Obiad zabójców - WordPress.com

Transkrypt

Obiad zabójców - WordPress.com
Anatol Ulman
Obiad zabójców
- Zatem zabijecie mnóstwo łotrów! – stwierdziła Babka. Wzdrygnąłem się.
- Są tłuści oraz wstrętni, zakatrupicie ich łatwo – obiecała Babka.
Widząc mój smutek, dopowiedziała po chwili:
- No, po prostu nie ma innego wyjścia.
- Dla przykładu – wtrącił Dziadek.
- Nikt inny ich nie uspokoi. Tylko śmierć – rzekła Babka kategorycznie z uśmiechem jak kosa.
Właśnie, by wzmóc apetyt na kartoflany obiad, piliśmy zrobione jesienią przez nią wino
z czerwonych i czarnych porzeczek. Dziadek na melodię Tirlititi nie bez racji podśpiewywał
piosenkę z pantomimy Royce`a Turko straszliwy. Tekst znalazł w Ulissesie Joyce`a:
Ja jestem facet,
Który ma placet
Na niewidzialność.
- Schorowany staruch i chudy asystent z wydziału fizyki, wyschnięty jak złamany dawno
konar akacji. Bojownicy. Krzyżowcy – zadrwiła jednak Babka.
Dziadek przestał nucić utwór, w którym słowa wyraźnie mijały się z muzyką. Wycedził
ostro, nieprzyjemnie:
- Nie jesteśmy średniowiecznymi mordercami rabującymi Wschód w imię ponurych idei.
Obrażona Babka wyszła do kuchni robić proletariacki posiłek.
Gdyby kto szukał winnych breweriom, jakie zamierzyliśmy wyczyniać, to przyczyna, jak
zwykle w wielkich sprawach, wydawała się małostkowa, bo wskazać należy głównie pobożną,
a bezimienną komisję ministra kultury do przyznawania stypendiów twórczych. Gdyby
bowiem Dziadek otrzymał ten państwowy datek żebraczy, o który tak daremnie prosił,
miałby kwoty na niezbędne leki nasercowe, a nawet na budujące zdrowie tomy wierszy pani
Szymborskiej oraz pana Różewicza. Gorzka lektura zaś nie dałaby mu czasu na robienie,
przy mojej wydatnej współpracy, bezsensownych, jak się wydawało, doświadczeń z fizyki
chaosu, czyli z możliwości ludzkiej mózgownicy. Mógłby także poświęcić czas pisaniu kolejnej
książki, zbędnej według wymienionej komisji, która nie daje szans pisarzom, co pozwalają
sobie na luksus myślenia samodzielnego w dobie czarnej, grobowej wolności. I tak Dziadek
został bohaterem otumanionym brutalnym kapitalizmem, jak ironicznie nazwał podobnych
Dziadkowi pewien bezmózgi śmierdziel.
Oczywiście obydwaj jesteśmy, chyba nawet dosyć dziecinnymi, marzycielami w oglądzie
świata. Ceniony przez nas polityczny tygodnik niedawno udowodnił bezspornie, że równość
między ludźmi jest niemożliwa, podobnie jak sprawiedliwość, oraz że korupcja i
wykorzystywanie władzy stanowią nigdy nie dającą się wyrugować część ludzkiej natury.
Zatem próbując z Dziadkiem czynić naszą malutką sprawiedliwość, jesteśmy naiwni bardzo.
Naiwny zaś to inaczej głupi. Głupi jednak to z reguły dobry. To nam wystarcza, by czuć się
ludźmi.
- A jak my ich tego…no? – spytałem.
- Czy to ma znaczenie? – zdziwiła się Babka, która napełniała talerze kartoflanką.
- Można po chłopsku – rzekł jedząc Dziadek. – Przekłuć widłami z grudkami zeschłego jak
złoto gnoju albo wymazanym w błocie orczykiem mocno dać po łbie aż łeb pęknie. Można po
pańsku: szablą ciąć albo sztyletem zadźgać. Czy też palnąć w czaszkę z pistoletu.
Ewentualnie estetycznie: trucizny dolać do koryta delikwenta lub niespodziewanie
wstrzyknąć jad w bandyckie cielsko. Wprawdzie trochę teatralna, ale w istocie szlachetna
śmierć renesansowa w drgawkach i konwulsjach.
Popił tłusty kęs pomazanego na czerwono placka rubinowym sokiem porzeczek.
- Wolałbym żebyśmy nikogo niczym nie przekłuwali! – zastrzegłem.
- Dlaczego? – zainteresowała się Babcia.
- Bo jeden, gdyby sinego wieprza przedziurawić, z pewnością trysnąłby ohydnym,
cuchnącym smalcem.
Ten, co go miałem na myśli, oglądany w telewizji, nieodmiennie kojarzył mi się z bladą
prezerwatywą wypełnioną śmierdzącym tłuszczem przemieszanym ze zgniłym ciemno
żółtym płynem.
- Jestem za trucizną – stwierdziłem kategorycznie. – Proponuję cyjanek.
- To idealny sposób – zgodził się Dziadek. – Zwłaszcza w sytuacji, kiedy zmuszeni przez
wypadki zechcemy zyskać na czasie i nie zwracać uwagi wroga, zanim na dobre znikniemy z
okolicy. Słowem, kiedy trzeba będzie szybko jakiś kraj opuścić po wykonaniu zadania.
Jest bowiem pewne, że granice zostaną natychmiast zaspawane na amen.
Odniosłem puste talerze do kuchenki gorącej jak Sahara. Babka na czarnej patelni
energicznie smażyła ziemniaczane placki. Wróciłem z nią do pokoiku, gdzie uważnie
rozdzieliła między nas gotowe już gorące danie. Dziadek łychą nabrał ze słoika wielką porcję
czerwonych niby zestalona krew konfitur z czerwonych porzeczek, rozdzielił między rumiane
placki i rozsmarował starannie.
- Nie zrobiłaś tartej marchewki? – spytałem Babkę mocno rozczarowany.
- Nie codziennie mogą być frykasy!
Jako że szybko zmiotłem swoją porcję, Babka doniosła następne placuszki i wprost z patelni
zsunęła na mój talerz. Były piękne i chrupkie.
- Skąd weźmiecie trutkę? – spytała rzeczowo.
- Z wydziału lub instytutu chemii na każdej wyższej uczelni – uśmiechnął się Dziadek.
- Kiedyś upiekę wam ciasto migdałowe – obiecała Babka.
- Trudno będzie bydlaka odnaleźć - powiedziałem
Nie umieliśmy ich języka, znajomość czterdziestu znaków pisma alfabetycznego nic nie
dawała, a wśród ludności w Choson minjujuui inmin kongwaguk Gułag znajomość języków
obcych jest żadna. Więc angielski i francuski całkowicie nieprzydatny. Poza tym
wszechwładny strach uniemożliwia tam jakikolwiek kontakt z informatorami, skoro zabite
byłyby nawet ich malutkie dzieci przy najmniejszym podejrzeniu reżimu o zdradę.
Przypuszczalnie w materiałach brytyjskiego SIS lub w CIA opisano zwyczaje dyktatora, więc i
miejsca pobytu, lecz z pewnością nikt nie znał jego aktualnego adresu.
- Wy i zabijanie – zaśmiała się Babka. – Przecież Dziadek w całym życiu uśmiercił tylko
kilkaset much i jednego zająca!
