Oścień w mózgu – A.Ulman
Transkrypt
Oścień w mózgu – A.Ulman
Anatol Ulman Oścień w mózgu Felietony Inteligencja –warstwa nie istniejąca W duchowym życiu współczesnym ostro, szczególnie z przyczyny mizerii materialnej, podnoszone są problemy inteligencji pojmowanej jako warstwa społeczna. Nikt nie zadaje sobie pytania zasadniczego: czy taka warstwa jest? Zamiast więc dołączyć do chóru płaczków, ustalmy brutalnie, kto istnieje, więc należy mu się, a kogo nie ma, to i od wspólnoty niczego nie dostanie. Teoretyczny byt inteligencji wynika z pomieszania dwu znaczeń określającego ją wyrazu. W znaczeniu podstawowym, psychologicznym, wziętym z łacińskiego inteligentia – wyrażana właściwość funkcjonuje jako zdolność rozumienia otaczających sytuacji i znajdowania na nie właściwych, celowych reakcji. W znaczeniu drugim, socjologicznym, pojęcie odnoszone jest do warstwy społecznej ludzi wykształconych, pracujących umysłowo i niewątpliwie bliskie niektórym znaczeniom czasownika interligo (-xi,-ctum), kiedy słowo to tłumaczyć można jako mniemać, wyobrażać sobie, przedstawiać sobie. Otóż warstwa ta przedstawia sobie, czyli mniema, że rozumie rzeczywistość i potrafi się w niej znaleźć z przyczyny swego wykształcenia. Niby że dyplom uczelni powoduje inteligencję. Tymczasem gadający publicznie głupoty znany profesor prawa skutecznie zbija to wyobrażenie na najwyższym szczeblu umysłowości formalnie wykształconej. Zatem inteligenci to raczej osoby radzące sobie w nowych okolicznościach, zwłaszcza wśród wrogiego i bezlitosnego otoczenia. Tedy do formy inteligenta pasuje każdy komandos, członek brygady specjalnej, bo umiejąc wypuścić przeciwnikowi flaki, zdobywa środki do przeżycia. A nie jest do tego zdolny wrażliwy, samotny, zagubiony inteligent. Jest niewątpliwie inteligentką wzruszająca skądinąd pani Róża z głośnej powieści Ajara, bo radzi sobie tym, co najbardziej przydatne w warunkach bezwzględnej ulicy paryskiej – tłustym tyłkiem. Zatem nie reakcją umysłową, lecz celowym udostępnianiem siedzenia. Wspomniany członek specnazu w istocie jest wspaniale wytresowaną małpą do zabijania, a nie człowiekiem o rozwiniętej do życia inteligencji. Przy okazji zadumać się należy nad przewagą Schwartzeneggerów nad inteligentami wszelkiego autoramentu w świadomości społecznej. W każdym razie umiejętność radzenia sobie nie jest właściwością naszej inteligencji, zwłaszcza humanistycznej, do której z rozrzewnieniem należę. Warstwa ta w podstawowej masie absolutnie nie potrafi reagować na stan, w jakim się znalazła. Gdzie więc wynikająca z definicji jej bystrość, pojętność, znawstwo, rozumienie, postrzeganie, umiejętność wychodzenia z trudności? Inteligencja polska nie korzysta z właściwości, które ją wyróżniają z innych warstw, nie korzysta z najważniejszej swej podstawowej cechy –z inteligencji. Takie są efekty rozumowania, gdy przyłożyć do tej warstwy definicje tradycyjną. Skorzystajmy więc z definicji nowszej, oczywiście narodowej (teraz Polska). Ustalił ją mimochodem Jerzy Stempowski, który stwierdził, że przez pojecie inteligent rozumie człowieka myślącego samodzielnie. Myślący tak z natury rzeczy pozwala innym posiadać rozsadek własny. Komunikacja między samodzielnymi dokonywa się na drodze dialogu wolnych partnerów. Kto natomiast samodzielnego myślenia pozbawiony, inteligentem nie jest! Nie licząc się z niczyimi interesami bezwzględne kryterium! Odcięte od zaszczytu bycia inteligentami są więc znaczne liczby osób. Przede wszystkim masy, w tym oświecone, co wynika ze zjadliwej konstatacji Eliota, który twierdzi, że ludzie gotowi są przyjąć najbardziej idiotyczną ideologię, byleby tylko zwolniła ich od myślenia samodzielnego. Stąd nawet intelektualiści, jeżeli służą bezkrytycznie przyjętej z zewnątrz ideologii lub utopieni są w niej z przyczyny tradycji, nie są inteligentami. Samodzielne myślenie rzadko w ogóle jest możliwe z przyczyny posiadania naturalnych wrogów, co naukowo wyjaśnia S. Kunowski, kiedy tłumaczy mocny nacisk społeczeństwa na jednostkę przy pomocy przymusu, presji opinii społecznej, kontroli, satyry, sankcji karnych itp. Nazywane jest to wpływem etosu na bios, czyli przyzwyczajenia na rozwój biologiczny organizmu. Tak, etos to nie tylko obyczaj, to również nie poddawane uzdrawiającej refleksji przyzwyczajenie. Łatwo pojąć, dlaczego zwolennicy każdej ideologii pragną mieć w swych rekach środki przymusu, stanowić prawo. Etos jest przyczyną niesamodzielnego myślenia. Stwierdzenie Thomasa Stearnsa Eliota i ustalenia profesora Kunowskiego odnoszą się także do intelektualistów, czyli najwyższego przepoczwarzenia inteligentów. Pogląd dotyczy wszystkich scjentystów, którzy jakby nie mają czasu oraz chęci do główkowania o istocie innych zjawisk i poza swoją konkretną dziedziną wierzą nawet w bajdy wyssane z mlekiem lub wpojone przez zwariowana babkę. Bo nie jest prawdą , że tylko chłop uważa w wielu sprawach tak jak jego pradziad rolnik. Bardzo jasny profesor, choćby wielki Heisenberg, potrafi myśleć mniej samodzielnie niż kierujący się zdrowym rozsądkiem pracownik ziemi. Tu przypomnieć należy nie tylko pisarzy tej miary, co Hamsun, Céline czy Pound, ale działających przy jądrze rzeczy umysłowych filozofów w rodzaju Heideggera, uwiedzionych przez ideologię głupią i straszną. Pomysł wydzielenia warstwy inteligencji z reszty społeczeństwa jest polsko – rosyjski. Wprawdzie jako taka pojawia się ona po raz pierwszy już w epoce hellenistycznej, lecz socjologiczne jej pojęcie wprowadził Liebelt w 1844 r. i zaraz potem W. G. Bieliński. Z języka najprawdopodobniej rosyjskiego inteligencja w tym znaczeniu społecznym dostała się do języków zachodnich – pisał W. Doroszewski. Zatem nad Wisłą urodziła się jako szczególne dziecko ( bastard ), które starczy feudalizm bez jakiegokolwiek uczucia zmachał młodziutkiemu kapitalizmowi. Nad Wisłą też po półtorawieczu umarła w wyniku zakażenia przy stosunku socjalizmu z kapitalizmem. Jest rzeczą niewątpliwą, że warstwa ta ostatecznie skonała (poza szlachetnymi wyjątkami, które zawsze potwierdzają regułę ). Bo jeśli jej szukać, pytać należałoby wykształconych, pracujących umysłem, który z nich myśli samodzielnie? Tylu przecież odtwarza stare historyczne taśmy i cudze kompakty na nowych urządzeniach. Tylu odgrzewane kotlety soli do smaku cudzoziemskim Knorrem (Macht das Essen delikat), pakując w higieniczną folię i klei na nich handlową informację, że zawierają najlepszą ekologiczną prawdę, dobro i piękno. Tylu z ufnością idzie za takim barankiem, którego opisał Hrabal jako przyjemne bezmyślne bydlę prowadzące transporty owieczek pod noże rzeźników. A co to niby jest to samodzielne myślenie? Mówią, że to niezależność, niezawisłość, dawanie sobie samemu rady, no, i niepodleganie czyjejś władzy. Samodzielne myślenie nie jest odrzucaniem wartościowych idei, lecz z pewnością jest wrażliwością na smród rzeczy używanych. Nie jest odrzucaniem autorytetów i tradycji, tylko wyłuskiwaniem z nich składników pożytecznych dla zdrowia umysłowego. Diabli zresztą wiedzą, czym jest, zwłaszcza że rzecz należy rozpatrywać samodzielnie. Jeśli jednak potraktować pytanie bez rozbawienia, z egzystencjalną powagą, odpowiedź brzmi tragicznie: samodzielne myślenie to samotność. I niepewność. Samotność i niepewność w sytuacji. kiedy wystarczy przyjąć najbardziej idiotyczną ideę, by przynależeć do wspólnoty i mieć nadzieję. Nie chodzi o diagnozę moralnego bezwstydu, jakim jest niesamodzielność myślenia. Tym bardziej o wezwanie do ścigania przez prokuraturę ( z urzędu nie myślącą samodzielnie, bo wedle procedur). Dowodzimy jedynie, że inteligencja, jako warstwa społeczna predestynowana niby do samodzielnego myślenia już nie istnieje. Sycyna 2, 1994 Był albo nie był. Przyzwyczajenia That thou art blam`d shall not be thy defekt ( Że hańbią ciebie, szkodzić ci nie może…, przeł. J. Kasprowicz). Hańbią albo i nie. W czasopiśmie bardzo dalekim od zajmowania się literaturą przypomniano jako ciekawostkę albo jako mementum marności rzeczy świata spór o to, czy Szekspir napisał dzieła Szekspira? Argumentacja przeciwko podejrzanemu o autorstwo jest tak mocna, że tylko polski sąd nie dalby jej wiary. Oto przesłanki: Utwory Szekspira świadczą o głębokiej znajomości licznych dziedzin ówczesnych nauk, sztuk oraz rzemiosł. Autor dramatów tak bardzo się orientował w prawie, terminologii wymiaru oraz precedensach, że mógłby być świetnym sędzią oraz doskonałym papugą. John Bucknill już w zeszłym wieku dowiódł, iż byłby z dramaturga świetny lekarz przełomu XVI i XVII wieku, bo jego wiedza medyczna była zwyczajnie gruntowna. Z takąż samą łatwością i pełną znajomością rzeczy facet poruszał skomplikowane problemy ówczesnego żeglarstwa, zupełnie jakby przez lata był doświadczonym marynarzem. Pisarz opanował także wszelki problemy dotyczące armii i prowadzenia wojny, w tym specyficzny język żołnierzy. Jednocześnie dobrze znał również myślistwo, sokolnictwo oraz inne zajęcia zawodowe czy rozrywkowe. Wiedział wszystko o etykiecie dworskiej. Doskonale orientował się w treściach i sensach Biblii, często raz niezwykle trafnie ją cytując. Tenże drań operował niesłychanie bogatym językiem, gdyż jego słownik obejmował, jak policzono, dwadzieścia jeden tysięcy wyrazów! Tu przypominam, że nawet dzisiaj człowiek wykształcony poprzestaje na czterech tysiącach, a wielki poeta siedemnastowieczny John Milton wykorzystał ich tysięcy osiem. Ponadto autor dzieł Szekspira wykazał się doskonałą znajomością literatury antycznej oraz współczesnej mu romańskiej i można sądzić, że znał język francuski, hiszpański oraz włoski. Razem wziąwszy ustalono, że takie sztuki mógł napisać tylko wykształcony, obyty przedstawiciel wyższych warstw społecznych. Tymczasem John, ojciec Wiliama, był analfabetą i zajmował się rękodzielnictwem, między innymi dziergał, oraz, co jest pewne, branżą mięsną. I o wykształceniu Szekspira wiemy tylko tyle, że być może chodził do podstawówki w Stratford nad rzeką Avon, chociaż nie zostało to nigdzie zapisane. Jego kumpel, dramatopisarz Ben Jonson wspomina, że kolega posiadał powierzchowną znajomość łaciny i jeszcze mniejszą greki, co oznaczałoby tylko wykształcenie elementarne. Są jeszcze inne fakty. Nie istnieje żaden manuskrypt, który by wyszedł spod jego pióra. Zachowało się tylko sześć, nieczytelnych w zasadzie, podpisów na czterech dokumentach i, łagodnie mówiąc, brakuje im konsekwencji w pisowni, jakby machał ciężko gramotny. Jedna z córek Szekspira, Susanna, zaledwie umiała się podpisać, druga, Judith, bardzo kochana przez ojca, stawiała zamiast podpisu krzyżyki. Geniusz nie postarał się, by potomkinie, w tym ulubiona, umiały przeczytać to i owo? Kiedy Szekspir zmarł, choć innym autorom, na przykład Benowi Jonsonowi, pogrzeby robiono huczne, jego zaś pochowano cichutko. Jakby nie zasłużył. I tak dalej. Twierdzi się, że wszystkie te sztuki i sonety napisał dramatopisarz Christopher Marlowe, który wprawdzie zmarł mając lat dwadzieścia dziewięć, ale być może po śmierci wyjechał do Włoch i pisał dalej. Albo skrobał Franciszek Bacon, bo nazwa miejscowości Saint Albans, obok której filozof mieszkał, pojawia się w dramatach Wiliama piętnaście razy, a Stratford on Avon ani razu. Jest możliwe że sama królowa Elżbieta, co zrobiła sobie całą epokę, lub kardynał Wolsey lub słynny sir Walter Raleigh. Wymienia się około sześćdziesięciu domniemanych autorów sztuk i poezji Szekspira. Pal ich diabli. No to co ja na to, skoro zechciało mi się temat z martwych poruszyć? Mógłbym się wywinąć dosyć zręcznie, słusznie twierdząc, że napisał, kto napisał, bo liczy się dzieło, a nie dźwięk pusty jakiegoś nazwiska. Gdy widzę jak tu czas potęgą bezlitosną pomniki dawnych lat obraca w gruzy… Zobowiązany jednak będę za zwrócenie uwagi na problem wcale nie uboczny, na, mianowicie, straszną rolę przyzwyczajeń w naszej świadomości. Otóż i mnie w młodości wstemplowano w mózgownicę, że Makbeta Szekspir, że Hamleta urodzony w Stratford rzeczony , że Sen nocy letniej ani Piram, ani Tyzbe tylko ten geniusz brytyjski, do ludzkości należący. Słowem ja od dziecka wiem, kto Króla Leara ułożył i w teatrze The Globe. I niech mi nikt głodnych kawałków. Co zaś ważniejsze, ja wiem mnóstwo różnych rzeczy. I to z całkowitą pewnością, co oznacza, że ni ma i być nie może wątpliwości. Więc z tymi rzeczami niech mi również nikt głodnych kawałków! I na tej płaszczyźnie porozumienia możemy w wolnym partnerskim dialogu podyskutować o tym, ze Szekspir napisał Szekspira. Sycyna 100, 1998 Pisarz skuteczny Pisarz to był kiedyś facet! Pisarz, choć miewał nizką godność, ale posiadał wpływ duży, notuje Gloger. I wspomina: Było przysłowie staropolskie na Litwie:” Pal z bicza, pani pisarzowa jedzie!” Podług Tyszkiewicza, początek temu przysłowiu miał dać stangret pani Mirskiej, pisarzowej litewskiej, który w sztuce klaskania z bicza (jaką się furmani, dojeżdżając do dworu, zwykli popisywać) przeszedł wszystkich swoich kolegów. Żal bierze i zamykając oczy wymyślam, że właśnie siedzę w faetonie, zaś woźnica, gazon z różami okrążając przed frontem redakcji, z bata tak trzaska, że wszyscy słyszą, kto zacz po honoraria! Dawniej dygnitarze, podobnie jak dziś, nie umieli pisać, więc przy każdej władzy pisarz. Miejski, grodzki, ziemski. Ten ostatni, urzędnik powiatowy, członek sądu ziemskiego zarówno z sędzią i podsędkiem, wyroki ferował i do dekretarza z wyrokami pisał. Pisarz zaś dekretowy koronny litewski w sądach odbywanych przez króla zasiadał! Był jeszcze i skarbowy z tytułem wielkiego! No i polny do rachunkowości wojskowej. Pisarz polny koronny w XVIII wieku pobierał 30 000 złp. rocznej pensyi. Mniejsi pisarze przy komisjach wojskowych urzędowali, ale po co małych wspominać! Skoro tak teraz po korzenne tradycje sięgamy, nie można by nam pisarskich pozycji z tymi pensyjami przywrócić? Wypominam te stare gatunki pisarzów, gdyż objawił się mojej okolicy nowy rodzaj, choć, zdawałoby się, my literaci wymieramy! Co najważniejsze ten nowy wielce skuteczny - prezentuje potęgę słowa jak w wieku dziewiętnastym! Chociaż znaczni artyści radzą, żeby sztuka nie była użytkowa, bo walor jej wyłącznie estetyczny (i dlatego zdycha), wymieniony rodzaj pisarza, którego roboczo nazwę skutecznym, całkowicie podporządkowany pragmatycznemu utylitaryzmowi, osiągnął sukcesy oszałamiające, jeśli brać pod uwagę wpływ jego dzieła na czytelników. Na miarę oczywiście nakładu. Jedyny egzemplarz jego dzieła przeczytało o ile wiem, kilkaset osób i na tekst bardzo emocjonalnie zareagowało. Ten nowy, co ja go opisuję, to postać niejednoznaczna. Z formalnego punktu widzenia staroświecki, gdyż całkowicie naturalista, a przecież jednocześnie jakby postmoderna. Ze względu na walory intelektualne jest to pisarstwo w nurcie new age, bowiem wegetariańskie. Tworzy wyłącznie nocą, tedy jak Balzac, co po robocie kładł się późnym rankiem. Ze współczesności bierze zamiłowanie do skrótu, uprawiając wyłącznie prozę spartańską. Jako pisarz dzisiejszy za płody wynagrodzenia nijakiego nie dostaje a nawet dokłada do kosztów uzyskania. Nie zaznacza również swej indywidualności, gdyż ginie w masie gallów anonimów, co również smarują grafitti w miejscach publicznych. No ale tamci skuteczni nie są. U tego twórcy najbardziej fascynująca (modnego słówka nauczyłem się od telewizora, bo jedna w nim baba artystka użyła go kilkaset razy, choć gadała tylko trzy minuty i mi się udzieliło) jest moc oddziaływania. Pisarz ów spowodował mianowicie upadek czyli plajtę dwóch miejskich sklepów masarskich! Działając na umysły i emocje klientów jedynie potęgą słowa pisanego skłonił ich, by zaprzestali kupowania zwłok zwierząt. Przynajmniej w tych dwóch prosektoriach. Bo gdy chodziłoby język twórcy poddawanego tu krytycznej analizie, to on sugestywnie używa wyrażeń typu zwłoki, a nawet zezwłoki, trupy i ścierwo. Na przykład wielkimi literami pisze nocą na wystawie masarni: Świeże mięcho z trupów krów, świń, kur oraz bułanych koników! (Proszę zwrócić uwagę na te pieszczotliwie traktowane koniki! Przecież trudno jeść zrobioną z nich kiełbasę belgijską) Albo poleca: Żryj padlinę zakrwawionymi zębami! Lub niezmiernie krótko, zwięźlej niż Lec: Mięso zamordowanych! I podobnie. Stało się tak, że ludzie, kiedy im sens owej prozy doszedł do mózgownic, przestali w tym punkcie detalicznym kupować! Bo jednak jest w czytelnikach wrażliwość na słowo! Oczywiście nie przeszkadza im, kiedy spożywają białą kiełbasę z musztardą albo pasztet z przetartych i rozpuszczonych w margarynie krowich kopytek, jednoczesne oglądanie na szklanych ekranach ciał zabitych Kurdów czy Chińczyków rozstrzelanych w celu uzyskania narządów do transplantacji. Kurdowie to w ogóle nie wiadomo gdzie i czy w ogóle istnieją, a z Chinami musimy handlować. Natomiast jedzenie czegoś z masarni, gdzie ćwiartują, jak jacyś mordercy kobiet, zwłoki zaszlachtowanych krówek, powoduje że człowieka bierze uzasadnione obrzydzenie! A jeszcze weźmy pod uwagę ceny tych surowych oraz zmełtych truposzy! Co za pisarz! Ja też się staram ludzi troszeńkę w anioły przerobić, to jest naprawić, żeby się miłowali, i nauczyli czytać , i przestali kraść, bo przecież prawie wszystko już prywatne, a nie społeczne! I nic, nawet jednego naprawionego! A ten nocny, rzeźniczy twórca, nawet zbytnio się nie wysilając, bo co to jest machnąć farbą parę lakonicznych zdań w naturalistycznej manierze, czy wykombinować podobne turpizmy, jak jakiś rewolucyjny poeta romantyzmu krajowego lub nawet sam Louis Aragon (czy kto pamięta tego francuskiego Putramenta?) podrywać lud do czynu, to znaczy do nieczynienia zakupów w określonym asortymencie i miejscu. Wieść gminna, ta arka przymierza między dawnymi a nowymi laty, głosi, że w omawianym przypadku nie chodzi o cele literackie ani szlachetne ekologicznowegetariańskie, lecz o wulgarną, kapitalistyczną walkę rzeźników o rynek mięsny. Czyli że najęto chudego literata, by talentem swym pisarskim niszczył konkurencję wśród wytwarzaczy wędlin oraz innych producentów sztuk z kością i bez kości. Bo niby dlaczego inskrypcjami pisarskimi pokrywane są witryny tylko niektórych masarni? Z uwagi na nędzę materialną literatów w systemie wolnego rozwoju sztuki oraz z uwagi na znakomite prawa ekonomiczne postępowego kapitalizmu ta rzecz jest możliwa uważam jednak, iż podobnych podejrzeń nie wolno traktować serio. Uwłaczają one godności anonimowego, utalentowanego człowieka, który, jak prawdziwy artysta, z pewnością działa z pobudek ideowych czyli chroni życie (jak to z hipokryzją wymyślono) naszych mniejszych braci. Jako literat zdychający z dumą postrzegam też powolne odradzanie się wpływu słowa pisanego na społeczeństwo. Sycyna 76, 1997 O zbędności biedaków Pozostaję pod wrażeniem dwóch informacji, które napłynęły mi do mózgu osobno, ale tam się nieszczęśliwie połączyły i spowodowały proces myślenia, którego wyniki prezentuję dla dobra narodu. Pierwsza pochodzi z raportu ONZ o stanie rozwoju społeczeństw. Streszcza zaś się w fakcie, że osiemdziesiąt trzy procent światowych dochodów trafia w ręce najbogatszych, którzy stanowią dwadzieścia procent ludzkości. Oznacza to, że, licząc w sztukach, przykładowo do trzystu pięćdziesięciu miliarderów należy tyle samo dóbr, co do dwóch miliardów czterystu milionów biedaków. Stan ten jest oczywiście słuszny, gdyż wynika z podstawowej świętości ustroju, którego podstawę stanowi wolna konkurencja. Po prostu jest tak, że każdy ma prawo i może być bogaczem, tym trzysta pięćdziesiątym dziewiątym czy sześćdziesiątym miliarderem. Druga informacja pojawiła się w telewizorze, który doniósł, że polska edukacja narodowa, mając na względzie owe możliwe przecież miliarderstwo każdego wolnego człowieka, planuje obowiązkowe opłaty za wszelkie studiowanie państwowe, więc nie tylko zaoczne, wieczorowe, nocne i o świcie, ale również za dzienne. W ramach dobrodziejstw, o które żeśmy. Praktycznie odjęłoby to możliwość studiowania biedakom oraz ich potomstwu. Oczywiście nędzarz może się starać o stypendium bankowe, którego nie otrzyma, gdyż banki z jakiejś przyczyny nie uwzględniają biedaków jako poręczycieli kredytu, a biedak przecież innych przyjaciół nie ma. Z obydwu tych wiadomości wynika, że świat, w tym możliwość kształcenia, bardziej niż kiedykolwiek należy do bogaczy. Pośrednio słuszny staje się więc wniosek, że biedacy są w społeczeństwach zwyczajnie zbędni. Chcę więc, na użytek wolnej myśli liberalnej, ideę tę w należyty sposób podbudować teoretycznie. Zacznijmy od tego, że bycie biednym to głupota! Bycie biednym jest czymś więcej nawet, bo prawdziwym przestępstwem i winien je określać odpowiedni artykuł prawa karnego oraz wyznaczać kary tak dotkliwe, by pozostawanie w tym stanie nikomu się nie opłacało! Pomijam to, że bycie biednym jest nieestetyczne i biedak zawsze budzi odrazę, co stanowi wykroczenie przeciwko pięknu. Bycie biednym przede wszystkim stanowi przeciwko dwom pozostałym wartościom głównym, to jest przeciw miłości oraz prawdzie. Biedaka bowiem nie da się kochać. Rzecz nawet nie w tym, że jest źle odziany oraz śmierdzi, gdyż z konieczności oszczędza na środkach piorących. Problem w tym, że nie jest możliwe darzenie uczuciem niedołęgi, lenia, człowieka pozbawionego woli, a wszystko to, jak wiadomo, stanowi zasadnicze źródło biedy. Biedak przy tym jest człowiekiem pełnym pychy i żałosnego zarozumialstwa, gdyż na ogół, jakże mylnie, szczyci się swoją pozorną uczciwością! Biedak taki głosi bezczelnie, że jego niedostatek wynika z faktu, iż nie kradnie, nie oszukuje, nie rabuje i nie wyłudza. W ów przebiegły sposób pragnie dowieść, że ludzie porządni a bogaci gromadzą majątki w sposób zabroniony, choć, jak znów wiadomo, wielcy złodzieje kradną w majestacie prawa oraz społecznej aprobaty. Biedak chce się stawiać moralnie wyżej, ponad człowieka, który nie żyje ze środków społecznych czyli na koszt obywateli, co swe życie biorą we własne ręce, którzy ryzykują własnym kapitałem i niezmiernie wysilają mózgownice, bowiem niezmiernie trudno jest okradać innych złodziei, skoro tylko oni są bogaczami! Tym samym biedak popełnia grzech moralny przeciwko prawdzie. Po wiekach filozofowania o przyczynach nędzy, którego krwawymi ofiarami padli kapitaliści i Żydzi, gdyż dowodzono, że oni ponoszą odpowiedzialność za biedę społeczeństw, po morderczym próbowaniu systemów eliminujących Żydów i bogaczy, nadeszła wreszcie pora, by ostatecznie wskazać, kto rzeczywiście był i nadal pozostaje jedyną prawdziwą przyczyna nędzy biedaków! Otóż biedzie swej wyłącznie winni są właśnie biedacy! Gdyby bowiem nie było biedaków, nie byłoby zjawiska biedy! Stąd wniosek zasadniczy: pozbądźmy się biedaków, a zniknie bieda! Ożywi się wówczas produkcja oraz handel, boć przecież nie biedacy nabywają oraz spożywają towary! Rozkwitną usługi, bo nie nędzarze są ich biorcami! I tak dalej. Doskonale wiedzą o tym wszyscy liberałowie. Należy zatem jakoś pozbyć się biedaków! Najlepiej z całą surowością! Aby nie zakłócali prężnego rozwoju! Dlatego uważam, że pomysł reformatorów edukacji, by wszelki studia były odpłatne (a zwłaszcza inteligentne wykorzystanie zapisu Konstytucji, w którym mowa, że kształcenie jest bezpłatne, ale można pobierać szmal za różne czynności edukacyjne, to znaczy za kształcenie), wydaje mi się pierwszym odważnym krokiem w kierunku eliminacji biedaków jako ciężaru dla niepodległego społeczeństwa. Kształcenie bowiem biedaków tylko utwierdza biedę, czego dowodem armia biednych wykształconych bez pracy. W istocie bowiem chodzi przecież w całej tej słusznej sprawiedliwości o to, o co walczyły pokolenia: żeby wszyscy byli wolnymi miliarderami! A wśród miliarderów dla biedaków miejsca nie ma! Sycyna 102, 1999 Podłość satyry Badacze zjawisk stwierdzili, że wyrazicie rośnie zainteresowanie telewizyjnej publiczności satyrą. Jako że tej oraz owej telewizji wszystko jedno, co nadawać, byleby oko i ucho widza zaczepić o reklamy, satyrze niby zaczęło się powodzić. Czy słusznie? Oczywiście, że nie! Pod każdym względem nie (chyba że mówimy o nowym jej rodzaju: satyrze pochwalnej), czego dowiodę! Posługując się argumentacją, jaką kiedyś wyczytałem już nie pamiętam gdzie. Co pośrednio świadczy o korzyściach płynących z czytania. Satyra jest w literaturze gatunkiem najpodlejszym. Świadczy już sama etymologia. Bo rzecz od satyra – śmierdzącego brzydala na koźlich nogach i z (szatańskimi) rogami. Poza tym bożka płodności, co też estetyczne nie jest, bo kojarzy się z rozpustą oraz wstrętną lubieżnością, czyli z samym draństwem. I taki szpetny dziwoląg służyć ma naprawianiu rzeczywistości poprzez ośmieszanie postępowań niewłaściwych? Z definicji satyry wynika, że ma na uwadze właśnie wyśmiewanie i wyszydzanie. Wprawdzie wad i przywar, nieprawidłowych stosunków i złych obyczajów, ale w jaki nieprzyjemny sposób! Wyszydza bowiem szyderca. A szyderca, wiadomo, gość niepozytywny: bezlitosny, zjadliwy, zimny i brutalny. Szydzenie jest dla wyszydzanego podmiotu bolesne jak diabli! Więc jak to? Naprawianie świata przez zadawanie cierpienia? Czy to metoda właściwa, czy cel uświęca środki? Satyra jest stara, starsza od kozłów ganiających po attyckich gajach. I co? Czy skutecznie wyeliminowała jakąkolwiek ludzką wadę? Na przykład hipokryzję i gadulstwo polityków czy plotkarstwo kobiet, obśmiewane już w starożytności?! Jakież inne przywary zwalczono poprzez drwinę, ironię, uszczypliwości oraz inną kąśliwość? W całych dziejach człowieka nie zauważa się skuteczności satyry! Satyra to istnie czarci pomiot! Najbardziej płytki gatunek epiki, ujmujący zjawiska złośliwie i powierzchownie. Nie wnika w przyczyny zachowań, tylko szydzi z objawów! Na przykład śmieje się ze skąpstwa jakiegoś posiadacza, a on po prostu jako wzorowy ekonomista kumuluje kapitał, żeby rozwijać potężny biznes i jak porządni ludzie spędzać wakacje w Las Palmas ze śliczną doprawdy sekretarką, której zapewnia stanowisko pracy. Podobnie jak szoferowi i pozostałej służbie. Gdyby np. rozdał szmal na cele dobroczynne, zostałby nędzarzem i właśnie takie postępowanie wyśmiewać należy! Co najgorsze uprawianie satyry jest potężnym nonsensem ze strony uprawiającego, gdyż prawie nieopłacalne (nie mówię o telewizyjnych żartownisiach nieźle zarabiających dowcipami na temat przyrządów płciowych, bo to nie satyra tylko nędza umysłowa). Czy widział kto bogatego satyryka? Nie potrafiący na siebie zarobić niedorajda ośmiela się pouczać bystrzaków. Wprawdzie taki Drozda i Rewiński wyglądają na obżartych krezusów, ale to tylko z przyczyn pyknicznej budowy. Zaś nowe marynarki Drozdy należą do wypożyczalni. Albo pogrzebmy w historii literatury: ilu dorobiło się sławy? W zasadzie tylko pięciu w całych dziejach kultury! Arystofanes, Gogol, Twain, Haszek, Zoszczenko, kiedy w innych gatunkach setki! Zresztą Arystofanes dorabiał pornografią (Gromiwoja), Gogol na handlu martwymi duszami, Twain na literaturze młodzieżowej, Haszek plamiąc nieposzlakowanie cesarza krakowiaków, a Zoszczenko… Kto to był Zoszczenko? Satyryka się nie kocha. Onże samotną wyspa bez turystów. Owszem, naród lubi, kiedy on przysoli takim, którego ludzie nie szanują. Ale też zaraz uświadamiają sobie, że drań może ukąsić każdego. Dlatego satyrykowi bardzo chętnie za usługi nie płacą i bywa on depresyjnie zmuszony co najmniej do pijaństwa i sam staje się przedmiotem satyry, a nie jej podmiotem. Wariactwo oraz samobójstwo jest z tej przyczyny codziennym chlebem satyryków. Nieprzyjemnie kwalifikuje się również sama istota satyry. Satyra wynika bowiem wyłącznie z agresji, gdyż jest formą wyładowania niezadowolenia lub gniewu na osobach lub rzeczach. Oczywiście ten związek z agresją jest sprytnie tuszowany. Że niby chodzi tylko rozbawianie, humor, no i że śmiech to przecież czyste zdrowie. Wśród dzieci i ludzi prostych jak drut źródło satyrycznego humoru tkwi w agresji bezpośredniej: w obeldze, w wulgarnej erotyce czy skatologii (charakterystyczna problematyka sprymitywizowanych alkoholem). Lepiej wychowani oraz trzeźwi bawią się agresją zamaskowaną. Tak czy owak agresją. Zresztą w ogóle odbieranie humoru wiąże się z poczuciem wyższości, a ta sama w sobie jest agresją. Najwyższe poczucie wyższości ma się wśród głupców. Za głupca zaś można uznać każdego. A to już rasizm. Satyryk jest uzurpatorem! Zawsze występuje w imieniu i dla dobra. W imieniu publicznym, dla dobra społecznego! W celu słusznej naprawy Rzeczypospolitej lub przynajmniej jej zepsutych kawałków. Jest wyrazicielem interesu. Tylko on wie, co należy wyśmiać, a czego nie szargać. A kto mu, samozwańcowi, kazał? Kto prosił? Skąd przede wszystkim prawo jego do szydzenia z porządnych ludzi? Do zgryźliwości oraz innej uszczypliwości. A każdy z tych prześmiewców bez dyplomu, bez licencji, bez zezwolenia, słowem bez żadnych uprawnień! Najwięcej zaś wśród satyryków inżynierów różnych specjalności! Zamiast dusze ludzkie prawidłowo konstruować i w części zamienne wyposażać, drwią! Znów się aż prosi, żeby jakąś Prywatną Szkołę Marketingu, Bankowości i Satyry założyć i drani przymusowo do niej posłać! Ponadto satyryka łatwo zniszczyć zarzutem, że wyśmiewa nie głupka lecz piękna ideę, za którą głupiec bezpiecznie się chowa. W tych okolicznościach uprawianie satyry nie świadczy dobrze o inteligencji satyryka. Ani taki się dorobi w systemie, gdzie człowieka wartościuje się wysokością osiąganych zysków, ani go lubią. Jestem bardzo bliski zakazania sobie uprawiania satyry! Sycyna 69, 1997 Co bym kupił? Nabyłbym z chęcią, nawet po zaciągnięciu niedobrej pożyczki konsumpcyjnej (najlepiej ze spłatą w zaświatach) wykrywacz pierogów. Oczywiście wszelkich: z farszem z mięsa i kapusty, sera, owoców, pierogów leniwych i pracowitych, ruskich i tureckich. Jedynie pieróg na głowę, czyli trójkątny kapelusz z wojen owakich dawnych jest mi obojętny. Wynajdywałbym je gdziekolwiek pierogi te byłyby ukryte, a nawet utajnione zmianą nazwy. Lub występujące publicznie pod postacią znanej grubej piosenkarki. Z równą ochotą sprawiłbym sobie także nóż na karaluchy (Roach Knife). Z krawędzią tnącą ostrzejszą od zęba rekina. Do podrzynania gardeł tym śmierdzącym owadom. Nie obchodzi mnie natomiast ani wykrawacz pierogów ani nóż na krokodyle (Croc Knife). Pragnienie posiadania wymienionych na początku dóbr wzięło się z optycznej