharzom.
— Ignoruj je, Alicjo . . .
202
Doping.
— Nie znam francuskiego, w ięc nie wiem o co mu c h o d z i ...
Z M I A N A
Orłem, tygrysem był u kochanek.
U żony cichy, dobry Janek.
Z ŻYCIA
Wszystkim zwykł mówić jak mu
serce płonie.
Wszystkim, tylko nie swej żonie.
NASZ DOBRY ZNAJOMY
Okazji miał tysiąc i jedną,
lecz wybrał jedną.
ZA
MIŁOŚĆ
Za miłość trzeba płacić
miłością, albo tracić.
Janusz Gaudyn
203
PECH
Kapelan do skazańca:
— Czy żałujesz, synu?
— Tak, jednego.
— Czego?
— Cyganka mi przepowiedziała, że otruję
się grzybami. A ja tak lubię grzyby i nie­
potrzebnie ich nie jadłem
SZAN SA
Ojciec do dorosłego syna:
— Pam iętaj, mężczyzna powinien się oże­
nić tylko z kobietą ładną.
— Dlaczego?
— Wtedy istnieje szansa, że się od niej
uwolni.
P O C IEC H A
Podczas pogrzebu żony mąż zmarłej widzi,
że jej adorator jest w rozpaczy. Wzruszony
podchodzi do niego i mówi:
Stary, nie martw się! Ja się znowu
ożenię.
204
W SĄ D Z IE
—
—
« —
—
—
—
Oskarżony, czy był pan już karany?
Tak, panie sędzio.
Za co?
W aliłem głową o mur.
To przecież nie jest karalne.
Tak, ale to nie była moja głowa.
*
Pewna urzędniczka spaźnia się do pracy:
Znowu spóźniła się pani do pracy?
— Spóźniłam się, bo ten chłopak, który
chciał mnie zaczepić, szedł za mną tak
strasznie wolno . . .
D O B R E Z A JĘ C IE
Jan spotyka Pawła:
— Gdzie obecnie pracujesz?
— Nigdzie.
— A co robisz?
— Nic.
— Zazdroszczę ci, masz pierwszorzędne
zajęcie.
Owszem, ale duża konkurencja.
U Ś M I E C H N I J SIĘ
A N T O N IN G R IB O V S K Y : U LE W A
205
Spis
treści
Henryk Jasiczek: S k r z y p c e ..............................................................................................................32
W ł. Krumniklowa: Trudny r o k ......................................................................................................34
D r Józef Chlebowczyk: Początki ruchu zawodowego g órn ik ó w .......................................... 35
Edmund Rosner: Czy literatura polska znana jest w ś w i e c i e .......................................... 40
Alojzy Mańka: Jeden z n i c h ..................................................................................................... 41
Ludwik Brożek: Ze wspomnień o Gustawie M o r c i n k u ...................................................44
Władysław Sikora: P o ł u d n i e ..................................................................................................... 47
Jan Broda: Trzy lata posady Walentego K r z ą s z c z a ........................................................... 48
Władysław Sikora: Niedosyt, czy nadmiar k u l t u r y ........................................................... 51
Gustaw Przeczek: Ruch oporu w obozie koncentracyjnym G u s e n ..................................55
Witold Iwanek: O pożarach, powodziach i zarazach na Ś l ą s k u ..................................64
Franciszek Zahradnik: Książka, wierny p r z y j a c i e l ...........................................................65
Henryk Jasiczek: Beskidzka A n t y g o n a ..................................................................................... 70
Karol Piegza: Stare budownictwo w Jabłonkow ie................................................................... 82
Wiktor Sembol: Od hieroglifów do maszyny r o t a c y j n e j ...................................................85
Gustaw Sajdok: Stary g r a t ..............................................................................................................86
Alojzy Mańka: Wróżba w i g i l i j n a .............................................................................................88
Bronisław Bielan: P o r a n e k ..............................................................................................................91
Kazimierz Koszutski: W p o c i ą g u .............................................................................................95
Dr Antoni Waleczek: Notatnik z W ietn a m u ............................................................................ 100
Gustaw Przeczek: Odkrycie c h w i l i ............................................................................................. 105
Edmund Rosner: Szwajcarski piewca B e s k id ó w ....................................................................106
Jerzy Rucki: M o j ...............................................................................................................................