- Tak – potwierdził Dziadek. - Mordowanie jest nam wstrętne. Wynaleziono jednak nie
budzące wątpliwości uzasadnienie: zabijanie jest słuszne i konieczne, jeśli służy celom
wyższym. Cele takie ustalają jednak w swym interesie aktualnie rządzący czyli zdecydowana
mniejszość. Pozostaje nam odwołanie się do naszych gatunkowych właściwości zwanych
ludzką naturą.
- To znaczy?
- Człowiek lubi, chce i musi zabijać ludzi.
Spojrzałem na Dziadka z podziwem jak na stukniętego odkrywcę prawdy ogólnie znanej i
jednocześnie nie znanej nikomu. Babka jednak, zauważywszy błysk mojego oka, skrzętnie
odebrała mu część ponurej zasługi.
- Są intelektualiści, ssący soki ze zwłok zabitych – powiedziała – którzy podobny pogląd
ustalili wcześniej. Niejaki Colin S. Gray wieści naszemu wiekowi kolejne po poprzednim
stuleciu niesłychanie krwawe wydarzenia. Uważa, że wojna jest wieczna, bowiem wieczna
jest polityka. Drugi, René Girard, miłośnik Clausewitza, co podniósł wojnę do rangi wielkiej
sztuki, dowiódł, iż namiętność zabijania stanowi wbudowaną w człowieka pasję
uwarunkowaną zarówno biologicznie jak kulturowo. To trwały spadek po człowieku
pierwotnym, zwierzęciu które na przemocy zbudowało całą naszą kulturę.
Dziadkowi nie zależało na pierwszeństwie nie tylko w takich zasranych ustaleniach
dotyczącym natury homo sapiens. Kontynuował spokojnie:
- Kiedy niektórzy, bo im śmierdziała, zdali sobie sprawę z ohydnej potworności tej naszej
trwałej właściwości, pozostali poświecili się wymyślaniu pretekstów uzasadniających
niewątpliwą konieczność mordowania. Najstarsze i najtrwalsze preteksty mają charakter
religijny: nie tylko należy pozbawiać życia pogan, heretyków, ateistów oraz innowierców za
niepojęte sprzeciwianie się jedynej prawdzie, ale trzeba też przed śmiercią dla nauczki
zadawać im cierpienie, co też bardzo lubimy robić, w celu odstraszania od myślenia inaczej.
Ludzie rozumujący samodzielnie stanowią bowiem zagrożenie dla zwolenników mordu, gdyż
mogliby pozbawić szerokie masy prawa do realizowania tej podstawowej namiętności. Kiedy
pasje wierzących osłabły, ludzkość wyprodukowała nowe preteksty zabijania: nacjonalizm
oraz rasizm. Wszystkie te powody z powodzeniem znajdują nadal zastosowanie. Aby dać
powszechny upust owej silnej żądzy, wymyślono też środki zastępcze: rozrywki będące
wprawdzie tylko namiastkami radości, jakich dostarcza prawdziwe zabijanie, ale w zasadzie
powodujące podobne upojenie. Haniebne funkcje w tej mierze pełni w tej mierze kultura,
zwłaszcza fizyczna, nie tylko niska.
- Nie można inaczej? - spytała Babka nawiązując do naszych zamiarów i jako że kiedyś
nauczała literatury, zacytowała biegle: - Stokroć przeklęta godzina, w której od wrogów
zmuszony chwycę się tego sposobu.
- Są dwa sposoby uniemożliwiania działania dyktatorom oraz podobnym tyranom
opierającym władzę na niszczeniu własnego społeczeństwa – przypomniał Dziadek. Pierwszy, oparty na prawach, wymaga istnienia wybieranego przez naród reprezentującego
go parlamentu, który uchwala przyjęcie konstytucji demokratycznej, będącej, między
innymi, podstawą powołania i działania niezawisłego od władzy wykonawczej trybunału
(najwyższego sądu) gwarantującego przestrzeganie praw konstytucyjnych, zabraniających
przejęcie władzy ustawodawczej przez kogokolwiek, w tym przez partię rządzącą, instytucję
lub jednostkę. Jest to system niezbyt skuteczny, gdyż partia posiadająca w parlamencie
większość albo wsparta przez koalicjantów, może konstytucję zmieniać, więc uchwalać
władzę despotów głupich i okrutnych. Sposób drugi jest absolutnie skuteczny oraz pewny,
gdyż zakłada fizyczną likwidację dyktatorów lub kandydatów do jedynowładztwa. Trudniejszy
za to w wykonaniu, bowiem stojący na czele państwa samodzierżawca użyje wszystkich
państwowych środków takich jak wojsko, policja i popierający drania idioci, przeciwko swoim
przeciwnikom.
Wywód Dziadka opatrzyłem bystrym komentarzem:
- Naturalne w człowieku pragnienie zabijania innych i zadawania im cierpienia nazywane
bywa często zdziczeniem obyczajów w określonej epoce, mimo że zdziczenie takie ma
miejsce zawsze, czego dowodzą najstarsze teksty religijne i bieżące wiadomości ze świata.
Mówi się też dla zamaskowania tej normalności o różnych zbrodniach, że są irracjonalne,
bezsensowne, że nie bardzo wiadomo, dlaczego jedni zabijają drugich.
- Postudiowałam, co tam jedzą – wtrąciła bez sensu Babka. – Oni podobno uwielbiają
pulgogi czyli smażone kawałki mięsa, którego nie akceptujecie. Jedzą też kimchi, to znaczy
kapustę na ostro, oraz pikantny makaron zwany kuksu.
- To żre gruby dyktator i jego zbójcy – sprostował surowo Dziadek. – Naród, są tego
drobiazgu miliony, rad jest zwykłej trawie, polnym mleczom i podobnym używkom zielonym.
- Dlaczego ma nas obchodzić to, że dwadzieścia trzy miliony posłusznych idiotów zgadza
się zdychać z głodu lub jedząc tylko ziemię umierać w kacetach Haengyong, Yodok, Kaechon,
Chongjin, Hwasong, Kyungsung czy Senghhori? – Babka wyrecytowała obce nazwy jak
piękny wiersz na urodziny ukochanego przywódcy. Pracowała dla nas w dziale logistyki.
- Nie jesteśmy rzecznikami żadnej wspólnoty, samozwańczymi reprezentantami poniżanych
i uciskanych, nie jesteśmy zasranymi społecznikami – wyjaśnił Dziadek ze złością. Nie
powiedział jednak, czym jesteśmy. Zjadaczami placków ziemniaczanych? Którym kęsy tego
prostego jedzenia stają w gardłach?
- Zatem dlaczego będziemy ich kasować? – spytałem.
- Z bezsilności. To powinność przeciwstawiania się rozpaczy.
Po gadaniu Dziadka i ja pragnę uszczęśliwiać nieszczęsnych. Darmowa zabawa dla
biednych. Uszczęśliwianie, uważa Dziadek, odkryli Rzymianie, polega ono na dostarczaniu
masom chleba. I rozrywek. Chociaż najedzeni o te drugie na ogół starają się sami, dokonując
zbrodni, zapełniających sensem pustkę ich życia.