pomyłki. Nadal bowiem, biorąc za posażnego durnia, idioci z handlowych firm wysyłkowych droga pocztową kuszą mnie wygraną, jeżeli za poczwórną cenę kupię u nich bubel odrzucony przez brakarzy w Hamburgu i Hongkongu. I do listów z ofertami załączają kuszące wykazy barwnych śmieci. (Poza tym otrzymuję, jak wielu w naszym restaurowanym kapitalizmie, ilustrowane katalogi oraz reklamy z megasamów oraz składnic malowanego złomu). Raz, rzucając nieuważnie okiem, przeczytałem, że jest do nabycia wykrywacz pierogów. Taką zaś rzecz to ja z chęcią, bo niesłychanie lubię pierogi, te ciastka biednych ludzi. Tyle że po analizie reklamy przez okulary wyszedł banalny wykrawacz. Ale marzenie o przedmiotach niezwykłych pozostało. Odtąd tak mi się jakoś mózg ustawił, że cwaniacy co innego w ofertach piszą, a ja często co innego czytam, no i zaraz chciałbym kupić. I tak od razu bez namysłu zaopatrzyłbym się w piętnastoczęściowy komplet pozłacanych sztucerów deserowych. Bo pomyślmy: zapraszam gości na wystawny obiad (zupa ziemniaczana z omastą skwarkową, smażona kaszanka z kapuchą), a na deser sztucery dwulufowe powtarzalne, złocone! Od razu byłym postrzegany jako pisarz niesłychanie oryginalny! Niestety, w ofercie w rzeczywistości były zwyczajne sztućce z blachy rdzewnej malowanej na złoto. Bardzo chciałbym też posiadać rewolucyjną, elektroniczną anatemę, jedną z najsilniejszych anatem na rynku! Kto ma anatemę, ten może ją rzucać, a ja mam na kogo! Choćby na tych, co nie płaca należnego! Potępiłbym też i solidnie napiętnował macherów od okresowego uszczęśliwiania narodu polskiego. Niestety, oferowano pospolita antenę zrobioną z aluminiowej miednicy dla dziecka. Mrocznym przedmiotem pożądania stała się też Polka na kółkach, która pojedzie, gdziekolwiek zechcesz! Zwłaszcza że żadna już, chociaż tak kochały, w ogóle nie wyraża chęci jeżdżenia dla mnie! A kupiona jako moja święta własność zwyczajnie by musiała. Tymczasem wyszło, że to nie Polka, lecz poręczna półka do wjeżdżania w ciasne miejsca. Zafascynował mnie również razu pewnego rewelacyjny , nowy, przenośny system Easy Step! Wzywał bowiem sugestywnie: Chodź i zrzucaj kalosze w zawrotnym tempie! Mój Boże, kalosze! Przecież pamiętam: dziadek miał takie, kupione u Wokulskiego, (dawniej Mincel), podobne do czarnych łódek z zaokrąglonymi dziobami, nakładane na pantofle. Byłem malutki i marzyłem, że pływam w takim niezatapialnym po opowieściach z mórz południowych. A tu przyrząd, żeby, po założeniu, jak sądzę, zrzucać je z prędkością zawrotną! No cóż, wyszło, że chodziło tylko o… kalorie. Kalorii to ja żadnych nie mam na emeryturze chudej jak don Quijote. I tak dalej. Grawitujące pióro (Zaznacz rzeczy, które kochasz, naszym grawitującym piórem!) okazało się tylko grawerujące! Wprawdzie dałoby się nim zaznaczyć, że wytarta łycha do zup należy do mnie, ale po co? Natomiast pióro grawitujące jest w sam raz, zwłaszcza do wytworów SF. Oczywiście nie chodzi mi jedynie o żarty. Głównie bowiem chce zwrócić uwagę dealerom od barachła wynajdowanego na śmietniskach zachodniej oraz dalekowschodniej cywilizacji i wtrynianego Polakom z kniej, uroczysk oraz ostępów, że mogliby prowadzić ze mną kwitnące interesy, bo bym bez wahania nabywał, gdyby były to rzeczy właśnie tak poetyckie, metafizyczne oraz dziwne jak owe, o których omyłkowo czytam w katalogach handlowych i reklamach. Więc wykrywacz pierogów zapomnianych i zagubionych, samopowtarzalny ostry jak brzytwa nóż na karaluchy, najlepiej wprost od Borghesa z Buenos Aires (gdzie do tańca trzeba dwojga), czy złocone deserowe strzelby. Taki wykrywacz pierogów, zwłaszcza na pustyni i w lochach hrabiego Monte Christo, to byłby hit, panie i panowie oszuści nabierający ubogich ludzi na malowaną tandetę! Żeby jednak wyprodukować i oferować do sprzedaży taki niemożliwy do zaistnienia przyrząd trzeba wiedzy, kultury, inwencji, poczucia humoru i miłości do ludzi, zwłaszcza do paskudnych nędzarzy. Asortymentu hochsztaplerom i wydrwigroszom nieznanego. Zdaje mi się, że mi się coś zdaje. To na przykład, że jak powiem pasożytom żerującym na wilgoci naiwnych, że to nieładnie tak jeść żywcem prostych, głupawych ludzi zachęcanych chytrze do zakupu lakierowanych odpadków, to kanibale zawstydzą się i zaprzestaną. Chyba też jestem jak owi, co sprzedają śmieci. Boć podsuwam łobuzom pomysł zaproponowania mi wykrywacza, który nie wykrywa niczego. Sycyna 74, 1997 Bierność Bierność wiadomo: brak wykazywania własnej inicjatywy, woli, obojętność. Więc nieobecność zaangażowania, niebranie udziału w czymkolwiek. Asnyk ubiegłowieczny o skutkach bierności tak: Tam, gdzie w sercach bezmyślność i bierność, krzewić się może jedna tylko mierność. Słyszałem o tych wsiach. Ale wiedzieć to mało. To zabrali znajomi, żeby pokazać. W zasadzie, kiedy się pogapić, nic tragicznego. Ot, permanentna sjesta w Pueblo meksykańskim, stosowna z przyczyny niezwykłego upału. Na południu Polski bezlitosne wody pożerały dobytek oraz zasiewy, na zimnym z reguły Pomorzu skwar pustynny, ledwo dychać. Siedzą, posypiają, kurz wiruje, owady kąsają. Jedni przed domkami (chciałoby się powiedzieć: na przyzbach, ale to nie chałupy tylko wymazane gnojem przyzwoite budynki). Drudzy na ziemi cieplej w cieniu drzew skonanych źdźbła ssą ostrych traw. - A co z opieką ? – jeden drugiego leniwie pyta. - A opiekę przepiłem – odpowiada zagadywany. Opieka to skrót oznaczający zasiłek dla bezrobotnych. Wygląda na to, że przez wieś przeciągnęła horda. Tatarzy zabrali wszystko: spyżę, obrok, dorodne baby. Więc jakże i czego się jąć, kiedy nic? Cóż że nie zabili, nie podpalili obejść, nie poucinali członków! Do zagadnienia podejść można wielorako. Na przykład tak: Odkupić świat z rąk łotrów, z posiadania plugawych tyranią, z władzy oszustów, bogaczów, panów – z opieki najgorszych i najpodlejszych – biernych widzów. Ten kawałek stosowny, albo i nie, oczywiście z Żeromskiego. Chodzi w nim o to, żeby, jeśli dobrze pojmuję, bierni nie patrzyli biernie na biernych, tylko by się ruszyli i pomogli potrzebującym biernym. I to jest chyba z punktu widzenia tych zażywających sjesty. Zabrano im bezpieczeństwo: licho opłacaną, ale stałą, pewną pracę oraz możliwość takiego oraz owego dorabiania w pegeerowskiej nieskończoności pól i łąk. I to jest jakaś prawda, którą można zironizować kawałkiem z Marysi Konopnickiej o tym tam najmicie, który niby wedle chcenia żyć sobie może, lub umierać, albo leźć, gdzie wolna wola. Gorzkie przyjemności kapitalizmu. Ta postawa sprowadza się do współuczestnictwa niedoli, czyli położenia się z chłopami na wątłej trawce. I raczej picia niż płakania. Można też zupełnie wywrotnie. Wedle sentencji o kowalu, co los własny wykuwa. To znaczy: cholera by ich wzięła! Niech podniosą zadki, przestaną czekać na Godota, pługi to znaczy czepigi w dłoń! Albo zioła zbierać i suszyć, króliki hodować na mięcho i przynoszące szczęście królicze łapki, bo żarcia dla zwierzątek wokół nie brakuje, choćby w rowach, na polanach leśnych, miedzach, a przede wszystkim na zarosłych trawą polach! Kartofle sadzić i rzepę na przydomowej własności ziemskiej! Zabawki produkować drewniane, tanie, z gałęzi, sosnowych klepek, choć takie kurki wystrugiwać kozikiem, co ziarno niby dziobią, kiedy zabawką poruszać! Runo zbierać leśne. Wodę produkować plejstoceńską ze zwyczajnej studni albo kranu, jak cwaniacy. Na egoizm kapitalistyczny nie oglądać się, tylko się przyłączyć do wyzysku. Zacząć zaś od odstawienia się od gorzałki. Podobne radząc rzeczy i zajęcia człowiek spokój ducha odzyskuje i powiedzieć może z sumieniem oczyszczonym do błysku: zrobiłem dla biernych wszystko! Gdyby nie ta przeklęta refleksja! Bo istota rzeczy w tym tkwi, że oni bierni właśnie. A jak bierni to się nie wezmą za wciskanie miodu ze złapanych na koniczynach trzmieli. Ani za hodowanie jadalnych gniazd jaskółczych pod dachami obórek. Nie ośmielę się historycznych przyczyn bierności pracowników ziemi wykrywać, bo kwestia grząska, a zwłaszcza drażniąca, choć niewątpliwie odbieranie pokoleniom prawa do decydowania o sobie musi nadal owocować cierpko. Unikanie jednak dyskusji, choćby z samym sobą, o genezie powód ma inny: świadomość, skąd się bierność wzięła niczego nie zmienia, zwłaszcza, że jej dawne przyczyny zniknęły. Zadaniem głównym jest teraz glebę biernością skażoną przeorywać i sadzić na niej roślinki samodzielności. Ale wymyśliłem, nie? Rzecz w tym, że bez myślenia się nie obejdzie. Na początek może to być myślenie nawet głupie, byleby miało miejsce i się rozwijało. Czyli co dalej robić? Dać zrezygnowanym pracę czy nie dawać i niech sami główkują, co dalej? A jeśli dać, to skąd wziąć? No i dać znaczy utrzymać w utwierdzonej bierności i na zmianę stanu nie wpływać. Gdybym kiedyś skończył był Wyższą Szkołę Menażerii, jakich nie było, i za pieniądze, jakich nie miałem i nie mam, to bym wiedział, jak z biernymi zrobić. To znaczy, jak na nich zarobić! Albo nadal bym nie wiedział. No bo w każdej, nawet gminnej, metropolii uczonych nauczających, jak zgarnąć szczęście, bez liku jest. Nauczają finansizmu, dealeryzmu, marketingu, menadżeryzmu, bankowości, consultingu, transformacji oraz innej ekonomicznej angelologii, ale jak pchnąć bryłę popegeerowskiego świata nie kombinują! I proszę zauważyć, że jednak jest coś budowane! Zamiast rozważnych inicjatyw i atmosfery czynu świadomie budowany jest przez łobuzów nastrój beznadziejnej rozpaczy, bowiem można i na niej zarobić. Sycyna 71, 1997 To, co niedostępne inaczej Zastanawiam się , jaki będzie los zgromadzonych przeze mnie książek, kiedy wykopyrtnę. Zbierane przez półwiecze nie stanowiły sprytnej lokaty kapitału. Ani miałem środki, ani poszukiwałem wydań wartościowych handlowo. Powodowało mną pragnienie pastuszka kóz, który chciał mieć pod ręką własną bibliotekę, najlepiej na pastwisku, aby móc natychmiast sięgnąć. Dochodzę też do wniosku, iż podświadomie gromadziłem wydania, które ze względu na zwyczajność a i marność papieru nie popapranego chemią, stanowiły trwały magazyn lekkostrawnego pożywienia kóz. Ponadto, co istotne, przez lat dziesiątki książki były relatywnie bardzo tanie z przyczyny ich byle jakiego materiału oraz technologii nastawionej na masowość. Kiepski, choć smaczny w przekonaniu kóz, papier. Co sprawdziłem przedwczoraj, częstując na łące zaniedbaną, brudnobiałą (moje kozy były ponad śnieg) tomikiem z wydawanych przez PIW w latach pięćdziesiątych światowych dramatów. Konkretnie raczej nieprzystojną dla prostego zwierzęcia Profesją pani Warren Shawa. Przemełła z wdzięcznością książeczkę całkowicie z jej miękką okładką. Stary, zesztywniały papier łamał się jak maca. Zaniosę jej wkrótce rozpadającego się Gorkiego albo Kleista. Tymczasem takie wydawane przez Mortkowicza w broszurowanych stustronicowych zeszytach (drogo, bo po złoty pięćdziesiąt) przed wojną (1931) Dzieła Anatola France`a, co przypadkowo mi się trafiły, trwają prawie niezniszczalne. Słowem z punktu widzenia technologii (zawsze interesowała mnie wyłącznie treść) rzeczy wartościowych nie posiadam, a już tam jakichś inkunabułów (kojarzą mi się z homunculusami) czy innych staroci w ogóle. Za rzadkość więc uchodzi w moim zbiorze numerowany przez wydawcę (1742) egzemplarz Les liasons dangereuses de Laclos`a bibliofilsko na papierze Heliona wydany z akwarelami Maurice Leroy`a w 1940 (taką to żabojady miały ciężką okupację!). No i znaleziony w mieszkaniu oficera Wehrmachtu w Kluczborku egzemplarz El ingenioso hidalgo Don Quijote… na papierze biblijnym w Madrycie 1942. Najśmieszniejszą, niejadalną z przyczyny świetnego papieru, jest u mnie niewątpliwie śliczna, której zawartość objaśnia podtytuł: Oficjalna wizyta przyjaźni wielkiego wodza towarzysza Kim Ir Sena… Co się dało przed laty upchnąłem potomkom pod pozorem, że skoro musieli czytać Przedwiośnie, mogli dzieła zebrane, a jeśli Pana Tadeusza, to niech połkną całe wydanie narodowe. Słowacki w komplecie, Prus, Sienkiewicz, i tak dalej. Również Dickens wydawany w całości obficie, bo obnażał kapitalizm taki, jakiego teraz doświadczamy. Zostało jednak sporo. Nie wszystkie kruszeją. Najlepiej trzymają się, choć je również czas nadgryza czyniąc wątłymi i ciemnymi, setki oprawnej w płótno, nadzwyczajnej serii Nike. Rozpadły się celofanowe koszulki poetyckiej PIW-u, ale same książeczki czują się dobrze. Zupełnie jakby Umarli ze Spoon River nadal sobie żyli. Źle się ma Balzac, du Gard, kretyn polityczny Romain Roland. Już tylko dla kóz. Nie oprawiałem tych książek (słusznie, bo obecnie wykruszyłyby się z okładek), gdyż ubogiej forsy starczało jedynie na zakupy. Choćby z tej przyczyny muszę wiele usunąć, a mam świadomość, że te oraz inne nie przydadzą się nikomu. Kto choćby sięgnie po taką Wielką wojnę białych ludzi Arnolda Zweiga, skoro wytarły się już opowieści o następnej nikogo od niczego nie odwodząc. Zdaje się, że wytwarzam jęki eschatologiczne typu: one kruszeją, ja kruszeję, wy kruszejecie… Najchętniej, gdyby to w naszej kulturze śmierci było możliwe, kazałbym, kiedy odjadę, spalić się wśród tych tanich zbiorów. Popiół z książek, co widziałem dzięki żołnierzom kanclerza, jest piękny: siwy, jednolitej konsystencji, zwarty jak strawione przez ognie dusze. Skonkluduje jednak wniosek pozytywny. Taki, że młody człowiek, zawsze w tych samych welwetowych portkach noszonych jak znak herbowy, zawsze zasobny jak mysz kościelna, kupował te mające kruszeć woluminy, jak choćby za złotych siedem (równowartość pięćdziesięciu śmierdzących papierosów sport) tomik Gałczyńskiego Niobe. Uliczką pies przechodził, niósł w zębach latarnię, a człowiek był niesłychanie zadowolony. Rzecz w tym zadowoleniu. A czym w istocie uszczęśliwiony tak? Ano tym tomikiem, albo innym z prozą tanią jak kakao i bułka z serem a mlecznym barze. To znaczy w istocie nie tyle samymi książkami ile ich treścią taką i owaką. Niezależnie od przypadków losu niezmienne szczęście czytania nowej pozycji. I tak jakoś, zziu, migotnęło półwiecze. Mario Vargas Llosa podobne zadowolenie opatruje retorycznym pytaniem: Czy nawet w najbardziej szalonych przedsięwzięciach nie ma przypadkiem czegoś, co wyrywa nas z codziennej rutyny, pozwala przeżyć coś, czego nigdy nie zrobilibyśmy, być kimś, kim nie bylibyśmy pomimo naszych tęsknot i marzeń? A co nas tak? Ano zawarta w literackich książkach fikcja. Fikcja jest lekarstwem na egzystencjalny ból świata, pokarmem, który zaspokaja głód na „coś innego” niż to, kim jesteśmy, niż to, co nam niedostępne. Z biblioteką zawsze miałem pod ręką, co niedostępne. Dużo, bo dostępnego finansowo. Wprawdzie woluminy rozpadają się, ale co się w istocie rozpada? Marny papier peerelowy. Z treści, co do łba wejść miało, weszło. Sycyna 68, 1997 Przedstawiciele heroizmu, do dzieła! Porządkuję książki. Wiele skazuję na śmierć wieczną, gdyż niepotrzebne jak pisarze. Tak odkryłem na nowo staroć trzęsącą się i znaną dziś mało, choć w swoim czasie postać potężną. Trudno sobie wyobrazić, że jeszcze sto lat temu, ba pięćdziesiąt, (jako że zaraz po II kataklizmie żywy był jeszcze np. Żeromski: czytany, szanowany, podtykany pod nos) brano niesłychanie serio takie oto poglądy: u podstaw wszystkiego znajduje się, jako istota wszechrzeczy, Boska Idea Świata. Dla większości ludzi pozostaje ukryta, żyją oni pośród tego, co powierzchowne, praktyczne, pośród pozorów (…) pisarz jest wysłany na Ziemię w tym celu, by sam poznał, a następnie ukazał nam ową Boską Ideę…Dlatego też Fichte nazywa pisarza prorokiem, lub, jak kto woli, kaznodzieją, który nieustannie objawia ludziom to, co Boskie (…) jest duszą wszystkiego. Cały świat czyni to, czego ona naucza. Zadanie pisarza, podobnie jak każdego bohatera, polega na głoszeniu prawdy w taki sposób, jaki jest mu dostępny. I tak dalej. Poglądy takie szerzył w licznych grubych tomach Thomas Carlyle, po części natchniony Fichtem. I prorokował przyjemnie: I jak długo istnieć będzie czarodziejska sztuka pisania… pisarz-bohater pozostanie nadal jednym z głównych przedstawicieli heroizmu także we wszystkich wiekach przyszłych. Drwiny dziś z Carlyle`a, fałszywego profetyka, miałyby walor niewybrednych żartów z trupa, gdyby nie skrzeczenie naszej rzeczywistości. Pisarz wprawdzie przez wypadki dziejów, a i z woli własnej, odstawiony jest od funkcji nauczania prawdy i robi dziś prawie wyłącznie w rozrywce, ale wydaje się, że potrzebny nadal. Otóż, choć tak zbryzgano (mam nieskromny udział) śmieszne uzurpacje pisarzy do wskazywania idei, zapotrzebowanie na idee jest takie samo, jak było zawsze. Prawdę mówiąc rolę pisarzy w tej dziedzinie obrzydził publiczności oraz im samym realny socjalizm. Ujął on rzecz w urzędowe ramy zapotrzebowania społecznego, przez które pojmowano podsuwanie masom kłamliwych celów bieżącej polityki partyjnej. Bohaterpisarz został ustawiony jako głupek z megafonem w gębie. W konsekwencji osądzono błędnie, że skompromitowany został nie tylko pisarz jako heros, ale także konieczność głoszenia przez niego idei. Założono też niesłusznie, że przy szerokim obecnie dostępie do wszelkiej zmagazynowanej myśli ludzkiej, każdy może poglądy oraz myśli czerpać sobie sam z istniejących zasobów. Ludzie jednak nie przepadają ani za poszukiwaniem idei, ani za myśleniem samodzielnym. W powstałą pustkę wcisnęli się niekompetentni przekazywacze myśli powierzchownych. Siedzący głównie za szkłem kineskopów i innych monitorów. Oczywiście pisarz przekazuje idee (głosi swoją prawdę) nie w sposób charakterystyczny dla filozofa czy teologa, lecz, nie wchodząc w ich nie zawsze kompetentne kompetencje, obrazowo, przy użyciu form literackich, wykorzystując konstruowane w tym celu fabuły. Tego sugestywnego warsztatu nikt mu nie odbierze. Niby niepotrzebny, a tu, proszę, okazuje się, że miliony łakną głębokich, podstawowych prawd, w tym opartych o założenia transcendentalne. Oczywiście te miliony nie pożądają objaśnienia transcendencji lecz chętnie przyjmą jasny, sfabularyzowany przykład rzetelnego życia, przekład metafizyki na dostępne przeciętnemu człowiekowi proste cele. W tej pachnącej utopią teoryjce jest niestety conditio sine qua non, nieodzowny warunek. Prezenter idei (nie mylić z telewizyjnym prezenterem stronniczych dyrdymałek) posiadać musi niekwestionowany autorytet. Wedle zasady: prawda jest nią naprawdę, kiedy głosi ją autorytet. Można by nawet kombinować, że ważniejszy od prawdy jest głoszący ją człowiek. Czy musi wiec on przekazywać prawdę? No cóż, prawdziwy autorytet musi. Zatem pisarz, jeżeli chce być w społeczeństwie znaczącym herosem, winien postarać się o autorytet. No, a jak się to robi? Najlepiej zostać wieszczem i wymyślić Konrada Wallenroda. Albo krzewicielem serc z rolami głównymi dla Olbrychskiego. Albo społecznikiem i wygłówkować lekarza, co nie bierze. To wszystko smutne żarty i jakby przezacne możliwości zrobienia sobie autorytetu. Być może rozwiązaniem byłaby jakaś prywatna Wyższa Szkoła Autorytetu i Wartości Moralnych. Sto milionów czesnego za semestr. Ale to pomysł bez sensu: kto wyłoży taką gotówkę, by potem za darmo głosić prawdę? Sposób jednak jest. Trzeba tylko zwyczajnie i konsekwentnie, z uporem stanąć po stronie i trwać mimo wszystko. Po czyjej? Po darmowej, niewdzięcznej, trudnej. To znaczy po jakiej? Ano bardziej po stronie treści niż formy. Pisarz dzisiejszy (nie mówimy o doskonałych rzemieślnikach tłukących szmal, np. amerykańskich) usunął się, by nacisk położyć na doskonalenie formy. Bo forma rozstrzyga o pięknie, a piękno stanowi sens. Stanowi, choć nikt nie wie, czym ono to piękno jest? Zwłaszcza nie odpowiada na pytanie: jak pięknie żyć? Nie jest rzeczą możliwą kontemplowanie piękna na głodno przy mrozie i smrodzie. A jaka to treść zawsze słuszna jest? Treść bezdomna, bezrobotna, głodna. Inaczej, jak pisze Carlyle, zwany mędrcem z Chelsea, najbardziej wpływowy myśliciel epoki wiktoriańskiej, pisarz jest jak powiada Fichte–partaczem… Ale co tam jakiś dziewiętnastowieczny Carlyle, którego niekompletne wytwory rozpadły się na tylnej półce biblioteczki i nikt ich nie chciał, więc… Sycyna 67, 1997 Wszystko złe Przyzwyczajony do czytania, czytam. Wprawiony do słuchania, słucham. To samo z oglądaniem. Stąd wiem, o czym zresztą wiedziałem, że wszystko jest złe. Ci piszą (nadają), że wszystko jest złe po tamtej stronie oka, ucha i rozumienia. I tamci nadają (piszą), że wszystko jest złe z tej strony lustra. Jako że wedle tych złe, co tamci rozeźlili, a u tamtych, co uczynili ci, w sumie złe jest wszystko. Oczywiście ci narobili złego wtedy (i kontynuują), a tamci wówczas (i nie przestają). Zatem ci nadal złe robią i tamci robią. Zatem szłoby tylko o to, czyje zło jest źlejsze. Tamtych czy tych? Bo jeśli tych, to tamci lepsi. I odwrotnie. Lepszy od złego jest dobrym. Dobrzy jednak nie mogą robić złego, więc nie są źli. Źli są tylko ci, co czynią zło. Niestety jedni i drudzy twierdzą, że źli są adwersarze. Co jest powodem, że nie wiadomo, którzy są prawdziwie. Można by pomierzyć, ile tego złego jedni, a ile drudzy, żeby porównać. I byłoby wiadomo, którzy źlejsi. Gdyby dało się mierzyć. Można też przypuścić, że jedni mówią prawdę, a drudzy nie. Którzy jednak? Ci uważają i tamci uważają. W takim jednak wypadku prawdy się wykluczają. Nie jest możliwe, że tylko jedni mówią prawdę. Chociaż jest możliwe, że skoro wszystko jest złe, tylko jedni tego narobili. Ale raczej jedni i drudzy wytwarzają zło. Jeśli tak, to byłoby strasznie. A strasznie być nie może z uwagi na istnienie prawdy, dobra i piękna. Gdyby tak się dało zawierzyć autorytetom, żeby rozstrzygnęły, kto w istocie produkuje zło, a kto nie? Tyle że i ci i tamci mają autorytety. Któreś z tych autorytetów nie mają racji, a może nawet kłamią! Oczywiście kłamać mogą autorytety tych, ale również tamtych. Zresztą jak wierzyć w autorytety, skoro okazało się, że królowa brytyjska jest z nieprawego łoża! (I cała dynastia na nic, jak rzekłby Gałczyński, który był anglistą). Można by do problemu podejść w sposób inny. Dedukcyjnie. Zastanowić się mianowicie, co konkretnie jest złe według tych oraz drugich i sprawców wykryć po skutkach. Zerknijmy ten sposób. Złe jest wszystko, czyli co? Złe na przykład zwykłe proszki do prania. A niezwykłe dobre. Tylko że ci, co robią niezwykłe, za zwykłe traktują niezwykłe robione przez tamtych. Tamci z kolei… I tak dalej. A rządy? Złe te, które rządzą. Kiedy rządzić przestają, staja się dobre, a złe są akurat rządzące. I potem zamiana. Trudno dojść, kto źlejszy. Zwłaszcza, że ci źli, co rządzą, uważają, że zło odziedziczyli po tamtych, którzy rządzili uprzednio. Natomiast ci, co rządzić będą, odziedziczą zło tych, którzy rządzili. Z tym, ze nie wiadomo, czy nie otrzymają w spadku także zła dawniejszego, pozostałego jeszcze z ich złego rządzenia. Podobnie z pozostałymi politykami. No, ci są źlejsi od innych, choć inni gorsi od nich. Bo ci starają sobie nabić. I tamci się starają sobie. Kosztem tych, co politykami nie są i nie umieją (albo możliwości nie mają) nabijać sobie. Jeden z drugim …na zgubę Rzeczypospolitej podarki bierze, jakoby tylko sam miał zostać, kiedy wszystko zginie. Zgadnij, który zły, jeżeli ten twierdzi, że zły tamten, a tamten, że ten i nasienie jego. A bankierzy? Potrzebni, bo kasę trzymają. Dobrzy jednak czy źli? Ja tam przeczytałem kilkadziesiąt grubaśnych nieraz wytworów i Balzaca i Dickensa i tam nie ma o bankierach dobrego słowa. A przecież w XIX wieku ludzie ogólnie byli lepsi niż teraz. Na przykład młodzież ustępowała starszym miejsca w dyliżansach i omnibusach. No to jacy mogą być dzisiejsi bankierzy oraz ich procenty haniebne? Prowadzone przez tych banki są złe i prowadzone przez tamtych. Nakradali i będą nakradali. Dzieci? Dzieci ogólnie są dobre, ale się zarzynają i zabijają z broni palnej, więc są złe. Mieszanka wedlowska (teraz produkcji kociej koli)? Nie jest dobra. Jakby dodawali suszone placki od krów jedzących paprykę, takie gryzące. Dawniej była dobra. Co ja mówię (piszę)? Dawniej nie mogła być dobra, bo rząd nie był! Zatem była zła i pozostała zła! Po przejęciu mieszanki Wedla przez Zachód powinna być lepsza. Ale jest gryząca. Nie, po skutkach nie odnajdziemy prawdziwego złego i tego, co je czyni. Problem zresztą nie polega na tym, że wszystko jest złe. Tylko jak w tym żyć i dokonywać dobrych wyborów? A gdyby tak jedni i drudzy przestali mówić, co jest złe u przeciwników i wskazywali na to tylko, co dobre? Może przez to wszystko stałoby się lepsze? Taka pozytywna konkurencja: my wam (i oni nam) przysolimy tym, co u was najlepsze! Co za nonsensy plotę! Subiektywny idealizm utopijny! Ci mieliby u tamtych postrzegać choćby cokolwiek dobrego? A tamci u tych? To coś więcej niż samobójstwo, bo skierowane przeciwko naturze! Zatem pozostaje tylko rada, którą wymyślił Platon, zerżnął Arystoteles, a na łacinę przełożył Cyceron: Ex malis eligere minima. Spośród zła wybierać mniejsze. Ale które jest mniejsze? Sycyna 65, 1997 Ustawa o jednostkach leksykalnych Niniejszym pozwalam sobie wystąpić z inicjatywą (jako obywatel kategorii obciążającej budżet) i przedstawiam ziomalom gotowiuśki tekst ustawy, którą należy odespać w połączonych komisjach porządku publicznego i finansów, a następnie uchwalić podczas obecności kilku posłów na najbliższym posiedzeniu Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej. Proszę zobaczyć, jakie rozsądne wymyśliłem i pożyteczne prawo: USTAWA O JEDNOSTKACH LEKSYKALNYCH Rozdział I. Przepisy ogólne Art.1.1. Ustawę stosuje się do obywateli Rzeczypospolitej Polskiej w wieku od czterech do zgonu włącznie z wyjątkiem jednostek niemych. 2. Ustawy nie stosuje się do osób mówiących przez sen, funkcjonariuszy służb publicznych podczas pełnienia obowiązków służbowych, osób umysłowo upośledzonych oraz parlamentarzystów. Art. 2.1. Występujące w treści ustawy pojęcia jednostka leksykalna oraz wyrażenie semantycznie puste oznaczają także odpowiednio ciągi elementów diakrytycznych w piśmie. 2.2. Jednostki leksykalne są częścią polskiej kultury językowej oraz systemu edukacji narodowej. Jako takie podlegają finansowej ochronie. Rozdział II. Komenda Główna Policji Leksykalnej. Art.1.1. Powołuje się Komendę Główną Policji Leksykalnej (PL) z siedzibą. 2.Komendant Główny PL jest dożywotnio i każdorazowo Przewodniczącego Redundancji Frazeologicznej Semantyki Pustej. mianowany przez 3. Komendant Główny (KG) PL powołuje wojewódzkie, powiatowe oraz gminne komendy PL (KPL). Rozdział III. Obowiązki oraz uprawnienia policji leksykalnej (PL). Art. 1.1. P.L. udziela zezwoleń jednorazowych oraz permanentnych na używanie jednostek leksykalnych (j.l.) przez zainteresowanych obywateli oraz nakłada grzywny na użytkowników nie posiadających aktualnych uprawnień w tej mierze. Rozdział IV. Wycena j.l., wysokość grzywny, przeznaczenie uzyskanych funduszów Art. 1. 1. Za zezwolenie na użycie j.l. w miejscu publicznym ustala się kwotę w wysokości aktualnej równowartości jednego euro. Wysokość tej kwoty uwzględnia aktualne możliwości finansowe obywateli i umożliwia szeroki dostęp do zezwoleń także osób bezrobotnych. 