Słowo od redakcji - Fundacja "Ponad Mgłą"

Transkrypt

Słowo od redakcji - Fundacja "Ponad Mgłą"
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Słowo od redakcji
O to ten długo oczekiwany numer. Mam nadzieję, że
nikt nie zostanie zawiedziony. Czytania co nie miara, jednak głównie nam o to chodzi. Mamy w środku sporo prozy, idealnie na zimowe wieczory. Ozdobą tego numeru, jest
interesująca seria graficzna znanego suwalskiego artysty
plastyka p. Kazimierza Gomułki. Od siebie polecam wiersze
Joanny, wprawne pisanie, a do tego ciekawym kierunek obrany przez autorkę.
Ze względu na okoliczności to wydawnictwo jest ostatnim w tym roku, co przyniesie czas zobaczymy. Jeszcze raz chcemy przeprosić wszystkich zainteresowanych
i sponsorów za wynikłe opóźnienia i przekładanie w czasie
kolejnych wydawnictw. Powstałe problemy wynikły z kilku
nieszczęśliwych zbiegów okoliczność, braku doświadczenia przy prowadzeniu podobnych inicjatyw i niesolidności
osób trzecich.
Więcej wyjaśnień będzie przedstawionych w protokołach sprawozdawczych dla sponsorów i na naszej stronie
w sieci.
Dużo dużych dużości w nowym roku, życzy zarząd
fundacji „Ponad Mgłą” i redakcja.
1
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Baba stoi na krawędzi ulicy. Patrzy w lewo, patrzy w prawo, chyba chce
przejść na drugą stronę. Pies szczeka i myśli: Puść mnie, ty babo o spoconych pachach, hau, hau! Ta nie puszcza. Trzyma. Pierwszy pies jest trzymany
pod lewą pachą, drugi pod prawą. Psy są trzymane pod pachami. Pot spod
pach wylewa się na ich futro, mokre od potu futro. Psy myślą o wydostaniu się z niesympatycznej przyjemności pach, ach, ach. A słońce grzeje. Tak
nieprzyzwoicie, że aż koszulka lepi mi się do pleców. Nie mogę przybyć tam
przyklejony ani żaden taki. Jestem przecież człowiek poważny, dystyngowany
- mam marynarkę w pionowe pasy. Nie wkładam nawet rąk do kieszeni, bo
nie chcę, aby były potem wybrzuszenia - takie... wypukliny - to brzydko wygląda, wygląda. Jakbym włożył tam dwa jądra trzymiesięcznego wieloryba.
Nie. Nie dla mnie jądra. Baba raz jeszcze rozgląda jądra się i zaraz przechodzi
przez ulicę, a jej psy merdają ogonami. Co to znaczy, gdy ktoś macha ogonami? Czy w ten sposób wachluje się, wachluje sobie kuper?
Przeszła pewnie i prosto.
Do wielkiego miasta w tę stronę, do urzędu po pieniędzy w mieście
wielkim - w tę stronę.
Drzewa zakwitają, chwasty, muchy, kwiatki zakwitają. Do każdego drzewa przyklejona i owinięta przezroczystą folią kartka z napisem: Nie dotykać,
nie zrywać, środek chemiczny na szrotówka. Ale czego nie zrywać? Drzew
nie zrywać? Czy można drzewo wyrwać, zerwać? Podchodzę do drzewa i robię dokładnie to, czego nie można robić - dotykam je. Och. Ach, czuję i patrzę, że przez to moje ręcy kleją się tak jakoś. Co to za klejkość? Widzę na korze kopulujące dwie muchy, bzy, bzy: będą młode, młode muszki. Muszę iść
dalej. Niechcący zapominam, że mam dystyngowaną marynarkę i nową i pocieram o nią klejkie ręcy. Klejkośc z rąk schodzi, na marynarce pozostaje. Taka
roszada brudu nie załamuje mnie jednak, nie przejmuję się nią nazbyt. Najwyżej zakryję tę brudną lepkość. Czymś. Mucha rozprawiczona, odleciała. Ja
też idę dalej. Spocona baba już minęła, drzewa też minęły. Chociaż nie - pojawiają się nowe, świeższe, wyższe, więcej ich. To już nie aleja - to początek
lasu. Muszę przejść przez las. Zaczyna pachnieć lasem. Tu jest dużo drzew
i tlenu. Oddycham pełną piersią. Wwąchuję opary z drzew. Drzewość we
mnie; świeżość we mnie. Zatrzymuję się na chwilę i robię skłonów kilka - w
prawo w lewo. Kiwam głową - w prawo, w lewo; zgodnie ze wskazówkami zegara, i w drugą stronę. I jeszcze, i jeszcze! Tak! Będę zdrowy! Nawdycham się
tej świeżości. Kręcę, wywijam, w tę, w tamtą, znów, uf. Oj, kręci mi się w gło-
wie, w głowie. Nie potrafiąc utrzymać pionu poziomu pochyłości pochylenia
ujędrnienia, padam na błotko, cholera. I nogami, kolanami, ręcami w to błoto, ja umazany błotem tym. Kazik, jak ty teraz wyglądasz? Wstaję. Jak świnia.
I pobrudziłem się. Strząsam z siebie brudne błoto. Raz, dwa, ciach, ciach i już
jestem czysty. Tylko trochę brudny i nieco inny kolor marynarki. I spodni.
I rąk. Ale tylko trochę. Gdy ktoś spyta, czemu jestem taki murzynowaty, powiem, że soladaryzuję - solidaryzuję się z murzynkami. Tak, tak właśnie powiem. Z murzynkami. Tak chciałem, tak miało być. Być albo nie być - oto jest
sikanie. Czuję potrzebę zrobić siku. Podbiegam, a nadal oddycham drzewami, do drzewa. Jeszcze rozglądam się, czy nie ma nikogo w pobliżu, bo jak jest,
to wstrzymuję się. Nie ma. Guzik. Rozporek. Wyszło szydło z worka. Szydło pluje żółtą cieczą. Przyjemnie polać na małe paprotki. Amoniakowy posmak na korze i ściółce. Ale... ale... nie dowierzam teraz wcale. Patrzę i widzę, że ktoś mnie
obserwuje. Wytrzeszcza swoje oczęta, nadyma policzęta. Żaba. Żaba. Ona patrzy na mnie i wyraźnie widzi wylewanie żółtego. Wstyd. Wstydzę się. - Żaba, idź
stąd. Zboczona! - Taki duży, a wstydzi się swojej kuśki. - Co? Gadająca żaba? - Ty
kuśka jesteś. - Ty mówisz? - Tylko wydaje ci się. Kuśka. Kuśka. - No nie wierzę własnym uszom. Eee. Spełnisz moje trzy życzenia? Albo przynajmniej jedno? - Nie.
- To spadaj stąd. - Dobrze, kuśka.
Zatem żaba skoczyła gdzieś w zarośla, jeszcze beknęła twardym, betonowym głosem i skoczyła gdzieś w zarośla. Zapinam rozporek, czuję swój amoniak,
oddalam się od swojego amoniaku. Wstępuję na ponowną ścieżkę, orientuję się
w orientacji, chyba w prawo. Idę w prawo. Och, jak świeżo!
Wiewiórka skoczyła, borsuk czmychnął, mała hiena wyrzuciła pomarańcze.
Ale tu nie ma pomarańczy. Ach, zjadłbym pomarańczę. Albo cokolwiek innego.
Jestem głodny. Może upoluję jakiegoś zwierza? Dynia? Widzę dynię. Podchodzę
do dyni. Nie, to nie jest dynia - to poziomka. Mała, czerwona poziomka. Zrywam ją delikatnie i łapczywie. Wkładam do buzi. Powoli rosciskam zębami. Sok
chlupie po gardle, chlup. Smaczna dynia/poziomka. Skuszę się na jeszcze jedną. Jem jedną. Zaraz drugą, kolejną, pół, sześćdziesiątą, setną. I z przemęczenia
poziomkowego padam na poziomkową ściółkę jak poziomkowy potwór, który
zjadł za dużo dyń. Z brzuchem pełnym tych małych, czerwonych, chlupiących
nigdzie nie idę. Bowiem nie dam rady. Wzdęło mnie jak moją babcię po krupniku.
Jestem teraz swoją babcią.
Wzdęta babcia - wszak nie moja - nagle jedzie na rowerze, a za nią podążają
dwa psy. Jedzie i wyśpiewuje jakąś ułańską piosenkę, że ułani coś tam, hej. Psy
za nią.
Przebóg! Toż to te spocone na futrze, a ich pani to ta spocona, która rozglądała się na ulicy i z psami pod pachami przechodziła przez ulicę. Pot zatrzymuje
się przy drzewie, pod którym leżę. Patrzy na mnie, przez chwilę dłubie w nosie.
Nie boi się poziomkowego potwora. Stawia swój rower. Nieskrępowany Pot swo-
2
3
Proza
Do miasta wielkiego
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
bodnie porusza się wokół mnie, podśpiewuje, zajmuje moją przestrzeń, chodzi,
zbiera, podśpiewuje. Po dziurki w nosie wypełnia dwa wiadra poziomkami.
- Las obfity w poziomki - mówi Pot.
- Tak, obfity - potwierdzam regularnie. Poziomkowość naddana.
- Co pan tu robi i czemu leży?
- Najadłem się poziomek i nie mogę iść dalej. Wzdęło mnie. Nie mogę iść
dalej.
- Wskakuj pan na mój rower. Pojedziem razem. Mam silne nogi i uda. Może
nam się uda.
Baba zawiesza na kierownicy dwa obfite wiadra, gwiżdże na psy, siada,
siadam z tyłu na bagażniku. Pot rusza. Powoli. Psy biegną, hau, hau. Jedziemy
powoli. Psy biegną.
- A pan to skąd tu i kto?
- Ja sołtys z tamtejszej wsi i jadę do miasta wielkiego. Do urzędu po pieniędzy jadę.
Odwraca się do mnie, brwi marszczy, uśmiecha się. Czemu?
Mijamy las i ścieżkę, droga kręta jest. Wpływamy na suchego przestwór
oceanu. Rower nurkuje się w zieloność i jak pies się pocę. Wśród psów i pleców
dymiących szukam przewodniczek do miasta wielkiego. Jest! Jest kamień! On
mi powie, da znak, tak, tak! Przystanek obok kamienia. Wysiadam, zsiadam, dziękuję. Pot daje mi obfite w poziomki wiadro, puszcza oczko w rajstopach i odjeżdża i nie widzę już psów.
Czekam tu na pekaes. Słońce grzeje okropnie i spokojnie. Czekam spokojnie.
Po minutach słyszę spokojne warczenie silnika i zaraz wyłania się pojazd wielki.
Podjeżdża pode mnie, otwiera swoją paszczę, wchodzę. - Bilet taki a taki; - Tyle
i tyle. Zapłaciwszy wchodzę jeszcze głębiej w ludzi. Wśród ludzi sobie stoję. Niektórzy siedzą, niektórzy nie. Po zamknięciu drzwi pan rusza. Ludzie: pryszcz na
pryszczu, zmarszczka przy zmarszczce, a pomiędzy nimi jeszcze jedna zmarszczka. Włosy kudłate, proste, siwe i czarne, gdzieniegdzie łyse, łupieżem przyozdobione i te tłuszcz odbijające. Znajdują się też ładne i dotyku mojego chcące. Znicze, kiełbasy, chleby, kwiaty mają, berety. Ktoś się przepycha, zmienia pozycję,
chucha, ciasno. Zapach starej mody, zapach babciowości, i ja kiedyś będę dziadkiem, taką babcią. Syndrom babki. Mijają minuty, a gdy minęły, wysiadam w mieście wielkim. Do widzenia.
Oto miasto wielkie.
Ulica jest ładna i ciepła. W przeważającej części ludzie też. Mijam ludzi, ludzie
mijają mnie. Ten je loda, ona też; ten pali papierosa i ma okulary przeciwsłoneczne; ta idzie z chłopakiem i niesie cytrynę, do czego jej cytryna, ładna dziewczyna.
Ruch tu wielki. Idę za rudą kobietą - nie mogę jej wyprzedzić, bo idą ludzie z naprzeciwka i przy mnie. Ruda kobieta w lewej dłoni trzyma ciężką torbę i tą ręką
macha do przodu i to tyłu, zegar wahadłowy. Podchodzę zbyt blisko, a że kobie-
ta nie ma z tyłu oczu, uderza mnie torbą swoją. Au! Otrzymuję cios kantem torby w okolice swego krocza. Łapię się za krocze, bo zabolało. Odwraca się ruda,
rzecze: przepraszam. Co mi z tego przepraszam? Nie przepraszaj, tylko nie bij po
jądrach, jędrna babo. Ponownie się odwraca i przechodzi przez jezdnię i cudownie unika rozjechania przez samochód.
Ciepło. Znowu występuje pot na moim ciele. Targam do najbliższej lodziarni. Ta, co robi lody, patrzy na moje obfite wiadro, jakby w tym, że je mam, było
coś niestosownego. - O smaku gumy do żucia. - Złoty osiemdziesiąt. - Dziękuję.
Biorę, wychodzę. Po wyjściu liżę loda językiem. O, jaki pyszny lód, przyjemny
chłód. Chłód w gębie. Biały lód w gałce współgra z moimi poziomkami w wiadrze.
Wytwarza się nieprawdopodobny kontrast. Gdy zżeram loda, nie ma kontrastu.
Zapominam o zjedzonym lodzie i braku kontrastu i idę powoli dalej. Do urzędu
idę. Cześć Justyna - mówi do Justyny dziewczyna; - Cześć Justyna - odpowiada
Justynie Justyna. Dziecko nade mną pasie się na balkonie i dodatkowo puszcza
bańki mydlane, a bańki mydlane fruną daleko i głęboko. Potem pękają. Inne dziecko macha ręcami, zaraz wychyla się i pluje na ziemię swoją małą, białą, dziecięcą śliną, gdzie tu plujesz. Ślina uderza cicho o kostkę brukową - placek flegmatyczny uczynił się, nie objął mnie. Przez otwarte okno w sąsiednim pokoju dobywa się muzyka łagodna i tutejsza, bierz, co chcesz, wszystko weź. Nogi i ręcy
moje sugerują chęć zatańczenia. Tańcz! Zatańcz ze mną! Teraz! Tu! W innym oknie
męska pani pokrzykuje na swego męża, coś że absencja, abstynencja. I jeszcze
gdzieś po drugiej stronie ulicy widzę nie za ładnego pana w gumiakach i w palcie, który na pewno się nie opala, a grzeje wewnątrz i wygląda, jakby nie miał
domu własnego. W mieście wielkim, po którym idę do urzędu po pieniędzy i zaraz tam będę, nie pachnie ciepłym mlekiem, ale czuję zapach ciepłego mleka
i ciepłych, zapiecowych skarpet dzianych. Ludzie tu dużo biegają - zauważam to.
Za autobusami na przystanki autobusowe biegają. Ja nie się śpieszę. Mam czas.
Ha, ha, ha - przyjeżdżam do miasta i wiem, gdzie iść. Więc idę przed siebie.
Nie, jednak nie wiem, gdzie iść. Spytam kogoś, którędy do urzędu tego a tego, to znaczy marszałkowskiego. - Przepraszam, którędy do urzędu marszałkowskiego tego? - W tę - odpowiada mi bardzo gruby mężczyzna z papierosem w
ustach, nie urodź papierośnicy. Idę tędy, którędy trzeba mi iść. Ludzie patrzą na
mnie. Albo na moje obfite wiadro, albo na marynarkę moją. Trochę jest pobrudzona. Nic to. Idę, nie zważam na spojrzenia i własną marynarkę; nie szata zdobi sołtysa. Pytam następnego człowieka, którędy do urzędu, tędy - z szybką prędkością
mówi następny człowiek. Idę tędy. Mijają długie minuty mojego iścia. Podziwiam,
zwiedzam, wącham miasto wielkie. Ładne jest. Większe od wsi mojej. O większe
wiele. Pytam znowu: - Za rogiem - odpowiada pytana. Wędruję. Nagle wyczuwam intensywną bliskość z urzędem marszałkowskim. Pachnie urzędem marszałkowskim i pieniędzami. To już zaraz. Zaraz. Czynię kroki. Teraz moim oczom
ukazuje się wysoki, gładki, niebieski, szklany budynek. To. To ten. Nareszcie! Zbli-
4
5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
żam się, podchodzę. Schody. Wstępuję na schody. Jeden, dwa, następny, kolejny. Staję przed drzwiami. Drzwi kartka zdobi. Kartkę zaś litery. Litery układające
się w ładny napis. Czytam napis: dzisiaj urząd nieczynny.
Kuśka, kuśka.
Biogram
Alan Misiewicz, II wyróżnienie w III edycji Konkursu Małych Form Prozatorskich organizowanego przez Koło Naukowe Polonistów działające przy
Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu w Białymstoku.
PONAD MGŁĄ
Suwałki
Poezja
ból
przekroił duszę jak dupę natura
na dwa pozornie równe półdupki
zawsze jest i kiedyś był i kiedyś nie będzie
każdy nerw uczuć poruszył
bez użycia siły przemija trwając
nauczył cierpienie męki krew
zasiany na polu minowym życia
wzrasta i zbiera nie swoje plony
będzie nieodbieralny
jak nie nadana paczka
jak nie spełniona obietnica
zalewany antystresowymi płynami
stwarzany przez człowieka
lecz bardzo kacogennymi
przebudzeniami egzystencji karmiony
ejakulacja przyjemnością
nieoderwalny czas scala
w człowieka człowiek
toczący się byt po równi niepochyłej
prenatalna sielanka w lamusie macicy
głośno kwili w ciszy przeszłości
teraz pożeram ciebie ja
wytwór demiurga czasu
głodnego świata
i mnie
Marti Owy
6
7
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
„ (…) Rym ta dziwka, która sypia
z wszystkimi słowami (…) „
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Konkurs
O. Paz
- Hop… hop…! Echo odpowiada już tylko:
- Hip… hop…! Hip… hop…!
Dziwkarski Rym od rzeki Hudson po…
Czarną Hańczę – ja nie
rymuję – białej poezji po –
szlaki; na śniegu, na piasku
zauważyłem: płatki, ziarnka słów
w klepsydrze czaszki widzę –
nie dopisane sytuacje
przez przestrzeń powietrza.