Wstałem od stołu i wyszedłem na niewielki balkon, by zaczerpnąć powietrza śmierdzącego
odchodami dużego miasta. Widać stąd między innymi okolony jodłami pałac prezesa. Prezes
spółdzielni mieszkaniowej dla poniżonych nie mieszka bowiem w zakaraluszonym falowcu,
ani w zamrówczonym bloku z wielkiej płyty. Prawdopodobnie brzydzi się karaczanów i
suchego smrodu śmieci, poza tym brakowałoby mu przestrzeni oraz powietrza w malutkich
spółdzielczych klitkach. Spółdzielnia mieszkaniowa biednych baranów zbudowała mu
gustowny biały jednopiętrowy domek pokryty dachówką o barwie robotniczej krwi. Gięte,
brzuchate jak jego sekretarka, żelazne balustrady balkonów dają rezydencji czar nadobnej
obmierzłości. Wiem, że pilnują prezesa dwa godne bullteriery obiegające regularnie stalowy
parkan. Dookoła pałacyku pysznią się martwe jeszcze klomby z patykami róż, idzie od nich
zapach wonnego gówna. Postanowiłem, że w odpowiednim czasie odwiedzimy prezesa w
sprawie osiedlowych kotów, które jednym rozporządzeniem skazał na śmierć. Prezes jest
jednym z małych jak polip licznych wybieralnych dyktatorów. Wszyscy dyktatorzy twierdzą,
że wzięli władzę w łapska dla uszczęśliwiania społeczeństwa. Dlatego postanowiliśmy z
Dziadkiem nigdy nie sięgniemy po rząd dusz.
- Na kolację będzie gzika – krzyknęła Babka z głębi pokoju.
Nagle pomyślałem, że przecież moglibyśmy, zamiast zbawiać poniżonych, wkrótce i nagle
z gołodupców stać się największymi na świecie obrzydliwymi bogaczami. Wprawdzie nadal
nie posiadamy gotówki, poza nędzarską emeryturą Dziadka i jeszcze niższą Babki, ale
przecież bez przeszkód mogli będziemy wejść wszędzie, gdzie szmal przechowują, by
bezkarnie przyswoić dowolną kasę. Albo kazać ją sobie wypłacić na odebraną komukolwiek
kartę kredytową. Lub założyć własny rachunek i własnoręcznie z bankowego komputera
przelać nań wszelkie kwoty z cudzych kont. Już przychodziło mi to do głowy, kiedy po raz
któryś w miesiącu jedliśmy na kolację gzikę, ulubione danie Dziadka. Wiejską potrawę
składającą się z posiekanej na drobno dużej cebuli wymieszanej z połową kostki mokrego
twarogu i podawaną z kilkoma parującymi ziemniakami omaszczonymi odrobiną margaryny.
Według Dziadka smaczne, pożyteczne dla zdrowia danie każdego niedołęgi życiowego,
zwłaszcza otrzymującego po pięćdziesięciu latach ciężkiej pracy emeryturę o równowartości
jednej pięćdziesiątej części wynagrodzenia szefa centralnego banku, liberała zimnego jak
zmarznięte na syberyjskim mrozie szczurze łajno. A ponadto ten bezwzględny typ żył
z płaconego przez Dziadka od emerytury podatku.
Na seledynowej ścianie pokoju Babki wisiało kilka reprodukcji malarskich oraz głównie
rodzinne fotografie w przeróżnych ramkach. Wśród nich zdjęcie zakola Dniestru, nad którym
pozostały jej wyblakłe wspomnienia dzieciństwa. Wpatrzyłem się w nieznaną rzekę, którą
ludzie Babce odebrali, bo lubią odbierać nie tylko życie.
Przez otwarte drzwi balkonowe sąsiadów po lewej napłynęła głośna muzyka. Chłopięcy głos
zapowiedział piosenkę zespołu Konkwista. Usłyszałem chrapliwy, nazistowski tekst
brunatnych wykonawców pałających żądzą mordu:
- Hej, lewacki psie
To ja przyszedłem dziś po ciebie
Dzisiaj moje ręce spłyną twoją krwią
Chociaż będziesz wył, prosił o wybaczenie.
- Rwą się, jak my – rzekł Dziadek cicho.
- Chyba jest różnica?
- W metodzie nie. W celu tak.
Tak do końca nie wiem, co o Dziadku myśleć. Zwłaszcza mam trochę wątpliwości od czasu
historii ze skórzaną walizą pani Pindy Rosalindy. Tak Dziadek nazwał czarną jak diabeł
kobietę, która śmignęła obok nas lśniącym jaguarem XJRS (śliwkowy metalic), kiedy w
zeszłym roku jechaliśmy powoli rowerami z Gdańska do Malborka, by odwiedzić kuzynów.
Bliskość oraz pęd pojazdu Pindy wrzuciły nas do rowu. W chwilę potem usłyszeliśmy suchy
trzask i stłumiony, miękki huk. To Rosalinda skasowała wóz wjeżdżając na betonową
kapliczkę na zakręcie. Kiedy po pozbieraniu się dojechaliśmy do miejsca katastrofy,
wianuszek modlących się wieśniaczek otaczał miejsce cudu, gdzie podstarzała dziwka,
wymalowana jak Las Vegas nocą, nietknięta stała obok samochodowego szmelcu. Cudowne
zdarzenie dotyczyło także nas: kilkadziesiąt metrów dalej za kępą drzew na poboczu
autostrady znaleźliśmy wyrzuconą z wozu siłą zderzenia potężną walizę w barwie ciemnej
wiśni ze złotymi zameczkami. Ustawiliśmy rowery pod wielką brzozą odzianą w wiosenny
seledyn delikatnych listeczków i otworzyliśmy trofeum. Wypindrzona makolągwa trzymała w
walizie owiniętą w ręcznik butelkę niebiańskiego Vin Santo z 1998 roku, świętego, bo
mszalnego, wina z Toskanii. Obok złocistego alkoholu upakowała pudło suchych ciasteczek
migdałowych cantucci do zamaczania w winie przed zjedzeniem. Zarządziliśmy postój. Po
prawej mieliśmy wielką łąkę, bardziej żółtą niż zieloną od jaskrawych w słońcu kwitnących
dmuchawców. Dziadek z lubością obciągnął z gwinta butlę słodkości.
Potem podchmielony zataszczył walizę w pobliże ocynkowanej cysterny stojącej wśród traw
na czterech ugnojonych kołach. Przewoźny zbiornik posiadał wielki kran, pod którym stało
długie, drewniane koryto z wodą. Zostawiwszy walizę obok, Dziadek wgramolił się na
cysternę, stanął na niej rozkrokiem w dostojnej, pomnikowej pozycji, oblizał wargi ze smaku
świętego wina i wygłosił fachowe przemówienie korzystając z informacji zawartych w
trzymanych w ręku kosmetycznych reklamach. Powiedział, nie bez staroświeckiego wdzięku,
tak:
- Piękne i miłe, dostojne a także frywolne panie! Pozwólcie, że zacznę od poetyckiego:
Wargi jej słodką skromnością wabiły w uśmiechu, by natychmiast przejść do porad
rzeczowych i słusznych. Otóż należy wiedzieć, że naskórek nie tylko damskich warg jest
bardzo delikatny oraz cienki, gdyż nie ma w nim gruczołów, które zapewniłyby odpowiednie
natłuszczenie i nawilżenie. Ich cienka warstewka ochronna dodatkowo ściera się podczas
naturalnej czynności produkowania przez panie tak zwanych talerzy w żołnierskiej barwie
feldgrau. Szkodzą jej także wiatr i słońce, zwłaszcza tak upalne jak dziś. Jeżeli zatem nie
będziecie nawilżać i chronić waszych warg, szybko staną się przesuszone, zaczną pierzchnąć
i pękać. Bezwarunkowo stosujcie więc bezbarwny albo kolorowy sztyft, może tez być krem.