1.2. Użycie j.l. w miejscu publicznym bez zezwolenia zagrożone jest grzywna w wysokości aktualnej równowartości dwudziestu euro. 1.3. Przychody uzyskane z opłat oraz grzywien służą w jednej trzeciej utrzymaniu i działaniu PL, pozostał środki przeznacza się na wzmocnienie gospodarki narodowej. W zaproponowanej ustawie idzie o te jednostki leksykalne, za pomocą których mówiący mogą w sposób spontaniczny ujawniać swoje emocje względem kogoś lub czegoś nie przekazując jednocześnie żadnej informacji. O te więc wyrażenia, czy dane ciągi elementów diakrytycznych, co są semantycznie puste. Jak wiadomo powszechnie, są one dodawane jako parentezy do różnych wypowiedzeń bez naruszania ich poprawności syntaktycznej, choć funkcjonują również jako osobne wyrażenia znaczące, pociągające za sobą określone treści komunikowane przez nadawcę w sposób bezpośredni. Konkretnie o jednostki leksykalne objęte niedawno jeszcze zakazami używania, czyli językowym tabu, i dlatego z lubością stosowane w życiu rodzinnym, publicznym oraz gdziekolwiek bądź. Chociaż na przykład babcie, z wyjątkiem czerwonych na buźkach bezzębnych pijanych staruszek, nie nadają ani parentez ani innych semantycznie pustych w komunikacji wewnętrznej Narodu Polskiego. Nauka nie jest w stanie ani racjonalnie, ani, co łatwiejsze, bez sensu, wyjaśnić dlaczego te a nie inne ciągi liter objęte były tabu, więc stały się obecnie podstawowymi jednostkami leksykalnymi społeczeństwa budującego kapitalizm ryjkowy. Mowa oczywiście nadal o zarówno jednostkach leksykalnych (j.l) systemowych (właściwych), jak tez o referencyjno-obyczajowych i należących do wymienionej klasy eufemizmach. Kwalifikatorów pragmatycznych jednak nie wymieniam, podobnie jak derywatów. Proszę też wybaczyć nieprzyzwoicie niekomunikatywny język, jakim nauka hermetycznie zaciemnia proste sporawy, ale co to byłaby za nauka, gdyby ją wykształceni ludzie pojmowali. Ponadto parentezy oraz derywaty nadają poruszanemu problemowi ton tak szlachetny, że łatwo uniknę zarzutu, iż na szacownych łamach propaguję to, co denna kultura tumanów wprowadziła do mowy narodowej tak skutecznie, ze i telewizor nie cofa się przed namiętnym stosowaniem jednostek leksykalnych. Nie sądzę, by zadomowionym i dobrze traktowanym w ojczyźnie polszczyźnie jednostkom leksykalnym można było się jakoś rzetelnie przeciwstawiać ( byłoby jak odbieranie narkomanom używek, a osłom owsa). Natomiast przyszło mi do łba, żeby z hołockiego obyczaju jakiś pożytek był. Gospodarczy najlepiej bośmy biedni okrutnie. Zarobić na j.l., ot co, skoro nic innego uczynić się nie da. Zapomniałbym wyjaśnić, że ta proponowana policja (PL) dla rozpoznawania jednostek leksykalnych (j.l.) wyposażona być powinna w cenne wydawnictwo PWN: Słownik polskich przekleństw i wulgaryzmów zrobiony uczenie przez M. Grochowskiego. Sycyna 59, 1997 Wolność uniżona Orzeka groźnie Byron: Bo własne tylko upodlenie ducha ugina wolnych szyję do łańcucha. Rzemieślnicy tutejsi, podanie pisząc do szefa miasta o to, co im się z litery prawa należy, zaczęli tak: Jaśnie Wielmożny Sławetny Panie Prezydencie! A nauczyciel jeden licealny, o którym twierdzą powszechnie, że łachudra, każe zwrot utarty a nienależny zawsze poprzedzać epitetem szanowny. Należy więc doń zwracać się tak: Szanowny Panie Profesorze! Indziej szło pracę u Niemca w fabryczce, a roboty tu po wsiach posowchozowych brak: stanowisko nędzne było jedno, a chętnych wielu. Kobieta więc prosząc o pracę w rękę nagle pochwyconą Niemca pocałowała. Spodobało mu się i przyjął. Teraz gęsto go całują, przecież stanowisk bez liku tworzył nie będzie. Chyba żeby kto staropolskie sobie przypomniał obyczaje, te o których Kuchowicz pisze przywołując Vautrina: jeżeli zaś któryś z nich wyżej stoi w hierarchii społecznej, niższy stanem rzuca mu się do nóg, całuje stopy albo podejmuje pod kolana, bądź też pochyla się, zaznaczając tylko ten upokarzający gest i wypowiadając formułkę: Upadam do nóg. A w poczekalni siedząc kolejowej słyszałem jak dziewczyny petycję pisały do dziekana, żeby im coś tam przełożył. Były zdania, iż dziekan jest ekscelencją i tak też napoczęły. Kiedy zgryźliwie wtrąciłem się, wyjaśniły, że on lubi. W spółdzielni mieszkaniowej stary człowiek kierowniczkę panią błagając, żeby umorzyła dług (dziadek wyobrażał sobie, że ona jest kim: deficytową kopalnią węgla czy dotowaną fabryką traktorów?) użył wyrazu orędowniczko oraz innych, miękkich, śliskich od żałości. To i chyba przykładów wystarczy, a każdy czytelnik też swoje ma. Przewertowałem mnóstwo dokumentów podstawowych dla gwarancji wolności w systemie wolności. Więc Powszechną Deklarację Praw Człowieka, Międzynarodowy Pakt Praw Obywatelskich i Politycznych, (z pierwszym oraz drugim Protokołem Fakultatywnym), Konwencję przeciwko Torturom oraz Innemu Okrutnemu, Nieludzkiemu lub Poniżającemu Traktowaniu lub Karaniu, Konwencję o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności (z dziesięcioma Protokołami), a nawet Afrykańską… oraz Amerykańską Kartę Praw Człowieka i Ludów, skoro Ameryka takim ideałem. I oczywiście naszą-waszą Konstytucję…, szesnaście jej projektów oraz siedemset krytycznych zastrzeżeń do tych oraz tamtych projektów. Także Kodeks Cywilny oraz Kodeks Karny. Owszem, są w tych aktach prawnych, zwłaszcza w ostatnim, kawałki o przestępstwach przeciwko czci, ale nigdzie nie ma o takim, kiedy osobnik sam poniża swoją cześć, bo uważa, że musi. To znaczy formalnie nie musi (gdyż przepisu nakazującego ani prawa nie ma), ale musi, bo naraziłby się na różne straty. Na przykład straciłby robotę albo jej nie dostał, nie uznano by jego dzieła za dobre, choć dobre by było, nie otrzymałby nagrody, aczkolwiek by mu się należała, nie zrobiłby stopnia naukowego, mimo że jego twórczość badawcza czy koncepcyjna na to by zasługiwali, nie zostałby przyjęty w poczet, nie dostałby podwyżki, dobrego stopnia, awansu, orderu, itp. Wolny człowiek, i to w systemie takim nadzwyczajnie wolnym jak teraz, słusznie uważać może każdemu, co się należy, boć prawa są, zasady, obyczaje. Bardzo często jednak uważać tak nie może, a już kiedy hardy jest i uniżenie o należne nie poprosi. Zgarną wówczas, co tam jest do zgarnięcia, nie ci, co zasługują, lecz co wyproszą ładnie. Proszenie zaś o swoje stanowi grzech śmiertelny przeciwko wolności. Idzie o niebłahą kwestię teoretyczną (uniżoność jako niemożliwy atrybut wolności) oraz potężne skutki praktyczne w życiu społecznym: kogo oraz ile razy ma człowiek wolny w rączki całować albo, padając, w nóżki? W dodatku, jeśli by o tę kwestie szło, nie uda się winy za serwilizm złożyć na zaborców, co nas tak wychowywali, żebyśmy ich lizali namiętnie. Ani na ubiegłą czerwoność. Uniżoność to rys jeszcze dawniejszy, stanowy, Polski szlacheckiej, dziedzictwo. Pisze przecież Kuchowicz o wieku XVII: Chłopi padali dosłownie plackiem u stóp panów, ściskając ich za nogi. Czasem klękali przed nimi (…) Biedniejsza szlachta obejmowała możniejszych za kolana, całowała po nogach, dochodziło do scen odrażającego płaszczenia się. Tu mi myśl błyska wszystko tłumacząca: nie burżuazyjną żeśmy wolność odzyskali lecz sarmacką, szlachecką! Ociosaną trochę w obyczajach, boć to koniec wieku atomowego, więc całowanie w tłuste łapki przetransponowało się w uniżone formułki słowne. Ale jest w nich ślad oraz zakodowana informacja, że jak trzeba, padniemy do stóp buty możne całować. Może to marginalia obyczajów współczesnych, ale spróbujmy popatrzeć na siebie, kiedy w lansadach przed wiele mogącego szefa suniemy i przed nim stajemy. Pisał Brzozowski: Kto w czymkolwiek poniża własne ja, jest nieuczciwy, gdyż robi innym to, czym sam w sobie gardzi. Kto się dla innych upokarza, poniża innych, lekceważy ich, pogardza nimi, dając im z siebie nie to, w czym siebie szanuje. Straszliwa była przenikliwość Brzozowskiego: uniżoność stanowi wyraz pogardy dla typa, przed którym się poniżamy! I tyle dziwnego, że owe typy taka formę pogardy bardzo lubią. Stwierdzenie Brzozowskiego należałoby wprowadzić do karnego kodeksu i zagrozić w nim, że kto tak czyni, podlega srogiej karze. Sycyna 55, 1997 Pamięć przymusowa Żar. Młoda mamuśka, rozebrana do cna, podobna do obłupionej ze skóry zdrowej kobyły (nie mylić z klaczą, gdyż klacze ładne) bije na chodniku swego czteroletniego maluszka, uwijając się wokół dziecka w szpilkach założonych na dwa słupy telegraficzne. Chłopczyk bowiem, ubrany w fikuśny stroik z koronek (karykatura muszkietera), nie pamiętał, że nie wolno mu. Mózg człowieka to sieć, w której każdy z kilkudziesięciu miliardów, bodajże dziesięć do potęgi dziesiątej, neuronów tworzy dziesięć do czwartej połączeń synaptycznych z innymi komórkami. Całkowita liczba synaps w mózgu jest więc rzędu dziesiątki z czternastoma zerami! Mówiąc fachowo, maleńki człowieczek prany właśnie przez rodzicielkę, nawet jeśli tych tam komórek neuronowych, więc i synaps, czyli styków, posiada odpowiednio mniej z uwagi na wiek, nie powinien zapomnieć, że ubranko z brabanckich koronek wytwarzanych w Gruzji jest pokazowe i nie ma prawa zetknąć się z brudem ulicy! Odebrał przecież uprzednio od gołej (prawie) kochanej mamusi informację, którą jego niewielki mózg zapisał najpierw w języku zjawisk elektrycznych, a potem przełożył na język chemii, by ponownie w postać elektryczną. Gówniarz jednak polecenie umieścił w pamięci tak krótkotrwałej, że mu się ta elektryczność zaraz ulotniła, w wyniku czego biegnąc przewrócił się, smarując koronki od jaśminów kwitnących bielsze. Jego matka, która wylazła na upał, żeby chętnym pokazać ogromne zasoby kobiecego mięsa, również teoretycznie posiada te neurony w niedających się nazwać liczbach, a także elektryczne złącza mózgowe, ale owych urządzeń nie używa, z pewnością nie posiada do nich jasnej instrukcji używania. Ja natomiast, widząc zdarzenie, natychmiast korzystam z pamięci długotrwałej, odgrzebuję w mózgownicy dosyć niegrzeczne wyrazy i używam publicznie w stosunku do różowego hipopotama, co bije potomka z przyczyny własnej próżności, czyli ciemnoty. I tak poczynając od malca, który nie pamiętał, iż nie wolno mu się wywracać, rozważyłem leniwie kwestie pamięci w ogóle. Myśl podczas upału wije się powoli jak podsuszona dżdżownica, lecz jakoś doszedłem do naukowych wniosków. Głównie do tego, że naród nasz, wyposażony w te rodzaje pamięci, co wszyscy ludzie, a także szczury i wypławki, posiada również nieznaną nauce pamięć wyjątkową. Wszyscy mają bowiem pamięć proceduralną, czyli nieświadomą, dotyczącą umiejętności zdobywanych przez naśladowanie czyli eliminowanie błędów i w ten sposób możemy opanować raz na zawsze np. pieczenie naleśników czy pisanie na klawiaturze komputera. Ponadto dysponujemy pamięcią deklaratywną, dotyczy ona wszelkiej wiedzy zdobywanej przez informacje. Ja na przykład deklaratywnie pamiętam o tych tam neuronach i innych synapsach. Ta druga pamięć jest mniej trwała, gdyż od umiejętności smażenia placków kartoflanych (z cukrem i śmietaną) zależy przeżycie indywiduum, a pamięć o neuronach nikomu jeszcze niczego nie dała, dlatego nie rozwijam sprawy aksonów i dendrytów, czyli długich i krótkich wypustek komórek nerwowych biorących udział w myśleniu. No i jeszcze pamięć może być krótka, średniotrwała oraz długa. To mają wszyscy. No może nie wszyscy i w różnym stopniu. Szczep piastowski posiada ponadto przyuczoną pamięć wyjątkową, to znaczy przymusową. Ten malec, co wziął w skórę od antymatki, nie tyle, uważam, nie pamiętał polecenia o wszelkim zakazie zanieczyszczania swego stroju reprezentacyjnego, bo taki dzieciak ma na to w łebku dosyć neuronów i elektryczności, ile że była to pamięć przymusowa, więc w samej istocie nienawistna. Takiej przymusowej pamięci podlegamy głównie w stosunkach społecznych, choć sądziłem, że tylko podlegaliśmy. Przez ponad cztery dziesięciolecia miała ona nazwę: nienawistny Zachód. Jej wzorcowym przykładem było plugawe Krzyżactwo rozumiane jako łajdackie Niemiectwo ( już jako człowiek dorosły przeżyłem wstrząs, kiedy dowiedziałem się, że Bolek Krzywousty w celach jak najbardziej państwowych wyłupił oczka swemu lewicowemu bratu, byłem bowiem dogłębnie przekonany, że takie rzeczy to wyłącznie komtur ze Szczytna). W przymusowej pamięci deklaratywnej mam do dziś, że Niemce wraże. Do pamięci przymusowej należał niedawno przede wszystkim cały angloamerykański imperializm, przeciwko któremu śpiewał murzyńskim basem Paul Robeson protestujący głośno z głębin Missisipi. To chytra pamięć, jej klęską stała się właśnie przymusowość i stąd dosyć lubimy wstrętny Zachód. Dlatego przez owe głowowe synapsy leci nadmiernie duży prąd, kiedy spotkamy się dziś z taką np. informacją i to w książce amerykańskiej, że w kwietniu 1943 konferencja przedstawicieli Anglii i USA zadecydowała o zaniechaniu jakichkolwiek działań związanych z Holocaustem, gdyż obawiano się, że Trzecia Rzesza przystałaby chętnie na wstrzymanie pracy komór gazowych, ewakuowała obozy koncentracyjne i pozwoliła setkom tysięcy (jeśli nie milionom) Żydów wyjechać na Zachód. Wygodniej było pozostawić ich w rękach Hitlera. Nie będę tworzył jakichś tam głupich wniosków, zwłaszcza że Zachód bardzo dla nas, sierot, dobry i ewentualnie nie pozwoli na nasz holocaust. Oczywiście zgoda na rzezie w byłej Jugosławii to sprawa zupełnie inna. W wolnym państwie polskim nie zrezygnowano z wciskania pamięci przymusowej, zmieniono jedynie geograficzny kierunek: brzydki jest teraz Wschód. Byleby przez niechęć obywateli do przymusu nie spowodowało to nagannej miłości do Rusi. Sycyna 46, 1996 Hipówy z jeziora Nosić turkusowa koszulkę, botki z klamerką Gucci lub co najmniej okulary z domowa skrzyżowanymi G to znaj, że jest się Hip. Hip znaczy modny. Hip znaczy, że wie się, o co chodzi. Te dwie hipówy potencjalnie wykonały zamiar w dekoracji poniekąd romantycznej, chociaż nie pozbawionej smutnego komizmu. Noc czarnymi zębami szczękała z zimna, księżyc jak przemarznięta kość, chmury z lodowej waty utkane, woda o temperaturze wymaganej dla Ice Tea. Samobójczynie też zabawne, prawie bohaterki slap-stick comedy: wysoka chuda nie oheblowana i niska pękata choć kształtna. Patowa i Pataszonowa, jeśli ktoś pamięta tych dwóch sprzed potopu. Nim przeszły przez chłodne sitowie i podmokłe trzciny, długo deliberowały, czy aktu samozagłady dokonać w stanie pierwotnej nagości czy po śmierci również zachować przyzwoitość. W nierozsądnej już obawie przed zimnem w wody jeziora wstąpiły ubrane. I byłyby się. Gdyby nie złodzieje ryb. Ukryci w trzcinach w zatapianej na dzień łodzi, wściekli na głośno gadające dziewuchy. Przecież uratowali tonące, kiedy przerażenie, silniejsze od zamiaru, kazało panienkom już na głębi tłuc rękoma, wrzeszczeć i bić pianę z nadchodzącej łagodnymi falami ciemnej wody. Chłopi wśród szorstkich traw rozebrali je, natarli bimbrem lanym na stwardniałe dłonie, napoili wódką i po szyje zakopali w kopkach siana na okolicznej łące. Potem, by nie tracić nocnej dniówki, wybrali ryby z ukrytych więcierzy, zatopili łódź i odeszli, by przysłać swoje baby pod wodzą położnej ze wsi. No bo kiedy dziewucha może chcieć się topić, jeśli nie wtedy, gdy przerazi się swoim brzuchem? Mylili się. Każda niedoszła, co je kłusownicy pomogli uniknąć grzechu śmiertelnego, była intacta. Prawdopodobnie z przyczyny gorzkiej urody. Ciąża, porzucenie czy inna nieszczęśliwa miłość to przyczyny nazbyt banalne (i dosyć dzisiaj nieaktualne), by się zajmować przypadkiem. Podobnie jak wieszanie się bezrobotnych, których za dużo, by mogli zainteresować. Jednak te dwie absolwentki szkolnictwa podstawowego z miasteczka wielkiego jak kurza łapka powinny być opisane, bo próbowały popełnić pod wpływem czytelnictwa! Samobójstwo z przyczyny sugestywnej lektury nie do pojęcia dzisiaj i mimo możliwości skutków nieodwracalnych jakby śmieszne. A tylu kiedyś poszło w nieśmiertelne ślady cierpiącego Wertera! W zasadzie, choć cynizm to pierwszorzędny, byłoby miło stwierdzić, iż jeszcze dzisiaj wytwarzają pisarze tak porywające i działające na pod i świadomość utwory, że prowokują one do rzeczy ostatecznych. Znaczyłoby to, iż pisarstwo, mogąc zadać śmierć, nie umiera! Niestety, nie literatura piękna popchnęła owe wrażliwe dziewuszki do kostnienia w nocnych wodach kaszubskiego jeziora. Niemniej uczyniło to słowo pisane! Konkretnie –zawarte w luksusowym miesięczniku dla wytwornych luksusowych bab. Tytułu nie przytoczę, bo nie będę propagował czasopisma burżuazyjnego, które powoduje targanie się! Dziewuchy lakierowanego periodyku nie kupiły, bo pięć złotych to duża kasa w tych okolicach. Znalazły egzemplarz porzucony przez znudzoną damę z wielkich światów jadącą przez dzicz. A co takiego w eleganckim czasopiśmie, że dziewczyny miasteczkowe poruszyło do granic życia? Artykuły o absolutnym bezsensie istnienia wśród maków polnych, chabrów, rumianków i stokrotek? Ponury jakiś komentarz do Nietzschego? Nie, w takich pismach gładkich i czystych jak wypucowany sedes z włoskiego marmuru, nigdy nie pisze się o plewieniu buraków pastewnych, o czarnych błotnistych jeziorach z pijawkami i krwiożerczymi larwami ważek. Tam są wyłącznie kawałki o kobietach udanych, co skutecznie wysmarowują się ze zmarszczek, szastają szmalem i są subtelne oraz inteligentne oraz piękne w tych swoich pałacach z drewna i porcelany. Wiedzę o przyczynie wydobyła z samobójczyń młoda pani psycholog, która zdumiała się i nie zdumiała, bo sama klepie wychudłą biedę, zarabiając miesięcznie na jedną sukienkę w kwiaty Moschino. Żałosna przyczyna. Te dwie zapragnęły być hipówami. Najpierw wyczytały, okropne biedne brzydule, że: Świat oszalał dla rzymskiej firmy Gucci. Czarne koronki, atłasowe bluzki i mokasyny projektu Amerykanina Toma Forda to marzenie młodych kobiet od San Francisco po Mediolan. Ubrania z metką Gucci noszą Madonna, Jodie Forster i Susan Sarandon. Słabo obeznane z geografią dziewczyny nie wiedziały, iż ich miasteczko nie znajduje się w żadnym wypadku pomiędzy San Francisco a Mediolanem. Potem wyczytały, że okulary Giorgio Armani pięćset sześćdziesiąt złotych. Czarne klapki Polini pięćset. Czarne buty S. Rossi sześćset pięćdziesiąt. Czarna sukienka Snobissimo także pięćset sześćdziesiąt. Są oczywiści i tańsze: sukienka Fremi na przykład tylko trzysta dziewięćdziesiąt. Dowiedziały się również, iż mogłyby zamaskować wrodzoną prowincjonalność, zwłaszcza bladość spowodowaną przez odżywianie, emulsją samoopalającą Guerlain za złotych dziewięćdziesiąt. Przemyślały swe możliwości w dziurze na krańcu, gdzie, gdyby trafiła się robota, zarobić można na jedna klapkę Polini. I postanowiły. Zwłaszcza, że nie jest możliwa wymiana najlepszego ustroju niesprawiedliwości społecznej na doskonalszy. Sycyna 44, 1996 Potrzeba szpetoty Ojciec mój mebli nie lubił. Meble bowiem z przyczyny swego ciężaru nie nadają się do noszenia. No może jakieś malutkie rokoko, ale skąd by w naszych sferach podobne ptifurki? Nasz robotniczo - chłopski stan posiadania tej dziedzinie (łóżko i kredens) sfajczył się w tym wrześniu, w którym kanclerz Rzeszy przysłał żołnierzy bez kapitału inwestycyjnego. Przez lata następne, podczas których Niemców lubiliśmy stanowczo mniej niż dzisiaj, moja rodzina dorobiła się szerokiej pryczy, wysokiej szpitalnej szafki oraz zydla. Co sfajczyło się w czterdziestym czwartym. Gdybyśmy te oraz tamte meble przenosili na plecach gdzie popadło, podobnie jak pierzynę oraz garnki, uniknęłyby zagłady. To aż dziwne, że Niemcy, taki przyjazny naród, z uporem fajczyli nam kiedyś ubogie sprzęty. Ojciec więc stracił uczucie dla tej łatwopalności i odtąd w naszych mieszkaniach stało funkcjonalne byle co. Właśnie od ojca nabyłem lekceważenie wyposażenia izb. W późniejszym życiu za jego przykładem majstrowałem z desek co tam potrzebne było, zwłaszcza liczne półki na książki. Zatem powinienem się na meblach nie znać. Przecież obcowałem często z rzeczami meblowymi pięknymi. W opuszczonej wilii doktora Rotkappchena w Kluczborku, dokąd się sprowadziliśmy w ramach rewizyty za fajczenie nam sprzętów w Warszawie, znalazłem i przywłaszczyłem niciak z mahoniu fornirowanego afrykańskim orzechem z XIX wieku, w którego przegródkach my, dzicz wschodnia, trzymaliśmy mokre śrubki, więc sprzęt zepsuła rdza, zanim dojrzałem do kultury meblowej wysokiej. Później już dostrzegałem sprzęty o pochodzeniu szlachetnym. W Poznaniu u hrabiny Mielżyńskiej, do której pani Łabuzińska wysłała mnie z wiązką szparagów, w zagraconym pokoiku, jaki starsza pani zajmowała z tej przyczyny, że na salony wkroczył proletariat, zadziwiłem się trzydrzwiową szafą gdańską, więc bogato rzeźbioną, z czarnego dębu. Wkrótce zacząłem czytać i o takich ładnych rzeczach, z czego rozeznanie i pewien smak. Podczas obecnego lata towarzyszyłem przyjaciołom w zakupach wyposażenia wnętrz. Dranie dorobili się trochę na pracy intelektualnej, co samo w sobie jest w Polszcze tajemnicą niepojętą wiary w kapitalizm, wyrychtowali chałupkę i poczęli, a część żeńska komórki społecznej poczęła pożądać mebli. Stąd zwiedziłem mnóstwo salonów z tymi gratami i sądzę, że są one projektowane oraz lepione w pełnym poczuciu rychłego końca cywilizacji, a kultury na pewno. Jak jest gdzie indziej, ni wiem, ale w powiecie Pomorze Środkowe, jaki wykrojono z dwu województw w ramach epokowej reformowości, w temacie mebli dominuje ohyda szpetna i brzydkość jawna. W sklepach zgromadzono wszelkie możliwe estetycznie ułomności prezentujące absolutną kalekość kształtów i barw. Zupełnie jakby w końcu wieku miano reaktywować panujący na początku stulecia grubiański surrealizm wsparty dekadenckim turpizmem. W kanapach, tapczanach, wersalkach oraz fotelach jakieś chore na niekształtną opuchliznę biedermeiery pożenione z formą wiktoriańską dominująca u Indian znad Orinoko. W szafach, kredensach, stołach i krzesłach pokraczne bękarty, jakie daje skrzyżowanie ekspresyjnego klasycyzmu z pocieszną secesją. Prymitywizm pomysłów łączony z topornością wykonania. Eklektyzm szalonych stolarzy meblowych, którzy dotychczas uprawiali hotentocką ciesiółkę. Bardzo często dochodzi do tego nieprawdopodobna tapicerka, zwłaszcza w kolorystyce i wzornictwie zastosowanych materiałów okryciowych. Tkaniny, z jakich kiedyś robiono kalesonki do plażowania w dzikich ostępach wysp Bahama, awansowały na pokrycia mebli. Podobnie więzienne pasiaki, łowickie spódnice i płócienne dekoracje z kolorowych jarmarków. Czy wydziwianie w związku jest uzasadnione (poza wywoływaniem pustych śmiechów pokolenia)? Przecież, po pierwsze, nikt paskudnych mebli kupować nie musi, a po drugie są one z dziką rozkoszą kupowane. Najgłupszy nawet stolarzyła wyposażony w produkcyjny gust jaskiniowca nie wytwarzałby z uporem meblowych okropieństw, gdyby nie było na nie zapotrzebowania, więc zbytu. W wypadku przeciwnym wytwórca zostałby zmuszony przez drewnianą rękę rynku do zatrudnienia projektanta z jakimś poczuciem piękna i robiłby rzeczy w miarę estetyczne. Zatem gusta producentów oraz klientów jednakie. A nad gustami biadać nie należy. Kto chce trzymać w chałupie ludowe Picasso, ten ma wolną wolę. Z odzyskaną wolnością uzyskaliśmy także prawo do realizowania nieodpartej potrzeby szpetoty. Prawo to wykonywane jest w sposób urozmaicony: poprzez nurzanie się w byle gdzie porzucanych śmieciach, obfajdywanie bazgrołami murów oraz wszelkich innych przestrzeni, smród wehikułów, niedomytych ciał, zatykające wonie wód stojących i płynących, itd. Ten rodzaj brzydoty jest jednak trochę nietrwały i na ogół znajduje się na zewnątrz mieszkań. Do lokali zamieszkiwanych przez obywateli, szczególnie przez bogacących się na niepodległości, szpetotę wprowadzić można na stałe w zasadzie jedynie przez zestaw stosownych mebli. Ohyda jest wtedy pod ręką i cieszy oko właściciela, któremu szczególnie miło, że to jego święta własność, a nie ogółu, do którego najczęściej nie należy nic, nawet publiczne odpadki. Inne wyjaśnienie popytu na paskudztwo meblowe nie wydaje się możliwe. Oczywiście można by ludzi do piękna kształcić, ale forsy ciągle brak. Poza tym próby kształcenia zmysłu estetycznego w szkołach ma mankamenty. Pierwszy jest ten, że szpetne są same placówki edukacyjne. Po drugie, ważniejsze, byłby to zamach na wolność i prawa człowieka. Osoba ludzka, zrodzona do wolności i zaspokajania potrzeb. A jedną z elementarnych jest obecnie potrzeba totalitarnej szpetoty. Sycyna 95, 1998 Osy, piwo i wolność Wolny (w sensie praw człowieka) typowy łysy osiłek, siedzący na drągu z butelką w wolnej łapie, zaczepił mnie, pytając w tonacji nieprzyjemnej: - Panie, pan dajesz coś tym osom? Szło o liczne owady, które buzowały nad parapetem okna pokoju na wysokim parterze. Z boku mojego mieszkania trochę niżej znajduje się sklep spożywczy, a droga doń ogrodzona drągami, na których bytuje towarzystwo. - Daję czasem trochę wody z cukrem – rzekłem. – Zwierzątka umierając drętwieją w chłodzie jesiennym z pustymi żołądkami i chętnie by coś wrąbały. - Pan pomyślałeś, że ja tu pyję pywo, a osy mi latają i gryzą!? - One – wyjaśniłem, o czym wolne osiłki bojące się os nie wiedzą –nikogo nie atakują. Żądlą jedynie wówczas, kiedy je niebacznie nacisnąć. Wolnemu pyjącemu wolne pywo moje wyjaśnienie nic nie wyjaśniło. - Ja jestem wolnym człowiekiem – rzekł cedząc słowa. – I mam prawo spokojnie wypyć pywo, a nie żeby mnie osy gryźli. - Ja również jestem wolnym człowiekiem – odpowiedziałem. – I mam na przykład prawo nie wysłuchiwać wytwarzanych przez piwoszy wulgarności, jakie mi do pokoju przez okno wlatują. To go nie interesowało. Popatrzyłem mu uważnie w oczy (nie były piwne) i zobaczyłem, ze może i chce mnie znieść z powierzchni. Nie zniosły mnie zagony pancerne Wehrmachtu nie zniosła dzicz sowiecka, a on, wolny osiłek mający około grubiańskich lat dwudziestu, mógł. - Prawo mam spokojnie wypyć pywo - powtórzył leniwie. - A czy ja mam jakieś prawa? – spytałem retorycznie. Zanim wróciłem do mieszkania, spodeczek ze słodzoną woda został z parapetu strącony kijem. Wolny osiłek bał się jak diabli wolnych os. Nie było to pierwsze wolne ostrzeżenie w tej sprawie. Uprzednio sąsiadka z trzeciego piętra, stojąc na trawniku przed moim oknem, stwierdziła, że te karmione zbytecznie osy: - Wpadli mi do kuchni i zagryźli! Zadrżałem, gdyż wiem dużo o woodu. Jeżeli zagryziona mogła mówić, niechybnie była zombi! Ludzie powszechnie lękają się os, więc uruchamiają przeciwko nim swoją wolność osoby ludzkiej. Co za szczęście, iż na ogół nie wiedzą, że niektóre błonkówki rozmnażają się składając jajeczka w larwach innych owadów, żywych spiżarniach dla osiego potomstwa. Cóż że eliminowane są w ten sposób różne szkodniki. Rzecz jest obrzydliwa. Poza tym osom może wpaść do głów jajeczkowanie larw ludzkich! W każdym razie miałem sposobność doświadczyć, jak pojmowana jest wolność oraz należne jednostce prawa w kręgach, niestety nie tylko, pyjących pywo, co zresztą jest w miejscach publicznych zabronione. Jest to ich wolność oraz ich odzyskane prawa. Nikt nie może tej wolności i praw uszczuplać wprost albo pośrednio, nawet gdyby szło o zagrożenia wyłącznie imaginowane. Oni mają tę świadomość i należy rzec, że jest to wielkie osiągnięcie w kraju tak długo zniewolonym. Przez lata te do nich należał zbiorowy rozum klasy. Teraz otrzymali upragnioną wolność. Ze strachu przed czymkolwiek wykorzystują ją przeciw wszystkim i wszystkiemu. Trzeba wiedzieć, że podkarmiane panny osy pięknie obsiadają spodek z płynną słodyczą w takim zgodnym wianuszku i pracowicie oraz rytmicznie piją poruszając z gracją odwłokami żółtymi w czarne paski. Kiedy już zjedzą wszystko, jedna lub kilka wpada do pokoju, żeby brzęczeniem zawiadomić, iż pora na dolewkę. Nie warto dodawać, że nigdy nie zostałem przez nie użądlony, choć na przykład poczciwe trzmiele oraz robotne pszczoły skłuły mnie boleśnie raz nie jeden. Oczywiście wkurzone jakąś moją nieświadomą agresją. Ale dla os nie ma wolności. Wolność jest dla pijących piwo. Łatwo zgadnąć, że zarówno opis wydarzenia jak dywagacje wynikają z mojego poczucia niemocy pełnej. Cóż jednak, że mogę osiłkowi ironicznie przysolić wyrazami, że głupi on i brutal oraz cham (jak w takiej piosence starszych panów kabaretowych), skoro to do niego nie dojdzie, bo jeśli nawet umie czytać, to czyta jedynie etykietki na butelkach z piwem, albo i nie. Proszę też nie sądzić, że ugiąłem się od razu. Spodeczków ci u mnie nie brakuje, więc postawiłem na parapecie następny, kandyzowany. Ostatecznie podczas okupacji byłem zuchem przy Szarych Szeregach (Zawisza Czarny z Garbowa uczy nas mężnymi być…), co kiedyś poświadczyć mogła moja szkolna pani Krzywobłocka (Warszawa, Tarczyńska 11). Naczyńko zostało potłuczone, a w zamian wystawiono mi przy szybie olbrzymi brukowiec z rodzaju tych, z jakich o wolność się bijąc wznoszono barykady. Wstyd się przyznać, ale przypomniało mi się, że obok niedawno gówniarze zamordowali pewną babcię. Co było dla niewielkiej kwoty. Łatwo jednak sobie wyobrazić mężne czyny młodzieży w obronie wolności zagrożonej przez osy! Aby jednak coś zrobić, jakąś odwagę ducha wykazywać, począłem, jak to inteligent żywiący się papierem, gorąco studiować problematykę. Była to decyzja słuszna. Odkryłem bowiem w końcu budujące stwierdzenie, że w realizacja swej osobistej wolności jednostka natrafia na „wolne byty autonomiczne”, które w obliczu jej własnych zamiarów mogą się otworzyć lub zamknąć, przez co może być ograniczona wprawdzie nie wolność samego człowieka, ale jego przestrzeń wolności i możliwość obiektywizacji tej wolności. Nastąpił po prostu właśnie taki przypadek. (Sycyna 75, 1997) W Olsztynie istnieje fabryka opon mózgowych Północni nauczyciele rozśmieszają siebie i innych wypisami z prac maturzystów 1998. Oto wybór: Antygona czuła miłość do brata i dlatego go zakopała mimo zakazu króla. Antygona pochowała brata, splunęła moralnie na króla i powiesiła się. Andromaka była wdową, jakiej wielu mężów mogłoby jej pozazdrościć. Andrzej Radek myślał, że nauczyciel da mu w skór. Ale było odwrotnie. Aleksander Głowacki to panieńskie nazwisko Bolesława Prusa. Anielka mimo zakazu ojca kolegowała się z Magdą i świniami. Antek nie miał ojca, bo był drwalem. Baryka zakopał precjoza wraz z żoną i synkiem. Beanów pędzono za miasto i tam im odcinano niepotrzebne części. Beniowski zabił sześciu Kozaków. Jeden z nich umarł, a inni uciekli. Bił swa żonę, z którą miał dzieci przy pomocy sznurka. Bohaterów „Krzyżaków” dzielimy na historycznych i erotycznych. Boryna był teściem żony syna Antka Hanki. Była to wyspa położona z dala od morza. Car się zlitował i zamienił mu kare śmierci na żywot wieczny. Chemik pracuje dlatego w białym fartuchu, aby nie wyżreć dziury w ubraniu. Chłop pańszczyźniany chodził przygarbiony, bo mieszkanie miał ciasne. Chłop pańszczyźniany musiał znosić panu jajka. Chłopi chodzili po polu pionowo i poziomo. Chory więzień nie dość, że nie był leczony, musiał jeszcze niekiedy umierać. Chrobry pomógł odzyskać tron swemu zięciowi Świętopchełkowi. Czarnecki zebrał dużą kupę chłopską. Czytałem sztuki Szekspira. Dwie zapamiętałem: „ Romeo” i „Julia”. Danusia, ratując Zbyszka przed napaścią dzikiego zwierza, zabiła go. Danuśka weszła na ławę i zaczęła grać na lutownicy. Do ludności w „Balladach” Mickiewicza zaliczamy nie tylko pojawienie się rusałki, aler również jęki chłopa pod jaworem. Dobrze rozwijający się przemysł chemiczny przerabia węgiel na sól kamienną. Dosyć szybko można się zorientować, że Izabela nie nadaje się do interesu, który ma Wokulski. Zobaczyłem w oknie brudne nogi od dziewczyny i okropny dym buchał z tamtej strony. Janko Muzykant był niedojedzony. Jaro zakochał się w Bolce i w wyniku tego złamał ręce. Jego matka, będąc małym chłopcem, spadła z drzewa. Jej córeczka Ania uśmiechnęła się pod wąsem. Joanna D`Arc nosiła białą zbroję i czarnego konia. Judym postanowił czuwać nad całkowitym brakiem higieny. Kain zamordował Nobla. Kangur ma łeb do góry, dwie krótkie przednie kończyny, dwie tylne długie. W workuma brzuch na małego i długi ogon. Kapitan spuszcza się zawsze ostatni. Kapłani egipscy wywoływali podstępem zaćmienie słońca. Karusek lubił suczki, ale najbardziej wolał Anielkę. Kazimierz Wielki, choć bardzo się starał, nie mógł mieć dzieci, niestety. Kiedy Giaur się wyspowiadał, to tak mu ulżyło, że umarł. Kiedy Mieszek padł na twarz, niedźwiedź przyszedł powąchać go. Mieszek był jakby nieświeży. Kiedy ojciec wracał z koniem do domu, to chłopcy pchali mu do pyska skórki od chleba. Kirkor, poszukując cnotliwej żony, załamał się na mostku i poszedł do wdowy. Korsarze wyjeżdżali na bezludne wyspy i łapali niewolników. Kości człowieka są połączone łokciami do kolan. Krowa, podobnie jak koń, składa się z rogów, kopyt, wymion i ogona. Szlachta w „Panu Tadeuszu” była bardzo gościnna, bo jak przyjechała pan Tadeusz na koniu, to o nic go nie pytano, tylko dano mu siana. Ślimakowi ciężko było bronować, ponieważ kamienie właziły mu w zęby. Tasiemiec rozmnaża się przez podniecenie. To nie była dziewica, tylko coś okropnego. Turcy sądzili, że w obozie nie pozostała już żadna żywa noga. W 1877 w Ameryce toczyła się wojna seksualna. W czasie ferii zrobiłem dwa karmniki dla ptaków i jeden dla sióstr urszulanek. Tak dojrzewają nowe pokolenia inteligencji polskiej. Moim zdaniem nie są to wyborne efekty edukacji za otrzymywane przez przypadkowych nauczycieli przypadkowe płace. Sycyna 103, 1999 Wśród śmieci i brudu Wyglądam przez okno na parterze, gdzie zaścianka mam sklepik, głównie spożywczy, mocno przyduszony przez supermarkety. I liczę. Wyszło mi ponad sto tysięcy euro. To jest