Hop… hop…! Idzie przez las bloków;
Czerwony Kapturek – Zielony,
ma liść naszyty; szerokie spodnie
i myśli… po amerykańsku:
„ Oooo Fuck! Ale w tej Polsce jest
prze… jeee Ba! Nie! Zabawnie! Będzie
dobrze! Że rymy rosną – jak liście
na drzewie – i spadają do mojej
głowy – jakże to możliwe? ”
( Mógłby tak pomyśleć – gdyby mógł).
Ha! Ha! THC. Harmider; harcuje,
chaotycznie hałasując – pomiędzy
cząsteczkami czasu; tworzy słowo,
Rym – jak złodziej; wkrada się
do przysłów i powiedzeń.
Uf! Fu! Co za zdanie! Zda? Nie?
Za – co? Co – za? Co za egzamin,
z niedojrzałości snów przede mną?!
Mną jawa? Ja wam te rymy,
to z dupy powyrywam – niczym nogi
ze stołu – powiedziałby antyramator…
Trzyma prym – ten…
rodzaj rymopotoku,
wypływający prosto
z ujęć – Często-chowa go:
dziwka – Rym – już całkiem…
Koniec.
Dziękujemy wszystkim za udział w naszym konkursie. Przepraszamy również, za tak późne podanie wyników. Zwycięzcom
gratulujemy.
Protokół posiedzenia jury oceniającego prace nadesłane na konkurs magazynu „PONAD MGŁĄ” pt. „Czarne, białe – kolory w mojej głowie”.
Dnia 14.07.2007roku w Suwałkach jury w składzie:
1.Marcin Marcińczyk - przewodniczący
2.Kazimierz Gomułka
3.Anna Szulińska
oceniło prace konkursowe.
1.Na konkurs nadesłano 7 prac 7 autorów.
2.Do wystawy zostało zakwalifikowanych 5 prac – 5 autorów.
3.Jury postanowiło przyznać 2 równorzędne nagrody w postaci odtwarzacza mp3 pojemności 1GB o wartości 100 pln
4.Laureatami konkursu zostali:
Anna Bolewska (Suwałki); „Mucha”
Ryszard Pastwa (Suwałki); „Wstawaj”
Marti Owy
8
9
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Konkurs
Poezja
MUCHA
Lezie... Nie wiadomo skąd się wzięła u mnie w domu.
A, otworzyłem okno aby przewietrzyć mieszkanie. Zaraz wejdzie mi
na kanapkę. Zatrzymała się. Znalazła chyba coś lepszego na stole.
Jak szybko wyciągnę rękę to może nie usiądzie na mnie.
Uciekła... Sam nie wiem, jak takie coś, co wylęgło się w jakiejś padlinie, a potem zżerało ją od środka, teraz może tak bezkarnie latać po moim pokoju. Dobrze, że mam pod ręką gazetę.
Leci... Oganiam się jak mogę, bo mam przed oczami to po
czym wcześniej na pewno łaziła: stosy śmieci, rozjechany kot w przydrożnym rowie, krowie łajno, psia kupa. To jest to. Najpierw gówno
a teraz poluje na mnie.
Usiadła... Tuż przy mojej filiżance z gorącą herbatą. Pudłuję.
Lata jak w przyśpieszonym filmie. Siadła na podłodze. Tu ją mam.
Trafiam w nią gazetą zwiniętą w rulon.
Zdechła... Odrywam stronę z gazety, którą przed chwilą zatłukłem tę wylęgarnię bakterii i ostrożnie ładuję trupa na resztce „narzędzia zbrodni”. Dobrze, teraz tylko środek odkażający i wyszorować
porządnie stół. Herbatę wyleję, a nóż usiadła na brzegu: „śmieci, padlina, gówno...”. Stół w porządku, to jeszcze podłoga, a i telewizor
bo siedziała i na nim. Chyba wezmę prysznic.
Cholera!!! To była nowa gazeta. No cóż, idę do kiosku, wyniosę śmieci, może będą mieli siatkę na okna...
Anna Bolewska
10
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Konkurs
Wstawaj
Powiadam ci. Świt bywa czasem, jakby kto odgarniał grudy ziemi.
Buro-szarej, gęstej ziemi. Z każdym ruchem głowy chrobot szpadla.
Noc odchodzi szybciej lub wolniej, ale zawsze tak samo nieubłaganie. Zresztą pomyśl! Jakie snopy iskier sypałyby się spod hamulców
machiny, zbudowanej, aby zatrzymać tego wielkiego, niebieskiego
bąka! Oj, powiadam ci. Nie ma takiej machiny.
Zatem ziemia zostanie odjęta, a ty – obserwator – na razie
tkwić będziesz i patrzeć i słuchać i czuć blask, najpierw biało-szary, potem kości słoniowej, poprzez beże z lekkimi odcieniami fioletu, aż do tego złotego, niebieskiego, pachnącego koloru poranka.
Teraz szpadel o drewno. Drgną zasuwy. Podniesie się wtedy także
trochę kurzu, pyłu tak delikatnego, że już nie opadnie. On da ciało
promieniom i będzie w nich igrać, to gubiąc się, to znów odnajdując,
srebrzysty.
Powiadam ci. Ten bukiet niezapominajek, który znajdziesz na
wierzchu brązowego niegdyś wieka, położyła Ona. Ona to zrobiła,
chociaż nie zasłużyłeś. To były niebieskie kwiaty, drobne i delikatne,
a teraz szare, jak jej oczy. Czy taki miała plan? Taki zamiar? Zapytasz ją.
A teraz ogarnij się. Spójrz! Jak ty wyglądasz... Garnitur był czarny, jest jedną wielką pleśnią. Delikatnie, bo kruchy. Nie grzeszyłeś
delikatnością, prawda? Staraj się więc.
Czas na serce. Ruszaj, leniu. Krew może masz i czerwoną, ale
na razie nie warto tego sprawdzać. Jedyne co trzeba, to szczelność
tych wszystkich połączeń, od dawna już nie konserwowanych. Ruszaj! Powiadam ci. Musisz jej szukać. Nie wiem, gdzie jest. Minęło
dużo czasu.
To zielone – to trawa. Wiem, wiem – korzenie są żółtawe,
przemykają się pomiędzy nimi dżdżownice. Glizdy! Bure i ceglaste,
błyszczące. Zwinne, choć ślepe. Dla nich nie ma znaczenia, że trawa
jest zielona, ale dla ciebie powinno to mieć znaczenie. Także i liście
drzew są zielone.
Ona lubiła chrupać zielony groszek, to zieleń o innym trochę
11
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
odcieniu, można by rzec – groszkowym. Szukaj więc groszku, może
trafisz na jej ślad.
Powiadam ci. Musisz jej szukać! Ostatnio miała brązowe włosy. Narzekała żartobliwie, że ma już za dużo siwych, a ty uwielbiałeś
patrzeć na jej odbicie w lustrze. Wiele kobiet ma brązowe włosy, ale
przecież pamiętasz ich sprężystość, ich zapach. Rozglądaj się zatem
dokoła z uwagą. Dotykaj. Brązowe włosy i szare oczy.
Powiadam ci! Musisz jej szukać, skoro już wstałeś. Drugiego zmartwychwstania nie będzie.
Ryszard Pastwa
12
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Proza
Dwa kroki mrówcze
Nim Mama zachichotała słodko jak pajączek, powiedziała:
– Kto pójdzie do sklepu i właśnie ty.
Ja. Więc teraz wszyscy patrzą na mnie. Jak na jedynego, który może
pójść do sklepu. Jestem jedynym, który może pójść do sklepu, bo w przeciwieństwie do pozostałych domowników nie jestem aż tak leniwy, aby nie
pójść. Owszem, jestem leniwy, nie chce mi się iść do sklepu. Poza tym mam
plamę na swojej koszulce. Samotna plama jest sobie na samym środku koszuli i teraz, gdy zostałem wytyczony do pójścia do sklepu, nie zakrywam
już jej dłońmi. Chcę zamanifestować swoją plamę, patrzcie mam plamę, o
tu – na północ od mojego pępka i południe od ukrytego przełyku, to może
nie będę musiał iść. No nie chce mi się. Najmłodsza w rodzinie przecież
też może pójść do sklepu. Ona jest młoda i silne nogi ma. Nie chcę iść, jestem leniwy jak słoik z ogórkami, nie chcę iść. Niech ona idzie.
– No dobrze, pójdę – mówię. – Tylko dajcie mi jakąś czystą koszulę.
W tej nie pójdę.
Mama patrzy na moją koszulę i dostrzega plamę. Jedna siostra,
druga siostra też patrzą, ale nic nie widzą. Przynajmniej tak mówią. Czasami nie wystarczy patrzeć, aby zobaczyć. Czasami trzeba chcieć, aby
zobaczyć, a czasami po prostu nie chcieć iść do sklepu – a wtedy też się
nie zobaczy. Najmłodsza siostra idzie posłusznie na górę i szuka dla mnie
koszuli, w której mógłbym pójść do sklepu, koszuli bez plamy na środku szuka. A ponieważ idzie i szuka koszuli, to znaczy, że jest wyjątkowo
leniwa i nie chce iść do sklepu, a woli pójść na górę i poszukać dla mnie
koszuli. Mija chwil kilka i z góry, gdzie jest, rzuca koszulę na dół, gdzie
ja jestem, i Mama, i średnia siostra, i Tata. Łapie ją średnia siostra i pyta
Mamę, czy można pójść w niej do sklepu. Mama kręci nosem i głową
i mówi, że nie, że jest pełna zapachu, a zapach pachnie potem. Średnia
wącha i tez kręci nosem – i stwierdza, że koszula jest spocona. Zwija ją
w kostkę i rzuca w kąt i zaraz krzyczy do Najmłodszej, że ta spocona jest
zła, że śmierdzi, że nie pójdzie się w niej do sklepu. Najmłodsza sapie jak
nowa kosiarka spalinowa i ponownie zaczyna szukać koszuli. Szuka i szuka
i znajduje jakąś i znowu rzuca, łapie ją Średnia i pyta Mamę, czy ta jest
dobra, czy można wyjść w niej do sklepu, gdzie trzeba kupić to, co zapisane będzie na kartce, bym nie zapomnieć kupić. Mama wytrzeszcza oczy
13
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
i uszy i mówi, że nie, że ta jest nowa, świeża, do kościoła w niej, tup, tup,
a nie do sklepu. Druga kandydatura koszuli odrzucona, nie przeszła selekcji.
Może nie pójdę do sklepu? Średnia odrzuca ją w kąt, a ta ląduje w bliskim
sąsiedztwie z drugą – dwie koleżanki leżą i opalają swoje białe, z bawełny
skóry. Średnia daje znak Najmłodszej, by kontynuowała poszukiwania koszuli, bo ta, co rzuciła, jest za ładna, za pachnąca. Najmłodsza sapie jak
przyprawa do mięsa mielonego i podejmuje się kolejnych poszukiwań. Zaraz znajduje, bierze, rzuca i mówi, że rzuca. Słowo po czynie. Średnia łapie i wzrok wlepia w komisję najwyższą. Wszyscy patrzą na komisję najwyższą, a Mama patrzy na nowoprzybyłą żółtą koszulę i po chwili wydaje opinię pozytywną, że ta jest dobra, odpowiednia, możliwa do pójścia
w niej do sklepu, tak. Mówi, że mogę. Koszulka dla mnie szczerzy swoje
żółte zęby, uśmiecha się przez zęby, zaczyna szczerzyć zęby, szczeżuja.
Zaraz mówi do koszuli numer jeden:
Ha, a ja wygrałem. Tak! Wybrali mnie. A wy leżycie w kącie jak bezczynne kafelki. Witaj, o życie piękne i wolne! Zaraz wyjdę na wolność. Do
słońca, ku słońcu, hej!
Koszula Numer Jeden: Nie przezywaj się. Sam jesteś bezczynny kafelek.
Koszula Numer Dwa: Właśnie, bezczynny kafelek.
Koszula Żółta: Ku słońcu, do słońca! Ty jesteś Fe, a ty koszula śmierdząca. A ja pójdę do sklepu, o – bo ani nie śmierdzę, ani nie pachnę. Jestem
jedyny w swoim rodzaju.
Koszula Numer Jeden: Ja teraz śmierdzę, ale będę wyprany i też będę
chodził do sklepu – i nie tylko po mleko i chleb, ale też po rodzynki i bułkę tartą.
A gdy będzie ładna pogoda to i nad wodę, i do babci i dziadka będę brany.
Koszula Numer Dwa: Właśnie, do babci i do dziadka. I do kościoła.
Ty jesteś… impotent.
Koszula Żółta: Co?
Koszula Numer Dwa: Ty jesteś impotent.
Koszula Żółta: Jak to: ja impotent? Bleee! Nie jestem…
Koszula Numer Dwa: A właśnie, że jesteś.
Koszula Numer Jeden: Hej, a skąd ty wiesz, że on jest?
Koszula Żółta: Nie jestem! Bleee! Nie jestem! Tylko raz się zdarzyło.
I to niechcący. Bleee!
Ale ta nowa żółta koszulka w ogóle mi się nie podoba. Ona będzie mocno cisnęła mnie w szyję. I poza tym jest taka ciepła, rozpalić mnie
może. Zwijam ją w luźny rulon i rzucam w kierunku pozostałych dwóch koszulek. Ta pada na nie, mówi do nich:
Oj, chyba nadziałem się na coś twardego.
Koszula Numer Jeden: To twarde to nie moje. Ja nie mam nic twardego. Przynajmniej teraz.
Koszula Numer Dwa: Och, jaka ładna dziś pogoda.
Zwinięta w rulon koszula upadła i leży spokojnie i cicho na innych
koszulach. Postanawiam, że pójdę w tej, w której jestem, w tej z plamą
w centrum. Mama z wyciągniętym językiem zapisuje na kartce, co mam kupić; zapisuje pomidory, kukurydzę, majonez, przyprawę taką a taką, tylko
nie taką i zrobisz z tego pyszną sałatkę. Zapisuje z językiem na wierzchu
i z głową. Podchodzę do lustra, poprawiam włosy; podchodzę do butów,
wkładam sandały. Dostaję kartkę z pomidorami i pieniądze i idę, wychodzę,
ciepło jest. Słońce grzeje leniwie. Ku słońcu.
Dzieci biegają po podwórku i śpiewają, mówią, melorecytują: Mamo,
mamo, ile kroków do ciebie? Cztery słoniowe. Raz, dwa, trzy, cztery. To tak
zwany folklor dziecięcy. Skąd one znają tę zabawę? Skąd w ich wiedzy ta zabawa? Sam bawiłem się w to kiedyś. Na czym ona polega, bo nie pamiętam?
Zatrzymuję się i patrzę na dzieci: na te malutkie, słodziutkie twarzyczki, szczerbate buzie, rozczochrane włosy. Bawią się. Ja też chcę. Za duży już jestem.
Stoję, gapię się i stoję. Dwie parasolki. Stoję. Pomidory czekają, zrobię dzisiaj pyszną sałatkę, więc muszę iść. Ruszam, bo odrywam wzrok od widoku szczerbatych dzieci i ruszam. Mijam dom jasnozielonym pomalowaniem
błyskający i psa szczekającego swoim piskliwym, zjadliwym, denerwującym
szczekaniem. Jest mały, ale pyskaty i przypomina mi schizofrenika, bo gdy
ktoś do niego podchodzi, to ten milknie i udaje, że nie szczeka hau hau. Drażni
mnie. Zaraz mijam dziewczynkę, co na krawężniku siedzi, psa, co nie szczeka
cienkim szczekaniem, dziadka, co w eleganckim garniturze jest, dzień dobry,
i jeszcze ciocię moją, dzień dobry też.
– Masz ładną plamę na koszuli – mówi, więc jest spostrzegawcza,
ale wcale nie musi być taka. Niektórzy widzą, czego nie powinni zobaczyć,
a plamy mojej widzieć nie powinna. Plama to jest prywatna sprawa, moja,
tylko na mój użytek jest. Jest tu, bo ma moje przyzwolenie. Tłumaczę tak
to sobie.
– Właśnie chciałem, aby pojawiła się w tym miejscu. To celowo.
Taka moda – mówię, ale wiem, bo widzę, a dostrzegam, że ciotka nie daje
się przekonać tym słowom. Mijamy się szybko, dyskretnie i przekonująco.
Poszła, oddaliliśmy się od siebie. Zaraz usłyszę ujadanie schizofrenicznego
psa, bo ciotka przechodzi obok psa. Jeszcze chwila i usłyszę. Au, au – słyszę
ujadanie. Drażni mnie to, ale tuż za zakrętem wyrasta sklep spożywczy, do
którego idę po pomidory i inne elementy. Przebiegam przez ulicę jak spłoszona sarenka i tak spłoszony wchodzę do sklepu spożywczego. Kolejka
wielka jest wielkolud. Leniwa jest również. Ustawiam się dokładnie na samym jej końcu – tuż za kobietą energiczne ruchy wykonującą. Stoję cierpliwie. Ona – ta przede mną – nie: wierci się, kręci, zerka spod byka i zza
okularów, tu, tam i tak; pogania, poklepuje, że to się nie podoba, bo długa
14
15
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
kolejka, bez sensu i coś jeszcze o czasie. Rękoma wykonuje gwałtowne
ruchy, nie zważa na mnie, nie. Uderza mnie na południe od żeber. Zabolało to. Odsuwam się leniwie do tyłu, gdyż nie chcę, by jej atak powtórzył się
tak. Ta przysuwa się. To ja odsuwam się. Ta znowu do mnie, chce mnie trącić, dotknąć, trącić, przysuwa się. Drażni mnie jak cienkie au au. Jeszcze
raz, ostatni raz, odsuwam się o pół kroku w tył. Po sekundzie ona też – za
mną, do mnie i już przy mnie. O nie. Teraz już się nie odsunę ani nie cofnę. Postanawiam stanąć prosto w miejscu, jak mur twardszy niż ze spiżu,
wrastam nogami w podłogę, nie cofać się już. Ta podsuwa się ponownie
i uderza mnie, ale w ten sposób, że to ja ją tak uderzam. Myślę, co mnie
trącasz, kobieto, popychasz? Chce mnie przestawić z miejsca na miejsce.
Zaasekurowałem swoje ciało, by krzywda mi się nie stała, a ona we mnie
uderza się. To ją zabolało ją. Będę twardy jak dzwon, dyn, dyn, jak dąb.
Kroku w tył nie uczynię. Kobieta ruchliwa odwraca się do mnie, patrzy na
mnie, chce mnie bić.
