Godło: BAHATI ANIA JEDZIE NAD MORZE Dziewczynka ma

Transkrypt

Godło: BAHATI ANIA JEDZIE NAD MORZE Dziewczynka ma
Godło: BAHATI
ANIA JEDZIE NAD MORZE
Dziewczynka ma czternaście lat i śliczną, drobną twarz, którą okalają długie loki. Gdyby ją umalować,
już dziś mogłaby stać się gwiazdą. Jej dziecięcemu jeszcze uśmiechowi przyglądałby się tłum
fotoreporterów, błyskałyby flesze i strzelały komentarze, a dzień później Ania oglądałaby swoją twarz
w gazecie o wielotysięcznym nakładzie.
- Byłaś nad morzem? – pytam małą Anię.
- Tak. W 2011 r. z twoją mamą. Dwa lata później był mój młodszy brat, Mateusz.
- Pojechałabyś jeszcze raz na kolonię?
- Pewnie!
W małej wiosce, gdzie mieszka, nie ma licznej widowni. Mieszkańców jest może sześćset, domów –
sto dwadzieścia osiem. Dokoła wspaniałe pagórki, w dole rzeka, wzdłuż rzeki tory, na których pociąg
wystukuje refleksyjny rytm. W nocy słychać szczekanie psów, rano koszenie trawy, czasem przejedzie
traktor. Ania idzie do szkoły na nogach, dwa kilometry wyrabia w dwadzieścia minut, no chyba że jest
zima. Od roku nie obawia się samochodów, bo obok jezdni pojawił się chodnik.
To moja mama zabiera obce dzieci na letni wypoczynek. W 2011 – czterdzieści pięć. Dwa lata później
– czterdzieści, rok temu na kolonię też pojechała czterdziestka. Większość z nich ma rodzeństwo,
gospodarkę i nigdy wcześniej nie była nad morzem.
Moja mama, też Anna, sześć lat temu współzałożyła Stowarzyszenie Przyjaciół Wsi Sędziszowa i
Okolic. Tuż po uchwaleniu statutu zaczęła pisać projekt o dofinansowanie letniego wypoczynku dla
dzieci. Nie przeszedł, to znaczy nie dostał wystarczającej liczby punktów. We wsi słychać było głosy
dezaprobaty: „Co z tego, że pisała, skoro nic z tego nie ma?”. Nie przejmowała się tym, bo
potrzebowała energii na pisanie kolejnego projektu. Tym razem się udało, przyznano jej ponad 39 tys.
zł, prawie dwa razy tyle ile sołecki fundusz przypadający rocznie na jej wieś. Słowa dezaprobaty
ucichły. Anna była z siebie dumna, bo pisania projektów nauczyła się sama.
„Atrakcyjne wakacje szansą na ciekawą edukację” – to było hasło pierwszej kolonii. Finanse mieli z
FIO z MPiPS i z OPS Gminy Bobowa, ale dzieci to nie interesowało. Dla nich ważne były: plaża,
dyskoteki i jedzenie, ale najbardziej wycieczki; w ankietach to powtarzało się jak mantra, więc drążę
temat.
- Byliśmy w Trójmieście i Słowińskim Parku Narodowym – mówi Anna. – Stare Miasto w Gdańsku,
Oceanarium w Gdyni, Krzywy Domek w Sopocie. Zwiedzaliśmy żaglowiec „Dar Pomorza” i ORP
„Błyskawica”. Druga wycieczka to wejście na Wieżycę - najwyższy szczyt Pojezierza, Park Jurajski w
Sławęcinie i wyrzutnia rakiet w Rąbce. Dzieci nie miały czasu na nudę, ale za to po powrocie miały co
opowiadać! (śmiech)
Dwa lata później znów pojechali nad morze, a rok temu w góry. Byli w Tatrach (wiele osób pierwszy
raz stanęło na Kasprowym), na basenie termalnym w Bukowinie i Aquaparku w Zakopanem. Były
warsztaty ceramiczne (cieszące się dużym zainteresowaniem również wśród chłopców!), nauka
malowania na szkle i tańca. Jak dzieci wytupują „belgijskiego” i „Skrzypka” można podglądnąć na
Facebooku: tryska energią aż człowiek chce dołączyć! Opiekunowie zorganizowali wachlarz
konkursów, a pan Paweł, choć jak wszyscy wychowawcy pracował za darmo, z własnej kieszeni
kupował jeszcze chłopcom lody i ciasteczka.