prawie pięćset tysięcy PLN! Głównie produkty przodującej kultury amerykańskiej, a także polskiej, to znaczy również zachodniej, bowiem z wytwórni krajów Unii i NATO. W rozsianych po (teoretycznym) trawniku przed moim oknem przodują pety z tego, przed czym ostrzega minister zdrowia, chorób serca i raka płuc. Z filtrami w brunatnych, faszystowskich barwach. Drugie miejsce w tej cywilizacji biorą błyszczące jak psu na wiosnę opakowania po batonikach i chipsach oraz paczki po papierosach. Wyróżniają się wielkością wszelkiego rodzaju woreczki foliowe, również plastikowe butelki. Nie brakuje dowodów higieny nowoczesnej: zasmarkanych chusteczek z ligniny a także podpasek. Sporo krągłych kapsli z butelek po piwach alkoholowych i napojach bez. Wymienione ślady kultury materialnej współczesnego narodu polskiego zamieszkującego dom, który z nacją tą dzielę powielane są licznie w całym mieście, a pewien żem, iż w całym kraju. Wstyd powiedzieć, że także w Gdańsku, tym mieście cnót, skąd wczoraj wróciłem. Trzeba natomiast przyznać, że nie dostrzegłem ich w mijanych lasach. No, ale ile można zobaczyć z niedomytego pociągu przez pokryte paskudztwami szyby. Co zaś do tego ma wspomniana na początku forsa? Ano nawiązuję do znanego powszechnie faktu rodem Hongkongu. Burmistrz tej ciasnej metropolii, zresztą Chińczyk, w czasach, gdy tamte okolice były jeszcze brytyjskie, ustalił ściąganą z żelazną konsekwencją grzywnę w wysokości pięciuset dolców za każdy rzucony w miejscu publicznym śmieć. Ba, tą samą kwotą karane jest nawet żucie gumy na ulicy czy w autobusie. Więc zamarzyłem sobie, ile to szmalu zebrać by można od brudasów, gdyby takie strasznie nieludzkie porządki także i u nas. Oczywiście, gdyby. Gdyby ten umarły już żółty obywatel tu przyjechał i został wybrany na prezydenta, by kierować moim kartoflanym miasteczkiem za te nędzne czterdzieści koła, co się należą. No i gdyby wydał stosowne zarządzenia. Rzecz niemożliwa z tysiąca powodów. Ale nie dlatego, że ten Chińczyk musiałby wprzódy być Polakiem z dynastii kołodziejów o niezbędnie określonym obliczu moralnym koniecznym do pobierania gotówki za nic. Nie dlatego też, że nikt by nigdy nie zapłacił, zwłaszcza z kamienicy, gdzie bytuję, bo mało kto tutaj kasą dysponuje, a jeśli już, to jedynie kwotą wystarczającą na piwo alkoholowe. Nie z tej przyczyny również, że stróże porządków i niepodległego prawa braliby od sprawców zaśmiecania jakąś część karnej kwoty na lewo, w zamian za rezygnację z wystawiania mandatów. Nie stąd też, że należałoby pilnujących porządku nieprzyzwoicie rozmnożyć, na co brak środków. No to dlaczego niemożliwe jest? Przecież po ustanowieniu prawa, na wzór tego z Hongkongu, i jego konsekwentnym przestrzeganiu mogłoby wpłynąć tyle gotówki do kas, że wystarczyłoby tego nie tylko na jeszcze kilka wielokrotnych podwyżek diet dla radnych wszelkich szczebli, na pensje policjantów chroniące ich przed pokusami korupcji, ba nawet na dodatkowego pięćdziesiątaka dla nauczycieli, żeby uczyli smarkaczy czystości w programowym przedmiocie: zaśmiecanie środowiska naturalnego. Rzecz jest dlatego niemożliwa, gdyż niemożliwe jest wszystko. Niemożliwe jest przestrzeganie prawa i zarządzeń, gdyż przestrzegać powinni by wszyscy, a wszyscy nie mogą, gdyż nie wszyscy muszą. Nie muszą, bo są od wydawania nakazów i zakazów. Kto zaś posiada moc ich tworzenia, nie podlega ograniczeniom, jakie one powodują, gdyż byłby głupcem robiąc bicz na siebie w sytuacji, kiedy za ciężki pieniądz produkuje bicze na innych i takie jest jego historyczne, sprawiedliwe, demokratyczne zadanie. A tak w istocie? W istocie: atmosfera bezkarności. Małych nie karzą, bo mała małych szkodliwość społeczna i mocy brak przerobowych. Dużych nie karzą, bo duzi siebie karać nie przywykli. Brudno wewnątrz ( to z Reja), co tam śmieci! Sycyna 107, 1999 Upór Szedłem przez terytorium mojego prezesa mieszkaniowego i zobaczyłem kobietę w ciąży, co nie jest zjawiskiem częstym, gdyż panie obecnie nie spieszą się do wytwarzania dzieciaków dla potrzeb czekającego ich dobrobytu. Jako że tak mi działa mózgownica, zacząłem rozmyślać o lekarzach, w tym austriackich z dziewiętnastego wieku. Przypomniał mi się szczególnie niesamowity kretyn (w konsekwencji zbrodniarz) nazwiskiem Klein, co oddaje wielkość jego rozumku. Baran ten, szef kliniki położniczej, z uporem prześladował swego pracownika doktora Ignaca Filipa Semmelweisa, skutecznie udaremniając mu zapoznanie świata medycznego z prostym a genialnym okryciem, które potem uratowało i nadal ratuje miliony kobiet przed śmiercią z przyczyn tzw. gorączki połogowej. Chorobę przenosili sami lekarze nie myjąc rąk po sekcjach zwłok. Nastąpiła wieloletnia, zacięta, przez czas długi daremna walka o naukę Semmelweisa. Uparty jak bydlę Klein, niezadowolony z odkrycia swego podwładnego, wymówił mu pracę, a że ten nie miał siły przebicia, położnice nadal masowo umierały. Więc tak idę kombinując o wiecznej ciemnoto-głupocie człowieka, i patrzę, a tu ekipa od zazieleniania lądowych terytoriów spółdzielni trudzi się niesamowicie nadgryzając szpadlami oraz oskardami ubite przez buty mieszkańców, twarde jak ludzka wola w złych sprawach, nieformalne ścieżki przez trawniki. Ludzie zawsze chodzą na skróty i nie zamierzają inaczej, bo nie chcą nadkładać drogi. Co zaś sądzi o tym prezes kliniki, to znaczy spółdzielni? Otóż prezes mniema, że skoro wokół różnych geometrycznych tworów z trawy wytyczono równie geometryczne drogi pod pięknymi prostymi kątami, to podwładni mu lokatorzy nie posiadają prawa do samodzielnych wydeptywań. Zarządza więc z wiecznym uporem (a jest z przyczyny predestynacji dożywotni) coroczną likwidacje bezprawnych dróg na skróty. Jego dzielne ekipy za nasze pieniądze spulchniają skamieniały grunt, wydobywają, co tam lokatorzy pogubili, grabią, sieją trawy i sadzą krzewy. Piękny ten wysiłek za dni kilka trafi szlag, bowiem nieposłuszni lokatorzy znów brutalnie i bezmyślnie ubiją ziemię buciorami, przywracając niedawne brzydkie dróżki na przełaj. Prezes więc w swoim czasie przyśle swoje chlorofilowe brygady, itd. Oczywiście można by inaczej. Na przykład zarząd spółdzielni mieszkaniowej, ten nasz mały parlament, mógłby pod wpływem nieodpartego uroku prezesa uchwalić podwyżkę czynszu w pozycji eksploatacja i remont ścieżek i za uzyskany dodatkowo grosz zatrudnić przy każdej zakopanej dróżce strzegącego mających wyrosnąć roślinek cerbera z pałą i pistoletem. Ochroniarz mógłby należeć do szturmowych oddziałów antywydeptakowej osiedlowej policji. Można by też, jak to bywa w cywilizacjach i kulturach, na wydeptaniach raz na zawsze położyć chodnikowe płytki. Ale tak nie można. Nie można, gdyż zlekceważona by wówczas została przez przypadkową hołotę (lokatorzy są zawsze przypadkowi) żelazna wola prezesa. Siły tej woli dowodzi niesamowity wprost upór wodza mieszkaniowej spółdzielni. Jest to oczywiście w porządku, gdyż po to lokatorzy wybierają sobie władze spółdzielni, w tym zwłaszcza prezesa, aby ta charyzmatyczna postać ludzka (każde postawione na czele jakiejś ludzkiej masy indywiduum–continuum, zwłaszcza po pewnym czasie, robi się charyzmatyczne) kierowała oddaną jej pieczy spółdzielnią, by realizować swe wielkie wizje dla wspólnego dobra. Zatem upór jest właściwością cenną. Z pewnej jednak strony można oceniać go negatywnie. W związku z tym aktualna jest porada Jana Kochanowskiego: Ale trzeba, żeby tam uporu nie było, ten zgoła wykorzeńcie, a wszytkie swe sprawy dla pożytku wspólnego obróćcie naprawy. Ale też niejaki Franciszek Gajewski z Błociszewa jeszcze dwa wieki temu zauważył: Upór jest wadą narodową u nas, jeden nigdy drugiemu nie ustąpi dobrowolnie. (Jako że to Błociszewo leżało w granicach Galicji i Lodomerii, to uwaga rzeczonego Franka odnosiła się także do Austriaków!). Prezes mieszkaniowej spółdzielni, której jestem nieszczęsnym członkiem (kiedyś opiszę, jak mnie pozbawił czterech stów krwawicy) nadal lekce sobie waży szlachetne wezwanie wielkiego poety renesansowego, który jednak nie był prezesem, nie może więc być akuratnym autorytetem. Z drugiej strony w naszych czasach nasilających się tendencji anarchistycznych bardzo mocno należy uprzytomnić różnym (przypadkowym) lokatorom, że nie są oni od wydeptywania ulubionych przez siebie skrótów, lecz od bezwzględnego przestrzegania woli wskazanych niepodlegle i demokratycznie podczas wolnych głosowań prezesów. Nie da się bowiem w żaden sposób zaprzeczyć, że po to są wybory, aby wybierać najlepszych z najlepszych, co, odwracając rzecz znaczy, iż wybrani zostają najbardziej pierwszorzędni ludzie, którzy oczywiście wiedzą lepiej, którędy lokatorzy łazić powinni, a którędy zwyczajnie im głupim nie wolno. Jeśli bowiem przyjmiemy nawet, że prezesa wybierają durnie, to i tak jest on rozumniejszy od nich, skoro to uczynili. Zatem upór posiada walory nie tylko negatywne. Sycyna 110-111, 1999 Republika nie potrzebuje uczonych! Tak odpowiedział Lavoisierowi w roku 1794, gdy ten dla dokończenia pewnego eksperymentu chemicznego prosił o zwłokę w ucięciu mu głowy, wiceprzewodniczący francuskiego Trybunału Rewolucyjnego, kretyn Coffinhal. Sytuacja podawana jest w wątpliwość, bo według innych miał to być Fouquier-Tinville, a podobno rzecz została nawet wymyślona przez biskupa Grégoire, żeby, słusznie zresztą, przyłożyć zafajdanym rewolucjonistom. W każdym razie genialnego człowieka, twórcę nowoczesnej chemii, ciemniacy zgilotynowali. Moim zdaniem, powiedzenie niepotrzebnie jest przenoszone w przeszłość (taka reantycypacja), ponieważ jego autorem mógłby być dzisiaj minister naszych-waszych finansów. Gdyby bowiem republika, czyli Rzeczpospolita, potrzebowała uczonych, nie gilotynowałaby ich co miesiąc podczas odbioru nędznych pensji. Zarobki polskich pracowników nauki stanowią wyraz pogardy decydentów dla nauczycieli akademickich, uczonych oraz innych intelektualistów. Profesor zwyczajny zrównany jest z bankowym kasjerem, majstrem budowlanym, naprawiaczem samochodów, szwaczką w akordzie. Nazywany zwyczajowo docentem, posiadający stopień doktora habilitowanego – z murarzem, handlarzem kioskowym. Adiunkt doktor ma tyle , co robotnik bez kwalifikacji w firmie budowlanej. Asystent magister nie jest w stanie zarobić półtorej pensji stróża parkingowego. Słowem – profesor, co na swój tytuł naukowy pracuje w pocie minimum dwadzieścia lat, dla władców tego kraju wart jest tyle, co absolwent zawodówki! Jest to namacalny dowód trwałej pogardy, jaka żywią niedouczeni wobec uczonych. Rzecz posiada uzasadnienie psychiatryczne. Nazwiemy je bez specjalnej elegancji kompleksem jołopa. Otóż teoretycznie głupkiem prawo ma gardzić człowiek wykształcony. Taki jednak jest zbyt kulturalny (bo mądry), by poniżać nieszczęście, i raczej obmyśla sposoby, jak bałwana na wyższy poziom podnieść, jak mu dostarczyć do kiepeły fosforu i magnezu, żeby tych kilka czynnych zwojów się naoliwiło, jak wyuczyć machania łopatą. Natomiast mechanizm działania tępola jest prosty jak gwóźdź bez łba: zawiści mądremu, wykształconemu rozumu, języka, obyczajów i w jakiś sposób musi się dowartościować. Najprostszym sposobem dowartościowywania się jest gardzenie tym, czego osiągnąć nie jest się w stanie. Stąd poniżanie mądrzejszych, przede wszystkim wykształconych, gdzie tylko jest to możliwe. Skoro wymyślono, że najbardziej obiektywnym miernikiem wartości człowieka jest pieniądz, gamonie, gdy mają możliwość (o którą najłatwiej w polityce) poniżają ludzi nauki niskimi zarobkami według przyjemnej zasady: jajogłowi to niby tacy mądrzy, ale szmalu to robić nie potrafią! Wywindowani przez siebie podobnych półgłówków i zarabiający krocie, bo takie sobie pensje wyznaczają, wedle skali dochodów są mądrzejsi od mądrali. W kraju, w którym Mongolię rzeczywistą oddzielają od Europy rzeki pokoju Odra i Nysa, historyczny okrzyk żołnierzy francuskich przed bitwa pod piramidami (gdzie waleczny Józio Sułkowski): Osły i uczeni do środka!, rozumiany jest przez wodzów jako wezwanie do ochrony cennych osłów. Uczonych zaś wypiera się na zewnątrz, żeby ich trafił szlag! Fizyk, profesor Łukasz Turski z PAN dobrze rzecz widzi: W Polsce mamy źle wykształconych ludzi i niewłaściwy system edukacyjny. Decyzje podejmuje wyjątkowo niedouczona klasa polityczna, która charakteryzuje się brakiem kindersztuby, głęboką niewiedzą i przerażającym nieuctwem. No tak, powie ktoś, przecież wśród decydentów tez profesory, a magistrów zatrzęsienie! Choćby sam szef kasy głównej, naukowiec cenniejszy niż złoto. A dyrektorka banku, co dwadzieścia pensji profesorskich pobiera miesięcznie z racji fachowej naukowości? No cóż, pisał już Molier o głupkach wśród uczonych: Un sot savant est sot plus qu`un sot ignorant. Wynikająca z psychicznych kompleksów żałosna sytuacja pokrętnie tłumaczona jest ceną ustrojowej transformacji w państwowym transformatorze pożerającym pieniążki podatników. Na uzwojeniu wtórnym transformatora wytwarzana jest forsa dla wyższych urzędników, głównie finansowych, prezesów, członków rad i tupiących groźnie socfeudalnych działów gospodarki. Nauka, oświata i kultura, mogące rzeczywistą transformację najmocniej wesprzeć na końcu przegrzanych przewodów, żywi się tym nikłym prądem, który jeszcze pozostał. Godziny szaleństwa odmierza zegar, lecz godzin mądrości żaden zegar nie odmierzy (W. Blake). Z tymi transformatorowymi strukturami do Europy, do Unii. Jako że w Unii takie dziadostwo finansowe nauki jest nie do przyjęcia, nasi spryciarze chcą jej zamydlić oczka zrobioną właśnie podwyżką dla nauczycieli akademickich: maksymalnie dwieście pięćdziesiąt dziewięć złotych papierowych (minus natychmiast pięćdziesięciozłotowy podatek!), dla nauczycieli pozostałych –złociszy czterdzieści! Król polecił wydzielić jałmużnę wszystkim żebrakom zgromadzonym przed kościołem San Pedro de las Puellas (J. de la Cueva)! Nie dowodzę tu, jak widać pożytków pochodzących z uprawiania nauki przyzwoicie utrzymywanej przez obywatelów, bo ubliżałbym ludziom rozumnym oczywistością. Odwołuję się jedynie do Michela Foucault: Nie chodzi o kwalifikowanie lub dyskwalifikowanie obłędu, lecz o wskazanie jakiejś dającej się nazwać egzystencji… Ale jeśli republika nie potrzebuje uczonych? Sycyna 42, 1996 Stepy obojętne Ilu Polaków w Kazachstanie tego nie wie nikt. Według telewizora raz siedemset, indziej trzysta tysięcy. Liczba ta zależna od telewizyjno-politycznych potrzeb. Do piętnowania stalinowskich zbrodni przydatniejsza liczba większa, do przedstawiania naszej odpowiedzialności za dzisiejsze losy ziomków – mniejsza, możliwie nie licząca się. Te setki tysięcy Polaków w Kazachstanie to Polacy niedobrzy. Dobrzy rozumieliby nasze nieprzezwyciężalne trudności dzisiejsze i kiedyś nie pojechaliby do Kazachstanu po to, żebyśmy po półwieczu nie mogli ich sprowadzić do kraju. Oczywiście gdyby tam jechać nie chcieli, wszyscy zostaliby wymordowani, problem byłby straszniejszy lecz prostszy: wystawilibyśmy im pomnik, nawet kilka, a historycy sporządziliby listy zabitych, przerażające księgi pamiątkowe (gdyby zabójcy uprzednio zrobili takie spisy wyjściowe, bo bez dokumentów nie ma życia ani śmierci). I mielibyśmy teraz po tlącym się bez przerwy problemie Polaków w Kazachstanie. Mamy inne kłopoty: bezrobocie, transformacja, aspiracje, tromtadracje, szmal czyli kasa. A Polacy w Kazachstanie są biedni. Biedny Polak zagraniczny nie jest dobrym Polakiem. Dobry Polak zagraniczny posiada dolary, no, niech będzie marki. Dobry jest potencjalnym inwestorem w ukochanym starym kraju. Chociaż nie chce, to mógłby założyć fabrykę pienistej zielonej lemoniady w regionie łaknącym tego nowoczesnego płynu, zwłaszcza roboty przy nim. Albo podarować prawdziwą kolekcję fałszywych obrazów, ewentualnie fałszywą prawdziwych. Jako polskie lobby mógłby próbować daremnie wpłynąć na tego chłopaka pyzatego Clintona, żeby nas nie oddawał znowu Moskwie, tak jak uczynił to dobry (przerażająco naiwny, straszliwie głupi) Franklin Delano Roosevelt. Dobry Polak zagraniczny przede wszystkim na własny koszt przyjeżdża do ojczyzny przodków i innych korzeni, by wydać maksymalnie dużo kasy na tutejsze przednie usługi oraz wytwory i na bohaterskie nasze kobiety, to jest dziewczyn słodkie, Platerówny końca dwudziestego wieku. A ten tam kazachski Polak nie przywlecze się do ojczyzny ojców na weekend półtora dolara, a niechby i pięć mając miesięcznego dochodu na życie i śmierć. I poststalinowski paszport, głównie dowodzący, że nie Polakiem a rosyjskim Kazachem jest. I cóż on, Polak z Kazachstanu, może nam oferować za przygarnięcie do matczynego (chyba macoszego?) łona, nam wstępującym w nowoczesność ponowoczesną? Stare u niego wszystko, sprzed drugiej wojny. Stary strój, obyczaj, mowa (choć z językowymi pięknościami podolsko-wołyńskimi). Głównie jednak stara, choć utrzymywana w bardzo dobrym stanie, przedwojenna jeszcze bieda. Tę rzeczywistość finansową kazachskich Polaków najlepiej rozumieją ludzie z natury najbardziej wrażliwi, czyli krajowi artyści wszelakie uprawiający dziedziny sztuki pokazywanej. Popatrzmy bowiem bezlitośnie, do jakich zagranicznych rodaków artyści ojczyźniani jeżdżą bardzo chętnie, a do jakich niechętnie to znaczy w ogóle. Chodzi oczywiście o wojaże motywowane patriotyzmem w celu pobudzania do polskości, kamienie tych na obczyźnie narodową strawą, białymi orłami w potrawce tragicznej lub w pikantnym sosie humoru znad Wisły, Odr i Nysy Łużyckiej oraz naturalnie Bugu. Gdzie jeżdżą po dolary, wiemy. A ilu to artystów z występami do Kazachstanu? Żeby Polska była Polską? Ilu fortepianistów, filharmoników i filharmoników? Aktorów wielkich i maciupkich? Komediantów prowadzących ogrody zoologiczne tłuste? Opermanów? Idolów rocka twardego i miękkiego? Specjalistów od muzyki duszy (po swojsku soul)? Showmanów dźwięku, światła i kasy? Dowcipnych oraz smutnych satyryków Nakręcanych pampersów od ścigania zła? Iluż pojechało do biedaków, czas zatrzymawszy polski w Kazachstanie? Pytania to niewłaściwe, emocjonalne, romantyczne jakby, wręcz sentymentalne, czyli głupie. W systemie rynkowej gospodarki pieniężnej pytania podobne należy pisać twardą ręką zysku! A ileż zarobić można występując na suchych stepach ostnicowych oraz półpustyniach ostnicowo-piołunowych? Wśród słonych piasków i tych cholernych saksaułów? Na ziemiach życzliwszych też nie owocują tam roślinki dolarowe. Więc nikt nie tańczy Polakom na kwietnych stepach Kazachstanu. Łatwo biadać nad losem nieszczęsnych, trudniej orzec, co byśmy z nimi zrobić mieli, gdyby ojczyzna wygnańców przygarnęła? Oczywiście nie wiem. Może po częściach należało zaludnić nimi takie bazy opuszczone przez Rosjan, jak tajne dziesięciotysięczne miasteczko pomorskie Borne Sulinowo? Może opuszczone pegeery? To ludzie przywykli do trudu i poprzestawania na małym. Może każdy z obywateli Rzeczypospolitej odstąpiłby im jeden procent jadła, napoju i miejsca? A za co? A dlaczego? A za tłustość naszą. Od dwu wieków pasiemy się nieszczęściami rodaków zsyłanych, ich męczeństwem i śmiercią. I r o z p a c z ą , że ich powroty nie były możliwe. Już wleką; już mój Naród na tronie pokuty – (….) A matka Wolność u nóg zapłakana stoi. Tyją różni od płatnego wspominania o zbrodniach na Narodzie. Papusieją od płatnego wspominania. Tłuścieją buźki choćby nieubłaganych młodzieniaszków, co posady uwili sobie w telewizorze. Ale tych, co apokalipsę przeżyli na suchych i kwietnych stepach Kazachstanu, nikt nie woła. Sycyna 40, 1996 Normalni i nie Najpierw zatrzęsła mną złość, co rozum odbiera. To i dowieść zamierzałem bezspornie, ze jestem normalny. Mimo wyglądu i głoszonych przekonań. To było podczas nieistniejącej epidemii. W higienicznym smrodzie poczekalni do lekarza los połączył mnie z kliku hodowcami grypy, choroby niedemokratycznej, bo zamiast dopadać wszystkich, wybiera na ogół nie dojedzonych i bezpieniężnych. Jednemu z chorych, trzydziestolatkowi, wirus wyjadł rozsądek, bo nie tylko czytał gazetę dla inteligentów nie potrafiących myśleć samodzielnie, ale czynił to na głos. Dziewięć osób już zidiociałych od gorączki dodatkowo słuchać musiało informacji zmanipulowanych przez przemilczanie racji przeciwnych i apoteozę własnych, a przygotowywanych przez bogatego specjalistę od honoru. To i poprosiłem o przerwanie prasówki, a żądanie poparłem słowami tego Żyda Tuwima, co wierszyk ułożył jeszcze w Rzeczypospolitej Tamtej o puchnięciu głów przez wzdęcie od papierowego zakalca. Ten zaś głośny czytelnik, ufny w zainfekowane wirusem grypy bicepsy, diagnozę mi postawił nieproszoną, żem nienormalny. Bo człowiek normalny ciekaw jest informacji o tych, nie o tamtych, kłamliwych bandytach, które gazeta podaje, z przyczyny wolności oraz niepodległości, obiektywnie. Kto zaś lubi wśród ludzi porządnych od normy odbiegać? Nawet Mickiewicz, człowiek o horyzontach ogromnych, za nienormalnością nie przepadał. Pisze przecież Kleiner: Zło, ból, cierpienie odczuwa on jako nienormalność i bunt wznosi przeciw tej nienormalności. Ja ci tu zaraz udowodnię, kto normalny, a kto nie, pomyślałem. Potów dostałem siódmych i ósmych z wytężenia wrzącego umysłu, żeby argumenty stosowne, racje i dowody (co skutek miało ten pozytywny, że temperatura wirusy zakatrupiła, choć nie trupi ich nawet gotująca się oliwa, i zdrów na ciele z poczekalni wyszedłem). Nie da się jednak w sposób oczywisty udowodnić swej normalności, bo takie poczynania są nienormalne same w sobie. Normalny jest po prostu normalny. Zastanowiłem się więc, czy ujmę mi przynosi zrównanie z pewnym rolnikiem tutejszym, który zbudował siłownię wiatrową z elementów wyłącznie złomowych. Skrzypiało to i wyło, kiedy wichry pomorskie dobierały się do śmigła, i we wsi osądzono, że budowniczy jest nienormalny, bo zamiast peluszkę siać czy uprawiać czosnek bardzo wówczas opłacalny, za inżyniera elektrycznego się uznał chłop ciemny, na mózgu schorowany. Potem, kiedy mu ten prąd za darmo w obejściu robił, a do hałasu przywyknięto, podpiłowali z zazdrości siłownię żeby się zwaliła. Nie, porównanie z tym pracownikiem ziemi nie jest przykre. Ale jak tu dowodzić, że skoro jeden rolnik uznany za psychicznego, myślał zdrowo, to i ja niby zdrowy jestem? I nagle chłodna z przyczyny opadnięcia temperatury, zbawcza myśl: a co znaczy być normalnym? No? Już wertowanie słowników języka ojczystego pociechę przyniosło. I Doroszewski, i Szymczak piszą zgodnie: normalny–zgodny z normą; taki, jaki powinien być, zgodny z wzorem, przepisem: najczęściej spotykany, przeciętny, zwykły. Przeciętność, to co najbardziej pospolite i najczęściej spotykane uznawane jest za normalne! No, to ja nie chcę być spotykaną najczęściej przeciętna pospolitością i jeszcze z faktu tego czerpać zadowolenie! Nie żebym chciał być wyjątkowy (brak po temu braku rozumu), ale mam przyjemność bycia różnym, np. od karmionych papierowym czy telewizyjnym zakalcem. I gdzie normalni maja przepis na normalnego? Gdzie złożony jest wzorzec takiego, żeby według niego mierzyć? Przepisy z jakiego kodeksu określają zgodność z normą? Regulamin służby wewnętrznej czy wartowniczej? Międzynarodowa konwencja w sprawie nierozsprzestrzeniania nienormalnych? Ale obydwaj użyci tu językoznawcy podają także drugie znaczenie normalności: zdrowy psychicznie, będący w pełni władz umysłowych. Zatem kto nie jest najczęściej spotykany, przeciętny, zwykły, ten jest psychiczny świr! Człowiek nieprzeciętny, niezwykły to zwyczajnie chory umysłowo! Na szczęście tych chorych mniej! Łatwo się przekonać, że nie o żarty tu idzie, kiedy głębiej wdepnąć w sprawę. Nie bez racji twierdzi bowiem Abraham H. Maslow: Ostatecznie to, co związane z kulturą, można uważać za przestarzałe źródło definiowania tego, co normalne, pożądane, dobre, zdrowe. A Abraham nie byle jaki autorytet w psychologii humanistycznej. Zatem pojęcie normalny używane jest bezwiednie jako synonim wszelkiego, co tradycyjne, nawykowe, konwencjonalne. W takim stosunku do normalności zawarta jest pochwała tradycji. A kto przeciw tradycji podskakuje, ten od normalnych po ryju bierze. No, można by kręcić, że bywają tradycje złe, ale głównie dobre są. Tradycje dobre przechowują normalni, gdyż normalnych jest dużo, bardzo więcej. Opinie o normalności innych są sądami ludzi dobrze przystosowanych do swojej kultury, środowiska zewnętrznego. A jeśli właśnie ta kultura jest nienormalna z punktu widzenia drugich? Jeśli paskudna? A znów tamte kultury z pewnością będą nienormalne dla tej! Wirusa można wyprodukować jadowitego przy takich spekulacjach! Zwłaszcza że przystosowanie ma charakter raczej bierny. Ten Maslow pisze: Idealne przystosowanie osiąga krowa, niewolnik lub każdy , kto może być szczęśliwy nie będąc indywidualnością, na przykład dobrze przystosowany lunatyk albo więzień. To była groźna grypa. Z powikłaniami. Sycyna 33, 1996 Pisarze, do rozwodów! Pełno nas, a jakoby nikogo nie było! Prawie dziesięć centurii, ponad sześć manipułów, piąta część legionu. A od czasów reform wojskowych Mariusza biorąc: półtorej kohorty. Liczę stara miarą znad Tybru, bo to Rzymianie wymyślili kulturę, no i wojsko kojarzy się ze zdecydowaną siłą działania. A posiadaliśmy tę siłę! Było nas półtorej kohorty według ostatniego spisu pogłowia literatów polskich. Byliśmy widoczni w witrynach, na ladach księgarń, w bibliotekach, w czasopismach nie tylko kulturalnych. Ba, w radiu i telewizji. Byliśmy słuchani, więc manipulowano nami jak manipułami, byśmy władykom podnosili prestiż. A teraz ilu nas? Trochę poprzytulanych do czasopism walczących w ciszy wielkiej o przetrwanie. Z pisarzów nagłaśnianych w zasadzie… jeden! A i ten mądry człowiek popularność wyrobił sobie w Niemczech, no to go i tu musieli uznać (syndrom Pendereckiego). Aha, jeszcze ta paryska bystra pani, której pochód zresztą zahamowano, bo baba płeć ma i eksponuje ją wśród wykastrowanych. Nie ma nas w placówkach handlowych i punktach sprzedaży amerykańskich towarów literackich. Nie ma nas w telewizji wolnej (od kultury), niepodległej kulturze, publicznej, jak to co publiczne od pań pewnych zaczynając. Ale ja tu nie, żeby wszytki płacze przywoływać, bo to rzecz płona. Ja remedium wyspekulowałem, po śmietniku chodząc barwnym narodowej kultury powszechnej (nie nazwę jej masową, bo masowa kojarzy mi się zawsze z tanią jak gazeta książką mistrzów polskiej i obcej prozy). Co czynić, by pisarze polscy znów byli powszechnie widoczni jak dawniej? Rada jest prosta: sobie folgujmy, to jest spiąć się trzeba rozwody robić, śluby co dwa lata, dzieci robić. Oczywiście w okolicznościach najlepiej niezwykłych. Na przykład młoda poeta, jeśli już zaszła, na gnieździe bocianim rodzi! Prawdziwym, wyplecionym przez ptaki na podstawie koła drewnianego ze starej furmanki. Dlaczego tam? Najpierw i przede wszystkim, że tego jeszcze nie było. Potem z przyczyny kontekstu moralnego: w przyzwoitej nieskażonej kulturze dzieci przynosi bocian, a nie w wyniku tych tam zbliżeń bezwstydnych. Następnie z przyczyny związków z kultura ludową: bociek, buseł, wojtek szczęście w dom sprowadza. Z kolei tak ładnie urodzone potomstwo obowiązek ma utrzymywania rodziców bezrobotnych na podstawie rzymskiego jeszcze lex ciconaria – tak jak bociany czynią. Duże także skojarzenia z literaturą w kraju, jako że winą jest dużą popsować gniazdo na gruszy bocianie, no i na Słowackiego jako świadka można się powoływać, bo widział lotne w powietrzu bociany długim szeregiem. To wszystko zresztą fraszka: przede wszystkim na okoliczność połogu na drzewie czy słupie zwołać należy sępy medialne (zwłaszcza telewizyjne, i radiowe). Przylecą na pewno, bo to świątobliwy obowiązek dziennikarski o każdym kretyństwie informować. Bezwzględnie zaprosić też żurnalistów ze wszystkich siedmiuset wychodzących w kraju tygodników barwionych dla kobiet. Zaproszenia najlepiej sformułować w języku niemieckim. Tak oryginalnie rodząca poetka stanie się głośna wśród motłochu nie tylko wykształconego. O to zaś idzie. Rozwody pisarzów z natury rzeczy w sądzie, ale przyczyny rozwodu niezwykłe być muszą, bo inaczej zabraknie public relations. Więc rozejść się, niekoniecznie na zawsze, należałoby pod zarzutem, że nasza pisarska żona np. nawiązała stosunek z papuciem, to jest samcem papugi. Wprawdzie zoofilia, ale delikatna, bo nie ze wstrętnym czworonogiem czy zaskrońcem. Poza tym papuga ptak inteligentny, modnie ubrany i niesłychanie zazdrosny. W licznych czasopismach dla pań ukażą się wówczas ogromniaste tytuły: Znany nieznany wybitny pisarz X. zdradzony z ptakiem podzwrotnikowym! Taka sprawa rozwodowa musi przynieść literatowi ogromną falę popularności, co pośrednio może się wiązać z reklamą produkowanych przez niego asortymentów intelektualnych (ludzie są skłonni kupić książkę gościa, co mu żonę ptak). Wesela również dostarczają możliwości mnóstwo. Chociaż coś świeżego wymyśleć trudno. Różni sławni ludzie pobierali się już pod ziemią, na ladzie, w morzu i w niebie. W brzuchu wieloryba, w strojach ze wszelkich epok i zawodów. Także na golasa. Doprawdy trudno coś nowego wykombinować. Nie zostały natomiast wyczerpane rodzaje partnerek i partnerów. Oczywiście gej z gejem to pomysł nie pierwszej świeżości i poza tym niepopularna cywilizacja śmierci. Niemniej można jeszcze ożenić się niezwyczajnie, by wzbudzić zainteresowanie mediów. Dla przykładu: młody pisarz po rozwodzie żeni się z babcią byłej żony. Powód: imperium namiętności, miłosne szaleństwo harlequina, pożądanie staroci. Nowiuśkie by to było, a i romantyczne. No, dość. Jakkolwiek by jednak traktować te porady dla pisarzy obojga płci, twarde fakty przemawiają za koniecznością, by literaci, jeśli chcą jeszcze w nowych czasach coś znaczyć, żyli skandalicznie, tak samo umierali lub przynajmniej przekonująco grali role łobuzów, przede wszystkim drani erotycznych. Jest to sprawdzony i jedynie skuteczny sposób budowania swojej popularności, bez której obecnie nie ma sprzedaży wytwarzanych towarów (niezależnie od ich jakości). Wiedzą o tym aktorzy. Olaf Lubaszenko (rewelacyjny kiedyś dzieciak w roli Kamila Kuranta według prozy Uniłowskiego), facet twardy, duża osobowość, uważa plotkę o artyście za test niezbędny, okrutny wprawdzie, lecz eliminujący słabeuszy, co z gry odpaść muszą. Sztuka jest bowiem, jak Rzymian, areną na której lud zabawiany jest gladiatorów uzbrojonych w sieci (gladiatores retiarii) plotki, bo jedynie to zapewnia im zdobywanie środków finansowych. Mężczyznom trudniej, kobietom łatwiej. Aktorka utalentowana w tym względzie, Katarzyna Figura, twierdzi w pisemku damskim, że w Hollywood, czyli wszędzie –tak jak w Polsce, czyli nigdzie, najważniejsze są biust, talia i pupa. Panie poetki oraz prozaiczki niech wezmą pod uwagę, co u artystki ważne jest. Literaci rodzaju męskiego najlepiej nich sobie wykształcą muskuły, gdyż to jest zauważalne. Bo znikniemy z rynku na amen. Sycyna 39, 1996 Bałwan chlebowy Kurzyło dwa dni pyłem ostrym, potem mróz pofolgował i śnieg sentymentalnie padał grubymi płatami. Brudny plac między blokami, gdzie sterczą poharatane urządzenia do zabaw, zmienił się i wyglądał jak wzruszająca dekoracja do zimowej baśni. Czerwone słoneczko krwawiło płaszczyzny, a w załomach śnieżnych wydm błękitniało warujące tam zimno. I tak dalej, ładnie. Aż głupio. Wylazły dzieciaki, żeby podeptać. Trzech chłopaków poczęło lepić bałwana, żadna sprawa dla reportera. Tyle że oni utoczyli babę, a szczegóły wyraźnie płci bałwana (bałwanki) dowodzące zrobili nie ze śniegu, lecz z chleba. Z podłużnych oraz okrągłych bochenków. Z trzech okrągłych powstała głowa bałwanki (z białą czapą śnieżną) oraz wypukłości pośladków. Długie, pełne dwukilogramowe stały się zwisającymi cycami. Krzyżówka albinoski z brązową Hinduską. Suche bochenki przytargali ze stosiku ułożonego przy pojemnikach na śmieci. Bałwanka wzbudziła aplauz. całej dzieciarni. Zastosowany w części nietypowy materiał otwierał nowe możliwości przed ta dziedziną sztuki i tworzył warunki szczególnej ekspresji. Próbowano doczepić do cyców chlebowych wielkie sutki z walcowatych kubków po jogurcie, ale plastyk nie trzymał się bochenków, tworzywa nie były kompatybilne. Przechodziła babcia jakaś i rozdarła mordę na ten koniec świata. Uczyniła mi wstyd, była to bowiem moja humanistyczna powinność. Humaniści z pretensjami do samodzielnie działającego rozumu mają obowiązek krzyczeć na wynaturzenia, żeby rzeczywistość naprawiać, żeby wychowywać, ulepszać pokolenia. Bo ta babcia, co wrzeszczała na podrostków, i ja mamy do chleba stosunek starodawny, więc rzecz prosta oburza nas poniewierka bochenków, nawet skibek. Tyle że ja, jak wszyscy prawie, już wiem, że żadne pyskowanie. Nie dlatego że można oberwać od gówniarzy, co w zbiorze siłę stanowią i używają jej. Wiem o nienaprawialności. Choć z drugiej strony należało, jak doktor Rieux, przeciwstawiać się dżumie, nawet w poczuciu egzystencjalnej przegranej. Starsi ludzie, zwłaszcza ci z biedoty, gołoty, nędzy (rzecz prosta odczuwam dumę z przynależności do tejże i nie wiem, czy odczuwałbym podobną, gdybym z kurlandzkich baronów, bo czy oni odczuwają coś z racji kurlandzkości oraz balonowatości?) wiedzą o chlebie jako o sacrum, o kruszynach podnoszonych i całowanych na przeprosiny, że upadły, o poszanowaniu (patrz Norwid). - Zgredy są śmieszne przez to tam przywiązanie do pierdów, powiedział mi młodzik licealny. I co to robić? Zapłakać z goryczą, wspominając jak matka z workiem łatanym, i ojciec ze swoim, i ja, zniewolony, po rżysku idziemy nasłonecznionym, nieprzyjemnym od słom krótkich po ścięciu, ustawionych jak małe ostrokoły, kaleczących stopy. Bo przecież na bosaka, kto by buty psuł, kiedy ziemia ciepła? Zbieramy kłosy żytnie, bo choć skrzętnie wygrabili po uprzątnięciu kopek, są jeszcze niektóre wśród grud zeschłej ziemi i sterczących słomek, najczęściej wdeptane przez nogi żniwiarzy. Po wielogodzinnym trudzie pełne już kłosów worki zawiązuje się i ojciec wali w nie kijem, bo ojciec jest najstarszą na Ziemi młocarnią, i tak oddziela ziarno od plew. A matka jest najstarszą na świecie wialnią, co zaprzęga wiatr do roboty, by odwiał łuski, kiedy sypane z góry spada na ułożone w trawie prześcieradło. Matka jest też najstarszym młynem , bo na żarnach kamiennych rozciera ziarna na mąkę. I jest wreszcie piekarzem chleba grubego, spękanego, czarnego, w który od spodu, mimo że na liściach chrzanowych pieczony, wbiły pojedyncze węgielki nie wygarnięte całkowicie po rozgrzaniu pieca. Trzeba by bardzo uzdolnionego człowieka, by smak nazwał, kiedy się chleb taki, uzbierany na polu po żniwach, je. To nie jest pierdółka z zeszłego wieku, bom nie Matuzalem. To chlebowe wspomnienie sprzed lat zaledwie pięćdziesięciu. Wówczas jeszcze całkowicie zobowiązywały prawa z wieku siedemnastego: Czemu chleb, kiedy z trafunku na ziemię upadnie, całujemy podniósłszy? –bowiem chleb jest święty. Świętość chleba widoczna najbardziej w starych obrzędach. Jeśli już nie z doświadczenia to jeszcze z literatury znany jest kołacz czy korowaj weselny, chleby zapustne, wielkanocne wyrodzone w słodkie ciasta, wigilijne, pogrzebowe czyli żałobne. U ludu i nie tylko, bo Na stole ziemianina polskiego, w świetlicy, gdzie przyjmował gości, zawsze leżał bochen chleba, białym lnianym domowej roboty obrusem przysłonięty, informuje Gloger. I tak dalej z biegiem wód czasu, aż zbałwanił się. Owszem, bawiono się chlebem. Gałeczki na wzór ludzików kręcono przy posiłkach, by kto odgadł, kogo też przedstawiać mają. Zapuszkowani lepili z chleba warcaby, karty do gry, żeby czas w więzieniu zabić. Albo figurki ładne, z potrzeby sztuki. Bałwanica z wypukłym zadem z bochenków. Ale symbolu czasów w tym bałwanie chlebowym nie będę szukał. Mnóstwo takich symboli w składnicach złomu i szmat. Kiedy zła, babka moja mawiała: bodaj was woły gołymi zadkami po ściernisku wlokły! Byle nie po kłosach! Z kłosów bowiem ziarno, z ziarna mąka, więc chleb. Z chleba bałwan chlebowy. Ten Kamiński, co ułożył piosenkę nadal żywą: Pije Kuba do Jakuba…, jest również autorem takiego wierszyka mazurzącego: Miło tupać o tę ziemię,/ Wsakze to jest ziemia nasa:/ Tutaj polskie wzrosło plemię,/ Tu się rodzi chleb i kasa! Jan Nepomucen Kamiński to ponad półtora wieku temu. Chociaż chleb kładł na pierwszym jeszcze miejscu, proszę wybaczyć językowy żarcik, już wiedział o kasie! Teraz kasa święta, nie chleb. Sycyna 32, 1996 Człowiek przeciętny Latem poznałem w ratuszu pewnego urzędnika, postać całkowicie bezbarwną. Z niepotrzebnego zresztą polecenia przełożonego, który kiedyś był moim uczniem, funkcjonariusz załatwiał mi sprawę nie wymagającą życzliwości. Sam niezbyt zorganizowany, zwróciłem uwagę na zimny porządek w jego kancelarii, niezwyczajną u mężczyzn schludność oraz celowe, metodyczne działania. Wśród biurowych sprzętów oraz urzędniczych narzędzi pracy dziwna wydała mi się jedynie solidnie umocowana na ścianie dębowa półka. Stał na niej rząd doniczek, bardzo czyściutkich, w białych podstawkach z roślinami. Rozpoznałem drobnoowocową papryczkę, bazylię oraz marzankę, doniczek było dwanaście. Dyrektor wydziału, wcale nie zagadywany, wymienił ową hodowlę w lokalu publicznym jako jeden z przykładów skrupulatności urzędnika w służbie państwowej i dał obejrzeć odpowiednią dokumentację, wcale w takich nie sprawach nie wymaganą. Dokumentacja składała się z podania z załącznikiem o pozwolenie na hodowanie roślinek w pracy w pomieszczeniu biurowym, z jasnym i przekonującym uzasadnieniem, iż obowiązki służbowe nie doznają z tej przyczyny żadnych uszczupleń, bowiem konieczne przy hodowli czynności wykonywane będą przed oraz po godzinach. Na załączniku była starannie wyrysowana półka, podane jej wymiary oraz umiejscowienie na ścianie biura. Wymienione zostały również z nazwy rośliny, o które urzędnik zamierzał się troszczyć, oraz sformułowane zapewnienie, iż mimo wyrazistej woni niektórych, nie są trujące ani w inny sposób nikomu nie zaszkodzą, w tym petentom oraz sprzątaczce. Jakoś wlazł mi w głowę ów urzędnik. Najpierw kojarzył mi się, bez uzasadnienia, z kancelariami adwokackimi u Dickensa, potem już bardziej sensownie, z bezosobowymi postaciami z utworów Kafki, zdałem sobie bowiem sprawę z niemożności określenia jego konkretnego wyglądu. Tkwił mi w świadomości nie istniejąc fizycznie. Przypuszczam jedynie, iż musi być budowy drobnej, skoro tak się rozmywa. Umieściłem go w szufladzie pamięci spraw zbędnych. Przypomniał mi się jesienią, kiedy w kuchni miłych mi ludzi wykryłem wątłą bazylię rosnącą a pudełku po twarożku domowym. Stała na parapecie, w olbrzymim nieporządku drobnych rzeczy, permanentny bałagan w tej kuchni przypomina rekwizytornię po nerwowej rewizji w poszukiwaniu bardzo malutkich przeciwników systemu, choć zapachy są raczej przyjemne. Z przyczyny roślinki przyprawowej przeleciał mi wówczas przez mózgownicę ten akuratny, czyściutki, uporządkowany urzędnik. Minęły miesiące i teraz, kiedy przez zimne czasy wszystkę swą krasę drzewa utraciły, a śniegi pola wysoko przykryły znalazłem tę urzędnicza postać w książce dalekiej od literatury fikcyjnej. Zaraz też, wstyd powiedzieć, bo przecież to nie eksponat, pobiegłem obejrzeć urzędnika raz jeszcze. Rzeczywiście, postury niezbyt imponującej, twarz blada w okularkach, podbródek cofnięty, co ponoć dowodzi słabości charakteru, poza tym nic chwytliwego. Jak baba ploty zbierająca po chałupkach, polazłem do dyrektora, by opowiedział o podwładnym. Wzór urzędnika przeciętnego. Porządny, pracowity, żonaty. Znawca i skrupulatny wykonawca przepisów. Autor regulaminów pracy urzędu. Wymagający wobec siebie. Przełożonego darzy szacunkiem bliskim służalczości. No a poza robotą? Poza praca diabli wiedzą oraz panie z kadr. Więc w ratuszowym kiosku pobiera prenumerowane czasopisma: Nieznany Świat, Wróżka oraz Szaman. Znajomym wykrywa wahadełkiem cieki wodne szkodliwe. W ekologię te tam zieloną zaangażowany. Podczas mrozów wróble karmi kaszą jęczmienną wiejską. Jak śledztwo to śledztwo wstrętne. Poszedłem domek obejrzeć, gdzie życie rodzinne. Jeden z tych poniemieckich, bo nie widać pod tynkiem, że z trzciny polepionej gliną zrobiony. Obok wiele brudnych, mechatych, podstarzałych. Ale budyneczek mojego bohatera zadbany, wyreperowany, wymalowany, jakby w wieku niemowlęcym. W ogródku nie sterczą, jak obok, zmożone badyle ani liście leżą siwe od szronu. Wygrabione jest, przycięte, krzewy w chochołach. I co z tego? Ano prawie nic. Tyle że tenże fizycznie, a z pewnych właściwości przypomina postać tyleż bezbarwną, co straszną z historii nikczemności. Przypomina, nic więcej. Zbrodnią byłoby przypisywanie temu, co tamten. Nawet sugestia nie jest uprawniona. Zdałem sobie jednak sprawę, że ten bezosobowy urzędnik, który w podświadomości połączył mi się z tamtym, uosabia pewną możliwość. Możliwość tkwiącą w ludziach przeciętnych. O tamtym pisze Alan Bullock: Stanowił uosobienie przeciętności. Wszyscy, którzy się z nim zetknęli, opisywali go jako postać bezbarwną i niestałą, w binoklach i z cofniętym podbródkiem. Tamtego fascynowały różnorodne niezwykłe wierzenia od naturalnego leczenia i ziołolecznictwa. W każdym obozie koncentracyjnym musiał być ogród zielarski. Ilustracją innej jego idée fixe była kampania na rzecz wprowadzenia zakazu polowań, ponieważ każde zwierzę ma prawo żyć. (…) Wolny od emocji, łączył uzależnienie od Hitlera, które uwalniało go od wszelkich rozterek moralnych, ze zdolnościami administracyjnymi, ambicją i pełnym oddaniem swym obowiązkom. Nic nie wskazuje na to, że potworność faktu zorganizowania eksterminacji kilku milionów ludzi wywarła na nim jakiekolwiek wrażenie czy choćby wzbudziła refleksję. Tamten urzędnik piastował dwa stanowiska. Działał jako Reichsführer SS Und Chef der deutsche Polizei oraz jako Reichskomissar für die Festigung deutsche Volkssturms. Dano mu możliwość. Sycyna 31, 1996 Tożsamość Brzuchata nauczycielka zdała mi kłopotliwe pytanie o tę tam tożsamość. Jak ona ma ją zachowywać, wdrażać do niej uczniów, skoro, jeżeli? Dzieciaki natomiast pytały o rzeczy jasne: co pisarz nieznany jada przed aktem tworzenia, jak lęgną mu się w głowie pomysły do pisania, czy lepiej literaturzyć z rana czy lepiej wieczorem? Ich zaś pyzata pani podniosła problematykę tożsamości, bo było na wsi zebranie i wezwano do walki. Rzecz miała miejsce na jednym z dorocznych spotkań dziatwy z pisarzem, co się odbywają siłą ciążenia ku przyzwyczajeniom. Zardzewiały mechanizm tej akcji kulturalnej zaczyna się kręcić na prowincji, gdy tutejszy prezes literatów wydębi od wijącego się wojewody tyle kasy, ile zarabia babcia klozetowa przez miesiąc na dworcu PKP. Kwotę tę dzieli się na pisarskie twarze, a wypadło po milionie minus stów dla fiskusa. Dziewięćset tysięcy to ważna kwota dla pisarza gminnego, bo może sobie nabyć buty wyłożone sztucznym futerkiem. Ale jeszcze ważniejsza dla świadomości kulturalnej województwa, bo zamieszkałe społeczeństwo może sobie pisarzy, których wydatnie wspomogło, odfajkować na cały rok. Na ogół chodzi zresztą o literatów od lat nie piszących, bo i po co? Uczciwie jednak należy stwierdzić, że spotkaniobiorcy z podstawówek, którym się godzinę z literatą funduje, są prawdziwie zadowoleni, a nie da się sprawdzić naukowo i dowieść w tabelkach procentowych, że np. linoskoczek byłby przyjęty równie entuzjastycznie, bo wojewoda na sztukmistrzów nie daje. Przepełnieni goryczą, gdyż takiemu Siemionowi to się płaci piętnaście melonów za jeden występ, rozjechaliśmy się biblioteczną nyską po szkółkach daleko od szosy. Tam, na wsi, między autentycznymi uroczyskami rozciętymi aleją bukową, kiedy odpytały mnie dziewczynki i chłopcy z literatury, grubaśna nauczycielka (lubię takie bochny z gorącego chłopskiego pieca) dopadła mnie z kwestią tożsamości. Trochę jej naplotłem, więc teraz porządkuję. Zwłaszcza że zamierającemu pisarzowi tożsamość jest jak krew w miażdżonym organizmie. Wielu martwi się niesłychanie o tożsamość. Żebyśmy, pod Europę się podłączając, nie stracili jej. Bo tożsamość to koń ciągnący pod górę, i do pałacu namiestnikowskiego bram, w puste fotele na Wiejskiej. Szczepią więc działającej między bagnami nauczycielce zmartwienie, żeby pospołu z tym koniskiem zaciągnęła ich. A tak w ogóle co to ta tożsamość? W podstawowej definicji rzecz dla myślącego osobno nie do przyjęcia, bo oznacza identyczność, bycie tym samym. Mam być taki sam lub ten sam jak ten tam? Tak samo więc się ubierać, żreć, o co mniejsza, ale tez poglądy żywić tożsame? Identyczne przesady, banały, stereotypy? Wiadomo, nie w tym rzecz, bo o tożsamość narodową idzie. Żeby Polska była Polską, choć diabli wiedzą, co to znaczy. Żebyśmy my, królewski szczep piastowy, do Anglosasów się nie upodobnili i chewing gum żuli, jak do tego zachęca telewizor publiczny. Żebyśmy zachowali właściwe bohaterskiemu narodowi wartości i ich nie rozmyli w amerykańskich i paryskich mydlinach. Na zachowanie tożsamości narodowej trzy są sposoby. Pierwszy: odgrodzić się! Palisadą zaostrzona siekierkami według biskupińskiego wzoru, fosą z trującymi wodami klasy polskiej, pólkami obrosłym cierniem, ożyną, pokrzywą i ostem narodowym. I trwać tu hodując nasz specjał, z tradycji zresztą wolnej szlachty wzięty, słynną plica polonica (tu zwraca się uwagę na przymiotnik nadwiślańskość rodzimą wskazujący). Plica, trachoma, pisze Gloger, nie ma nic wspólnego z tem, co w znaczeniu naukowo-klinicznem zwie się chorobą, i że jest on wytworem niechlujstwa, zaniedbania mycia i czesania głowy, czasami wilgotnych wysypek na częściach ciała owłosionych lub tez dostania się do włosów jakiejś lepkiej substancji. Co zaś ucieszy fanatyków tego rodzaju tożsamości: kołtun można sfabrykować sztucznie, a taki sztuczny niczem się od prawdziwego nie będzie różnił. Kołtun od kołtania się, czyli kołysania wiszących splotów. Rzecz jest stara, z solidnymi korzeniami od XVI wieku. Usilnie też podkreślić należy, że zapuszczenie i kultywowanie nie wymaga żadnej pracy, a wręcz chodzi o jej zaniechanie. Poza tym pojęcie plica polonica) tłumaczyć da się dosłownie , ale też z metafizyczna głębią szerokiej przenośni. I przychodzi mi do głowy, że Serbowie bośniaccy walczą o taką właśnie tożsamość (oczywiście nie o polonica tylko serbica). I Słudzy Proroka w Algierii czy Iranie. I Tamilskie Tygrysy. No i nasi Wszechpolscy Zasrańcy. Drugi sposób pracowity jest, żmudny i piękny. Polega na tworzeniu wartości. Takich, jakie prawie wszyscy mieć by chcieli i niech się oni martwią o zachowanie swej tożsamości, gdy im nasze zagrozi. Wartości zaś na jakim polu? Ano, na dostępnym. W muzyce i matematyce. W sztukach plastycznych i chemii teoretycznej. W organizacji społeczeństwa do sensownej pracy. I we właściwej higienie. Na przykład. Bez kasy większej. Trzeci sposób najtrudniejszy. W zasadzie niemożliwy. Bo poprzez język. Według tego przekonania, które sprawdziła wielekroć historia narodu każdego: tożsamość narodowa równa się trwaniu i rozwijaniu języka ojczystego. Wiedział to już nawet starodawny Biernat z Lublina: Wszelka sprawa kożdej rzeczy/Przez język się zawsze toczy. No boć z języka wszystki mądrości. Niezbędna byłaby uporczywa, ciężka praca. Przede wszystkim kursy liczne, jak ongiś dla analfabetów, podstaw języka polskiego dla wielu nauczycieli akademickich i mnóstwa ze szkół średnich oraz podstawowych. Obowiązkowy trudny egzamin z mowy polskiej dla dziennikarzy TV. Propagowanie w środkach przekazu słowa polskiego pisanego i mówionego miast obrazkowego, zachodniego łajna. I tylko jeden zakaz: Słuchania Wielkiego Bełkotu. Sycyna 30, 1996 Wesele polskie 1995 Panna młoda–nauczycielka ze wsi. On zaś makler, pierwsze kroki stawiający w zawodzie kapitalistycznym. Są ładni, wiotka dziewczyna w bieli i wysoki, przystojny. Skomputeryzowany. Wesele w pałacu na wsi wypożyczonym na tę noc od dziedzica współczesnego, czyli hotelarza. Budynek w stylu żadnym, podobny do ogromniastej, pobielonej stodoły, z której wichry zerwały dach. Wśród tutejszych pól kartoflanych, w wodnej zawiesinie jesieni smętnej. Zapach gnijących łętów i podmokłej ziemi. Zimno pożądające wódki. W wielkim hallu bez sprzętów omłot muzyczny. Wspaniała maszyna rolnicza YAMAHA w rękach doświadczonego farmera klezmera wykonuje wszelkie prace polowe i w gospodarstwie. Parobek muzyczny naciśnie klapkę i już samoistnie, miarowo biją cepy miażdżąc słomę i wydzierając ziarno ze złachmanionych kłosów. Łuup, łuup walą grabowe bijaki przytroczone rzemykami do dzierżaka z leszczyny. Stara muzyka wykonywana w stodołach na glinianych klepiskach, tyle że łomot mocniejszy a klepisko jakby ze stali. No i nie chleb jest końcowym produktem, a głuchota na wszelką subtelność, łagodność i ciepło. A zechce klezmer, to młocarnię włączy, taką na kierat, który nakręca w ciemnościach ogłupiony od chodzenia w kółko koń ze zwieszoną męczeńsko głową. Maszyna furczy pożerając snopy i wymiotuje stłuczoną słomą w pylistym jazgocie. Muzyków jest dwóch: organista od kombajnu YAMAHA oraz skrzypek. Ten zaś na swoim instrumencie sieczkę rżnie. Słychać ręczną sieczkarnię, miękki zamach koła z korbą i suche cięcie noży: rzy, rzy. Zatem nie zerwano z tradycja swojską. Łuup, łuup, rzy, rzy. W sali weselnej biesiadnej zastawiono stoły. Różnie na półmiskach lecz głównie mięsko z niedożywionych kurczaków, blade jak lilie św. Teresy. Maszynowo wytwarzane ptaki, co nigdy nie zaznały radości połykania ziarna na rozsłonecznionym podwórku, nie rozdrapywały pazurkami oszałamiająco pachnącego gnoju. Z drugiej strony cenniejsze niż złoto: koszt przyjęcia równy jest moim rocznym dochodom. Oczywiście jest i rosołek tak żółty jak zimowe słoneczko w śniegowym pyle, i polska nieśmiertelność: schabowe, wielkości jednak kozich kopytek. Wódka żytnia z ziemniaków z etykietami specjalnymi: Pijecie zdrowie Roksany i Patryka”. Komu ostro w gardle, popija ziemniaczanówkę nie kompotem z suszonych owoców lata, nie oranżadą zieloniutką jak młode zboże, lecz płynem na naturalnym amerykańskim dziegciu w smukłych butelkach. Nazwa Towaru Zastrzeżona. Lub wodę czystą amerykańską, choć tutejszą, którą kretyn bogacz nazwał Bonaqa nie wiedząc, że Rzymianie wyraz zapisywali w formie aqua. Aka nie znaczy nic. W rogu sali, wysokiej, z podsufitowymi szarymi stiukami, piec kaflowy, rosły jak szlachcic, ale biodrzasty niby baba, barwy rozmoczonego seledynu, zimny grób pokoleń. W przewadze weselnicy młodzi, mężczyźni ubrani ulicznie, kobiety jednak w sukniach długich, błyszczących świecidełkami Unii Europejskiej, w pantofelkach kolorowych i srebrnych. Tylko starość siedzi w garniturach wyczyszczonych właśnie i kobiety starości godnie, ale skromnie. Przez całą noc ani słowa o Chińczykach. Na początku głównie mówi się o urodzie oblubienicy, pięknej sukni białej jak niegdysiejsze śniegi, wianuszku, co ma kwiatuszki wdzięcznie wycięte u usztywnionego klejem jedwabiu. Sztucznego jak zawartość biustonoszyka panny mężatki. Najwięcej jednak uwagi oraz pochwał zbiera niemowlę hołubione przez zazdrosną teściową, która nikomu nie pozwoli. Laleczka dziewczynka wodzi z zainteresowaniem po wszystkim niezmordowanie, do brzasku i ani razu nie wyda z siebie dźwięku niezadowolenia, by nie psuć rodzicom najważniejszej w życiu zabawy. Co za dziecko, co za dziecko! Dużo mówi się o mieszkalnictwie, wyraz wymyślony w ministerstwie budownictwa. Młodzi będą najpierw u rodziców panny, ale rodzice pana już ryją dół na działce pod dom. Pierwej wzniesie się garaż jakby i w nim mieszkając poszerzać się będzie budynek w kierunkach. Pojawiają się wspaniałe marzenia o pięknych boazeriach. Nie z modrzewionych już deseczek, ani świerkowych, nawet nie z sosny, lecz z dębu chemicznego, różowego chemicznego jesionu, palisandru. Umysł ludzki wynalazł bowiem drewno sztuczne nie tylko nie dające się odróżnić od naturalnego, ale trwalsze, nie podlegające szczękom korników. Rozgadywania o boazeriach implikują temat kafelkowy. Nie ma w nim świeżych wątków, prócz dyskusji o plastykowym bocianie, ptaku polskim, któremu gniazda nie wolno zepsować, a teraz jest symbolem obcych klejów do glazury. Rzadko raczej wzniecają się rozważania lubieżne, choć naturalne na weselu. Od czasu do czasu budzi je nieprzeterminowana jeszcze pewna Matka Polka w uwypuklającej wszystko dzianinie opinającej ogromy. Lata to u niej jak młyńskie koła, a sama podbrzuszka u baby (rodzaj męski: podbrzuszek) niby spęczniały bocian. Większe jednak namiętności wzbudzają samochody. Nawet pompka paliwowa „żuka”. Podnosi się czasem piosenka jakaś z pijanego sentymentu. Mocna praca YAMAHY, której cepy niezmordowanie młócą noc, dobijają ją jak listek potraktowany młotem. Sycyna 29, 1996 Budujące aspekty korupcji Ten tam profesor anatomii, co za egzamin pozytywny brał tysiąc a i dwa marek, i ten, co studentki macał oraz zgłębiał dziewczyńskie urządzenia, jeśli przedmiot zaliczyć zamierzały, obydwaj ze Szczecina prasłowiańskiego, medycznego i uniwersyteckiego, to przykry przykład frajerów złapanych. Na tle budujących, powszechnych praktyk ludzi mądrych, uczonych a również biorących. Łapóweczki oraz łapówy brano i dawniej, w tym za czasów nierealnego socjalizmu. Co mnie kiedyś tak podnieciło, gdyż nie dopuszczałem dopuszczalności, że rozdzialik machnąłem na temat w powieści o brutalnych, moralnie zepsutych krasnoludkach działających w Wiejskiej Szkole Pedagogicznej, jak się ją nazywa. W owych czasach niewinnych a totalitarnych tak na uczelniach, jak w medycynie szpitalnej obowiązywała i wystarczała w zasadzie flacha koniaku i to nawet, bo tak byliśmy przesiąknięci zarazą RWPG, bułgarskiego czy gruzińskiego. Chociaż i francuski drogi nie był, by nie stać w dysproporcji do ceny gazety L`Humanite. Oczywiście już wówczas pojawiły się pozytywne tendencje odnośnie rodzaju łapówek, przeczuwano bowiem, że socjalizm nie potrwa wiecznie. I tak na trudnych kierunkach wymienionej uczelni wiejskiej, np. na matematyce, alkohole poczęto zastępować prezentami ze złota: cieniutkimi łańcuszkami, małymi broszkami, a także medalikami w związku ożywieniem się życia duchowego i pędem ku wartościom. Dzisiejsze wręczanie preceptorom przez studiujących złotych łańcuchów, ciężkich brosz oraz kilogramowych kolczyków tam właśnie ma genezę. Historycznie rzecz biorąc, boć przecież kiedy się pojawia jakaś pozytywna tendencja, niezbędne jest odkopanie jej korzeni w bagiennych warstwach dziejów, samo dawanie stare jest jak człowiek pierwszy, który pojął, że bez dawania nie ma życia. Utrwalił je w świadomości powszechnej nakaz feudalnych danin, bez których zbawienia ani w ziemi ani w niebie. Łapówkarstwo jako system państwowy najwięcej ma u nas do zawdzięczenia czasom Królestwa Polskiego, kiedy przeszczepiona została z Rosji zasada nędznego opłacania wszelkich urzędników, by za moralnym wysokim przyzwoleniem łatali rodzinne budżety wymuszaniem od petentów wszelkich możliwych wziątek. Przekonanie, iż nauczyciel, lekarz, policjant, sędzia i inny budżetowiec musi brać, więc żądać łapówy, bo zdechnie, nie jest wymysłem dzisiejszym. Realny kapitalizm przywrócił procederowi należne proporcje. Szacunek dla pieniądza jako miernika wszelkich wartości i wyznacznika aktywności społecznej spowodował upowszechnienie korupcji i zwiększył dawane kwoty. Na przykład kupowanie ocen i promocji praktykują już nie tylko studenci oraz ich młodsi bracia z liceów, ale także dziatwa z podstawówek. Mikrusy zarabiają na ten cel różnymi usługami, w tym udzielaniem swych kwaśnych jeszcze przyrządów erotycznych. Pewne mechanizmy w życiu społecznym działają jednako, np. gdy chodzi o język czy o moralność. Zasada jest następująca: co się upowszechni, staje się obowiązującą normą. Przypomnijmy wyraz taryfa oznaczający pierwotnie cennik. Ciemnota pojęcie wypisane nad każdym licznikiem kilometrów w taksówkach utożsamiła z samym pojazdem i poczęła taksówki zwać taryfami. Tępiono bezskutecznie głupotę, lecz kiedy się upowszechniła, dostała licencję normy językowej i wyraz taryfa figuruje teraz w słowniku języka polskiego jako druga nazwa usługowego samochodu. Tak samo jest z korupcją. Osiągnęła już takie rozmiary, że stała się powszechna. Pora więc uznać ją za obowiązująca normę. Wprowadzenie korupcji jako obowiązującego prawa przyniosłoby same korzyści, tak osobom ludzkim jak państwu. Najpierw dzięki temu zlikwidowano by źródło niepokoju moralnego wśród nie posiadających wystarczających środków, by kupić sobie edukacyjny dyplom czy zdrowie. Kapitalistyczny bowiem obrót pieniądzem nie podlega ocenom etycznym, lecz przepisom prawa handlowego. A kto gotówki nie ma, ten niedołęga, skoro istnieją wziątki. Po drugie spora liczba obywateli obżerająca teraz budżetówkę uzyskałaby środki konieczne, by stać się warstwą średnią, przez system upragnioną. Legalnie traktowane złotówki z korupcji zasiliłyby przeróżne inicjatywy gospodarcze, więc stałyby się źródłem obfitości i pracy. Po trzecie, odciążyły by budżet z wymuszanej konieczności podwyższania płac pracowników tej sfery, gdyż sami by je sobie podwyższali. Minister finansów miałby jedynie obowiązek corocznego określania wskaźnika inflacji korupcji, by skompensować biorącym wzrost kosztów brania i utrzymania. Krocie uzyskałby skarb państwa, gdyż logiczny jest podatek od tych wpływów. Wystarczyłoby tylko powołać policje korupcyjną do dbania o przestrzeganie prawa korupcyjnego oraz dodać w PIT-cie odpowiednią rubryczkę. Natomiast dający łapówki mogliby je odliczać od dochodu, jeśli dotyczyłyby poratowania zdrowia w placówkach państwowej służby czy uzyskania wykształcenia w bezpłatnym szkolnictwie demokratycznym. Zrezygnowano by natomiast z ulg za nabywanie innych dóbr, np. podręczników, bo i po co komu książki, skoro może sobie kupić u profesora, człowieka z autorytetem, każdy egzamin. Pesymista Schopenhauer pisze: Jeśli chce się wiedzieć, jaka jest w całości i w ogóle wartość ludzi rozpatrywanych moralnie, to trzeba obejrzeć ich los, w całości i ogólnie. Jest nim niedostatek, nędza, żałoba, męka i śmierć. A dzięki środkom z korupcji wielu biedy nie zaznaje, opłaca żałobników, by za nich płakali, a i śmierć odsuwa w drogich klinikach. Te są pozytywne aspekty brania. Sycyna 27, 1995 Prawo na Dzikim Wschodzie Zdarzyło mi się być w sytuacji niegodnej Humanisty. Humanista bowiem nie wchodzi w kontakt z agresywnymi osiłkami na pustej ulicy wieczorową porą, kiedy skrzypi w podmuchach wiatru rtęciowa lampa. Humanista o porze takiej siedzi w chałupie, słucha Billy Ferrina albo czyta Senekę w oryginale. Konkretnie dostałem w zęby. Za odszczekanie się młodym i silnym, którzy mnie nazwali. Pobiegłem z tymi zębami do znajomego malutkiego polonisty, który służył był w milicji policji, bo od dziecka pragnął zostać słowiańskim Jamesem Bondem, ale z racji dużej piśmienności zrobiono go tylko niedorzecznikiem prasowym. Chodziło mi o poradę, jakie uprawnienia posiada w niepodległym już kraju wolny człowiek bez zdania racji bity po mordzie, chociaż jest Humanistą, co Kocha Ludzi? To znaczy, czy wolno mu za pazuchą siekierkę, a za cholewą nożyk? Albo i niewielki peacemaker, pokój czyniący rewolwerem, za zgodą, naturalnie, władzy, bom wreszcie jest podmiotem społecznym, a nie produktem totalitarnej tresury. I żeby móc oddać, co było dane, łobuzom. Bo fizycznie trudno mi poradzić, dwom parobczakom, kiedy siły roztrwonione na wino, kobiety i zwłaszcza śpiew z pożogi. A powiedziane jest w karnym kodeksie: nie popełnia przestępstwa, kto w obronie koniecznej… Znajomek, podobny do pana pułkownika Wołodyjowskiego, choć tylko ambitny kapitan, rozświetlił szereg zagadnień związanych z nie chcianymi spotkaniami z bandziorami, grzecznymi ale także zuchwałymi rabusiami, bijącymi trzeźwych pijakami i podobnymi osobnikami ludzkimi będącymi naszymi braćmi. Rozjaśnił nie punktu wiedzenia głupiej ofiary, lecz prawa stosowanego. A to coś zupełnie innego niż przypuszczać może pobity, okradziony, karmiony teorią wolności Humanista, a także ktoś znacznie mądrzejszy. Jako że każdy w korzystnych okolicznościach kapitalizmu, uznającego dominację jednostek energicznych i rzutkich, zostać może przestępcą, prawo i wymiar otoczyły tę kategorię troską szczególną. Co należy rozumieć, gdyż człowiek rozsądny oraz wrażliwy nie może żądać opłaty ani zemsty od tego, co zbłądził i dosunął z pistoletu, rurą czy kosiorem. Wynika to z pojmowania obrony koniecznej i niekoniecznej. Otóż ta druga zachodzi wówczas, kiedy napadnięty osobnik tak się wkurzy, że choć słabszy, w nerwach dosunie napastnikowi. Tego zaś czynić nie wolno, bo ofiara przestępstwa przede wszystkim powinna jak najszybciej uciekać z miejsca, gdzie jej dołożono, nawet z łobuzem siedzącym na plecach. Ofiara, bijąc napastnika, może