Ucieczka - II Liceum Ogólnokształcące im. Marii Konopnickiej w
Transkrypt
Ucieczka - II Liceum Ogólnokształcące im. Marii Konopnickiej w
Kategoria: Reportaż literacki autor: Mateusz Łęcki Katolickie Liceum Ogólnokształcące im. Papieża Jana Pawła II tel. 846867475 ul. Krzeszowska 1 23- 400 Biłgoraj opiekun: Pani Ewa Byra „Ucieczka” „I po co tam jedziesz?”, „Jak nie masz rodziny, to co Ty tam będziesz robił?” Na pewno nie siedział tutaj! Kiedy bus relacji Biłgoraj- Warszawa z niepokojącym zgrzytem w silniku rusza z unurzanego w stosie niezmiecionego piasku przystanku przy Cichej, kłębiące się w głowie echo tych wszystkich infantylnych pytań, przybiera powoli barwę ironicznego szeptu. Zachciało mi się śmiać z tej udawanej troski o poziom mojej rozrywki, pod którą doskonale było widać słabo tuszowaną życiową niewiedzę, przykrytą zwyczajnym, wrodzonym, prowincjonalnym dystansem do wszystkiego, co obce. Kraina chuścinowych babć, libacyjnych przystanków i wszechobecnej nudy nie może być dewizą tych domorosłych spekulantów. Widzę przez szybę czteropiętrowe bloki Nadstawnej doskonale wpisujące się razem ze stojącymi obok drewnianymi chałupkami przy Lubelskiej w ekstrawagancką przestrzeń publiczną. Ogarnia mnie niechęć. Rozglądam się po twarzach współpasażerów, chcąc odnaleźć choćby jednego wspólnego towarzysza niedoli. Bez większego zaskoczenia dochodzę do wniosku, że stan mimiki współpodróżnych w największym stopniu aprobuje moje poglądy. Z wyłączeniem małej dziewczynki namolnie szarpiącej rękaw maminej kurtki i zadającej setkę pytań na minutę, twarze pozostałych zdradzają jedno słuszne hasło: „A po co ja w ogóle żyję?” Z takich myśli wytrąca mnie brutalnie uderzenie głową o szybę. Styrane polskimi traktami zawieszenie niemieckiego busa toczy kolejną batalię z oddziałem polskich dziur. Czyżby odwet za wojnę światową? Mknę dalej autostradą Wschodniej Polski. Drewniane chałupiny z siedzącą przed nimi publiką w gumiakach i okapturzoną w folklorystyczne chusty, urozmaicają modernizm krajobrazu. W busie narasta coraz mocniej wyczuwalne napięcie. Rozpoczyna się powoli cykada świerszczy torebkowych i kieszonkowych moli, które natrętnie pchają się do uszu. Podróżni odpędzają je, rozpaczliwie wymachując i krzycząc przeraźliwie: „Wyjdź już! Ja jadę. Jadę! Czekaj na mnie!” Powoli ogarnia mnie znużenie. Myślę o tym, co mnie czeka w wielkim mieście. Jako osobę obeznaną, nie powinno mnie spotkać tam nic przykrego. Nie tak jak tych nieświadomych wieśniaków jadących ze mną! Gdzieś w pobliżu gdacze elektroniczna kura. Jak można być tak zaściankowym, żeby ustawić sobie taki dzwonek? Kura gdacze coraz rozpaczliwiej, jakby za chwilę miała znieść złote jajko. Siedzący obok mężczyzna wzdycha głośno. Nie stękaj tylko odbierz ten folklor, bo koło Ciebie dzwoni! Chwila... To do mnie. Znajomy z Warszawy. Dobrze, że zadzwonił, bo nie powiedziałbym mu, że już jadę i ma na mnie czekać. Dobrze znam Warszawę, co to dla mnie, ale jednak lepiej się nie zgubić. Dreszcz emocji wstrząsa mną i zatrzymuje w okolicy pleców. Już widzę te smukłe, lśniące w słońcu wieżowce śródmieścia, ten nieprzebrany tłum przemierzający dostojnym krokiem ulice w tylko sobie znanych kierunkach, te szerokie arterie, eleganckie sklepy. Wszystko na własne oczy. Fotografie nie oddadzą mi tego klimatu. Nieopodal mnie siedzi młoda dziewczyna. To ta matka z dzieckiem. Jej twarz, choć gładka, zdradza już oznaki przemęczenia. Jej córeczka opiera główkę o jej ramię i znużonych wzrokiem popatruje nieśmiało dookoła. Matka głaszcze ją zniszczoną