– Uderzyłeś mnie – mówi. Z jej ust zapach czosnku dochodzący
czuję. To jest ciepły, świeży zapach czosnku w miesiącu lipcu spożyty. Ciepła w gębie. I zaraz wywija swoje usteczka w sinusoidę, pachnie czosnek,
chce mnie zaatakować za pomocą rąk i słów. Pokonam ją samym sobą, nie
dotykając jej, swoją niewinnością, dziecięcością, bo mam w sobie dziecko wielkie i ono pomoże mi przezwyciężyć ją, gdyż nie ma sensu stawiać
jej czoła w sposób fizyczny. Wymyślam pomysł. W mojej głowie rodzi się
idea. Najmocniej jak to możliwe wykrzywiam swe usta, a oczy zakrywam
dziecięcością – w ten sposób staję się dzieckiem. Zaciskam dłonie w piąstki
i zaczynam tupać nogami, nóżkami.
– Mamo, mamo, ile kloków do ciebie? – mówię i wykrzywiam już
wykrzywione usteczka. Baba zdumiona milknie. Ja wykrzywiam się. Ale zaraz uśmiecha się i mówi:
– Co? – mówi. Na to ja odpowiadam:
– Dwa mlówce. Laz, dwa! – robię pauzę i – Dwa! Dwa kloki mlówce! Tak – i klaszczę w dłonie, a głowę chowam między ramionami, mocno, z całych sił wciskam ją w ciało, szczerzę zęby – jestem
szczery – zamykam oczy, a zaraz rękoma wykonuję takie ruchy, jakbym chciał wznieść się w powietrze jak malutka kaczuszka. Folklor
dziecięcy w sklepie. Nie tylko baba przede mną patrzy na mnie, ale
też. Nie biorę pod uwagę, że inni też mogą patrzeć, a patrzą, słuchają. Gdy ja patrzę na kobietę stojącą przed babą stojącą przede mną,
a ona widzi, że patrzę na nią, to ta natychmiast spogląda w lodówkę, która stoi za mną. Oczyma wykonuje nagły unik – byle tylko nie
dać się poznać, że ja wiem, że ona wie, że widzę, gdy ona na mnie
patrzy. Wszakże inni też patrzą lub słuchają, jak staję się dzieckiem
i jak ja, dzieckiem będąc, pokonuję kobietę, która dorosłą jest i pachnie czosnkiem.
– Niektórzy powinni korzystać z usług specjalistów – mówi ta przede
mną. – Chociaż na niektórych jest już za późno – dodaje, ja zaś odpowiadam, mówię, co sądzę o specjalistach i zbyt późnym czasie:
– Dwa kloki mlówce! Eee!
Kobieta nie wie, co się dzieje. Nie jest jeszcze świadoma swojej porażki. Odwraca się ode mnie i już się nie odwraca. Stoi twardo, solidnie, spokojnie. Już nie szturcha mnie, nie dotyka, obmacuje. Nie śmie. Jest spokojnie. Zrozumiała. Jest dobrze. Stoi. Zrozumiała. Zaś kolejka też stoi. Nie
przesuwa się wcale, a jeśli się przesuwa, to baardzo powoli, pojedynczo,
powoli. Kolejka. Druga ekspedientka powinna podejść, przyjść do drugiej
kasy, bo kolejka jest długa. Byłoby szybciej w ten sposób. A tak to nie tylko ja się niecierpliwię. Wysoki, łysiejący, na jedną trzecią sklepu cień rzucający mężczyzna niecierpliwi się również i także – może bardziej niż ja
nawet. Wychyla głowę na swojej długiej szyi w kierunku, by spojrzeć na
babcię, która długo zastanawia się, czy kupić bułeczki, sześć czy osiem.
A swoją drogą – skąd i czemu o tej porze tak wielka kolejka? Czemu?
I jeszcze zapytuje, czy bułeczki aby świeże. Bo ona nie wie, czy, jeśli kupi
osiem, to wszystkie zje, a nie lubi zostawiać na następny dzień, bo potem
są nieświeże i nie wie, co z nimi zrobić. A gdy kupi sześć to też nie wie, czy
nie za mało. O zorze polarne! Czy ludzie nie mają innych zmartwień? Od
myślenia urodzi bułkę.
– Czy może pani w końcu zdecydować się? – decyduje się na pytanie i pyta wysoki mężczyzna. – Inni też chcę zrobić zakupy jeszcze przed
północą.
Odwraca się powoli.
– Proszę? – odwraca się spokojnie do niego ta babcia i pyta spokojnie i delikatnie ta kobieta, babcia:
– Długo jeszcze będzie pani decydować się? – powtarza pytanie
mężczyzna.
– Nie rozumiem. Mógłby pan powtórzyć? Stara jestem, już nie te
uszy i nie ten słuch. Może pan powtórzyć?
Mężczyzna zarasta nerwami, włosy stają mu jak popieszczone prądem.
Wydmuchuje z jamy gębowej swoje zdenerwowanie i mówi:
– Nie, nic nie mówiłem.
– Nie? A miałam wrażenie, że coś pan do mnie mówił – odpowiada babcia. Ale mu wiary nie daje. Zaraz rozgląda się dookoła, patrzy, rozgląda się, swoim wzrokiem czegoś, kogoś szuka, mnie znajduje – stojącego na końcu kolejki – i pyta:
– Młody człowieku, czy ten starszy człowiek coś do mnie mówił, bo
16
17
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
mam wrażenie, że tak?
Tak, mówił, bułeczkowa babciu.
– Nie wiem – odpowiadam. – Nie słyszałem. Chyba nic, nie.
Kupuj babciu bułki i idź, zwolnij miejsce w kolejce. Babka ze sklepu,
kolejka krótsza. Ludzie czekają na swoją kolej w kolejce. Skończ te babcine
modły i pierdy nad wyborem bułeczek, czy tyle, czy tyle, amen. Nie, nie żebym nie słyszał, bo owszem, słyszał, tak. Ten wysoki miał na myśli, by ruszyła pani swoją pupcię i twarzyczkę i powiedziała, ile bułeczek pani bierze. Bo on tez chciałby coś kupić, a nie chce spędzić w kolejce kilka godzin. Ot, co chciał powiedzieć. By przestała pani wybrzydzać, polarne zorza. I ja też chcę coś kupić. Wszyscy chcą coś kupić. Babcia odwraca się,
ale przedtem pluje we mnie uwagą:
– Plama na twojej koszulce, młody człowieku. Trzeba uprać koszulkę. – I odwraca się w stronę ekspedientki i pyta, czy bułeczki oby świeże,
tak, świeże, w takim razie nie wiem ile na razie, sześć czy osiem wziąć, bo
nie wiem, czy zjem wszystkie, a nie lubię zostawiać na jutro, bo nieświeże, czerstwe, od pani zależy, ile bułeczek weźmie, czy może mówić pani
głośniej, od pani zależy ile bułeczek. I taka to rozmowa, takie zakupy. I taka
to robota: ja to plama, babcia to głuchota. Mężczyzna i jeszcze kilku kolejkowiczów postanawiają i ostentacyjnie wychodzą ze sklepu. Baba przede
mną również. Baba przede mną, która mną targała, wychodzi pierwsza. Zostają trzy osoby, w tym ja. Babcia nadal nie wie ile, czego, z czego. Zdenerwowanie z mężczyzny wyraźnie przeszło na ekspedientkę; mężczyzny już
nie ma, zdenerwowanie jednakże pozostaje. Ta w końcu niecierpliwi się.
– To ile w końcu tych bułeczek?! Ludzie niecierpliwią się. Też chcą
zrobić zakupy. Babcia obrusza się jak zielony obrus.
– Pani jest dla mnie nieuprzejma. Pani jest wręcz wulgarna. Nie,
tak nie będziemy rozmawiały. Dowiedzenia.
A idź ty sobie babciu. I wychodzi ze sklepu babcia nie kupiwszy ani
sześć, ani osiem bułeczek, ani nawet jednej, a dowiedziawszy się jedynie,
że są średnio świeże, bo przywiezione rano. Wychodzi ze sklepu. Taka to
robota. Kilka minut wymyślania, decydowania się na bułeczki i ostatecznie
niewymyślenie, niezdecydowanie się na ani jedną. Kilka minut wyciętych
z życia. Kilka minut przysłuchiwania się i przyglądania babci. Życia cząstka spędzona w sklepie. Nieistnienie sprzedane za bezcen. I to jest życie.
Składające się z takich małych nieistnień.
Z zaplecza przychodzi druga ekspedientka, do drugiej kasy podchodzi, proszę mówi, zaprasza. Cóż za idealna nieumiejętność wyczucia momentu! Przychodzi wtedy, gdy kolejka mała, krótka i wąska. Staje
przy ekspedientki kasie kobieta, która dotychczas nie wycofała się z kolejki
i jednostajnym, systematycznym głosem mówi, że poprosi piwo, papierosy,
pół kilo pomidorów, puszkę kukurydzy, serek homogenizowany, bułkę tartą,
i tyle, dziękuje. Ekspedientka z małym kolczykiem w nosie przynosi piwo,
papierosy, pomidory, kukurydzę, serek i bułkę i w kasę wystukuje i cenę
podaje. Jak potulny baranek przez bacę prowadzony pani płaci grzecznie.
Pani wydaje resztę. Pani wkłada ją do portfela i wychodzi i pora na mnie
przychodzi. W końcu jest mi dane kupić. W końcu. Kasa obiecana.
– Dzień dobry – mówię. Ona też uprzejmie mnie wita. – Dzisiaj będę
robił pyszną sałatkę. Poproszę cztery duże pomidory.
– Nie ma już. Skończyły się. Niestety. Przykro.
-– Oj – martwię się głośno. – W takim razie kukurydzę.
– Też nie ma. Ostatnią puszkę kupiła tamta pani.
– Mały majonez.
– Jest tylko duży. Podać?
Po co mi duży, skoro chcę mały? W dużym są dwa małe, ale ja potrzebuję jeden mały. Więc co: pół majonezu włożyć do kieszeni, a resztę
oddać? Odlać? W tym sklepie nie ma nic do kupienia. Nic. Kręcę głową,
że nie podać.
– A cynamon jest?
– Tylko w pałeczkach…
Sama jesteś pałeczka.
– … w laseczkach – poprawia się ekspedienteczka. Do zupy z takim sklepem, gdzie biją, przez dziesięć minut wybierają bułeczki, a potem
obrażają się i gdzie nie ma nic, co być powinno, i co chcę kupić. Nie ma pomidorów i kukurydzy, nie ma nic, majonezu za dużo. Nie będzie sałatki.
– Podać? – pyta ekspedientka?
Teraz, gdy nic nie ma, to nie wierzę w jej pierwsze przykro mi, gdy
przykro jej było, gdy pomidorów nie było. Zdenerwowanie we mnie narasta intensywnie i systematycznie. Przeszło z mężczyzny i ekspedientki
do mnie przyszło.
– Nie – odpowiadam. – Trudno nie zauważyć, że nie ma tu nic z tego, czego potrzebuję. Co w ogóle jest tu do kupienia, bo nie ma nic?
– Bułka tarta – odpowiada ekspedientka z regularną nutą złośliwości. Z bułki tartej nie zrobię sałatki z pomidorów, kukurydzy i.
– Do widzenia – żegnam panią. Wychodzę ze sklepu z rękom pełnymi tego, z czym tu przyszedłem, z niczym. Wychodzę bezczynny. Minuty nieistnienia zakończone, zaliczone, spełnione, moich kilka minut straconego czasu. Zdenerwowanie narosło intensywnie i systematycznie. Bułka tarta jest w sklepie, do którego codziennie przychodzą dziesiątki klientów. Pies by się uśmiał. Ale zaraz przychodzi mi do głowy idealny pomysł,
by wstąpić do sąsiedniego sklepu po pomidory, kukurydzę i spółkę. Może
tam kupię to, czego nie kupiłem tu? To wszystko dobry pomysł. Sąsiedni
18
19
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
sklep znajduje się blisko tego, w którym nie było nic. W sąsiedztwie bliskim
bardzo. Idę, podchodzę, nie wchodzę do sklepu i patrzę, a tu te same twarze, ten sam wysoki mężczyzna i głuchawa babcia, która zwróciła uwagę
na plamę na mojej koszulce, i kolejka wielka jak nielapidarna stodoła. I podobne słowa, czy coś jeszcze, słucham, jestem głucha, słucham, głośniej.
I wszyscy ci sami, których widziałem już wcześniej. Nie, nie, nie wchodzę tu.
Wychodzę, mimo że jeszcze nie wszedłem. Nikt nie będzie mnie bezkarnie
trącał i dotykał i rzucał cienia. Nie życzę sobie być dotykanym. Wracam do
domu bez niczego. Sałatki nie będzie. Nie.
Przebiegam przez ulicę jak spłoszona sarenka, mijam schizofreniczne
szczekanie, wstępuję na swoją ulicę; tu dzieci bawią się nadal i melorecytują Mamo, mamo, ile kroków do ciebie? Sklep był pusty, nie będzie sałatki.
Wracam z pustymi rękoma, wchodzę do przedsionka pusty.
– To ty? – pyta Mama mnie.
– Tak – odpowiadam Mamie ja. – Wiesz, nic nie kupiłem, nic nie
było w sklepie oprócz ogromnej kolejki i bułki tartej. I wiesz, stała przede
mną jakaś okropna, wstrętna baba – zdejmuję sandały – która pachniała
czosnkiem i która nieustannie mnie popychała. Okropna!
Wchodzę do domu i uświadamiam i słyszę. Że mamy gościa, kobietę. Wchodzę do domu, podchodzę i uświadamiam gościa. Przyglądam się
dyskretnie, łagodnie. Tak. Przebóg! Toż to ta ze sklepu! Która stała przede
mną! Ta, co czosnkiem. I szturchem. Niedawno popychała mnie, a teraz siedzi na kanapie tej, na której siedziałem przed wyjściem do sklepu ja. Szczerzę do niej zęby szczerze. Uśmiecham się szczęśliwie i wieloznacznie jak
do bułki tartej. Jak moje dziecko ją pokonało przypominam. Ta też uśmiecha się szczęśliwie. Już zna mnie.
– Niektórzy powinni korzystać z usług specjalistów – mówi i uśmiecha
się na pewno wieloznacznie. – Tylko specjalista pomoże ci… – Tu robi przerwę, pauzę, milknie jakby zadławiła się pomidorem, którego nie kupiłem,
którego nie ma i nie będzie sałatki. Zaraz jednak po tej pauzie dodaje:
– …usunąć plamę z twojej koszulki.
Alan Misiewicz
20
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Proza
JEDNO OKNO
Zawsze patrzył w to jedno okno. Za każdym razem, gdy przejeżdżał
obok tego bloku. Łatwiej było w dzień, gdy nie było widać zapalonego światła, wtedy wyobraźnia spała. Jadąc wieczorem, przeżywał już koszmar. Liczył w duchu, że zobaczy jasne światło górnego żyrandola, znosił to jakoś,
gorzej było, gdy świeciła się mała, pomarańczowa lampka. Wtedy przystawał na parkingu pod blokiem i wpatrywał się. Czasem siedział tak nawet
dwie, trzy godziny, może czekał, aż lampkę ktoś wyłączy? O czym myślał?
O swojej małej, pomarańczowej lampce, w którą wpatrywali się oboje jak
zaczarowani, patrzyli jak kulki w środku rozdzielają się i łączą. Czy wtedy wiedział, że stanie się samotną kulką? Nie wiedział, ale robił wszystko,
żeby się tak stało. Teraz jest samotną kulką w zgaszonej lampce, takie kulki opadają na dno.
Bał się tam pojechać. W sumie znał tę okolicę a i ludzie go pamiętali,
więc problem nie był duży. Ale te pięć tysięcy w kieszeni powodowało, że
szedł jakiś nieswój. O P-99 Walter-Radom czytał sporo, pistolet samopowtarzalny zasilany amunicją 9x19 Parabellum, celny, prosty w obsłudze.
Nie martwił się tym zbytnio, bo w cenie miał kogoś, kto pokaże mu, jak go
odbezpieczyć i przeładować. Czy strzelał? Codziennie, z broni różnego rodzaju, nigdy nawet nie pomyślał, że tym samym palcem naciska się spust
i lewy przycisk myszki. Transakcja nie trwała długo, pistolet był dość spory,
dobrze leżał w dłoni. Zawinął go w szmatę i włożył do kolorowej reklamówki.
Wyszedł. Idąc znajomą ulicą, żegnał się z nią, tak jak z wieloma rzeczami
w tym ostatnim tygodniu.
Lampka paliła się, siedział tam już od godziny. Wiedział, że są oboje,
bo widział, jak wchodzą do bloku. Wiedział, że nie ma dużo czasu. Od momentu pierwszego strzału ma kilka chwil na oddanie drugiego i trzeciego.
Chyba się tym jednak nie martwił. Był dziwnie spokojny, zrezygnowany, leki
działały, otępiając umysł skutecznie. Na to zresztą liczył. Nigdy nie umiał
zachować zimnej krwi, był wybuchowy i porywczy. Tej nocy musi być opanowany i skuteczny, bo wiedział, że jeden błąd oznacza kłopoty. Wszystko
ma być doskonałe.
Zapytacie dlaczego? Nie ma na to prostej odpowiedzi. Stracił ją,
dzięki swojemu zachowaniu, kochając ją, jak nikogo na świecie, strasznie
krzywdził, bo bał się bliskości. Gdzieś nawet wyczytał, że to jakaś odmiana
choroby psychicznej. Tak bardzo ją kochał, że bał się tego, odsuwał ją od
siebie, krzywdził, potem wariował, przepraszał, wydzwaniał. I tak w kółko.
21
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Wytrzymała długo, ale w końcu to przerwała, skutecznie. Znalazła sobie kogoś innego. Wiedział, że go nie kocha, wiedział, że jest z nim tylko mu na
złość, a może na złość całemu światu. Widział to w jej oczach, gdy spotykał
ją gdzieś przypadkiem. Miała takie smutne oczy. Widział w nich tę skrzywdzoną miłość i zawsze potem długo nie mógł dojść do siebie, przerażony
złem, jakie uczynił tej kobiecie. Kobiecie, przy której zasypiał tyle lat, której rękę zawsze trzymał, gdy leżała obok niego, której usta miliony razy zamykał swoimi. Zepsuł to i wszystko stracił. Nie umiał z tym żyć. Próbował
oszukać samego siebie, iż potrafi być z kimś innym, ale przed oczami miał
tylko ją. Zawsze, o każdej porze dnia, przed zamknięciem powiek i zaraz
po ich otwarciu. Potem wiele razy widział ich razem. Mijał w samochodzie,
umierał powoli i po kawałku. A teraz siedział po jego blokiem z pistoletem
w kolorowej reklamówce, wyciągnął go powoli, przeładował, odbezpieczył,
po czym schował go na miejsce. Czy był gotowy?