go pobić, a to jest karalne. Podobnie jak noszenie siekierki czy kosiora. Prawo publicznego noszenia takich narzędzi posiada jedynie przestępca, gdyż jest przestępcą. Obrona zaś konieczna ma miejsce, kiedy przestępca zmaltretuje ofiarę, bo ta usiłowała się bronić. Ofiara, z przerażenia lub zimnego namysłu zrobienia krzywdy osobie ludzkiej, zawsze stosuje sposób obrony niewspółmierny do grożącego jej niebezpieczeństwa. Tedy przekracza granice konieczne. Ofiara bowiem powinna grzecznie oddać przedmioty oraz walory, których żąda rabuś, w tym każdy rodzaj cnoty i uciekać z nożem w plecach, a przede wszystkim dowieść przed sądem, iż tak uczyniła i że nawet nie dotknęła napastnika. Są to rzeczy znane i obżartowane, choć temat nieśmieszny. Do zajmowania się nim upoważniają mnie interesujące rady pierwszej świeżości, jakie uzyskałem od znajomego policjanta. - Dlatego, panie Anatolu, gdyby się zdarzyło, że budząc się w nocy, ujrzy pan grasującego w pana mieszkaniu rabusia, który był tak głupi, iż przypuścił, że pisarz w tym kraju posiadać może jakąś bezcenność, niech go pan, Boże broń, nie uderzy, bo może mu pan złamać kończynę i w konsekwencji do końca jego życia płacić rentę, gdyż dowie się pan w sądzie, że przekroczył normę obrony koniecznej. W każdym przypadku kontaktu z pojedynczym łobuzem niech pan przestępcę, stanowczo zakatrupi, ma się rozumieć w obronie koniecznej, bo wtedy sąd nie będzie miał wyjścia i będzie musiał uwierzyć panu, cóż że niechętnie z racji wiecznego milczenia świadka zajścia, który oskarżyłby pana o czynną napaść. - A gdybym tak pistolet miał, kiedy żeby mi. - Gdyby posiadał pan broń palną i został napadnięty na pustkowiu, to jest w mieście, niech pan kulą pierwszą zabije drania, a następnie koniecznie wystrzela w powietrze resztę magazynku wyjmowali?, przynajmniej zaś kolejny nabój. W sądzie zostanie pan oczywiście o skarżony o napad z bronią w ręku na spokojnego obywatela, który właśnie przebywał na przepustce lub zwolnieniu warunkowym z odbywania kary więzienia za napady uliczne. Będzie pan jednak mógł twierdzić, że oddał pan wymagany strzał ostrzegawczy a nawet siedem ostrzegawczych i dopiero ostatnim położył pan faceta trupem, a ten nie zaprzeczy, bo jak? Oczywiście dowiedzie pan, że zabił przypadkowo podczas swojej panicznej ucieczki, bo ofiara przestępstwa ma obowiązek uciekania, a Bronić się może tylko w szale emocji, kiedy jest doganiana. Niech pan zapamięta: zabić, i to dokładnie, bo kiedy przestępca przeżyje, skarżą pana. - A jeśli jest dwóch bandytów? - Dwóch wykosić trudniej, bo jeden może uciec i świadczyć przeciw, co równa się wyrokowi na pana. Natomiast gdyby ten drugi kropnął pana, nie zostanie pan oskarżony. - O, broń! – ucieszyłem się. – Najlepiej colt. Za pozwoleniem oczywiście. - Zezwolenie uzyskać trudno i są z niego tylko kłopoty. Łatwo też władze mogą ją panu odebrać. Broń należy kupić na targowisku od Rosjan. Jest tańsza, a korzyść ogromna, bo może pan z niej zabić napadającego łobuza, w tym wypadku bez strzału ostrzegawczego, i twierdzić, że bandzior nieostrożnie obchodząc się, sam sobie doładował. Dowodem niewątpliwym prawdziwości pana wersji będzie fakt, iż nie posiada pan pozwolenia na broń, bo porządny człowiek go nie posiada. Z pana rewolweru drań nie mógłby się zabić przez pomyłkę! Sycyna 24, 1995 Organki Dochodzę do wniosku, że najpopularniejszym obecnie instrumentem muzycznym jest… telewizor. I należące do grupy radio oraz odtwarzacze. Uświadomiła mi to pewna stara dama pracująca jako żebraczka. Dziadówa, tak mówiono za poprzedniego kapitalizmu, przy podejściu do targowiska siedząc, lirycznie grała na organkach, samodzielnie rewaloryzując sobie jakąś rentę czy łżeemeryturę dla inteligentów. Ludzie obok nabywali twarożek, rogaliki i maślankę. Po czasie jakimś, straż miejska, niepomna iż to rzecz korzystna dla budżetu państwa, zwinęła żebraczkę, co swe sprawy trzymała we własnych rękach. Nie tylko przypomniałem harmonizowaną na fortepian przez Noskowskiego pieśń dziadowską: Dawniej król nie siadł nigdy do obiada,/ Aż posadzono koło niego dziada. / Teraz ganiają dziadów po ulicy / Jawnogrzesznicy. Nim władza zlikwidowała proceder, przez godzinę obserwowałem datkujących. Nie było wśród nich młodzieży, choć objawiły litość małe dziewczynki. Nie było budujących demokrację metodami wściekłych wilków. Zaznaczyła się wyłącznie hojność ludzi starych, dostatnio ubranych w nabywane na wagę stroje Unii Europejskiej. Ale i u tej kategorii obywatelów chęci wspomożenia dziadówy raczej nie należy wiązać z miłosierdziem, cnotą martwą lub przeważnie w gębach. To nie gniew –obywatele, ani niepamięć o uciśnionych, ani bezprawie i niedołęstwo pod rządami demokratów (Masters). To gorycz. Otóż na zasadzie, co w skutku dała harmonię książek, kiedy Magdalenka zamoczyła Prousta w herbatce Lipton Ice i rozcieńczyły się wspomnienia, oczywiście toutes proportion gardées, sądzę, że szczodrość ofiarodawców z wiekowej sfery wapna, czyli zgredów, pochodziła ze wzruszenia muzyka organków. Ustna harmonijka to najpopularniejszy jeszcze przed półwieczem instrument. I najtańszy. Łobuzy, wśród których upłynęło mi pacholęctwo, wszyscy, co mieli jakieś uszy, grali na organkach. Najbardziej cenione produkowała wroga firma. Hohner. Tylko nieliczni na mandolinach, instrumentach warszawskiego przedmieścia. Instrument ten ocieka mi posoką ludzką. Wytwarzający słodkomdlące brzdąki mandoliniści lubili rżnąć się nożami w pojedynkach o niejasnej genezie. Zamiast zadźgać okupujących przedmieście żołnierzy kanclerza, kroili się w sferze własnej. Gdybym był niewidomym wielkim pisarzem, zrobiłbym z tego ładne obrazki, jak Borghes, uwielbiający nożowników tnących w rytm tanga w argentyńskich zaułkach. Zdaje się, że genialni ślepcy lubią woń krwi i radzi są, kiedy widzący się zarzynają i pogrążają w ciemność absolutną. Homer z tej uciechy machnął dwa krwawe, podstawowe dzieła kultury. Gra na kitarach wyzwalała agresję? Nie jest więc takie pewne, że muzyka łagodzi obyczaje, co wymyślił Waldorff, a spopularyzował Arystoteles. Śliczne to przypuszczenie raczej słabo odnosi się do wspomnianych mandolinistów, a przede wszystkim do narodu największych Bachów podczas sezonu niemieckiego Europie. Ta żebraczka, grająca znajome i z przyczyn sentymentalnych poruszające chryzantemy złociste, co stały na fortepianie kojąc, nie tylko inteligentnie odwoływała się do współczucia swojego, więc i mojego, pokolenia, lecz dowodziła również pewnego bolesnego braku. Braku powszechnego muzykowania na poziomie dostępnym skromnym dziś finansom i niewielkiemu wykształceniu. Nie wykształcenie zresztą ale silna potrzeba uprawiania muzyki decydującą kiedyś grała rolę. Ojciec mój, absolwent czteroklasowej c.k. szkoły ludowej nie w niej pobrał naukę grania na guzikowej harmonii, która to sztukę z przyjemnością uprawiał do końca życia, w tym grając bezinteresownie na podwórkowych zabawach ponurego czasu wojny. Nut nie znał, podobnie jak Cyganie, lecz ze słuchu powtarzał melodie, zubażając je albo bogacąc. Liczni chłopcy, w kucki siedzą na ziemi jak wróble, wtórowali mu na organkach, a i pobrzdąkał czasem przypadkowy mandolinista. Ta tradycja wyższy poziom osiągała w szkołach średnich, kiedy stały się możliwe, bo tam obowiązkowo i chór, i orkiestra dęta. Gdziem się nie obracał, bo ojciec proaustriacki rajzer był, w Kluczborku powojennym, w Zielonej Górze, Szczecinie, tam śpiewano oraz grano. Nie odziedziczyłem talentu w tej mierze, uszy trawą zarosły, kozimi bobkami zatkane, ale przez omyłkę niezwyczajną w chórze śpiewałem gimnazjalnym, bom na przesłuchaniu przymusowym kandydatów przypadkowo wydał z siebie dźwięki identyczne ze zrobionymi przez pianino. Rychło mnie profesor przegnał, czego nie żałuję. Zazdroszczę jednak jeszcze teraz klarnecistom i trąbkarzom, bo pociągają mnie poetyckie barwy tych instrumentów. Chciałbym, by w życiu po życiu granie na klarnecie było obowiązkowe. No cóż, „tameśmy siedzieli i płakali, gdyśmy wspominali na Syjon. Na wierzbach wpośród jej powieszaliśmy muzyckie naczynie nasze”. Zatem z przyczyny pewnej miękkości charakteru poszukiwanie straconego czasu, bo babcia na organkach? Postulat, by przywrócono powszechność muzyki na harmonijkach? Wezwanie, by wypuszczono na rynek owe malutkie instrumenty dmuchane, reklamując HARMOMIJKA USTNA POKARM CZEMPIONÓW USUWA PRYSZCZE I DZIĘKI SYSTEMOWI OTWORKÓW ZATRZYMUJE WILGOĆ NIE NISZCZĄC KOLORÓW!. No, może nie w tym rzecz, choć ucieszyłyby mnie tysiące dziewcząt i chłopców grających nie tylko na organkach, zamiast. No, zamiast grać wyłącznie na telewizorach, magnetowidach, radioodbiornikach, magnetofonach, odtwarzaczach płyt zwyczajnych oraz kompaktowych. A dlaczego? A dlatego, że gdy tylko słuchają tych swoich przebojów, pominąwszy doskonałość czadu, są jedynie bezwolną masą ugniataną dowolnie przez zbieraczy szmalu. Niczego nie tworzą, nawet nie odtwarzają własnym wysiłkiem. Stoją tylko lub drepczą niby cielęta, którym w muzycznych korytkach podawany jest głośno lekkostrawny obrok dla bezmyślnych. Sycyna 25, 1995 Medycyna tania Swoją rybią bezzębność sam nazywa gębą. Chichocze jak dziewuszka. W ogóle podobny do Woltera z marmurowej rzeźby Houdona, co mają ją Rosjanie w Ermitażu – synteza ironii z zapadłymi policzkami starca. - Ból zębów mama leczyła okładami na twarz prażonych na patelni otrębów lub piasku w lnianym woreczku. Albo przystawiała do dziąsła pijawkę w cewce. Gdy nie pomogło i kilka nocy nie spałem, ojciec koniem pożyczonym pod wierzch, za wiązkę siana związanego w dwa powrósła, zawiózł mnie do kowala, trzy kilometry. Kowal wyciągnął spod łóżka skrzynkę z gwoździami i narzędziami, wyjął z niej obcęgi, wytarł o portki i wziął się do rwania. Kowalowa, silna jak dworski byk, trzymała za głowę, wrzeszczałem, a kowal kręcił uchwyconym zębem w strony świata, aż wyrwał. Wypłukałem gębę zimną wodą studzienną nad szaflikiem. Pierwszy raz w życiu odczułem szczęście wielkie jak niebo we żniwa. Siedzimy na murku między wyschłymi krzewami ligustru i śnieguliczek, przed blokami spółdzielczymi. - Przeziębiłem się raz strasznie i zachorowałem, bo kapota i koszula z płótna wyrobionego przez mamę na krosnach, nie chroniły przed mrozem. Kurowali mnie ziołami, nacierali wódką. Wróżka okadzała, zamawiała złe. Ksiądz namaścił olejkami na wieczność. Kobiety, co przyszły za nim śpiewać, machały na mnie rękami, żebym się zabierał, nie marudził. Ojciec sprzedał kury i kaczkę, kupił sklepne ubranie na śmierć, lepsze, ale kapcie papierowe. Ludzie żyli póki nie zachorowali poważnie. Najwięcej umierali na suchoty i na żółwia, tak raka nazywali. Gdy zmarł na takiego żółwia sąsiad, to słyszałem, że miał żółwia w gardle, a źle że samicę, co się okociła i udusiło chłopa. Gdyby się zdarzyło, że samiec, przeżyłby. Chudziutki, w tanim garniturku na chłopca, promieniuje czystością. - Higienę uważano bardzo. Kiedy chłopi pili wodę, to zawsze patrzyli w garnuszek czy kubeł i oddmuchiwali paprochy. W czasie sianokosów czy żniw czerpali butelką z bagna lub glinianki, ale pili przez rękaw koszuli, by stworzonek większych nie połknąć. Kąpiele zaś były w beczce, w balii od bielizny, na stawinie torfowiskowej. W niedziele iskali wszy na progu domu i wyczesywano specjalnym, gęstym rogowym grzebieniem. Pluskwy w łóżkach czy karaluchy wyparzano gorąca wodą w czasie większego sprzątania przed świętami. Patrzy na swoje małe ręce, prawie łapki wiewiórcze. Świerzbem łatwo się zarazić było. Mama leczyła paskudztwo smarując mnie siarką i sinym kamieniem. Wsadzała też na desce od chleba do gorącego pieca. Posiedziałem godzinę w bólu i płaczu i świerzb ustępował. Do pieca wsadzano mnie nogami w głąb, tak że głowa wystawała na kuchnię, mogłem oddychać i krzyczeć. Tu się zżymam na pana Franciszka, starego chłopa w mieście. O gorącym piecu chlebowym, w którym zaleczono dzieciaka na śmierć, pisał Prus sto lat temu. - Sześćdziesiąt. Sześćdziesiąt równo jeszcze działało. W Rzeczypospolitej najjaśniejszej. Kpiarz! Wolter wiejski przesadzony przed zgonem na bruk! W tamtej Rzeczypospolitej przecież pięknie i zdrowo! Córy szlacheckie, czułe i delikatne panienki ze dworu leczyły swoich chłopów własnym wdziękiem, bielą jaśminowych bluzek i pożywnymi bulionami od Maxima, prosto z Paryża! Wiem to od ziemianek opowiadających w radiu o dawnym pięknie. Szpitaliki w pałacowych oficynach, doktor Judym na etacie u hrabiego Horeszki. Właśnie starają się stan przywrócić! Przechodząc, odzywam się do staruszka (samem nie młody, ale on wydał mi się moim lirycznym ojcem) z przyczyny stojącej obok niego na murze flachy geriavitu. Dziadek schludny, lecz niewątpliwie w skromnych warunkach, a tu przy nim drogi kapitalistyczny środek do odwracania starości bogaczom! Butla okazuje się zawierać herbatkę ziołową lubelską do podtrzymywania w panu Franciszku wilgoci, póki wracający z pracy krewni nie zdejmą go z muru, gdzie uczestniczy w dzianiu się. - Nie, dawno już mi nic nie dolega – twierdzi. No, to wyciągam z niego, dlaczego mu nie dolega. Nie dla siebie, trawionego melancholią, lecz dla mojego państwa trawionego chorobą oszczędzania na chorych. Przydałaby się mojemu państwu recepta na taką profilaktykę zdrowotną, żeby leczenie obywatelów mało je kosztowało, a lepiej nic. Stan taki osiągnąć można pewnie, jeśli biedota przestanie chorować (medycy cały swój trud poświęcić już ostatecznie będą mogli chorym i hipochondrykom z gotówką i znów być, jak za Żeromskiego, lekarzami ludzi bogatych). Żywię mocną choć nieoryginalną wiarę, że właśnie zdrowi staruszkowie przechowują w życiorysie zasadę zdrowotności i wystarczy ja z biografii wydedukować. Otóż pan Franciszek po parokrotnym (twierdzi, że zabiegowi poddawano go siedemkroć) leczeniu świerzbu w gorącym piecu chlebowym nie chorował już nigdy na nic, a przeżył los Polaka. Natomiast, jak to w zwyczaju narodowym, bardzo często głodował. Połączmy te czynniki i mamy receptę, w dodatku z korzeni kapitalistycznych, na tanią, zdrową medycynę. Pozostaje, oczywiście problem pieców piekarskich domowych dla każdej biednej rodziny. Niby żaden, bo winny być tradycyjne, więc lepione z gliny, przecież glina natychmiast skoczy u pośredników do paru dolarów za kilogram, ale można by ją ze Stanów sprowadzać od Indian Pueblo, chyba że cłem zostanie obłożona zaporowym. Forma narodowa pieca wydaje się oczywista: plemiona słowiańskie stosowały piece o budowie kopulastej, czego ślad w chatach wiejskich. Co za zaś z koniecznym dla uzyskania trwałego zdrowia głodem? Głód biedakom zdolna jest zapewnić ta siła polityczna, która uważa, że państwo jest po to, aby obrotni obywatele dbali tylko o własny tył. Pragnący zdrowia (niekoniecznie psychicznego) powinni te siłę popierać. Sycyna 23, 1995 Koza Kto ma nieszczęście obcować z moją prozą literacką, ten łatwo zauważy obecność w niej postaci z rodziny pustorożców o szlachetnej nazwie Capra. Capra domestica. Dostojniej to brzmi niż koza domowa, stąd ten stylistyczny zawijas. Sentyment mój do kóz równy albo i większy niż szlachty rosyjskiej u tych tam Turgeniewów. Wprawdzie nie lulała mnie koza ani podcierała, przecież karmiła wartościowym, tłustym mlekiem, jak cycaste chłopki to szlacheckie nasienie pod dworach. A dydki też u kozy dwa. Gorzej, bo sądzę, że koza w znacznej mierze ukształtowała mój charakter. Z natury był on typu sentymentalnego z rodzaju pamiętajcie o ogrodach, przecież stamtąd wyszliście. A rzeczywiście z ogrodu wyszedłem, w którym jabłonie krwawo kwitły w mróz siarczysty, więc, dzieciak, płakałem trwożliwie nad światem ludzi, aż fiołkowe sople zwisały u rzęs dolnych. Koza, zwierzę bojowe niby nosorożec, na szczęście bez tej straszliwej masy, nauczyła mnie, jakby tu dziś powiedzieć survivalu, sztuki przetrwania. Najpierw więc niechodzenia tam, gdzie prowadzą, bo z zasady prowadzą na rzeź, nie zawsze fizyczną, ale zawsze odcinają nam rozum, żeby mogli myśleć za nas. Nie szedłem, gdzie koza chciała, ale przez ciągła z nią walkę o kierunek, wdrożony zostałem do pełnej w tym względzie samodzielności. Nauczyła mnie też bodzenia, to znaczy ustawiania się z napiętym karkiem przeciw przeszkodom i uderzania w nie. I ja bywałem jej zawadą, więc otrzymywałem raz niejeden cios w, jak mówiono wówczas w mojej sferze społecznej, brzucho. Na szczęście koza była bezroga, rasy saaneńskiej, z owłosionymi dzwonkami u szyi. Chociaż albinoska, temperament miała hiszpańskiej Cyganki, takiej od flamenco, też z wisiorami, z trzęsącym się cycem, ogniem w kopytkach. Bodę odtąd i zabodłem się biedy, bo gdyby preceptorem było mi pokorne cielę, ssałbym potem i tamtą matkę doskonałego ustroju, i tę, jak wielu. Nazywała się Chloe. Byliśmy ciemni, ale przez smród wojny czuliśmy zapach śródziemnomorskiej kultury. Myślę, że nonkorformizm Chloe i jej gotowość do walki o własny światopogląd brała się z rodowej tradycji. Wydaje mi się poetycznie, że pochodziła od pospolitej w wieku XVI armatki, działka na kołach okowanych. W inwentarzu Zamku Olsztyńskiego z roku 1532 znajdowało się unum aliud tormentum vulgaliter koza–pisze Gloger. Chloe czoło miała twarde jak stalowa lufa. Chloe w końcu została zjedzona, bo my, ludzie, zabijemy i zeżremy wszystko, co kochamy. Właśnie ten kanibalizm powoduje, że ciągle ją wskrzeszam. Po zarżnięciu wyznaczają istocie rolę kulturotwórczą! Nawet pamięci nie zmarnują! Teraz Chloe z koźlętami, co jak faunowie skaczą leśni, pojawiła mi się przed oczyma duszy nie z przyczyny sentymentalnej, lecz w sytuacji prozaicznej, kiedy sprzed chałupy sowchozowych pracowników ziemi, wolnych teraz od trudu na państwowym, patrzyłem na pola, co po horyzont trawą zarosły. Odmawiałem jak litanię ironiczną wierszyk Marysi o wolnych najmitach, których chleba pozbawił twardy artykuł słusznej ustawy i są jak ptacy, co lecieć donikąd mogą lub umierać. Drobiazg się po podwórku głodnawy plątał i już miałem wziąć udział solidarny w płaczu płaczących, i, kiedy z otchłani wychynęła koza Chloe, jej koźlęta, i jeszcze króliki z jej czasów choć przecież nie z jej rodu. Ci ludzie, rzeczywiście biedni, zapomniani, znienawidzili mnie, bo zamiast opisać (gdzie i po co?) nędzę oraz jej wyplenienia przez bogaczy Europy i Ameryki, powiedziałem o kozie i królikach, o mleku i mięsie możliwym do wytworzenia z bezużytecznych teraz traw, odcinanych od korzeni mleczy, wyskubywanych ze zbóż pędów wyki, nawet z ostów, zarówno żywych jak i suchych. Bo ja, tłumaczyłem z pychą, żywiony byłem króliczym mięchem gotowanym z dziką pietruszką, popijałem gęste mleko od tłuszczu żółte jak żółtość i to w czas głodu, ognia i wojny, od czego nie zachowano nas. My, nędzarze, mówię o mojej rodzinie, przeżyliśmy ten czas jak bogacze uwieszeni tylko u koziego dydka i króliczego ogonka. W mieście stołecznym Warszawa, no na przedmieściu. Próbowałem im też o Mohandasie Karamchandzie Gandhim, nazywanym Mahatmą, który z żywicielką kozą przewędrował Indie i spowodował niepodległość swej ogromnej ojczyzny. Mało kiedy tak naraziłem się ludziom jak teraz, bodąc ich koniecznością hodowania kóz, żeby dzieciska, a i oni mieli co jeść. No cóż, nie nadaję się do rozpowszechniania idei pozytywnych i dawania rad, jak przeżyć wojnę czy kapitalizm. Koza jest u nas symbolem biedy, a biedy się każdy wstydzi i woli być biednym, niż prezentować się z symbolem swej sytuacji. Koza nie budzi też zaufania u ludu polskiego, bo jest diabłowata. Od zamierzchłości w wierzeniach ożeniona została z grzechem i uwielbiają ją szatany: nawet intelektualista Mefistofeles za przykładem prostaka Smołki rad się w koziość przebiera i objawia jako koza biała uszlachetniona. Że nie wspomnieć o capach śmierdzących, po czym diabla niechybnie poznać. Pobożni ludzie nie chcą diabelskiego mleczka. Wolą klepać biedę po kościstym tyłku i czekać na daremne wsparcie możnych, którzy powinni! Powinni kozi bobek! Stwierdziłem również, co jest oczywiste, żaden wpływ literatury pięknej na ludzi pozbawionych roboty. Bez zrozumienia bowiem przyjęli ten uroczy dwuwiersz wyjęty z sielanki Szymonowica, jakże stosownej dla żyjących na wsi: Kozy, ucieszne kozy, ma trzodo jedyna! Tu, kędy to zarosła poziema leszczyna, tu gryźcie list zielony, gryźcie chrościk młody. Gdyby chociaż prawo mieli powołać się na Iuvenalisa: Tu żyjemy wszyscy w dumnym ubóstwie! Ale bierne i bezczynne rozżalenie prawa tego nie daje. O, Chloe, przyjaciółko i żywicielko! Sycyna 20, 1995 Jak zrobić łatwo przyjemną karierę Na księgarskich ladach zatrzęsienie kosztownych poradników, jak zrobić karierę, co niewątpliwie oznacza także zdobycie dużej forsy. Otóż książki te od pragnących sukcesu żądają albo rzadkich właściwości charakteru, albo wyrzeczeń i piekielnego trudu. Co ma zaś czynić człowiek ambitny, ale leniwy, który poza tym nic nie umie, nie zamierza się pocić, zasuwać we dnie i ślęczeć w nocy, niezdarny, niezaradny, płaczliwy? Pozbawiony sił, uzdolnień, kasy, koneksji, istna miernota z ubogiej sfery. Czyż wszystko dla niego ma być zamknięte, choć ludzie rodzą się równi i do powodzenia uprawnieni? Słowem, czy można zostać himalaistą nie skacząc po górach? Otóż można. Oto rad parę przednich, a także niedrogich. Tanich pieniężnie i moralnie. Rzecz pochodzi z życia dawnego choć przede wszystkim współczesnego, jest empiryczna i rozumna zarazem. Prawdziwa. Przykładów tylko imiennych, którzy tak idąc wysoko zaszli i teraz szczytują, nie podam. A to z umiłowania bezpieczeństwa osobistego i życia. Tajemnica cała sprowadza się do prostej zasady: trzeba udawać kogoś innego, niż się jest. Nie mądrzejszego, bo to wychodzi na jaw po pierwszym otwarciu japy, po pierwszym czynie. Nie utalentowanego, bo zaraz widać, co osoba ludzka potrafi. Nie sprawnego, silnego, gdyż cherlactwo albo hipopotamizm gołym okiem spostrzegą. W żadnym wypadku bogatego, bo braku rezydencji, limuzyny, i dziwki cycastej cerowaniem się nie zasłoni. Trzeba jednak przyznać, że skuteczne udawanie bogatego miałoby same zalety: takiemu bez wahania bank miliony pożyczy i własna sfera podaruje kasę, a nawet biedni na bogatego się zbiorą, bo na biednego nie. Ale udawanie tej rzeczy jest niemożliwe. Łatwe, tanie. Ni wymagające przygotowania ani trudu, posiadania inteligencji, bo wystarcza odrobina sprytu, a absolutnie skuteczne i zapewniające karierę jest udawanie człowieka moralnego. Bycie moralnym jest nie do sprawdzenia przez innych, bo wyraża się przez umiarkowanie w zachowaniu oraz w ostrym, stanowczym i bezlitosnym oskarżaniu wszystkich o niemoralność i w bezkompromisowym ich potępianiu. Z czego wynika samoczynnie, że udający jest osobą surowych obyczajów, wielkich wymagań i najprawdziwszych, czystych intencji. Skromnym sługą ideałów etycznej doskonałości, nieskażonym wzorcem moralności. Znawcą oraz wielbicielem zakamieniałym dobra, prawdy i piękna. Z takimi zaś właściwościami, oczywiście udawanymi, nie tylko jedzie się gładko w górę, ale też bez wytężania sil jakichkolwiek, bo pchając nasz wózek ślinią się inni. Należy ich tylko surowo moralnie oceniać z słabe pchanie. Nawet aktorstwa niewiele trzeba: gorejące oczy (zatarte odrobiną brudu), głos łamiący się z boleści, iż ludzie tacy potworni, mokrość ciała od wzruszenia (można się spsikiwać wodą oligoceńska mineralną albo z kałuży). A czy taki moralny, spytać by można z obawą, sam zbytnio nie musi się napocić, żeby dobrze widać było, jak on przykładny? Otóż w żadnym przypadku. Przecież on mierniczy a nie mierzony. On posiadacz przyrządów moralnych do oceniania. Przede wszystkim organizator. Potrafiący surowo wskazywać trud, wyrzeczenia, pot i krew. Ale nie idący na biczowników czele, lecz podpowiadający, jak iść, sędzia boczny, z reguły tłusty sam do marszu niezdolny. Twierdzący, iż dawno już doskonałość osiągnął, otrzymał stosowny dyplom najwyższego szacunku. Teraz dopomaga innym z potrzeby serca, z miłości do człowieka. W latach, kiedy kapitaliści z całego świata, którzy dziś w kraju wierzbowo-szopenowym kapitalizmu wesprzeć nie chcą, chętnie wspomagali dostani socjalizm, na niwie etyki działał głośny profesor, który wykładał moralność, wtedy oczywiście świecką, także w telewizorach. Był on preceptorem utytułowanych obecnie i dobrze już ustawionych udawaczy, choć oni wówczas nauki pobierali na koszt ludu pracującego miast i wsi, czego się dziś wstydzą, to znaczy nie wstydzą samych nauk. Był złotousty, wypływała z niego tłusta patoka, a występował w urzędniczym garniturku, bo taki wówczas etyków obowiązywał strój organizacyjny. Prywatnie pijaczyna i dziwkarz, zapytany ponoć, dlaczego inaczej żyje niż głosi, odpowiedział dowcipnie: Czy widział kto, by drogowskaz szedł w kierunku, który wskazuje? Udawacz nie ma obowiązku świecenia przykładem, bo sam jest przykładem świecącym. Podstawowym, magicznym wręcz narzędziem udawania udawacza musi być pojęcie prawdy. Udawacz bowiem nie tylko głosi prawdę, co byłoby niewiele, bo głoszą ją wszyscy, lecz przede wszystkim autorytatywnie odróżnia prawdziwe od nieprawdziwego. Dobro prawdziwe od tego złego dobra. Piękno prawdziwe od piękna brzydkiego. W ocenach takiego stanu rzeczy twardy jest i bezkompromisowy. Jeżeli jakaś potężna grupa ludzi jest potwornie ciemna i plugawsza od innych, udawacz stanie po jej stronie i bezdyskusyjnie głosić będzie, ze tylko ci sa prawdziwi, to znaczy lepsi i oświeceni. Tyle wystarcza, żeby po zakutych łbach idąc do sukcesu dojść. Słabi i głupi zawsze chcą, by rzeczywiście mądrzy byli od nich gorsi. Takie to proste i każdy udawacz karierę zrobi, kiedy bluesa poczuje. Wiadomo że udawanie i gra jest nieprzyjemnie nazywane obłudą. Że bezwstydny pozór charakteryzuje miernoty oraz krętaczy. Że stanowi fałszywą osłonę ludzi złych i nieinteligentnych. I tak dalej. Cóż jednak z tego, skoro to, co udawane, niewiele, a nawet zupełnie nie różni się od prawdziwego. Składa się bowiem z tych samych czynników: ze słów oraz gestykulacji. Najczęściej jest rzeczą niemożliwą odróżnienie prawdy od fałszu, zwłaszcza że udawacz z uporem niegodziwość traktuje jak dobro. No, ale to problemy moralne. A tu mówimy o skutecznym robieniu przyjemnej kariery. Skuteczność przede wszystkim! Efektywność! Marsz wzwyż po szczeblach. Nie ma lepszej pracy niż posada w moralności. To znaczy najczęściej: w niczym. Sycyna 17/18, 1995 Pasterze wolnych gęsi Krowę pasałem jedną, kozy trzy w stadku, gęsi nie. Ale matka moja, po babce konieczność biorąc, o czym wspinałem już, była gęsiarką, oczywiście, po uzyskaniu pierwej stanowiska i tytułu gęsiareczki, habilitowaną. Stąd wiem o pasieniu i przeganianiu gęsi wszystko. Bo przecież ponadto, gęsiarek teoretyczny, przez półwiecze wszystkim się przypatrywałem gęsiom i gęsiorom. Do problematyki sięgam nie przez sentyment, lecz z przyczyny filozoficznej. Z powodu wewnętrznej potrzeby pytań muszę rozstrzygnąć kilka. Jakie jest ostateczne uzasadnienie dla rządzenia stadem gęsi? Jakie są właściwe granice władzy pastuszka nad członkami gęsiego stada? Czy gęś jedna ważniejsza od mnogości? Czy zbiór gęsi jest odrębnym, samodzielnym bytem, który istnieje sam w sobie? Kwestie te wzięły się u mnie z rozpowszechnianego przez gęsiarzy twierdzenia, że gęsi są wolne. A wolne mogą wszystko co tam tylko. A nie były. Aby nikt mi nie imputował (ładne stare słówko), czego nie wyznaję, stwierdzam na początku stanowczo: nie były wolne! Ganiano je wedle woli Wielkiego Pastucha Tamtego, karmiono, miast trawą, zadrukowanym papierem, kazano gęgać według dialektycznego wzoru, organizowano stadkach podstawowych itd. Każda gęś waliła tam, gdzie nomenklaturowa gęsiarka witką pogoniła. Żeby je chociaż napychano przymusowymi kluchami, jak babka tucząca gęś przed Wielkąnocą, widok obrzydliwy! Interesuje mnie wolność gęsi. Czy przestały być ganiane w kierunku dalekiej przyszłości? Czy maja pasterza? Nikt ich? Myślą? Samodzielnie myślą? Nikt za nie? Zniknęła poniżająca służalczość gęsi, co idą za pastuchem każdym zadowolone? Pastuch na lewo, stado na lewo. Pastuch na prawo, stado na prawo. Bo jeśli w zagadnienie głębiej, to nieprzyjemnych z gęsiami skojarzeń sporo. Napytały sobie ptaszyska powiedzonek przykrych! Głupia gęś, gęś prowincjonalna. Rządzić się jak szara gęś, to znaczy bez zezwolenia urzędującego pasterza. Poleciała gęś za morze z nadzieja tęgą, a nazad wróciła gęgą, mówi lud, co znaczy: za granicą rozumu nie przybywa. Po co te gęsi na rachunek gęsi do Stanów, do Peru, Japonii, Londynu, Norwegii, Paryża, skoro z gęsiora gęgała nadal bezskładny, bełkoczący? Z tych zwrotów, przysłów widać głównie, że gęsi to są głupie! Nie tylko pojedynczo, bo bez zbiorowego rozumu przede wszystkim. Nie istnieje bowiem zbiorowa mądrość klasy gęsi, narodu gęsi, nawet jeśli swój język mają. Zawsze niezbędna jest im siła kierownicza, jakieś gęsie centrum pasterzy przysyłające. Zawsze zagraniczne, z agendami krajowymi w Gęsistanie. Otóż można by długo gęsiom ubliżać, że takie nierozumne, bez myśli własnej i bez woli czynienia wynikającej z wolności. One po prostu takie są: bez sensu, stadne, czekające poleceń, najlepiej opartych o jakąś starą baśń. Nie mogą od pasterzy uciekać, bo tak odbieżałe stado więc drapają rozbójce wilcy – świadczy Jan. Dla dobra własnego prowadzone być muszą za dziób! Gęsi mają wdrukowane (w uczonej psychologii nazywa się to imprinting) w mózgownice malutkie, że należy podążać za tym pierwszym, co się rusza, bo to jest mądry pasterz – mama narodu gęsiego, który dobrze pokieruje. Kto oglądał kiedyś audycję o tym, co jest warte śmiechu, mógł zobaczyć w telewizorze, jak stado gęsi podążało za żółwikiem uważanym bezwzględnie za charyzmatycznego pasterza. Forma zachowania o charakterze instynktownym. Bodziec wyzwalający może być także modelem sztucznym. Doczepić kółka do telewizora i gęsi pójdą za nim jak w dym! Z czego wynika, że wolność gęsi polega na podążaniu za. Idą za tym, który nimi kieruje i skubie je i przerabia na pierzyny, i na gęsinę, pasztet, i jaja ich pożera. Idą, kiedy i gdzie każe, bez zastanowienia, gęsiego. Same gęgają ostro na wyłamujące się z szyku, a i pasterz takiej dosunie witką i pierwszą wyznaczy do ukręcenia karku. Obrzydliwe jest zatem biadanie-gęganie. Że szły za tamtymi pasterzami bezkrytycznie i bezmyślnie. Szły, bo jeszcze poprzedni, to znaczy powracający teraz do obowiązków pasienia, wdrukowali im chodzenie za i teraz pójdą za