Jerzy Rucki: W ojna n ie -w o jn a ..................................................................................................... 108
Janusz Koniusz: Rybacy i pies .
.....................................................................................109
W ilhelm Przeczek: Zwykłe d n i ..................................................................................................... 113
Alojzy Kołorz: Głupi P i n d u r a ..................................................................................................... H 9
Robert Danel: Podania — wiedza historyczna ludu .
.
.
. • .
•
• • 121
Józef Maryniok: Do Odessy po c. k. z ł o t o ............................................................................125
Władysław Sikora: B r z o z o .............................................................................................................. 12?
20 lat na s c e n i e ...............................................................................................................................
W iesław Berger: B o so n o g a .............................................................................................................. 130
Maria Wardasówna: Figiel w ym ow nika.................................................................................... 133
Leszek Prorok: W metropolii le w a n ty ń s k ie j............................................................................ 142
Adam Wawrosz: Po g o i c z k u ...........................................................
Teofil Stolarz: Nadworny g olib ro d a...................................................
Adam Wawrosz: Deszczowo n i e d z i e l a ..........................................
Jan Kubisz: O u t o p c a c h ....................................................................
Aleksander W idera: Humor i satyra w dawnej prasie śląskiej .
Karol Hlawiczka: Śląski polonez ludowy..........................................
Józef K liś: Skrzydlata m ło d o ść...........................................................
Gustaw Sajdok: P o r t r e t y ....................................................................
Władysława Rajska: Między nami kobietami .
Janusz Gaudyn: Nowe f r a s z k i ...................................................
Józef Ondrusz: B r z o z a ............................................................................
Daniel Kadłubiec: Ło dwaności z b u jn ik a c h ..................................
Jan Szymik: Pogoda a przysłowia ludowe
.
.
.
.
.
Ludwik Brożek: Spis treści 20 roczników kalendarzy .
Uśmiechnij się .
.
.
.
.
..........................................
K A LEN D A R Z Ś L Ą S K I 1966
Rocznik V.
Zredagował: Henryk Jasiczek z zespołem redakcyjnym.
Okładkę projektował Bronisław Liberda.
Układ graficzny: Jaroslav Rusek a Vaclav Beranek.
Redaktor odpowiedzialny: Henryk Jasiczek.
Nakładem wydawnictwa Profil w Ostrawie w roku 1965
jako 305 publikacja.
Drukiem T I S K , n. p., Brno, provoz 3, Ćesky Teśin.
Format papieru 7 0 X 100 cm. AA 19,88 (ilustr. 5 ,5 9 ), VA 20,40.
Nakład 1 0 0 0 0 egzemplarzy. Grupa tematyczna 13.
T -03 *53124
Cena egzemplarza broszurowanego Kćs 12, — .
48 - 0 2 1 -6 5
145
146
147
148
149
153
159
161
163
167
169
171
174
179
186
Czytajcie, rozpowszechniajcie i prenumerujcie
w yd a w a ny p rz e z
Polski Związek Kulturalno-Oświatowij
Artykuły problemowe, komentarze polityczne, opowiadania i wier­
sze, reportaże, przekłady, wskazówki metodyczne, wypowiedzi itp.
S tałe d ziały te m a ty c z n e :
•
©
•
•
9
„Piórem i obiektywem” — wędrówki po świecie
„ Teatr i sztukac£ — recenzje, wywiady, informacje
„Nasza kolumna” — dział organizacyjny P Z K O
„Godki i pogwarki” — opowiadania gwarowe
„K ronika” — wydarzenia krajowe, zagraniczne, kronika z życia
PZKO
• „Powsinoga” — teatrzyk satyry, humoru i fraszek
P o n a d to :
• „Śladam i pracy naszych kół” , „Żywe teksty, żywe pieśni” ,
„N otatnik Zwrotu” , „Felieton miesiąca” itp.
Cena bogato ilustrowanego numeru Kćs 1 ,—. Prenumerata roczna
Kćs 12, —
Adres redakcji i adm inistracji:
Cz. Cieszyn, ul. Lenina 28, telefon nr 564
Książnica Cieszyńska
OZ I I 6 3 6 / 1966

Podobne dokumenty