Kresy Wschodnie do zakończenia II wojny światowej były

Transkrypt

Kresy Wschodnie do zakończenia II wojny światowej były
Spisane z pamięci po 65 latach
Henryk Śliwa
wnuk Jana Dajczaka – Halaburdy z Bzowicy
Stargard Szczeciński, maj 2006
Kresy Wschodnie do zakończenia II wojny światowej były najbardziej opóźnione
w postępie technicznym i gospodarczym w stosunku do terenów centralnych
i zachodnich Polski. Brak było przemysłu, mechanizacji gospodarstw, elektryczności, dróg
asfaltowych, codziennej prasy. Ludność tamtych stron była samowystarczalna. Wszelkie braki
nadrabiała swoją pracowitością i pomysłem.
Dla przykładu podam produkcję – wyrób płótna, które sam widziałem, bo tam przeżyłem swoje
dzieciństwo (od 5 do 9 roku) pod opieką dziadków. Było to na rubieżach kresów,
we wsi Bzowica w powiecie zborowskim.
Pod uprawę roślin włóknistych przeznaczano nieduże areały ziemi. Gospodarstwa były małe (7 ha –
15 ha) i wielopokoleniowe, mające na utrzymaniu często 10-15 dusz
a jeszcze do tego dochodził inwentarz.
Produkcję zaczynano od orki pola. Jednym konikiem lub parą i pługiem jednoskibowym
z koleśnią orał rolnik pole, później je bronował, wreszcie z tzw. płachty siał ręcznie. Rośliny len i
konopie siane wiosną rosły do sierpnia – września.
Zbiór wykonywano ręcznie, pracowała przy tym cała rodzina. Wyrywało się z ziemi po kilka roślin
jednocześnie, układało się w snop do średnicy małej doniczki i wiązało się tą samą rośliną. Takie
snopki ustawiało się w szpaler lub małe stożki – mędle do suszenia.
Po wyschnięciu zwożono do gospodarstwa.
Pierwszą czynnością była młócka, też ręcznie przy pomocy cepa. Wymłócone ziarno oddzielało się
od plew przez tzw. wianie. Polegało to na tym, że wykorzystywano przeciągi w otwartych drzwiach
stodoły i sitem lub wiadrem nabierało się ten omłot i wysypywało małym strumieniem w tym
przeciągu. Plewy były porywane przez wiatr, a ziarno spadało na klepisko. Zebrane nasiona były
dzielone: na siew, na kleiki dla cieląt, resztę przeznaczano na tłoczenie oleju jadalnego. Produkt
uboczny – makuchy – były bardzo cennym dodatkiem do pasz. Podobnie postępowano z nasionami
konopi, z tym że makuch był jadany przez ludzi. Bardzo smaczny dodatek do kapusty jako farsz
pierogów. Olej był bardziej aromatyczny i smaczniejszy od lnianego.
Dla oddzielenia włókien od słomy należało ją połamać – skruszyć. Do tego celu była
skonstruowana drewniana międlica – zgrubna (1) i wygładzająca (2)
.
Uzyskane włókno było sortowane – czesane oddzielnie długie włókna do przędzenia
i odpady, tzw. kłaki. Te ostatnie też były wykorzystywane jako materiał uszczelniający, ocieplający
i do wyrobu uprzęży. Jeszcze dzisiaj w szkutnictwie używa się lnu
do uszczelniania kadłubów drewnianych.
Włókna długie układało się w warkocze by później było łatwiej owinąć na kądzieli.
Przędzenie polegało na wyciąganiu przędzy z kądzieli i przy pomocy wrzeciona puszczonego w
ruch obrotowy skręcano włókno w nić. Jakość płótna była zależna
od równomierności i grubości uprzędzonej nitki, ale o tym decydowała zdolność i wprawa prządki.
