Z Krzysztofem M. Bednarskim rozmawia Jaromir
Transkrypt
Z Krzysztofem M. Bednarskim rozmawia Jaromir
Z Krzysztofem M. Bednarskim rozmawia Jaromir Jedliński Jaromir Jedliński: Co znaczą powroty w ostatnich Pana realizacjach i wystawach, jakie raz za razem widzimy w niedawnym czasie w Pana aktywności - powroty do takich centralnych w dotychczasowym Pana dokonaniu prac, jak: Moby Dick, Vision & Prayer - według Dylana Thomasa (V&P), Spotkanie z Fellinim, a także kolejne spotkania (rozstania) z figurą (głową) Marksa. Interesuje mnie tu zwłaszcza powrót do cyklu (a właściwie dwóch cykli) reliefów, rysunków oraz rzeźb składających się na grupę Vision & Prayer - według Dylana Thomasa, a także do Moby Dicka oraz Thanatosa polskiego, Pana najbardziej znaczących realizacji, powstałych w latach osiemdziesiątych. Jak ma się zależność pomiędzy przeszłością a aktualnością w obecnej fazie Pana pracy, w obecnym czasie Pańskiego życia? Krzysztof M. Bednarski: Pana pytanie, mimo że nakierowane na konkretne prace, dotyczy rzeczy ogólniejszej i esencjalnej: powrotu jako swego rodzaju bilansu czasu dokonanego, który najpierw instynktownie, a teraz już zupełnie świadomie zacząłem przeprowadzać. Otóż nie zamierzam kontynuować żeglugi w sposób, w jaki dotąd to czyniłem - gdzie prądy i wiatry poniosą. Teraz muszę z rozmysłem nachylić się nad dziennikiem podróży i podjąć decyzje jedynie słuszne. Mam 55 lat. Od ponad dwudziestu lat na stałe mieszkam w Rzymie. Czuję, że rok 2008, który zaczął się dla mnie w Polskiej Stacji Archeologicznej w Kairze, jest rokiem przełomowym w mo-im życiu i twórczości. Taki był też rok 1986, kiedy miałem 33 lata i odbyłem podróż do Afryki równikowej. Po powrocie powstały znaczące prace, do których teraz się odwołuję. I teraz, jak wówczas, nastąpił jakiś szczególny splot zdarzeń i okoliczności powodujący, że „Znajduję to, co łączy i jest jak wiersz prowadzący do spotkania. Znajduję coś - jak język - niematerialnego, terrestrycznego, coś kołowatego, poprzez oba bieguny prowadzącego w sobie, a przy tym - w sposób pogodny - nawet krzyżujący tropy: znajduję... Meridian”. Ten cytat z Paula Celana wynotowałem dwa lata wcześniej - po mojej podróży drogą morską do Grecji, podróży równie istotnej, jak tegoroczna wyprawa do Izraela. W tej śródziemnomorskiej triadzie dopełnił się ciąg „objawień”, wprowadzających wyższy porządek w magazynie mojej wyobraźni; ciąg, który wyraźnie określił miejsce, w jakim się obecnie znajduję. Moby Dick - Meridian to tytuł mojego niezrealizowanego projektu w Bunkrze Sztuki w Krakowie zaplanowanego na rok bieżący [2008]. Chciałem przeprowadzić konfrontację prac dla mnie ważnych: starego i nowego Moby Dicka - w salach dolnych; w piwnicach natomiast, Foksalowsko-Conradowski Brzeg cienia (Wyznanie), a na pierwszym piętrze pełny cykl Vision & Prayer - według Dylana Thomasa. Był to projekt wyjątkowy, pomyślany specjalnie dla tego miejsca w każdym detalu, ale do wystawy nie doszło, ponieważ zaproponowano mi bym zrobił - COŚ NOWEGO! Niezrealizowane projekty liczą się podwójnie, ponieważ dręczą jak nieustający wyrzut sumienia... Tak się złożyło, że Krzysztof Czyżewski, przyjaciel, którego nie widziałem od kilku lat, odwiedził mnie w Rzymie w listopadzie i podarował swą książkę Linia powrotu / Zapiski z pogranicza wydaną w serii Meridian (sic!), co niewątpliwie wskazuje na fakt, że linia powrotu w jakiś sposób jest pokoleniowa, oparta na wspólnocie doświadczeń i... tych samych lekturach. (Co Pan, jako równolatek, może