Wiedzcie bowiem, iż ochronne pomadki zawierają glicerynę, alantoinę, olejki i woski roślinne
oraz witaminy A i E. Substancje te skutecznie nawilżają i natłuszczają skórę warg.
Po tym fachowym wstępie Dziadek sięgnął ręką do kieszeni marynarki rozpychanej przez
pulchną butlę z resztką wina. Wyciągnął ją z niejakim trudem, popił i kontynuował biegle
wykład czytając z kolejnych karteczek:
- Równie ważna jest ochrona przed promieniowaniem ultrafioletowym, na które, od wiosny
począwszy, a skończywszy na pierwszych przymrozkach, są panie z wagi na tryb życia
niebezpiecznie wystawione. Naskórek warg, pozbawiony melaniny i warstwy rogowej,
dającej naturalną ochronę przed słońcem, łatwo może ulec słonecznemu poparzeniu.
Zaczyna wtedy również nieładnie brązowieć, a to przecież kolor dla warg niezbyt stosowny.
Dlatego koniecznie smarujcie je sztyftem ochronnym z filtrami UV. Wyschnięty, łuszczący się
naskórek nie tylko wygląda nieładnie, ale też utrudnia makijaż warg. Ponadto szminki i
błyszczyki sprawiają, że każda na nich nierówność staje się jeszcze bardziej widoczna. Takich
problemów panie unikną, jeżeli raz w tygodniu zafundujecie wargom delikatny, złuszczający
piling, który sprawi, że staną się idealnie gładkie. Naskórek znakomicie mogą również panie
wygładzić miękką szczoteczką, to znaczy w przypadku pań szczotką. Jak to należy czynić?
Otóż pierwej trzeba posmarować wargi nawilżającym lub tłustym kremem, a potem
delikatnie szczotką masować, zataczając małe kółka. Zabieg taki poprawia również
mikrokrążenie, dzięki czemu czerwień warg staje się intensywniejsza, co niewątpliwie zwróci
na nie uwagę wielu atrakcyjnych panów byczków. Dobrze jest również smarować je miodem.
Miód po dziesięciu minutach może zlizać jęzorem koleżanka. Na wargi także świetnie działa
także zimny masaż, najlepiej kostką lodu, co jednak w przypadku pań stanie się możliwe
dopiero podczas zimy.
Ostatnie zdanie Dziadek wypowiedział z wielką troską, gdyż świadom był warunków
higienicznych, w jakich żyją w tym kraju nie tylko te panie, do których przemawiał.
Promienie słońca delikatnie bieliły mu włosy nadając głowie szlachetne rysy rzymskiego
senatora. Dziadek zrobił krótką przerwę, by zaciekawić niezbyt dotąd zainteresowane
słuchaczki oraz by przez chwilę łowić uszyma brzęczenie owadów w łąkowym kwieciu, w tym
szlachetne basy grubaśnych trzmieli. Potem podjął temat:
- Pora wyjawić zasadniczy powód zajmowania paniom tak cennego czasu. Otóż, pozostając
całkowicie w służbie dobra, chwilowo reprezentuję wielką i sławną firmę, której zadaniem
podstawowym jest, jak zresztą każdej podobnej firmy, żerowanie na głupocie i próżności w
celu zbijania grubych jak wieprze miliardów. Wymieniona korporacja robi fortunę na
produkowaniu i rozprowadzaniu środków upiększających niewiasty pod hasłem Wargi
najpiękniejszy afrodyzjak: podkreślają urodę pań, przyciągają uwagę, obiecują słodycz. Jeżeli
są zadbane i pięknie umalowane! Zaś tego u pań absolutnie nie dostrzegam!
W ostatniej uwadze pełno było goryczy oraz egzystencjalnego smutku. Dziadek ostrożnie
zlazł z cysterny, podjął stojącą na trawie walizę i otworzył. Poza pustym miejscem po winie
oraz ciastkach była wypełniona paroma flakonikami perfum oraz dziesiątkami pięknie i
bogato opakowanych szminek Wybrał jedną, by entuzjastycznie zachwalać:
- Oto niezrównana Glam Shine Cream! Szminka ta powiększa optycznie wargi, gdyż oparto
ją na kompozycji łączącej dwa lustrzane polimery z olejkiem o wysokim współczynniku
załamania światła w celu osiągnięcia maksymalnego połysku. Ponadto daje uczucie
komfortu, optymalną intensywność koloru, nie rozmazuje się i nie pozostawia uczucia
lepkości. Podobne właściwości wykazują też wspaniałe szminki o poetyckich, zmysłowych
nazwach: Sensual Grenadine, Sexy Plum oraz cudowna Hot Lilac!
Następnie Dziadek zaprezentował szereg innych pomadek do ust zaczerpniętych tym
razem z walizki garścią.
- Proszę z zachwytem popatrzeć! Oto całuśna szminka Color Trend, ta zaś, kremowej
konsystencji pod nazwą Superlustrous zawiera unikalne chronosfery stanowiące ekstremalne
źródło nawilżenia i koloru. Trzecia znów, lśniąca i roziskrzona, to słynna My Lip Miracle!
Natomiast niewątpliwym atutem Perfect Color Lipstick Platinum jest opakowanie! Klasyczne,
metalowe etui przypadnie do gustu każdej, nawet najbardziej wybrednej elegantce! Oh,
pardon, zapomniałem, że panie miałyby niejakie kłopoty z taszczeniem jakiegokolwiek
bagażu.
Dziadek pochwalił także mnóstwo innych szminek, w tym amarantową Kiss proof nr 506
oraz Chanel infrarouge i Dior Addis 222 ultra beige. Tę część reklamy zakończył uwagą:
- Należy zawsze pamiętać, że pomadki dzielą się na matowe i z połyskiem. Matowe
wyglądają dobrze, kiedy występują w ciemnych i nasyconych kolorach. Zatem unikać trzeba
odcieni beżu, brązu oraz koralu, bo te prezentują się lepiej, gdy mają odrobinę satynowego
połysku. Stąd rada: panie o gładkich, jędrnych wargach powinny wybierać szminki
błyszczące, matowych zaś używać panie dojrzałe. Proszę wybaczyć, że nie zajmę się
problemem warg zbyt małych, zmarszczonych lub o niedoskonałym rysunku. Tych usterek
pozbyć się można jedynie w gabinetach dermatologów i lekarzy medycyny estetycznej, ja
zaś jestem jedynie skromnym polskim filologiem. Niemniej znawcą urody, w tym powabu
żeńskich, warg zwłaszcza obecnie, po przestudiowaniu zredagowanej przez Umberto Eco
wspaniałej Historii piękna.
Tu Dziadek z dawną gracją ukłonił się audytorium złożonym z kilkudziesięciu dorodnych
jejmości, wybrał z walizki szminkę słynnej firmy Astor, bodajże Soft Sensation stanowiącą
aktualną rewelację w dziedzinie nawilżania, i ze znawstwem, którego bym u niego nie
podejrzewał, kilkoma ruchami dodał krwistej, filuternej czerwieni wargom jednej ze
słuchaczek, która właśnie spokojnie gasiła pragnienie w korycie z wodą. Potem inną
pomadką, bodajże marki Maybelline, zamaszyście wymalował wargi następnej, nadobnej
istocie. I tak żarliwie do końca, nie pomijając żadnej, aż do wyczerpania posiadanego zapasu
najlepszych na świecie szminek. Niektóre z poddawanych makijażowi wyraźnie nie życzyły
sobie kosmetycznego upiększania: odwracały się, odchodziły oraz uciekały broniąc dostępu.