Naprzędzone nici z wrzecionami przewijano na motek (2 m. w obwodzie). Do tego celu służył
rozkładany na stojaku krzyżak. Nawinięte na nim 10 zwoi jeden obok drugiego zawiązywało się
nitką. Takich związań było 10 w motku (ułatwiało to odwijanie i obliczanie powierzchni płótna).
Motki poddawane były wyciąganiu. Wieszało się je na haku przy suficie (domy
w większości były o drewnianych stropach), obciążało się ciężarkami – kamieniami i tak wisiały po
kilka dni. Wykorzystywano też motki jako huśtawki dla dzieci. Maluchy miały frajdę, a przy okazji
były wyciągane – prostowane nitki, bo odwinięte z motka bez wyciągania miały tendencję do
skręcania się, co sprawiało kłopot tkaczom.
Tak przygotowany wyrób (kilkadziesiąt motków) trafiał do warsztatu tkackiego.
Tkalnię taką ustawiało się w domu. Zajmowała ona całe pomieszczenie o wymiarach 6 m. x 6 m.
Wszystkie elementy były wykonane z drewna twardego w warsztacie stolarskim (wszystko
narzędziami ręcznie).
Warsztat tkacki, tak się to nazywało, był prostą maszyną w swoim działaniu. Urządzenia unosiły
nitki – osnowę - co drugą na przemian o pewien kąt, a po między nie puszczane było ręcznie czółno
z nawiniętą szpulką nici. Po kilku takich ruchach powstająca plecionka płótna była zagęszczana.
Dobijało się dość luźno ułożone nitki z wrzeciona specjalnym grzebieniem. Tak powstające płótno
było nawijane na walec o szerokości 1 m. Płótno po utkaniu miało kolor szary i w dodatku było
szorstkie. Były w nim również resztki drobnych paździerzy.
Taki wyrób należało uszlachetnić. Nazywało się to bieleniem, a polegało to na tym, że na skoszonej
łące lub pastwisku rozwijało się takie zwoje (w dni słoneczne) i polewało się wodą – moczono. Po
wysuszeniu przez wiatr i słońce znów się moczyło i tak przez wiele dni, aż płótno stało się miękkie
i białe. Czynność tą powierzano dzieciom (6-15 latkom). Oprócz polewania wodą trzeba było
pilnować
by
pasące
się
obok
gęsi
nie
wchodziły
na leżące płótno, a bardzo to lubiły robić. Wybielone płótno nadawało się już do uszycia
z niego koszul, prześcieradeł itp.
Z konopi wyrabiano sznurek i pleciono liny. Przędło się też jak len na nitki. Zbiór konopi był
rozłożony na dwa etapy. W pierwszym zbierano dojrzałe wcześniej osobniki żeńskie, nazywane
regionalnie maciurką. Po około dwóch tygodniach wyrywano resztę.
Po wysuszeniu i omłóceniu snopki topiono – zanurzało się je w stawach dla skruszenia słomy.
Brodzono do pasa w wodzie i przygniatano snopki namokniętymi kłodami osiki. Był to nieraz okres
późnej jesieni z przymrozkami.
Płótno z konopi nie było bielone. Był to materiał na worki, plandeki, płachty (werety).
Przędzeniem zajmowały się kobiety. W okresie zimowym schodziło się po kilka kobiet do jednej
chaty i tam przy rozmowach i plotkach przędły do późnych godzin. Zapraszano często kogoś
biegłego w czytaniu, do czytania głośno Biblii, „Kalendarza Niepokalanego” jak i lektur
Sienkiewicza, Prusa i innych.
Bywało, że któraś przyniosła flaszeczkę gorzałki, a gospodyni u której się zebrano upiekła jakieś
pierogi, zjawił się jakiś grajek – wtedy przęślice szły pod szafę i zaczynały się śpiewy i zabawa.
Tak powstawały wielkie przyjaźnie sąsiedzkie, od których wzięło się powiedzenie „krewna po
kądzieli”.
Spisane z pamięci w 2006 r.
po 65 latach
Henryk Śliwa