Słowo od redakcji - Fundacja "Ponad Mgłą"
Transkrypt
Słowo od redakcji - Fundacja "Ponad Mgłą"
PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Słowo od redakcji O to ten długo oczekiwany numer. Mam nadzieję, że nikt nie zostanie zawiedziony. Czytania co nie miara, jednak głównie nam o to chodzi. Mamy w środku sporo prozy, idealnie na zimowe wieczory. Ozdobą tego numeru, jest interesująca seria graficzna znanego suwalskiego artysty plastyka p. Kazimierza Gomułki. Od siebie polecam wiersze Joanny, wprawne pisanie, a do tego ciekawym kierunek obrany przez autorkę. Ze względu na okoliczności to wydawnictwo jest ostatnim w tym roku, co przyniesie czas zobaczymy. Jeszcze raz chcemy przeprosić wszystkich zainteresowanych i sponsorów za wynikłe opóźnienia i przekładanie w czasie kolejnych wydawnictw. Powstałe problemy wynikły z kilku nieszczęśliwych zbiegów okoliczność, braku doświadczenia przy prowadzeniu podobnych inicjatyw i niesolidności osób trzecich. Więcej wyjaśnień będzie przedstawionych w protokołach sprawozdawczych dla sponsorów i na naszej stronie w sieci. Dużo dużych dużości w nowym roku, życzy zarząd fundacji „Ponad Mgłą” i redakcja. 1 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Baba stoi na krawędzi ulicy. Patrzy w lewo, patrzy w prawo, chyba chce przejść na drugą stronę. Pies szczeka i myśli: Puść mnie, ty babo o spoconych pachach, hau, hau! Ta nie puszcza. Trzyma. Pierwszy pies jest trzymany pod lewą pachą, drugi pod prawą. Psy są trzymane pod pachami. Pot spod pach wylewa się na ich futro, mokre od potu futro. Psy myślą o wydostaniu się z niesympatycznej przyjemności pach, ach, ach. A słońce grzeje. Tak nieprzyzwoicie, że aż koszulka lepi mi się do pleców. Nie mogę przybyć tam przyklejony ani żaden taki. Jestem przecież człowiek poważny, dystyngowany - mam marynarkę w pionowe pasy. Nie wkładam nawet rąk do kieszeni, bo nie chcę, aby były potem wybrzuszenia - takie... wypukliny - to brzydko wygląda, wygląda. Jakbym włożył tam dwa jądra trzymiesięcznego wieloryba. Nie. Nie dla mnie jądra. Baba raz jeszcze rozgląda jądra się i zaraz przechodzi przez ulicę, a jej psy merdają ogonami. Co to znaczy, gdy ktoś macha ogonami? Czy w ten sposób wachluje się, wachluje sobie kuper? Przeszła pewnie i prosto. Do wielkiego miasta w tę stronę, do urzędu po pieniędzy w mieście wielkim - w tę stronę. Drzewa zakwitają, chwasty, muchy, kwiatki zakwitają. Do każdego drzewa przyklejona i owinięta przezroczystą folią kartka z napisem: Nie dotykać, nie zrywać, środek chemiczny na szrotówka. Ale czego nie zrywać? Drzew nie zrywać? Czy można drzewo wyrwać, zerwać? Podchodzę do drzewa i robię dokładnie to, czego nie można robić - dotykam je. Och. Ach, czuję i patrzę, że przez to moje ręcy kleją się tak jakoś. Co to za klejkość? Widzę na korze kopulujące dwie muchy, bzy, bzy: będą młode, młode muszki. Muszę iść dalej. Niechcący zapominam, że mam dystyngowaną marynarkę i nową i pocieram o nią klejkie ręcy. Klejkośc z rąk schodzi, na marynarce pozostaje. Taka roszada brudu nie załamuje mnie jednak, nie przejmuję się nią nazbyt. Najwyżej zakryję tę brudną lepkość. Czymś. Mucha rozprawiczona, odleciała. Ja też idę dalej. Spocona baba już minęła, drzewa też minęły. Chociaż nie - pojawiają się nowe, świeższe, wyższe, więcej ich. To już nie aleja - to początek lasu. Muszę przejść przez las. Zaczyna pachnieć lasem. Tu jest dużo drzew i tlenu. Oddycham pełną piersią. Wwąchuję opary z drzew. Drzewość we mnie; świeżość we mnie. Zatrzymuję się na chwilę i robię skłonów kilka - w prawo w lewo. Kiwam głową - w prawo, w lewo; zgodnie ze wskazówkami zegara, i w drugą stronę. I jeszcze, i jeszcze! Tak! Będę zdrowy! Nawdycham się tej świeżości. Kręcę, wywijam, w tę, w tamtą, znów, uf. Oj, kręci mi się w gło- wie, w głowie. Nie potrafiąc utrzymać pionu poziomu pochyłości pochylenia ujędrnienia, padam na błotko, cholera. I nogami, kolanami, ręcami w to błoto, ja umazany błotem tym. Kazik, jak ty teraz wyglądasz? Wstaję. Jak świnia. I pobrudziłem się. Strząsam z siebie brudne błoto. Raz, dwa, ciach, ciach i już jestem czysty. Tylko trochę brudny i nieco inny kolor marynarki. I spodni. I rąk. Ale tylko trochę. Gdy ktoś spyta, czemu jestem taki murzynowaty, powiem, że soladaryzuję - solidaryzuję się z murzynkami. Tak, tak właśnie powiem. Z murzynkami. Tak chciałem, tak miało być. Być albo nie być - oto jest sikanie. Czuję potrzebę zrobić siku. Podbiegam, a nadal oddycham drzewami, do drzewa. Jeszcze rozglądam się, czy nie ma nikogo w pobliżu, bo jak jest, to wstrzymuję się. Nie ma. Guzik. Rozporek. Wyszło szydło z worka. Szydło pluje żółtą cieczą. Przyjemnie polać na małe paprotki. Amoniakowy posmak na korze i ściółce. Ale... ale... nie dowierzam teraz wcale. Patrzę i widzę, że ktoś mnie obserwuje. Wytrzeszcza swoje oczęta, nadyma policzęta. Żaba. Żaba. Ona patrzy na mnie i wyraźnie widzi wylewanie żółtego. Wstyd. Wstydzę się. - Żaba, idź stąd. Zboczona! - Taki duży, a wstydzi się swojej kuśki. - Co? Gadająca żaba? - Ty kuśka jesteś. - Ty mówisz? - Tylko wydaje ci się. Kuśka. Kuśka. - No nie wierzę własnym uszom. Eee. Spełnisz moje trzy życzenia? Albo przynajmniej jedno? - Nie. - To spadaj stąd. - Dobrze, kuśka. Zatem żaba skoczyła gdzieś w zarośla, jeszcze beknęła twardym, betonowym głosem i skoczyła gdzieś w zarośla. Zapinam rozporek, czuję swój amoniak, oddalam się od swojego amoniaku. Wstępuję na ponowną ścieżkę, orientuję się w orientacji, chyba w prawo. Idę w prawo. Och, jak świeżo! Wiewiórka skoczyła, borsuk czmychnął, mała hiena wyrzuciła pomarańcze. Ale tu nie ma pomarańczy. Ach, zjadłbym pomarańczę. Albo cokolwiek innego. Jestem głodny. Może upoluję jakiegoś zwierza? Dynia? Widzę dynię. Podchodzę do dyni. Nie, to nie jest dynia - to poziomka. Mała, czerwona poziomka. Zrywam ją delikatnie i łapczywie. Wkładam do buzi. Powoli rosciskam zębami. Sok chlupie po gardle, chlup. Smaczna dynia/poziomka. Skuszę się na jeszcze jedną. Jem jedną. Zaraz drugą, kolejną, pół, sześćdziesiątą, setną. I z przemęczenia poziomkowego padam na poziomkową ściółkę jak poziomkowy potwór, który zjadł za dużo dyń. Z brzuchem pełnym tych małych, czerwonych, chlupiących nigdzie nie idę. Bowiem nie dam rady. Wzdęło mnie jak moją babcię po krupniku. Jestem teraz swoją babcią. Wzdęta babcia - wszak nie moja - nagle jedzie na rowerze, a za nią podążają dwa psy. Jedzie i wyśpiewuje jakąś ułańską piosenkę, że ułani coś tam, hej. Psy za nią. Przebóg! Toż to te spocone na futrze, a ich pani to ta spocona, która rozglądała się na ulicy i z psami pod pachami przechodziła przez ulicę. Pot zatrzymuje się przy drzewie, pod którym leżę. Patrzy na mnie, przez chwilę dłubie w nosie. Nie boi się poziomkowego potwora. Stawia swój rower. Nieskrępowany Pot swo- 2 3 Proza Do miasta wielkiego PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 bodnie porusza się wokół mnie, podśpiewuje, zajmuje moją przestrzeń, chodzi, zbiera, podśpiewuje. Po dziurki w nosie wypełnia dwa wiadra poziomkami. - Las obfity w poziomki - mówi Pot. - Tak, obfity - potwierdzam regularnie. Poziomkowość naddana. - Co pan tu robi i czemu leży? - Najadłem się poziomek i nie mogę iść dalej. Wzdęło mnie. Nie mogę iść dalej. - Wskakuj pan na mój rower. Pojedziem razem. Mam silne nogi i uda. Może nam się uda. Baba zawiesza na kierownicy dwa obfite wiadra, gwiżdże na psy, siada, siadam z tyłu na bagażniku. Pot rusza. Powoli. Psy biegną, hau, hau. Jedziemy powoli. Psy biegną. - A pan to skąd tu i kto? - Ja sołtys z tamtejszej wsi i jadę do miasta wielkiego. Do urzędu po pieniędzy jadę. Odwraca się do mnie, brwi marszczy, uśmiecha się. Czemu? Mijamy las i ścieżkę, droga kręta jest. Wpływamy na suchego przestwór oceanu. Rower nurkuje się w zieloność i jak pies się pocę. Wśród psów i pleców dymiących szukam przewodniczek do miasta wielkiego. Jest! Jest kamień! On mi powie, da znak, tak, tak! Przystanek obok kamienia. Wysiadam, zsiadam, dziękuję. Pot daje mi obfite w poziomki wiadro, puszcza oczko w rajstopach i odjeżdża i nie widzę już psów. Czekam tu na pekaes. Słońce grzeje okropnie i spokojnie. Czekam spokojnie. Po minutach słyszę spokojne warczenie silnika i zaraz wyłania się pojazd wielki. Podjeżdża pode mnie, otwiera swoją paszczę, wchodzę. - Bilet taki a taki; - Tyle i tyle. Zapłaciwszy wchodzę jeszcze głębiej w ludzi. Wśród ludzi sobie stoję. Niektórzy siedzą, niektórzy nie. Po zamknięciu drzwi pan rusza. Ludzie: pryszcz na pryszczu, zmarszczka przy zmarszczce, a pomiędzy nimi jeszcze jedna zmarszczka. Włosy kudłate, proste, siwe i czarne, gdzieniegdzie łyse, łupieżem przyozdobione i te tłuszcz odbijające. Znajdują się też ładne i dotyku mojego chcące. Znicze, kiełbasy, chleby, kwiaty mają, berety. Ktoś się przepycha, zmienia pozycję, chucha, ciasno. Zapach starej mody, zapach babciowości, i ja kiedyś będę dziadkiem, taką babcią. Syndrom babki. Mijają minuty, a gdy minęły, wysiadam w mieście wielkim. Do widzenia. Oto miasto wielkie. Ulica jest ładna i ciepła. W przeważającej części ludzie też. Mijam ludzi, ludzie mijają mnie. Ten je loda, ona też; ten pali papierosa i ma okulary przeciwsłoneczne; ta idzie z chłopakiem i niesie cytrynę, do czego jej cytryna, ładna dziewczyna. Ruch tu wielki. Idę za rudą kobietą - nie mogę jej wyprzedzić, bo idą ludzie z naprzeciwka i przy mnie. Ruda kobieta w lewej dłoni trzyma ciężką torbę i tą ręką macha do przodu i to tyłu, zegar wahadłowy. Podchodzę zbyt blisko, a że kobie- ta nie ma z tyłu oczu, uderza mnie torbą swoją. Au! Otrzymuję cios kantem torby w okolice swego krocza. Łapię się za krocze, bo zabolało. Odwraca się ruda, rzecze: przepraszam. Co mi z tego przepraszam? Nie przepraszaj, tylko nie bij po jądrach, jędrna babo. Ponownie się odwraca i przechodzi przez jezdnię i cudownie unika rozjechania przez samochód. Ciepło. Znowu występuje pot na moim ciele. Targam do najbliższej lodziarni. Ta, co robi lody, patrzy na moje obfite wiadro, jakby w tym, że je mam, było coś niestosownego. - O smaku gumy do żucia. - Złoty osiemdziesiąt. - Dziękuję. Biorę, wychodzę. Po wyjściu liżę loda językiem. O, jaki pyszny lód, przyjemny chłód. Chłód w gębie. Biały lód w gałce współgra z moimi poziomkami w wiadrze. Wytwarza się nieprawdopodobny kontrast. Gdy zżeram loda, nie ma kontrastu. Zapominam o zjedzonym lodzie i braku kontrastu i idę powoli dalej. Do urzędu idę. Cześć Justyna - mówi do Justyny dziewczyna; - Cześć Justyna - odpowiada Justynie Justyna. Dziecko nade mną pasie się na balkonie i dodatkowo puszcza bańki mydlane, a bańki mydlane fruną daleko i głęboko. Potem pękają. Inne dziecko macha ręcami, zaraz wychyla się i pluje na ziemię swoją małą, białą, dziecięcą śliną, gdzie tu plujesz. Ślina uderza cicho o kostkę brukową - placek flegmatyczny uczynił się, nie objął mnie. Przez otwarte okno w sąsiednim pokoju dobywa się muzyka łagodna i tutejsza, bierz, co chcesz, wszystko weź. Nogi i ręcy moje sugerują chęć zatańczenia. Tańcz! Zatańcz ze mną! Teraz! Tu! W innym oknie męska pani pokrzykuje na swego męża, coś że absencja, abstynencja. I jeszcze gdzieś po drugiej stronie ulicy widzę nie za ładnego pana w gumiakach i w palcie, który na pewno się nie opala, a grzeje wewnątrz i wygląda, jakby nie miał domu własnego. W mieście wielkim, po którym idę do urzędu po pieniędzy i zaraz tam będę, nie pachnie ciepłym mlekiem, ale czuję zapach ciepłego mleka i ciepłych, zapiecowych skarpet dzianych. Ludzie tu dużo biegają - zauważam to. Za autobusami na przystanki autobusowe biegają. Ja nie się śpieszę. Mam czas. Ha, ha, ha - przyjeżdżam do miasta i wiem, gdzie iść. Więc idę przed siebie. Nie, jednak nie wiem, gdzie iść. Spytam kogoś, którędy do urzędu tego a tego, to znaczy marszałkowskiego. - Przepraszam, którędy do urzędu marszałkowskiego tego? - W tę - odpowiada mi bardzo gruby mężczyzna z papierosem w ustach, nie urodź papierośnicy. Idę tędy, którędy trzeba mi iść. Ludzie patrzą na mnie. Albo na moje obfite wiadro, albo na marynarkę moją. Trochę jest pobrudzona. Nic to. Idę, nie zważam na spojrzenia i własną marynarkę; nie szata zdobi sołtysa. Pytam następnego człowieka, którędy do urzędu, tędy - z szybką prędkością mówi następny człowiek. Idę tędy. Mijają długie minuty mojego iścia. Podziwiam, zwiedzam, wącham miasto wielkie. Ładne jest. Większe od wsi mojej. O większe wiele. Pytam znowu: - Za rogiem - odpowiada pytana. Wędruję. Nagle wyczuwam intensywną bliskość z urzędem marszałkowskim. Pachnie urzędem marszałkowskim i pieniędzami. To już zaraz. Zaraz. Czynię kroki. Teraz moim oczom ukazuje się wysoki, gładki, niebieski, szklany budynek. To. To ten. Nareszcie! Zbli- 4 5 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 żam się, podchodzę. Schody. Wstępuję na schody. Jeden, dwa, następny, kolejny. Staję przed drzwiami. Drzwi kartka zdobi. Kartkę zaś litery. Litery układające się w ładny napis. Czytam napis: dzisiaj urząd nieczynny. Kuśka, kuśka. Biogram Alan Misiewicz, II wyróżnienie w III edycji Konkursu Małych Form Prozatorskich organizowanego przez Koło Naukowe Polonistów działające przy Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu w Białymstoku. PONAD MGŁĄ Suwałki Poezja ból przekroił duszę jak dupę natura na dwa pozornie równe półdupki zawsze jest i kiedyś był i kiedyś nie będzie każdy nerw uczuć poruszył bez użycia siły przemija trwając nauczył cierpienie męki krew zasiany na polu minowym życia wzrasta i zbiera nie swoje plony będzie nieodbieralny jak nie nadana paczka jak nie spełniona obietnica zalewany antystresowymi płynami stwarzany przez człowieka lecz bardzo kacogennymi przebudzeniami egzystencji karmiony ejakulacja przyjemnością nieoderwalny czas scala w człowieka człowiek toczący się byt po równi niepochyłej prenatalna sielanka w lamusie macicy głośno kwili w ciszy przeszłości teraz pożeram ciebie ja wytwór demiurga czasu głodnego świata i mnie Marti Owy 6 7 numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki „ (…) Rym ta dziwka, która sypia z wszystkimi słowami (…) „ numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Konkurs O. Paz - Hop… hop…! Echo odpowiada już tylko: - Hip… hop…! Hip… hop…! Dziwkarski Rym od rzeki Hudson po… Czarną Hańczę – ja nie rymuję – białej poezji po – szlaki; na śniegu, na piasku zauważyłem: płatki, ziarnka słów w klepsydrze czaszki widzę – nie dopisane sytuacje przez przestrzeń powietrza. Hop… hop…! Idzie przez las bloków; Czerwony Kapturek – Zielony, ma liść naszyty; szerokie spodnie i myśli… po amerykańsku: „ Oooo Fuck! Ale w tej Polsce jest prze… jeee Ba! Nie! Zabawnie! Będzie dobrze! Że rymy rosną – jak liście na drzewie – i spadają do mojej głowy – jakże to możliwe? ” ( Mógłby tak pomyśleć – gdyby mógł). Ha! Ha! THC. Harmider; harcuje, chaotycznie hałasując – pomiędzy cząsteczkami czasu; tworzy słowo, Rym – jak złodziej; wkrada się do przysłów i powiedzeń. Uf! Fu! Co za zdanie! Zda? Nie? Za – co? Co – za? Co za egzamin, z niedojrzałości snów przede mną?! Mną jawa? Ja wam te rymy, to z dupy powyrywam – niczym nogi ze stołu – powiedziałby antyramator… Trzyma prym – ten… rodzaj rymopotoku, wypływający prosto z ujęć – Często-chowa go: dziwka – Rym – już całkiem… Koniec. Dziękujemy wszystkim za udział w naszym konkursie. Przepraszamy również, za tak późne podanie wyników. Zwycięzcom gratulujemy. Protokół posiedzenia jury oceniającego prace nadesłane na konkurs magazynu „PONAD MGŁĄ” pt. „Czarne, białe – kolory w mojej głowie”. Dnia 14.07.2007roku w Suwałkach jury w składzie: 1.Marcin Marcińczyk - przewodniczący 2.Kazimierz Gomułka 3.Anna Szulińska oceniło prace konkursowe. 