Nijolė Kepenienė
Transkrypt
Nijolė Kepenienė
Nijolė Kepenienė HIACYNT Coś we mnie siedzi. Jakiś bies. On mi się podoba. Nie jest zbyt odpowiedzialny, ale jest mi z nim wesoło. Ten diabeł nie wie, co to nuda. On zawładnął moim ciałem. W moim ciele jest go więcej, niż mnie samego. Jest nieokiełznany. Owija się wokół pępowiny, tłucze się w klatce piersiowej, wymachuje moimi rękami, wygaduje głupoty, kręci głową i w ogóle – wygłupia się. Ja sam bym tak nie potrafił. Kiedy on we mnie wstąpił? Czy to ten sam diabeł, który w dzieciństwie, zwabił do łódki pięcioletnich szkrabów – byłem wtedy jednym z nich – odwiązał ją…nie, teraz sobie przypominam - węzęł nie chciał puścić…ten łobuz, niczym pies, przegryzł sznur i odepchnął czółno. Bez wioseł. Poniósł nas prąd rzeki. Łódka bujała się, nabierała wody, wzywaliśmy mamy, chwytaliśmy się burty, a ten diabeł ukrywający się we mnie – być może właśnie tego dnia się zrodził – stojąc wył do nieba: „Zostałem stworzooony by uwodzić serca dzieeewcząt!!” Tę arię Diabeł Diabelski zasłyszał od mojego ojca, który całymi godzinami nucił ją w leniwe niedzielne poranki, kiedy ubierał, p czym wyganiał na podwórze gibkiego chłopczynę Hiacynta. „Wykop dołek” – rozkazywał – „głęboki dół. Posadzimy drzewo przynoszące pieniądze, im głębszy dołek wykopiesz, tym wyższe drzewo wyrośnie, tym obfitsze w pieniążki zbierzemy plony.” I kopał łatwowierny chłopczyna Hiacynt, przekopywał piasek albo śnieg - nieważne jaka była pora roku. Całe podwórko podziurawił. Tylko, że ojciec nigdy nie posadził tego drzewa. Oglądał dołek, cmokał: „No co ty, dziecinko, do takiego dołeczka to tylko sikorka mogłaby narobić, i tyle. Musisz kopać głębsze dołki. W następną niedzielę wykopiesz głębszy.” A sam, czerwony jak burak, z diabłem w oczach, wydzierał się: „Zostałem stwooorzony by uwodzić serca dzieeewcząt!!” I mama zawstydzona zerkała wesoło na Hiacynta, przez całe niedzielne popołudnie rozbrzmiewał echem jej głęboki śmiech. Obydwoje z ojczulkiem ciągle zerkali na siebie, i Hiacyntowi było jeszcze bardziej wstyd, że wykopał niewystarczająco głęboki dołek. Nie, tego diabła Hiacynt prawdopodobnie połknął z Prudencją. Prudzia w tym czasie była jeszcze ze Statecznych, blada aż przezroczysta dziewczynka ze spiczastym podbródkiem i z dwoma, podobnymi do mysich ogonków, kucykami. Dyndały przy nich jedwabne wstążeczki. Trochę zabrudzone. Pewnej niedzieli, wyganiając Hiacynta na podwórze, żeby kopał dołki, mama wsadziła mu do ręki cukierek. Płaski, tęczowy lizak z kwiatkiem w środku. Takiej ładnej rzeczy Hiacynt do tej pory nigdy nie miał. Celofanowe opakowanie było smakowicie zakończone falbankami i migotało na rozlanym kwiatku niewidzianymi do tej pory płomyczkami. Cukierki są dla dziewczynek, ni stąd ni zowąd, zaraz pojawi się Prudzia. No, wtedy jeszcze ze Statecznych, z dwoma mysimi ogonkami. Imię, Prudencja wymyśliła sobie później, kiedy zaczęła siebie sama lepić. Jak jaskółka lepi gniazdo z gliny i błota. Nie, Prudzia nie ulepiła siebie z gliny, nawet nie z błota, a ze słodyczy i, być może, całusów. Tabliczek