chyba tylko potwierdzić?). Mogę zaryzykować stwierdzenie, że jestem na etapie „syntezy”, stąd też nieuchronne powroty do pewnych tematów zarzuconych, czy domagających się dopełnienia. Choć każda z przywołanych przez Pana prac jest odmiennym przypadkiem i ma inną historię. Mój pomnik Spotkanie z Federico Fellinim, stworzony dla Rimini, przeleżał w magazynach komunalnych rodzinnego miasta Maestro od roku 1994 - i leżałby tam dalej, gdyby nie Roman Gutek, z którego inicjatywy został sprowadzony do Wrocławia na tegoroczny MFF Era Nowe Horyzonty. Stanął na wrocławskim rynku tylko prowizorycznie - na czas trwania festiwalu, ponieważ docelowo przeznaczono mu miejsce na lotnisku w Rimini, któremu nadano imię Federico Felliniego. Ale przecież najpierw 2 zaistniał materialnie we Wrocławiu, który w moim życiorysie ma miejsce szczególne (nawiasem mówiąc, to tam właśnie przed laty poznałem Krzysztofa Czyżewskiego i wielu innych ludzi, którzy na trwałe wkroczyli w moje życie). Pracuję właśnie nad plakatem na obchody pięćdziesięciolecia Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego, a przecież zrobiłem też plakat na dwudziestolecie... (zauważyłem, że w moim życiu pojawił się rodzaj „zdziwionej sobą symetrii”). W październiku „zrekonstruowałem” moje już klasyczne dzieło: Moby Dicka w nowym Muzeum Sztuki w Łodzi - ms2 (i tu muszę wspomnieć o Pana ważnej roli w historii mojego Moby Dicka, bo to przecież Pan ściągnął MD, „porzuconego” na wysypisku złomu w Berlinie, do kolekcji Muzeum Sztuki). Jest to d z i e s i ą t a jego realizacja - zdecydowałem się na wersję „kanoniczną”, to jest niemal identyczną z pierwszą, inaugurującą Muzeum ASP w Warszawie (w 1987 roku). Ale wiosną zaprezentowałem jego zupełnie odmienną wersję, zrobioną z innego kadłuba łodzi, w Muzeum Narodowym w Szczecinie - Moby Dick - Anima Mundi, tę nową wersję zadedykowałem mojej Mamie. Pierwszy Moby Dick był dedykowany mojemu Ojcu, a więc i tu czas zatoczył wielki krąg, i nieuchronnie się zapętlił. Dzieło jest projektem wyrzuconym w przyszłość, równocześnie procesem à rebours zwróconym w przeszłość. I w takiej „zdwojonej perspektywie” widzę cykl Vision & Prayer - według Dylana Thomasa z 1988/1990, pokazany w Galerii Muzalewska w Poznaniu (wiosną 2008 roku) z dodanym w tytule słowem „powrót”. Cofając się w czasie o dwadzieścia lat, określam miejsce, w którym t e r a z się znajduję: face to face z własnym dziełem - czarnymi tablicami V&P - i zarazem zapytuję o moją i jego tożsamość. Gdybyśmy rozłożyli „sztukę” na kanapie psychoanalityka, mogłoby się okazać, że wszelkie podziały tematyczne, formalne i periodyczne są bardzo płynne, czy wręcz nieistotne, ale przecież istnieją i bez trudu można takie podziały wprowadzić. Zdaję sobie sprawę, że jestem w mojej twórczości bardzo „rozrzutny”. Stąd, obok V&P, obecność Marksa, który powrócił tym razem na taczce: Marks w Marksie, odwołujący się bezpośrednio do tego pierwszego z 1978 roku (Portretu totalnego Karola Marksa). Z tą różnicą między jedną a drugą grupą prac, że Marksy, należąc do zbioru prac „polityczno-ambiwalentnych” - to znaczy operujących wieloznacznością symboliki, co sprawia, że w innym czasie i kontekście historycznym nabierają nowych znaczeń - jednak zatrzymują się na „powierzchni” rzeczywistości. Natomiast Vision & Prayer, Thanatos polski oraz Moby Dick należą do prac, które dotyczą drugiej, niewidzialnej strony rzeczy... J.J.: Poruszył Pan sprawy, które wymagają powagi odbioru, tak więc nie mówmy w ogóle o takich