1.Na konkurs nadesłano 7 prac 7 autorów. 2.Do wystawy zostało zakwalifikowanych 5 prac – 5 autorów. 3.Jury postanowiło przyznać 2 równorzędne nagrody w postaci odtwarzacza mp3 pojemności 1GB o wartości 100 pln 4.Laureatami konkursu zostali: Anna Bolewska (Suwałki); „Mucha” Ryszard Pastwa (Suwałki); „Wstawaj” Marti Owy 8 9 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Konkurs Poezja MUCHA Lezie... Nie wiadomo skąd się wzięła u mnie w domu. A, otworzyłem okno aby przewietrzyć mieszkanie. Zaraz wejdzie mi na kanapkę. Zatrzymała się. Znalazła chyba coś lepszego na stole. Jak szybko wyciągnę rękę to może nie usiądzie na mnie. Uciekła... Sam nie wiem, jak takie coś, co wylęgło się w jakiejś padlinie, a potem zżerało ją od środka, teraz może tak bezkarnie latać po moim pokoju. Dobrze, że mam pod ręką gazetę. Leci... Oganiam się jak mogę, bo mam przed oczami to po czym wcześniej na pewno łaziła: stosy śmieci, rozjechany kot w przydrożnym rowie, krowie łajno, psia kupa. To jest to. Najpierw gówno a teraz poluje na mnie. Usiadła... Tuż przy mojej filiżance z gorącą herbatą. Pudłuję. Lata jak w przyśpieszonym filmie. Siadła na podłodze. Tu ją mam. Trafiam w nią gazetą zwiniętą w rulon. Zdechła... Odrywam stronę z gazety, którą przed chwilą zatłukłem tę wylęgarnię bakterii i ostrożnie ładuję trupa na resztce „narzędzia zbrodni”. Dobrze, teraz tylko środek odkażający i wyszorować porządnie stół. Herbatę wyleję, a nóż usiadła na brzegu: „śmieci, padlina, gówno...”. Stół w porządku, to jeszcze podłoga, a i telewizor bo siedziała i na nim. Chyba wezmę prysznic. Cholera!!! To była nowa gazeta. No cóż, idę do kiosku, wyniosę śmieci, może będą mieli siatkę na okna... Anna Bolewska 10 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Konkurs Wstawaj Powiadam ci. Świt bywa czasem, jakby kto odgarniał grudy ziemi. Buro-szarej, gęstej ziemi. Z każdym ruchem głowy chrobot szpadla. Noc odchodzi szybciej lub wolniej, ale zawsze tak samo nieubłaganie. Zresztą pomyśl! Jakie snopy iskier sypałyby się spod hamulców machiny, zbudowanej, aby zatrzymać tego wielkiego, niebieskiego bąka! Oj, powiadam ci. Nie ma takiej machiny. Zatem ziemia zostanie odjęta, a ty – obserwator – na razie tkwić będziesz i patrzeć i słuchać i czuć blask, najpierw biało-szary, potem kości słoniowej, poprzez beże z lekkimi odcieniami fioletu, aż do tego złotego, niebieskiego, pachnącego koloru poranka. Teraz szpadel o drewno. Drgną zasuwy. Podniesie się wtedy także trochę kurzu, pyłu tak delikatnego, że już nie opadnie. On da ciało promieniom i będzie w nich igrać, to gubiąc się, to znów odnajdując, srebrzysty. Powiadam ci. Ten bukiet niezapominajek, który znajdziesz na wierzchu brązowego niegdyś wieka, położyła Ona. Ona to zrobiła, chociaż nie zasłużyłeś. To były niebieskie kwiaty, drobne i delikatne, a teraz szare, jak jej oczy. Czy taki miała plan? Taki zamiar? Zapytasz ją. A teraz ogarnij się. Spójrz! Jak ty wyglądasz... Garnitur był czarny, jest jedną wielką pleśnią. Delikatnie, bo kruchy. Nie grzeszyłeś delikatnością, prawda? Staraj się więc. Czas na serce. Ruszaj, leniu. Krew może masz i czerwoną, ale na razie nie warto tego sprawdzać. Jedyne co trzeba, to szczelność tych wszystkich połączeń, od dawna już nie konserwowanych. Ruszaj! Powiadam ci. Musisz jej szukać. Nie wiem, gdzie jest. Minęło dużo czasu. To zielone – to trawa. Wiem, wiem – korzenie są żółtawe, przemykają się pomiędzy nimi dżdżownice. Glizdy! Bure i ceglaste, błyszczące. Zwinne, choć ślepe. Dla nich nie ma znaczenia, że trawa jest zielona, ale dla ciebie powinno to mieć znaczenie. Także i liście drzew są zielone. Ona lubiła chrupać zielony groszek, to zieleń o innym trochę 11 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 odcieniu, można by rzec – groszkowym. Szukaj więc groszku, może trafisz na jej ślad. Powiadam ci. Musisz jej szukać! Ostatnio miała brązowe włosy. Narzekała żartobliwie, że ma już za dużo siwych, a ty uwielbiałeś patrzeć na jej odbicie w lustrze. Wiele kobiet ma brązowe włosy, ale przecież pamiętasz ich sprężystość, ich zapach. Rozglądaj się zatem dokoła z uwagą. Dotykaj. Brązowe włosy i szare oczy. Powiadam ci! Musisz jej szukać, skoro już wstałeś. Drugiego zmartwychwstania nie będzie. Ryszard Pastwa 12 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Proza Dwa kroki mrówcze Nim Mama zachichotała słodko jak pajączek, powiedziała: – Kto pójdzie do sklepu i właśnie ty. Ja. Więc teraz wszyscy patrzą na mnie. Jak na jedynego, który może pójść do sklepu. Jestem jedynym, który może pójść do sklepu, bo w przeciwieństwie do pozostałych domowników nie jestem aż tak leniwy, aby nie pójść. Owszem, jestem leniwy, nie chce mi się iść do sklepu. Poza tym mam plamę na swojej koszulce. Samotna plama jest sobie na samym środku koszuli i teraz, gdy zostałem wytyczony do pójścia do sklepu, nie zakrywam już jej dłońmi. Chcę zamanifestować swoją plamę, patrzcie mam plamę, o tu – na północ od mojego pępka i południe od ukrytego przełyku, to może nie będę musiał iść. No nie chce mi się. Najmłodsza w rodzinie przecież też może pójść do sklepu. Ona jest młoda i silne nogi ma. Nie chcę iść, jestem leniwy jak słoik z ogórkami, nie chcę iść. Niech ona idzie. – No dobrze, pójdę – mówię. – Tylko dajcie mi jakąś czystą koszulę. W tej nie pójdę. Mama patrzy na moją koszulę i dostrzega plamę. Jedna siostra, druga siostra też patrzą, ale nic nie widzą. Przynajmniej tak mówią. Czasami nie wystarczy patrzeć, aby zobaczyć. Czasami trzeba chcieć, aby zobaczyć, a czasami po prostu nie chcieć iść do sklepu – a wtedy też się nie zobaczy. Najmłodsza siostra idzie posłusznie na górę i szuka dla mnie koszuli, w której mógłbym pójść do sklepu, koszuli bez plamy na środku szuka. A ponieważ idzie i szuka koszuli, to znaczy, że jest wyjątkowo leniwa i nie chce iść do sklepu, a woli pójść na górę i poszukać dla mnie koszuli. Mija chwil kilka i z góry, gdzie jest, rzuca koszulę na dół, gdzie ja jestem, i Mama, i średnia siostra, i Tata. Łapie ją średnia siostra i pyta Mamę, czy można pójść w niej do sklepu. Mama kręci nosem i głową i mówi, że nie, że jest pełna zapachu, a zapach pachnie potem. Średnia wącha i tez kręci nosem – i stwierdza, że koszula jest spocona. Zwija ją w kostkę i rzuca w kąt i zaraz krzyczy do Najmłodszej, że ta spocona jest zła, że śmierdzi, że nie pójdzie się w niej do sklepu. Najmłodsza sapie jak nowa kosiarka spalinowa i ponownie zaczyna szukać koszuli. Szuka i szuka i znajduje jakąś i znowu rzuca, łapie ją Średnia i pyta Mamę, czy ta jest dobra, czy można wyjść w niej do sklepu, gdzie trzeba kupić to, co zapisane będzie na kartce, bym nie zapomnieć kupić. Mama wytrzeszcza oczy 13 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 i uszy i mówi, że nie, że ta jest nowa, świeża, do kościoła w niej, tup, tup, a nie do sklepu. Druga kandydatura koszuli odrzucona, nie przeszła selekcji. Może nie pójdę do sklepu? Średnia odrzuca ją w kąt, a ta ląduje w bliskim sąsiedztwie z drugą – dwie koleżanki leżą i opalają swoje białe, z bawełny skóry. Średnia daje znak Najmłodszej, by kontynuowała poszukiwania koszuli, bo ta, co rzuciła, jest za ładna, za pachnąca. Najmłodsza sapie jak przyprawa do mięsa mielonego i podejmuje się kolejnych poszukiwań. Zaraz znajduje, bierze, rzuca i mówi, że rzuca. Słowo po czynie. Średnia łapie i wzrok wlepia w komisję najwyższą. Wszyscy patrzą na komisję najwyższą, a Mama patrzy na nowoprzybyłą żółtą koszulę i po chwili wydaje opinię pozytywną, że ta jest dobra, odpowiednia, możliwa do pójścia w niej do sklepu, tak. Mówi, że mogę. Koszulka dla mnie szczerzy swoje żółte zęby, uśmiecha się przez zęby, zaczyna szczerzyć zęby, szczeżuja. Zaraz mówi do koszuli numer jeden: Ha, a ja wygrałem. Tak! Wybrali mnie. A wy leżycie w kącie jak bezczynne kafelki. Witaj, o życie piękne i wolne! Zaraz wyjdę na wolność. Do słońca, ku słońcu, hej! Koszula Numer Jeden: Nie przezywaj się. Sam jesteś bezczynny kafelek. Koszula Numer Dwa: Właśnie, bezczynny kafelek. Koszula Żółta: Ku słońcu, do słońca! Ty jesteś Fe, a ty koszula śmierdząca. A ja pójdę do sklepu, o – bo ani nie śmierdzę, ani nie pachnę. Jestem jedyny w swoim rodzaju. Koszula Numer Jeden: Ja teraz śmierdzę, ale będę wyprany i też będę chodził do sklepu – i nie tylko po mleko i chleb, ale też po rodzynki i bułkę tartą. A gdy będzie ładna pogoda to i nad wodę, i do babci i dziadka będę brany. Koszula Numer Dwa: Właśnie, do babci i do dziadka. I do kościoła. Ty jesteś… impotent. Koszula Żółta: Co? Koszula Numer Dwa: Ty jesteś impotent. Koszula Żółta: Jak to: ja impotent? Bleee! Nie jestem… Koszula Numer Dwa: A właśnie, że jesteś. Koszula Numer Jeden: Hej, a skąd ty wiesz, że on jest? Koszula Żółta: Nie jestem! Bleee! Nie jestem! Tylko raz się zdarzyło. I to niechcący. Bleee! Ale ta nowa żółta koszulka w ogóle mi się nie podoba. Ona będzie mocno cisnęła mnie w szyję. I poza tym jest taka ciepła, rozpalić mnie może. Zwijam ją w luźny rulon i rzucam w kierunku pozostałych dwóch koszulek. Ta pada na nie, mówi do nich: Oj, chyba nadziałem się na coś twardego. Koszula Numer Jeden: To twarde to nie moje. Ja nie mam nic twardego. Przynajmniej teraz. Koszula Numer Dwa: Och, jaka ładna dziś pogoda. Zwinięta w rulon koszula upadła i leży spokojnie i cicho na innych koszulach. Postanawiam, że pójdę w tej, w której jestem, w tej z plamą w centrum. Mama z wyciągniętym językiem zapisuje na kartce, co mam kupić; zapisuje pomidory, kukurydzę, majonez, przyprawę taką a taką, tylko nie taką i zrobisz z tego pyszną sałatkę. Zapisuje z językiem na wierzchu i z głową. Podchodzę do lustra, poprawiam włosy; podchodzę do butów, wkładam sandały. Dostaję kartkę z pomidorami i pieniądze i idę, wychodzę, ciepło jest. Słońce grzeje leniwie. Ku słońcu. Dzieci biegają po podwórku i śpiewają, mówią, melorecytują: Mamo, mamo, ile kroków do ciebie? Cztery słoniowe. Raz, dwa, trzy, cztery. To tak zwany folklor dziecięcy. Skąd one znają tę zabawę? Skąd w ich wiedzy ta zabawa? Sam bawiłem się w to kiedyś. Na czym ona polega, bo nie pamiętam? Zatrzymuję się i patrzę na dzieci: na te malutkie, słodziutkie twarzyczki, szczerbate buzie, rozczochrane włosy. Bawią się. Ja też chcę. Za duży już jestem. Stoję, gapię się i stoję. Dwie parasolki. Stoję. Pomidory czekają, zrobię dzisiaj pyszną sałatkę, więc muszę iść. Ruszam, bo odrywam wzrok od widoku szczerbatych dzieci i ruszam. Mijam dom jasnozielonym pomalowaniem błyskający i psa szczekającego swoim piskliwym, zjadliwym, denerwującym szczekaniem. Jest mały, ale pyskaty i przypomina mi schizofrenika, bo gdy ktoś do niego podchodzi, to ten milknie i udaje, że nie szczeka hau hau. Drażni mnie. Zaraz mijam dziewczynkę, co na krawężniku siedzi, psa, co nie szczeka cienkim szczekaniem, dziadka, co w eleganckim garniturze jest, dzień dobry, i jeszcze ciocię moją, dzień dobry też. – Masz ładną plamę na koszuli – mówi, więc jest spostrzegawcza, ale wcale nie musi być taka. Niektórzy widzą, czego nie powinni zobaczyć, a plamy mojej widzieć nie powinna. Plama to jest prywatna sprawa, moja, tylko na mój użytek jest. Jest tu, bo ma moje przyzwolenie. Tłumaczę tak to sobie. – Właśnie chciałem, aby pojawiła się w tym miejscu. To celowo. Taka moda – mówię, ale wiem, bo widzę, a dostrzegam, że ciotka nie daje się przekonać tym słowom. Mijamy się szybko, dyskretnie i przekonująco. Poszła, oddaliliśmy się od siebie. Zaraz usłyszę ujadanie schizofrenicznego psa, bo ciotka przechodzi obok psa. Jeszcze chwila i usłyszę. Au, au – słyszę ujadanie. Drażni mnie to, ale tuż za zakrętem wyrasta sklep spożywczy, do którego idę po pomidory i inne elementy. Przebiegam przez ulicę jak spłoszona sarenka i tak spłoszony wchodzę do sklepu spożywczego. Kolejka wielka jest wielkolud. Leniwa jest również. Ustawiam się dokładnie na samym jej końcu – tuż za kobietą energiczne ruchy wykonującą. Stoję cierpliwie. Ona – ta przede mną – nie: wierci się, kręci, zerka spod byka i zza okularów, tu, tam i tak; pogania, poklepuje, że to się nie podoba, bo długa 14 15 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 kolejka, bez sensu i coś jeszcze o czasie. Rękoma wykonuje gwałtowne ruchy, nie zważa na mnie, nie. Uderza mnie na południe od żeber. Zabolało to. Odsuwam się leniwie do tyłu, gdyż nie chcę, by jej atak powtórzył się tak. Ta przysuwa się. To ja odsuwam się. Ta znowu do mnie, chce mnie trącić, dotknąć, trącić, przysuwa się. Drażni mnie jak cienkie au au. Jeszcze raz, ostatni raz, odsuwam się o pół kroku w tył. Po sekundzie ona też – za mną, do mnie i już przy mnie. O nie. Teraz już się nie odsunę ani nie cofnę. Postanawiam stanąć prosto w miejscu, jak mur twardszy niż ze spiżu, wrastam nogami w podłogę, nie cofać się już. Ta podsuwa się ponownie i uderza mnie, ale w ten sposób, że to ja ją tak uderzam. Myślę, co mnie trącasz, kobieto, popychasz? Chce mnie przestawić z miejsca na miejsce. Zaasekurowałem swoje ciało, by krzywda mi się nie stała, a ona we mnie uderza się. To ją zabolało ją. Będę twardy jak dzwon, dyn, dyn, jak dąb. Kroku w tył nie uczynię. Kobieta ruchliwa odwraca się do mnie, patrzy na mnie, chce mnie bić. – Uderzyłeś mnie – mówi. Z jej ust zapach czosnku dochodzący czuję. To jest ciepły, świeży zapach czosnku w miesiącu lipcu spożyty. Ciepła w gębie. I zaraz wywija swoje usteczka w sinusoidę, pachnie czosnek, chce mnie zaatakować za pomocą rąk i słów. Pokonam ją samym sobą, nie dotykając jej, swoją niewinnością, dziecięcością, bo mam w sobie dziecko wielkie i ono pomoże mi przezwyciężyć ją, gdyż nie ma sensu stawiać jej czoła w sposób fizyczny. Wymyślam pomysł. W mojej głowie rodzi się idea. Najmocniej jak to możliwe wykrzywiam swe usta, a oczy zakrywam dziecięcością – w ten sposób staję się dzieckiem. Zaciskam dłonie w piąstki i zaczynam tupać nogami, nóżkami. – Mamo, mamo, ile kloków do ciebie? – mówię i wykrzywiam już wykrzywione usteczka. Baba zdumiona milknie. Ja wykrzywiam się. Ale zaraz uśmiecha