czytaj - Muzeum Literatury
Transkrypt
czytaj - Muzeum Literatury
Wczesne rozważania „…jako chłopiec i młodzieniec będzie bardziej podobny do starca niż do samego siebie...”1 Głaskał mnie po włosach, przedłużając każde muśnięcie o centymetry szyi. Ruch ręki był niczym ruch dyrygenta. Znaczący, świadomy, teatralny. Zarazem stwarzał pozory niewinności. A przecież i tak nie byłem w stanie strząsnąć jego dłoni dotykającej mojego karku… Potrzebował asekuracji, możliwości zaprzeczenia tej nad wyraz śmiałej czułości, temu niespodziewanemu zbliżeniu cielesnemu. Jednocześnie uparcie na mnie nacierał, atakował całym swoim nadbagażem świadomości. Ten suczy instynkt łapania młodych za kark, ten pełen wyrzutu, niemalże matczyny ton docierający do mnie zza oparów. - …i ty z nimi, ty z nimi, tak jak oni. I ja z wami. Wszyscy, żeby sprostać pokładanych w nas nadziejom – że tam gdzie oni, wy, my, bo ja z wami, tam… przerwał na czas wyjątkowo wstrząsających moim ciałem torsji - …i z powrotem! O tym mówię właśnie, że się poddaliśmy, żeby sprostać ich wyobrażeniu. I kiedy widzisz, ja do was teraz mówię, jak nigdy nie mówiłem, wprost… Zwrot. - …wyrostki. Podlotki. Pogarda! Porażka! Widzisz, widzisz co z Tobą zrobili? Z nami! Nam! Nie straciliśmy niewinności z własnej winy. To nie była nasza decyzja, to był gwałt na naszej czystości. Te wieczne podejrzenia, że „jesteś pijany!”, że „młodzież dzisiaj nic nie czyta”. Samospełniające się przepowiednie. I wy, wy… czknął. - …bacz. My, bo ja z wami, tym głupszy, że świadomy, co my czynimy, zadość im: „jestem pijany? proszę bardzo, jestem pijany!”. „Nic nie czytam? Macie państwo rację – nic nie czytam”. Milczał parę sekund. Gdybym tylko był w stanie, to zamknąłbym gębę temu pedałowi i strząsnął jego łapę. Ale nie, ja bezsilny, jego głos pełen mocy, a smukłe palce pianisty dalej wygrywały wariacje, co zmyśli to na opuszki, każąc mi widzieć zaistniałą sytuację jako ostatnie chwile mojej pękającej czaszki, którą lada moment jego delikatna dłoń, dłoń zideologizowana, oddzieli od korpusu. Z hasłem wolności na ustach, na końcu ostrego jak brzytwa języka, spadnie na szyję ręka 1 Nietzsche F., Niewczesne rozważania, Kraków 1996, s. 260. 1 sprawiedliwości, dosięgnie mnie palec boży, po czym lekko dmuchnie i od-tworzy zupełnie innym. Wartościowym, godnym. - Podobno twarz kształtuje się poprzez mimikę. Robisz latami ten sam grymas i kończysz ze zmarszczkami oddającymi jego kształt, zwanych wyrazem twarzy. Wyrazy współczucia, bo jesteś ucieleśnieniem piękna, twój byczy kark, muskularny tors, smukłe ciało, wąskie biodra. Bijesz w moim sercu energią, zdecydowaniem… – żeby tak być w stanie mu połamać te alabastrowe rączyny! - …tym gorzej. – westchnął ciężko - …ale jesteś też mniej niż glina. Jesteście wszyscy bezkształtną masą cudzych o was wyobrażeń. Rozpisany na lata i miesiące rozwój… Żaden rozwój! Spełnianie kolejnych oczekiwań, wchodzenie w następne fazy, zaspakajanie cudzych potrzeb waszej zdolności chodzenia, mowy, niemoczenia łóżka, rysowania szlaczków, kłamstwa w razie potrzeby, czerpania zysków… I w tym jesteś przeciętnie brzydki. Nawet nie to, że paskudny, że obleśny, tylko tyle: przeciętnie brzydki. Jak my wszyscy. Cudzostworzenia. Odbił od wybrzeża wanny. Przemierzył bezkres łazienki aby otworzyć drzwi. W moje udręczone skronie uderzyły pijackie okrzyki gawiedzi. Byłem tam, z nimi, przekrzykiwałem się rechocząc ochoczo. Wydałem z siebie bulgot ze splunięciem bezsilnym, myśląc o moim upadku. Półleżąc w toalecie. Półwisząc na muszli. Otoczony troską homogeja. Drzwi się zatrzasnęły, znów zapanowała cisza. Cisza. Wstrętna, chwytająca za gardło (paw za pawiem), przejmująca. I jeszcze chwila ciszy. Niepokojące. Zostawił mnie, no naprawdę, zostawił mnie samego, na śmierć przez uduszenie, na wstrętną samotną śmierć. Zapłakałem nad sobą i czknąłem siarczyście spluwając. - Dajesz radę jakoś? Jego głos zmienił barwę. Z dotychczasowej gorączkowej czerwieni, pełnej namiętności i natarczywej pasji, na błękitną, maryjną, łagodną, troskliwą. Od burbeknąłem z ulgą pod nosem. - Dajesz radę z takim sobą? Widzisz, ja nie. Nie zachwycam siebie. Nie docierały do mnie jego słowa. Cieszyłem się, że nie umrę samotnie. Będzie przy mnie człowiek. Płakałem we własne ramiona wtulony. - Kiedy zdobywam tę cenną albo i bezcenną wiedzę