stanowiskach, jak to wypowiedziane przez kogoś z Bunkra Sztuki i domaganie się przez podobne osoby „czegoś nowego”. Dzisiaj, na przykład, miałem spotkanie z kuratorką ważnego miejsca - uniwersyteckiej Kettle’s Yard Gallery w Cambridge i ona od razu, kiedy pokazywałem jej dokumentację, podjęła sprawę takich powrotów, jak u Giambattisty Vico, jak w Pana pracy - najmocniej zadziałały na nią takie właśnie Pana realizacje, jak Moby Dick, Vision & Prayer, The Shadow Line (A Confession) / Brzeg cienia (Wyznanie), nie tylko znalazły żywy oddźwięk, ale sprawiała ona wrażenie, jakby chciała je wystawić u siebie, w Cambridge. A to bardzo młoda kobieta. Tak więc to dominujące na pozór poszukiwanie nowości daje się wprawdzie wszędzie zauważyć, ale możemy je bagatelizować jako zwyczajny symptom kultury masowej, co nie musi nas dotyczyć, chociaż również nie można przecież tego zupełnie ignorować, by przynajmniej nie usypiać czujności. Licho nie śpi! Od czasu do czasu przypomina o sobie jakimś większym bum! I wtedy pojawiają się diagnozy (żadne odkrycia), iż „zabawiliśmy się na śmierć” (rozrywka, rzec by można, do rozerwania na kawałki). Ciekawe jest to, co Pan mówił na temat Meridian; ważne są - dodam - chyba nie tylko południki, ale także równoleżniki, że też przenośnie powiem. Ale też dosłownie, mam na myśli choćby Pana podróżowanie: północ-południe. W Pana robocie dostrzegam przeniesienia znaczeń nie tylko w różnych czasach, ale i dokonuje się tu osmoza 3 sensów pomiędzy rozmaitymi wypowiedziami. Często odwołuje się Pan do literatury zwłaszcza poezji (Melville, Conrad), do teatru (zwłaszcza Grotowski oraz jego aktorzy) i do świadectw życia teatru (Puzyna, Kolankiewicz), a także do sztuki filmowej (Fellini, Kieślowski). Jednak - przy tych wszystkich odwołaniach - idzie przede wszystkim o zrobienie czegoś własnymi rękoma, o ten, jak powiadał Andrzej Szewczyk: „gorący uczynek artystyczny”, czyż nie? Jak więc to wszystko się nawzajem ma do siebie - uniwersalne znaczenia, a zarazem proste czynności? K.M.B.: Rozumiem, że zmierza Pan do poruszenia kwestii zasadniczej, jaką był, przynajmniej jeszcze dla naszej generacji, wybór postawy twórczej... W każdym razie, kategorie „nowości” czy „oryginalności” uważam za bezwartościowe; związane są one z sezonowością, a więc dobre dla kogoś, kto zajmuje się modą, czy dla młodych, szukających łatwego poklasku - aprobaty „na zewnątrz”. Nie znaczy to, jak słusznie Pan zauważa, że można lekceważyć ten proceder i towarzyszący mu recycling idei, zamulający język sztuki. Jeszcze bardziej negatywnym zjawiskiem, ogólnie już praktykowanym, było wprowadzenie w jej obieg zasad rządzących marketingiem obrotu towarowego, co doprowadziło do niemal całkowitego zakwaszenia „środowiska naturalnego sztuki”. Sam nie jestem wolny od grzechu, podejmowałem grę z tak pojmowanym systemem fastart, organizując na przykład Wyprzedaż Marksów w witrynach ekskluzywnych sklepów Fendi w Rzymie (w 1999 roku). Wracając do sedna, inspiruję się nie tylko poezją. Choć poeci to pośród moich „przewodników” grupa uprzywilejowana i najliczniejsza. Moje fascynacje zmieniały się przez lata tylko nieznacznie i mapa stałych odniesień ustaliła się dość wcześnie, choć w wielu przypadkach musiałem dojrzeć do partnerstwa. W rzeźbie jednak najistotniejsze są inspiracje, nawet nie te pochodzące z obszaru sztuki - takich było u mnie wiele i łatwo można je prześledzić, ale te bezpośrednie, wynikające z praktyki - użycia takiego czy innego materiału, narzędzia; wiele