Julia Kołodziejska 6a
Transkrypt
Julia Kołodziejska 6a
SZKOŁAMOICH DZIADKÓW JuliaKołodziejska Klasa6A Tego dnia lały się z nieba strugi deszczu, jak to w listopadzie. Ubrana w przeciwdeszczowy płaszcz z kapturem, zmierzałam w stronę domu babci. Chwilę później byłam na miejscu. - Babciu! – zapytałam. – Jak to się stało, że już dwa razy przeniosłam się do twoich czasów? - To dzięki zaklęciu. – powiedziała babcia. - Ale, ja nic nie mówiłam. - Mówiłaś, nawet sama o tym nie wiedziałaś. Gdy zakładałaś mój szkolny fartuszek i zaczynałaś zapadać w półsen, nieświadomie szeptałaś słowa zaklęcia. - A jak ono brzmi? – zapytałam. - Czary mary, stare czary. – powiedziała babcia. Poszłam na górę, na strych i włożyłam fartuszek i powiedziałam: - Czary mary, słodkie czary. Nagle znalazłam się w domu babci, ale takim, jakiego nie znałam wcześniej. Czyżbym była w innym czasie, niż poprzednio? Potwierdziło się to chwilę później, kiedy rozległo się wołanie: - Kinga! Chodź już na dół. A więc jestem chyba w czasach mamy, bo mama ma tak na imię. Zeszłam na dół. - No, szybko, wychodź do szkoły, bo się spóźnisz! – powiedziała moja babcia (która była młoda) wręczając mi tornister. Wyszłam z domu. Tym razem wiedziałam, jak iść, bo znałam tę szkołę, przecież sama do niej chodzę! Szkoła wyglądała podobnie, tylko kolor się zmienił (była kremowo-biała). Weszłam do szatni i zobaczyłam, że wszystkie boksy są otwarte. To mnie zdziwiło, jednak przywykłam na tyle do podróży w czasie, że nie pokazałam tego po sobie, tylko zaczęłam się zastanawiać, do której klasy chodzę. Postanowiłam iść wzdłuż boksów licząc na to, że ktoś mnie zawoła. I rzeczywiście, z boksu klasy 5b rozległ się okrzyk: - Cześć Kinga! Weszłam do szatni i powiesiłam kurtkę. Zauważyłam, że mam na sobie granatowy fartuszek ze skrzyżowanymi z tyłu paseczkami. Byłby ładny, gdyby nie materiał, z jakiego był zrobiony. Przypominał mi flagę. Wzięłam tornister i wyszłam z szatni zdziwiona, że nie zmieniamy butów. Postanowiłam iść za innymi dziećmi z klasy. Doszliśmy do sali 123. Pierwszą lekcją była godzina wychowawcza. Okazało się, że siedzę z drugą Kingą. Pani ogłosiła, że w dniu 30 listopada po południu, będziemy mieli w klasie Andrzejki. Bardzo się ucieszyłam, że zobaczę, jak to wyglądało za czasów mojej mamy. Jeden z kolegów w czasie lekcji malował na ścianie obrazek z bajki. To niesamowite, że pani się na to zgodziła. Malował go stopniowo na Szkoła Moich Dziadków; Julia Kołodziejska; Klasa 6A Strona 2 lekcjach wychowawczych i po szkole. Twórca był bardzo uzdolniony plastycznie. Pamiętałam, jak mama mówiła, że poszedł później do szkoły plastycznej. Gdy spojrzałam na plan lekcji, byłam szczerze zdziwiona. Mama nieraz mi opowiadała, że mieli więcej przedmiotów, ale, że aż tyle! Jakaś biologia, geografia, język rosyjski (który mnie nie cieszy), dwie muzyki. Chociaż to ostatnie nawet mi się podoba. I co lepsze - dwa WF, a nie cztery. Po godzinie wychowawczej mieliśmy właśnie WF który, jak stwierdziłam ze zgrozą, odbywał się w równie tragicznych warunkach (łącznik, szatnia), co u nas. Po WF-ie był rosyjski, którego uczyła nasza wychowawczyni. Rosyjskiego z założenia nikt nie lubił, ponieważ jest to język wrogów, jak mówiła mama. Ale pani była bardzo miła i bardzo ciekawie prowadziła lekcję. Podczas dużej przerwy pomyślałam, że ktoś się pomylił, bo my wyszliśmy na boisko maluchów, a maluchy na nasze! Okazało się jednak, że to normalne. Wkrótce zrozumiałam, dlaczego tak jest. Ja i moje koleżanki nielegalnie poszłyśmy na pyzy do „Kmicica”, który znajdował się na miejscu, gdzie w moich czasach jest „Stokrotka”. Po dużej przerwie była niezapowiedziana kartkówka z historii. Nie zdziwiło mnie to tak bardzo, bo po pierwsze u mnie też zdarzały się takie kartkówki (głównie z matmy), a po drugie mama mi coś niecoś o tym mówiła. Po siedmiu lekcjach kończyły się zajęcia. Według planu lekcji, piątek był ostatnim dniem szkoły. Uff, jakie to szczęście, nie mam siły