tymi. Nie ma wolności bez pasterzy! Stąd jakość wolności, jej prawdziwość zależy od pasterza. Pasterz niesłuszny, to i gęsi niewolne. Pasterz słuszny – wolne. Nie ma wolności bez pasterzy. Kto się zgęsi, wolnym będzie. Kto się zgęsił, wolnym już! Można spytać, jak zimprintingowana gęś ma się w tym rozeznać, skoro niedobrzy i dobrzy pasterze jednako gęsi skubią a jedzą? Otóż nie jest rzeczą gęsią rozeznawanie się. Pastuszek ma rozeznanie i poprowadzi na dobre łąki. Są gęsiolodzy, co przypuszczają, że wolnymi są jedynie gęsi dzikie, latające z bieguna do Afryki i odwrotnie. Sąd to całkowicie błędny. Jakże dzikie zwierzęta, z których nie ma żadnego pożytku, kierowane przez ciemnych kompanów z własnego nieuczonego stanu, nie cywilizowane, pogańskie, bez korzeni w tysiącleciach, bez wartości moralnych i tradycji piękna oraz dobra mogą być wolne? A gdyby tak demokratycznie reprezentacje z gęsi wyłonić i niech uchwali w imieniu całej gęsiarni, czyli gęsińca, jak nazywano dawniej gęsi chlew, na czym gęsia wolność polegać ma?! Na nic to, one uchwalą, że gęsiom pastuszków potrzeba. Nie ma rady na imprinting. Więc jak? Żadnego sposobu, by nie gęgać w gęganiu wolnym zbiorowym? Przecież tej i owej gęsi chciałoby się czasem pogęgać osobno! Owszem, sposób jest. Odtrutką na wdrukowane zachowania może być studiowanie zróżnicowanej światopoglądowo literatury pięknej. W literaturze bowiem ta siła fatalna, co dowody dając na rozmaitość gęsi i odrębność każdej, czyni z pojedynczych nie dające się zbiorowo pasać podmioty ich własnego życia! Sęk w tym, że gęsi wola być ganiane przez pasterza niż dzięki lekturom nabywać samodzielności. Sycyna 16, 1995 Praca niekonieczna Babka urodziła moja matkę podczas wykopów na dworskim. W dwie godziny po cudzie przybycia na świat malutkiej dziewczynki, nakarmionej, opatulonej i położonej na ziemniaczanych łętach babka, rozkraczona, z motyką w gruboskórnej dłoni, podjęła robotę i tego dnia miała tyle kwitków za kosze z kartoflami, co zwykle. Jej zajadła pracowitość wynikała z faktu, że choć dziedzic, właściciel pól, a także jesiennego słońca, nie studiował lewicowych postheglistów, twardo stosował zasadę: kto nie pracuje, ten nie je. Ziemianin ów nie znał też, pierwszej konstytucji uchwalonej przez V Zjazd Rad w lipcu 1918 roku (Kto nie rabotajet, tot nie jest`), gdyż musiał upłynąć szmat czasu, ale raczej znał Drugi list Pawła Apostoła do Tesaloniczan, którego zasadę: jeśli kto nie chce pracować, niech też nie je, komuchy ukradły, żeby robić socjalizm naukowy. Babka żyła lat dziewięćdziesiąt dziewięć, licząc od roku powstania styczniowego, kiedy car, a nie szlachcic polski, obdarował chłopów wolnością osobistą, czyli zresztą niczym, jeśli nie ma pracy. Pracowała zaś przez dziewięćdziesiąt cztery roki. Od piątego bowiem dostała skierowanie do pasania gęsi, jak ta sierota Konopniczanka, (matka moja pilnowała owych ptaków na łąkach dopiero od momentu, gdy została pannicą sześcioletnią!) Prawie stuletni trud babki zaowocował dziwnie: niewielkimi kłopotami z pamięcią, ale pełną sprawnością fizyczną do chwili śmierci. Na łożu już bowiem będąc szyła bieliznę ściegiem drobnym i doskonałym jak precyzyjna maszyna krawiecka. Matka moja odziedziczyła konieczność ciągłej roboty. Nie przypominam sobie ani jednego swojego jak dobrze wcześnie wstać, by pod kuchennym blatem nie trzaskały już płonące gałązki i w garnku nie wrzała woda. Nie przypominam sobie także widoku matki śpiącej. Jak to jest? Mam współczuć daremnie, po czasie, tym chłopkom, z których jestem, za straszną robotę, którą wykonały, a musiały jeszcze znieść ciężar dwóch wojen? Czy dumę czuć z szlachectwa nadawanego pracownikom ziemi przez niekończący się trud, uciążliwe grzebanie w prochu? Mądrale różni pouczają o niezmierzonych pożytkach twardej, wytrwałej pracy. I o tym, że Engels z całym marksizmem od małpy uczłowieczonej przez pracę. I że robotna małpa wytworzyła całą cywilizację, przekształcając dzikie obszary Ziemi w pola uprawne i tereny przemysłowe. Że praca, poza krajami tak wyjątkowymi jak Polska, daje bogactwo. Zapewnia bezpieczeństwo. Rozwija wolę, talenty, pozwala realizować zamierzenia. Chyba że zainteresowani są bezrobotni, wtedy nie rozwija. Inni mądrale dowodzą, że praca jest przerażającą zmorą. Zwłaszcza tam, gdzie nazbyt dużo do niej rąk, bo opłacana minimalnie, wciągająca dzieci, zmieniająca w niewolników, co ledwie odtwarzają swe siły do niej, w bezwolne zwierzęta. Ludzka praca, twierdzą, niszczy środowisko, dewastuje przyrodę, ogałaca, zatruwa, kala. Skutki pracy są niekorzystne dla osoby ludzkiej nawet wówczas, gdy staje się podstawą wysokiego standardu życiowego: wszystkich tych szybkich samochodów z elektronicznymi saunami w środku, klimatyzowanych pałacyków z palmami, skomputeryzowanych sedesów, kwadratowych wideo. Bo są to owoce zbyt wytężonego wysiłku, zbyt skutecznych środków medycznych i niezmiernie przyśpieszonego życia. Ludzie działają tak efektywnie, jedzą tak nadmiernie, odpoczywają tak intensywnie, że nie potrafią się bawić, rozmawiać ze sobą, przyjaźnić, kochać, a przede wszystkim zastanawiać nad istnieniem. Z kosmiczną prędkością wygodnie jadą ku śmierci. Co my, nad Wisłą, wolelibyśmy. To szczególne: pracoholicy nie maja czasu na refleksję, bo wyczerpują mózgownice w pracy. Otrzymujący niewystarczające na życie wynagrodzenie kombinują, jakby zarobić grosz dodatkowy, więc również nie zastanawiają się nad bytem czy epistemologią. Nie mający roboty zastanawiają się tylko, jak ją znaleźć lub jak bez niej żyć, to i nie czas, by główkować o miłości, nienawiści czy pustce Kosmosu. Wybaczyć proszę, że przywołam znów moje dwie chłopki rodowe. Nie w celu wzniesienia pomnika, bo dlaczego nie miałyby pozostawać bezimienne, lecz aby rzeczywiście pomnik wszystkim mieszkańcom chat, co nie tak dawno jeszcze wystrzygali, wyrzynali, haftowali, lepili, kuli, fujarkowali, tańczyli, przyśpiewywali, krasili, barwili, malowali, stroili, przyozdabiali i co tam jeszcze. Oni jak zwracała się do swojej mamki moja, czyli babka na przykład koronki dziergała nie na żadną sprzedaż w okropnej cepelii, lecz by ubrać w święto. Matka, talent mniejszy, nożycami wystrzygała z papieru serwetki dla ozdobienia izby. Wtedy oczywiście, gdy zdarzyła się chwila wolna od pracy koniecznej. Sentymenty, przaśność, pitu, pitu? Rzecz w tym, że poza pracą konieczną, środki dająca na życie (oby ją wszyscy chcący zawsze mieli), jeszcze jest inną, choć coraz bardziej stosowana teoretycznie: niekonieczna, twórcza, rozwijająca. I wolny czas, zarówno ten zdobyty przemyślnie, jak przymusowy, kiedy roboty braknie, można by jej! Zatem naród, lud wiejski zwłaszcza, wystrzygać miałby? Fujarki kręcić z wierzbiny? No nie, po co? Serwetki są fabryczne, we wzory ludowe z Bangladeszu, a nawet trwalsze też, bo plastykowe. Fujarki są plastykowe, kogutki, muzyka plastykowa, pisanki plastykowe, masło plastykowe… Nie, masło nie jest owocem pracy twórczej, lecz cudem technologicznym - siłowym połączeniem wody z jakąś pożółkłą mazią, bodajże towotem. Pracą twórczą jest wychowywanie dzieci. Żeby nie zarzynały dorosłych i gwałciły przedszkolaczków. Pracą twórczą jest kształcenie się np. w językach, szczególnie tym najtrudniejszym, ale niezbędnym w okolicy języku polskim. Muzykowanie, nie taśmie jednak gotowej czy kompakcie. Uprawianie roślinek ozdobnych, choćby na balkonie czy parapecie. Zrobienie stołeczka ze skrzynki po bananach. Czytanie książek. Budowanie latawca. Długie, dociekające wszelkiego sensu rozmowy. Bierne oglądanie czegokolwiek nie jest praca twórczą. Zasada, za którą optował Paweł, a którą sformułował Horacy: Życie nie dało niczego śmiertelnym bez wielkiej pracy, dotyczy przede wszystkim niekonieczności. Bo do konieczności zapędza los. Teraz, kiedy już wszyscy zostali przekonani, pozostaje jedynie problem, jak skłonić, zachęcić ludzi, by posiadając czas próżny, chcieli go na robotę twórcza przeznaczyć? Nadzieje pokładać należy jedynie w kapitalistycznej opłacalności. Wystrzygł kto co, butelkę mu piwa! Huśtawkę zbudował dla dzieciaka, trzy flaszki pilznera przynajmniej. Dziesięć słów kulturalnych, więc trudnych, opanował w języku rodzimym, skrzynkę! W systemie wolnej konkurencji naród na to pójdzie! Siłę moralną czerpiąc z ethosu bezrobotności. Sycyna 13, 1995 Język pozarozumowy Jeśli jest tak, że Granice języka oznaczają granice mego świata, jako rzecze Ludwig Wittgenstein, to świat wielu ma wielkość kurnika albo podwórka czy ulicy. Najczęściej to świat koszar, czyli środowiska. Przede domem, w którym mieszkam, przez rok na okrągło tokują młodzi ludzie. Latem nawet do brzasku, zimą krócej. Podczas śnieżyc, ulew i dziesięciu w skali Beauforta nie działają. Palą, łuskają pestki słonecznika, piją piwo i wino. Przyciąga ich tu urok dziewczyn: brzydkiej, która daje, o czym informuje olejne ogłoszenie na śmietniku, i ładnej, jakby była samą Marychą Monroe w skali podwórka. Musze słuchać, kiedy nadają, gdyż lubię świeże powietrze wpływające przez otwarte okno. Zadziwia mnie nędza ich języka, głównie zasobu wyrazów służących jako narzędzia porozumiewania się tych członków jednego narodu. Wytrwale pracując na przymusowym podsłuchu, zrobiłem słownik, policzyłem wyrazy. Jest ich sto dziewięćdziesiąt osiem. Nie zamierzam wydziwiać nad wulgarnymi. I to nie dlatego, że nie lękam się zostać herosem (I niech się pieklą nieugięci herosi tępego moralizatorstwa: wulgarne wyrazy istniały, istnieją i zawsze…) – autor Słownika wyrazów brzydkich, 1992), czy opóźniać dorównywanie narodom (Kilkanaście tysięcy brzydkich wyrazów stosują w języku codziennym na przykład Francuzi i Rosjanie–twierdzi Urke Tufanka w Zakazanych wyrazach, 1993). W tej dziedzinie Polacy z mojego podwórka również prezentują zawstydzające ubóstwo jedenaście podstawowych sprośności używanych zarówno przez kawalerów, jak pensjonarki. Formy nie budzące nawet oburzenia, wyżute, smutne jak wycyckana do cna, wyschła guma przylepiona do wejściowych drzwi domu. Sto dziewięćdziesiąt osiem wyrazów i słów, by rozmawiać o wszystkim: istnieniu, nieskończoności, plugastwach. Ale oni nie rozmawiają o tym. Mówią tylko o szmalu i o niczym. Nawet nie można ukraść ciekawego zwrotu, by użyć w jakimś rodzajowym opowiadaniu. Wytarty, zgniły język. Jako że nic nie komunikuje, prócz pragnienia kasy, nie przejawia się w nim żadna praca umysłu. Nie o takim myślał kiedyś futurysta Aleksiej Kruczonych, ale nazwę wymyślił dla niego w sam raz: zaumnyj jazyk. Kim są? Trudno wywnioskować z dysput. Jako że wyraziście rysuje się w nich jedynie temat forsy, przypuszczam, że są młodymi kapitalistami. To oni, kiedy się już dorobią i w gadżety obkupią , dostaną chęci na kulturę, bo już tylko obrazy, książki i teatry zostaną im do nabycia. W każdym razie taka głoszą teorię niewidomi entuzjaści kulturotwórczej roli tworzącej się u nas burżuazji. Wsłuchuję się zatem w dyskursy przyszłych mecenasów sztuki. Mowa polska umiera nie tylko pod oknem moim. A gdzie kona naród? Naród, boć przecież naród żyje, dopóki język jego żyje. Ano gdzie, każdy widzi. Mam w tym temacie smaczny cytat. Autorem jest Gassan Gussejnow: Wspólna wszystkim gospodarzom Kremla, od Stalina do Gorbaczowa, była podkreślana publicznie pogarda dla języka jako podręcznego narzędzia władzy: prawdziwy wódz ludu nie może sobie pozwolić na mowę kulturalną. Zatem skąd moda? Wiadomo, że nie z Paryża, bo Francuzy bardziej niż kuchnię, niż kobiety, niż żaby, trufle i ślimaki uważają bogactwo, precyzję oraz dowcip języka. Trzeba więc spytać, kto winien mowy zdychaniu? W konkretnym wypadku winien jest taki włochaty zarozumiały kurdupel. Próbując pojąć, dlaczego taki ważny, zmęczyłem jego książkę, w której nieporadny język żmudnie zmaga się z pustką myśli o interesujących skądinąd faktach. Ciekaw jestem, czy on się poczuwa do odpowiedzialności? Przecież przyzwolił, by nadąć jego balon! Straszne bywają w skutkach rozczulające przyzwolenia na to, by głupota trwała w swym pierwotnym, nienaruszalnym stanie. A to z uwagi na zasługi onej głupoty. Wielki Izaak Babel, służący zafajdanej sprawie arcymistrz krótkiej prozy, tak powiedział o półanalfabecie, dowódcy I Konarmii: Może, bestia, czytać i pisać nie umie, ale jak za to dowodzi! Dowodzenie też jednak nie było takie śliczne, co wykazał bohaterowi Piłsudski. Kto wie, czy właśnie nie za napomknienie o ciemnocie ruskiego wąsacza rozstrzelali Babla w czterdziestym pierwszym, a Siemion Budionny, marszałek ciemniak żył do 1973 i nawet książkę machnął Prajdionnyj put`, to znaczy napisali za niepiśmiennego, bo zawsze za kretyna napiszą, a jeszcze charyzmą pomażą dokładnie jak maścią na wszy. Zły język wyrasta z przyzwolenia na zły język. Nie myślę o karaniu za bełkot nieporadność i nieprzyzwoitość gramatyczną w mówieniu – każdy ma prawo do trwałej ciemnoty, szczególnie w społeczeństwie tak bardzo wolnym, że za wykształcenie trzeba coraz więcej płacić. Mówię o przyzwalaniu na zły język tam, gdzie ktoś sięga po autorytet formalny wynikający z jego posady. Niech się pierwej nauczy mówić tak, by go rozumiano, to znaczy nauczy języka rozumnego. A co to tak, a kto to tak ogólnie przyzwala? Nauczyciel z podstawówki , który sam nie umie ani sformułować ani jasno myśli wyrazić? Nie, to jego ciemny habilitowany profesor jeden i ciemny habilitowany drugi, którzy przyzwolili, by ich mający zostać nauczycielem uczeń nie miał motywacji do uczenia się poprawnej polszczyzny. Nie ma też już pań Jankowskich. Zdarzyło się to tak dawno, że być może starsza pani Jankowska (albo Żukowska) nie pod jabłonką osłonecznioną siedziała w wiklinowym fotelu, ale pod lipą czarnoleską obsypana jabłkami w hesperyjskim sadzie. Młode ramię drzewa nad jej głową trzymało szereg owoców jak jajeczna chała żółciutkich – Chłopcze! – zawołała. – Co? – krzyknąłem. Serce mi do gardła podeszło, pomyślałem, że ona jabłko: wielkie niczym dynia zerwie i podaruje moim zębom łakomym. Ale starsza pani, kiedy podbiegłem, malec nie większy od jej nogi, pouczyła uprzejmie: nie należy mówić co? Mówi się proszę? Upłynęło, zanim zrozumiałem, że starsza pani Jankowska (albo Żukowska), która była szlachcianką, obdarowała mnie, prostaka, czymś więcej niż jabcem, które można tylko jednorazowo pożreć chrząkając ze szczęścia jak prosię. Dydaktyczny ten przykład jest dziś na nic. Obecnie bowiem tak pouczony smark przywaliłby starszej pani brudną piąstką w brzuch, a w mózg cuchnącym słowem, albo i gardło poderżnął ruskim kozikiem. Jest na to powszechne przyzwolenie. Sycyna 5, 1995 Zbiorowe wywianie gentelmanów z Polski W telewizorze jeden mniej znaczny drugiego bardziej znacznego nazwał kreaturą, a wnuk mój licealista zauważył z żalem, że dawniej byłby z tego pojedynek. Wnuk mianowicie został zmuszony do przeczytania dwóch powieści dziewiętnastowiecznych, o Kmicicu i Wokulskim, i wie, jak kiedyś ostro reagowano na naruszenie godności osobistej. Tyle że, powiedziałem, podłe indywiduum nazwane kreaturą mogło przezywającego zabić, jeżeli było lepsze w strzelaniu czy na szable. Ale coś by się honorowego działo, rzekł wnuk. Jego rozgoryczenie wynikało z faktu, że lubi strzelać do ludzików robionych przez komputer i z chęcią obejrzałby w telewizji prawdziwy pojedynek, bo przecież nie jest możliwe, żeby telewizja nie nadała takiego widowiska, skoro pokazuje wszelkie głupoty. Aby jednak doszło do takiego finału, czy raczej sądu, kreatura musiałaby mieć poczucie honoru! Liche, nędzne, marne indywiduum nie ma o czci najmniejszego pojęcia, co wynika z istoty kreaturyzmu, więc nie czuje się urażone i nie unosi honorem. Dlaczego mu nie wstyd, dlaczego tuli uszy i czeka, aż wyschnie na nim cudza ślina? W żadnym wypadku nie podjudzam do pojedynków, które nie są jedynym świadectwem kretyństwa rodzaju ludzkiego. Nie zachęcam też do biegania po sądach, zatkanych innymi sprawami jak niedrożna rura kanalizacyjna. Niemniej jednak nie wydaje mi się normalną rzeczywistość, w której osoby publiczne, produkujące dla mnie prawa, lepią się od zniewag, posądzeń o agenturalność, działań na szkodę. Wylicza im się obrzydliwości, złodziejstwa i zwierzęce ruje. Ku zdumieniu nie tylko dzieci, młodzieży i uczciwego prostactwa, ale nawet pomniejszych złodziejaszków hańbieni udają, że nic to! Wielu więc zadaje sobie pytanie o przyczynę milczenia znieważanych. Zbiorowa mądrość widzi ją w prostym wniosku, że nie ma tu żadnych oszczerstw czy obrzydliwych domniemań, lecz rzeczowe konstatacje. Trudno się więc gniewać za prawdę, nawet gdy surowa. Mam na ten problem pogląd samodzielny. Moim zdaniem wiatry historii wywiały z ziem między Odrą a Bugiem nie tylko warstwę inteligentów, ale również gentelmanów. To znaczy kogo? Pojęciem osoby zdolnej do żądania i dawania satysfakcji honorowej, albo krótko: osobami honorowymi lub z angielska: gentelmanami, nazywamy (z wykluczeniem osób duchownych) te osoby płci męskiej, które z powodu w y k s z t a ł c e n i a, i n t e l i g e n c j i o s o b i s t e j, s t a n o w i s k a s p o ł e c z n e g o l u b u r o d z e n i a wznoszą się ponad zwyczajny poziom uczciwego człowieka. Tako rzecze Boziewicz w Polskim kodeksie honorowym, a ja się zgadzam. Cała sprawa wyjaśnia się w art. 8 przywołanego Kodeksu, gdzie napisano, że wykluczone ze społeczności ludzi honorowych, są indywidua takie, jak nie żądający satysfakcji za ciężką zniewagę wyrządzoną przez człowieka honorowego. Z czego wynika, że kto gentelmanem nie jest, satysfakcji żądać nie może, więc nie musi. A nie jest nim, bo satysfakcji nie żąda. Takie to proste. Co tu mówić o ludziach, skoro honor zniknął nawet z kart do gry. Ojciec mój, namiętny gracz w tysiąca i sześćdziesiąt sześć, honorami nazywał figury w kartach od waleta do asa. Chociaż uważam, że o ile szacunek należał się niewątpliwie asowi, bo bije wszystko, królowi i jego damie z racji władzy, o tyle nienależny był waletowi zwanemu też dupkiem. Walet to śliska figura na usługach dworu. Honor posiadając formalny, dupek zaraża nikczemnością. Z kartami, choć nie tylko, związane było dawniej pojęcie długu honorowego, zwanego też świętym. Pojęcie odnoszono do wierzytelności nie potwierdzonych dokumentami, więc nieściągalnych na drodze prawnej. Bywały to najczęściej przegrane w karty. Kto długu w terminie nie spłacił, tracił honor. Można by rzec z rozbawieniem: przegrał beztroski dureń folwark czy kamienicę i żeby zachować honor, czyli nic, oddawał dobytek albo i, uświadamiając sobie, że został golcem, w łeb sobie palił. Rzadka idiota! Dlaczego ów śmieszny dług był święty? Ano dlatego właśnie, że niemożliwy do rewindykacji bez weksla czy innego rewersu. Zawieszony jedynie na słowie honoru, na jednym wypowiedzeniu, może niebacznym, ale przepojonym odpowiedzialnością za treść przyrzeczenia. Żywe mięso było w takim słowie i przez to utwierdzało się przekonanie powszechne o wartości niezwykłej poczucia honoru. A gdyby taki, powiedzmy przegrany hazardzista, wypiął się, tak jak dzisiaj tysiące kombinatorów na swoich pożyczkodawców, w tym najbliższych przyjaciół, i stwierdził, żeby mu nadmuchać? Kto by mu co zrobił z ruskimi włącznie? W sensie fizycznym nie stałoby się nic. Tyle że utraciłby honor. To znaczy przestałby się liczyć, znaczyć, nie miałby już przyjaciół i znajomych, niemożliwe stałyby się interesy, zrobiłaby się uciążliwa pustka wokół, zapanowałby ostracyzm. Wierność jest istotą honoru, mówi Schlegel. W tym wierność danemu słowu. Wywiało gentelmanów z ich poczuciem godności. Pojęcie honoru zachowało się tylko w wojsku. Ale wojsko je sformalizowało, zaciągając do służby czynnej, i rozumiejąc po swojemu. Imię jego graweruje się na paradnych szablach i haftuje na sztandarach. Głównie jednak stał się wymuszonym przez regulamin znakiem uszanowania wyrażanym przez bicie do daszka, prezentowanie broni, oddawanie salw oraz parady przed różnymi typami. Pamiętam jadowite słońce lipcowe na myśliborskim poligonie, kiedym dzień cały ćwiczył oddawanie honorów wojskowych obywatelowi kapralowi, ciemnemu półgłówkowi kaleczącemu słowo polskie, kurduplowi poniżającemu żołnierzy studentów z przyczyny ich wykształcenia. Mdleliśmy w suchym kurzu, padaliśmy na wyżarzoną ziemię i podnosiliśmy się, by znów salutować kretynkowi, honory oddawać! Zamierzaliśmy kaprala zabić za odbieranie nam ludzkiej godności, ale była to słomiana chęć Kordianów mdlejąca przed czynem. A przecież mogło chodzić o czyn honorowy, najbardziej patriotyczny, ojczyźnie służący, bo diabli wiedzą, do jakich godności kapral potem urósł, szkodząc wszystkiemu, na jakich poligonach honor oćwiczą. Oczywiście stała się rzecz zwyczajna. Poczucie honoru i gentelmani zniknęli, podobnie jak wiele rzeczy materialnych: lampa naftowa, wiadro z wodą w sieni i sama sień czy korbkowy gramofon z tubą. Daremne byłyby żale, a i zbędne, bo jakże się gniewać, że czas leci tylko do przodu, choć dziwno, że z przodu wszystko śmierdzi, a nie z tyłu. Tyle że rzeczy zostały zastąpione przez doskonalsze: przez kran wodociągowy, świetlówkę Philipsa itd. A poczucie honoru nie dostało żadnego zastępstwa w służbie jednostek i moralności publicznej. Pozostał brak, którego prawie nikt nie odczuwa. Sycyna 2, 1994 Koniec (i początek) świata bohaterów Taki jeden Lee A. Dugatkin z Uniwersity of Louisville wybadał, że bojaźliwe rybki, w odróżnieniu od rybek odważnych i przeciętnych, mają w warunkach zagrożenia przez zjadającego je drapieżnika zdecydowanie większe szanse na przeżycie. W liczbach przedstawia się to tak: przebywając przez sześćdziesiąt godzin w obecności zjadacza bojaźliwe przeżywają w czterdziestu procentach, przeciętne w piętnastu, a wszystkie odważne trafiają agresorowi do żołądka! Z ludźmi jest ponoć absolutnie podobnie. Genetycznie skłonni do zachowań lękowych jakoś sobie radzą, natomiast patologicznie nieulękli najczęściej giną, trafiają na oddziały chirurgii urazowej, do więzień i kolejek po zasiłki. Co wynika z takiej prawdy? Ano sporo rzeczy, w tym sprzecznych i strasznych. Pierwsza ta, że wszyscy bohaterowie to osobniki nienormalne, po prostu pozbawione przez naturę genów lęku. Zatem, jeśli uda się im przeżyć, otrzymują ordery i posady niezasłużenie, bo nie za odwagę, lecz za brak odpowiednich genów, co nie jest ich zasługą. Ba, można powiedzieć, że odwaga jest kretyństwem prowadzącym do utraty życia. W dodatku w grupie odważnych umieścić należy również terrorystów, fundamentalistów oraz innych oszołomów ryzykancko zabijających ludzi po to, by ich zbawić. Są to indywidua wyjałowione genetycznie z wszelkiej bojaźni, zwłaszcza moralnej, rodzaj bezmyślnych maszyn do niszczenia. Zatem żadne ideały nieulękłych nie mają sensu, bo to działalność bezmyślna, podyktowana niezależnymi od woli genami. Po drugie bojaźliwość jest zaletą, bo umożliwia przetrwanie. A jako że stanowi źródło takich cech jak unikanie odpowiedzialności, niechęć do ryzyka, brak aktywności, wygodnictwo, egoizm, wyzucie z empatii, lizusostwo, donosicielstwo itp., to podobne właściwości należy uznać za cenne wartości a nie jak dotychczas. Można też przy okazji bronić tezy, że raptownie zwiększanie się liczby ludzi na świecie wynika z faktu, iż są coraz bardziej tchórzliwi. Zatem ratunek np., dla braci Czechów, u których dramatycznie maleje przyrost naturalny, jest ten, że należy obywatelów począć zdecydowanie kształcić w tchórzliwości. A i u nas, skoro małżeństwa w stanie zdolnym do reprodukcji nie chcą mieć więcej niż dwojga dzieci (przez co nierozumnie tracą po prawie pięćdziesiąt groszy dziennie prorodzinnego dodatku do każdego dodatkowego potomka) winny się wziąć za hodowanie w sobie lęków sprzyjających przetrwaniu, więc bojaźliwemu rozmnażaniu. Wykryty przez nauk stan rzeczy w tym względzie posiada też odwrotną stronę medalu: bohaterem może zostać każdy! Oto wystarczy pójść do NFOZ i od swego prorodzinnego lekarza wydębić skierowanie do specjalisty doktora inżyniera genetyki. Ten zaś pobierze z banku genów zamrożone tam komórki bohaterów różnych i wszczepi na kilka gdzie trzeba (nie wiem, w jakim narządzie mieści się bohaterska odwaga). Po rekonwalescencji z każdego bojaźliwego królika wyjdzie człowiek dzielny i obejmie odpowiednie stanowisko. W ten sam sposób będzie można pozbywać się ludzi w społeczeństwie zbędnych: po prostu przemieni się ich w ryzykantów, a oni wykończą się sami podejmując zbyt odważne działania i rozrywki, np. skoki do Morza Bałtyckiego z iglicy Pałacu Kultury w Warszawie lub podobne czyny umieszczane w księdze Guinessa. Żal oczywiście że takich komórek z genami nie pobierano dawniej i nie pakowano do lodowni (kiedyś wprawdzie lodówek nie było, ale lód wydobyty zimą ze stawów dostępny był w ciepłe miesiące właśnie z lodowni, specjalnych piwnic pod grubą warstwą ziemi). Miło byłoby poprosić o geny z Podbipięty, o panu Skrzetuskim nie wspominając. Osobiście reflektowałbym na geny księcia Pepi, oczywiście nie ze względu na chęć utonięcia w Elsterze, ile na jego powodzenie u pań. Jeżeli jednak NFOZ uzna wszczepianie bohaterskich genów za zabieg nie mieszczący się na liście zabiegów ogólnie dostępnych biedakom, bo oznaczających fanaberię (po diabła przeciętniakowi właściwości gieroja!), to, co jest do przewidzenia, usługa stanie się, zgodnie z prawami wolnego rynku, towarem do zakupu przez ludzi posażnych, tych filarów niepodległego kapitalizmu, co jest jak najbardziej. Reasumując, praktyczne pożytki z odkrycia Dugatkina oraz wynikające stąd możliwości w zasadzie równoważą się w dobrym i złym. Jedno jest tylko przykre, mianowicie skutki dla Polaków! Byliśmy najbardziej bohaterskim narodem Europy, a i świata, a teraz byle pętaki wszczepią sobie geny dzielności (kto wie, czy nie podwędzone Sarmatom!) i staną się nam podobni! Nie będzie to sytuacja łatwa, a raczej w ogóle niemożliwa do zniesienia dla tak wyjątkowego pod tym względem społeczeństwa! Cholera, może by tak przerwać te różne badania? Sycyna 104, 1999 Odrąbywanie Uschły Kaszuba dziadek Szczypior zdziczał jak drzewka jego młodych jabłonek. Mieszkał samotnie w prostokątnym ciemnym bunkrze z pustaków żużlowych. Odcięty od cywilizacji elektrycznej, która bezwzględnie żąda opłat także od pokrzywionych starców, ponure wnętrze domu rozjaśniał wieczorami pomarańczowym fioletem naftowej lampy. Bunkier, także z przodu, gęsto obsadził dziczkami jak zeribą. Kolczaste, nie ucinane pędy powiązały się w ciernisty las. Zgięty w pół przez własny kręgosłup i maleńki od starości dziadek Szczypior, zawsze ogolony, w kusym garniturku, wnikał w tę gęstwę i krążył w niej jak namiętny wielbiciel labiryntów Borghesa. Umarł nie wiadomo jak. W bunkrze oraz gąszczach zalęgli się narkomani i hałaśliwi nocą alkoholicy. Dzielnica, w miarę nowa i elegancka pozbyła się hołoty znienacka, paląc fortec Szczypiora. Splątane drzewka wkrótce wycięto i pozostawiono na stosach. Człowiek, który kupił działkę (starzec miał więc sprzedajną rodzinę), pozwolił, bym z zabitych drzewek wybrał grubiznę. Można nią, owocową, pachnącą jak pieczone jabłka, palić w Jotule norweskim piecu na drewno, a jeden wsad dający tyle ciepła co upalny dzień letni, wystarcza na osiem godzin. A przecież jeszcze przez ogniotrwałą szybę wytrwały żar i jakby szum kniei. Piec taki posiada mieszkający niedaleko syn i dla niego odrąbywałem gałęzie od niezbyt jeszcze grubych i nieprostych pni. Naostrzoną dobrze siekierką, w mokrym chłodzie, w towarzystwie nielicznych śnieżynek spadających leniwie skądś, gdzie być może jest teraz Szczypior oraz istota jego zabitych jabłonek i jednej potężnej wiśni. Obiektywnie to przyjemna praca: wyszukiwanie grubizn w plątaninie, zmyślne ich wyciąganie i oddzielanie od nich kolczastych, na nic zdałych gałązek. Siekierka śmiga, ciało rozgrzewa się, mokre drewno ukazuje jasnozielone rany. Tyle że ja, stuknięty albo co, miałem poczucie krzywdy i zajęciu towarzyszył niezbyt dający się określić żal, no może raczej przygnębienie. Wydawało się, że nie szło o Szczypiora. Ani to brat był ani swat. Raczej nieprzyjemny malutki staruch, który kiedyś pożałował nam nawet polnych kamieni lżących zbędnie poza granicą jego jabłonkowej dżungli. Złośliwiec nie odpowiadał również na przyjazne pozdrowienia. Nie mogło też iść o gorycz przykładu jego samotności w ciernistych zaroślach, bo to zagadnienie należące do sfery pełnej, pozytywnej bo niepodległej wolności, którą czcimy, bo można w niej robić, co się chce. Ani o bezsens budowania mieszkalnych bunkrów i spóźnionego zakładania dzikich sadów. Skąd więc melancholija? Po czasie jakby doszedłem. Przed ponad półwieczem, w srogą zimę wojenną biedacy zdesperowani zimnem w przedmiejskich chałupkach przystąpili do wycinania na opał wysokich brzóz oraz starych lip okalających wielki ogród pana Żukowskiego, w którym mieszkałem. Dla mnie, zasmarkanego chłopaka, była to pierwsza rzeź dokonywana na stojących od wieków olbrzymach, niewątpliwe, nieludzkie morderstwo zbiorowe. Do trupów ludzkich, za przyczyną działalności żołnierzy ówczesnego niemieckiego kanclerza, byłem już wzwyczajony, więc traktowałem ich widok jako naturalny (zwykły) element świata przebudowywanego właśnie na lepszy (tak twierdzili wtedy nasi obecni przyjaciele z Zachodu walczący z dziczą dla dobra nowego ładu w Europie). Zabite drzewa ujrzałem po raz pierwszy. Dla dzieciaka ogromne, zwalone w grubą warstwę śniegu, częściowo strzaskane przez upadek drzewa z połamanymi gałęziami były znakiem apokalipsy. Ciepłe od zębów piły żółtozielone trociny konając zapadały się w śnieg. A szedł od nich zapach tężejącej na mrozie roślinnej krwi. Ludzie przystąpili do odrąbywania konarów. Ostrza siekier wchodziły w miazgę jak w muskularne ciało. W zasadzie chyba dopiero wówczas pojąłem sens śmierci. Przeżyty wstrząs jako dorosły wpakowałem w pierwszą powieść. I zapomniałem o zabijanych drzewach. Dopiero martwy sad martwego dziadka Szczypiora, kiedy oddzielałem od młodych pni dzikie, ostre gałązki, przywrócił tamto pełne niepokoju uczucie grozy. Zbędna nadwrażliwość? Smarkate poezjowanie? Solidarność z mordowaną przyrodą? Tragizm czy śmieszność ducha? Wbiłem sobie przez przypadek klin, jak w rozłupywana żelazem kłodę martwego drewna. Zawsze usiłuję pojąć, siebie nie wyłączając, kto i czemu jest winien? Tamte drzewa w ogrodzie pana Żukowskiego, choć praktycznie odcięli je od życia ludzie z dzielnicy, w istocie