prac powstało z sugestii miejsca, kontekstu, presji tez pozaartystycznych; są prace, które powstały z konieczności, w głębokim dole, z lęków czy nadmiaru... I te, które powstały jakby mimochodem, będąc śladem improwizacji wynikającej z braku środków - co nie umniejsza ich znaczenia: taką pracą był, na przykład, Sfinks (1984). Słuszna jest Pana uwaga o „osmozach sensów”. Dzieło jest wypadkową wielu wektorów i nigdy do końca uświadomionym tworem, stąd też czasem jawi się jako efekt iluminacji. Tak też było z „ciemnym” poematem Dylana Thomasa, który nosiłem w sobie przez wiele lat, aż niespodziewanie się otworzył i stał się dla mnie przejrzysty. I o takim rzadkim przypadku spełnienia mówi Celan w Meridianie, o spełnieniu, które nie potrzebuje innych współrzędnych - oprócz tej jednej, biegnącej w poprzek czasu. Natomiast, jeżeli Pan pyta, czy i jak się mają do siebie proste czynności i uniwersalne znaczenia, odpowiem, że są jak najbardziej koherentne. Czego najlepszym przykładem była twórczość naszego przyjaciela Andrzeja Szewczyka, który poprzez rytualizację prostych czynności manualnych, powtarzanych nieskończoną ilość razy, stworzył dzieło ponadczasowe. Godny podkreślenia jest fakt, że tworzył własnymi rękoma, jak rzemieślnik wykonywał pracę wymagającą precyzji, koncentracji i wytrwałości, w rezultacie której powstawały przedmioty będące niepowtarzalnie oryginalnymi obiektami sztuki. Jego postawę można przewrotnie określić jako wyzywająco anachroniczną, ponieważ nie szukał w sztuce „nowości”, ale nieprzemijających wartości. Stąd też bierze się niewątpliwie aspekt „alchemiczny” w twórczości Andrzeja, który jest i mnie bliski, choćby z racji wieloletniej praktyki w odlewniach brązu. Jednak nie chciałbym na ten temat teoretyzować, ponieważ, parafrazując słowa Andrzeja: trudno złapać własny gorący uczynek rąk na jego czynieniu. J.J.: Czym były dla Pana spotkania z Jerzym Grotowskim, czym okazały się one być w Pana pracy i życiu wraz z upływem lat? Czy możemy też zastanowić się nad pytaniem, czym były dla Grotowskiego spotkania z Panem i zetknięcie się z Pana pracami (z Pana pracą w ogóle)? Pytam 4 o to również ze względu na dedykowanie przez Pana obecnej wystawy Jerzemu Grotowskiemu, a także pamiętając, iż rok 2009 jest Rokiem Grotowskiego obchodzonym na całym świecie. W 2009 roku, przypomnijmy, przypadają też okrągłe rocznice: 10. - śmierci Jerzego Grotowskiego, 50. - założenia jego teatru, mija też w bieżącym roku 25 lat od czasu, kiedy Laboratorium zostało rozwiązane. K.M.B.: Zanim osobiście poznałem Jerzego Grotowskiego, udało mi się zobaczyć Apocalypsis cum figuris trzykrotnie, a w latach 1975-1981 widziałem Apocalypsis kilkanaście razy, za każdym razem było to dla mnie niepowtarzalne, wstrząsające przeżycie. Kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się, ja byłem studentem rzeźby, a On - u szczytu swej kariery - był światowej sławy twórcą. To spotkanie przerodziło się w zażyłość trwającą aż do śmierci Jerzego. Kiedy się poznaliśmy, zwykle Grot opowiadał, a ja słuchałem. Przez te dwadzieścia trzy lata nasze relacje ewoluowały wraz z moim dojrzewaniem w sztuce, ale w zasadzie wszystko ustaliło się na samym początku, kiedy przyjechał zobaczyć zrobione przeze mnie plakaty: Czuwanie, Przedsięwzięcie Góra. Coś istotnego musiało się wówczas zdarzyć, że zostałem przez niego „powołany” i od tej pory miałem wyłączność na robienie plakatów do wszystkich przedsięwzięć parateatralnych, w których też w fazie prób brałem udział. Po