się i mówi: – Co? – mówi. Na to ja odpowiadam: – Dwa mlówce. Laz, dwa! – robię pauzę i – Dwa! Dwa kloki mlówce! Tak – i klaszczę w dłonie, a głowę chowam między ramionami, mocno, z całych sił wciskam ją w ciało, szczerzę zęby – jestem szczery – zamykam oczy, a zaraz rękoma wykonuję takie ruchy, jakbym chciał wznieść się w powietrze jak malutka kaczuszka. Folklor dziecięcy w sklepie. Nie tylko baba przede mną patrzy na mnie, ale też. Nie biorę pod uwagę, że inni też mogą patrzeć, a patrzą, słuchają. Gdy ja patrzę na kobietę stojącą przed babą stojącą przede mną, a ona widzi, że patrzę na nią, to ta natychmiast spogląda w lodówkę, która stoi za mną. Oczyma wykonuje nagły unik – byle tylko nie dać się poznać, że ja wiem, że ona wie, że widzę, gdy ona na mnie patrzy. Wszakże inni też patrzą lub słuchają, jak staję się dzieckiem i jak ja, dzieckiem będąc, pokonuję kobietę, która dorosłą jest i pachnie czosnkiem. – Niektórzy powinni korzystać z usług specjalistów – mówi ta przede mną. – Chociaż na niektórych jest już za późno – dodaje, ja zaś odpowiadam, mówię, co sądzę o specjalistach i zbyt późnym czasie: – Dwa kloki mlówce! Eee! Kobieta nie wie, co się dzieje. Nie jest jeszcze świadoma swojej porażki. Odwraca się ode mnie i już się nie odwraca. Stoi twardo, solidnie, spokojnie. Już nie szturcha mnie, nie dotyka, obmacuje. Nie śmie. Jest spokojnie. Zrozumiała. Jest dobrze. Stoi. Zrozumiała. Zaś kolejka też stoi. Nie przesuwa się wcale, a jeśli się przesuwa, to baardzo powoli, pojedynczo, powoli. Kolejka. Druga ekspedientka powinna podejść, przyjść do drugiej kasy, bo kolejka jest długa. Byłoby szybciej w ten sposób. A tak to nie tylko ja się niecierpliwię. Wysoki, łysiejący, na jedną trzecią sklepu cień rzucający mężczyzna niecierpliwi się również i także – może bardziej niż ja nawet. Wychyla głowę na swojej długiej szyi w kierunku, by spojrzeć na babcię, która długo zastanawia się, czy kupić bułeczki, sześć czy osiem. A swoją drogą – skąd i czemu o tej porze tak wielka kolejka? Czemu? I jeszcze zapytuje, czy bułeczki aby świeże. Bo ona nie wie, czy, jeśli kupi osiem, to wszystkie zje, a nie lubi zostawiać na następny dzień, bo potem są nieświeże i nie wie, co z nimi zrobić. A gdy kupi sześć to też nie wie, czy nie za mało. O zorze polarne! Czy ludzie nie mają innych zmartwień? Od myślenia urodzi bułkę. – Czy może pani w końcu zdecydować się? – decyduje się na pytanie i pyta wysoki mężczyzna. – Inni też chcę zrobić zakupy jeszcze przed północą. Odwraca się powoli. – Proszę? – odwraca się spokojnie do niego ta babcia i pyta spokojnie i delikatnie ta kobieta, babcia: – Długo jeszcze będzie pani decydować się? – powtarza pytanie mężczyzna. – Nie rozumiem. Mógłby pan powtórzyć? Stara jestem, już nie te uszy i nie ten słuch. Może pan powtórzyć? Mężczyzna zarasta nerwami, włosy stają mu jak popieszczone prądem. Wydmuchuje z jamy gębowej swoje zdenerwowanie i mówi: – Nie, nic nie mówiłem. – Nie? A miałam wrażenie, że coś pan do mnie mówił – odpowiada babcia. Ale mu wiary nie daje. Zaraz rozgląda się dookoła, patrzy, rozgląda się, swoim wzrokiem czegoś, kogoś szuka, mnie znajduje – stojącego na końcu kolejki – i pyta: – Młody człowieku, czy ten starszy człowiek coś do mnie mówił, bo 16 17 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 mam wrażenie, że tak? Tak, mówił, bułeczkowa babciu. – Nie wiem – odpowiadam. – Nie słyszałem. Chyba nic, nie. Kupuj babciu bułki i idź, zwolnij miejsce w kolejce. Babka ze sklepu, kolejka krótsza. Ludzie czekają na swoją kolej w kolejce. Skończ te babcine modły i pierdy nad wyborem bułeczek, czy tyle, czy tyle, amen. Nie, nie żebym nie słyszał, bo owszem, słyszał, tak. Ten wysoki miał na myśli, by ruszyła pani swoją pupcię i twarzyczkę i powiedziała, ile bułeczek pani bierze. Bo on tez chciałby coś kupić, a nie chce spędzić w kolejce kilka godzin. Ot, co chciał powiedzieć. By przestała pani wybrzydzać, polarne zorza. I ja też chcę coś kupić. Wszyscy chcą coś kupić. Babcia odwraca się, ale przedtem pluje we mnie uwagą: – Plama na twojej koszulce, młody człowieku. Trzeba uprać koszulkę. – I odwraca się w stronę ekspedientki i pyta, czy bułeczki oby świeże, tak, świeże, w takim razie nie wiem ile na razie, sześć czy osiem wziąć, bo nie wiem, czy zjem wszystkie, a nie lubię zostawiać na jutro, bo nieświeże, czerstwe, od pani zależy, ile bułeczek weźmie, czy może mówić pani głośniej, od pani zależy ile bułeczek. I taka to rozmowa, takie zakupy. I taka to robota: ja to plama, babcia to głuchota. Mężczyzna i jeszcze kilku kolejkowiczów postanawiają i ostentacyjnie wychodzą ze sklepu. Baba przede mną również. Baba przede mną, która mną targała, wychodzi pierwsza. Zostają trzy osoby, w tym ja. Babcia nadal nie wie ile, czego, z czego. Zdenerwowanie z mężczyzny wyraźnie przeszło na ekspedientkę; mężczyzny już nie ma, zdenerwowanie jednakże pozostaje. Ta w końcu niecierpliwi się. – To ile w końcu tych bułeczek?! Ludzie niecierpliwią się. Też chcą zrobić zakupy. Babcia obrusza się jak zielony obrus. – Pani jest dla mnie nieuprzejma. Pani jest wręcz wulgarna. Nie, tak nie będziemy rozmawiały. Dowiedzenia. A idź ty sobie babciu. I wychodzi ze sklepu babcia nie kupiwszy ani sześć, ani osiem bułeczek, ani nawet jednej, a dowiedziawszy się jedynie, że są średnio świeże, bo przywiezione rano. Wychodzi ze sklepu. Taka to robota. Kilka minut wymyślania, decydowania się na bułeczki i ostatecznie niewymyślenie, niezdecydowanie się na ani jedną. Kilka minut wyciętych z życia. Kilka minut przysłuchiwania się i przyglądania babci. Życia cząstka spędzona w sklepie. Nieistnienie sprzedane za bezcen. I to jest życie. Składające się z takich małych nieistnień. Z zaplecza przychodzi druga ekspedientka, do drugiej kasy podchodzi, proszę mówi, zaprasza. Cóż za idealna nieumiejętność wyczucia momentu! Przychodzi wtedy, gdy kolejka mała, krótka i wąska. Staje przy ekspedientki kasie kobieta, która dotychczas nie wycofała się z kolejki i jednostajnym, systematycznym głosem mówi, że poprosi piwo, papierosy, pół kilo pomidorów, puszkę kukurydzy, serek homogenizowany, bułkę tartą, i tyle, dziękuje. Ekspedientka z małym kolczykiem w nosie przynosi piwo, papierosy, pomidory, kukurydzę, serek i bułkę i w kasę wystukuje i cenę podaje. Jak potulny baranek przez bacę prowadzony pani płaci grzecznie. Pani wydaje resztę. Pani wkłada ją do portfela i wychodzi i pora na mnie przychodzi. W końcu jest mi dane kupić. W końcu. Kasa obiecana. – Dzień dobry – mówię. Ona też uprzejmie mnie wita. – Dzisiaj będę robił pyszną sałatkę. Poproszę cztery duże pomidory. – Nie ma już. Skończyły się. Niestety. Przykro. -– Oj – martwię się głośno. – W takim razie kukurydzę. – Też nie ma. Ostatnią puszkę kupiła tamta pani. – Mały majonez. – Jest tylko duży. Podać? Po co mi duży, skoro chcę mały? W dużym są dwa małe, ale ja potrzebuję jeden mały. Więc co: pół majonezu włożyć do kieszeni, a resztę oddać? Odlać? W tym sklepie nie ma nic do kupienia. Nic. Kręcę głową, że nie podać. – A cynamon jest? – Tylko w pałeczkach… Sama jesteś pałeczka. – … w laseczkach – poprawia się ekspedienteczka. Do zupy z takim sklepem, gdzie biją, przez dziesięć minut wybierają bułeczki, a potem obrażają się i gdzie nie ma nic, co być powinno, i co chcę kupić. Nie ma pomidorów i kukurydzy, nie ma nic, majonezu za dużo. Nie będzie sałatki. – Podać? – pyta ekspedientka? Teraz, gdy nic nie ma, to nie wierzę w jej pierwsze przykro mi, gdy przykro jej było, gdy pomidorów nie było. Zdenerwowanie we mnie narasta intensywnie i systematycznie. Przeszło z mężczyzny i ekspedientki do mnie przyszło. – Nie – odpowiadam. – Trudno nie zauważyć, że nie ma tu nic z tego, czego potrzebuję. Co w ogóle jest tu do kupienia, bo nie ma nic? – Bułka tarta – odpowiada ekspedientka z regularną nutą złośliwości. Z bułki tartej nie zrobię sałatki z pomidorów, kukurydzy i. – Do widzenia – żegnam panią. Wychodzę ze sklepu z rękom pełnymi tego, z czym tu przyszedłem, z niczym. Wychodzę bezczynny. Minuty nieistnienia zakończone, zaliczone, spełnione, moich kilka minut straconego czasu. Zdenerwowanie narosło intensywnie i systematycznie. Bułka tarta jest w sklepie, do którego codziennie przychodzą dziesiątki klientów. Pies by się uśmiał. Ale zaraz przychodzi mi do głowy idealny pomysł, by wstąpić do sąsiedniego sklepu po pomidory, kukurydzę i spółkę. Może tam kupię to, czego nie kupiłem tu? To wszystko dobry pomysł. Sąsiedni 18 19 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 sklep znajduje się blisko tego, w którym nie było nic. W sąsiedztwie bliskim bardzo. Idę, podchodzę, nie wchodzę do sklepu i patrzę, a tu te same twarze, ten sam wysoki mężczyzna i głuchawa babcia, która zwróciła uwagę na plamę na mojej koszulce, i kolejka wielka jak nielapidarna stodoła. I podobne słowa, czy coś jeszcze, słucham, jestem głucha, słucham, głośniej. I wszyscy ci sami, których widziałem już wcześniej. Nie, nie, nie wchodzę tu. Wychodzę, mimo że jeszcze nie wszedłem. Nikt nie będzie mnie bezkarnie trącał i dotykał i rzucał cienia. Nie życzę sobie być dotykanym. Wracam do domu bez niczego. Sałatki nie będzie. Nie. Przebiegam przez ulicę jak spłoszona sarenka, mijam schizofreniczne szczekanie, wstępuję na swoją ulicę; tu dzieci bawią się nadal i melorecytują Mamo, mamo, ile kroków do ciebie? Sklep był pusty, nie będzie sałatki. Wracam z pustymi rękoma, wchodzę do przedsionka pusty. – To ty? – pyta Mama mnie. – Tak – odpowiadam Mamie ja. – Wiesz, nic nie kupiłem, nic nie było w sklepie oprócz ogromnej kolejki i bułki tartej. I wiesz, stała przede mną jakaś okropna, wstrętna baba – zdejmuję sandały – która pachniała czosnkiem i która nieustannie mnie popychała. Okropna! Wchodzę do domu i uświadamiam i słyszę. Że mamy gościa, kobietę. Wchodzę do domu, podchodzę i uświadamiam gościa. Przyglądam się dyskretnie, łagodnie. Tak. Przebóg! Toż to ta ze sklepu! Która stała przede mną! Ta, co czosnkiem. I szturchem. Niedawno popychała mnie, a teraz siedzi na kanapie tej, na której siedziałem przed wyjściem do sklepu ja. Szczerzę do niej zęby szczerze. Uśmiecham się szczęśliwie i wieloznacznie jak do bułki tartej. Jak moje dziecko ją pokonało przypominam. Ta też uśmiecha się szczęśliwie. Już zna mnie. – Niektórzy powinni korzystać z usług specjalistów – mówi i uśmiecha się na pewno wieloznacznie. – Tylko specjalista pomoże ci… – Tu robi przerwę, pauzę, milknie jakby zadławiła się pomidorem, którego nie kupiłem, którego nie ma i nie będzie sałatki. Zaraz jednak po tej pauzie dodaje: – …usunąć plamę z twojej koszulki. Alan Misiewicz 20 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Proza JEDNO OKNO Zawsze patrzył w to jedno okno. Za każdym razem, gdy przejeżdżał obok tego bloku. Łatwiej było w dzień, gdy nie było widać zapalonego światła, wtedy wyobraźnia spała. Jadąc wieczorem, przeżywał już koszmar. Liczył w duchu, że zobaczy jasne światło górnego żyrandola, znosił to jakoś, gorzej było, gdy świeciła się mała, pomarańczowa lampka. Wtedy przystawał na parkingu pod blokiem i wpatrywał się. Czasem siedział tak nawet dwie, trzy godziny, może czekał, aż lampkę ktoś wyłączy? O czym myślał? O swojej małej, pomarańczowej lampce, w którą wpatrywali się oboje jak zaczarowani, patrzyli jak kulki w środku rozdzielają się i łączą. Czy wtedy wiedział, że stanie się samotną kulką? Nie wiedział, ale robił wszystko, żeby się tak stało. Teraz jest samotną kulką w zgaszonej lampce, takie kulki opadają na dno. Bał się tam pojechać. W sumie znał tę okolicę a i ludzie go pamiętali, więc problem nie był duży. Ale te pięć tysięcy w kieszeni powodowało, że szedł jakiś nieswój. O P-99 Walter-Radom czytał sporo, pistolet samopowtarzalny zasilany amunicją 9x19 Parabellum, celny, prosty w obsłudze. Nie martwił się tym zbytnio, bo w cenie miał kogoś, kto pokaże mu, jak go odbezpieczyć i przeładować. Czy strzelał? Codziennie, z broni różnego rodzaju, nigdy nawet nie pomyślał, że tym samym palcem naciska się spust i lewy przycisk myszki. Transakcja nie trwała długo, pistolet był dość spory, dobrze leżał w dłoni. Zawinął go w szmatę i włożył do kolorowej reklamówki. Wyszedł. Idąc znajomą ulicą, żegnał się z nią, tak jak z wieloma rzeczami w tym ostatnim tygodniu. Lampka paliła się, siedział tam już od godziny. Wiedział, że są oboje, bo widział, jak wchodzą do bloku. Wiedział, że nie ma dużo czasu. Od momentu pierwszego strzału ma kilka chwil na oddanie drugiego i trzeciego. Chyba się tym jednak nie martwił. Był dziwnie spokojny, zrezygnowany, leki działały, otępiając umysł skutecznie. Na to zresztą liczył. Nigdy nie umiał zachować zimnej krwi, był wybuchowy i porywczy. Tej nocy musi być opanowany i skuteczny, bo wiedział, że jeden błąd oznacza kłopoty. Wszystko ma być doskonałe. Zapytacie dlaczego? Nie ma na to prostej odpowiedzi. Stracił ją, dzięki swojemu zachowaniu, kochając ją, jak nikogo na świecie, strasznie krzywdził, bo bał się bliskości. Gdzieś nawet wyczytał, że to jakaś odmiana choroby psychicznej. Tak bardzo ją kochał, że bał się tego, odsuwał ją od siebie, krzywdził, potem wariował, przepraszał, wydzwaniał. I tak w kółko. 