na jeszcze jeden dzień. A przecież podejrzewam, że to „coś” zabierze mnie stąd już niedługo. Tak, jak zawsze. Nastał poniedziałek, a ja ciągle byłam w czasach mamy. Minął jeszcze tydzień i jeszcze jeden. Zaczęłam się niepokoić. Tymczasem nadeszły Andrzejki. Nasza pani wychowawczyni przygotowała nam niespodziankę w stołówce. Laliśmy wosk. To było niesamowite. Żadna inna klasa tego nie robiła. Zresztą, w mojej współczesnej szkole także nigdy nie laliśmy wosku. Szkoła Moich Dziadków; Julia Kołodziejska; Klasa 6A Strona 3 W szkole odbywały się regularne, comiesięczne dyskoteki. Były one organizowane na korytarzu pierwszego piętra. Na początku grudnia odbyło się niezwykle uroczyste losowanie, komu kupujemy prezenty. Wyjątkowe było to, że nasza nauczycielka wzięła w nim udział. I znów nastały zwykłe szkolne dni. Przerwało je ogłoszenie tematów do olimpiady biologicznej. Ponieważ biologia (poza muzyką) była ulubionym przedmiotem mojej mamy, a ja byłam nią, to wystartowałam w tej olimpiadzie. Zaczęły się przygotowania z panią od biologii. Zdziwiło mnie to, że nauczyciele mogą poświęcić tyle czasu uczniom. Przychodziliśmy do pani od biologii, robiliśmy doświadczenia i opisywaliśmy wyniki. Trwało to dość długo. Jednocześnie pogłębialiśmy swoją wiedzę do testów. Ostatniego dnia przed przerwą świąteczną odbyła się Wigilia klasowa. Gdy weszliśmy do sali, na każdej ławce leżała koperta. W kopertach znajdowały się kartki z kredowego papieru, na pierwszej stronie kartki były przyklejone piękne zdjęcia z czasopism radzieckich. Na mojej kartce był zaśnieżony las. W środku każdy z nas otrzymał indywidualne życzenia. Zdziwiło mnie to tym bardziej, że pamiętam, że mama mówiła, że w piątej klasie mieli nową wychowawczynię. Oznaczało to, że ta pani zdążyła w krótkim okresie, między wrześniem, a grudniem na tyle poznać każdego ucznia, by napisać życzenia tylko dla niego. Później rozpakowaliśmy nasze prezenty, które leżały pod sztuczną, brzydką choinką, zaśpiewaliśmy kolędy i poszliśmy do domu. Szkoła Moich Dziadków; Julia Kołodziejska; Klasa 6A Strona 4 Minęły Święta, a ja ciągle tu byłam. To jest naprawdę dziwne. W czasach babci byłam zawsze tylko kilka dni. Wróciliśmy do szkoły i tydzień po powrocie był balik. Nasza nauczycielka również się przebrała, co było niespotykane. Ja byłam przebrana za baletnicę. Babcia, to znaczy mama, zrobiła mi z krepy spódniczkę. Pewnego dnia przeglądając zeszyt z muzyki zauważyłam tam powklejane wycinki z gazet, dotyczące Konkursu Chopinowskiego. Przypomniałam sobie, jak mama mówiła o tym, że robili sobie nieomal konkursy, kto będzie miał więcej informacji na temat przebiegu Konkursu. Sama lekcja muzyki bardzo mi się podobała. Była w sali z pianinem, a nie w bibliotece. Śpiewaliśmy dużo piosenek, do których pani akompaniowała, uczyliśmy się nut, wartości rytmicznych, wyklaskiwaliśmy rytm. W szkole działała Pro Sinfonika. Opiekunem była pani od muzyki. Raz w miesiącu chodziło się na koncerty do Filharmonii. Niesamowite przeżycie. Trzeba było się specjalnie ubrać na tę okazję. Pro Sinfonika organizowała także turnieje dla szkół. Przygotowywaliśmy przedstawienia na temat, jaki był zadany. Kiedy wróciłam ze szkoły, poszłam na strych, ponieważ wyglądał on prawie tak samo, jak ten z moich czasów – chciałam sobie trochę powspominać. I wtedy pierwszy raz zaczęłam się zastanawiać, dlaczego przybyłam tu, a nie do czasów babci. Może ta siła, która mnie przenosi, nie ma już energii? A może to ja popełniłam błąd? Wtedy przypomniałam sobie. Powiedziałam „słodkie czary”, zamiast „stare czary”. Postanowiłam wypowiedzieć zaklęcie od tyłu. Udało się! Byłam u siebie! Ale kiedy później poszłam do szkoły i wszyscy moi koledzy uważali dzień 7-godzinny za nie wiadomo, jak długi, zaczęłam się śmiać. Ja to chodziłam do szkoły po 8 godzin, plus kółka. Nikt nie rozumiał, o co mi chodzi. I trudno! Niech to zostanie moją tajemnicą. Szkoła Moich Dziadków; Julia Kołodziejska; Klasa 6A Strona 5