mnożenia, zobowiązań i wykresów czy innych sztuczek. Dlaczego dla dziewczynek? – nie zrozumiał młody kopacz dołków. Czy ty nie widzisz? Wszystkie kwiaty, zapamiętaj – prawdziwe i sztuczne, cukierkowe i papierowe, woskowe czy inne, są przeznaczone dla dziewczynek, głuptasku. No, i jeszcze dla nieboszczyków. To może ty umarłeś? uśmiała się do łez. Nie, Hiacynt nie był martwy. Jeśli nie dasz mi polizać, głuptasku (może już wtedy Stateczna powoli przeobrażała się w Prudzię - kiedy tylko zaczęła wszystkich chłopców nazywać głuptasami), na zawsze UMRZESZ. Wsadzą cię do jednego z tych dołków, który sam sobie wykopałeś, zasypią ziemią i nigdy nie wypuszczą. Nigdy więcej nie dostaniesz żadnego cukierka. Długo zmagałem się z papierkiem, rozrywałem nawet zębami. Miejscami celofan był przyklejony do lizaka i tworzył ze słodką powierzchnią coś w rodzaju plastra miodu, a o plastrach miodu to ja wszystko wiedziałem – dziadek był pszczelarzem. Daj, głuptasku, zabrała mi lizak Prudencja (teraz to już na serio Prudencja), choć, słowo honoru, sam bym jej oddał. Naprawdę bym oddał, bo zrozumiałem jedną podstawową rzecz: chłopcu wolno wziąć od dziewczynki tylko to, co sama mu daje. Pomimo tego, że lizak był mój, ale w jakiś sposób on należał się Prudencji-Stasi. I ja jeszcze bardziej go pragnąłem. Stasia lizała cukrowy kwiatuszek samym koniuszkiem języka. Patrzyła na mnie znad różowej obwódki lizaka. Słodko zmrużyła oczy i podobna trochę do lisicy, tylko małą cząstkę siebie oddawała przekomarzaniu się ze mną. W czujnych łapkach drzemało zniecierpliwienie i determinacja oraz niczym niepohamowany głód, gnający ją przez życie w tej zapyziałej okolicy, kiedy chłonęła to odpowiednie dla siebie słowo, to pomysł, to jakieś cacko, które na krótko hipnotyzowało bystre oczęta. Dwa małe piegi, które pojawiły się na jej policzku poprzedniego lata, a może i nawet na wiosnę, drwią ze mnie, bezwolnie połykającego ślinę. Długo się ze mną droczyła, ta Prudzia, to wsadzając sobie cały lizak do buzi, to wyciągając go, żeby pokazać słońcu coraz cieńszy jego kształt. Ja rozpuszczałem się razem z tym lizakiem. Powietrze wokół mnie drgało i promieniało całkiem jak ta różowa obwódka lizaka. Ja byłem tym lizakiem, powolutku rozpuszczającym się w buzi Statycznej-Prudzi. Kiedy z lizaka nic już prawie nie zostało, tylko marny, zmechacony patyczek, Prudzia mi go podała. Powoli, jak hostię, wziąłem do ust resztki lizaka. Było mi tak dobrze, jak nigdy. Od tamtego czasu ze wszystkich sił staram się dogadzać kobietom i dziewczynkom, bo to one otwierają bramę Raju. Tylko wtedy, kiedy same tego chcą. One mają klucze. Hiacynt starał się być dobrym chłopcem. – Teraz już będę mówić o nim jak o bracie lub przyjacielu, bo ani jego ciało, ani dusza już do mnie nie należała. – Rodzicom nie powiedział ani słowa, ale kiedy mama próbowała rozwikłać wszystkie tajemnice syna, w jego duszy (w jego duszy!) pozostawały takie zakamarki, z których nawet w myślach i samemu Panu Bogu nie byłby w stanie się wyspowiadać. Hiacynt dobrze się uczył. Miał głowę na