Praca Pani Ireny Suryjak w formacie pdf
Transkrypt
Praca Pani Ireny Suryjak w formacie pdf
Krótka podróż w głąb siebie Czasami coraz częściej mi się zdarza spoglądać w lustro nie po to, by szukać śladów minionej urody, czy też oglądać siebie z zewnątrz oczami obserwatorów taksujących mój zaawansowany wiek. Jednak ulegam pokusie zanurzenia się w sobie, by dotrzeć do najgłębszych zakamarków swej duszy. Rozszerzając źrenice oczu zagłębiam się w lustrzanym portrecie. Nie bez obaw z niepokojem dostrzegam trójwymiarową mozaikę własnego wnętrza. Leniwa pamięć o dziwo tym razem mnie nie zawodzi, rozbudzone wspomnienia przeżytych zdarzeń bez zakłóceń przybierają rzeczywiste kształty. Jak w niemym filmie wyłaniają się z niebytu szczegóły zachowań, które wyszlifowały przez lata mój charakter. Dzisiaj widoczny bywa w spojrzeniu, pochyleniu głowy, uczesaniu przyprószonych siwizną włosów, geście rąk, zwłaszcza podczas powracającego we wspomnieniach poczucia dumy, bolesnego cierpienia, rumieńców wstydu, czy też doznanych zawodów w wyniku niespełnionych oczekiwań. Mimo wszystko traktuję siebie z sympatią i kocham ludzi, których Bóg postawił na mej drodze, bym mogła się wciąż wewnętrznie rozwijać. Do ideału wiele mi jeszcze brakuje na szczęście. Jednakże dla czternastoletniej Marysi, córki sąsiadki, bywam niezastąpioną osobą, podobnie jak ona dla mnie. Jak zwykle zjawiła się u mnie z prośbą nie do odrzucenia. Tym razem trzeba było jej pomóc w zleconym zadaniu, które jej przydzielono z okazji tradycyjnego organizowania „Święta Ulicy Józefa”. Marysia zobowiązała się napisać teks piosenki początkowej i kończącej spektakl „Krakowski dyliżans”, który odbędzie się akurat na naszym podwórku, bo uchodzi za najpiękniejsze miejsce na Kazimierzu. Z powodu naglącej sytuacji od razu przystąpiłyśmy do pracy twórczej mając na uwadze konieczność udziału historycznych i legendarnych postaci naszego Krakowa. Była to dla nas przednia zabawa intelektualna. W końcu Marysia zaakceptowała treść piosenki i nie bez dumy na głos ją odczytała: „1). Krakowski dyliżans, panie i panowie, to baśniowa podróż po starym Krakowie. Podróż to na niby, bo w świat wyobraźni, poprzez łzy, uśmiechy do Krainy Baśni. 2). Krakowski dyliżans legend wiezie wiele. Wnet się wam pokłonią nasi przyjaciele: Stańczyk, Smok, Lajkonik, Twardowski z Księżyca, Wanda co nie chciała Rydygiera fryca. 3). Krakowski dyliżans – historyczna złuda – podróżując szuka prawd w baśniowych cudach. Zatem ruszaj z nami, hej Polaku mały Na Wawel, na Wawel po łyk polskiej chwały”. Napisanie drugiej piosenki odłożyłyśmy na następny dzień. Tymczasem mój mąż do tej już gotowej zaczął komponować muzykę. Szczęśliwa Marysia była w siódmym niebie. Gdyby mogła, to z radości latałaby na miotle ogłaszając mieszkańcom datę świątecznej uroczystości. Niestety pomimo osobistego zaangażowania w przygotowanie lokalnego wydarzenia nie było mi dane dzielić entuzjazmu lokatorów naszej kamienicy w dniu Święta Lucy Józefa, w czasie którego na wszystkich dorosłych i dzieci czekało wiele atrakcji: w postaci konkursów rysunków kolorowymi kredami na asfaltowej drodze, popisów wokalnych na estradzie, programów kabaretowych z udziałem znanych krakowskich artystów. Moje wakacyjne plany także musiały ulec całkowitej zmianie. Jak grom z jasnego nieba niespodziewanie spadła na mnie wiadomość o chorobie nowotworowej, która