Wezwany stanowczo przez Dziadka do pomocy przy okiełznywaniu niesfornych, starałem się
je chwytać i przytrzymywać, dopóki on nie dodał im krasy, malując wargi na wszelkie
dostępne mu kolory tak matowe jak błyszczące. Przyznam, iż działałem niechęcią: zajęcie
nie wydawało mi się zbytnio dowcipne, a w żadnym wypadku estetyczne. Poza tym rzecz
okazała się również trochę niebezpieczna; jedna z damulek groźnie pochyliła głowę, druga
walnęła mnie łbem, aż upadłem na żółty kobierzec umajony zgniłozielonymi plackami. Inna
próbowała kopnąć (udało mi się w porę czmychnąć), kolejna załatwiła się podczas
szminkowania, na czym ucierpiała fizyczna integralność Dziadka. Był jednak zbyt
rozochocony swym pomysłem i na tyle podpity, że nie dostrzegał przykrego i chyba trochę
niemądrego sensu zabawy. Niemniej kiedy wszystkich trzydzieści siedem madonn owego
rodzaju miało już szykownie upiększony ważny, kuszący samców element ciała pod ogonami,
nie sposób było zaprzeczyć, że absolutnie wszystkie bardzo zyskały na zabiegu. Wyglądały
bowiem niesłychanie kokieteryjnie, zalotnie i wesoło, nie były, jak zwykle, tylko wulgarnymi,
powszednimi istotami w żółtozielonym pejzażu rozsłonecznionej łąki, ale wydawały się
zjawiskiem ze świata najwyższej sztuki, stały się cudownym objawieniem natury, pełne
wdzięku, uroku oraz niecodziennego czaru.
- Przysiągłbym – powiedział Dziadek smakując malarskim wzrokiem swe dzieło i czując się
całkowicie spełnionym artystycznie – że jestem pierwszym człowiekiem na świecie, który, a
przecież to babskie malowanie się trwa od czasów starożytnego Egiptu, wreszcie odkrył
najwłaściwsze zastosowanie produktów przemysłu kosmetycznego: malowanie
czworonożnych dam łażących po zielonych polach w poszukiwaniu pokarmu. Bo i taki winien
być cel wielomiliardowego biznesu żerującego na próżności wszelkiej maści idiotek
pragnących sprzedawać swoje wdzięki pokryte maskującymi farbami.
Wielka łąka ogrodzona była elektrycznym przewodem rozpostartym na cienkich słupkach,
więc przebywających tam cycatych istot nikt nie musiał pilnować. Kiedy kończyliśmy nasze
zajęcia, zobaczyliśmy, iż spod lasu ktoś idzie w naszym kierunku. Czmychnęliśmy w zarośla
blisko rowerów. Po pewnym czasie zjawił się stary, chudy, zarośnięty pastuch w gumiakach..
Ów prosty człowiek, nie nawykły do obcowania z efektami zastosowań współczesnej
kosmetyki, najpierw zmienił się w słup, następnie zaczął złorzeczyć i rozglądać za
sprawcami, by w końcu stwierdzić brak ludzkiej ingerencji. Na wszelki wypadek padł więc na
kolana między roziskrzone na żółto mlecze i ostrożnie bił krowom małe pokłony. Jedna z nich,
bardzo zadziwiona…coraz ku niebu wznosi wielkie oko, usta z dziwu otwiera i wzdycha
głęboko, jak to trafnie określił wieszcz.
- Oto polska nieskalana wieś uszczęśliwiona drugim już tego dnia wytęsknionym, ciemnym
cudem – skomentował Dziadek cicho, nie bez słusznego zadowolenia. Pozostawiliśmy za
sobą bogaty krowi urobek obficie zlany perfumami marki Karolina Herrera New York, a także
ValentinoV.
Babka przyrządziła w kuchence poobiednią herbatę z suszonego głogu i szklanki wniosła na
tacy do pokoju. Kiedy piliśmy poinformowała nas:
- Z Warszawy do Pekinu polecicie przez Istambuł. Wylot boeingiem Dreamliner B787 o
trzynastej dwadzieścia pięć, przylot do Istambułu siedemnasta dziesięć.Tam przesiadka i
trochę czekania, bowiem samolot do stolicy Państwa Środka dopiero o dwudziestej trzeciej.
Lądujecie w Pekinie po piętnastu godzinach i rozglądacie się za lotem do Pjonjang.
- Ile kosztuje bilet?- spytałem machinalnie i wszyscy ryknęliśmy śmiechem. Ale
wyśmiawszy się Babka odpowiedziała rzeczowo:
- Cztery tysiące pięćdziesiąt dwa peelen.
- A może w Istambule zrobimy dłuższą przerwę? – zaproponowałem. – Przecież z Turcją
graniczy Dżomhuri-je Eslami-je Iran, która też powinniśmy odwiedzić! Przyrządzimy dwie
pieczenie przy jednym ognisku morderców.
- Niezła myśl. – pochwalił Dziadek. - Ten owłosiony na czarno robak…
- Wyprostowana gąsienica, napełniona zielonym promieniotwórczym jadem, która wzywa
do ludobójstwa – wpadłem Dziadkowi w słowa.
- Stukniecie faszystę i którymś z kolejnych lotów do Chińczyków – zgodziła się Babka. –
Wracać możecie przez Moskwę. Ma połączenie z Pjonjang.
- Przez Moskwę – powtórzył Dziadek. – Kusząca możliwość.
- Tam, gdzie z gnojnego brzucha samodzierżawia wychodzi seryjny car-putain i rozkazuje
bezmózgim poddanym skierować rakiety napojone śmiercią w narody bliskie i dalekie –
zabłysnęła poetycką wizją Babka.
- Byłaby więc trzecia pieczeń opalona na drewnie z dziedziczonego tronu Iwana Groźnego
– ucieszyłem się. - Oni znów grożą światu kaźnią.
- Bezkarni. Tak sądzą.
- Będzie wielki raban na świecie, gdy ich zaciukamy – powiedziałem.
- Każda pojedyncza śmierć umniejsza ludzkość, co wiemy dzięki Hemingway`owi –
przypomniał Dziadek. – Natomiast bez znaczenia jest śmierć milionów.
- To fakt - zgodziłem się. – Miliony są nudne. Zwłaszcza te małe miliony, jeśli pominąć
imponujące osiągnięcia drugiej wielkiej wojny. Kto zresztą słyszał o półtora miliona
wymordowanych przez Turków Ormian podczas pierwszej. Kto pamięta o drobnych rzeziach,
takich jak wycięcie dwóch milionów czarnych Sudańczyków przez muzułmańskich panów
kraju. O następnych dwóch milionach zarezanych przez swoich w Kambodży (gdzie to
zresztą jest?). O wybitym, znów niewielkim dwu milionie Tybetańczyków, co uczynili
Chińczycy i za co świat im podziękuje hucznym udziałem w rozgrzeszającej olimpiadzie. Że
nie wspomnieć o skromnym milioniku Tutsi, co stracili głowy i upiekli ciała za przyczyną
oszalałych Hutu, zresztą również katolików. Nudne miliony zabitych.