21 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Wytrzymała długo, ale w końcu to przerwała, skutecznie. Znalazła sobie kogoś innego. Wiedział, że go nie kocha, wiedział, że jest z nim tylko mu na złość, a może na złość całemu światu. Widział to w jej oczach, gdy spotykał ją gdzieś przypadkiem. Miała takie smutne oczy. Widział w nich tę skrzywdzoną miłość i zawsze potem długo nie mógł dojść do siebie, przerażony złem, jakie uczynił tej kobiecie. Kobiecie, przy której zasypiał tyle lat, której rękę zawsze trzymał, gdy leżała obok niego, której usta miliony razy zamykał swoimi. Zepsuł to i wszystko stracił. Nie umiał z tym żyć. Próbował oszukać samego siebie, iż potrafi być z kimś innym, ale przed oczami miał tylko ją. Zawsze, o każdej porze dnia, przed zamknięciem powiek i zaraz po ich otwarciu. Potem wiele razy widział ich razem. Mijał w samochodzie, umierał powoli i po kawałku. A teraz siedział po jego blokiem z pistoletem w kolorowej reklamówce, wyciągnął go powoli, przeładował, odbezpieczył, po czym schował go na miejsce. Czy był gotowy? Zaparkował prawie przy samej klatce, widział jego samochód. Powoli wysiadł, nie szło mu zbyt łatwo, bo był odurzony lekami. Skierował swe kroki w stronę wejścia. Wiedział, że jest domofon, ale liczył na to, iż ktoś mu otworzy. Nie musiał, drzwi były niedomknięte. Wszedł do klatki. Było cicho. Teraz droga na trzecie piętro. Planując to zakładał jedną rzecz, że ktoś mu otworzy drzwi. To było niebezpieczne założenie, wiedział, że drzwi są słabe, proste, nie antywłamaniowe. Ale to się mogło nie udać. Niebezpieczne założenie. Widział jak wchodzili do domu sami. Nikt z nimi nie szedł. Wcześniej dzwonił do domofonu, mieszkanie było puste. Bez znaczenia było, czy ktoś go zobaczy, bo to podróż w jedną stronę. Wiele razy leżał i myślał, czy będzie w stanie to zrobić. Idąc, wiedział, że tak. Zamknął oczy. Zadzwonił do drzwi, w prawej ręce trzymał odbezpieczony i przeładowany pistolet. Drzwi się otworzyły, stał w nich mężczyzna, uśmiechał się i mówił coś jeszcze do niej. Strzelił mu w głowę. Przeszedł nad nim i spojrzał w korytarz. Stała w nim i trzęsła się. Podniósł pistolet i strzelił. Upadła. Potem poczuł smak stali. Otworzył oczy. Nacisnął dzwonek do drzwi. Otworzył mężczyzna. - Powiedz Jej, że ją nadal kocham – odwrócił się i z pochyloną głową zaczął schodzić po schodach. Wyszedł przed blok i poszedł w stronę swojego samochodu. Zamknął drzwi. PONAD MGŁĄ Suwałki Poezja La rozprawia się z kropkami chińska laleczka w przyciasnym ubranku kreśli znaki. wyciągniętym jak najdalej językiem podpiera myśli które zbiesiły się i krążą nad prowincją Seczuan a niektóre toną w rzece Jangcy. jak uczył ją pan Czen należy do kanonu pisać powoli poznać siłę pędzelka i nie dać dzikim pszczołom zakładać gniazd pomiędzy ścianami z ryżowego papieru. to takie okrutne myśli La i dodaje w to miejsce własną interpunkcję. właśnie tam gdzie nie położono kamieni (16.04.07) ważki siadają na La dźwięk skóry jest wyjątkowo wysoki więc tak istnieją żarnowce kiedy się nie opuszcza lasu i nie przekracza granic pól - myśli laleczka gryząc końcówkę trawy by dojść do początku. a gdyby tak dać się na brzuchu położyć i raz nie udawać krzaków zanim to po myśli - już kwitną rumieńce ramiona wzruszają słońce i znów cierpliwości (23.05.07) wygrywał z nią we wszystkie możliwe gry - to tylko jeszcze jedna forma bycia razem pionki mają okrągłe podstawy by dokończyć ruch zamyśla się La czy mogę obejść tę planszę? Leszek Robert Kapuściński, 36 lat, nauczyciel, uwielbiam obserwować otaczającą mnie rzeczywistość i czasem utrwalić coś w postaci zdjęcia lub tekstu. 22 numer 3/4/5 (14.08.07) 23 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Nawie pomiędzy korzeniami cyt cyt grudki gleby łuski łussski słuchaj Suwałki numer 3/4/5 Proza Jawia jak milkną szelesty cichnie woda nitki (nici) skorupki i kokony pełne obiecanych i tak jest dobrze - niech się wypełnia to co obrysowano konturem. dotknięcia pozwalają poznać w którą stronę patrzeć mają oczy. każdy kamień i drzewo ziaren głosy słyszysz słysz to ja pomiędzy moim ciałem czarno a to nie noc nie moc to i ja “niestraszny wewnątrz niech zaśnie. nie poznane niech nie wodzi. w trzęsawiska można wejść i się zagubić. w sobie domysłach myślach niech będzie więc widoczne ja kołyszę światem pod spodem stołem pod sunę czekam w krąg w krąg czekam po i na (obiecane) PONAD MGŁĄ co na odległość ręki. bez dystansu powietrza. w przestrzeni pomiędzy korzeniem i koroną pnie się Prawia między gałęziami nad pod gałęzie siła sprawcza potok spraw. niewidoczne niewidzialne“niejasne i ciemne nie określ mnie określ Joanna Lewandowska, rocznik 1976. Pogodna pani od Biologii. Wielka fanka słowotwórstwa i całego innego fruwajstwa. 24 Menażeria I Jestem pańskim menedżerem – oznajmił elegancki mężczyzna, stojąc w progu mieszkania. Słucham? – niedowierzałem, bowiem komunikat przybysza wydał mi się nazbyt abstrakcyjny, nawet w tych okolicznościach, w których przyszło nam żyć – państwie o nazwie Rzeczpospolita Polska. Menedżerem – odparł, jak gdyby była to sytuacja najpospolitsza. Jakim znowu menedżerem? Panie, o co panu chodzi? Proszę pana – rzekł zdecydowanie – zostałem panu przydzielony, tak jak każdemu obywatelowi w tym kraju. Od dawna nie oglądałem telewizji, nie miałem w domu odbiornika, a w kieszeni i uchu żadnego nośnika danych, toteż przez chwilę byłem skłonny mu uwierzyć. Zreflektowałem się jednak. Ależ ja nic o tym nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, widząc, że sytuacja staje się poważna. Proszę nie żartować, trąbiono o tym od dawna – zaznaczył z niesmakiem. Co nie zmienia faktu, że nie znam sprawy – spuentowałem. – Może mi pan łaskawie wytłumaczyć, na czym to... to coś polega? Mężczyzna zmarszczył brwi, jego optymizm zgasł. Projekt instytucji menedżera – rozpoczął – została wysunięty miesiąc temu i wczoraj, po podpisaniu ustawy przez prezydenta, stał się faktem. Każdemu obywatelowi został przydzielony menedżer, swoisty anioł stróż. Pan jest porządnym obywatelem, absolwentem filologii polskiej, nie figuruje pan w kartotekach policyjnych, nie sprawiał pan problemów wychowawczych w przedszkolu, szkole podstawowej, liceum, na studiach rozpił się pan trochę, ale później powrócił do społeczeństwa, toteż przeznaczono panu mnie – licencjonowanego menedżera, niegdyś piłkarskiego, który zadba o pańskie życie codzienne, pomoże w wielu sytuacjach. Proszę się nie obawiać, moją pensję w stu procentach pokrywa państwo. Zakończył, po czym spojrzał wymownie. Patrzyłem z przerażeniem. Innym zaś – kontynuował z wysiłkiem, widząc wyraz mojej twarzy – dajmy na to: alkoholikom, dewiantom wszelakim, degeneratom przydzielono menedżerów z przeszłością kuratorów, prokuratorów, znaleźli tam również zatrudnienie pogardzani do tej pory absolwenci pedagogiki przedszkolnej, przekwalifikowani odpowiednio rzecz jasna. Tak więc, 25 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 reasumując, państwo pragnie zadbać o rozwój społeczeństwa, usunąć patologie, sprawić, aby codzienne relacje, zmagania ulegały rozwiązaniom pozytywnym na mocy kompromisów, wzajemnych ustępstw i jednoczesnej pracy. Państwo chce skończyć ze swoim dotychczasowym wizerunkiem, gdzie społeczne ziarno pada na grunt niepodatny, zakażony, zdegenerowany. Państwo chce odsunąć problemy w niebyt. Od tej pory będę załatwiał za pana wszelakie sprawy mniejszej lub większej wagi albo pośredniczył w ich załatwianiu. Rozumie pan? Mam nadzieję – odparłem niechętnie. Nastała chwila milczenia. To taka specyficzna zasłona – wzajemne spojrzenia, podejrzenia, domysły. Posiada pan jakiś certyfikat? – zapytałem. Wręczył mi piękny, zdobiony złotą wstęgą akt. Przeczytałem komunikat. W dniu takim i takim, hm, tak, został przydzielony panu... licencjonowany menedżer, pan... Chyba nie mam wyboru – powiedziałem i zaprosiłem go do środka. Wszedł i od razu zasiadł w salonie, rozpierając się wygodnie. Nie ma pan żony, czyli jeden pokój jest panu niepotrzebny, pomieścimy się – rzekł. Pomieścimy?! – byłem wstrząśnięty. Tak – odparł spokojnie, mrużąc oczy. – A jeśli będzie pan potrzebował mojej pomocy w godzinach wieczornych? Sam sobie poradzę ze zrobieniem herbaty czy oddaniem moczu – zauważyłem zwięźle. Nie byłbym tego taki pewien – zażartował. – A poważnie mówiąc – dodał – muszę, zgodnie z rozporządzeniem państwa, przebywać z panem dzień i noc. Nazywam się Bonawentura Sucz – przedstawił się i podał mi swoją wizytówkę. Ech – westchnąłem. – Moje nazwisko z pewnością pan zna. Tak – odparł, po czym poczęstował się cukierkiem ze szkatułki stojącej na stole. Pewnie będą z nim problemy – przemknęło mi przez myśl. Bonawentura sam nawlókł pościel, posprzątał, zajął najskromniejszy pokój, jadł mało i pił wodę z kranu. Położył się wcześnie. PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Zbudziłem się po dziesiątej. Przez żaluzje wdzierało się jaskrawe słońce. Na nocnej szafce potężniało śniadanie, dwa jajka na twardo, herbata oraz twarożek ze szczypiorkiem, dwie kromki chleba z masłem i sałatka owocowa. Na talerzyku obok leżała karteczka z napisem: Twoje ulubione (kiedy, u cholery, przeszliśmy na ty?!), smacznego. Pod karteczką znalazłem eleganckiego papierosa, gdyż zwykłem palić po obfitym posiłku. Wstałem wypoczęty. Przeszedłem po lodowatej podłodze do łazienki, umyłem się. Kiedy wyszedłem, Bonawentura siedział w fotelu wpatrując się we mnie radośnie. Jak się spało? – zapytał. W świetle dziennym prezentował się jeszcze bardziej elegancko. To jakaś anomalia, pomyślałem, że nie zatrudniono go w ministerstwie. Mógłby być, dajmy na to, koordynatorem do spraw służb specjalnych albo wicepremierem bez teczki. Bonawentura wzbudzał respekt swoją posturą, ubiorem, gracją i zaufanie. Elektorat maryjny z pewnością stwierdziłby, że „z oczu mu dobrze patrzy”. Znakomicie – odparłem zgodnie z prawdą. Cieszy mnie to. Zaplanowałem panu rozkład dnia – w języku mówionym najwidoczniej nie był tak odważny jak w pisanym, toteż nie zwracał się do mnie per „ty”. Rozkład dnia? Tak – potwierdził. – Nadszedł kres obijania się. Najpierw pójdziemy do sklepu, by zrobić zakupy – i widząc zaniepokojenie malujące się na mojej twarzy, dodał – zakupy finansowane przez państwo. Odetchnąłem. Co potem? – spytałem. A potem godzinny spacer w parku, próba nawiązania znajomości z tą panią, naprzeciwko której zwykle pan siada, lecz nie ma pan odwagi nic powiedzieć. Będzie to o tyle łatwiejsze, że menedżer owej pani nawiązał ze mną kontakt. Ustaliliśmy wszystkie szczegóły, podpisaliśmy kontrakt. Dobrze, że nie staliśmy podczas tej rozmowy na rogu ulicy Kościuszki pod okiem miejskiej kamery. Musiałem mieć naprawdę wytrzeszczone oczy. Nie wykluczam także opadłej szczęki. Następnie... Następnie zobaczymy. Plan dzisiejszego dnia jest uzależniony od tego, jak wypadnie pan w oczach pani z ławki naprzeciwko, tak ją nazwijmy. Przygotowałem również wariant rezerwowy. Jednakże nie dopuszczam do siebie myśli o niepowodzeniu misji w parku. Aha – mruknąłem, a Bonawentura wręczył mi elegancką kartkę formatu a4, na której dostojnym stylem lucida console były wypisane anegdoty i żarty zalecane przez państwo w rozmowach zapoznawczych. Czułem się świetnie. Zdrowie dopisywało, humor również – dzięki Bonawenturze jednego dnia wyzbyłem się dekadenckich przyzwyczajeń. Świat wydawał się piękny i gościnny jak nigdy. Ulice, dotąd smętne i pełne wisielczego nastroju, tętniły radością. Państwo już nie leżało na wznak, doznając ostatniego namaszczenia, państwo powracało do pozycji pionowej. Państwo cudownie ozdrowiało z impotencji. Chodnikami spacerowały pod rękę z menedżerami, dotychczas samotne, obecnie zaś kwitnące, panie. Skon- 26 27 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 centrowane przy wielkopłytowych osiedlach nastoletnie bohemy, uległy podwojeniu i teraz siedząc w parku, zmieniając przyzwyczajenia, ucząc się społeczeństwa, wyglądały raczej na grupy terapeutyczne. Kilkunastu chłopaków o groźnym wyrazie twarzy plus kilkunastu rozpromienionych menedżerów – nie było piękniejszego widoku, więc scena ta niezwłocznie znalazła się na państwowych billboardach i ulotkach propagandowych. Patrzyłem na tę sielankę z okna mieszkania, szykując się do wyjścia. Bonawentura pomógł mi w doborze krawatu, tak więc szybko uporaliśmy się z tym problemem. Wyszliśmy. PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 II Wkrótce udaliśmy się do parku. Na szczęście po drodze spotkaliśmy jedynie dwie znane mi dość dobrze rodziny, więc na wymianie „dzień dobry” zeszło nam ledwie czterdzieści osiem i pół minuty, co skrupulatnie obliczył mój menedżer i zapisał w raporcie. W akapicie podsumowującym zaznaczył, że moja resocjalizacja przebiega pomyślnie. Otrzymałem za to prezent – kosz łakoci lokalnej firmy cukierniczej. Odbyło się to w sklepie, do którego wstąpiliśmy przy okazji, gdyż ten mieścił się tuż przed parkiem. Kosz zawierał moje ulubione słodycze, nie było mowy o przeterminowaniu. Bonawentura zaś zajął się zakupami, widząc moją radość. Oficjalnie mieliśmy nabywać produkty wspólnie, ja – wydając polecenie niejako z góry, on – pośrednicząc, jednak menedżer oszczędził mi tego, dostrzegając w moich oczach prawdziwie dziecięcy blask. Po dotarciu do dobrze znanej mi ławki, rozejrzałem się. Kobiety jeszcze nie było. Zasiedliśmy. Bonawentura poprawił mi mankieciki, otrzepał pyłek z kołnierza i nadzorował dookolną sytuację. Ja zaś, ubrany w idealnie skrojony garnitur, mający śnieżnobiałą koszulę oraz idealnie pasujący do niej krawat, oczekiwałem w napięciu. Nigdy nie byłem nazbyt urodziwy, ale dzisiaj po prostu musiałem – nie da się inaczej tego ująć – musiałem wyglądać doskonale. Kobieta nie nadchodziła. Dogadał się pan z menedżerem tej pani? – spytałem towarzysza egzystencji. Chwileczkę – odparł Bonawentura, odbierając SMS-a. Nagle posmutniał. Co się stało? – spytałem i wtedy do mnie dotarło: przecież do tej pory nie traktowałem Bonawentury zbyt grzecznie. Może to przeze mnie? Ech – westchnął. – Dostałem właśnie informację od Operatora Państwa, że kraj nie może być aż tak ogromną sielanką. Widzi pan, są trzy profile rozwoju obywatela. Pierwotnie został pan przydzielony do grupy pierwszej: sielanki absolutnej. Druga grupa natomiast, to sielanka z łyżką dziegciu. Trzecia zaś: materiał pomocniczy. Właśnie otrzymałem zawiadomienie, że został pan relegowany do grupy drugiej, ona też jest dobra, jednak, jak nazwa wskazuje, raz dziennie człowiek przeżywa jakąś gorycz. W centrali musiał nie spodobać się mój nazbyt optymistyczny poranny raport, ponadto sprawy nie ułatwiła ta kobieta z naprzeciwka, której danych nie mogę ujawnić, otóż ona usiłowała uwieść swojego menedżera. A to w kodeksie naszego państwa grzech śmiertelny, ponieważ menedżer to instytucja, instytucja taka sama jak Urząd Skarbowy albo Sąd Grodzki... Więc co się z nią stało? – zapytałem w obawie o swoją idealistyczną miłość. Pańska wybranka została cofnięta do trzeciej grupy jako pierwsza w tym kraju, choć to marne pocieszenie, i stracona. Egzekucja już się odbyła. Co?! – zawołałem. Tak, to prawda.- odparł ze smutkiem. 