Anna urodziła się w Sędziszowej, ale niedługo w niej mieszkała. W wieku dwunastu lat pojechała do
szkoły do Tarnowa, z rodziną widywała się raz w tygodniu. Jako jedyna z sześciorga rodzeństwa
poszła na studia. W Krakowie ukończyła geografię i całe życie pracowała jako nauczyciel, jeden z
takich, których zwie się „z powołania”. Męża ma z rodzinnej wioski: ona mieszkała na górce, a on w
dolinie kilkaset metrów niżej. Po ślubie na jakiś czas zakwaterowali się u jego rodziców, ale Anna
chciała własnego lokum, więc tak szybko, jak tylko to było możliwe, wyprowadzili się do Gorlic.
Dwadzieścia pięć lat spędzili w bloku. Mieszkanie 47m2, czwarte piętro, dwa pokoje i dwójka dzieci,
dobrze, że chociaż ulica (Ogrodowa) nazywała się przyjemnie. Anna codziennie dojeżdżała
autobusem do szkoły w Szymbarku. Kiedy dzieci przepadły na studiach, a ona zaczęła zbliżać się do
emerytury, zatęskniła za sielskim życiem na wsi. Mąż niemal samodzielnie wybudował jej piętrowy
dom – w połowie drogi między jego a jej rodzinną chałupą. Zamieszkali w nim osiem lat temu.
Na wsi nie było już tylu krów, ile za czasów jej młodości (wtedy krowa – „żywicielka rodziny” - była w
każdym domu, nawet jak ktoś miał tylko pół hektara ziemi). Mniej uprawiano zbóż, ziemniaków,
nawet warzyw. Działki, jedna po drugiej, z rolnych przekształcano w budowlane. Wujek jeszcze
trzyma zwierzęta, ale jego żona chciałaby mieć ich mniej, bo ręce bolą od dojenia. Mają króliki,
świnie, dwa konie i taki dobytek zapewnia im miejsce w czołówce największych gospodarstw w
okolicy.
Sama pamiętam wieś z lat dziewięćdziesiątych. Miałam dziesięć lat i całe wakacje spędzałam u babci.
W stodołach pełno było siana, które służyło nam do skakania albo spania, włóczyliśmy się po okolicy,
zaglądając do drewnianych chat sąsiadów, w których częstowali nas chlebem z masłem. W niedzielę
wraz z innymi szliśmy poboczem drogi do kościoła.
Dziś wszędzie stoją nowe domy, a pieszego w niedzielę można zobaczyć sporadycznie, bo wszyscy
mają samochody. W czasach dzieciństwa mamy dopiero pojawiał się prąd, a teraz prawie w każdym
domu jest Internet. Był jeden sklep, szkoła, a na pociąg do Krakowa trzeba było iść godzinę. O
studiach prawie nikt nie myślał, więc w czasach powojennych Anna była jedną z siedmiu czy ośmiu
osób, które wróciły do wioski z dyplomem.
– Kiedy uczyłam się na Uniwersytecie Jagiellońskim - marzeniu wielu maurzystów - był koniec lat
siedemdziesiątych i tylko 1 proc. studentów pochodził ze wsi – mówi Anna. – Teraz wszystkie dzieci
mają szansę, jadą do miasta i już tam zostają, pewnie dlatego liczba mieszkańców naszej wioski
spada. Jeszcze niedawno istniały duże dysproporcje między wyposażeniem szkól wiejskich i miejskich,
dziś w jednych i drugich dzieci korzystają z najnowszych technologii – mówi, po czym z dumą dodaje:
- Pierwszą tablicę interaktywną do szkoły kupiliśmy właśnie za pieniądze z projektu.
Poza rolnictwem głównym źródłem dochodu mieszkańców Sędziszowej były zakłady w pobliskich
Gorlicach: Fabryka Maszyn „Glinik”, Rafineria „Glimar” i Forest. Rafineria upadła, a fabryka
dramatycznie zredukowała liczbę zatrudnionych, może przez to gmina Bobowa ma w powiecie
gorlickim najwyższy procentowo wskaźnik osób korzystających z pomocy społecznej. - Jednym
słowem jest biednie – mówi Anna. – Ale ja wierzę, że edukacja to kapitał.