Zaparkował prawie przy samej klatce, widział jego samochód. Powoli
wysiadł, nie szło mu zbyt łatwo, bo był odurzony lekami. Skierował swe kroki w stronę wejścia. Wiedział, że jest domofon, ale liczył na to, iż ktoś mu
otworzy. Nie musiał, drzwi były niedomknięte. Wszedł do klatki. Było cicho.
Teraz droga na trzecie piętro. Planując to zakładał jedną rzecz, że ktoś mu
otworzy drzwi. To było niebezpieczne założenie, wiedział, że drzwi są słabe,
proste, nie antywłamaniowe. Ale to się mogło nie udać. Niebezpieczne założenie. Widział jak wchodzili do domu sami. Nikt z nimi nie szedł. Wcześniej
dzwonił do domofonu, mieszkanie było puste. Bez znaczenia było, czy ktoś
go zobaczy, bo to podróż w jedną stronę. Wiele razy leżał i myślał, czy będzie w stanie to zrobić. Idąc, wiedział, że tak. Zamknął oczy.
Zadzwonił do drzwi, w prawej ręce trzymał odbezpieczony i przeładowany pistolet. Drzwi się otworzyły, stał w nich mężczyzna, uśmiechał się
i mówił coś jeszcze do niej. Strzelił mu w głowę. Przeszedł nad nim i spojrzał w korytarz. Stała w nim i trzęsła się. Podniósł pistolet i strzelił. Upadła.
Potem poczuł smak stali.
Otworzył oczy. Nacisnął dzwonek do drzwi. Otworzył mężczyzna.
- Powiedz Jej, że ją nadal kocham – odwrócił się i z pochyloną głową
zaczął schodzić po schodach.
Wyszedł przed blok i poszedł w stronę swojego samochodu. Zamknął drzwi.
PONAD MGŁĄ
Suwałki
Poezja
La rozprawia się z kropkami
chińska laleczka w przyciasnym ubranku kreśli
znaki. wyciągniętym jak najdalej językiem
podpiera myśli które zbiesiły się i krążą
nad prowincją Seczuan a niektóre toną w rzece
Jangcy. jak uczył ją pan Czen należy do kanonu
pisać powoli poznać siłę pędzelka i nie dać
dzikim pszczołom zakładać gniazd
pomiędzy ścianami z ryżowego papieru.
to takie okrutne myśli La i dodaje w to miejsce
własną interpunkcję.
właśnie tam
gdzie nie położono kamieni
(16.04.07)
ważki siadają na La
dźwięk skóry jest wyjątkowo wysoki
więc tak istnieją żarnowce
kiedy się nie opuszcza lasu i nie przekracza
granic pól - myśli laleczka gryząc końcówkę
trawy by dojść do początku.
a gdyby tak dać się na brzuchu
położyć i raz nie udawać krzaków
zanim to po myśli - już kwitną
rumieńce ramiona wzruszają słońce
i znów
cierpliwości
(23.05.07)
wygrywał z nią we wszystkie
możliwe gry - to tylko jeszcze jedna
forma bycia razem
pionki mają okrągłe podstawy
by dokończyć ruch zamyśla się La
czy mogę obejść tę planszę?
Leszek Robert Kapuściński, 36 lat, nauczyciel, uwielbiam obserwować otaczającą mnie rzeczywistość i czasem utrwalić coś w postaci zdjęcia lub tekstu.
22
numer 3/4/5
(14.08.07)
23
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Nawie
pomiędzy korzeniami
cyt cyt grudki gleby
łuski łussski słuchaj
Suwałki
numer 3/4/5
Proza
Jawia
jak milkną szelesty
cichnie woda nitki (nici)
skorupki i kokony
pełne obiecanych
i tak jest dobrze - niech się wypełnia to
co obrysowano konturem. dotknięcia
pozwalają poznać w którą stronę
patrzeć mają oczy.
każdy kamień i drzewo
ziaren głosy słyszysz słysz
to ja pomiędzy moim
ciałem czarno a to nie
noc nie moc to
i ja “niestraszny
wewnątrz niech zaśnie. nie poznane
niech nie wodzi. w trzęsawiska
można wejść i się zagubić. w sobie
domysłach myślach niech będzie
więc widoczne
ja kołyszę
światem pod
spodem stołem pod
sunę czekam w krąg
w krąg czekam
po i na
(obiecane)
PONAD MGŁĄ
co na odległość ręki. bez dystansu
powietrza. w przestrzeni pomiędzy
korzeniem i koroną
pnie się
Prawia
między gałęziami nad
pod gałęzie siła sprawcza potok
spraw. niewidoczne
niewidzialne“niejasne i ciemne nie
określ mnie określ
Joanna Lewandowska, rocznik 1976. Pogodna pani od Biologii. Wielka
fanka słowotwórstwa i całego innego fruwajstwa.
24
Menażeria
I
Jestem pańskim menedżerem – oznajmił elegancki mężczyzna, stojąc
w progu mieszkania.
Słucham? – niedowierzałem, bowiem komunikat przybysza wydał mi
się nazbyt abstrakcyjny, nawet w tych okolicznościach, w których przyszło
nam żyć – państwie o nazwie Rzeczpospolita Polska.
Menedżerem – odparł, jak gdyby była to sytuacja najpospolitsza.
Jakim znowu menedżerem? Panie, o co panu chodzi?
Proszę pana – rzekł zdecydowanie – zostałem panu przydzielony, tak
jak każdemu obywatelowi w tym kraju.
Od dawna nie oglądałem telewizji, nie miałem w domu odbiornika,
a w kieszeni i uchu żadnego nośnika danych, toteż przez chwilę byłem
skłonny mu uwierzyć. Zreflektowałem się jednak.
Ależ ja nic o tym nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, widząc,
że sytuacja staje się poważna.
Proszę nie żartować, trąbiono o tym od dawna – zaznaczył z niesmakiem.
Co nie zmienia faktu, że nie znam sprawy – spuentowałem. – Może
mi pan łaskawie wytłumaczyć, na czym to... to coś polega?
Mężczyzna zmarszczył brwi, jego optymizm zgasł.
Projekt instytucji menedżera – rozpoczął – została wysunięty miesiąc
temu i wczoraj, po podpisaniu ustawy przez prezydenta, stał się faktem. Każdemu obywatelowi został przydzielony menedżer, swoisty anioł stróż. Pan
jest porządnym obywatelem, absolwentem filologii polskiej, nie figuruje pan
w kartotekach policyjnych, nie sprawiał pan problemów wychowawczych w
przedszkolu, szkole podstawowej, liceum, na studiach rozpił się pan trochę,
ale później powrócił do społeczeństwa, toteż przeznaczono panu mnie – licencjonowanego menedżera, niegdyś piłkarskiego, który zadba o pańskie
życie codzienne, pomoże w wielu sytuacjach. Proszę się nie obawiać, moją
pensję w stu procentach pokrywa państwo.
Zakończył, po czym spojrzał wymownie. Patrzyłem z przerażeniem.
Innym zaś – kontynuował z wysiłkiem, widząc wyraz mojej twarzy
– dajmy na to: alkoholikom, dewiantom wszelakim, degeneratom przydzielono menedżerów z przeszłością kuratorów, prokuratorów, znaleźli tam również zatrudnienie pogardzani do tej pory absolwenci pedagogiki przedszkolnej, przekwalifikowani odpowiednio rzecz jasna. Tak więc,
25
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
reasumując, państwo pragnie zadbać o rozwój społeczeństwa, usunąć patologie, sprawić, aby codzienne relacje, zmagania ulegały rozwiązaniom
pozytywnym na mocy kompromisów, wzajemnych ustępstw i jednoczesnej
pracy. Państwo chce skończyć ze swoim dotychczasowym wizerunkiem,
gdzie społeczne ziarno pada na grunt niepodatny, zakażony, zdegenerowany. Państwo chce odsunąć problemy w niebyt. Od tej pory będę załatwiał
za pana wszelakie sprawy mniejszej lub większej wagi albo pośredniczył
w ich załatwianiu. Rozumie pan?
Mam nadzieję – odparłem niechętnie.
Nastała chwila milczenia. To taka specyficzna zasłona – wzajemne
spojrzenia, podejrzenia, domysły.
Posiada pan jakiś certyfikat? – zapytałem.
Wręczył mi piękny, zdobiony złotą wstęgą akt. Przeczytałem komunikat.
W dniu takim i takim, hm, tak, został przydzielony panu... licencjonowany
menedżer, pan...
Chyba nie mam wyboru – powiedziałem i zaprosiłem go do środka.
Wszedł i od razu zasiadł w salonie, rozpierając się wygodnie.
Nie ma pan żony, czyli jeden pokój jest panu niepotrzebny, pomieścimy się – rzekł.
Pomieścimy?! – byłem wstrząśnięty.
Tak – odparł spokojnie, mrużąc oczy. – A jeśli będzie pan potrzebował
mojej pomocy w godzinach wieczornych?
Sam sobie poradzę ze zrobieniem herbaty czy oddaniem moczu – zauważyłem zwięźle.
Nie byłbym tego taki pewien – zażartował. – A poważnie mówiąc – dodał – muszę, zgodnie z rozporządzeniem państwa, przebywać z panem
dzień i noc. Nazywam się Bonawentura Sucz – przedstawił się i podał mi
swoją wizytówkę.
Ech – westchnąłem. – Moje nazwisko z pewnością pan zna.
Tak – odparł, po czym poczęstował się cukierkiem ze szkatułki stojącej na stole.
Pewnie będą z nim problemy – przemknęło mi przez myśl.
Bonawentura sam nawlókł pościel, posprzątał, zajął najskromniejszy
pokój, jadł mało i pił wodę z kranu. Położył się wcześnie.
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Zbudziłem się po dziesiątej. Przez żaluzje wdzierało się jaskrawe słońce. Na nocnej szafce potężniało śniadanie, dwa jajka na twardo, herbata oraz
twarożek ze szczypiorkiem, dwie kromki chleba z masłem i sałatka owocowa. Na talerzyku obok leżała karteczka z napisem: Twoje ulubione (kiedy,
u cholery, przeszliśmy na ty?!), smacznego. Pod karteczką znalazłem eleganckiego papierosa, gdyż zwykłem palić po obfitym posiłku.
Wstałem wypoczęty. Przeszedłem po lodowatej podłodze do łazienki,
umyłem się. Kiedy wyszedłem, Bonawentura siedział w fotelu wpatrując
się we mnie radośnie.
Jak się spało? – zapytał.
W świetle dziennym prezentował się jeszcze bardziej elegancko.
To jakaś anomalia, pomyślałem, że nie zatrudniono go w ministerstwie.
Mógłby być, dajmy na to, koordynatorem do spraw służb specjalnych albo
wicepremierem bez teczki. Bonawentura wzbudzał respekt swoją posturą,
ubiorem, gracją i zaufanie. Elektorat maryjny z pewnością stwierdziłby, że
„z oczu mu dobrze patrzy”.
Znakomicie – odparłem zgodnie z prawdą.
Cieszy mnie to. Zaplanowałem panu rozkład dnia – w języku mówionym najwidoczniej nie był tak odważny jak w pisanym, toteż nie zwracał
się do mnie per „ty”.
Rozkład dnia?
Tak – potwierdził. – Nadszedł kres obijania się. Najpierw pójdziemy do
sklepu, by zrobić zakupy – i widząc zaniepokojenie malujące się na mojej
twarzy, dodał – zakupy finansowane przez państwo.
Odetchnąłem.
Co potem? – spytałem.
A potem godzinny spacer w parku, próba nawiązania znajomości z tą
panią, naprzeciwko której zwykle pan siada, lecz nie ma pan odwagi nic powiedzieć. Będzie to o tyle łatwiejsze, że menedżer owej pani nawiązał ze
mną kontakt. Ustaliliśmy wszystkie szczegóły, podpisaliśmy kontrakt.
Dobrze, że nie staliśmy podczas tej rozmowy na rogu ulicy Kościuszki
pod okiem miejskiej kamery. Musiałem mieć naprawdę wytrzeszczone oczy.
Nie wykluczam także opadłej szczęki.
Następnie... Następnie zobaczymy. Plan dzisiejszego dnia jest uzależniony od tego, jak wypadnie pan w oczach pani z ławki naprzeciwko,
tak ją nazwijmy. Przygotowałem również wariant rezerwowy. Jednakże nie
dopuszczam do siebie myśli o niepowodzeniu misji w parku.
Aha – mruknąłem, a Bonawentura wręczył mi elegancką kartkę formatu a4, na której dostojnym stylem lucida console były wypisane anegdoty
i żarty zalecane przez państwo w rozmowach zapoznawczych.
Czułem się świetnie. Zdrowie dopisywało, humor również – dzięki Bonawenturze jednego dnia wyzbyłem się dekadenckich przyzwyczajeń. Świat
wydawał się piękny i gościnny jak nigdy. Ulice, dotąd smętne i pełne wisielczego nastroju, tętniły radością. Państwo już nie leżało na wznak, doznając
ostatniego namaszczenia, państwo powracało do pozycji pionowej. Państwo cudownie ozdrowiało z impotencji. Chodnikami spacerowały pod rękę
z menedżerami, dotychczas samotne, obecnie zaś kwitnące, panie. Skon-
26
27
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
centrowane przy wielkopłytowych osiedlach nastoletnie bohemy, uległy podwojeniu i teraz siedząc w parku, zmieniając przyzwyczajenia, ucząc się
społeczeństwa, wyglądały raczej na grupy terapeutyczne. Kilkunastu chłopaków o groźnym wyrazie twarzy plus kilkunastu rozpromienionych menedżerów – nie było piękniejszego widoku, więc scena ta niezwłocznie znalazła się na państwowych billboardach i ulotkach propagandowych.
Patrzyłem na tę sielankę z okna mieszkania, szykując się do wyjścia.
Bonawentura pomógł mi w doborze krawatu, tak więc szybko uporaliśmy
się z tym problemem.
Wyszliśmy.
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
II
Wkrótce udaliśmy się do parku. Na szczęście po drodze spotkaliśmy
jedynie dwie znane mi dość dobrze rodziny, więc na wymianie „dzień dobry”
zeszło nam ledwie czterdzieści osiem i pół minuty, co skrupulatnie obliczył
mój menedżer i zapisał w raporcie. W akapicie podsumowującym zaznaczył, że moja resocjalizacja przebiega pomyślnie. Otrzymałem za to prezent – kosz łakoci lokalnej firmy cukierniczej.
Odbyło się to w sklepie, do którego wstąpiliśmy przy okazji, gdyż ten
mieścił się tuż przed parkiem. Kosz zawierał moje ulubione słodycze, nie było
mowy o przeterminowaniu. Bonawentura zaś zajął się zakupami, widząc moją
radość. Oficjalnie mieliśmy nabywać produkty wspólnie, ja – wydając polecenie niejako z góry, on – pośrednicząc, jednak menedżer oszczędził mi tego,
dostrzegając w moich oczach prawdziwie dziecięcy blask.
Po dotarciu do dobrze znanej mi ławki, rozejrzałem się. Kobiety jeszcze nie było. Zasiedliśmy. Bonawentura poprawił mi mankieciki, otrzepał
pyłek z kołnierza i nadzorował dookolną sytuację. Ja zaś, ubrany w idealnie
skrojony garnitur, mający śnieżnobiałą koszulę oraz idealnie pasujący do
niej krawat, oczekiwałem w napięciu. Nigdy nie byłem nazbyt urodziwy, ale
dzisiaj po prostu musiałem – nie da się inaczej tego ująć – musiałem wyglądać doskonale.
Kobieta nie nadchodziła.
Dogadał się pan z menedżerem tej pani? – spytałem towarzysza egzystencji.
Chwileczkę – odparł Bonawentura, odbierając SMS-a. Nagle posmutniał.
Co się stało? – spytałem i wtedy do mnie dotarło: przecież do tej pory
nie traktowałem Bonawentury zbyt grzecznie. Może to przeze mnie?
Ech – westchnął. – Dostałem właśnie informację od Operatora Państwa, że kraj nie może być aż tak ogromną sielanką. Widzi pan, są trzy profile rozwoju obywatela. Pierwotnie został pan przydzielony do grupy pierwszej: sielanki absolutnej. Druga grupa natomiast, to sielanka z łyżką dziegciu. Trzecia zaś: materiał pomocniczy. Właśnie otrzymałem zawiadomienie,
że został pan relegowany do grupy drugiej, ona też jest dobra, jednak, jak
nazwa wskazuje, raz dziennie człowiek przeżywa jakąś gorycz. W centrali
musiał nie spodobać się mój nazbyt optymistyczny poranny raport, ponadto sprawy nie ułatwiła ta kobieta z naprzeciwka, której danych nie mogę
ujawnić, otóż ona usiłowała uwieść swojego menedżera. A to w kodeksie
naszego państwa grzech śmiertelny, ponieważ menedżer to instytucja, instytucja taka sama jak Urząd Skarbowy albo Sąd Grodzki...
Więc co się z nią stało? – zapytałem w obawie o swoją idealistyczną miłość.
Pańska wybranka została cofnięta do trzeciej grupy jako pierwsza w tym
kraju, choć to marne pocieszenie, i stracona. Egzekucja już się odbyła.
Co?! – zawołałem.
Tak, to prawda.- odparł ze smutkiem.
28
29
Przywitał nas widok niesłychany: pomalowane barierki okalające trawniki, czysta kostka brukowa, kontenery na śmieci prosto z fabryk. Ludzie
uśmiechali się, pozdrawiali nawzajem.
Przechadzaliśmy się teraz wspaniałym chodnikiem, mijając szczęśliwe, dotychczas trzy-, cztero-, pięcioosobowe rodziny, a obecnie składające
się z sześciu, ośmiu albo dziesięciu członków.
Podszedł do nas menedżer rodziny spod trójki.
Pan Saski pragnie powiedzieć panu „dzień dobry” – rzekł.
Nie zdołałem odpowiedzieć. Do konwersacji natychmiast włączył się
Bonawentura.