szkolną, niezastąpioną, ogólnokształcącą. Nie jestem sobą zachwycony. To ich wiedza dla nas. Gwałt na naszej pustce w głowach. Kolonizacja szarych komórek. Kiedy zdobywam doświadczenie, kiedy jestem z dziewczyną… - bzdura - …z piękną, równie co ja 2 zniszczoną dziewczyną, nie zachwycam siebie, bo tak, jak oni ode mnie chcą. Kiedy idę z nią za rękę – co on mówi? Z dziewczyną? On? - i zamiast jej pięknej twarzy bez wyrazu widzę te wszystkie spojrzenia pełne aprobaty, te wyryte w uśmiechach niemalże bezzębnych szczęk neony „Idźcie i mnóżcie się!”, i czuję ich wszechwładne błogosławieństwo dla wszystkich moich postępków, występków i ich następków, nie zachwycam siebie. On nie może mieć dziewczyny. On nie ma dziewczyny. Przecież dotykał mojej szyi, przecież na karku jego dłoń czułem. - Ale ja siły nie mam, żeby się zachwycić. Czego nie spróbuję, w inną starą wskakuję bajkę, jakbym przyzwolenie zyskiwał: „Byli już i tacy, chcieli tak to właśnie, także jakże tylko chcesz tak też, rób tak”. I ja, na tę wydeptaną ścieżkę, drogę życia hop, rozejrzeć się, popatrzeć. Wypełnić jej koleiny, nadać sobie kształt. Ale to znów jak zadanie do wykonania. Kryteria, których spełnieniem jest nasz czas spędzony właśnie tak, a nie inaczej. Uniosłem głowę o parę centymetrów. Nie zauważył ruchu, z przejęciem opowiadał nie-swoje życie, widziałem jego stopy, w brudnych od sprawowania pieczy nad zgonami skarpetkach. Poruszał palcami. Liczyłem częstotliwość starć z kafelkami i zbieżności z rytmem bicia mojego serca. Regulowałem oddech, palce wdech, palce serce wydech, palce wdech, palce serce wydech… Kolejne centymetry. - Nie chcę być wielki. Chcę być odrobinę bardziej swój. Podniosłem ostatecznie głowę. Zobaczyłem jego strapioną twarz, smutny wzrok wlepiony w ograniczoną przestrzeń toalety. Kołysał się delikatnie. Kamizelkę miał krzywo zapiętą, włosy w nieładzie, okulary zsunęły się niemalże na czubek nosa. Musiał wyczuć moje spojrzenie, bo odwrócił głowę w moją stronę. Usiłowałem się do niego uśmiechnąć, chociaż mój stan nadal nie był najlepszy. Przez jego twarz przemknął grymas znudzenia. - No to co, komu w drogę… Czas nam pić. – rzucił obojętnym tonem. Przylgnąłem do niego całym ciałem. Chciałem przejąć jego myśli, przez skórę wchłonąć pragnienia. Poczuć się z sobą źle. Bez odpowiedzi. Stał się posągiem. Odsunął mnie. Podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Odwrócił się, cały czas trzymając rękę na klamce. Stałem naprzeciwko niego, odrzucony, speszony, zawstydzony i brudny. Zazwyczaj wyższy o pół głowy - teraz stałem się karłem, zwykle wyprężony i dumny - teraz skulony w obliczu jego słów. Ostatniego zdania, które spłynęło z jego ust, nim wyszedł. 3 Zaraz… Tylko co on mi właściwie takiego powiedział? *** Mógłbym skończyć tę historię mówiąc, że popełnił po niedługim czasie samobójstwo, w związku z brakiem samozachwytu, co chociaż brzmi dramatycznie i stanowiłoby niezłe zakończenie - byłoby bzdurą. Mógłbym też opowiedzieć o tym, jak na długie lata wyrzuciłem tę noc z pamięci - bzdura. Ewentualnie mógłbym opisać beznadziejny, w znaczeniu: nie dający nadziei na sukces, proces odzysku jego zdań, który zaczął się niemalże w chwili, gdy wypowiedział ostatnie. Fakt. Rekonstrukcja monologu, wydobycie go z pamięci zatopionej w procentowych odmętach, żeby odnaleźć pomysł na siebie. Jego pomysł na siebie. Przynamniej tak mi się wydawało, że wśród oskarżeń i zrezygnowania była jakaś idea. Dająca nadzieję. Otóż pomyłka. Pijany umysł spłatał mi majakowego figla. Z każdym odgruzowywanym zdaniem zapadałem się głębiej. Próbowałem usystematyzować wszystkie problemy, z którymi powinienem sobie poradzić (bo w punkcie wejścia uznałem je za uniwersalne, także również moje). Szukałem wyjść. Ale coraz bardziej zapętlony w gąszczu wątpliwości. I nagle. Nowe pytanie. Inna myśl. To on o tym. O tej nieswoje drodze. To ja teraz po jego śladach. Po jego koleinach. To znów źle. To jego zadanie do wykonania dla mnie, jego scenariusz mojej ścieżki. To błąd. To trzeba mi zacząć od nowa. Skoro już mam tego świadomość… Świadomość? Przebłyski? Czyżbym… Odnalazło mnie ostatnie zdanie. Zapomniane, rzucone na odchodnym: - „Przysięgam moi państwo, że nadmiar świadomości - to choroba, prawdziwa choroba”2. 2 Dostojewski F., Notatki z podziemia. Gracz, Warszawa 1964, s. 10. 4