28 29 Przywitał nas widok niesłychany: pomalowane barierki okalające trawniki, czysta kostka brukowa, kontenery na śmieci prosto z fabryk. Ludzie uśmiechali się, pozdrawiali nawzajem. Przechadzaliśmy się teraz wspaniałym chodnikiem, mijając szczęśliwe, dotychczas trzy-, cztero-, pięcioosobowe rodziny, a obecnie składające się z sześciu, ośmiu albo dziesięciu członków. Podszedł do nas menedżer rodziny spod trójki. Pan Saski pragnie powiedzieć panu „dzień dobry” – rzekł. Nie zdołałem odpowiedzieć. Do konwersacji natychmiast włączył się Bonawentura. Ależ dziękujemy – odparł, po czym zwrócił się do mnie. - Pan Saski pragnie powiedzieć panu „dzień dobry”. Słyszałem przecież – odparłem. Tak, lecz muszę pośredniczyć w wymianie uprzejmości. To w ramach procedury. Bo, widzi pan, gdyby znalazło się w komunikacie od innej osoby słowo obraźliwe, wulgarne, moim obowiązkiem jest ocenzurować je i podać panu komunikat w formie przystępnej, tak by doprowadzić do ostatecznej zgody, zapobiec wszelkim waśniom. Rozumiem – potwierdziłem. – Proszę więc powiedzieć panu Saskiemu „dzień dobry”. Bardzo dobrze – odparł Bonawentura – dialog został zaksięgowany. Mój menedżer zwrócił się do menedżera Saskich, po czym odeszli na kilka kroków. Powiedzieli coś sobie, niestety nie usłyszałem treści. Po chwili menedżer sąsiadów powrócił do swojej rodziny i przekazał im mój komunikat. Sascy pomachali mi, a ja odmachałem. Widzi pan, jakie to proste – skwitował Bonawentura. PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Skryłem twarz w dłoniach. Czyli nigdy więcej jej nie zobaczę? – rozmyślałem. Nagle odezwał się Bonawentura. Pozostało panu dwanaście minut i czterdzieści siedem sekund do końca procesu żałowania, później pójdziemy do ZOO. Państwo jest podłe – powiedziałem ze złością. Niech pan przestanie, to bluźnierstwo! – uniósł się. – Nie napiszę tego w swoim raporcie, bo natychmiast mógłby pan zostać przesunięty do grupy trzeciej i stracony. Proszę pamiętać: nie wolno. Strapiłem się poważnie. Wkrótce w milczeniu udaliśmy się do ZOO. Bonawentura wysłał raport z prośbą o lżejszą łyżkę dziegciu nazajutrz, gdyż ta dzisiejsza zaważyła za mocno na dniu dzisiejszym. Jakie są moje szanse na powrót do grupy pierwszej? – zapytałem menedżera, kiedy wracaliśmy na obiad. Niewielkie – odparł. – Przysłano mi dokładniejszy wyciąg z pańskiej kartoteki, w tym także analizę psychologiczną, socjologiczną, filozoficzną, psychofizyczną, aktualne badania lekarskie – są nazbyt korzystne. Dowodzą, że doznał pan w swoim życiu zbyt wielu chwil radosnych, tak więc wszystko musi się jakoś równoważyć. Chociaż – zamyślił się – może kiedyś, po przyjęciu odpowiedniej ilości dni z motywem negatywnym, kiedy licznik się wyzeruje, a przypominam, że doznaje pan również uczuć pozytywnych, dostanie pan przeniesienie do grupy pierwszej. Za to z drugiej już krok do trzeciej – powiedziałem ze smutkiem. Owszem – odparł Bonawentura. – Ale proszę się nie niepokoić. Nie, nie, musiałby pan naprawdę na to zasłużyć. Naprawdę – powtórzył raz jeszcze menedżer. Na przykład? Popełniając grzech ciężki, w pierwszych trzech przypadkach można zastosować odroczenie kary, ale niekoniecznie, to znaczy bluźnić przeciwko państwu. Aha, jest jeszcze jedna sprawa. Nie jestem jedynie pańskim menedżerem, nadzorcą i tak dalej. Jestem także pańskim spowiednikiem... Słucham? – odparłem ze zdziwieniem. Tak, ma pan obowiązek comiesięcznej spowiedzi ze swoich myśli. Bowiem umysł również grzeszy. Lepiej nie kłamać przy tym procesie, gdyż przy spowiedzi używam wykrywacza kłamstw. Więcej się nie odezwałem. Wróciliśmy do domu, Bonawentura przyrządził obiad, zjedliśmy, po czym szybko udaliśmy się do swoich pokoi. Natychmiast oddałem się w objęcia poobiedniego snu. 30 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 III Jakie plany na wieczór? – spytałem Bonawenturę po przebudzeniu. Jak wiadomo, każdy obywatel powinien mieć pełny dostęp do dziedzictwa kulturowego. Tak patrzę... – zamyślił się. – Tak patrzę na pańskie świadectwo i widzę, że miał pan trójkę z historii sztuki. Przejrzałem pańskie klasówki z tamtych lat, bo się zachowały, jak dobrze, prawda, i widzę, widzę, że ma pan poważne braki w dziedzinie sztuki filmowej. Jasna cholera – odparłem zwięźle – to lekka przesada. Wcale nie – skontrował. – Powinien pan nadrobić te braki. Oczywiście ma pan wybór pomiędzy: nadrobić i nie nadrobić, lecz niech pan pomyśli, co będzie zawierał mój raport w razie odmowy. Patrzyłem spode łba. Niestety, należało się dostosować. Wieczór spędziliśmy oglądając filmy przyrodnicze o piskorkach akwariowych z lat 1983-1999. Uzbierało się czternaście trzydziestominutowych pozycji. Seans skończył się o pierwszej nad ranem. Następnego dnia wstałem nieprzytomny, obolały, wczorajszy. Bonawentura parzył kawę. Jego nastrój wyraźnie skłaniał się ku prostracji. Co się stało? – spytałem, ziewając. Milczał. Jedynie spojrzał na mnie ze smutkiem. Panie Sucz, co panu jest? Ech – westchnął – zupełnie zapomniałem. O czym? – drążyłem. Właśnie kolejny rocznik opuścił szkołę menedżerską – odparł. Nie rozumiałem. Co to oznacza? Będę musiał przyjąć kogoś na staż. Zamarłem. Chce pan powiedzieć, że wprowadzi się do mojego mieszkania pański stażysta?! Tak, to mam na myśli – potwierdził. Staliśmy przez chwilę w milczeniu. Bonawentura przerwał ciszę: No, ale ta wiadomość nie może zburzyć nam programu dnia. Jasne – odparłem, opadając na fotel. Skryłem głowę w dłoniach. Proszę się nie przejmować. Stażystka zjawi się wieczorem. Wcześniej wybierzemy się do sklepu, kupimy coś, napiszę dobry raport, może znowu przyznają panu kosz słodyczy – menedżer próbował mnie pocieszać. Panie, lubię słodycze, ale nie takim kosztem. Wpędzicie mnie w depresję. Proszę się ubrać – rzekł twardo. – Niebawem wychodzimy. Kiedy staczaliśmy się w dół mrocznej klatki schodowej, gdzie nikt od dawna nie wkręcał żarówek, wiedząc, że zostaną one skradzione, za- 31 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 stanawiałem się, czy Bonawentura specjalnie nie zrobił mi śniadania dzisiejszego poranka. Czasami zerkałem na niego z ukosa. Jego przekrwione oczy, utkwione w bezmiarach żółtej, ściennej farby, były przygaszone. Lewa powieka lekko drgała. Udaliśmy się do sklepu. Na szczęście po drodze nie napotkaliśmy zbyt wielu znajomych rodzin. Czas pozdrowień zajął ledwie siedemdziesiąt dziewięć minut. W osiedlowym warzywniaku zionęło pustką. Atrakcyjna ekspedientka siedziała w głębi zadymionego zaplecza, leniwie konwersując ze swoim menedżerem. Klient pragnie powiedzieć „dzień dobry” – rzekł Bonawentura. Sprzedawczyni spojrzała na niego ze zdziwieniem. Czesiek – szepnęła do mężczyzny na zapleczu – przyszedł jakiś, który przestrzega procedur. W oka mgnieniu spomiędzy rzędów skrzynek piwa wytoczył się, zapinając przy tym rozporek, poprawiając zmierzwione włosy, menedżer ekspedientki. Sprzedawczyni dziękuje za przybycie i również pragnie powiedzieć „dzień dobry” – rzekł. Po chwili za ladą stanęła młoda, jak powszechnie wiadomo na podstawie opinii lokalnych kloszardów - atrakcyjna panna, absolwentka szkoły gastronomicznej, dwudziestoletnia, a już pozbawiona perspektyw. Chcę chleb, jajka i sok pomarańczowy – szepnąłem Bonawenturze. Poprosimy chleb biały krojony, dziesięć jajek i sok pomarańczowy w litrowym kartonie – powiedział. Oczywiście – odparł Czesław, po czym zwrócił się do podopiecznej – panowie życzą sobie chleb biały krojony, dziesięć jajek i sok pomarańczowy w litrowym kartonie. Jasne – odpowiedziała kąśliwie. Pani ekspedientka pragnie powiedzieć „ależ oczywiście, drodzy panowie, klient nasz pan, już podaję” – skłamał menedżer sklepikarki. Dziękujemy – powiedział Bonawentura. Niebawem na ladzie znalazła się świeża foliowa torebka wraz z zakupami. Proszę zaczekać – zatrzymał nas Czesław, kiedy zapłaciliśmy – pani ekspedientka pragnie dołączyć do zakupów kilka próbek produktów gratis. Poczuliśmy się niczym klienci najwytworniejszej pasmanterii. Po chwili otrzymaliśmy także kilka pięćdziesięciomililitrowych próbek, na przykład boćwinki, kapusty kiszonej, znalazł się także olej i koncentrat pomido- IV O ironio, całą młodość uczęszczałem do szkół, w których przedstawicielki tkanki żeńskiej nie grzeszyły urodą (może nawet pokutowały), a tu od razu takie coś... Stażystka Bonawentury miała imponujące CV. Właściwie jej oceny, rodowód, rodzina, to wszystko było nieistotne wobec jednego faktu – Miss Stażystek roku 2007. Ta adnotacja sprawiała, że jeszcze nie mając z nią do czynienia, denerwowałem się niezmiernie. Jak odnajdę się w nowej sytuacji? – pytałem wzrokiem, lecz nigdy nie udało mi się skrzyżować spojrzeń z Bonawenturą. Mój menedżer siedział przygaszony, szepcząc od czasu do czasu formułkę: pierdolę wasze ubeckie raporty. No tak, był zaniedbany, w niejasnej depresji. A niebawem miał zacząć się teatr ze stażystką. W dodatku ładną. Pewnie to jakaś cwana cholera, myślałem, dlatego Bonawentura cierpi. Takie pannice potrafią wejść do dupy, nie dość, że zasieją hemoroidy, to jeszcze kąsają bielutkimi kłami. Wyssą krew z człowieka, zostawią suchego na wiór, a potem opuszczą, nie rzekłszy nic. Ta stażystka, jak przypuszczałem, to zapewne książkowy typ ambitnej, jakże młodej, wszędobylskiej, nie wahającej się użyć w razie potrzeby walorów cielesnych, dziennikareczki, słodkiej suczki-studentki z warkoczykami i pieprzykiem pod noskiem. Jędza. Takim od razu trzeba mówić jedno, jasno i wyraźnie: wypierdalaj. Zrobiłem herbatę, postawiłem na stole pomarańczowe delicje. Bonawentura wziął do ręki ciastko, ogryzł biszkopt, po czym zaczął ssać gołą galaretkę. To był odpowiedni moment. Co cię trapi? – spytałem. Spojrzał na mnie mętnym wzrokiem, chyba – nie jestem pewien – powstrzymując płacz. Idziemy – rzekł. Nie protestowałem. Do przyjazdu stażystki pozostało trochę czasu; ułożyłem nawet przebiegły plan. Chciałem podstępnie zaciągnąć Bonawenturę do pubu i spić, tak by dziewczyna zastawszy taki stan rzeczy, zraziła się nieodwołalnie. 32 33 Menedżer szedł lekko z przodu, popalając mentolowego papierosa. Chory nie jest – pomyślałem. – Skoro wypuszcza dym nosem, nie może być przeziębiony. Tymczasem z oddali nadciągała horda pijanych Anglików, wykrzykując bełkotliwie jakieś angielskie komunikaty. Fach ziu – wysapał jeden z nich, stając przed nami w rozkroku. Po chwili jednak zatoczył się i upadł w kałużę uryny. Jego współtowarzysze niebawem uczynili podobnie. PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Bonawentura obserwował zajście w spokoju. Repeat, please – powiedział niewzruszony. Fuck you – odparł wyraźniej łysiejący, pomimo całkiem młodego wieku, obcokrajowiec, usiłując powstać. Menedżer zamyślił się, trwał tak przez moment, po czym odwracając się do mnie, rzekł tragicznie smutnym głosem: Obywatel angielski pragnie życzyć panu miłego... Nie dokończył, widząc mój rozumiejący wzrok. Ma pan rację – powiedział, po czym rzucił się na Anglika. Wyspiarz nie zdołał pisnąć. Przyjąwszy w przetrzebioną szczękę serię prawych sierpowych, przerywanych co pięć ciosów lewym podbródkowym, upadł na kolana, krztusząc się krwią. Pozostali, widząc co się dzieje, będąc świadomymi swojej nietrzeźwości, ograniczającej możliwość ucieczki, udawali śpiących lub martwych. Bonawentura tymczasem ujął głowę ofiary pod pachę, wszedł na ławkę i wykonał, znaną z amerykańskiego Wrestlingu, dźwignię w powietrzu. Anglik walnął głową w chodnik, menedżer zaś wylądował z odmiennym skutkiem na cztery kończyny. Później, kiedy siedzieliśmy w mrocznym, obskurnym barze, w którym pachniało jodem i nieświeżą rybą (być może to wina wypchanej mewy, dyndającej pod sufitem), Bonawentura płakał. Wypił pięć piw bez wychodzenia do toalety i mówił, rysując paznokciem tajemnicze wzory na drewnianym blacie stołu. Nie przejmował się jasnością zdań. Kurwa. Pierdolę państwo. Chuje. Trygonometria. Szkoła stażystów. Radio. Czworokąt. Pedofilia. Cukierki. Wino. Tyle zrozumiałem przez trzy godziny. Wracając do domu, podtrzymując dzielnie menadżera, usiłowałem poskładać wszystko do kupy. Była pełnia. Pozbawione rzęs oko księżyca spoglądało na nasze posępne miasto, oświetlając - zwykle przypominające o tej porze próżnie - uliczki, zapadłe sklepiki wyparte przez supermarket (jeden starczył) i inne przybytki, które z biegiem czasu niszczały coraz bardziej pod przyzwoleniem właścicieli, wiedzących, że i tak ich dobytek nigdy nie stanie się choćby lokalnym dziedzictwem kulturowym. Wiedzących, że kiedyś przyjdzie moment, 34 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 w którym fałszywi pracownicy Dróg Krajowych i Autostrad, zajmujący się podpierdalaniem znaków drogowych w celu późniejszego sprzedania ich na złom, nadejdą któregoś dnia i podpierdolą również blaszane pokrycia ich budynków. Nieuchronność. Zupełnie jak rozpad konkubinatu. Jak nietrwałość wszelkich wartości. Bonawentura niemal zasnął na moim ramieniu. Niby szedł, ale całkowicie zdawał się na mnie, bowiem jego zamknięte oczy niewątpliwie pragnęły tylko jednego – znaleźć się w rozległej krainie snu. Kiedy wtaczaliśmy się w próżnię klatki schodowej, poczuliśmy ciepło dochodzące z parterowego grzejnika. Dlaczego grzejnik znajduje się jedynie na parterze? Jedynie na starcie podróży ku trzeciemu piętru? Menedżer wlókł się po schodach, wciąż z zamkniętymi oczami. Wszystko jedno, przecież i tak nie działało światło. Z każdego zakątka klatki schodowej w każdej chwili mogło rzucić się na nas egzotyczne zwierzę, jednak my mielibyśmy problem z reakcją wcześniejszą niż ta w sekundzie ukąszenia, taka była widoczność. Na szczęście w Polsce egzotyczne zwierzęta przebywają jedynie w sklepach zoologicznych i zatęchłych mieszkaniach pasjonatów-samobójców, którzy pewnego razu umrą podczas snu, śmiertelnie rażeni jadem swojej dotychczasowej pociechy. W końcu dotarliśmy. Zacząłem penetrować kieszenie kurtki lewą ręką (prawa podtrzymywała niestrudzenie Bonawenturę), poszukując kompletu kluczy do mojego zamka antywłamaniowego, dla którego alternatywą oprócz nich jest jedynie przestrzelenie, gdy wtem spostrzegłem, że drzwi do betonowego pudła są uchylone. Posadziłem menedżera na ostatnim stopniu schodów, po czym wszedłem do lokum. Nasłuchiwałem. Jakaś persona oddychała ciężko, siedząc i oczekując lub śpiąc w fotelu. W moim umyśle zrodził się niezwłocznie jej portret. Wyobraziłem sobie bossa, z cygarem w żylastej dłoni, bruneta o obwisłych policzkach, który trwa w tej pozie od wielu godzin, a upływ czasu odmierza jedynie przy ogryzaniu końcówek kolejnych cygar. Nie może spać – pomyślałem i zbliżyłem się do niego. Fotel stał tyłem. Głowa przybysza nieznacznie wystawała ponad mebel... gdzieś w odległym bezmiarze zachrapał Bonawentura... Podszedłem do tego urojonego bossa, wyciągnąłem ręce, po czym w ułamku sekundy obróciłem fotel, krzycząc mu prosto w twarz: Buuuuuuuuu!!! Potem, kiedy już zapaliłem światło, patrząc, jak przybysz ostatnim konwulsyjnym ruchem usiłuje wydobyć zza pazuchy pudełko tabletek na chorobę serca, zastanawiałem się któż to. Była to kobieta. Około pięćdziesięcioletnia. Z tego co pamiętałem państwo nie propagowało wzoru kobie- 35 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 ty dojrzałej, tak więc wersję, iż to stażystka, wykluczyłem. Moje wątpliwości rozwiał Bonawentura. Siostra przełożona ze szkoły stażystów – rzekł. – Molestowała mnie w dzieciństwie. W takiej sytuacji dzwonienie po karetkę jest wykluczone – odparłem. Tymczasem z mroku sąsiedniego pokoju wynurzyła się młoda kobieta, zapewne stażystka. I to byłoby na tyle, gdyż nie zdołałem powstrzymać Bonawentury. Była wielka miłość – powiedział, tłumacząc trzeci dzisiaj zgon i bezwładny, powalony tułów dziewczyny, na początku którego zamiast głowy widniał pawlacz. A taka była ładna, ech – westchnąłem. Wymanewrowaliśmy między trupami do swoich pokoi. Bonawentura chrapał (może to bezdech?), ja zaś zastanawiałem się co dalej. Opodal mnie, dotąd nieskazitelnego niemal obywatela (na pokaz), stygły dwa ciała, spał potrójny, niejako