Ależ dziękujemy – odparł, po czym zwrócił się do mnie. - Pan Saski
pragnie powiedzieć panu „dzień dobry”.
Słyszałem przecież – odparłem.
Tak, lecz muszę pośredniczyć w wymianie uprzejmości. To w ramach
procedury. Bo, widzi pan, gdyby znalazło się w komunikacie od innej osoby
słowo obraźliwe, wulgarne, moim obowiązkiem jest ocenzurować je i podać
panu komunikat w formie przystępnej, tak by doprowadzić do ostatecznej
zgody, zapobiec wszelkim waśniom.
Rozumiem – potwierdziłem. – Proszę więc powiedzieć panu Saskiemu
„dzień dobry”.
Bardzo dobrze – odparł Bonawentura – dialog został zaksięgowany.
Mój menedżer zwrócił się do menedżera Saskich, po czym odeszli na
kilka kroków. Powiedzieli coś sobie, niestety nie usłyszałem treści.
Po chwili menedżer sąsiadów powrócił do swojej rodziny i przekazał
im mój komunikat. Sascy pomachali mi, a ja odmachałem.
Widzi pan, jakie to proste – skwitował Bonawentura.
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Skryłem twarz w dłoniach. Czyli nigdy więcej jej nie zobaczę? – rozmyślałem. Nagle odezwał się Bonawentura.
Pozostało panu dwanaście minut i czterdzieści siedem sekund do końca procesu żałowania, później pójdziemy do ZOO.
Państwo jest podłe – powiedziałem ze złością.
Niech pan przestanie, to bluźnierstwo! – uniósł się. – Nie napiszę tego
w swoim raporcie, bo natychmiast mógłby pan zostać przesunięty do grupy trzeciej i stracony. Proszę pamiętać: nie wolno.
Strapiłem się poważnie.
Wkrótce w milczeniu udaliśmy się do ZOO. Bonawentura wysłał raport z prośbą o lżejszą łyżkę dziegciu nazajutrz, gdyż ta dzisiejsza zaważyła
za mocno na dniu dzisiejszym.
Jakie są moje szanse na powrót do grupy pierwszej? – zapytałem menedżera, kiedy wracaliśmy na obiad.
Niewielkie – odparł. – Przysłano mi dokładniejszy wyciąg z pańskiej
kartoteki, w tym także analizę psychologiczną, socjologiczną, filozoficzną,
psychofizyczną, aktualne badania lekarskie – są nazbyt korzystne. Dowodzą,
że doznał pan w swoim życiu zbyt wielu chwil radosnych, tak więc wszystko musi się jakoś równoważyć. Chociaż – zamyślił się – może kiedyś, po
przyjęciu odpowiedniej ilości dni z motywem negatywnym, kiedy licznik się
wyzeruje, a przypominam, że doznaje pan również uczuć pozytywnych, dostanie pan przeniesienie do grupy pierwszej.
Za to z drugiej już krok do trzeciej – powiedziałem ze smutkiem.
Owszem – odparł Bonawentura. – Ale proszę się nie niepokoić. Nie,
nie, musiałby pan naprawdę na to zasłużyć. Naprawdę – powtórzył raz jeszcze menedżer.
Na przykład?
Popełniając grzech ciężki, w pierwszych trzech przypadkach można
zastosować odroczenie kary, ale niekoniecznie, to znaczy bluźnić przeciwko
państwu. Aha, jest jeszcze jedna sprawa. Nie jestem jedynie pańskim menedżerem, nadzorcą i tak dalej. Jestem także pańskim spowiednikiem...
Słucham? – odparłem ze zdziwieniem.
Tak, ma pan obowiązek comiesięcznej spowiedzi ze swoich myśli.
Bowiem umysł również grzeszy. Lepiej nie kłamać przy tym procesie, gdyż
przy spowiedzi używam wykrywacza kłamstw.
Więcej się nie odezwałem. Wróciliśmy do domu, Bonawentura przyrządził obiad, zjedliśmy, po czym szybko udaliśmy się do swoich pokoi. Natychmiast oddałem się w objęcia poobiedniego snu.
30
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
III
Jakie plany na wieczór? – spytałem Bonawenturę po przebudzeniu.
Jak wiadomo, każdy obywatel powinien mieć pełny dostęp do dziedzictwa kulturowego. Tak patrzę... – zamyślił się. – Tak patrzę na pańskie świadectwo i widzę, że miał pan trójkę z historii sztuki. Przejrzałem pańskie klasówki z tamtych lat, bo się zachowały, jak dobrze, prawda, i widzę, widzę,
że ma pan poważne braki w dziedzinie sztuki filmowej.
Jasna cholera – odparłem zwięźle – to lekka przesada.
Wcale nie – skontrował. – Powinien pan nadrobić te braki. Oczywiście
ma pan wybór pomiędzy: nadrobić i nie nadrobić, lecz niech pan pomyśli,
co będzie zawierał mój raport w razie odmowy.
Patrzyłem spode łba. Niestety, należało się dostosować. Wieczór
spędziliśmy oglądając filmy przyrodnicze o piskorkach akwariowych z lat
1983-1999. Uzbierało się czternaście trzydziestominutowych pozycji. Seans
skończył się o pierwszej nad ranem.
Następnego dnia wstałem nieprzytomny, obolały, wczorajszy. Bonawentura parzył kawę. Jego nastrój wyraźnie skłaniał się ku prostracji.
Co się stało? – spytałem, ziewając.
Milczał. Jedynie spojrzał na mnie ze smutkiem.
Panie Sucz, co panu jest?
Ech – westchnął – zupełnie zapomniałem.
O czym? – drążyłem.
Właśnie kolejny rocznik opuścił szkołę menedżerską – odparł.
Nie rozumiałem.
Co to oznacza?
Będę musiał przyjąć kogoś na staż.
Zamarłem.
Chce pan powiedzieć, że wprowadzi się do mojego mieszkania pański
stażysta?!
Tak, to mam na myśli – potwierdził.
Staliśmy przez chwilę w milczeniu. Bonawentura przerwał ciszę:
No, ale ta wiadomość nie może zburzyć nam programu dnia.
Jasne – odparłem, opadając na fotel. Skryłem głowę w dłoniach.
Proszę się nie przejmować. Stażystka zjawi się wieczorem. Wcześniej
wybierzemy się do sklepu, kupimy coś, napiszę dobry raport, może znowu
przyznają panu kosz słodyczy – menedżer próbował mnie pocieszać.
Panie, lubię słodycze, ale nie takim kosztem. Wpędzicie mnie w depresję.
Proszę się ubrać – rzekł twardo. – Niebawem wychodzimy.
Kiedy staczaliśmy się w dół mrocznej klatki schodowej, gdzie nikt
od dawna nie wkręcał żarówek, wiedząc, że zostaną one skradzione, za-
31
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
stanawiałem się, czy Bonawentura specjalnie nie zrobił mi śniadania dzisiejszego poranka. Czasami zerkałem na niego z ukosa. Jego przekrwione oczy, utkwione w bezmiarach żółtej, ściennej farby, były przygaszone.
Lewa powieka lekko drgała.
Udaliśmy się do sklepu. Na szczęście po drodze nie napotkaliśmy
zbyt wielu znajomych rodzin. Czas pozdrowień zajął ledwie siedemdziesiąt dziewięć minut.
W osiedlowym warzywniaku zionęło pustką. Atrakcyjna ekspedientka siedziała w głębi zadymionego zaplecza, leniwie konwersując ze swoim menedżerem.
Klient pragnie powiedzieć „dzień dobry” – rzekł Bonawentura.
Sprzedawczyni spojrzała na niego ze zdziwieniem.
Czesiek – szepnęła do mężczyzny na zapleczu – przyszedł jakiś, który
przestrzega procedur.
W oka mgnieniu spomiędzy rzędów skrzynek piwa wytoczył się,
zapinając przy tym rozporek, poprawiając zmierzwione włosy, menedżer
ekspedientki.
Sprzedawczyni dziękuje za przybycie i również pragnie powiedzieć
„dzień dobry” – rzekł.
Po chwili za ladą stanęła młoda, jak powszechnie wiadomo na podstawie opinii lokalnych kloszardów - atrakcyjna panna, absolwentka szkoły
gastronomicznej, dwudziestoletnia, a już pozbawiona perspektyw.
Chcę chleb, jajka i sok pomarańczowy – szepnąłem Bonawenturze.
Poprosimy chleb biały krojony, dziesięć jajek i sok pomarańczowy w litrowym kartonie – powiedział.
Oczywiście – odparł Czesław, po czym zwrócił się do podopiecznej
– panowie życzą sobie chleb biały krojony, dziesięć jajek i sok pomarańczowy w litrowym kartonie.
Jasne – odpowiedziała kąśliwie.
Pani ekspedientka pragnie powiedzieć „ależ oczywiście, drodzy panowie, klient nasz pan, już podaję” – skłamał menedżer sklepikarki.
Dziękujemy – powiedział Bonawentura.
Niebawem na ladzie znalazła się świeża foliowa torebka wraz
z zakupami.
Proszę zaczekać – zatrzymał nas Czesław, kiedy zapłaciliśmy – pani
ekspedientka pragnie dołączyć do zakupów kilka próbek produktów gratis.
Poczuliśmy się niczym klienci najwytworniejszej pasmanterii. Po
chwili otrzymaliśmy także kilka pięćdziesięciomililitrowych próbek, na przykład boćwinki, kapusty kiszonej, znalazł się także olej i koncentrat pomido-
IV
O ironio, całą młodość uczęszczałem do szkół, w których przedstawicielki tkanki żeńskiej nie grzeszyły urodą (może nawet pokutowały), a tu
od razu takie coś...
Stażystka Bonawentury miała imponujące CV. Właściwie jej oceny,
rodowód, rodzina, to wszystko było nieistotne wobec jednego faktu – Miss
Stażystek roku 2007. Ta adnotacja sprawiała, że jeszcze nie mając z nią
do czynienia, denerwowałem się niezmiernie. Jak odnajdę się w nowej sytuacji? – pytałem wzrokiem, lecz nigdy nie udało mi się skrzyżować spojrzeń
z Bonawenturą. Mój menedżer siedział przygaszony, szepcząc od czasu
do czasu formułkę: pierdolę wasze ubeckie raporty.
No tak, był zaniedbany, w niejasnej depresji. A niebawem miał zacząć
się teatr ze stażystką. W dodatku ładną. Pewnie to jakaś cwana cholera, myślałem, dlatego Bonawentura cierpi. Takie pannice potrafią wejść do dupy,
nie dość, że zasieją hemoroidy, to jeszcze kąsają bielutkimi kłami. Wyssą
krew z człowieka, zostawią suchego na wiór, a potem opuszczą, nie rzekłszy nic. Ta stażystka, jak przypuszczałem, to zapewne książkowy typ ambitnej, jakże młodej, wszędobylskiej, nie wahającej się użyć w razie potrzeby walorów cielesnych, dziennikareczki, słodkiej suczki-studentki z warkoczykami i pieprzykiem pod noskiem. Jędza. Takim od razu trzeba mówić
jedno, jasno i wyraźnie: wypierdalaj.
Zrobiłem herbatę, postawiłem na stole pomarańczowe delicje. Bonawentura wziął do ręki ciastko, ogryzł biszkopt, po czym zaczął ssać gołą
galaretkę. To był odpowiedni moment.
Co cię trapi? – spytałem.
Spojrzał na mnie mętnym wzrokiem, chyba – nie jestem pewien – powstrzymując płacz.
Idziemy – rzekł.
Nie protestowałem. Do przyjazdu stażystki pozostało trochę czasu;
ułożyłem nawet przebiegły plan. Chciałem podstępnie zaciągnąć Bonawenturę do pubu i spić, tak by dziewczyna zastawszy taki stan rzeczy, zraziła
się nieodwołalnie.
32
33
Menedżer szedł lekko z przodu, popalając mentolowego papierosa.
Chory nie jest – pomyślałem. – Skoro wypuszcza dym nosem, nie może
być przeziębiony.
Tymczasem z oddali nadciągała horda pijanych Anglików, wykrzykując
bełkotliwie jakieś angielskie komunikaty.
Fach ziu – wysapał jeden z nich, stając przed nami w rozkroku. Po
chwili jednak zatoczył się i upadł w kałużę uryny. Jego współtowarzysze
niebawem uczynili podobnie.
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Bonawentura obserwował zajście w spokoju.
Repeat, please – powiedział niewzruszony.
Fuck you – odparł wyraźniej łysiejący, pomimo całkiem młodego wieku,
obcokrajowiec, usiłując powstać.
Menedżer zamyślił się, trwał tak przez moment, po czym odwracając
się do mnie, rzekł tragicznie smutnym głosem:
Obywatel angielski pragnie życzyć panu miłego...
Nie dokończył, widząc mój rozumiejący wzrok.
Ma pan rację – powiedział, po czym rzucił się na Anglika.
Wyspiarz nie zdołał pisnąć. Przyjąwszy w przetrzebioną szczękę serię
prawych sierpowych, przerywanych co pięć ciosów lewym podbródkowym,
upadł na kolana, krztusząc się krwią. Pozostali, widząc co się dzieje, będąc
świadomymi swojej nietrzeźwości, ograniczającej możliwość ucieczki, udawali śpiących lub martwych. Bonawentura tymczasem ujął głowę ofiary pod
pachę, wszedł na ławkę i wykonał, znaną z amerykańskiego Wrestlingu,
dźwignię w powietrzu. Anglik walnął głową w chodnik, menedżer zaś wylądował z odmiennym skutkiem na cztery kończyny.
Później, kiedy siedzieliśmy w mrocznym, obskurnym barze, w którym
pachniało jodem i nieświeżą rybą (być może to wina wypchanej mewy, dyndającej pod sufitem), Bonawentura płakał. Wypił pięć piw bez wychodzenia
do toalety i mówił, rysując paznokciem tajemnicze wzory na drewnianym
blacie stołu. Nie przejmował się jasnością zdań.
Kurwa.
Pierdolę państwo.
Chuje.
Trygonometria.
Szkoła stażystów.
Radio.
Czworokąt.
Pedofilia.
Cukierki.
Wino.
Tyle zrozumiałem przez trzy godziny. Wracając do domu, podtrzymując
dzielnie menadżera, usiłowałem poskładać wszystko do kupy.
Była pełnia. Pozbawione rzęs oko księżyca spoglądało na nasze posępne miasto, oświetlając - zwykle przypominające o tej porze próżnie - uliczki,
zapadłe sklepiki wyparte przez supermarket (jeden starczył) i inne przybytki, które z biegiem czasu niszczały coraz bardziej pod przyzwoleniem właścicieli, wiedzących, że i tak ich dobytek nigdy nie stanie się choćby lokalnym dziedzictwem kulturowym. Wiedzących, że kiedyś przyjdzie moment,
34
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
w którym fałszywi pracownicy Dróg Krajowych i Autostrad, zajmujący się
podpierdalaniem znaków drogowych w celu późniejszego sprzedania ich
na złom, nadejdą któregoś dnia i podpierdolą również blaszane pokrycia
ich budynków. Nieuchronność. Zupełnie jak rozpad konkubinatu. Jak nietrwałość wszelkich wartości.
Bonawentura niemal zasnął na moim ramieniu. Niby szedł, ale całkowicie zdawał się na mnie, bowiem jego zamknięte oczy niewątpliwie pragnęły
tylko jednego – znaleźć się w rozległej krainie snu. Kiedy wtaczaliśmy się
w próżnię klatki schodowej, poczuliśmy ciepło dochodzące z parterowego
grzejnika. Dlaczego grzejnik znajduje się jedynie na parterze? Jedynie na
starcie podróży ku trzeciemu piętru? Menedżer wlókł się po schodach, wciąż
z zamkniętymi oczami. Wszystko jedno, przecież i tak nie działało światło.
Z każdego zakątka klatki schodowej w każdej chwili mogło rzucić
się na nas egzotyczne zwierzę, jednak my mielibyśmy problem z reakcją wcześniejszą niż ta w sekundzie ukąszenia, taka była widoczność. Na
szczęście w Polsce egzotyczne zwierzęta przebywają jedynie w sklepach
zoologicznych i zatęchłych mieszkaniach pasjonatów-samobójców, którzy
pewnego razu umrą podczas snu, śmiertelnie rażeni jadem swojej dotychczasowej pociechy.
W końcu dotarliśmy. Zacząłem penetrować kieszenie kurtki lewą ręką
(prawa podtrzymywała niestrudzenie Bonawenturę), poszukując kompletu
kluczy do mojego zamka antywłamaniowego, dla którego alternatywą oprócz
nich jest jedynie przestrzelenie, gdy wtem spostrzegłem, że drzwi do betonowego pudła są uchylone. Posadziłem menedżera na ostatnim stopniu schodów, po czym wszedłem do lokum. Nasłuchiwałem. Jakaś persona oddychała ciężko, siedząc i oczekując lub śpiąc w fotelu. W moim umyśle zrodził się niezwłocznie jej portret. Wyobraziłem sobie bossa, z cygarem w żylastej dłoni, bruneta o obwisłych policzkach, który trwa w tej pozie od wielu godzin, a upływ czasu odmierza jedynie przy ogryzaniu końcówek kolejnych cygar. Nie może spać – pomyślałem i zbliżyłem się do niego. Fotel stał
tyłem. Głowa przybysza nieznacznie wystawała ponad mebel... gdzieś w
odległym bezmiarze zachrapał Bonawentura... Podszedłem do tego urojonego bossa, wyciągnąłem ręce, po czym w ułamku sekundy obróciłem fotel, krzycząc mu prosto w twarz: Buuuuuuuuu!!!
Potem, kiedy już zapaliłem światło, patrząc, jak przybysz ostatnim
konwulsyjnym ruchem usiłuje wydobyć zza pazuchy pudełko tabletek na
chorobę serca, zastanawiałem się któż to. Była to kobieta. Około pięćdziesięcioletnia. Z tego co pamiętałem państwo nie propagowało wzoru kobie-
35
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
ty dojrzałej, tak więc wersję, iż to stażystka, wykluczyłem. Moje wątpliwości rozwiał Bonawentura.
Siostra przełożona ze szkoły stażystów – rzekł. – Molestowała mnie
w dzieciństwie.
W takiej sytuacji dzwonienie po karetkę jest wykluczone – odparłem.
Tymczasem z mroku sąsiedniego pokoju wynurzyła się młoda kobieta, zapewne stażystka. I to byłoby na tyle, gdyż nie zdołałem powstrzymać
Bonawentury.