od pracy dłonią. - Ładna córeczka- zagaja zajmująca miejsce obok starsza kobieta. Młoda matka dziękuje jej ze szczerym uśmiechem. Zaczynają rozmawiać. Bus kolebie się coraz ciszej. Wjechaliśmy na dobry asfalt- towar deficytowy. Słowa dolatują nieco wyraźniej. Mimowolnie wsłuchuję się w historię młodej kobiety, która straciła w wypadku samochodowym męża i została sama z dwójka dzieci na głowie. Jej matczyna miłość nie pozwoliła się poddać. Mimo ośmiogodzinnej pracy w sklepie z jednym dzieckiem na oku, które miało zaledwie roczek i które wyrozumiała szefowa pozwalała przyprowadzać do pracy, nigdy nie pomyślała, że może się poddać. W międzyczasie ku własnemu zaskoczeniu zakochała się ponownie i drugi raz wzięła ślub. Z nowym mężem zamieszkała w domku pod lasem. Niedługo później urodziło jej się trzecie dziecko. Druga córeczka. Kobieta jest szczęśliwa. Nie musi teraz pracować. Uśmiecha się, piorąc dzieciom pieluchy, gotując obiady, zaszywając ubrania. Twierdzi, że jej domek pod lasem jest najwspanialszym miejscem na świecie, którego nigdy by nie puściła. Czuje się spełniona w takim życiu. To, co najważniejsze dla niej? Przytulny dom i szczęśliwa rodzina. Bus zajeżdża na przystanek, co odwraca moją uwagę. Wsiada małżeństwo d staruszków. Tylko dwa wolne, oddalone od siebie fotele powodują, że kobieta ląduje na końcu, a mężczyzna siada koło kierowcy- tuż przede mną. Ruszamy. Falisty krajobraz Wyżyny Lubelskiej ustępuje powoli płaszczyznom Mazowsza. Drewniane chałupki zniknęły na dobre. Koniec tej nędzy i zacofania! Czas na wyzwolony modernizm. Ogarnia mnie przyjemne uczucie. Im dalej od domu, tym wspomnienia rodzinnych stron nabierają zupełnie innych barw. Każdą chwile zaczynam wypominać coraz ironiczniej, co z czasem prowadzi do trudnego w opanowaniu śmiechu. Wspominając chwile z przeszłości, dochodzę do wniosku, jak w ogóle mogłem się nimi przejmować, śmiać z nich, bać się ich i w ogóle zwracać na nie uwagę? To są wspomnienia z innego świata, tego gorszego, od którego uciekam. Żadnych prowincjonalnych wynurzeń! Jadę do stolicy. Obrazy chwil przeżytych w Biłgoraju nie dają mi spokoju i napastują coraz intensywniej. Zupełnie jakbym oglądał dobrą parodię. Nie mogę powstrzymać śmiechu i zaczynam cicho chichotać. Siedząca obok mnie otyła kobieta zerka na mnie nieufnie znad czytanego romansu. Natłok przezabawnych wspomnień z rodzinnego miasta, na czele z tym, że mógłbym tam jednak zostać, powoduje, że nie daję rady powstrzymać rosnącego ciśnienia i wybucham szaleńczym rechotem. Przerażona nagłym hałasem kobieta, wypuszcza z rąk książkę, która ląduje pod fotelami. Patrzę jak niefortunnie próbuje ją znaleźć, wciskając niefrasobliwie swe ciało w przestrzeń pomiędzy siedzeniami i macając na oślep ręką wielokrotnie łapie mnie za nogi, doprowadzając mnie prawie do zawału ze śmiechu. Apatyczne spojrzenia współpasażerów, powodują, ze szybko się reflektuję. Warszawiak musi być wytworny i poważny. Kobieta odnalazłszy książkę, która zagubiła się pod fotelem staruszka, usiadła zerkając na mnie z przestrachem. Coraz bliżej do celu. Tymczasem zagadywany przez kierowcę dziadek odpowiada mu coraz skwapliwiej. Jego zachrypnięty głos mimochodem wpada mi do uszu. Czterdzieści lat nie był w Warszawie. Ostatni raz jeszcze jako młody żołnierz, który dzięki powołaniu miał szansę wydostać się ze swojej wioski do „Wielkiego Świata”. Niewiele pamięta z tamtego okresu poza koszarami i tym ogromnym Pałacem Kultury, który wydawał mu się sięgać do nieba. Po powrocie do rodzinnych Modliborzyc nie wyjeżdżał