- To prawda – zgodziła się Babka. – Dobrymi ludźmi wstrząsają jedynie pojedyncze
morderstwa, szczególnie popełnione na znajomych albo powinowatych. Chociaż chwilowo
nieprzyjemne wrażenie wywołać może na nich także śmierć jednej nieznanej osoby.
Widziałam w telewizorze, jak wysoka niby długa tykwa, piękna kobieta z plemienia Hutu z
maleńkim dzieckiem na plecach wśród żarłocznej zieleni rąbała maczetą okrąglutką pyzatą
Tutsi. Kiedy przełupała jej pokrytą czarnymi kędziorkami głowę, wytrysnęła krew rubinowa
jak u wszystkich ludzi, i biały mózg, jak u wszystkich.
- Wiadomo – żachnął się Dziadek. Podsunąłem inny temat:
- Co będzie, kiedy już zbawimy matołów?
Dziadek oblizał wargi jęzorem, jakby smakując ów moment.
- Przypuszczam - rzekł – że może być różnie. - Jeśli zbawimy tumanów zarzynając
niektórych tyranów, może staniemy się dla większości ojcami narodu matołów,
budowniczymi czasów nowych, geniuszami matołów, zwiastunami pokoju i dobrobytu,
kołtuńskimi mężami czterdzieści i cztery. Natomiast jeżeli zamysł nam nie wyjdzie,
zostaniemy potworami i oprawcami, zbrodniczymi parweniuszami, działającymi z ukrycia
tchórzami, bezbożnikami oraz sadystami, zboczeńcami podglądającymi nagie dziewice i
matrony, oszustami, wrogami ludzkiego rodzaju oraz plugawymi nieprzyjaciółmi prawdy.
Zostaniemy oskarżeni o rozwydrzenie obyczajowe, o dokonywanie nielegalnych skrobanek,
o liczne gwałty na śpiących lub otumanionych lękiem kobietach, o molestowanie
homoseksualne na mężczyznach za pomocą czarcich rogów, o pedofilię, nekrofilię i
pornografię, o remont oraz renowację Sodomy i Gomory.
- Liczy się tylko sukces - zgodziła się Babka, która raczej nie lubiła się zgadzać.
- Jeśli przegramy, utopią nas w ślinie i gnojówce jako szatanów. Jeśli zbawimy, postawią
nam, przy czarnym sprzeciwie, puste cokoły, na których stał będzie Nikt. Przecież nie
przyznamy się do czynu. Przecież nas nie ma. Następnie legion przechwyci zasługi, a inny
potępi naszą zbrodnię.
Dziadek lubi gadać, więc przechwycił pałeczkę:
- W opiniach biegłych psychiatrów cierpieć będziemy na ciężki rodzaj schizofrenii
objawiającej się maniakalnie w chorobliwym przekonaniu o istnieniu nierealnej idei równości
ludzi, co stanie się powodem krwawego sadyzmu w naszym działaniu. Będziemy
jednostkami zdegenerowanymi, którymi fanatycznie kieruje chorobliwy mit sprawiedliwości
społecznej. Jednocześnie część specjalistów, uczonych w dziedzinie chorób umysłowych,
przestrzegać będzie przed kwalifikowaniem nas jako wariatów, gdyż uniemożliwiłoby to
właściwe osądzenie naszych czynów po schwytaniu przez praworządne władze. Oni będą
uważać, iż należy nas sklasyfikować raczej jako podłych terrorystów fundamentalnych,
którzy podle wykorzystują nasz talent do mamienia ofiar spaczonymi ideami.
Scharakteryzowani zostaniemy jako ludzie bezwzględny, którzy, chociaż nie pozbawieni
pewnej inteligencji, nie odróżniają dobra od zła, cierpią na kompleks niższości (zazdrość
względem ludzi pozostających przy władzy oraz dewiacje seksualne: zabijamy, by osiągać
zadowolenie płciowe). Pojedynczym ludziom nie wolno bez uprawnień podejmować dzieła
zbawiania innych.
- Na co więc wysiłek? – spytałem z męką.
- Walkę z wiatrakami podejmuje się w imię wartości, w które się wierzy. Toczą ją odmieńcy
czyli psychole. Stuknięci chcą zniszczyć utarte wzory w swoisty sposób dążąc do prawdy,
przełamywać bezmyślne tabu. Oni wiedzą, że nie ma miejsca na zgorszenie. Nie ma podziału
na przyzwoite i. nieprzyzwoite, normalne i nienormalne. Co bowiem decyduje, że coś
normalne jest a inne nie jest ? Przecież to rzeczy umowne, uzależnione od dziedziczonych
bezrefleksyjnie wzorów. Należy przekraczać siebie, iść za głosem emocji, nie tłumić
pragnień, kiedy nie zagrażają nikomu prócz posiadaczy bogactw i władzy. Żyć bez poczucia
grzechu, poza wyspekulowanym dobrem i złem. Poniżeni i wyśmiewani. Niepokorni,
nieokrzesani, ordynarni, ale czujący pragnienia i potrzeby innych. Nie żądamy niczego w
zamian. Taki moralny obowiązek. Dlaczego? Bo ledwie uprzednio wychynęliśmy z dołów
społecznych, już nas dopadł stary system i z powrotem począł wciągać w ścieki tworzone
przy myciu pomników wolności. Zatem krocz spokojnie wśród zgiełku i pośpiechu. Prawdę
swą głoś jasno. Zresztą nie jesteśmy niczemu winni, gdyż w naszym kraju jedynymi
poważnymi zbrodniami są nagość człowieka, głównie kobiety, krytycyzm wobec rządzących
i opowiadanie się po stronie wyzyskiwanych.
Podczas przemówienia Dziadek zachłysnął się jakimś zgniłym powietrzem albo połknął sierść
kotki siedzącej właśnie Babce na kolanach i rozkaszlał obrzydliwie charcząc. Podałem mu
budesonid. Obaj jesteśmy alergikami. W związku z popularną przypadłością codziennie
musimy zażywać po pastylce leku pod nazwą zyrtec, który wytwarzany jest między innymi
w Belgii. Jest to związek chemiczny cetirizini dihydrochloridum. Ma on jeszcze kilka innych
nazw, ale skład oraz ceny są zbliżone. Najtańszy, allertec, wytwarzany jest w Polsce i jego
drobina kosztuje w aptekach tyle, co bochenek chleba. Pigułka trochę większa od muszego
gówna! Tymczasem koszt jej produkcji wynosi w Polsce piętnaście groszy i tyleż w
przeliczeniu na euro, co sprawdziłem w Internecie, wdzierając się do danych europejskich
koncernów farmaceutycznych. Robale żyjące z produkcji i handlu lekami zdzierają skórę z
ludzi chorych nie licząc się absolutnie z niczym. Im również dobierzemy się do skóry,
pomyślałem mściwie.
- Co powoduje, że jakieś tłuste, spocone bydlę, albo bydlę owłosione jak kosmaty robal
poleca zabijać, głodzić, zamęczać swoich ziomków? – spytała nagle Babka.
- Pycha – odpowiedziałem. – I posiadana władza. Bydlę może kazać mordować, więc każe.
- Nie sądzę – zaprzeczył Dziadek. – Przyczynę główną stanowi przede wszystkim
bezkarność. Zawsze Podstawą takich decyzji zawsze jest poczucie bezkarności. Zwłaszcza
bezkarności absolutnej.