usprawiedliwiony - co nie zmienia faktu - morderca, a ja sam też miałem denata na sumieniu. Przyśniło mi się, że zapomniałem powiedzieć menedżerowi o zakończeniu urlopu. Natychmiast się przebudziłem. I rzeczywiście: był pierwszy. Pierwszy września, bezwzględna data, koszmar solenizantów. Czwarta nad ranem. Dwa pokoje. Dwa rozkładające się ciała. A w mojej głowie jedno zdanie: trzeba będzie zapierdalać do urzędu, później do szkoły. Od pięciu lat pracowałem w urzędzie miasta, a od trzech w szkole – na pół etatu, choć można by mnie swobodnie wskazać jako obiektywny wzór niemoralności. Wstręt przed kościołami, urzędami (o, ironio), szkołami (o, zagadko życia) i ludźmi. No cóż, polonistów jak psów, ale akurat potrzebowali jednego. W urzędzie pracowałem w charakterze, jakżeby inaczej, urzędnika. Przyjmowałem podania od zupełnie nie usatysfakcjonowanych ludzi, pragnących zmiany nazwiska. To całkiem przyjemna praca, chociaż ataki histerycznego śmiechu bywają groźne. Tego dnia zacząłem od lustra. Widok był wczorajszy. Wyglądałem jak doświadczony kapitan czwartoligowej drużyny po dotkliwej porażce w derbach powiatu: nieogolony, spity, zmierzwiony, bez perspektyw. Zwierciadło nie mogło kłamać. Musimy porzucić mieszkanie – rzekł Bonawentura, wynurzywszy się zza drzwi. Ll – wydobyłem z siebie bełkot, gdyż niechcący liznąłem nutę pianki do golenia. – Jak to? – rzekłem, uporawszy się z problemem (chociaż 36 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 niesmak pozostał). Normalnie, znajdziemy jakąś melinę. A co z trupami? W końcu je znajdą. Nie ma wyjścia, wszystko wskaże na to, że jedna zabiła drugą, a później zmarła śmiercią naturalną. Wynajmuje pan mieszkanie, czy jest pan właścicielem? Wynajmuję. A więc problem nie egzystuje, że tak powiem. Spojrzałem nieufnie. Uporamy się z tym, gdy powrócę z pracy – rzekłem. Nie, nigdzie pan nie pójdzie. Kurwa, pomyślałem, co ten gnojek sobie wyobraża, zachłysnął się swoją operatywnością i teraz próbuje rządzić? Facet nazywający się Bonawentura Sucz, który mógłby swobodnie zgłosić się do mnie do urzędu i liczyć na przepuszczenie w kolejce, w drodze wyjątku, ze względu na tragiczny wręcz przypadek? Bonawentura poklepał mnie po ramieniu: Proszę się spakować. I zaufać mi. Zaufałem więc. Na zewnątrz panował chłód. Mocny wiatr siekł z zachodu, co chwilę rozgramiając nasze nie zapięte kurtki oraz nie wciągnięte w spodnie koszule (zalecenia wszelkich mam, cioć, przyszywanych cioć i babć z perspektywy lat okazały się bezużyteczne). Wlekliśmy się ku nieznanemu. Ja, gniotąc w dłoni kartkę z napisem TANIO WYNAJMĘ DWUPOKOJOWE, Bonawentura zaś niczym dekadent z początku dwudziestego wieku, zamyślony, przegrany, ale z licencją. Jak czarna owca z przestrzeloną nogą. Proszę poczekać – powiedział nagle, zachowując resztki procedur (ciągle zwracał się do mnie per pan). – Wstąpię na chwilę do sklepu monopolowego i zrobię zakupy – i widząc mój pytający, zakłopotany wzrok, dodał – Zakupy finansowane przez państwo. Jay, Chwilowo stracony przez Suwałki na rzecz Słupska. Cierpliwie zgłębia tajemnice naszego języka. Cały czas rozdarty w, którą stronę pisania się udać. Poezja czy proza, o to jest pytanie. 37 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Przyszła wiosna, a potem lato. Leżeliśmy ze Spidermanem na krzywym do góry brzuchem i trawiliśmy kolejne piwa. Miło na pomoście hulał wietrzyk. Czekaliśmy na wiochmena i jego dziewczynę Magdę. Woda była cieplutka. Amerykaniec jak zwykle szalał, i w tym swoim niebieskim skafandrze pruł wodę jak jakaś foka czy delfin. Robił furorę na plaży. A wiochmen się spóźniał. Leniwy człowiek z niego. My wciąż coś robimy, a ten tylko opiernicza się w sklepie wuja na waryńskiego. W dodatku ta jego Magda, chuda i wysoka, wciąż pali i dymem mnie denerwuje. Od zimy minęło sporo czasu, ale w tym czasie zyskaliśmy kilka cennych informacji. W urzędzie miejskim pod pozorem zdobywania danych do tygodnika suwalskiego, dowiedziałem się kto jest obecnie właścicielem ziemi, na której stała spalona chata. Teren na Wigierskiej nie jest jakimś cudnym miejsce na inwestycje handlowe, nadaje się raczej na postawienie nowego domu z ogródkiem czy sadem schodzącym do swego końca przy rzece. Tak więc ten facet z Białegostoku, który kupił tę ziemię był obecnie naszym punktem zaczepienia. Poszukiwania na Pomorzu właściciela śladów ropy byłyby szukaniem igły w stogu siana. Była owszem możliwość zrobienia badań tych mewich piór, upapranych ropą, które znaleźliśmy. Być może znalazłyby się na nich jakieś pyłki z ubrania podpalacza. Ale była to możliwość jedynie potencjalna, bo nie spieszno było nam spotykać się z władzą. Kroiła się więc wyprawa do Białegostoku. A był sam środek lata, duszne, gorące powietrze sączyło się z każdego muru, płyty chodnikowej, samochodu, ze ścian i lad barowych. Dzisiaj też żar lał się na nas zanurzonych w wodzie i pijących schłodzone piwo. I co ten wiochmen sobie myśli, że mamy ful czasu? A my przecież uprawiamy radosne próżnowanie. Obmyślamy strategie, taktyki detektywistyczne. Zamierzaliśmy bowiem faceta śledzić, tego z Białegostoku. A do tego potrzebne były jakieś fundusze i odpowiedni sprzęt szpiegowski, taki jak dobra lornetka, aparat fotograficzny, aparatura podsłuchowa. W końcu wiochmen pojawił się na horyzoncie, a dokładnie wynurzył się z leśnego traktu wiodącego od wsi krzywe. Pierwszy go zauważył Spiderman, bo rozdarł się na całą gębę. - Wiochmen, bywaj! - zakrzyknął. Z daleka nie widzieliśmy jego reakcji. Kiedy podszedł do nas bliżej, przybiliśmy piątki. Był z Magdą. Od kie- dy zaczął z nią chodzić jego twarz przestała być taka nieokreślona, jakby była mieszanką poczciwości z przebiegłością. Teraz malował się na niej kamienny spokój. - Chodźcie do wody - powiedziałem i pokazałem na zanurzone w wodzie puszkowe piwo. - Ale Spidermanowi chyba musi być gorąco w tym skafandrze - zauważyła Magda i poprawiła czarny loczek na swoim czole. Spiderman się błazeńsko uśmiechnął i otworzył nową puszkę dwunastoprocentowego Harnasia. - Co ci Magda do mojego skafandra? Spiderman bez skafandra, to jak Amerykanin bez fiuta. To się nie mieści w pale, po prostu. - Nie bądź taki wulgarny człowieku pająku - odparowała Magda. - A właściwe to skąd pochodzisz w stanach? - Jestem spod Nowego Jorku. Nic ci do tego. - splunął. - Ale ty jesteś. Zawsze tak odzywasz się do kobiet? - utkwiła w nim wzrok. - Co się tak patrzysz? - Spiderman zanurzony po szyję w wodzie łypał okiem na Magdę, która stała na brzegu. - To nie można się patrzeć na amerykańskiego bohatera? - z udanym oburzeniem wydęła policzki. - Wchodź lepiej do wody, dam ci zimne piwo - powiedział do niej Amerykaniec. - Wchodź Magda, zakrzyknął wiochmen, który nurkował po butelki piwa. Magda w końcu dała się namówić i dołączyła do naszej trójki. Rozmowa, jak to przy piwie zeszła na temat radia 10, które Spiderman określił jako dziadowskie. - Mówię wam - cedził słowa człowiek w skafandrze - to jest dziadostwo, takie samo jak Zetka i Rmf i ta polska Viva. - Dlaczego? - zapytałem się już najwidoczniej bardzo wstawiony. - Bo w tych radiach leci non-stop ta sama muzyka, piosenki - shity, które puszczają na okrągło i których już zdążyłem się osłuchać. To wygląda tak, jakby nie stać ich było na nowe płyty i puszczali tylko darmowe reklamówki całych płyt. - Tam leci pop i dance głównie. - odezwała się Magda. - A ja lubię pop, całych płyt nie dałoby się słuchać człowieku z NY. - Ok, ludzie, o co się wy kłócicie? - wtrącił się wiochmen. - Jasne, że to jest dziadowskie, ale za to ładnie podane i może się podobać wielu ludziom. - To jak w końcu jest dziadowskie czy nie jest? - zapytałem się wszystkich. 38 39 Proza Spaidermen część II PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 - Nie wiem, trzeba by zagłosować - powiedział z namysłem wiochmen. Mnie ta dyskusja też wkręciła, ale że nie lubiłem poprzestawać jedynie na teoretycznych rozważaniach, coś mi zaczęło świtać. - Zaczekajcie - wszedłem w słowo Spidermanowi. - Sprawa jest bardziej skomoplikowana, niż myślicie. Z jednej strony postulat naszego kolegi z USA jest przegięty, bo puszczanie całych płyt to trochę przesada, ale i nie samym popem czy dance człowiek żyje, więc... - A disco polo, a hip-hop! W dziesiątce są audycje autorskie! - wdarła mi się w słowo Magda. Każdy ma duży wybór. - Poczekaj Magda, nie przerywaj. Te audycje są różne, ich jest za mało, poza tym te dziadowskie lata 80te w poniedziałki, daj spokój. Wiecie do czego zmierzam? - nasza grupka popatrzyła się na mnie, białego murzyna i tylko Spidermanowi zabłyszczały oczy w nadziei na coś nowego, coś zjawiskowego, niepowtarzalnego. Amerykaniec słusznie przeczuwał kolejną przygodę. - Gadaj murzynie - rozkazał Wiochmen. - Wiochmenie, bo się obrażę - wyszczerzyłem się do niego radośnie, żeby sobie nie pomyślał, że na poważnie biorę jego słowa. On i tak nigdy nie widział moich afrykańskich dziadków. - Dobra - zagaiłem - sprawa wygląda tak. O muzyce w tym radiu decyduje jego szef Dorn, wiem o tym od didżejów, a dokładnie od dj łubudubu. - No i? - zapyał się Spiderman, pociągając potężnego chusta z butelki. - Didżeje - kontynuowałem - chcieliby puszczać swoją muzykę, ale nie mogą, nawet nie mogli zrobić audycji z muzą alternatywną albo puścić piosenek z festiwalu rockowego w Węgorzewie. Oczywiście namawiać ich do buntu nie ma sensu, bo to nic nie da. - No pewnie, straciliby pracę - wtrąciła się do mojego monologu Magda. - Ale my ze Spidermanem mamy odpowiednie środki do tego, by zmusić didżejów do puszczania ciekawszej muzy. - Yeahh, - z rozkoszą w głosie rzekł kolega z ameryki. - Tak czarnuchu, wiedziałem, że zabawimy się jeszcze w tych Suwałkach zanim pojedziemy do Białegostoku szukać podpalacza. Sprawiedliwości musi stać się zadość. Nie można pozwalać temu kapitaliście Dornowi, by niewolił didżejów. - Wolność! - zakrzyknąłem. - Wolność i sprawiedliwość! - przybił piątkę Spiderman. Wiochmen z Magdą patrzyli się na nas trochę osłupiali, jakby nie bardzo rozumieli tego co ma nastąpić. - Zaraz, zaraz - powoli zaczął Wiochmen. Mój wuj jest kapitalistą, ale dzięki niemu mam pracę i mam kasę na różne rzeczy. Tak samo Didżeje zarabiają na swój chleb. O co wam chodzi? - A słyszałeś o neoliberalizmie, który zastąpił determinizm socrealistyczny determinizmem kapitalistycznym? - zacząłem, przybierając inteligencki ton. - Nie znam się na polityce, ale uważam, że teraz jest lepiej niż kiedyś za komuny. - Owszem, ale to nie znaczy, że jest tak dobrze, jak by mogło być, kapitaliści przejęli władzę i jej nadużywają. Dobrym przykładem jest muza z radia dziesięć, która jest dla buraków, którzy po nakarmieniu świnek mogą zażyć trochę lokalnej kultury. Rynek masowy zastąpił ambitne gusta. - Albo dla urzędasów, którzy wcale nie słuchają muzyki pisząc na swoich komputerach - dołączył Amerykaniec. - Ja nie jestem burakiem, a słucham dziesiątki - powiedział wiochmen. - Ja też nie - ucięła Magda. Nie jesteście, mówicie - z przekąsem powiedziałem. - A znacie muzykę Pati Yang, Faithfull, Klausa Schultze. Evy Casside, Gotan Projekt, Jarka Nohavicę, Portishead, Ive Mendez, Slipknota, Rammstein, Disturbed, Sick Of It All, Drowning Pool, Godsmack, Illusion, Pneumę? - Nie no coś ty, my słuchamy disco polo, dance i techno, no nie Wiochmen? - odwróciła się do niego Magda. - Tak, to że ktoś nie słucha ambitnej muzy, nie znaczy od razu, że jest burakiem. My się po prostu nie znamy na muzyce i podoba nam się to co puszcza dziesiątka. To się ludziom podoba, i w sklepach, i w urzędach...eee... - trochę poczerwieniony wiochmen zaczął się usprawiedliwiać, ale widać było, że emocje w nim grają. I być może, że gdyby nie Spiderman, doszłoby między nami do kłótni. 40 41 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 - To ja ci coś powiem Wiochmenie - przerwał mu kolega z USA. W Ameryce też jest dużo buractwa i wieśniackiej muzy country. Takiego odpowiednika disco-polo. Nie trzeba się znać na muzie, ale ty mówisz, że słuchasz pop i disco-polo, ze to ci się podoba. Wnioski nasuwają się same. - Odpieprz się Amerykańcu. Nie wiem co planujecie z tymi didżejami, ale ja się w to nie mieszam. Chodź Magda, wychodzimy z wody. - cały czerwony jak burak pociągnął za rękę Magdę w kierunku plaży. - Jak to wiochmen - stwierdził Spiderman, a ja mu przytaknąłem. - Ale z ciebie burak nowojorczyku, wiesz? To nasz jedyny kumpel, a ty go od buraków wyzywasz. - Sam zacząłeś czarnuchu, po co było mówić o polityce, o rynku i "zniewolonym umyśle 2". - I tak wiedziałem, że wiochmen nic nie pojmie i nie będzie czytał ha!artu. Lepiej się zajmijmy naszymi didżejami. Ha ha. - No i musimy uważać na detektywa kosyniera, który depcze nam po piętach od ostatniej naszej rozróby w izbie wytrzeźwień. - Jaki masz plan? - zapytał się nowojorczyk. - Plan jest prosty. Na początku pogadamy z każdym z osobna i jeśli okaże się, że nasze metody perswazji delikatnej nie działają, porwiemy ich i uwięzimy. Do czasu aż Dorn zezwoli im puszczać to co chcą. - Ale jest jedno ale murzynie. Wtedy to radio może zbankrutować i nie będzie żadnego radia w Suwałkach. Wiesz, moglibyśmy potem to samo zrobić z zetką i Eremefką. - O ile będzie się nam chciało. A co do tego, że dziesiątka przestanie istnieć... Sam nie wiem, ale chyba nie zbankrutuje, bo nie ma żadnej konkurencji, no nie? - A czy to ważne, ha ha. Najważniejsze jest poczucie sprawiedliwości. - Tak białasie, mi murzyńska krew podpowiada, że tak właśnie jest na tym świecie. - A więc do roboty? - Dokończymy tylko piwko. - powiedziałem rozglądając się pośród rozbawionych plażowiczów i kąpiących się dzieciaków. Oni wszyscy niczego nie domyślali się, jaka to frajda mieć taką przewagę nad taką masą ludzką. PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 czej zaśpiewasz ptaszku, gdy ciebie zwiążemy". Właściwie tak samo nam poszło z pozostałymi, nieugięte ważniaki, ale do czasu. Zaczęliśmy od obserwowania radia i śledzenia didżejów. Musieliśmy kupić legalny samochód, żeby przypadkiem policja nam nie przeszkadzała. No to do dzieła. To dziadowskie radio miało zacząć nadawać prawdę. Każdy didżej pracował po sześć godzin dziennie, kiedy wychodził z radia podchodził do niego Spiderman w swoim niebieskim kombinezonie i koleś stawał jak wryty. To nie przelewki zobaczyć przed dziadowskim radiem prawdziwego Spidermana. A taka była smutna prawda dla owego delikwenta. Nawet nie zdążył rozdziawić chlapaki, kiedy już Amerykaniec częstował go strzykawką ze środkiem nasennym. Dobrze ci tak didżeju, dobrze, mamrotali z murzynem. Od rannej zmiany po 24 każdego ptaszka zamknęliśmy w naszym wynajmowanym mieszkaniu na Noniewicza w tym długim bloku, w którym był kiedyś Peweks. Każdego spikera żeśmy wzięli zakneblowali taśmą biurową, ręce i nóżki związali snopowiązałką, która się walała w komórce mieszkania. Pamiętam kiedyś taki właśnie cały snopek rodzice mi kupili na pracę technikę, żeśmy robili sznurkowe kosze na doniczki kwiatowe. A teraz co nam zostało? Nie zastanawiałem się wiele, ponieważ sprawa radia zaprzątnęła moją głową niesamowicie. Didżeje związani jak te owieczki suwalskie leżeli sobie na podłodze naszego mieszkania. W radiu w studio nie było już nikogo, ale Dornowie mieszkali na górze, więc ich też trzeba było unieszkodliwić. Na początku porozmawialiśmy z dj disco. Facet był nieco nadęty i przejęty swoją rolą. Zdobył ponoć jakąś nagrodę dla najlepszego didżeja. Od prezydenta miasta otrzymał nagrodę za założenie strony mroki Suwalszczyzny. Z zamiłowania był poszukiwaczem skarbów. Stąd nasza rozmowa z nim trwała krótko i stanęło na tym, że skoro chcieliśmy zmian, to powinniśmy napisać list do kierownictwa radia. Ok, pomyśleliśmy, "ina- Podjechaliśmy nocą pod radio na górkę, przyparkowaliśmy sobie cichutko tuż przy oszklonym budynku radia, całym ze szkła i ustaliliśmy plan działania, plan ciach, ciach. W istocie był prosty. Amerykaniec dzięki swoim linkom wbudowanym w skafander niepostrzeżenie wspiął się na dach radia w kształcie szklistej kopuły, podobnej do tej, która jest w siedzibie radia RMF. Było już ciepło, więc okno sypialni było otwarte. Dobermany wprawdzie zaczęły już szczekać, ale Spiderman nie próżnował. Wpadł jak cień do pokoju i oplótł pajęczyną śpiących Dornów. Wprawdzie Dornowa się zbudziła, wyczuwając nosem jakiś dziwny przepity zapach, jednak na nic to jej było, już została złapana w sieć. - ha ha - zabrzmiało w sypialni Dornów. Amerykaniec wyjrzał z okna i zawołał do mnie żebym szedł do radia na hucpę, którą mieliśmy jutro z rana urządzić dla naszego kochana miasta. - A co zrobimy jak przyjdą rano dziennikarze od siedmiu boleści, cały dział dziennikarski i medialny, razem z reporterami? - zapytałem się niby sam siebie, ale bardziej liczyłem na Spidermana. Na jego wypróbowane w stanach techniki podejścia do człowieka. 