karku. Może i nie był geniuszem, ale…żeby zrealizować cele, jakie sobie wyznaczał w życiu, nie trzeba było wyjątkowych talentów. Kobiety trzymały dla niego drzwi otwarte, jako że w ich rękach znajdują wszystkie klucze. Mama, co prawda, tłumaczyła to inaczej. Synku! – lamentowała, prawdopodobnie tuż po tym kiedy dostrzegła ognie piekielne w oczach swojego dziecka. – Synku, kobiety są perfidnymi oszustkami. Dużo obiecują, ale…kiedy obiecują – grają. Znają się na tej grze lepiej niż ty, zaufaj mi. Pieniędzy i władzy pragną dla siebie, a gołymi rękami wyciągać z żaru kasztany przychodzi mężczyznom. Hiacynt uczył się. Szanował kobiety i cierpliwie czekał na cukierek, uczył się reguł gry. Cierpliwości uczył się od śmieszki Irmy, która łaskotała go dziecinnymi buziakami w ogrodzie dziadka, między pszczelimi ulami. Zwierzęcej namiętności i niezależności uczył się od skrzypaczki Audry, która cały swój żar ciała i duszy zamknęła w drewnianych skrzypcach, ukryła pomiędzy strunami, a nadwyżkę uczuć skrupulatnie rozdzielała nutom i pauzom. No, a to od tej paniusi z BMW, z którą tarli ciałem o ciało w jej samochodzie, aż wykrzesali iskrę i silnik zapalił, i to od niej nauczył się jeszcze tego i owego: że czasami kobiety robią wszystko za ciebie. Jeśli śmiało ruszysz do ataku, one nie tylko złożą broń, ale i powieszą na bramie wieży tabliczkę: „ZDOBYTA”. Cecilija Stekūnaitė. Oto ta twierdza, dla której młody zdobywca jest w stanie naostrzyć włócznię, podostrzyć szablę, mógłby nawet nabyć arbaleta czy jakiś inny pistolet małego kalibru, mógłby nawet wynaleźć sobie całkiem nową broń. Tak, tak, to co nadaje się do oblężenia jednej twierdzy, zupełnie nie pasuje w innym przypadku. Będzie musiał wykombinować nową broń. Za każdym razem będzie musiał wynajdować coraz to nowszą broń. Cecilija Stekūnaitė. Ta forteca, co prawda, jest naruszona, ale wokół niej wije się obronna fosa ze wzburzoną wodą. Jej wrota ryglowane są na pięćdziesiąt zasuw. Pięć ziejących ogniem smoków lata dookoła, i na rozkaz władczyni, miotają śmiertelnymi płomieniami. Tym lepiej. Tym lepiej. Hiacynt czuł, że to najważniejsza bitwa w jego życiu. Jeśli pokona zasieki Cecyli Stekūnaitė, wszystkie inne zamknięcia skruszeją w jego dłoniach. Historyczkę odwiedził w jej królestwie pośród skórzanych, wypchanych historią okładek. Książki zalegały ściśnięte grzbietami według okresów, objektywnych lub subiektywnych ocen wydarzeń. Kichały, skrobały, tarły jedna o drugą, wciąż wzbudzając popłoch wśród nowoczesnych stworzeń. - Wejdź Hiacyncie. Zawsze jest miło, kiedy uczeń odwiedza nauczycielkę. Cecilija Steikūnaitė w swoim domu była podobna do srogiej nauczycielki historii tak, jak trzcina do kawałka gliny czy łabędź do wypchanej wrony. Jak słońce jest podobne do odymionej lampy naftowej. Hiacyntowi nie wystarczyło odwagi. Wcześniej przygotowana mowa ugrzęzła w gardle, łodyga lilii złamała się z zachwytu i wytworny biały kielich kwiatu spadł nauczycielce pod nogi. - Tam i jego miejsce - lirycznie wyszeptał Hiacynt. Raptem poczuł natchnienie. - Płatki wszystkich