Była wielka miłość – powiedział, tłumacząc trzeci dzisiaj zgon i bezwładny, powalony tułów dziewczyny, na początku którego zamiast głowy
widniał pawlacz.
A taka była ładna, ech – westchnąłem.
Wymanewrowaliśmy między trupami do swoich pokoi. Bonawentura
chrapał (może to bezdech?), ja zaś zastanawiałem się co dalej. Opodal
mnie, dotąd nieskazitelnego niemal obywatela (na pokaz), stygły dwa ciała,
spał potrójny, niejako usprawiedliwiony - co nie zmienia faktu - morderca, a
ja sam też miałem denata na sumieniu.
Przyśniło mi się, że zapomniałem powiedzieć menedżerowi o zakończeniu urlopu. Natychmiast się przebudziłem. I rzeczywiście: był pierwszy.
Pierwszy września, bezwzględna data, koszmar solenizantów. Czwarta nad
ranem. Dwa pokoje. Dwa rozkładające się ciała. A w mojej głowie jedno zdanie: trzeba będzie zapierdalać do urzędu, później do szkoły.
Od pięciu lat pracowałem w urzędzie miasta, a od trzech w szkole – na
pół etatu, choć można by mnie swobodnie wskazać jako obiektywny wzór
niemoralności. Wstręt przed kościołami, urzędami (o, ironio), szkołami (o,
zagadko życia) i ludźmi. No cóż, polonistów jak psów, ale akurat potrzebowali jednego.
W urzędzie pracowałem w charakterze, jakżeby inaczej, urzędnika.
Przyjmowałem podania od zupełnie nie usatysfakcjonowanych ludzi, pragnących zmiany nazwiska. To całkiem przyjemna praca, chociaż ataki histerycznego śmiechu bywają groźne.
Tego dnia zacząłem od lustra. Widok był wczorajszy. Wyglądałem jak
doświadczony kapitan czwartoligowej drużyny po dotkliwej porażce w derbach powiatu: nieogolony, spity, zmierzwiony, bez perspektyw. Zwierciadło
nie mogło kłamać.
Musimy porzucić mieszkanie – rzekł Bonawentura, wynurzywszy się
zza drzwi.
Ll – wydobyłem z siebie bełkot, gdyż niechcący liznąłem nutę pianki do golenia. – Jak to? – rzekłem, uporawszy się z problemem (chociaż
36
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
niesmak pozostał).
Normalnie, znajdziemy jakąś melinę.
A co z trupami?
W końcu je znajdą. Nie ma wyjścia, wszystko wskaże na to, że jedna
zabiła drugą, a później zmarła śmiercią naturalną. Wynajmuje pan mieszkanie, czy jest pan właścicielem?
Wynajmuję.
A więc problem nie egzystuje, że tak powiem.
Spojrzałem nieufnie.
Uporamy się z tym, gdy powrócę z pracy – rzekłem.
Nie, nigdzie pan nie pójdzie.
Kurwa, pomyślałem, co ten gnojek sobie wyobraża, zachłysnął
się swoją operatywnością i teraz próbuje rządzić? Facet nazywający się
Bonawentura Sucz, który mógłby swobodnie zgłosić się do mnie do urzędu i liczyć na przepuszczenie w kolejce, w drodze wyjątku, ze względu na
tragiczny wręcz przypadek?
Bonawentura poklepał mnie po ramieniu:
Proszę się spakować. I zaufać mi.
Zaufałem więc.
Na zewnątrz panował chłód. Mocny wiatr siekł z zachodu, co chwilę
rozgramiając nasze nie zapięte kurtki oraz nie wciągnięte w spodnie koszule
(zalecenia wszelkich mam, cioć, przyszywanych cioć i babć z perspektywy
lat okazały się bezużyteczne). Wlekliśmy się ku nieznanemu. Ja, gniotąc w
dłoni kartkę z napisem TANIO WYNAJMĘ DWUPOKOJOWE, Bonawentura
zaś niczym dekadent z początku dwudziestego wieku, zamyślony, przegrany, ale z licencją. Jak czarna owca z przestrzeloną nogą.
Proszę poczekać – powiedział nagle, zachowując resztki procedur
(ciągle zwracał się do mnie per pan). – Wstąpię na chwilę do sklepu monopolowego i zrobię zakupy – i widząc mój pytający, zakłopotany wzrok, dodał – Zakupy finansowane przez państwo.
Jay, Chwilowo stracony przez Suwałki na rzecz Słupska. Cierpliwie zgłębia tajemnice naszego języka. Cały czas rozdarty w, którą stronę pisania się
udać. Poezja czy proza, o to jest pytanie.
37
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Przyszła wiosna, a potem lato. Leżeliśmy ze Spidermanem na krzywym do góry brzuchem i trawiliśmy kolejne piwa. Miło na pomoście hulał
wietrzyk. Czekaliśmy na wiochmena i jego dziewczynę Magdę. Woda była
cieplutka. Amerykaniec jak zwykle szalał,
i w tym swoim niebieskim skafandrze pruł wodę jak jakaś foka czy delfin. Robił furorę na plaży. A wiochmen się spóźniał. Leniwy człowiek z niego. My wciąż coś robimy, a ten tylko
opiernicza się w sklepie wuja na waryńskiego. W dodatku ta jego Magda, chuda i wysoka, wciąż pali i dymem mnie denerwuje. Od zimy minęło
sporo czasu, ale w tym czasie zyskaliśmy kilka cennych informacji. W urzędzie miejskim pod pozorem zdobywania danych do tygodnika suwalskiego,
dowiedziałem się kto jest obecnie właścicielem ziemi, na której stała spalona chata. Teren na Wigierskiej nie jest jakimś cudnym miejsce na inwestycje
handlowe, nadaje się raczej na postawienie nowego domu z ogródkiem czy
sadem schodzącym do swego końca przy rzece. Tak więc ten facet z Białegostoku, który kupił tę ziemię był obecnie naszym punktem zaczepienia.
Poszukiwania na Pomorzu właściciela śladów ropy byłyby szukaniem igły
w stogu siana. Była owszem możliwość zrobienia badań tych mewich piór,
upapranych ropą, które znaleźliśmy. Być może znalazłyby się na nich jakieś
pyłki z ubrania podpalacza. Ale była to możliwość jedynie potencjalna, bo
nie spieszno było nam spotykać się z władzą. Kroiła się więc wyprawa do
Białegostoku. A był sam środek lata, duszne, gorące powietrze sączyło się
z każdego muru, płyty chodnikowej, samochodu, ze ścian i lad barowych.
Dzisiaj też żar lał się na nas zanurzonych w wodzie i pijących schłodzone
piwo. I co ten wiochmen sobie myśli, że mamy ful czasu?
A my przecież uprawiamy radosne próżnowanie. Obmyślamy strategie,
taktyki detektywistyczne. Zamierzaliśmy bowiem faceta śledzić, tego z Białegostoku. A do tego potrzebne były jakieś fundusze i odpowiedni sprzęt szpiegowski, taki jak dobra lornetka, aparat fotograficzny, aparatura podsłuchowa.
W końcu wiochmen pojawił się na horyzoncie, a dokładnie wynurzył się
z leśnego traktu wiodącego od wsi krzywe.
Pierwszy go zauważył Spiderman, bo rozdarł się na całą gębę.
- Wiochmen, bywaj! - zakrzyknął. Z daleka nie widzieliśmy jego reakcji.
Kiedy podszedł do nas bliżej, przybiliśmy piątki. Był z Magdą. Od kie-
dy zaczął z nią chodzić jego twarz przestała być taka nieokreślona, jakby
była mieszanką poczciwości z przebiegłością. Teraz malował się na niej
kamienny spokój.
- Chodźcie do wody - powiedziałem i pokazałem na zanurzone w wodzie
puszkowe piwo.
- Ale Spidermanowi chyba musi być gorąco w tym skafandrze - zauważyła
Magda i poprawiła czarny loczek na swoim czole.
Spiderman się błazeńsko uśmiechnął i otworzył nową puszkę dwunastoprocentowego Harnasia.
- Co ci Magda do mojego skafandra? Spiderman bez skafandra, to jak
Amerykanin bez fiuta. To się nie mieści w pale, po prostu.
- Nie bądź taki wulgarny człowieku pająku - odparowała Magda. - A właściwe to skąd pochodzisz w stanach?
- Jestem spod Nowego Jorku. Nic ci do tego. - splunął.
- Ale ty jesteś. Zawsze tak odzywasz się do kobiet? - utkwiła w nim
wzrok.
- Co się tak patrzysz? - Spiderman zanurzony po szyję w wodzie łypał
okiem na Magdę, która stała na brzegu.
- To nie można się patrzeć na amerykańskiego bohatera? - z udanym
oburzeniem wydęła policzki.
- Wchodź lepiej do wody, dam ci zimne piwo - powiedział do niej Amerykaniec.
- Wchodź Magda, zakrzyknął wiochmen, który nurkował po butelki
piwa.
Magda w końcu dała się namówić i dołączyła do naszej trójki. Rozmowa, jak to przy piwie zeszła na temat radia 10, które Spiderman określił jako dziadowskie.
- Mówię wam - cedził słowa człowiek w skafandrze - to jest dziadostwo,
takie samo jak Zetka i Rmf i ta polska Viva.
- Dlaczego? - zapytałem się już najwidoczniej bardzo wstawiony.
- Bo w tych radiach leci non-stop ta sama muzyka, piosenki - shity,
które puszczają na okrągło i których już zdążyłem się osłuchać. To wygląda
tak, jakby nie stać ich było na nowe płyty i puszczali tylko darmowe reklamówki całych płyt.
- Tam leci pop i dance głównie. - odezwała się Magda. - A ja lubię pop,
całych płyt nie dałoby się słuchać człowieku z NY.
- Ok, ludzie, o co się wy kłócicie? - wtrącił się wiochmen. - Jasne, że
to jest dziadowskie, ale za to ładnie podane i może się podobać wielu ludziom.
- To jak w końcu jest dziadowskie czy nie jest? - zapytałem się
wszystkich.
38
39
Proza
Spaidermen część II
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
- Nie wiem, trzeba by zagłosować - powiedział z namysłem wiochmen.
Mnie ta dyskusja też wkręciła, ale że nie lubiłem poprzestawać jedynie na
teoretycznych rozważaniach, coś mi zaczęło świtać.
- Zaczekajcie - wszedłem w słowo Spidermanowi. - Sprawa jest bardziej skomoplikowana, niż myślicie. Z jednej strony postulat naszego kolegi
z USA jest przegięty, bo puszczanie całych płyt to trochę przesada, ale i nie
samym popem czy dance człowiek żyje, więc...
- A disco polo, a hip-hop! W dziesiątce są audycje autorskie! - wdarła
mi się w słowo Magda. Każdy ma duży wybór.
- Poczekaj Magda, nie przerywaj. Te audycje są różne, ich jest za
mało, poza tym te dziadowskie lata 80te w poniedziałki, daj spokój. Wiecie do czego zmierzam? - nasza grupka popatrzyła się na mnie, białego
murzyna i tylko Spidermanowi zabłyszczały oczy w nadziei na coś nowego, coś zjawiskowego, niepowtarzalnego. Amerykaniec słusznie przeczuwał kolejną przygodę.
- Gadaj murzynie - rozkazał Wiochmen.
- Wiochmenie, bo się obrażę - wyszczerzyłem się do niego radośnie,
żeby sobie nie pomyślał, że na poważnie biorę jego słowa. On i tak nigdy
nie widział moich afrykańskich dziadków.
- Dobra - zagaiłem - sprawa wygląda tak. O muzyce w tym radiu decyduje jego szef Dorn, wiem o tym od didżejów, a dokładnie od dj łubudubu.
- No i? - zapyał się Spiderman, pociągając potężnego chusta z butelki.
- Didżeje - kontynuowałem - chcieliby puszczać swoją muzykę, ale nie
mogą, nawet nie mogli zrobić audycji z muzą alternatywną albo puścić piosenek z festiwalu rockowego w Węgorzewie. Oczywiście namawiać ich do
buntu nie ma sensu, bo to nic nie da.
- No pewnie, straciliby pracę - wtrąciła się do mojego monologu Magda.
- Ale my ze Spidermanem mamy odpowiednie środki do tego, by zmusić didżejów do puszczania ciekawszej muzy.
- Yeahh, - z rozkoszą w głosie rzekł kolega z ameryki.
- Tak czarnuchu, wiedziałem, że zabawimy się jeszcze w tych Suwałkach zanim pojedziemy do Białegostoku szukać podpalacza. Sprawiedliwości musi stać się zadość. Nie można pozwalać temu kapitaliście Dornowi,
by niewolił didżejów.
- Wolność! - zakrzyknąłem.
- Wolność i sprawiedliwość! - przybił piątkę Spiderman.
Wiochmen z Magdą patrzyli się na nas trochę osłupiali, jakby nie bardzo rozumieli tego co ma nastąpić.
- Zaraz, zaraz - powoli zaczął Wiochmen. Mój wuj jest kapitalistą, ale
dzięki niemu mam pracę i mam kasę na różne rzeczy. Tak samo Didżeje
zarabiają na swój chleb. O co wam chodzi?
- A słyszałeś o neoliberalizmie, który zastąpił determinizm socrealistyczny
determinizmem kapitalistycznym? - zacząłem, przybierając inteligencki ton.
- Nie znam się na polityce, ale uważam, że teraz jest lepiej niż kiedyś za komuny.
- Owszem, ale to nie znaczy, że jest tak dobrze, jak by mogło być,
kapitaliści przejęli władzę i jej nadużywają. Dobrym przykładem jest muza
z radia dziesięć, która jest dla buraków, którzy po nakarmieniu świnek mogą
zażyć trochę lokalnej kultury. Rynek masowy zastąpił ambitne gusta.
- Albo dla urzędasów, którzy wcale nie słuchają muzyki pisząc na swoich komputerach - dołączył Amerykaniec.
- Ja nie jestem burakiem, a słucham dziesiątki - powiedział wiochmen.
- Ja też nie - ucięła Magda.
Nie jesteście, mówicie - z przekąsem powiedziałem. - A znacie muzykę
Pati Yang, Faithfull, Klausa Schultze. Evy Casside, Gotan Projekt, Jarka
Nohavicę, Portishead, Ive Mendez, Slipknota, Rammstein, Disturbed, Sick
Of It All, Drowning Pool, Godsmack, Illusion, Pneumę?
- Nie no coś ty, my słuchamy disco polo, dance i techno, no nie Wiochmen? - odwróciła się do niego Magda.
- Tak, to że ktoś nie słucha ambitnej muzy, nie znaczy od razu, że
jest burakiem. My się po prostu nie znamy na muzyce i podoba nam się
to co puszcza dziesiątka. To się ludziom podoba, i w sklepach, i w urzędach...eee... - trochę poczerwieniony wiochmen zaczął się usprawiedliwiać,
ale widać było, że emocje w nim grają. I być może, że gdyby nie Spiderman,
doszłoby między nami do kłótni.
40
41
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
- To ja ci coś powiem Wiochmenie - przerwał mu kolega z USA. W Ameryce też jest dużo buractwa i wieśniackiej muzy country. Takiego odpowiednika disco-polo. Nie trzeba się znać na muzie, ale ty mówisz, że słuchasz pop i disco-polo, ze to ci się podoba. Wnioski nasuwają się same.
- Odpieprz się Amerykańcu. Nie wiem co planujecie z tymi didżejami,
ale ja się w to nie mieszam. Chodź Magda, wychodzimy z wody. - cały czerwony jak burak pociągnął za rękę Magdę w kierunku plaży.
- Jak to wiochmen - stwierdził Spiderman, a ja mu przytaknąłem.
- Ale z ciebie burak nowojorczyku, wiesz? To nasz jedyny kumpel,
a ty go od buraków wyzywasz.
- Sam zacząłeś czarnuchu, po co było mówić o polityce, o rynku i "zniewolonym umyśle 2".
- I tak wiedziałem, że wiochmen nic nie pojmie i nie będzie czytał ha!artu. Lepiej się zajmijmy naszymi didżejami. Ha ha.
- No i musimy uważać na detektywa kosyniera, który depcze nam po
piętach od ostatniej naszej rozróby w izbie wytrzeźwień.
- Jaki masz plan? - zapytał się nowojorczyk.
- Plan jest prosty. Na początku pogadamy z każdym z osobna i jeśli
okaże się, że nasze
metody perswazji delikatnej nie działają, porwiemy ich i uwięzimy. Do
czasu aż Dorn zezwoli im puszczać to co chcą.
- Ale jest jedno ale murzynie. Wtedy to radio może zbankrutować i nie
będzie żadnego radia w Suwałkach. Wiesz, moglibyśmy potem to samo
zrobić z zetką i Eremefką.
- O ile będzie się nam chciało. A co do tego, że dziesiątka przestanie
istnieć... Sam nie wiem, ale chyba nie zbankrutuje, bo nie ma żadnej konkurencji, no nie?
- A czy to ważne, ha ha. Najważniejsze jest poczucie sprawiedliwości.
- Tak białasie, mi murzyńska krew podpowiada, że tak właśnie jest na
tym świecie.
- A więc do roboty?
- Dokończymy tylko piwko. - powiedziałem rozglądając się pośród rozbawionych plażowiczów i kąpiących się dzieciaków. Oni wszyscy niczego nie
domyślali się, jaka to frajda mieć taką przewagę nad taką masą ludzką.
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
czej zaśpiewasz ptaszku, gdy ciebie zwiążemy". Właściwie tak samo nam
poszło z pozostałymi, nieugięte ważniaki, ale do czasu.
Zaczęliśmy od obserwowania radia i śledzenia didżejów. Musieliśmy
kupić legalny samochód, żeby przypadkiem policja nam nie przeszkadzała. No to do dzieła. To dziadowskie radio miało zacząć nadawać prawdę.