- My też będziemy kosić, bo nie poniesiemy odpowiedzialności!
- No cóż – rzekł Dziadek.
- Chyba nie przyjdzie im do głowy, że taki nikt, jak my, les misérables?
- Takie schorowane, kartoflane pokraki, chudziny nie wiadomo skąd – zaśmiała się Babka. –
To ci niespodzianka.
- Warto byłoby zobaczyć zdumienie siepaczy – rozmarzyłem się.
- Nie będziemy się sycić przedśmiertnymi odczuciami oprawców – urwał Dziadek. – Nie
będziemy szukać przyjemności. Nie będziemy podobni barbarzyńcom!
Postanowiłem zmienić temat.
- My, jedzący zupę warzywną na wysypisku, nie możemy pojąć, że ogromne masy zgadzają
się na swoje i cudze cierpienie. A może wielu ludzi lubi niewolę? Miliony dają się opanować
nielicznym i znoszą cierpliwie ich krwiożerczą niesprawiedliwość.
- Ruere in servitium, wdrożeni do niewolnictwa – potwierdziła Babka.
- Tak – zastanowił się Dziadek. – Nie potrafię rozstrzygnąć, czy jedynie lęk przed torturami i
śmiercią powstrzymuje wielu od buntu. Bycie niewolnikiem ma bowiem zalety: zwalnia od
wszelkich decyzji i wielu trosk. Przyszłość czyni jasną i wiadomą. Wprawdzie nakłada ciężary
oraz wymaga zgody na niesprawiedliwość, ale jest korzystne, gdyż zapewnia egzystencję,
choćby mizerną. Wiedzą o tym mieszkańcy Azji a także Rusi. Ponadto ci ostatni, co dla wielu
godne zazdrości, obcują z żywym bóstwem, z budzącym strach i miłość carem.
- Ubijmy cara! – wykrzyknąłem buńczucznie.
- Unieszczęśliwilibyśmy wielu modlących się do niego biedaków – zmartwił się Dziadek. –
Przecież nie po to!
Zgarbiona nieco Babka, kiedy kot zechciał zejść z jej podołka, polazła do kuchni, by wrócić
z plastikową zieloną konewką napełnioną wodą do podlewania. Jak jakaś Semiramida Babka
posiada w pokoju wiszący na wspartej o podłogę i sufit poprzetykanej ciesielskimi
gwoździami rurze kwietny ogródek z mnóstwem roślin. Niezbyt uważnie napoiła zielone
zielska.
- Dziewiątego września mają tam święto narodowe – powiedziała. – Wieprz będzie na
trybunie odbierał słynną defiladę. Natomiast w lutym, szesnastego, obchodzi huczne
urodziny. To uroczystość również publiczna lecz większa, bo poświęcona bóstwu.
- Tak – rzekł Dziadek. – Nie trzeba go będzie szukać w niezliczonych bunkrach i tunelach
pod Pjongjang.
Zadumałem się.
Nie bez wpływu Dziadka dosyć szybko osiągnąłem przeświadczenie, że życie nigdy nie
ugasi pragnienia znalezienia wyczerpującej odpowiedzi dotyczącej początku, sensu i celu
istnienia. Zwątpiłem też, mimo pełnej aprobaty dla postępu wiedzy, w jej ostateczny triumf.
Wiem, że słońce w końcu zgaśnie pochłonąwszy uprzednio wszystko razem z jakąkolwiek
pamięcią o człowieku. Mimo tej melancholijnej perspektywy uważam, że powinnością
człowieka jest myślenie. Nie jedzenie, sranie, jebanie, gromadzenie i bezmyślne powtarzanie
wtłoczonych sformułowań, zachowań oraz gestów lecz aktywne używanie umysłu w celu
nowego rozumienia starych, pozornie już rozwiązanych problemów, a przede wszystkim
dążenia do dalszego postępu w pojmowaniu świata i budowaniu przyszłości. Nie dającego się
przecenić znaczenia tej powinności najdogłębniej dowodzi fakt, że jest ona we wszelki
możliwy sposób zwalczana poprzez systemy, organizacje, instytucje oraz mających do
stracenia wszystko ludzi, którzy pozostałymi rządzą. Samodzielne myślenie jednostek
pozbawiłoby bowiem władzy tych, których siłę stanowi wyuczona i narzucona społeczeństwu
bezmyślność. Każdy dyktator łatwo przekształca swój naród w morderców, bowiem z jego
oraz otaczających go służalczych fagasów punktu widzenia mordercami są wszyscy.
Nagle usłyszałem za oknem skrzek sroki, okrutnego ptaka mordującego wróble,
wyjadającego drobiazgowi jajeczka i pisklęta. Sroka jest piękna, to, co z dala wydaje się na
niej czarnym jak sadza fraczkiem, jest w istocie bardzo eleganckie, wspaniale głęboko
ciemnozielone.
- Warto zobaczyć – poinformowała Babka.
Powstaliśmy z krzeseł, weszliśmy na balkon i spojrzeliśmy w dół. Wydeptaną na trawniku
ścieżką szedł nieśpiesznie wielki bury kot lekko poruszając opuszczonym ogonem. Jedna z
koczujących na topoli licznych srok zerwała się i szybując bezszelestnie wylądowała tuż za
nim. Potem podskakując i dowcipnie kręcąc główką podążyła za kotem. W pewnym
momencie zerwała się nagłym szusem i dziobem rąbnęła kota w ogon. Ten wrzasnął,
poderwał się dziko i miaucząc uciekł w krzewy. Zadowolone ptaki na drzewie, które
obserwowały przedstawienie, podniosły radosny, brzydki rejwach. Jeszcze raz pojąłem, że
świadomie, złośliwie zadawany w przyrodzie ból stanowi pożądaną przez wszystkich
zabawę..
- One tak często – wyjaśniła Babka. - Jak się nażrą na śmietnikach, złaknione są rozrywki.
Wracając do stołu uruchomiłem po drodze telewizor. Trafiłem na migawki popołudniowych
wiadomości. W ciasnych uliczkach starożytnego miasta obłąkana dzicz świętowała krzykliwie
i radośnie śmierć grupy dzieci rozerwanych przez bombę, którą im zaniósł, salem alejkum,
religijny głupiec.
Zamknąłem medium łączące ludzi na świecie.
Nastało długie milczenie.
- Pojedziecie zabić – przypomniała Babka. – Znów aktualne staje się przesłanie Kiplinga
sprzed ponad stu lat.
Jako że nie wiedziałem nic o powinnościach wyznaczonych nam przez zapomnianego
pisarza, Babka wśród licznych, zakurzonych książek wyszukała odpowiedni tom z
odpowiednim wierszem i odczytała i odczytała fachowo, rytmicznie, jak maszerujący żołnierz
wyzwoleńczej armii. Tylko jej entuzjazm był wyraźnie fałszywy:
- Dźwignij brzemię Białego Człowieka, wyślij najlepszych ze swej rasy, skaż swych synów
na wygnanie, aby służyli na trudnym posterunku ludom niespokojnym, dzikim, posępnym
diabłom i dzieciom na poły.
- Niech mordercy, lepsi od innych morderców, wyślą swych zabójców, by zacofane narody
uczyli mordowania – skomentował Dziadek.
- Zaprawdę powiadam wam – rzekła Babka. – Jeśli ludzie tak lubią zabijać, to zaiste
zabijanie zabójców jest rzeczą słuszną. Czy ktoś z obecnych ma chęć na deser, na pyszne
ciasteczka z płatków owsianych pomazanych porzeczkowym, krwawym dżemem?