w zasadzie nigdzie i teraz boi się, że nie odnajdzie się w tej Warszawie. Wraz z żoną jedzie odwiedzić syna, który dostał tam pracę i ożenił się. Kierowca zadaje pytanie, którego nie słyszę. Staruszek opowiada z uśmiechem, że tak naprawdę to chce zobaczyć te wszystkie miejsca, które pamięta. Odtworzyć je ze wspomnień. To, co można wspominać, jest dla niego najważniejsze. Setki kilometrów, szereg stacji benzynowych, tirówki na poboczu, dziesiątki mijanych miejscowości. Jestem już z dala od domu. Nie liczę kilometrów, nie czytam drogowskazów. Facet siedzący za mną okrutnie chrapie. Zbliżamy się do rogatek Warszawy. Za szybą widać szeregi willi ukrytych w sosnowym lesie. Z bramy jednej z nich wyjeżdża elegancki dodge. U nas na Wschodzie długo by nie pojeździł. Ulica rozszerza się do dwóch pasów. Długi sznur samochodów ciągnie się przez setkę metrów w przód. Zielona tablica– Warszawa. Mijając ją, przekracza się bariery i zapomina o prowincjonalnej mieścinie. Z trudem opieram się hipnozie chwili. Suniemy dalej. Ulice rozwidlają się na wiele odnóg wznoszących się na wiaduktach. Budynki pną się coraz wyżej ku niebu. Pęd na ulicach, tłok na chodnikach. Szklane witryny sklepów z bogatymi wystawami, wielkie stadiony i małość mych wspomnień. Rozglądam się po busie. Każdy z nosem w szybie z ekscytacją ogląda warszawskie ulice. Prości ludzie. Ale niech zasmakują nieco wielkomiejskości. Jeśli ktoś ma o tym pojęcie, nie robi to na nim takiego wrażenia. Czuję szturchniecie w brzuch. „Czy mógłby pan nie wychylać się aż tak do okna?" To gruba czytelniczka. No pewnie. Wszystko dla siebie. Ale niech ma. Ja już to znam. Wykręcam numer do znajomego. Musimy się jakoś spotkać, bo sam nie dam rady odnaleźć się w tym obcym mieście. Wjeżdżamy do centrum. Bus zatrzymuje się i z ulgą wyskakuję na zewnątrz. Ostatni bastion przaśnego Wschodu opuszczony! Rozglądam się wokół. Wszędzie tłum, życie i energia, nie jak senne, nudne i brudne ulice Biłgoraja. Ruszam do przodu w umówione miejsce, kopiąc przypadkiem w pustą butelkę, która tocząc się, wpada w stertę gazet noszonych przez wiatr po ulicy. Stacja metra „Centrum”. Duża czerwona litera „M” na żółtym tle. Tu metro, a w Biłgoraju? „M”arket osiedlowy z pijaczkami na schodach? Jak tu wszystko wyniośle brzmi! Rozglądam się po placu zwanym patelnią. Zewsząd nacierają fale tłumu. U mnie nawet w targowe czwartki takich nie ma. Spośród tłuszczy można wyłowić wyróżniające się jednostki. Tajemnicze dziewczyny w różowych spódniczkach, czarnych skarpetach do kolan i grzywkach zachodzących na oczy. Młodych mężczyzn w glanach z łysymi głowami i innych tudzież w tym samym obuwiu różniących się spiczastą fryzurą. Jakby taki przyjechał do Biłgoraja, to nie miałby życia. A tu chodzi spokojnie i nikt mu nic nie mówi. Słyszę rytmiczny stukot. Patrzę w kierunku, skąd dobiega. Niedaleko wejścia do stacji stoi chłopak ubrany w czerwoną kurtkę i z uporem maniaka wali drewnianymi kijami w plastikowe krzesełko, zachowując przy tym jednostajny rytm. Przed nim na chodniku leży szuflada, do której czasem ktoś wrzuca jakieś monety. Po co on to robi? Może reklamuje jakieś wytrzymałe na wstrząsy krzesło? Nie rozwiązuję zagadki, bo dostrzegam znajomego, który ma mnie oprowadzić po mieście. Człowiek sukcesu. Wyprowadził się z Biłgoraja dwa lata temu. Przyglądam mu się i nie poznaję. Zupełnie inny człowiek. Taki miastowy. „Eee... Sie- masz. Jak le- ci? Choć, idziem na autobus i władujem sie do mnie”. Ten miastowy akcent. Jeszcze sporo nauki przede mną. Idziemy przez przejście podziemne. Tylu ludzi co tu, to nie widziałem nawet u nas w kościele na niedzielnej mszy. Matko Boska! Idę krok w krok za swoim przewodnikiem. Oczywiście sam bym sobie jak najbardziej dał radę, ale jakoś pewniej czuję się z nim. Zaczepia nas kobiecina z ciemną karnacją i dzieckiem ubranym w dresowe szmaty. „Chlieba”, jęczy błagalnie. Wyciągam bułkę i chcę jej podarować, ale ona odpycha moją rękę i odchodzi, mrucząc coś pod nosem. „Gupiś?”