W sumie wpompowała w wieś ponad 256 tys. zł. uzyskanych z różnych projektów i funduszy. Widać,
że jest do tego miejsca przywiązana. Wiosną sadzi warzywa i kwiaty, zimą pisze projekty, a latem je
realizuje. Mąż czasem złości się, że żona tyle czasu poświęca na to dziwne hobby, ale ona jest
nieugięta. Nie tylko o dzieci zadbała. W programie „Aby poznać drogę przyszłą trzeba wiedzieć skąd
się wyszło” wzięli udział starsi, specjalnie dla nich zorganizowała też „Warsztaty kulinarne” i
„Akademię Seniora” – na temat praw konsumenta.
Mała Ania, poza tym że jest w pierwszej gimnazjum i latem jeździ na kolonie z panią Anią, ma jeszcze
jedno zajęcie: wdzięcznie odgrywa rolę damy dworu w miejscowym bractwie rycerskim. Zrzeszenie
nazywa się „Konfraternia Miecza i Topora”, a jej prezesem jest Marek, brat pani Ani. To od niego
zaczęło się to wszystko, od jego pasji do białej broni. Marek zaczytywał się w Sienkiewiczu, w jego
opisach walk, szabel, toporów, włóczni i koncerzy i w tym usilnym wyobrażaniu sobie pojedynków
zapragnął na własne oczy zobaczyć wykorzystywaną do nich broń. Zaczął więc sam tworzyć repliki.
Trochę w kuźni, gdzie nadawał orężu pierwszy kształt, a trochę w garażu, gdzie po pracy zajmował się
jego wykańczaniem. Miecze, szable, pałasze, kordelasy, noże myśliwskie - wszystkiego ma już
dobrych kilkadziesiąt sztuk.
Z tym arsenałem zaproszono go na sześćsetną rocznicę bitwy pod Grunwaldem do Bobowej, ale żeby
broń miała kontekst, Marek wymyślił: „dodam rycerzy!”. Ci, którzy wystąpili tamtego dnia, zostali,
kilku następnych dołączyło i tak w niedługim czasie Konfraternię zarejestrowano. Stroje wykonują
sobie sami: spodnie i koszule, kolczugi, rękawice, naramienniki, hełmy, misiurki i buty (dwa ostatnie
mąż pani Ani - również rycerz).
Mała Ania ma długą suknię (uszytą przez siostrzenicę pani Ani) z ciężkiej tkaniny, rzemień na włosy i
skórzane trzewiki. W sezonie, czyli w miesiącach ciepłych, jeździ z bractwem na pikniki i festyny,
podczas których tańczy wraz z Konfraterniowymi damami dworu. Faluje powoli, dostojnie, lekko
pochyla głowę, bo tego właśnie wymaga średniowieczny taniec dworski.
W zeszłym roku Anna startowała w wyborach na radną. – Nie zdziw się, jeśli nie przejdziesz –
powiedziałam jej wtedy. – Ludzie wiedzą, że niezależnie od wyniku i tak będziesz zabierać ich dzieci
na kolonie, a ustalonych we wsi układów nie chcą zmieniać.
„Nie chcą czy boją się?” – myślałam już po sprawie. Był 17 listopada, poniedziałek, dzień po
wyborach. Listonosz przyniósł anonim. Na kartce w kratkę ktoś napisał „Szanowna Pani Anno, jeśli
zamierza pani wygrać wybory do Rady Gminy, proponuję pani, aby pracę Komisji Wyborczej
nadzorował mąż zaufania, który będzie obecny od początku do końca pracy komisji”. Czy ten ktoś o
czymś wiedział czy tylko podejrzewał? Dlaczego wysłał ostrzeżenie? I dlaczego nie dotarło ono na
czas, choć było wysłane dwa tygodnie wcześniej z Gorlic odległych zaledwie o 20 km?
Nie została radną, przegrała siedmioma głosami. Układy w wiosce zostały bez zmian, a i ona, jak
gdyby nigdy nic, usiadła do pisania projektu. Z okna patrzy na pasmo „Trzech Kopców” czyli Jelenią,
Maślaną i Zieloną Górę, a w pogodny dzień na Tatry. Wspomina słowa ucznia z Szymbarku, gdzie
również organizowała bezpłatne wyjazdy: „Pani jest wymagająca i trzyma dyscyplinę, ale jak z panią
nie pojedziemy na kolonię, to z kim?”.
I pisze.
Może za rok mała Ania znowu pojedzie nad morze?

Podobne dokumenty