- Pięknie mówisz – pochwalił Dziadek. – Prozą, jak srebrne kamyki sypane garścią do
mosiężnego garnka.
- W którym gotuje się pryskając wokół groźna kartoflanka – uzupełniła Babka.
Dziadek zdrzemnął się na tapczanie, Babka poszła do kuchni myć naczynia. Ponownie
uruchomiłem telewizor. Szedł w nim film, jaki stworzyć mogła tylko niesłychanie krwiożercza
inteligencja. Wymazany krwią, upstrzony ranami, splamiony okrucieństwem człowiek ubrany
w brudny worek dźwigał krzyż, na którym wkrótce miał przybity gwoździami skonać.
Zuchwały reżyser dawał widzowi smakować każdą grudkę zaskorupiałego cierpienia na ciele
bohatera, pozwalał odczuć ohydny smak jego śmiertelnego, posolonego umęczeniem potu.
- Geniusz - powiedział nagle o autorze obrazu Dziadek rozbudzony płynącą z głośnika
mocną łaciną rzymskich legionistów popędzających ofiarę. – Jeszcze nigdy pojedynczy
człowiek nie zarobił tylu dolarów na tak dokładnej inscenizacji ludzkiej i boskiej nędzy.
- Zaspokaja nienasycone zapotrzebowanie człowieka na oglądanie zbrodni - dopowiedziała
Babka, którą zwabił głos Dziadka.
- Nie tak dawno jeszcze obywatele społeczności we wszelkiego wieku oraz płci mieli szansę
na oglądanie publicznych egzekucji – przypomniał Dziadek. – Niestety, po humanistycznych
zwyczajach pozostała tylko wirtualna namiastka. Za to powszechna.
- Już wiem, dlaczego powinniśmy zabijać gładko i pozostać bezimiennymi - stwierdziłem nie
bez smutku.
I wtedy do pokoju jakby napłynęła niewidzialna mgła, a jej szpileczki nakłuły mi ciało i
zadrżałem. Wiedziałem, że to trwoga zabójców. Zamykając oczy struchlałem ze strachu. Pod
powiekami utworzył się obraz uzurpatora podobnego do białej świni, a ja igłą strzykawki z
trucizną nakłułem skórę bóstwa nadżartego gangreną wszechwładzy. Hegemon padł, w
konwulsjach wytoczył z ust siwą śmierdzącą ślinę, a z malutkiego otworka po igle wytrysnęła
odrażająca fontanna rudej ropy jak po dowierceniu się do ogromnego złoża nędznej krwi.
Stężałe ręce zawisły mi w pustym powietrzu.
- Nie potrafię – zawiadomiłem Babkę i Dziadka. Otworzyłem oczy.
Mieszkanie Babki (Dziadek, jak ja, mieszka osobno) składa się z książek, doniczkowych
kwiatów oraz kurzu. Ten kurz według niej to zmełty proch z daremnych myśli o wyrwaniu się
z przynależnej człowiekowi pasji mordowania.
Patrzyli na mnie z troską. Czułem żałość i smród zbrodni.
- Ty osobiście nie musisz zabijać - rzekł Dziadek. – W zasadzie twój wkład i tak będzie
podstawowy, gdyż bez twojej wiedzy i naukowego talentu nie dotarlibyśmy na koniec
barbarii.
Jego słowa były ciężkie od niewidocznych łez.
- Że też właśnie my musimy – wystękałem.
- Pozabijacie trochę, żeby uniknąć wreszcie rozgoryczenia, że nic się nie daje zrobić –
powiedziała Babka miękko. – Wszystkie lepsze rozwiązania są niemożliwe.
- Dlaczego się przejmujemy?
- Bo to nie nasze, więc nasze zmartwienie – wyjaśnił Dziadek zimno.
- Przyjemnie jest mieć rację podczas mordu? – spytałem chytrze. – Oni, despoci,
samowładcy, tyrani, kremlowskie oraz irańskie bestie, oby wszyscy sczeźli, są również
przekonani o racjach swoich!
- Język na bezdrożach – skomentowała Babka. – Waszą pewnością jest bezimienna
bezinteresowność młody, wrażliwy człowieku.
- Wymłócony z przesądów, pozbawiony lichych pragnień, wyzbyty bezpiecznej nicości
życia, odrzucający cuchnące gnozą mity, zatęchłe szaleństwo ciągłego mordu, historię
według potrzeb, wolny od zimnej sławy, wyposażony w przepych nędzy, strzaskany
człowiek!
- Ech – zaśmiała się Babka. – Wprawdzie zabójca. Ale nie strzaskany, nie splamiony
okrucieństwem, wolny od zła.
- Poza tym przed czynem możesz dla wywołania w sobie nienawiści wyobrazić blaszaną
miednicę wypełnioną przez ustaszów po brzegi wyłupionymi oczyma współobywateli –
poradził Dziadek.
- Lub sięgającą drugiego piętra piramidę ułożoną z ludzkich czaszek. Czerepów starannie
oczyszczonych z mięcha, do czysta wygotowanych, bieluchnych w słońcu doktora Pol Pota dodała Babka.
- Ewentualnie żywe niemowlę zaszywane przez czarnego żołnierza w rozprutym brzuchu
poharatanej Kongijki.
- Leżące jak szczapy nadmiernie wysuszonego drewna setki tysięcy zwłok zagłodzonych w
obozie pod Pjonjang.
- Wszywane chorym działaczom partyjnym narządy wewnętrzne Chińczyków
rozstrzeliwanych publicznie kulami w potylice za brak entuzjazmu dla systemu.
- Martwych Kurdów we wszelkim wieku leżących jak szmaty przed chałupami swej wioski
zabitych trującym gazem Saddama.
- Item zielony przycisk, bo u nich wszystko jest krwawo zielone, naciskany właśnie przez
wykształconego ciemniaka, prezydenta Persów, by za moment atomowe pociski wypaliły
Izrael z ciała Ziemi należącej tylko do Allacha.
- I wino tłoczone z kamieni, i ostry księżyc do zarzynania, i utuczoną śmierć – zamknąłem
wyliczankę.
Choć się tak nie godzi, wybuchnęliśmy śmiechem.
A jednak nie mogłem się pozbyć nieprzyjemnego uczucia. Przypomniało mi się przykre
nocne marzenie senne, któremu winien był pan Henryk Sienkiewicz, pisarz patriotyczny dla
młodzieży, bardzo kochający nabijanie na pal, odcinanie członków szablami, miażdżenie ciał
armatnimi kulami, przeszywanie strzałami z tatarskich i kozackich łuków, przypiekanie
boków ogniem z płonących, smolistych pochodni. Owe staropolskie tortury, wyrosłe z korzeni
drogiej mi kultury narodowej, przerywane zostały pogodnymi obrazkami lat chłopięcych
Dziadka, pędzonych szczęśliwie w pewnym ogrodzie czasów wojny.
- Czy robisz postępy w badaniach naukowych? – spytała uprzejmie Babka, kiedy
opuszczaliśmy jej mieszkanie. Wyjaśniłem, że teoria została sprawdzona,
a wyprowadzone z niej wzory wydają się prawidłowe. Pozostaje jedynie dopracowanie
urządzenia zapewniającego niewidzialność.

Podobne dokumenty