wydała na mnie już wyrok śmierci. Dlaczego? Stawiam odwieczne pytanie jak wszyscy, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Podejrzliwie przyjęłam tę wiadomość, potraktowałam ją jak zamach na mą niezależność. Niepohamowana rozpacz rzuciła mnie w wir buntowniczych reakcji przeciw całemu światu, omal nie sprowadziła mnie na moralne dno. W końcu ufna w Boże miłosierdzie zdołałam wyciszyć pełne agresji wnętrze. Jak owca idąca na rzeź bez sprzeciwu i nadziei na wyjście z impasu musiałam się poddać procedurom szpitalnym. Jednak zostałam chwilowo ocalona, choć pani z kosą wokół mnie zbierała śmiertelne żniwo. Dlaczego? Już nie szukałam odpowiedzi. Przerwę w leczeniu łaskawie pozwolono mi spędzić w domu, do którego wróciłam akurat w dniu uroczystych obchodów „Święta Ulicy Józefa”. Zdążyłam wysłuchać końcowej piosenki spektaklu „Krakowskiego dyliżansu”, rozgrywającego się w zabytkowej scenerii naszego podwórka. Łzy wzruszenia odebrały mi mowę, ale niezawodne myśli w przypływie lokalnego patriotyzmu z dumą rejestrowały tony dziecięcego śpiewu: „1). Po krakowskim groźnym smoku pieśń legenda pozostała i jaskinia Smocza Jama w podwawelskich białych skałach. 2) Na pamiątkę starych dziejów znów przed Jamą pod Wawelem smok żelaznym ogniem zieje, lecz z pomnika, przyjaciele. 3). Oto kończy się zabawa, pożegnania nadszedł czas. Kto się bawił bije brawa, my żegnamy pięknie was. 4). Do widzenia, do widzenia, proszę panów, proszę dam. Do widzenia, do widzenia Pan Kronikarz zwija kram.” Pomyślałam – jak dobrze jest żyć. Tej nocy po raz pierwszy nie zamykałam okien przed hałasem, choć zabawa trwała prawie do rana. Równocześnie zrozumiałam, jak bardzo ważna jest dla mnie Marysia, a dla niej moja choroba stała się prawdziwą szkołą życia. Swą zdrową radością odżegnywała ode mnie ponure myśli, czyniła znośnymi cierpienia wywoływane zmianą opatrunków pooperacyjnej rany, której pielęgnacją zajmował się z oddaniem mój mąż. Mój nowotwór traktowała jak potwora, nazywała go smokiem wawelskim. Mnie zaś zmuszała do podjęcia zdecydowanej walki z nim podczas trudnej do zniesienia z powodu poparzeń radioterapii, która zajęła mi całe wakacje. Przeżyłam. Odniosłam zwycięstwo nad sobą. Kiedy odzyskałam sprawność fizyczną, a skołatana dusza wróciła z dalekiej podróży do normalnego reagowania na zewnętrzne bodźce, znowu mogłam rzucić się z rozmachem w wir życia. Od razu po sezonie ogórkowym zaczęłam organizować w kawiarni – muzeum Jama Michalika kabaret „Zielony Balonik”. Jakby mi jeszcze nie było dość w ciągłej pogoni w rozwoju swej osobowości podjęłam studia rysunku i malarstwa na PAT, jako wolny słuchacz. Moi koledzy z roku mieli po dwadzieścia lat, a ja? Lepiej nie mówić. Śmiałam się sama do siebie, że Pan Bóg odebrał mi seks, a tę stratę wynagrodził darem malowania, i ja z tej zmiany bardzo się ucieszyłam. Nie ma dla mnie większej przyjemności od możliwości przelania farby pędzlem na lniane płótno blejtramu osobliwej architektury Sukiennic, Wawelu, oddawania klimatu pełnego uroku zabytkowych uliczek Krakowa, które zwiedzają turyści z konnych dorożkach. Na koniec nasuwają mi się pytania: Czy byłabym tym, kim jestem obecnie, gdybym po studiach nie pozostała w Krakowie? Ile zawdzięczam temu miastu, które gościnnie otworzyło przede mną swe podwoje? Czy kiedyś i w jaki sposób spłacę mu zaciągnięty kiedyś kredyt zaufania? Irena Suryjak