- słyszę zniecierpliwienie w głosie kolegi. Idziemy dalej. Tłum gęstnieje z każdą chwilą. Myślę o małym Biłgoraju i jego pustawych zakamarkach, podczas gdy idę tu niczym rodowity wielkomieszczanin w gęstym tłumie i nic sobie z tego ni robię. „Daleko jeszcze?”- szturcham osobę idąca przede mną. Z przerażeniem stwierdzam, że to jakaś obca kobieta! Panika przejmuje nade mną władzę. Wybiegam z podziemi. Żadnej znajomej twarzy. Nieprzebrany tłum. Kilka młodych dziewcząt przechodzi obok, prawie wpadając we mnie. Jedna z nich krzyczy do drugiej: „A dla mnie najważniejsze jest, żeby chłopak dobrze całował, miał wypasioną komórę i wiedział co i jak”. Prąd ludzki popycha mnie przed siebie, a ja sztywnieję ze strachu. Co ja pocznę sam w tym wielkim, nieznanym mieście? Pamięć wyświetla mi obraz cichej polany roztoczańskiego lasu, skąpanej w letnim słońcu. Taki cudowny spokój! Tłum wpycha mnie do tramwaju. Gdzie ja jadę!? Stojący obok mnie facet w garniturze rozmawia głośno przez telefon: „Właśnie wracam z biura, tak. Grzej już jacuzzi, bo klienci mnie dzisiaj wykończyli. Wyobraź sobie, przychodzi do mnie małżeństwo i prosi o pożyczkę na 200 000 tysięcy złotych na dom. Jak mogę komuś dać taką kwotę bez zabezpieczenia, jeśli mają kredyt na 500 franków? No mówię Ci ludzie są niepoważni. Grzej to jacuzzi. Teraz marzę tylko o odpoczynku. On jest najważniejszy”. Okolica za szybami jest kompletnie nieznana. Przystanek. Wysiadam i wbiegam natychmiast do tramwaju jadącego z powrotem. Udaje mi się usiąść. Na siedzeniach obok dwóch chłopaków w wieku licealnym dyskutuje: „Ej to tak zrobimy. Ty wbijesz do mnie w piątek. Nie będziemy nic szamać. W ogóle. Myć się i spać też nie będziemy. No i wtedy byśmy nabili te parę leveli w WOW-a.” Jakich leveli!? Muszę stąd wyjechać, bo oszaleję! Pałac Kultury i Dworzec Centralny za oknem. Wysiadam. Znowu ten szalony tłok. Już nie myślę o moim znajomym. Chcę wrócić do domu. Do mojego spokojnego, cichutkiego miasteczka pełnego luźnych ulic i zwyczajnej, zajmującej czas nudy. Na przejściu dla pieszych żarzy się czerwone światło. Obok stoją dwie głośno rozmawiające studentki. „No i mówię Ci. Wydaje mi się, że on mnie olewa! Ostatnio pisałam z nim. Takie ładne SMS-y składałam, takie no wiesz. A on odpisywał tylko „ok” albo „jadę”. Ja się tak starałam, a on co? I dzwonię potem do niego, a on mówi, że jedzie i nie może pisać. No to jak jedzie, to rozumiem, że nie może. Ale jakoś tak za mało mu zależy. I tak jest dla mnie najważniejszy, wiesz?” Biegiem, biegiem z tego piekła! To wszystko mnie przerasta! Wpadam do odjeżdżającego busa. Parę godzin później znów mijam te piękne, zabytkowe chatki z ich sympatycznymi mieszkańcami i jadę po dziurawych drogach, dzięki którym czuję, że żyję. Dojeżdżam do Biłgoraja na przystanek wyścielony pierzynką z piasku. Przechadzam się spokojnymi uliczkami, pozdrawiając sąsiadów. Od strony lasów dociera zapach żywicy. Gdzieś w oddali zapiał kogut. Ogarnia mnie błogi stan odprężenia. Czuję się niczym zmęczony wielkomiejskim życiem artysta, który zapragnął spokoju. Bo to on jest dla mnie najważniejszy.