Każdy didżej pracował po sześć godzin dziennie, kiedy wychodził z radia
podchodził do niego Spiderman w swoim niebieskim kombinezonie i koleś stawał jak wryty. To nie przelewki zobaczyć przed dziadowskim radiem
prawdziwego Spidermana. A taka była smutna prawda dla owego delikwenta. Nawet nie zdążył rozdziawić chlapaki, kiedy już Amerykaniec częstował go strzykawką ze środkiem nasennym. Dobrze ci tak didżeju, dobrze,
mamrotali z murzynem. Od rannej zmiany po 24 każdego ptaszka zamknęliśmy w naszym wynajmowanym mieszkaniu na Noniewicza w tym długim
bloku, w którym był kiedyś Peweks. Każdego spikera żeśmy wzięli zakneblowali taśmą biurową, ręce i nóżki związali snopowiązałką, która się walała w komórce mieszkania. Pamiętam kiedyś taki właśnie cały snopek rodzice mi kupili na pracę technikę, żeśmy robili sznurkowe kosze na doniczki kwiatowe. A teraz co nam zostało? Nie zastanawiałem się wiele, ponieważ sprawa radia zaprzątnęła moją głową niesamowicie.
Didżeje związani jak te owieczki suwalskie leżeli sobie na podłodze
naszego mieszkania. W radiu w studio nie było już nikogo, ale Dornowie
mieszkali na górze, więc ich też trzeba było unieszkodliwić.
Na początku porozmawialiśmy z dj disco. Facet był nieco nadęty i przejęty swoją rolą. Zdobył ponoć jakąś nagrodę dla najlepszego didżeja. Od prezydenta miasta otrzymał nagrodę za założenie strony mroki
Suwalszczyzny. Z zamiłowania był poszukiwaczem skarbów. Stąd nasza
rozmowa z nim trwała krótko i stanęło na tym, że skoro chcieliśmy zmian,
to powinniśmy napisać list do kierownictwa radia. Ok, pomyśleliśmy, "ina-
Podjechaliśmy nocą pod radio na górkę, przyparkowaliśmy sobie cichutko tuż przy oszklonym budynku radia, całym ze szkła i ustaliliśmy plan
działania, plan ciach, ciach.
W istocie był prosty. Amerykaniec dzięki swoim linkom wbudowanym
w skafander niepostrzeżenie wspiął się na dach radia w kształcie szklistej kopuły, podobnej do tej, która jest w siedzibie radia RMF. Było już ciepło, więc okno sypialni było otwarte. Dobermany wprawdzie zaczęły już
szczekać, ale Spiderman nie próżnował. Wpadł jak cień do pokoju i oplótł
pajęczyną śpiących Dornów. Wprawdzie Dornowa się zbudziła, wyczuwając nosem jakiś dziwny przepity zapach, jednak na nic to jej było, już została złapana w sieć.
- ha ha - zabrzmiało w sypialni Dornów. Amerykaniec wyjrzał z okna
i zawołał do mnie żebym szedł do radia na hucpę, którą mieliśmy jutro
z rana urządzić dla naszego kochana miasta.
- A co zrobimy jak przyjdą rano dziennikarze od siedmiu boleści, cały
dział dziennikarski i medialny, razem z reporterami? - zapytałem się niby
sam siebie, ale bardziej liczyłem na Spidermana. Na jego wypróbowane
w stanach techniki podejścia do człowieka.
42
43
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
- Wywiesimy kartkę, że zostali zwolnieni, ha ha.
- Ale pójdą na policję na pewno - wywaliłem wargi w ciup rozważając
tę alternatywę.
- Niech sobie pójdą, to radio jest jak forteca, szybko się do nas nie
dobiorą.
- A jednak nie wiadomo.
- Ewakuujemy się naszym helikopterem do Wa-wy.
- Jakim znowu helikopterem? - się zapytałem
- Ano naszym murzynie jeden niewierny - wyszczerzył się do mnie
Amerykaniec.
- aha - rzekłem przeciągle. I mi też błysnął słowiański ząb.
Najpierw żeśmy uruchomili konsolę, kompy i dawaj puszczać własną
muzę z dyskografii radia liczącej setki tysięcy utworów.
- Jakiego nagramy dżingla? - ktoś się zapytał z nas.
- Takiego: świnki już nakarmione? La la la. Fajne nie? - powiedziałem zza konsoli. Spiderman przechadzał się po radiu by zrobić w kanciapie kawkę, wszak całą noc mieliśmy zarwaną.
- Zrób mi z trzech łyżek jakobsa! - krzyknąłem.
- Robi się! - odkrzyknął.
Zrobiliśmy fajnego dżingla, puszczaliśmy teraz ostre techno he he.
Zrobiło się koło szóstej jak z bicza strzelił. Zaczęliśmy omawiać to co
będziemy gadać. Zatem że pogoda najpierw, potem jakieś kawały niewybredne czytane z offu i jakieś polityczne komentarze.
- Yeahh - wyraził aprobatę białas.
- Murzynie, ty zaczniesz nawijać pierwszy, bo lepiej mówisz po polsku jako native speaker.
- Nie zauważyłem żebyś miał jakieś problemy z polskim? - spojrzałem się na kolegę.
- Bo jestem luzakiem, ale na antenie mogę dostać tremy i może mi coś
się jebnąć. - kamienna twarz Amerykańca nic nie wyrażała.
- No coś ty - powiedziałem z pogodnym uśmiechem do Spidermana.
- To nawet lepiej jak coś ci się pojebie, będzie większy ubaw ha ha.
- Murzynie... Nie pogrywaj tak ze mną, jestem przedstawicielem jedynego mocarstwa na ziemi, więc trochę respektu proszę. Zaczynasz gadać
i tyle, bez dyskusji.
-Ależ nie ma problemu. Włączaj się kiedy masz ochotę - uśmiechnąłem się zachęcająco do kolegi ze stanów. Wiesz jak to jest w radiu, chodzi o to by nawijać, niekoniecznie z sensem. Słuchałeś przecież dziesiątki w empetrójce, co nie? Zobacz jak się nawija. - Wybiła szósta, włączyłem
mikrofon i tak zacząłem nawijkę.
- Witam w radiu 10, dzisiaj pogoda bez sensu, ciśnienie lepiej nie
mówić, czekają nas energetyczne kawałki muzy, w studio jestem z kolegą z ameryki, przedstaw się proszę - włączyłem mikrofon Spidermanowi i
puściłem oko.
- Yeahh - zrobił dobry początek Amerykaniec. - Kochani bracia i siostry,
umiłowani w amerykańskim bogu pieniądza. Dzisiaj czeka was nowy dzień
razem z naszym polsko - amerykańskim duetem.
Na dobry początek posłuchajcie Rammstein. - i puściliśmy muzę na
ful. Wyłączyłem mikrofony.
- Nastawiłeś radio Dornom i didżejom? - się zapytałem ni to siebie ni to
jego, bo już mi we łbie zaczęło się mieszać i powoli traciłem kontakt z rzeczywistą i przechodziłem na wirtualną, w świat komputerów i konsoli, czy
komunikatorów internetowych.
- Słuchają bratki wszystkiego, nie bój głowy murzynie - białas rozparł
się na fotelu i ponownie wyszczerzył się, ale tym razem do konsoli, a potem
spojrzał się na mnie i powiedział - Wiesz co, musimy gadać jakieś takie radykalne rzeczy, żeby zwrócić na siebie uwagę słuchacza, takie z jajem, nie
takie dziadostwo jakie było do tej pory.
- Dobra ja zacznę mówić o literaturze suwalskiej, a ty wal o czym
chcesz. No i tego naszego wspaniałego dżingla trzeba częściej puszczać,
żeby ludzie w końcu zrozumieli, że taka muza i takie teksty jakie były do tej
pory mogły podobać się tylko w podsuwalskich wsiach, a nie w mieście.
- To jedziemy z tym koksem! - dał wyraz swojej osobowości Spiderman.
Włączyłem mikrofony i puściłem dżingielka... raz, dwa, trzy...
- Trala la la Świnki już nakarmione??? Trlaa la la la.
- Witam słuchaczy radia dziesięć miasta Suwałki. Lubicie Poparazzi?
Ja bardzo, fajną muzę grają. A teraz z innej beczki. Do naszego miasta
niedługo przyjadą poetki i poeci. Również prozaicy. Swój przyjazd zapowiedział już Jacek Dehnel, laureat paszportu polityki i jego oponent, mistrz slamu Jaś Kapela. Niedługo przyjedzie również sławny Tomasz Piątek i Dawid
Kornaga. Wszyscy piszą o miłości, ale na różny sposób pojmowanej. Dehnel pojmują ją bardziej tradycyjnie, ale z odwołaniem do tradycji greckiej,
nie zaś judeochrześcijańskiej. Do tej drugiej odwołuje się Tomasz Piątek.
Zaś nowoczesną miłość promują Kapela i Kornaga. Nowoczesną, bo opartą na partnerskiej więzi pomiędzy kobietą a mężczyzną. Oczywiście w takim układzie mogą się zdarzać zdrady, wypady na boki czy nawet trójkąty,
czworokąty. Jak to w życiu... Bez seksu nie możemy przecież żyć, to jest
sens naszego życia przecież, dlaczego więc mamy się ograniczać do jednego nudnego partnera. To byłoby przekleństwo naszych czasów takie uwiązanie do jednego.
- Chuja - wtrącił Spiderman.
- Lub cipy - dodałem.
44
45
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
- Czy aby nie jesteśmy wulgarni? Niech to słuchacze sami ocenią.
Czekamy na wasze telefony do radia. A teraz wasza ulubiona Aisha i Delfin w utworze czarne oczy. A potem boysi, też wasz ulubiony zespół. Życzę
miłego słuchania. - i wyłączyłem mikrofony.
- Zaraz się rozdzwonią telefony mój drogi - uśmiechnąłem się pogodnie do Amerykańca.
- Takie życie mój luby - odpowiedział uśmiechem.
- Mam pomysł, odbierajmy co trzeci telefon, na kogo trafi, na tego bęc.
- Myślisz, że tyle będzie telefonów?
- Zobaczymy mon szer.
Pod radiem zebrał się tłumek dziennikarzy, naradzali się w kółku. Nie
w smak im było sterczeć pod radiem zwłaszcza po przeczytaniu kartki, że
zostali zwolnieni. Pierwszy telefon zaraz zadzwonił, ktoś anonimowy gratulował pomysłu. Potem ktoś zadzwonił oburzony, że puszczamy disco-polo.
Ale nam się podoba, wtrącił się Spiderman i kazał spieprzać bucowi. Piosenki przerywaliśmy naszym świetnym dżinglem, który w międzyczasie
Amerykaniec udoskonalał.
Pierwszy telefon z ekipy radia 10 był dopiero o siódmej. Powiedziałem,
że Dorn testuje nową ramówkę i kompletuje nowy zespół do radia. Poznali
mnie po głosie i usłyszałem tylko "kurwa to tajna siedzi w radiu ze Spidermanem, o bosz!!" Miłego dnia powiedziałem i się rozłączyłem. Te łamagi
nawet empetrójki nie mieli przy sobie i nie słuchali radia. Wpadłem na pomysł urozmaicenia programu radia. Był to perfidny pomysł, ale bardzo zabawny. Chodziło o to, by namówić Dorna do wywiadu. Oczywiście Spiderman miał już swoje sposoby, by Dorna do tego przekonać i wyłuszczyć mu,
że ma mówić o nowych didżejach same superlatywy. Nie zwlekając Amerykaniec podążył na górę do sypialni Dornów, a ja w międzyczasie zapowiedział na godzinę ósmą wywiad z szefem radia, który będziemy powtarzać
co godzinę zamiast reklam i ogłoszeń, ponieważ dziś jest dzień wyjątkowy,
dzień szczęśliwy bez reklam.
- W końcu skończymy z tym przydomkiem dziadowskiego radia i będzie
cool, to znaczy jak się mówi w wawce, będzie Tokio - mówiłem na antenie.
- Usłyszycie Suwalczanie w końcu coś na co zasługujecie, radio waszych
marzeń, nie z Krakowa czy Warszawy, ale stąd, z Suwałk, nasze radio.
A teraz trochę hausu na rozkręcenie kolejnego nudnego dnia. - Tymczasem
z góry jakbym słyszał jakieś okrzyki, kurde, ale się wydziera ten Spiderman,
że aż w dźwiękoszczelnym studio go słuchać. Wchodzę po schodach na
górę i słyszę wrzaski Dorna.
- Skurwysyny, zniszczycie mi radio!!! Już ja was dorwę skurwiele!!!- aż się
cały zapienił, to znaczy wydawało mi się, że widzę pianę na jego twarzy.
- Nie ma co się tak denerwować staruszku- tłumaczył mu Amerykaniec.
- Usiądziesz z nami przy konsoli i będziesz mówił jak to fajnie jest prowadzić
audycję z nowymi didżejami. Pogadasz, pochwalisz i będzie czadowo, jak
to się mówi w Polsce. Powiesz, że radio zmieniło właśnie trend i że jesteś
z dumny z nas wszystkich, z siebie i z nas didżejów i że ogłaszasz nabór
na nowych didżejów i dziennikarzy, otwartych, błyskotliwych, mądrych i najlepiej gejów ha ha, powiesz tak mój drogi, zobaczysz, już ja ciebie do tego
przekonam, zobaczysz Dornusiu, zobaczysz Ludwisiu. - Spiderman podszedł do związanego Dorna, który leżał na łóżku ze swoją żoną Zosią Dornową i ściągnął górę skafandra. Wyjął swojego długiego i grubego członka i zaczął się masturbować patrząc na Zosię.
- Zaraz obleją cię spermą Ludwisiu, jeśli nie zgodzisz się zasiąść z nami do stołu i popijając malibu nie zechcesz pogawędzić z nami na antenie.
- Dorn zbladł i skamieniał na twarzy. Dornowa też się przestraszyła i zaczęła coś szeptać do męża.
- No i jak będzie? Ja szybko wybucham kochani, zwłaszcza mając taki
obraz podniecenia przy sobie. - zerknął na Dorna, który najwidoczniej był
gotów zmienić zdanie.
- Dobrze kutasy, zrobię co zechcecie. - powiedział zrezygnowany Dorn.
- Tylko Dorn nie zrób nas w konia. Jeśli na antenie będziesz gadał nie
tak jak trzeba, wrócę tu na górę i zerżnę sześć razy twoją Zochę! Zrozumiałeś? A potem nagramy cię na wideo jak sikamy na ciebie. Będzie dobrze?
- Spiderman pogłaskał Dorna po policzku i pogroził palcem. Dorn prawie
się popłakał, ale cóż , my jesteśmy zimne dranie i mamy poczucie misji radia publicznego he, he.
Rozwiązaliśmy Dorna i zeszliśmy na dół do studia.
- Tylko pamiętaj Dorn, żadnych dwuznacznych tekstów - tym razem
ja mu pogroziłem i dobrej myśli usiadłem za konsolą. Dorn usiadł razem
z Spidermanem.
- Dzień dobry państwu. A teraz nasz nowy dżingiel.
- Trlalalalala prosiaczki już nakarmione? Umc umc, bum, bum.
- Mamy równo ósmą rano i zamiast wiadomości, które możecie sobie sami przeczytać na necie, posłuchajcie naszej rozmowy z szefem radia dziesięć, panem Dornem, który opowie nam o nowej ramówce. Mój kolega z ameryki wspomniał mi, że jest pan bardzo zadowolony z naszej pracy, bardzo się cieszymy. Niech pan opowie słuchaczom na czym polegają zmiany w radiu.
- Dzień dobry państwu - zaczął basem Dorn. - Rzeczywiście zmiany w radiu są kolosalne, włącznie ze zmianą didżejów i ramówki. Od dzisiaj didżeje mają większą swobodę w prezentowaniu swoich poglądów na
antenie, jak również mogą puszczać muzykę, którą lubią i którą sami by
chcieli usłyszeć w radiu. Mmm...
46
47
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
- Czy nie boi się pan odejścia z radia reklamo dawców? - zadałem
pytanie.
- Nie obawiam się, ponieważ to jest radio lokalne i nie ma konkurencji, więc...
- Ludzie wszystko kupią? - podchwycił Spiderman.
- Nie wszystko, ale radio nie musi być tak konserwatywne jak do tej pory.
- O tak - dodałem.
- Ale reklamy nadal będą puszczane, żeby radio zarabiało na siebie,
jedynie zadbamy o ich większą atrakcyjność - zapewnił Dorn. - Poza tym
podobają mi się dwaj nowi didżeje....
- Tajna
- Spiderman
- No tak, fajne ksywki - powiedział bez przekonania Dorn, za co dostał szturchańca od Amerykańca.
- A co pan powie o zarobkach pracowników?
- Na pewno przewiduję podwyżki...
- O jak się cieszymy hura! - zakrzyknąłem
- Dziękujemy szefie - powiedział Spiderman.
Dorn popatrzył się na nas jak dziki i mało co się znowu nie popłakał,
dałem znać koledze, by go trochę policzkował.
- A komórki służbowe i samochody też dostaną didżeje?
- E... ajć, o, oczywiście też, wszyscy didżeje.
- A będzie na to stać pana? - szeroko uśmiechnął się do niego Spiderman. I pokazał na kolejny kieliszek malibu, żeby chlup zrobić. Bajer bez
śniadania upił się w dupę zaraz w ryt miga.
- Oczywiście - wyszeptał.
- No to jak tu jesteśmy we trójkę porozmawiajmy jeszcze o muzie, czego więcej będzie można teraz usłyszeć w radiu 10? - zagaiłem.
- Duszo polskiej muzy beedzie i techniawki też....
- A hip hop? Rock? Havy metal?
- Oszyywiście też.
- Bardzo nam się podoba ta nowa ramówka, no nie Spiderman?
- Tak tajna, jest ok, szefie a jakich gości możemy się spodziewać w radiu? Czy pan prezydent zostanie zaproszony? - Podpowiedzią była mocna
sójka w żebra bajera.
- Jusz nie beedzie go, bo ludzie przestali mu ufać.
- Pan też szefie, prawda?
- Ja tesz. - Spiderman pokazał na kolejną lufkę malibu.
- Jusz nie mogie - powiedział na antenie bajer.
- Musi pan już iść? - podjąłem rozmowę na antenie.
- Muszę, muszę kochani didżeje, jesteście wspaniali.
- Niech pan nie całuje po rękach jak premier ha ha ha - głośno się zaśmiałem.
- A w chuja mogę? - zapytał się Dorn.
- Ha ha, ha, ma pan poczucie humoru, prawda Spiderman?
- He he , żartowniś z naszego szefa. Do widzenia szefie.
- Opuścił właśnie studio szef radia 10, a teraz posłuchamy sobie nowego dave Ghana... - puściłem muzyczkę.
- Białasie, tylko nie potarmoś pana Ludwika!
- Dobra, już się nim zajmę w białych rękawiczkach, ha ha...!!!