42 43 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 - Wywiesimy kartkę, że zostali zwolnieni, ha ha. - Ale pójdą na policję na pewno - wywaliłem wargi w ciup rozważając tę alternatywę. - Niech sobie pójdą, to radio jest jak forteca, szybko się do nas nie dobiorą. - A jednak nie wiadomo. - Ewakuujemy się naszym helikopterem do Wa-wy. - Jakim znowu helikopterem? - się zapytałem - Ano naszym murzynie jeden niewierny - wyszczerzył się do mnie Amerykaniec. - aha - rzekłem przeciągle. I mi też błysnął słowiański ząb. Najpierw żeśmy uruchomili konsolę, kompy i dawaj puszczać własną muzę z dyskografii radia liczącej setki tysięcy utworów. - Jakiego nagramy dżingla? - ktoś się zapytał z nas. - Takiego: świnki już nakarmione? La la la. Fajne nie? - powiedziałem zza konsoli. Spiderman przechadzał się po radiu by zrobić w kanciapie kawkę, wszak całą noc mieliśmy zarwaną. - Zrób mi z trzech łyżek jakobsa! - krzyknąłem. - Robi się! - odkrzyknął. Zrobiliśmy fajnego dżingla, puszczaliśmy teraz ostre techno he he. Zrobiło się koło szóstej jak z bicza strzelił. Zaczęliśmy omawiać to co będziemy gadać. Zatem że pogoda najpierw, potem jakieś kawały niewybredne czytane z offu i jakieś polityczne komentarze. - Yeahh - wyraził aprobatę białas. - Murzynie, ty zaczniesz nawijać pierwszy, bo lepiej mówisz po polsku jako native speaker. - Nie zauważyłem żebyś miał jakieś problemy z polskim? - spojrzałem się na kolegę. - Bo jestem luzakiem, ale na antenie mogę dostać tremy i może mi coś się jebnąć. - kamienna twarz Amerykańca nic nie wyrażała. - No coś ty - powiedziałem z pogodnym uśmiechem do Spidermana. - To nawet lepiej jak coś ci się pojebie, będzie większy ubaw ha ha. - Murzynie... Nie pogrywaj tak ze mną, jestem przedstawicielem jedynego mocarstwa na ziemi, więc trochę respektu proszę. Zaczynasz gadać i tyle, bez dyskusji. -Ależ nie ma problemu. Włączaj się kiedy masz ochotę - uśmiechnąłem się zachęcająco do kolegi ze stanów. Wiesz jak to jest w radiu, chodzi o to by nawijać, niekoniecznie z sensem. Słuchałeś przecież dziesiątki w empetrójce, co nie? Zobacz jak się nawija. - Wybiła szósta, włączyłem mikrofon i tak zacząłem nawijkę. - Witam w radiu 10, dzisiaj pogoda bez sensu, ciśnienie lepiej nie mówić, czekają nas energetyczne kawałki muzy, w studio jestem z kolegą z ameryki, przedstaw się proszę - włączyłem mikrofon Spidermanowi i puściłem oko. - Yeahh - zrobił dobry początek Amerykaniec. - Kochani bracia i siostry, umiłowani w amerykańskim bogu pieniądza. Dzisiaj czeka was nowy dzień razem z naszym polsko - amerykańskim duetem. Na dobry początek posłuchajcie Rammstein. - i puściliśmy muzę na ful. Wyłączyłem mikrofony. - Nastawiłeś radio Dornom i didżejom? - się zapytałem ni to siebie ni to jego, bo już mi we łbie zaczęło się mieszać i powoli traciłem kontakt z rzeczywistą i przechodziłem na wirtualną, w świat komputerów i konsoli, czy komunikatorów internetowych. - Słuchają bratki wszystkiego, nie bój głowy murzynie - białas rozparł się na fotelu i ponownie wyszczerzył się, ale tym razem do konsoli, a potem spojrzał się na mnie i powiedział - Wiesz co, musimy gadać jakieś takie radykalne rzeczy, żeby zwrócić na siebie uwagę słuchacza, takie z jajem, nie takie dziadostwo jakie było do tej pory. - Dobra ja zacznę mówić o literaturze suwalskiej, a ty wal o czym chcesz. No i tego naszego wspaniałego dżingla trzeba częściej puszczać, żeby ludzie w końcu zrozumieli, że taka muza i takie teksty jakie były do tej pory mogły podobać się tylko w podsuwalskich wsiach, a nie w mieście. - To jedziemy z tym koksem! - dał wyraz swojej osobowości Spiderman. Włączyłem mikrofony i puściłem dżingielka... raz, dwa, trzy... - Trala la la Świnki już nakarmione??? Trlaa la la la. - Witam słuchaczy radia dziesięć miasta Suwałki. Lubicie Poparazzi? Ja bardzo, fajną muzę grają. A teraz z innej beczki. Do naszego miasta niedługo przyjadą poetki i poeci. Również prozaicy. Swój przyjazd zapowiedział już Jacek Dehnel, laureat paszportu polityki i jego oponent, mistrz slamu Jaś Kapela. Niedługo przyjedzie również sławny Tomasz Piątek i Dawid Kornaga. Wszyscy piszą o miłości, ale na różny sposób pojmowanej. Dehnel pojmują ją bardziej tradycyjnie, ale z odwołaniem do tradycji greckiej, nie zaś judeochrześcijańskiej. Do tej drugiej odwołuje się Tomasz Piątek. Zaś nowoczesną miłość promują Kapela i Kornaga. Nowoczesną, bo opartą na partnerskiej więzi pomiędzy kobietą a mężczyzną. Oczywiście w takim układzie mogą się zdarzać zdrady, wypady na boki czy nawet trójkąty, czworokąty. Jak to w życiu... Bez seksu nie możemy przecież żyć, to jest sens naszego życia przecież, dlaczego więc mamy się ograniczać do jednego nudnego partnera. To byłoby przekleństwo naszych czasów takie uwiązanie do jednego. - Chuja - wtrącił Spiderman. - Lub cipy - dodałem. 44 45 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 - Czy aby nie jesteśmy wulgarni? Niech to słuchacze sami ocenią. Czekamy na wasze telefony do radia. A teraz wasza ulubiona Aisha i Delfin w utworze czarne oczy. A potem boysi, też wasz ulubiony zespół. Życzę miłego słuchania. - i wyłączyłem mikrofony. - Zaraz się rozdzwonią telefony mój drogi - uśmiechnąłem się pogodnie do Amerykańca. - Takie życie mój luby - odpowiedział uśmiechem. - Mam pomysł, odbierajmy co trzeci telefon, na kogo trafi, na tego bęc. - Myślisz, że tyle będzie telefonów? - Zobaczymy mon szer. Pod radiem zebrał się tłumek dziennikarzy, naradzali się w kółku. Nie w smak im było sterczeć pod radiem zwłaszcza po przeczytaniu kartki, że zostali zwolnieni. Pierwszy telefon zaraz zadzwonił, ktoś anonimowy gratulował pomysłu. Potem ktoś zadzwonił oburzony, że puszczamy disco-polo. Ale nam się podoba, wtrącił się Spiderman i kazał spieprzać bucowi. Piosenki przerywaliśmy naszym świetnym dżinglem, który w międzyczasie Amerykaniec udoskonalał. Pierwszy telefon z ekipy radia 10 był dopiero o siódmej. Powiedziałem, że Dorn testuje nową ramówkę i kompletuje nowy zespół do radia. Poznali mnie po głosie i usłyszałem tylko "kurwa to tajna siedzi w radiu ze Spidermanem, o bosz!!" Miłego dnia powiedziałem i się rozłączyłem. Te łamagi nawet empetrójki nie mieli przy sobie i nie słuchali radia. Wpadłem na pomysł urozmaicenia programu radia. Był to perfidny pomysł, ale bardzo zabawny. Chodziło o to, by namówić Dorna do wywiadu. Oczywiście Spiderman miał już swoje sposoby, by Dorna do tego przekonać i wyłuszczyć mu, że ma mówić o nowych didżejach same superlatywy. Nie zwlekając Amerykaniec podążył na górę do sypialni Dornów, a ja w międzyczasie zapowiedział na godzinę ósmą wywiad z szefem radia, który będziemy powtarzać co godzinę zamiast reklam i ogłoszeń, ponieważ dziś jest dzień wyjątkowy, dzień szczęśliwy bez reklam. - W końcu skończymy z tym przydomkiem dziadowskiego radia i będzie cool, to znaczy jak się mówi w wawce, będzie Tokio - mówiłem na antenie. - Usłyszycie Suwalczanie w końcu coś na co zasługujecie, radio waszych marzeń, nie z Krakowa czy Warszawy, ale stąd, z Suwałk, nasze radio. A teraz trochę hausu na rozkręcenie kolejnego nudnego dnia. - Tymczasem z góry jakbym słyszał jakieś okrzyki, kurde, ale się wydziera ten Spiderman, że aż w dźwiękoszczelnym studio go słuchać. Wchodzę po schodach na górę i słyszę wrzaski Dorna. - Skurwysyny, zniszczycie mi radio!!! Już ja was dorwę skurwiele!!!- aż się cały zapienił, to znaczy wydawało mi się, że widzę pianę na jego twarzy. - Nie ma co się tak denerwować staruszku- tłumaczył mu Amerykaniec. - Usiądziesz z nami przy konsoli i będziesz mówił jak to fajnie jest prowadzić audycję z nowymi didżejami. Pogadasz, pochwalisz i będzie czadowo, jak to się mówi w Polsce. Powiesz, że radio zmieniło właśnie trend i że jesteś z dumny z nas wszystkich, z siebie i z nas didżejów i że ogłaszasz nabór na nowych didżejów i dziennikarzy, otwartych, błyskotliwych, mądrych i najlepiej gejów ha ha, powiesz tak mój drogi, zobaczysz, już ja ciebie do tego przekonam, zobaczysz Dornusiu, zobaczysz Ludwisiu. - Spiderman podszedł do związanego Dorna, który leżał na łóżku ze swoją żoną Zosią Dornową i ściągnął górę skafandra. Wyjął swojego długiego i grubego członka i zaczął się masturbować patrząc na Zosię. - Zaraz obleją cię spermą Ludwisiu, jeśli nie zgodzisz się zasiąść z nami do stołu i popijając malibu nie zechcesz pogawędzić z nami na antenie. - Dorn zbladł i skamieniał na twarzy. Dornowa też się przestraszyła i zaczęła coś szeptać do męża. - No i jak będzie? Ja szybko wybucham kochani, zwłaszcza mając taki obraz podniecenia przy sobie. - zerknął na Dorna, który najwidoczniej był gotów zmienić zdanie. - Dobrze kutasy, zrobię co zechcecie. - powiedział zrezygnowany Dorn. - Tylko Dorn nie zrób nas w konia. Jeśli na antenie będziesz gadał nie tak jak trzeba, wrócę tu na górę i zerżnę sześć razy twoją Zochę! Zrozumiałeś? A potem nagramy cię na wideo jak sikamy na ciebie. Będzie dobrze? - Spiderman pogłaskał Dorna po policzku i pogroził palcem. Dorn prawie się popłakał, ale cóż , my jesteśmy zimne dranie i mamy poczucie misji radia publicznego he, he. Rozwiązaliśmy Dorna i zeszliśmy na dół do studia. - Tylko pamiętaj Dorn, żadnych dwuznacznych tekstów - tym razem ja mu pogroziłem i dobrej myśli usiadłem za konsolą. Dorn usiadł razem z Spidermanem. - Dzień dobry państwu. A teraz nasz nowy dżingiel. - Trlalalalala prosiaczki już nakarmione? Umc umc, bum, bum. - Mamy równo ósmą rano i zamiast wiadomości, które możecie sobie sami przeczytać na necie, posłuchajcie naszej rozmowy z szefem radia dziesięć, panem Dornem, który opowie nam o nowej ramówce. Mój kolega z ameryki wspomniał mi, że jest pan bardzo zadowolony z naszej pracy, bardzo się cieszymy. Niech pan opowie słuchaczom na czym polegają zmiany w radiu. - Dzień dobry państwu - zaczął basem Dorn. - Rzeczywiście zmiany w radiu są kolosalne, włącznie ze zmianą didżejów i ramówki. Od dzisiaj didżeje mają większą swobodę w prezentowaniu swoich poglądów na antenie, jak również mogą puszczać muzykę, którą lubią i którą sami by chcieli usłyszeć w radiu. Mmm... 46 47 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 - Czy nie boi się pan odejścia z radia reklamo dawców? - zadałem pytanie. - Nie obawiam się, ponieważ to jest radio lokalne i nie ma konkurencji, więc... - Ludzie wszystko kupią? - podchwycił Spiderman. - Nie wszystko, ale radio nie musi być tak konserwatywne jak do tej pory. - O tak - dodałem. - Ale reklamy nadal będą puszczane, żeby radio zarabiało na siebie, jedynie zadbamy o ich większą atrakcyjność - zapewnił Dorn. - Poza tym podobają mi się dwaj nowi didżeje.... - Tajna - Spiderman - No tak, fajne ksywki - powiedział bez przekonania Dorn, za co dostał szturchańca od Amerykańca. - A co pan powie o zarobkach pracowników? - Na pewno przewiduję podwyżki... - O jak się cieszymy hura! - zakrzyknąłem - Dziękujemy szefie - powiedział Spiderman. Dorn popatrzył się na nas jak dziki i mało co się znowu nie popłakał, dałem znać koledze, by go trochę policzkował. - A komórki służbowe i samochody też dostaną didżeje? - E... ajć, o, oczywiście też, wszyscy didżeje. - A będzie na to stać pana? - szeroko uśmiechnął się do niego Spiderman. I pokazał na kolejny kieliszek malibu, żeby chlup zrobić. Bajer bez śniadania upił się w dupę zaraz w ryt miga. - Oczywiście - wyszeptał. - No to jak tu jesteśmy we trójkę porozmawiajmy jeszcze o muzie, czego więcej będzie można teraz usłyszeć w radiu 10? - zagaiłem. - Duszo polskiej muzy beedzie i techniawki też.... - A hip hop? Rock? Havy metal? - Oszyywiście też. - Bardzo nam się podoba ta nowa ramówka, no nie Spiderman? - Tak tajna, jest ok, szefie a jakich gości możemy się spodziewać w radiu? Czy pan prezydent zostanie zaproszony? - Podpowiedzią była mocna sójka w żebra bajera. - Jusz nie beedzie go, bo ludzie przestali mu ufać. - Pan też szefie, prawda? - Ja tesz. - Spiderman pokazał na kolejną lufkę malibu. - Jusz nie mogie - powiedział na antenie bajer. - Musi pan już iść? - podjąłem rozmowę na antenie. - Muszę, muszę kochani didżeje, jesteście wspaniali. - Niech pan nie całuje po rękach jak premier ha ha ha - głośno się zaśmiałem. - A w chuja mogę? - zapytał się Dorn. - Ha ha, ha, ma pan poczucie humoru, prawda Spiderman? - He he , żartowniś z naszego szefa. Do widzenia szefie. - Opuścił właśnie studio szef radia 10, a teraz posłuchamy sobie nowego dave Ghana... - puściłem muzyczkę. - Białasie, tylko nie potarmoś pana Ludwika! - Dobra, już się nim zajmę w białych rękawiczkach, ha ha...!!! - Tylko proszę bez anala - wyjąkał zataczający się Dorn. A ja zamówiłem pizze ze stacji benzynowej na górce. Coś przecież trzeba jeść. Tłumek dziennikarzy przed stacją się rozszedł, radiowozy też odjechały. Mieliśmy