kwiatów powinno rzucać się Pani pod nogi - zawahał się, jakby chciał powiedzieć jeszcze coś wzniosłego, ale zawstydził się, a raczej, udał zakłopotanego, bo tak naprawdę nie miał już nic więcej do dodania – nie był poetą. Nauczycielka dyskretnie uśmiechnęła się - bardziej ze znużenia niż z akceptacji. W pewien sposób ze protekcjonalnej wyrozumiałości niż zainteresowania. - O ile pamiętam, Hiacyncie, nie za bardzo interesowałeś się historią. - Ja? - Co cię tu przywiało? - Ja... - No, być może obiło ci się o uszy, o rozpływających się w ustach powietrznych ciasteczkach Celki? - nauczycielka ciągnęła go za język, bo tak trochę głupio stać jeden przed drugim, rumienić się i blednąć nie wiadomo po co... - Pani - ten zaimek Hiacynt wybrał tylko dlatego, że znudziło mu się powtarzanie „ja“. - Ja, Hiacyncie, piekę takie ciasteczka, że – uwierz mi – rozpływają się w ustach. Wzięła Hiacynta za rękę i próbowała wprowadzić go przez drzwi, ale on zaparł się w nich jak osioł. - Ja, proszę pani, przyszedłem porozmawiać o miłości - co robić, musiał tak powiedzieć, bo to miłość, a nie krew, płynęła w jego żyłach, miłość - bez konkretnego obiektu westchnień - biła w jego klatce piersiowej, miłość uciskała mózg, miłość rozsadzała płuca, obijała się z prawej strony szyi, jak i z lewej, a czasami miłość ostrymi kolkami przeszywała wnętrzności, słodko rozlewała się po całym ciele. Opowiem pani o dołkach, które wykopywałem w niedziele w ogródku, o lizaku, który razem z Prudencją zjedliśmy w dzieciństwie. I mówił. Twarz nauczycielki - tak podobna do białej twarzy boginki z marmuru o oczach, które nic nie widziały i duszy, która wszystko słyszała, a ukryta była w niewiadomo którym łuku czy wypukłości rzeźby, biała twarz, niczym księżyc wzeszła i zaszła, a on wciaż siedział, siorbał herbatę z porcelanowej filiżanki, a powietrzne ciasteczka rozpływały się w jego ustach. Ona słuchała, ani razu się nie zaśmiała, tylko jej twarz jaśniała coraz bardziej, jakby ktoś wystawił marmur na słońce. I wydawało się Hiacyntowi, że niczym Odyseusz po podróżach i zwycięstwach, odpocznie w komnacie boginii Kalypso, a może w komnacie albo niewoli innej boginii. Czy to nie wszystko jedno? Wszystko jedno, w myślach odpowiedziała jego nauczycielka historii. Po czym ze starej skrzyni na posag, ozdobionej liliami i tulipanami, wyciągnęła lizak dokładnie taki sam, jaki dawała mu mama, przed tym jak wyganiała go na podwórko, żeby kopał dołki na drzewo przynąszące pieniądze czy jakieś inne. - Bierz, oddaję ci go cały. I wypchnęła go na klatkę schodową, do jakiegoś zapomnianego już świata, gdzie dziewczynki wszystko wiedzą, ale nie chcą Ci nic powiedzieć. Kobiecy świat zatrzasnął się przed nim, a dokładniej, zatrzasnął się za nim. Za zamkniętymi drzwiami krzyczała papuga: # Porrrzzządek musi być! Porrrzzządek! Hiacynt długo przyglądał się lizakowi w słabym świetle lampy. Dokładnie taki sam: w środku kwiatek, różowawa obwudka, pofałdowany celofan, zawiązany przy patyczku. Co z nim zrobić? Trzeba zapytać Prudencji. Ona będzie wiedziała. Ania Szymanska