- Tylko proszę bez anala - wyjąkał zataczający się Dorn.
A ja zamówiłem pizze ze stacji benzynowej na górce. Coś przecież
trzeba jeść. Tłumek dziennikarzy przed stacją się rozszedł, radiowozy też
odjechały. Mieliśmy całą stację dla siebie.
Pomyślałem sobie, że wieczorem będę czytał moje wynurzenia, których
się sporo już nazbierało, ostatnie wynurzenie miało numer 31, więc było z
czym startować do ludzi. Spidermana widziałem w roli prawdziwego didżej,
który miksując różne fajne kawałki urozmaicałby moje czytanie. Tymczasem
do wieczora trzeba było jakoś zapchać dziurę programową. W międzyczasie odebrałem pizzę i kiedy razem jedliśmy z Amerykańcem i popijaliśmy
kawą, wpadłem na pomysł, by zwyczajnie po ludzku puszczać na żywo telefony od słuchaczy. Właściwie to przypomniały mi się audycje z trójki. A ludzie u nas to prawdziwe kwiaty, co tam kwiaty, bluszcze, paprocie olbrzymy, dzikie chaszcze. Że hej. Przygotowałem sobie dysk dvd do nagrania
naszych suwalskich rozmówek, ot tak na pamiątkę. Przecież wcześniej czy
później by się wydało, że więziliśmy Dornów i didżejów.
- Hej murzynie, a jak kiepsko będzie z telefonami?
- To zrobię z tobą wywiad pyton ha ha ha. Miałeś tyle przygód w stanach, że starczy na kilka godzin.
- Możemy pogadać o naszej sprawie, że poszukujemy podpalacza
chaty na Wigierskiej, może ktoś coś będzie wiedział?
-Masz rację Spiderman, to bardzo dobra okazja do posunięcia sprawy
do przodu. Niech pogra jeszcze polska muzyczka, a potem przedstawię
naszą sprawę. Ale nie kładź tej pizzy na klawiaturze, to nie stany, ale kulturalna europa ameryakańcu, może to w końcu zrozumiesz.
- Murzynie weź mnie nie wkurwiaj! Po chuja mamy się kłócić, skoro
wspólnie działamy. Skupmy się na podpalaczu.
- Oki stary urwisie he he.
- Witamy naszych słuchaczy o poranku. Mamy dziesiątą rano i bardzo
ważną sprawę do zakomunikowania. Razem ze Spidermanem poszukujemy
podpalacza chaty na ulicy Wigierskiej.
W roku 2006 spłonął tam człowiek, sprawę umorzono, przyjechała poli-
48
49
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
cja, zrobiła ogląd i sprawę zamknęła, potem chatę, to znaczy to co z niej zostało zrównano z ziemią. Obaj byliśmy na pogorzelisku i natknęliśmy się na
ślady, które świadczyły, że ktoś podpalił drewniany dom. Znaleźliśmy ślady
ropy na dachu, na kominie. Na początku myśleliśmy, że może jakaś mewa
z Sobolewa to przyniosła, potem trafiliśmy na ślad Niemca, który dużo ropy
tankował, ale okazał się biznesmenem jeżdżącym po okolicach. I nasz ślad
się urwał, o ile w ogóle mieliśmy jakiś ślad poza tą ropą. Ewidentny ślad
podpalenia. Ale przez kogo? Zwracamy się do was mieszkańców Suwałk
i okolic o wyjaśnienie tej sprawy. Mamy nadzieje, że ktoś z mieszkańców
widział podpalacza w nocy 6 maja 2006 roku, albo znał mieszkańca chaty
i jego ewentualnych wrogów. Zwłaszcza liczymy na to drugie, że ktoś z ulicy Wigierskiej zadzwoni do radia i opowie nam o tym człowieku, który spłonął w tej chacie. To dla nas bardzo ważne. Od roku prowadzimy prywatne
śledztwo. Liczymy na waszą pomoc. A teraz posłuchamy sobie ciekawych
remiksów, znanych polskich piosenek. Umck, umcyk, bum, bum, tralalalala. Wyłączyłem mikrofon i czekałem na telefon do radia.
Spiderman tymczasem zdrzemnął się na karimacie w salonie prasowym, którą skądś wytaszczył, pod głowę biorąc sobie poduszkę z sypialni Dornów.
- Śpisz? Ci nasi didżeje już pewnie zeszczali się w portki, a może nawet co niektórzy zrobili coś większego, siedzą zamknięci już prawie całą
dobę. Może byś tak poszedł do nich? Dałbyś im wody.
- Zaraaaraz - odezwał się przeciągle Amerykaniec. Która już?
- Południe.
- Dobra, zobaczę tylko czy nikogo nie ma na dworze. Aha murzynie,
ten ich synalek dzwonił z Ełku pytać się co się dzieje i chyba nie uwierzył tatusiowi, że wszystko gra. Zaraz pewnie przyjedzie i będzie się dobijał do radia, jak stary nie otworzy zawiadomi gliniarzy, więc chyba będziemy musieli
grać dalej komedię, wpuścić go do środka i związać jak starego.
-Aha - mruknąłem. Miałem inne rzeczy na głowie, śledztwo rzeczywiście mogło ruszyć z kopyta, jeśli ktoś z Wigierskiej nas słuchał. Zanim
rozpęta się piekło z gliniarzami, mamy jeszcze trochę czasu, może zdążymy myślałem.
- A gdzie masz ten helikopter?
- Stoi w wawce na fabrycznym parkingu, mam tam opłaconego pilota,
dam znać i za 1,5 godziny będzie nad nami.
- To fajnie się składa.
- Ano, he, he - zarechotał Spiderman.
Spiderman wyszedł przez dach, a ja wciąż czekałem na jakiś telefon w sprawie. Włączyłem się w eter i puściłem jeszcze raz oświadczenie.
Ktoś jednak zadzwonił, ale nie w sprawie chaty na Wigierskiej, zadzwo-
nił ponarzekać na komunikację miejską, która według niego strasznie zjechała w dół, ale dlaczego to już mi się nie chce tłumaczyć, trzeba było słuchać telefonu he, he. Pomiędzy polskimi piosenkami puszczałem wywiad
z Dornem, a potem oświadczenie w sprawie chaty co pół godziny, dochodziła już piętnasta, a młodego Dorna jakoś nie było widać, co jakiś czas
wyglądałem przez okna. Właściwie nikogo nie było pod radiem. Trochę to
było dziwne, że jeszcze nie było gliniarzy, ten nasz dżingielek był przecież
bardzo złośliwy :). A ponoć gliniarze są wrażliwi na punkcie ego. A może to
tylko jakieś plotki z tym ich ego.
Zasiadłem przed konsolą i zacząłem namawiać ludzi, żeby dzwonili, podałem również prywatny numer komórkowy, gdyby ktoś nie mógł teraz zadzwonić w sprawie chaty. Zareklamowałem też przy okazji swojego bloga. Zaczęło mi się już nużyć, kiedy niezawodny Spiderman powrócił z rekonesansu. Jak już się domyślacie ze związanym młodym Dornem.
Otóż młody Dorn najpierw zaczaił się i obserwował radio w samochodzie.
Bystre oko Smeryakńca, kiedy wracał od uwięzionych didżejów, zwróciło
baczną uwagę i wnet mózg naszego dzielnego kolegi wydał stosowne polecenia, które zakończyły się wywleczeniem Dorna z samochodu, ogłuszeniem i wstanie nieważkości doprowadzeniem go do wrót naszego kochanego radia. Za oszklonymi drzwiami związał go swoją linką i takiego wziął do
salonu prasowego i takiego związanego zobaczyłem.
- Ale kurwa się jakoś zimno zrobiło - powiedział Spiderman.
- Jakaś trąba idzie na Suwałki czy coś - pisali na interi. Co cię tak długo nie było? Sam środek lata, żadnego śniegu, a ty jak mucha w smole?
- Musiałem tamtym dogodzić, zrobiłem im fotki i pojechał wywołać do
kodaka.
- Po co? - wyraziłem szczere zdziwienie.
- Żeby mieli pamiątkę na starość. Wyślemy im kartki świąteczne z tymi
zdjęciami he, he.
- Klawy pomysł Spidermanie he he.
- Słuchaj, nie było jeszcze odzewu w sprawie chaty, nadaję co pół godziny wiadomości, ale na razie cisza w eterze.
- Spoko, mamy jeszcze trochę czasu, nie zdążył zawiadomić glin. Spiderman jednak się mylił, młody Dorn powiadomił gliniarzy jeszcze w Ełku,
ale umówił się z nimi, że nie będą wystawiać do czasu, aż się nie upewni
o porwaniu. Na dole ulicy parkowali tajniacy, mieli wkroczyć do akcji na sygnał młodego Dorna. Tak czy inaczej wkroczą do akcji, kiedy Dorn przestanie się z nimi kontaktować. Ale para przyjaciół nie mogła o tym wiedzieć.
Chociaż jeśli oglądali amerykańskie filmy powinni się domyślać, że policja
może im deptać po piętach. Ale każdy jest mądry tylko z książką w ręku,
a nie na miejscu wydarzeń.
50
51
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Zamówiliśmy sobie sturbucka z Plaza Suwałki, a u taksówkarza czisburgery z Mac’donald. Właściwie to nic się nie działo ciekawego, wiało nudą,
a telefon i tak musiał zadzwonić, żeby posunąć w końcu akcję do przodu.
I tak się stało jakbym znał osobiście pana boga za piecem, właściwiej było
powiedzieć pana boga za konsolą.
- Słucham pana, jesteśmy na antenie....
- Dobry wieczór, ja znałem tego człowieka co mieszkał w tej chacie,
która się spaliła na Wigierskiej. To był pijaczyna proszę pana, taka moczymorda, że się wyrażę tak na antenie.
- Domyślaliśmy się tego, jednak poszlaki wskazują na podpalenie chaty, a nie przypadkowe zaproszenie ognia po pijanemu.
- Ja tam nie wiem, ale on miał syna ten człowiek, który teraz mieszka w Warszawie. Nazywał się Czerniawski Jan, a syn Michał. Też lubił wypić, zdaje się że na budowach pracuje, czasami odwiedzał starego. Ale nic
więcej nie wiem. Nie mogę więcej pomóc.
- Bardzo nam pan pomógł, dziękujemy bardzo. Do usłyszenia.
- Do widzenia panom.
Puściłem polską muzę i przybiłem pionę z Amerykańcem.
- Możemy jechać do wawki mój drogi, dzwoń po helikopter. - powiedziałem. Czeka nas małe śledztwo.
- Dobra, idę na górę do Dornów zostawić im kartkę z wiadomością,
gdzie są związani didżeje.
Nie było już sensu siedzieć w Suwałkach, bawiłem się jeszcze dżingielkiem, zmieniałem muzyczkę, teraz to leciało tak: Bum, bum cyk, cyk, Zwierzątka już nakarmione? Tralalalalalalalalala bum, cyk, cyk.
PONAD MGŁĄ
Suwałki
- Wiesz co murzynie?
- Co białasie?
- Jak gdyby nigdy nic sobie wsiądziemy do helikoptera i odlecimy, zobaczysz, nie będzie żadnych niespodzianek.
Filowałem przez okna radia i rzeczywiście nigdzie żadnego ruchu. Ani
od strony ulicy ani od tyłu radia od strony działeczek przy hańczy.
- Dobra, bierz laptopa murzynie, za kwadrans mamy nasz helikopter.
- Oki biały bracie.
Spiderman uwolnił więźniów, potem wyszliśmy sobie spokojnie jak gdyby nic, jak w Pulp Fiction i schyleni silnym podmuchem wiatru ze skrzydeł
helikoptera spokojnie wsiedliśmy sobie do maszyny, która leniwie wzniosła
się do góry i hen poleciała z nami do Warszawy. Tak żegnaliśmy moje miasto, do którego miałem nadzieję za jakiś czas wrócić.
- Jaki to helikopter? - zapytałem się jego kiedy wrócił od Dornów?
- Na dwóch pasażerów, spoko, bardzo wygodny sam zobaczysz.
Przed samym odlotem rozwiążę Dornom ręce, żeby mogli się sami
rozwiązać do końca i nam nie przeszkadzali w odlocie. Samolocik wyląduje
przed radiem na parkingu.
- Słuchaj, a nie myślisz, że policja może nam bruździć?
- Jaka policja murzynie, nie widziałem żadnego gliniarza.
- Coś mi tu śmierdzi, za spokojnie jest. Masz jakiegoś gnata?
- Okazuje się, że w tym domu jest broń, znalazłem ją w sypialni Dornów,
dwa pistolety gazowe i jeden sztucer myśliwski. Pistoleciki są do dupy, sztucerem też raczej sobie nie postrzelamy, nie ma ostrej amunicji.
Ale po co mamy się strzelać z nimi? Nie dostali od nikogo zawiadomienia o porwaniu, by gdyby tak było mielibyśmy już antyterorystów na głowie,
a przynajmniej tabun suwalskich gliniarzy.
52
numer 3/4/5
53
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
Felieton
W środku lata odbył się w naszym mieście festiwal ,,Razem i osobno". To był bardzo ciekawy festiwal. Brawa dla organizatora Adama Pogorzelskiego z Fundacji Miasto. Były trzy spotkania z ciekawymi ludźmi i trzy
filmy na temat holokaustu w sali granatowej Rokisu. Na ostatnim czwartym spotkaniu mogliśmy obejrzeć amatorskie przedstawienie - adaptację
tradycyjnej żydowskiej sztuki Dybuk w reżyserii prawdziwego reżysera
z Izraela Awiszaja Hadari. Aktorkami były głównie młode Suwalczanki, chociaż może nie aż tak bardzo młode. Kto był na Dybuku lub widział zdjęcia
z przedstawienia na blogu fundacji ( thetownfoundation.blogspot.com) lub
na moim blogu, najlepiej może sobie wyrobić zdanie w niniejszej kwestii.
Miłym zaskoczeniem było zobaczyć na Dybuku znanego suwalskiego poety
Marcina Siejdy, który kamienną twarzą grał opowiadacza. Czytał mianowicie
w księdze różne rzeczy i zapowiadał kolejne części fabuły.
Wracając do spotkań z ciekawymi ludźmi utkwiło mi zwłaszcza w pamięci pierwsze spotkanie z doktorantką Martą Pietrzykowską z UW. Kobieta
była niesamowicie oczytana w pamiętnikach polskich Żydów, którzy ukrywali
się przed Niemcami, a czasami i również przed Polakami. Jak pokazał film
"Jeszcze tylko ten las" Jana Łomnickiego również Polacy polowali na Żydów, chociaż w inny sposób niż Niemcy. Zazwyczaj ci którzy polowali wyłudzali duże sumy pieniędzy od Żydów w zamian za milczenie przed gestapo.
Po prelekcji młodej pani naukowiec wywiązała się mała dyskusja. Rozmowę zaczął bardzo sympatycznie Awiszaj Hadari pytając się o związki miłosne, które się zawiązywały pomiędzy ukrywającymi się. Skoro intuicja nam
podpowiada, że musiały być, były na pewno.
Ja skierowałem dyskusję w kierunku chyba najbardziej drażliwym jeśli
chodzi o stosunek Polaków do Żydów. Istnieje stereotyp głeboko zakorzeniony w ludowej kulturze jakoby Żydzi dążyli do panowania nad światem.
Owszem kiedyś na polskiej wsi byli często ludźmi zamożnymi, prowadzącymi karczmy czy zajmujący się handlem, stąd na ubogiej polskiej wsi mogli
uchodzić za bogaczy, którzy opanowali cały rynek. Do dzisiaj przetrwał pogląd, że jeśli ktoś jest od ciebie w czymś lepszy lub ma więcej pieniędzy, to
prawdopodobnie jest Żydem. Patrzysz wtedy na jego wygląd, na jego twarz
i doszukujesz się semickich rysów twarzy czy semickiego nosa. Słusznie
prowadząca spotkanie młoda naukowiec zauważyła, że Polacy przed wojną
i w czasie wojny byli fizjonomistami. Od razu poznawali Żyda po jego wyglą-
54
PONAD MGŁĄ
Suwałki
numer 3/4/5
dzie. Jakkolwiek istniały kiedyś zamknięte społeczności żydowskie wraz ze
swoimi szkołami, sklepami, religią, to było również wielu Żydów i Polaków,
którzy razem tworzyli ze sobą rodziny i ta asymilacja trwała od wieków pomiędzy dwoma narodami. Stąd jeśli ktoś miał krucze włosy i garbaty nos
był takim samym Polakiem jak blondyn o prostym nosie. Tym bardziej dziś,
kiedy nie ma już zamkniętych żydowskich społeczności, są jedynie Polacy,
antysemityzm jest czymś archaicznym. Doszukiwanie się wśród Polaków
Żydów jest czymś głupim i nie na miejscu. Gdyby niektórzy Polacy rzeczywiście tak bardzo interesowali się Żydami, to powinni wspólnymi siłami zebrać w jakiejś książce zdjęcia Żydów z obozów koncentracyjnych, zwłaszcza z Auschwitz. Tymczasem okazuje się, że takich zdjęć w polskich książkach jest niewiele, nawet w internecie jest mało takich zdjęć. Istnieje tylko jedna książka anglojęzyczna, która zbiera wszystkie dostępne zdjęcia
z holokaustu. Niedawno się ukazała książka "Holokaust w fotografiach",
która jest takim polskim zbiorem zdjęć z tamtych czasów.
Bardzo mało zdjęć zachowało się z eksperymentów doktora Mengele.
Większość z nich pochodzi z radzieckich powojennych komisji wojskowych.
W dokumentalnym filmie "Portrecista” Ireneusza Dobrowolskiego jest Polak
Grasse, były fotograf z Auschwitz. Grasse trzyma w rękach zdjęcie czternastoletnich nagich dziewczynek przeznaczonych do eksperymentów medycznych. Opowiada, że robił również zdjęcia ginekologiczne. Do tego celu
był przeznaczony specjalny fotel, na którym kładziono uśpione dziewczyny
i specjalnymi kleszczami wyciągano macice, które następnie polewano żrącymi płynami, by wywołać raka macicy. Za te eksperymenty był odpowiedzialny ów niemiecki lekarz. Ale gdzie się podziały te zdjęcia?
Tajna Polska
55
PONAD MGŁĄ
Suwałki
56
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
57
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
58
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
59
numer 3/4/5
PONAD MGŁĄ
Suwałki
60
numer 3/4/5

Podobne dokumenty