całą stację dla siebie. Pomyślałem sobie, że wieczorem będę czytał moje wynurzenia, których się sporo już nazbierało, ostatnie wynurzenie miało numer 31, więc było z czym startować do ludzi. Spidermana widziałem w roli prawdziwego didżej, który miksując różne fajne kawałki urozmaicałby moje czytanie. Tymczasem do wieczora trzeba było jakoś zapchać dziurę programową. W międzyczasie odebrałem pizzę i kiedy razem jedliśmy z Amerykańcem i popijaliśmy kawą, wpadłem na pomysł, by zwyczajnie po ludzku puszczać na żywo telefony od słuchaczy. Właściwie to przypomniały mi się audycje z trójki. A ludzie u nas to prawdziwe kwiaty, co tam kwiaty, bluszcze, paprocie olbrzymy, dzikie chaszcze. Że hej. Przygotowałem sobie dysk dvd do nagrania naszych suwalskich rozmówek, ot tak na pamiątkę. Przecież wcześniej czy później by się wydało, że więziliśmy Dornów i didżejów. - Hej murzynie, a jak kiepsko będzie z telefonami? - To zrobię z tobą wywiad pyton ha ha ha. Miałeś tyle przygód w stanach, że starczy na kilka godzin. - Możemy pogadać o naszej sprawie, że poszukujemy podpalacza chaty na Wigierskiej, może ktoś coś będzie wiedział? -Masz rację Spiderman, to bardzo dobra okazja do posunięcia sprawy do przodu. Niech pogra jeszcze polska muzyczka, a potem przedstawię naszą sprawę. Ale nie kładź tej pizzy na klawiaturze, to nie stany, ale kulturalna europa ameryakańcu, może to w końcu zrozumiesz. - Murzynie weź mnie nie wkurwiaj! Po chuja mamy się kłócić, skoro wspólnie działamy. Skupmy się na podpalaczu. - Oki stary urwisie he he. - Witamy naszych słuchaczy o poranku. Mamy dziesiątą rano i bardzo ważną sprawę do zakomunikowania. Razem ze Spidermanem poszukujemy podpalacza chaty na ulicy Wigierskiej. W roku 2006 spłonął tam człowiek, sprawę umorzono, przyjechała poli- 48 49 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 cja, zrobiła ogląd i sprawę zamknęła, potem chatę, to znaczy to co z niej zostało zrównano z ziemią. Obaj byliśmy na pogorzelisku i natknęliśmy się na ślady, które świadczyły, że ktoś podpalił drewniany dom. Znaleźliśmy ślady ropy na dachu, na kominie. Na początku myśleliśmy, że może jakaś mewa z Sobolewa to przyniosła, potem trafiliśmy na ślad Niemca, który dużo ropy tankował, ale okazał się biznesmenem jeżdżącym po okolicach. I nasz ślad się urwał, o ile w ogóle mieliśmy jakiś ślad poza tą ropą. Ewidentny ślad podpalenia. Ale przez kogo? Zwracamy się do was mieszkańców Suwałk i okolic o wyjaśnienie tej sprawy. Mamy nadzieje, że ktoś z mieszkańców widział podpalacza w nocy 6 maja 2006 roku, albo znał mieszkańca chaty i jego ewentualnych wrogów. Zwłaszcza liczymy na to drugie, że ktoś z ulicy Wigierskiej zadzwoni do radia i opowie nam o tym człowieku, który spłonął w tej chacie. To dla nas bardzo ważne. Od roku prowadzimy prywatne śledztwo. Liczymy na waszą pomoc. A teraz posłuchamy sobie ciekawych remiksów, znanych polskich piosenek. Umck, umcyk, bum, bum, tralalalala. Wyłączyłem mikrofon i czekałem na telefon do radia. Spiderman tymczasem zdrzemnął się na karimacie w salonie prasowym, którą skądś wytaszczył, pod głowę biorąc sobie poduszkę z sypialni Dornów. - Śpisz? Ci nasi didżeje już pewnie zeszczali się w portki, a może nawet co niektórzy zrobili coś większego, siedzą zamknięci już prawie całą dobę. Może byś tak poszedł do nich? Dałbyś im wody. - Zaraaaraz - odezwał się przeciągle Amerykaniec. Która już? - Południe. - Dobra, zobaczę tylko czy nikogo nie ma na dworze. Aha murzynie, ten ich synalek dzwonił z Ełku pytać się co się dzieje i chyba nie uwierzył tatusiowi, że wszystko gra. Zaraz pewnie przyjedzie i będzie się dobijał do radia, jak stary nie otworzy zawiadomi gliniarzy, więc chyba będziemy musieli grać dalej komedię, wpuścić go do środka i związać jak starego. -Aha - mruknąłem. Miałem inne rzeczy na głowie, śledztwo rzeczywiście mogło ruszyć z kopyta, jeśli ktoś z Wigierskiej nas słuchał. Zanim rozpęta się piekło z gliniarzami, mamy jeszcze trochę czasu, może zdążymy myślałem. - A gdzie masz ten helikopter? - Stoi w wawce na fabrycznym parkingu, mam tam opłaconego pilota, dam znać i za 1,5 godziny będzie nad nami. - To fajnie się składa. - Ano, he, he - zarechotał Spiderman. Spiderman wyszedł przez dach, a ja wciąż czekałem na jakiś telefon w sprawie. Włączyłem się w eter i puściłem jeszcze raz oświadczenie. Ktoś jednak zadzwonił, ale nie w sprawie chaty na Wigierskiej, zadzwo- nił ponarzekać na komunikację miejską, która według niego strasznie zjechała w dół, ale dlaczego to już mi się nie chce tłumaczyć, trzeba było słuchać telefonu he, he. Pomiędzy polskimi piosenkami puszczałem wywiad z Dornem, a potem oświadczenie w sprawie chaty co pół godziny, dochodziła już piętnasta, a młodego Dorna jakoś nie było widać, co jakiś czas wyglądałem przez okna. Właściwie nikogo nie było pod radiem. Trochę to było dziwne, że jeszcze nie było gliniarzy, ten nasz dżingielek był przecież bardzo złośliwy :). A ponoć gliniarze są wrażliwi na punkcie ego. A może to tylko jakieś plotki z tym ich ego. Zasiadłem przed konsolą i zacząłem namawiać ludzi, żeby dzwonili, podałem również prywatny numer komórkowy, gdyby ktoś nie mógł teraz zadzwonić w sprawie chaty. Zareklamowałem też przy okazji swojego bloga. Zaczęło mi się już nużyć, kiedy niezawodny Spiderman powrócił z rekonesansu. Jak już się domyślacie ze związanym młodym Dornem. Otóż młody Dorn najpierw zaczaił się i obserwował radio w samochodzie. Bystre oko Smeryakńca, kiedy wracał od uwięzionych didżejów, zwróciło baczną uwagę i wnet mózg naszego dzielnego kolegi wydał stosowne polecenia, które zakończyły się wywleczeniem Dorna z samochodu, ogłuszeniem i wstanie nieważkości doprowadzeniem go do wrót naszego kochanego radia. Za oszklonymi drzwiami związał go swoją linką i takiego wziął do salonu prasowego i takiego związanego zobaczyłem. - Ale kurwa się jakoś zimno zrobiło - powiedział Spiderman. - Jakaś trąba idzie na Suwałki czy coś - pisali na interi. Co cię tak długo nie było? Sam środek lata, żadnego śniegu, a ty jak mucha w smole? - Musiałem tamtym dogodzić, zrobiłem im fotki i pojechał wywołać do kodaka. - Po co? - wyraziłem szczere zdziwienie. - Żeby mieli pamiątkę na starość. Wyślemy im kartki świąteczne z tymi zdjęciami he, he. - Klawy pomysł Spidermanie he he. - Słuchaj, nie było jeszcze odzewu w sprawie chaty, nadaję co pół godziny wiadomości, ale na razie cisza w eterze. - Spoko, mamy jeszcze trochę czasu, nie zdążył zawiadomić glin. Spiderman jednak się mylił, młody Dorn powiadomił gliniarzy jeszcze w Ełku, ale umówił się z nimi, że nie będą wystawiać do czasu, aż się nie upewni o porwaniu. Na dole ulicy parkowali tajniacy, mieli wkroczyć do akcji na sygnał młodego Dorna. Tak czy inaczej wkroczą do akcji, kiedy Dorn przestanie się z nimi kontaktować. Ale para przyjaciół nie mogła o tym wiedzieć. Chociaż jeśli oglądali amerykańskie filmy powinni się domyślać, że policja może im deptać po piętach. Ale każdy jest mądry tylko z książką w ręku, a nie na miejscu wydarzeń. 50 51 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Zamówiliśmy sobie sturbucka z Plaza Suwałki, a u taksówkarza czisburgery z Mac’donald. Właściwie to nic się nie działo ciekawego, wiało nudą, a telefon i tak musiał zadzwonić, żeby posunąć w końcu akcję do przodu. I tak się stało jakbym znał osobiście pana boga za piecem, właściwiej było powiedzieć pana boga za konsolą. - Słucham pana, jesteśmy na antenie.... - Dobry wieczór, ja znałem tego człowieka co mieszkał w tej chacie, która się spaliła na Wigierskiej. To był pijaczyna proszę pana, taka moczymorda, że się wyrażę tak na antenie. - Domyślaliśmy się tego, jednak poszlaki wskazują na podpalenie chaty, a nie przypadkowe zaproszenie ognia po pijanemu. - Ja tam nie wiem, ale on miał syna ten człowiek, który teraz mieszka w Warszawie. Nazywał się Czerniawski Jan, a syn Michał. Też lubił wypić, zdaje się że na budowach pracuje, czasami odwiedzał starego. Ale nic więcej nie wiem. Nie mogę więcej pomóc. - Bardzo nam pan pomógł, dziękujemy bardzo. Do usłyszenia. - Do widzenia panom. Puściłem polską muzę i przybiłem pionę z Amerykańcem. - Możemy jechać do wawki mój drogi, dzwoń po helikopter. - powiedziałem. Czeka nas małe śledztwo. - Dobra, idę na górę do Dornów zostawić im kartkę z wiadomością, gdzie są związani didżeje. Nie było już sensu siedzieć w Suwałkach, bawiłem się jeszcze dżingielkiem, zmieniałem muzyczkę, teraz to leciało tak: Bum, bum cyk, cyk, Zwierzątka już nakarmione? Tralalalalalalalalala bum, cyk, cyk. PONAD MGŁĄ Suwałki - Wiesz co murzynie? - Co białasie? - Jak gdyby nigdy nic sobie wsiądziemy do helikoptera i odlecimy, zobaczysz, nie będzie żadnych niespodzianek. Filowałem przez okna radia i rzeczywiście nigdzie żadnego ruchu. Ani od strony ulicy ani od tyłu radia od strony działeczek przy hańczy. - Dobra, bierz laptopa murzynie, za kwadrans mamy nasz helikopter. - Oki biały bracie. Spiderman uwolnił więźniów, potem wyszliśmy sobie spokojnie jak gdyby nic, jak w Pulp Fiction i schyleni silnym podmuchem wiatru ze skrzydeł helikoptera spokojnie wsiedliśmy sobie do maszyny, która leniwie wzniosła się do góry i hen poleciała z nami do Warszawy. Tak żegnaliśmy moje miasto, do którego miałem nadzieję za jakiś czas wrócić. - Jaki to helikopter? - zapytałem się jego kiedy wrócił od Dornów? - Na dwóch pasażerów, spoko, bardzo wygodny sam zobaczysz. Przed samym odlotem rozwiążę Dornom ręce, żeby mogli się sami rozwiązać do końca i nam nie przeszkadzali w odlocie. Samolocik wyląduje przed radiem na parkingu. - Słuchaj, a nie myślisz, że policja może nam bruździć? - Jaka policja murzynie, nie widziałem żadnego gliniarza. - Coś mi tu śmierdzi, za spokojnie jest. Masz jakiegoś gnata? - Okazuje się, że w tym domu jest broń, znalazłem ją w sypialni Dornów, dwa pistolety gazowe i jeden sztucer myśliwski. Pistoleciki są do dupy, sztucerem też raczej sobie nie postrzelamy, nie ma ostrej amunicji. Ale po co mamy się strzelać z nimi? Nie dostali od nikogo zawiadomienia o porwaniu, by gdyby tak było mielibyśmy już antyterorystów na głowie, a przynajmniej tabun suwalskich gliniarzy. 52 numer 3/4/5 53 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 Felieton W środku lata odbył się w naszym mieście festiwal ,,Razem i osobno". To był bardzo ciekawy festiwal. Brawa dla organizatora Adama Pogorzelskiego z Fundacji Miasto. Były trzy spotkania z ciekawymi ludźmi i trzy filmy na temat holokaustu w sali granatowej Rokisu. Na ostatnim czwartym spotkaniu mogliśmy obejrzeć amatorskie przedstawienie - adaptację tradycyjnej żydowskiej sztuki Dybuk w reżyserii prawdziwego reżysera z Izraela Awiszaja Hadari. Aktorkami były głównie młode Suwalczanki, chociaż może nie aż tak bardzo młode. Kto był na Dybuku lub widział zdjęcia z przedstawienia na blogu fundacji ( thetownfoundation.blogspot.com) lub na moim blogu, najlepiej może sobie wyrobić zdanie w niniejszej kwestii. Miłym zaskoczeniem było zobaczyć na Dybuku znanego suwalskiego poety Marcina Siejdy, który kamienną twarzą grał opowiadacza. Czytał mianowicie w księdze różne rzeczy i zapowiadał kolejne części fabuły. Wracając do spotkań z ciekawymi ludźmi utkwiło mi zwłaszcza w pamięci pierwsze spotkanie z doktorantką Martą Pietrzykowską z UW. Kobieta była niesamowicie oczytana w pamiętnikach polskich Żydów, którzy ukrywali się przed Niemcami, a czasami i również przed Polakami. Jak pokazał film "Jeszcze tylko ten las" Jana Łomnickiego również Polacy polowali na Żydów, chociaż w inny sposób niż Niemcy. Zazwyczaj ci którzy polowali wyłudzali duże sumy pieniędzy od Żydów w zamian za milczenie przed gestapo. Po prelekcji młodej pani naukowiec wywiązała się mała dyskusja. Rozmowę zaczął bardzo sympatycznie Awiszaj Hadari pytając się o związki miłosne, które się zawiązywały pomiędzy ukrywającymi się. Skoro intuicja nam podpowiada, że musiały być, były na pewno. Ja skierowałem dyskusję w kierunku chyba najbardziej drażliwym jeśli chodzi o stosunek Polaków do Żydów. Istnieje stereotyp głeboko zakorzeniony w ludowej kulturze jakoby Żydzi dążyli do panowania nad światem. Owszem kiedyś na polskiej wsi byli często ludźmi zamożnymi, prowadzącymi karczmy czy zajmujący się handlem, stąd na ubogiej polskiej wsi mogli uchodzić za bogaczy, którzy opanowali cały rynek. Do dzisiaj przetrwał pogląd, że jeśli ktoś jest od ciebie w czymś lepszy lub ma więcej pieniędzy, to prawdopodobnie jest Żydem. Patrzysz wtedy na jego wygląd, na jego twarz i doszukujesz się semickich rysów twarzy czy semickiego nosa. Słusznie prowadząca spotkanie młoda naukowiec zauważyła, że Polacy przed wojną i w czasie wojny byli fizjonomistami. Od razu poznawali Żyda po jego wyglą- 54 PONAD MGŁĄ Suwałki numer 3/4/5 dzie. Jakkolwiek istniały kiedyś zamknięte społeczności żydowskie wraz ze swoimi szkołami, sklepami, religią, to było również wielu Żydów i Polaków, którzy razem tworzyli ze sobą rodziny i ta asymilacja trwała od wieków pomiędzy dwoma narodami. Stąd jeśli ktoś miał krucze włosy i garbaty nos był takim samym Polakiem jak blondyn o prostym nosie. Tym bardziej dziś, kiedy nie ma już zamkniętych żydowskich społeczności, są jedynie Polacy, antysemityzm jest czymś archaicznym. Doszukiwanie się wśród Polaków Żydów jest czymś głupim i nie na miejscu. Gdyby niektórzy Polacy rzeczywiście tak bardzo interesowali się Żydami, to powinni wspólnymi siłami zebrać w jakiejś książce zdjęcia Żydów z obozów koncentracyjnych, zwłaszcza z Auschwitz. Tymczasem okazuje się, że takich zdjęć w polskich książkach jest niewiele, nawet w internecie jest mało takich zdjęć. Istnieje tylko jedna książka anglojęzyczna, która zbiera wszystkie dostępne zdjęcia z holokaustu. Niedawno się ukazała książka "Holokaust w fotografiach", która jest takim polskim zbiorem zdjęć z tamtych czasów. Bardzo mało zdjęć zachowało się z eksperymentów doktora Mengele. Większość z nich pochodzi z radzieckich powojennych komisji wojskowych. W dokumentalnym filmie "Portrecista” Ireneusza Dobrowolskiego jest Polak Grasse, były fotograf z Auschwitz. Grasse trzyma w rękach zdjęcie czternastoletnich nagich dziewczynek przeznaczonych do eksperymentów medycznych. Opowiada, że robił również zdjęcia ginekologiczne. Do tego celu był przeznaczony specjalny fotel, na którym kładziono uśpione dziewczyny i specjalnymi kleszczami wyciągano macice, które następnie polewano żrącymi płynami, by wywołać raka macicy. Za te eksperymenty był odpowiedzialny ów niemiecki lekarz. Ale gdzie się podziały te zdjęcia? Tajna Polska 55 PONAD MGŁĄ Suwałki 56 numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki 57 numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki 58 numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki 59 numer 3/4/5 PONAD MGŁĄ Suwałki 60 numer 3/4/5