moim dyplomie w warszawskiej ASP Grotowski zatrudnił mnie na etacie adepta w Instytucie Aktora. To znaczy, że mnie, raczkującego artystę bez żadnego dorobku, obdarzył zaufaniem dużo na wyrost. Co było tym bardziej zdumiewające, że w samym Wrocławiu działało kilku wy-bitnych plakacistów, którzy palili się, żeby dla niego coś robić. Ale mnie nie tylko o plakaty chodziło, one były jedynie pretekstem, żeby zbliżyć się do niego. Nasze spotkania odbywały się głównie w Warszawie, miejscu, gdzie mieszkałem, ewentualnie u Leszka Kolankiewicza, mojego przyjaciela i wówczas współpracownika Grota. W okresie emigracyjnym widziałem Jerzego Grotowskiego we Włoszech chyba dziesięciokrotnie; w połowie sierpnia (prawdopodobnie 13) 1982 roku specjalnie sprowadził mnie do Santarcangelo di Romagna (gdzie patronował tamtejszemu festiwalowi teatralnemu), żeby poinformować mnie o swojej decyzji niewracania do Polski i wyjeździe do USA, ponieważ - jak wyznał - nie ma czasu na układanie się z władzą. Chciał wiedzieć, czy jego decyzja może mi zaszkodzić oraz, czy ewentualnie jest w stanie coś dla mnie zrobić. Raz też widzieliśmy się w Paryżu, no i znowu we Wrocławiu w marcu 1997 roku, na prezentacji pracy Workcenter of Jerzy Grotowski and Thomas Richards, wtenczas zobaczyłem ich wspólne dzieło Akcja (opus). I po raz ostatni, na moje życzenie, spotkaliśmy się w Pontederze, kilka miesięcy przed jego odejściem. Cały wieczór żartowaliśmy; ja piłem piwo - czeskie Pilzner Urquell. Wiedział, że ten gatunek cenię sobie najbardziej i zlecił zakupienie odpowiedniej ilości, natomiast sam czuł się rozczarowany, ponieważ Carla [Pollastrelli] zapomniała o ciastkach dla niego, zaglądał kilkakrotnie do lodówki, ale ich tam nie znajdował... Mówiłem o sobie, Leszku [Kolankiewiczu], wspominałem Jacka [Zmysłowskiego], Staszka [Ścierskiego] i innych - Grot słuchał... Duchowa obecność Jerzego w moim życiu była jak gwiazda, która wyznaczała mi kierunek drogi, kiedy po omacku szukałem własnej tożsamości i spełnienia się poprzez sztukę. Był i jest dla mnie niepodważalnym autorytetem i niedoścignionym wzorem postawy twórczej, choć trudnym, czy wręcz niemożliwym do naśladowania. A czy ja jemu mogłem coś dać? Może coś bardzo małego, ale widać istotnego, skoro nie unikał spotkań ze mną... Kilkakrotnie przestrzegał mnie przed sentymentalizmem, powtarzał, że „trzeba walczyć z sentymentami, trzeba się ich wyzbyć”; być może pełniłem rolę łącznika - przeze mnie zerkał w przeszłość, co dla kogoś, kto wybrał samotną, stromą drogę „ku Górze” zdawało się być zaskakującym odstępstwem od rygorystycznych zasad. J.J.: Pomówmy teraz o Thanatosie polskim, to przecież bardzo znacząca Pańska rzeźba, bardzo ważna jest jej historia oraz historia w niej zawarta (zamknięta?), chociaż sama rzeźba jest 5 skądinąd otwarta. Może właśnie otwarta na sensy i rozmaite sposoby jej odbioru. Ta realizacja jest - obok Moby Dicka oraz Vision & Prayer - bodaj najważniejszą pracą w Pana historii, ważną w historii sztuki ostatnich dziesięcioleci. A Thanatos polski będzie prezentowany, obok właśnie Vision & Prayer, w Atlasie Sztuki w 2009 roku (Moby Dick zaś opodal, w nowej siedzibie Muzeum Sztuki) - naraz to wszystko w Łodzi. K.M.B.: Jeżeli zapytuje Pan o historię mojej pracy, trzeba zastanowić się, czy naświetlenie dramatycznego tła i skrajnych emocji prowadzących do powstania Thanatosa polskiego nie będzie miało skutku odwrotnego do zamierzonego i zamiast otworzyć pracę, nie stanie się „balastem” warunkującym percepcję? Pracę tę opatrzyłem dedykacją [„Rzeźba poświęcona zmarłemu przedwcześnie Jackowi Zmysłowskiemu i innym przedwcześnie zmarłym członkom Teatru Laboratorium: Zbigniewowi Cynkutisowi, Antoniemu Jahołkowskiemu, Stanisławowi Ścierskiemu, Ryszardowi Cieślakowi”], która wraz z tytułem „uczytelnia” ją wystarczająco. Mogę jeszcze przywołać fakty, które są już ogólnie znane. Problem jest w tym, żeby powstrzymać się od werbalizacji tego, co znalazło swój najwłaściwszy wyraz w samej pracy. Ona jest moją konfesją, która w sposób najczystszy transformuje i transmituje to coś, czego inaczej nie potrafiłbym przekazać. Thanatos polski - inkantacje to tytuł ostatniego spektaklu będącego wspólnym przedsięwzięciem członków zespołu Teatru Laboratorium, do którego wykonałem plakat w 1981 roku. Po czym ziemia się rozstąpiła. Jako pierwszy zmarł Antoś Jahołkowski - Szymon Piotr z Apocalypsis, a kilka miesięcy później, w 1982 roku - Jacek Zmysłowski. Wrócił z Nowego Jorku w małym „pudełku”, które ja ze Staszkiem Ścierskim, Janem z Apocalypsis, zrosiliśmy czystą wódką; rok później powtórzyłem ten symboliczny gest - „za tych, co na morzu” - już na jego grobie. Dołożył się do tego rozpad mojego małżeństwa, beznadziejność stanu wojennego i topienie się w alkoholu. W konsekwencji wszystkich tych bolesnych przejść stworzyłem pracę Thanatos polski dla upamiętnienia moich zmarłych przyjaciół z Teatru Laboratorium, także tych, co dołączyli do nich później, to jest Zbyszka Cynkutisa - Łazarza i Ryszarda Cieślaka - Ciemnego. „Żeby ich kamieniem nie przyciskać...” - zrobiłem rzeźbę, assemblage z elementów znalezionych podczas mojego, zdawało się bezczynnego, pobytu w zapadłej mieścinie nad rzeką Bug. Były to: korzenie jabłoni z wykarczowanego sadu, pień młodego dębu spalonego piorunem i łódź wydobyta z zamarzniętej rzeki - ściślej pół łodzi i jedyna nie zbutwiała deska z pozostałej części. Deska ta posłużyła do ukrzyżowania drzewa, które swymi transplantowanymi korzeniami zostało zasadzone w łodzi. Te trzy elementy stworzyły nową całość, odżyły jako nowy byt, ontologicznie niepewny, z pogranicza snu i jawy czy życia i śmierci. Thanatos polski jest instalacją, na którą składa się nie tylko sama rzeźba, ale również nieodłączna od niej projekcja zimowego pejzażu, z którego została ona „wyjęta”. Utrwalone na zdjęciu miejsce, w którym rzeźba ta powstała - puste, ośnieżone pole, przecięte czarną pręgą lasu - z centralną osią symetrii, ze zbiegającymi się ku linii horyzontu bruzdami ziemi, przywołuje mój ostatni plakat dla Teatru Laboratorium. Jednocześnie można w tej pracy odnaleźć bliskie, a nawet wspólne elementy zarówno kompozycyjne, strukturalne, a przede wszystkim symboliczne, które wskazują na związek z późniejszym o pięć lat cyklem V&P. Thanatos polski stanowi preludium do cyklu Vision & Prayer - według Dylana Thomasa. Bardzo ważne dla mnie było wystawienie ich razem w Ośrodku Badań Twórczości Jerzego Grotowskiego, w historycznej sali Apocalypsis cum figuris we Wrocławiu w 1996 roku, a więc za życia Grota. Wiem, że w swym eremie pod Pontederą, gdzie spędził ostatnie piętnaście lat życia, trzymał na stole, przy którym pracował, zdjęcie Thanatosa polskiego, tak jakby było dla niego „zdjęciem rodzinnym”... Mówiłem o moich wątpliwościach związanych z odkrywaniem osobistych motywacji w pracy, w tym przypadku jednak przywołanie moich przyjacielskich związków z Jerzym Grotowskim wydaje się być jak najbardziej na miejscu. Warszawa - Rzym, listopad-grudzień 2008 roku 6