zwalił kanclerz Rzeszy. A te młode dziczki dziadka Szczypiora? Te wyciął ciąg zdarzeń. Na początku szaleństwo Starego Kaszuby każące mu niemądrze budować niepotrzebny, dziki ogród. Czyżby niepotrzebny? Musiał przecież czymś żywym ogrodzić swoją samotność, gorycz oraz złość. Sycyna 101, 1998 Kołtun medialny Papierowy pożerając zakalec trafiłem na cudne wyrażenie, które tę ma cenną właściwość w czasach poszukiwaczy korzeni, że przepięknie wiąże tradycję z nowoczesnością. Podstawowy człon tego wyrażenia posiadał ongiś bogate konotacje, a nawet był wyrazistym znamieniem wyróżnika wśród narodów cywilizowanych, oznaczał bowiem dawną polskość, o czym uprzejmie już pisałem rozważając sarmackość jako plica polonica. A teraz dodam jeszcze świadectwo podróżnika cudzoziemskiego Wraxalla, który w wieku XVII pisał: W czasie mego tutaj pobytu zebrałem wiele informacji o kołtunie, chorobie nie tylko samej w sobie wyjątkowej, ale i uznanej powszechnie za specyficzną dla tego kraju oraz prawie lub w ogóle nieuleczalnej. Wraxall nie mylił się, ta nasza specyficzność mimo upływu wieków nadal nie wydaje się uleczalna. Oczywiście dziś nie chodzi o gwoździa alias skręconia fizycznego czyli o nie myte i nie czesane włosy tworzące zlepioną brudem czapę, tylko poetycką przenośnię odnoszącą się do poglądów oraz obyczajów. O kołtun właściwy kulturze. Oczywiście wyraz ten nacjonalny gęsto występował w piśmiennictwie nadwiślańskim. Bo i Juliusz w Balladynie ułożył wytworne życzenia, które bodajże teraz się spełniają, w realnej przenośni: Coś okropnego Bóg już przeznaczył, może jutro spełni. Może odmówi chleba powszedniego, może ci włosy kołtunami zwełni. Co za siła fatalna w poecie żeby tak przeszło po półtorawieczu latach zadziałać i gnieść! Lubił ten wyraz serdecznie polski Kaczkowski, ale głównie Żeromski. Pięknie również deklaruje się młody Dulski od Zapolskiej: Mam tam pod spodem w duszy całą warstwę kołtunerii, której nic wyplenić nie zdoła. Prorocze słowa, na pokolenia! Co znaczy też ubocznie, że nie tylko romantycy, ale i Gabriela do pisarzów profetycznych należy! Bo cóż wyplenić zdoła? Co jednak znaczy użyte w tytule felietonu wyrażenie: kołtun medialny? Czy słuszny jest? Kołtun bywał kiedyś parafialny, prowincjonalny, a z ostatnią wojną jakby znikł. Jakby zbiorowa tragedia oczyściła z niego rozumy. Czyżby jednak trwał niezniszczalny i jak bakterie do antybiotyków dostosował się do cywilizacji medialnej? Jak zatem to pojąć: gazety i książki z komputera, szalejąca od elektronicznej nowoczesności telewizja, a tu miałby odrodzić się kołtun wiercący w mózgu jak gwóźdź!? Nieznany a chyba genialny autor wyrażenia epitetem medialny wskazuje na sposób szerzenia się staropolskiej z genezy epidemii. Ten uwspółcześniający kołtuna przymiotnik, nomen omen, pochodzi od łacińskiego medius i nie jest od rzeczy przypatrzenie się znaczeniom tego wyrazu, bo tłumaczy się on nie tylko jako średni, będący w środku, ale również jako pośredni, mierny, zwyczajny, przeszkadzający, na przeszkodzie stojący, dwuznaczny. Czyż to ostatnie znaczenie nie jest śliczne w stosunku do mediów? No to, że przeszkadzają w dochodzeniu do prawdy. Warto sobie również uświadomić, że medium to osoba podatna na wpływ hipnotyzerów i łatwo w stany hipnotyczne wpadająca. Zatem niedouczeni w kulturze i moralności hipnotyzerzy wyzwalają w podatnych na hipnozę tradycyjne kołtuństwo!? No ale nie z semantyki rzecz się wywodzi lecz z rzeczywistości. Kołtun medialny oznacza bowiem, jak można się było domyślić, produkt końcowy mediów, wytwór zorganizowanego działania producentów kołtuństwa. A kogóż z fabrykantów masz pan na myśli? I żeby mi tu ludzi godnych nie obrażać! Służę wyjaśnieniami. Na przykład kołtuna damskiego tłucze po mózgach polskojęzyczna prasa niemiecka biorąca koncept z bawarskiego zaścianka a drukowana w Słowacji, te Titiny oferujące chwile dla ciebie w imperiach namiętności. Tygodniki z wyjaławiającymi artykulikami o gotowaniu homarów i wytwarzaniu ptifurek, miłosnych dramatach znanych ćwierć i całych artystek. Ilustrowane barwnymi śmieciami po wesołym miasteczku. Ponadto babski kołtun dostaje co miesiąc w łeb książką utrzymaną w spłyconych tradycjach naszej przedwojennej Trędowatej (W ckliwym romansidle o biednej dziewczynie kochającej się w szlachetnym polskim magnacie rozczytywała się wielokrotnie cała nasza przedwrześniowa kołtuneria – napisał znany dziennikarz). Trędowata przynajmniej, jak kołtun fizyczny, była polska, natomiast te sieczkowe harlekiny akcje toczą w amerykańskiej nicości umysłowej. Dla naszej kobiety kołtuniastej wiele czyni telewizja, a to w serialach w rodzaju Czaru par, gdzie złaknieni nagród małżonkowie różni gotowi są do każdego idiotyzmu wymyślonego przez fabrykantów bałwaństwa, a to w Randce w ciemno znanej jako Randka ciemniaków. Showy zresztą nie tylko dla młodych i leciwych dam lecz również dla męskich adeptów kołtuństwa. Kto by się obruszył na te uwagi, niech uważnie obejrzy, jakie to wyreżyserowane zainteresowania prezentują kojarzone w pary króliki. Chłopy też mają swoje specjalne nigdy nie kończące się studium telewizyjnej zwłaszcza kołtunerii. Wszystka płeć i wiek każdy je ma przede wszystkim w serialach, w których amerykański kretyn medialny daje hasło do rechotu w miejscu przewidzianym do rechotu. Pospolitość, trywialność, pustka, małostkowość, banalność, szmira nieznośna i groźna tandeta mediów czyni kołtuna medialnego. Czy to może spisek kołtuński? Żeby wszystko skołtunić? Nie. To kołtun robi pieniądze wolne i sprawiedliwie na poszerzaniu kołtuństwa. Co napisałem nie bez strachu. Strachu również osadzonego tradycji. Bo pisze Żeromski : Mędrzec…winien…dać kołtuństwu możność rozkwitu, nazwać kołtuna najpiękniejszymi naukowymi nazwami i popierać go entuzjastycznie. Nigdzie bowiem kołtun tak nie zakwitł z prawieków, jak w Polsce (plica polonica). Biada obcinającym kołtun polski! Kłonice ich nie miną! Sycyna 57, 1997 Sieczkarnia elektroniczna Chciałbym być sobą jeszcze… - wrzeszczy w radyjku śpiewaczy krzykacz pięćdziesiąty raz z kolei. Powtarzając frazę nie ma już czasu na wyjaśnienie, o co mu w istocie idzie: czy chciałby być sobą w ogóle, czy nadal, a przede wszystkim kim jest, skoro sobą nie jest, albo jest i chciałby ten stan przedłużyć. Rzy, rzy, rzy… Słuchajcie umrzyka najlepszego pod słoniem, jak sparodiował nie bez powodu pewien sprytny malczik. Rzy, rzy, rzy…No to Vayamos companieros. Oczywiście zostawiłbym ten temat na uboczu, gdyby nie pewien wytwórca piosenek, który z całą dumą i powagą, czyli z bezczelnością, nazwał siebie… poetą! Jorge Luis Borges opowiadał, że osoby z różnych środowisk zadały mu kiedyś identyczne pytanie: do czego służy poezja? No więc ja im odpowiedziałem: A do czego służy śmierć? Do czego służy smak kawy? Do czego służy wszechświat? Do czego służę ja? Do czego służymy? To dziwne, że zadaje się takie pytania, prawda? Ja zaś jestem w stanie jasno odpowiedzieć na pytanie przeciwne: do czego ona nie służy? Możliwość tę zawdzięczam całodziennym odsłuchom sieczkarni elektronicznych. Sieczkarnia to drzewiej była taka wiejska maszyna do oszukiwania koni. Obracana ręcznie wielkim kołem z korbą i dwoma nożami cięła ona suchą słomę na paromilimetrowe odcinki, zwane paszą objętościową, dodawaną konikom do owsa, żeby myślały, iż właściciele solidnie je żywią. Obecnie sieczkę masowo produkuje się dla ludzi do karmienia ich uszu. Czynią to sieczkarnie elektroniczne, głównie na falach ultra.. Otóż obecnie poezja z pewnością najczęściej nie służy do układania tekstów piosenek, nawet tych z muzyką najlepszą na świecie. Bo posłuchajmy: Był ogień i były bzy w dzień gorącego lata.. Bzy latem! Oczywiście same krzewy bzu mogą istnieć zawsze: rude po zwiędnięciu liści, golutkie pod kiściami śniegu, kiedy indziej zielone, ale żeby kwitły latem, tego nie było nawet w komunizmie. Albo weźmy pod uwagę taki mocny treściowo kawałek: Z nieba przyleciał mój wielki przyjaciel,/ Kiedy lądował, jadłem kanapkę. / Cho, cho, cho, cho. Gdyby twórca tej poezji podczas lądowania kumpla (z pewnością anioła) z nieba jadł kanapę, to byłoby przynajmniej surrealistycznie, ale zwykły jakiś tost brutalnie niszczy poważny nastrój, robi się kiczowato śmiesznie. Inny drze się następująco: Kochaj mnie nieprzytomnie, jak zapalniczka płomień, jak sucha woda studnię. Ten ręczny sposób wytwarzania metafor ma walor metafizyczny, można je wyciskać z mózgu w nieskończoność, np. Kochaj mnie jak zakrętka (mutra) śrubę, jak młotek wbijany w dechę gwóźdź. Itp. Rzy, rzy, rzy… Wątpliwości, wprawdzie innego rodzaju. budzą również takie piosenkowe sformułowania: Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba, chociaż zdanko formalnie bez zarzutu, to wyczuwa się brak szczerości. Jak to, nie potrzeba mu browaru, kasiory, laski do dmuchania, Żydów, Murzynów i heretyków do nienawidzenia? Doprawdy, nic mu nie potrzeba? Majstersztyk poetycki stanowi kawałek tłumaczący słuchaczom, dlaczego podmiot liryczny lata: Lecę, bo chcę, lecę, bo życie jest złe, lecę, bo wciąż kocham cię. A takich powodów też bym chętnie polatał. A kiedy wypełniona słomą czaszka poety klezmerycznego nie jest w stanie niczego już nasiekać, to zostają liryczne ozdobniki w rodzaju: o, o, o, o, o, lub stękające, znane tym, co mają kłopoty z wypróżnieniem e, e, e, e, e. I naturalnie podobne refreny żałobne. Perełkę stanowi w tym względzie yhm, rzecz znajdująca się w kawałku: I twoje serce zacznie znów dla kogoś bić, yhm. Pozwala to sugerować, iż na przykład Anglicy uczą się sztuki poetyckiej od naszych: My umbrella ela, ela, ela, e, e, e. Wiadomo już, że czepiam się (rzekomo poetyckich) tekstów stanowiących słowną podstawę popularnej muzyki radiowej (i nie tylko). Charakteryzują się one bełkotem, bezmyślnością, mózgowymi płyciznami, budzącym litość prymitywnym słownictwem oraz ubóstwem metafory. Analizowany tu towar, z aprobatą przez słuchaczy odbierany, jest przeznaczony dla dzikusów, którzy absolutnie nie życzą sobie ewentualnego rozwoju umysłowego, rozbudowy swego słownikowego zasobu i temu podobnych kretyństw. W istocie wystarczyłyby im tam tamy i rzecz, kiedy spojrzeć w przyszłość, chyba idzie w tym dobrym dla nich kierunku. Czy mają do tego prawo (i sprawiedliwość)? Niewątpliwie mają. W systemie równości każdy obywatel posiada pełne prawo do preferowanej przez siebie głupoty. A że ten psujący dusze i uszy bełkot prawdziwej poezji szkodzi, gdyż tworzy o niej nędzarskie wyobrażenia, to bez znaczenia. P.S. Ciekawskim przytaczam pełną odpowiedź Borgesa na zadane na początku pytanie: moim zdaniem… dana osoba czyta poezję i – jeżeli jest jej godna –przyjmuje ją, i jest za nią wdzięczna, i odczuwa wzruszenie. Latarnia morska 2, 2008 Śmieć medyczny Jestem literatem czyli ekonomicznym nędzarzem - le misérable... Bieda takich w Polszcze ma długą, bo oświeceniową już tradycję (vide Chudy literat Naruszewicza). Nie mylić nędzarzy z nędznikami, ci ostatni bowiem, na szczytach władzy w rozkoszach żyjąc, żrą tłustości ze złotych koryt. No, ale oni nie muszą ani czytać, ani pisać (choćby ustaw sensownych), ani mówić poprawnie, a to kosztuje. Bytowanie w nędzy ma jednak tę dobrą stronę, że się dobrze rozumie większość społeczeństwa i pozwala wyrażać jego sytuację i potrzeby. Nędznicy potrzeb takich nie mają, dlatego nie dopuszczają nędzarzy do kasy. Oczywiście bycie biedakiem jest raczej dokuczliwe. Na przykład w sferze medycyny, kiedy nędzarz musi się leczyć, więc korzystać z filantropii (władza tak to odczuwa) NFOZ. Do usług medycznych czuję się uprawniony, bo przez całe pracowite życie zabierano mi na to pół (zawsze niezależnie od ustroju nędzarskiej) wypłaty. Kim się staje nędzarz dostając się w tryby tej radykalnie uzdrawiającej machiny ? Mówią mądrze dobrzy ludzie, że gdyby lekarz chciał współczuć każdemu pacjentowi, to by mu się z wysiłku mózg od czaszki odpuknął, co z reguły uniemożliwia wykonywanie zawodu. Bo wyobraźmy sobie: współczuwać kilkadziesiąt razy dziennie (a bywa dziennie tylu upierdliwych chorych w kolejce po poradę)! Toż to człowiek pozbyłby się wszelkiej wilgoci empatycznej. No i za te śmieszne pensje! A słyszałem od telewizora, że dla na przykładu obywatel murarz wyciąga lekko dwa i pół miesięcznie na łapę. Lekarz zaś tysiąc dwieście. Nie lekceważę pracy murarzy. Nie dlatego, że mam niesłuszne pochodzenie społeczne (robotnik i chłopka, czyli ci, co niewolę narodu zaprowadzili, a prawdziwych patriotów zmuszali do picia octu, jedynego pożywienia na sklepowych półkach). Sam byłem przez kilkanaście lat budowniczym: murowałem, tynkowałem, piłowałem dechy i krokwie, gwintowałem i skręcałem wodociągowe rury. Umiejętności tych można się nauczyć w kilka dni z podręczników do zawodówek plus parogodzinna praktyka Lekarz zaś na początek studiuje lat pięć, potem przez dwa przebywa na stażu i składa tyle egzaminów, ze trudno zapamiętać nawet ich nazwy. Żeby uzyskać stopień doktora, musi dodatkowo się uczyć. Ponadto do końca pracy zawodowej winien przeglądać doniesienia naukowe ze swojej specjalności. I jego robota warta jest potem pół murarza! Bo tak wymyśliła najdenniejsza ciemnota mająca legitymację do rządzenia od matołów i żywiąca pogardę dla umysłu ludzkiego. Ta pogarda skierowana jest zresztą przeciwko wszystkim inteligentom: lekarzom, nauczycielom, prawnikom, twórcom. Najwyraziściej artykułuje ją w imieniu swoich szefów wybitny grafoman, były policmajster, a obecnie wicekról na Rzeczypospolitej partyjnej. Uważam, że tak lekarze, jak nauczyciele oraz pozostałe wykształciuchy nie tylko powinni, ale muszą otrzymywać właściwe wynagrodzenie za swoją robotę cięższą umysłowo, a często i fizycznie, niż kładzenie cegieł na zaprawie murarskiej. Do tego jednak postulatu jestem zmuszony dołożyć nie tylko osobisty wynikający z moich doświadczeń jako klienta społecznej służby zdrowia. Konkretnie, aby z programu studiów medycznych skreślono ten przedmiot (nie znam jego nazwy), na którym przyszli lekarze kształcą obojętność wobec pacjentów NFOZ. Ten sposób traktowania chorego jak przedmiotu. Tę skrywaną irytację, że jakiś dziadyga zamierza dalej żyć niszcząc społeczne finanse. (Na szczęście wielu studentów medycyny olewa tę część wykształcenia i pozostaje ludźmi). Żeby nie było takich, jak pewien drewniany chirurg. Nieco spróchniały, osadzony w krześle nieruchomo niby pień, obojętny, oschły, niewrażliwy, drewno. Bez żadnej mimiki, odrobiny zainteresowania, nawet ruchu. Mający pacjenta głęboko. Tylko nauczycielskie doświadczenie w odpytywaniu opornych pozwoliło mi wydobyć z tego kloca trochę informacji dotyczących mojej dolegliwości. I nie on jeden z nieczułego drewna, które skraca chorym życie. U takich w gabinetach odczuwam jedno: nie jestem człowiekiem, jestem medycznym śmieciem. Bo gdyby chociaż trochę udawali, że zamierzają pomóc, że mają do czynienia z osobą ludzką, jakąś tam (nawet jeśli byle jaką) indywidualnością wartą ich troski, to zdrowych by przybyło i nie musieliby się denerwować wielką liczbą obolałych. Tak właśnie traktowany jest człowiek chory w klinikach prywatnych, czego doznałem dzięki przyjaciołom. Tyle że jestem le misérable, więc nie mogę się tam leczyć. Sprawa wydaje mi się prosta: zamiast przedmiotu Olewanie medycznych śmieci wprowadzić na akademiach medycznych obligatoryjnie krótki kurs: Chory jako człowiek. Gdyby brakowało wzoru pozytywnego medyka, proponuję moją ulubioną lekarkę rodzinną. Jej dane personalne prześlę na każde żądanie. Latarnia morska 4, 2007 W kwestii językoznawstwa: psi język Jest takie paskudne wyrażenie: spsieć. Ma konotację negatywną, gdyż oznacza zrównanie się z psami w sensie świadomościowym, co jest gorsze od zejścia na psy, czyli tylko zbiednienia. Z biedy można się podnieść, wystarczy wyjechać na Zachód i szorować burżujom kible. Kto spsieje pod względem rozwoju psychicznego, nie stanie już na dwu łapach, musi biegać na czterech i łasić się przełożonym. Spsieć można pod wieloma względami duchowymi. Moim zdaniem najgorzej jest, kiedy psieje w osobniku ośrodek mowy. Tymczasem, jak się wydaje, mniej więcej za ćwierć wieku, czyli w okresie jednego pokolenia, mowa ludzka przestanie istnieć. Przynajmniej w Rzeczypospolitej. Zastąpi ją szczekanie. Niby dlaczego, skąd ono katastroficzno-tragiczne mniemanie? Ano, posłuchajmy radiowego i telewizyjnego języka dziennikarskich serwisów oraz przerywających różne audycje licznych reklam. Jako że każda minuta w radio i telewizji warta jest dziesiątki tysięcy PLN, prezenterzy, sprawozdawcy, informatorzy, reklamiarze i reszta psujących ludzki język lokajów kapitalizmu stara się w jak najkrótszym czasie zmieścić jak najwięcej słownych informacji. Do tego muszą słuchaczy przekonać, że mówią prawdę (i tylko prawdę, tak nam dopomóż…), bo od tego zależy ich szmal, więc wypowiadają zdania (najczęściej zmasakrowane, wypreparowane trupki fraz) jak najszybciej, żeby pomieścić maksymalną liczbę wyrazów w cennej jednostce czasu, ale też jak najgłośniej, by zagłuszyć liczne konkurencje i przekonać do swego. Siłą rzeczy zamienia się to w donośne szczekanie. Z pewnością następną fazą będzie wycie. A że media mówione są dla ciemnych mas wyrocznią we wszelkich sprawach, w tym głównie języka, ludzie w sposób naturalny starają się je w mówieniu naśladować. Powszechnie czynią to już dzieci oraz młodzież. Starający się o uznanie u gówniarzy twórcy kiczu tworzą szczekającą niby sztukę piosenkarską. Myślę nie tylko o hip-hopie. A że wszystko dzieje się w gównianym, zaczarowanym kole, z kolei biorąca z nich przykład młodzież z ochotą poszczekuje w swym ubogim duchowo życiu prywatnym i przenosi coraz donośniejsze hau hau do szkoły. Poniektórzy nauczyciele, by nie tracić kontaktu z drogimi (a groźnymi jednocześnie) wychowankami, a także ze strachu przed nimi również starają się ich przekrzyczeć, by jakoś (nadaremnie zresztą) chronić swoją pozycję kierownika sfory. Ujadanie staje się powszechne. Jazgot rośnie. Obawiam się, że jeśli tak dalej pójdzie, a pójdzie jeszcze dalej, prawdziwy psi język stanie się bogatszy od mówionego języka mediów. Psy bowiem nie tylko szczekają, ale również warczą, ujadają, poszczekują i obszczekują, skowyczą, skamlą i skomlą, piszczą oraz popiskują. I to wszystko w różnym brzmieniu, tonacji i różnej głośności. Zatem jest to język bogaty, zdolny wyrazić proste i złożone nastroje. A przecież psiarnia dysponuje poza tym językiem licznych gestów, wyrażających wiele stanów psychiki osobnika, że wspomnę chociażby o merdaniu ogonem. Oczywiście gadający przez radio i telewizję, też, a może bardzo, umieją merdać chlebodawcom. Ale najczęściej dla szmalu, psy natomiast z zasady bezinteresownie. W każdym razie psi język nie ubożeje, język zaś mediów dąży do stanu jednostajnego (jednostajnie przyśpieszonego) szczekania. Główną zasadę w tym ujadaniu stanowi kretyńskie akcentowanie ostatnich sylab w wyrazach oraz wydłużanie samogłosek w wygłosie, czyli ostatnich. Wskazywałoby to na próby zastępowania szczekania przeciągłym wyciem, co niniejszym prorokuję. Tam, gdzie mieszkam, jest niedaleko (około pół kilometra) do schroniska dla bezdomnych zwierząt, głównie psów. Schronisko, jak one wszystkie, jest praktycznie żywym pomnikiem bydlęcego stosunku niektórych ludzi(?) do ulubionych przez czas jakiś piesków i kotków wyrzucanych na pysk, kiedy się znudzą. Pensjonariusze schroniska dwa razy dziennie dostają wikt i drą się wtedy przeraźliwie z (niekoniecznie) nieuzasadnionego strachu, że dla następnych żarcia nie starczy. Potężny, wielogłośny szczek niesie się na całą okolicę, świadcząc, że są także ludzie wrażliwi na krzywdę naszych braci mniejszych, myślę o opiekunach tych skrzywdzonych istot. Mam wówczas wrażenie, że uruchomiono jednocześnie dziesiątki głośników z informacjami o sukcesach wybornie rządzonego państwa i o produktach, które winniśmy natychmiast kupić, bo najlepsze mleko jest z najlepszego mleka od fioletowej krowy. Nie, to chyba chodzi o czekoladę, bo dobre mleko jest białe jak proszek do prania ze specjalną formułą. Latarnia morska 2, 2007 Zaraza i cholera czyli globalizacja Ze zgrozą, gniewem i złością przeczytałem w prasie rozmowę z Antonio Negrim, byłym rewolucjonistą przed ćwierćwieczem oskarżonym o współpracę z Czerwonymi Brygadami i skazanym na trzydzieści lat mamra, dziś głośnym włoskim filozofem, autorem znaczących w świecie książek. Ten drań twierdzi, że my, Polacy, jesteśmy reakcjonistami! Uosabiacie wszystko, co w reakcjonizmie najistotniejsze – katolicyzm, arystokratyzm, populizm. Łobuz ponadto opluwa nasz obecny ustrój, twierdząc, że Kiedy ktoś przyjeżdża do dawnych krajów socjalistycznych widzi przede wszystkim jedno - kapitalizm złodziei. A i tego mu mało, więc głosi opryszek, że europejskie poszczególne kraje nadal kurczowo trzymają się swej historii, swych przyzwyczajeń, które są bez wyjątku podłe i nędzne. I konkluduje ścierwo: czas skończyć z tym gównem –państwem narodowym. A wszystko dlatego, bo Negri (paskudny włoskojęzyczny komuch, umaczany w krwawym lewackim fundamentalizmie) jest teraz wrednym globalistą! Gdyby kto zapomniał, co za świństwo ta cała globalizacja, to proszę: Globalizace je termin použivany k popisu změn ve společnosti a ve světové ekonomice, které jsou důsledkem dramatického vzrůstu mezinárodniho obchodu a sbližováni kultur. (Podaję po czesku, by pokazać, czym grozi globalizacja w dziedzinie komizmu). Procesy globalizacyjne prowadzą nieuchronnie do uniformizacji o wymiarze planetarnym, zwłaszcza że następuje przerażająca homogenizacja (ujednolicanie) kultur. Globalizacja niszczy (i być może całkowicie kiedyś wyeliminuje) barwny świat wielu cennych obyczajów różnych warstw społecznych oraz narodowości. Ot choćby tak cenny dla antropologów zwyczaj obrzezania niewiast afrykańskich (wyciachiwanie im w dzieciństwie łechtaczek, by jako kobiety nie odczuwały niestosownych przyjemności płciowych podczas obcowania z stękającym z rozkoszy dziarskim Murzynem lub innym chłopem). Być może po wiekach globalizacji muzułmanie i inni czciciele Inteligentnego Projektu niepotrzebnie przyznają swoim kobietom prawo bycia czymś znaczniejszym od oślic i zwyczajnych szmat, a nawet zrównają je w prawach z mężczyznami. Jest też możliwe, że albańscy górale, kiedy chwyci ich w swe szpony globalizacja, zaprzestaną pięknego procederu wystrzeliwania (ulubiony rodzaj tamtejszej wendetty) tych rodzin sąsiadów, które im w czymś zawiniły. Globalizacja może też nieszczęśnie spowodować zanik analfabetyzmu w różnych rejonach globu, a co gorsza wyeliminować prymitywny, ubogi, niepoprawny język przeróżnej dziczy, w tym jej przedstawicieli do parlamentu. Np. przestaną mówić szczelać, ućciwy, wziełem. Zabraknie wówczas argumentu na rzecz posiadania odrębnej narodowości z przyczyny mówienia odmianą dawnej gwary. Generalnie bowiem globalizacja jest w stanie wykorzenić przeróżne odmiany jakże kolorowej i zabawnej ciemnoty, które się obecnie z troską kultywuje. W tym nawalania się na cepami (globalizacja przemysłowa już zniszczyła bezpowrotnie ten cenny wiejski przyrząd służący także do ręcznych omłotów). Już przecież widać postępujący brak na wsi sztachet tak niezbędnych do rachowania się parobków po tańcach i popijawie w remizach strażackich. Dawne, wygodne urządzenia zastąpiono płotami z metalu oraz betonu, materiałów trudnych do wyrwania w razie niezbędnej potrzeby nauczenia kultury mołojców z sąsiedniego sioła. Ba, z przyczyny postępu globalizacyjnego odczuwa się również brak samych parobków, których prace wykonują obecnie mechaniczne urządzenia albo nikt. Już tych kilka przykładów dowodzi, jak strasznych spustoszeń dokonuje w kulturze wielu nacji, szczególnie polskiej, przeklęta globalizacja. Szczególnie niebezpiecznym produktem globalizacji w sferze politycznej może być zaniknięcie tych różnic między narodami, które od tysiącleci dają powody do wzajemnego wyrzynania się, czyli do sprawiedliwych wojen. No bo wyobraźmy sobie ujednolicony świat bez konfliktów –o czym wówczas jazgotać będą wszelkie media? Na szczęście przeciwdziałają globalizacji makroświata (w tym cocakolonizacji, makdonaldyzacji oraz makdisneyzacji) miłośnicy prostej fundamentami kultury islamskiej, starając się wyrżnąć, a zwłaszcza wybombić, wielbicieli cywilizacyjnych miazmatów Zachodu.. Niestety, nie zdają sobie sprawy, że proponują tylko zamianę jednego rodzaju globalizacji na drugą, na którą składa się szariat czyli koraniczne prawo, jedyna słuszna religia, zniszczenie nauki, zbiorowe poniżenie babstwa, zastąpienie wódeczności przez psujące zęby słodycze, itp. Chińczycy w spóle z Koreańczykami północnymi szykują światu konfucjański komunizm, rodzaj globalizacji w oparciu o niekrytykowalną władzę autorytarną (jej posmak znamy z idei jednego wodza w sojuszu z ciemnotą, czy jednego narodowego narodu. Globalizacja może nas tych bezcennych dóbr pozbawić! Latarnia morska 3, 2007 Zmutowani Od wieku prawie (wkrótce stuknie mi setka) szukam odpowiedzi na pytanie dla mnie podstawowe: skąd bierze się ścierwo? To ścierwo, co wypełza z otchłani szaletu i lokuje się na trybunie, by głosić, że godni ludzie są łajnem, a ono, ścierwo, cnotą i miłością. To, co lęgnie się w stajni i utytłane wychodzi między ludzi jako ogier wiejski, przybierając stopień generalissimusa strażników ognia, i opowiada, że naśladowanie złachmanionych moralnie rodziców przez dzieci jest wsiowym prawem, świętą tradycją nepotyzmu i korupcji. To ścierwo, które motłoch czerpie beczkami ze skondensowanych ścieków oraz odchodów cywilizacji, wnosi na telewizyjne salony kultury i radośnie wylewa, by wezbranymi rynsztokami poprzez media wpływało matołom do wydrążonych umysłów. To, co zamienia świątynie w chlewy. Które powoduje, że bezwstydna dziwka, ordynarna niby nieokrzesany producent gnoju, bezczelna i grubiańska złajdaczona pracownica portowego zamtuza (udał mi się nadzwyczajnie ten portret damy z progu XXI wieku!) staje się powszechnie wielbioną idolką wielkich stad pustych dziewuch i chamskich, miejskich parobasów. Założyłem, że, zgodnie z wiedzą o wszystkich genialnych wynalazkach, odpowiedź na moje nadwrażliwe pytanie musi być haniebnie prosta, choć oczywiście niezauważalna. Przykładem Archimedes taplający się w niebezpiecznej wannie wasermana, by wyprodukować okrzyk eureka!, albo Newton w sadzie z robaczywymi jabłkami, co spadają na siwy łeb pomagając wykryć powszechną grawitację, itp. Potrzebny zatem w takich chwilach jedynie moment oświecenia, tzw. satori). Rozwiązanie śmierdzącej tajemnicy, skąd bierze się ścierwo, było oczywiście pod ręką. Należało tylko przypatrzyć się rozpowszechnionym jak zaraza dżumy grom komputerowym. W większości z nich występują mianowicie mutanci. Co to jest mutant? Jest to istota, głównie człowiek, przemieniony w mechaniczne gówno. Muskularny, opancerzony, wyposażony w ręczne laserowe działo przeciwlotnicze. Służący do zabijania, najlepiej masowego, głównie ludzi. Żeby dzieciaki, posługując się pauerem (mocą) tego łoriora czyli wojownika, przyzwyczajały się do mordu i w chwili depresji spowodowanej nudą mogły z broni automatycznej kosić na śmierć, np. kolegów i brzydkich nauczycieli szkolnych. Oczywiście wcale nie uważam, że morderca z gier komputerowych to ścierwo. Wprost przeciwnie, jest to bohater (ang. hero) tym większy, im liczbowo więcej pozbawia innych życia, w służbie ojczyzny albo podobnej sprawiedliwości, zwłaszcza cennej wychowawczo rozrywki. W przypadku omawianego problemu mam na myśli sam proces mutacji, ową powszechną teraz przemianę człowieka w łajno. Co zaś wystarcza, że istota teoretycznie ludzka staje się ścierwem? Co jest koniecznym warunkiem wyjściowym przemiany? Otóż wystarcza że owa bezpodmiotowość jest absolutnym zerem, istotą bez właściwości zupełnie nie skłonną do na przykład ciężkiej pracy czy wytrwałej nauki. W wypadku dziewczyn musi posiadać znaczne cycki (ludowo dydy, stąd najbardziej popularna idolka Dyda) oraz pociąg do obnażania swego elementu płciowego. Gdy chodzi o mężczyzn, w tym chłopaków z młodzieżówki, potrzebne jest zwyczajne, ludzkie powonienie informujące posiadacza nosa, która partia najbardziej śmierdzi, by do niej natychmiast wstąpić i jak waleczna hiena bronić głoszonych przez jej führera ideałów. Są to wystarczające warunki, by całkowicie zmutować na ścierwo. I publicznie dowodzić swymi działaniami, że istocie człowiekopodobnej zbędny jest jakikolwiek talent, wychowanie, poczucie godności, honoru, przyzwoitości, empatii czy inne tak zwane kiedyś zasady. Mutanci stanowią smakowite ścierwo dla tabloidów wzbogacających się na karmieniu publiczności tym zgniłym mięsem, najczęściej w postaci atrakcyjnych, barwnych chrupek dla oczu i uszu. Nosi to obecnie nazwę obowiązku upowszechniania kultury wysokiej. Podczas niedawnego wykładania tej humanistycznej teorii ścierwa otrzymałem był od naiwnego dzieciaka pytanie, czy zmutowani nie ogarnęli czasem wszelkich dziedzin, w tym ptaków latających? Dzieciakowi podejrzany wydał się bowiem dzięcioł. Zamiast, jak rzesze podobnych, zbierać robaczki, pożerać gąsienice, pochłaniać nasionka ostów czy wydziobywać otwory w ociekających sokiem krwawych czereśniach, ten, jak psychopata, dla zdobycia jadła kuje otwory w twardych drzewach doznając tysięcy wstrząśnień mózgu na minutę pracy. Więc niechybnie zmutowany? Nie, wyjaśniłem twardo. Ciężko pracujące na swój byt zwierzęta nigdy nie stają się ścierwem! Zaszczyt ten przynależy czasem tylko różnym ludziom. Latarnia morska 1-2, 2009 / 1, 2010 Garść wiadomości o noblistach oraz ich obowiązkach Jeden profesor na moją prośbę zrobił malutkie badanie. Dwudziestu czterech studentów obojga płci to żadna próbka do uogólnień socjologicznych. Nawet jeśli studiują nauki społeczne. Dwa tuziny baranów nie mogą świadczyć o baraństwie wszystkich owiec. Poza tym student nie ma obowiązku wiedzieć o noblistach. W żadnym planie studiów nie ma takiego przedmiotu. Nie ma też (z wyjątkiem studiów kulturoznawczych) wykładów i ćwiczeń z kultury, gdyż do niczego się to potem nie przyda. Z przedstawianych tutaj tylko jedna studentessa krowiooka (jak bogini mądrości Atena) i krowiobrzucha jednocześnie, wyraziła przypuszczenie, że niedawno nagrodę w dziedzinie literatury wziął chyba jakiś Turek. Nazwisko ma nie do zapamiętania, dziwne, tureckie. Zgarnął milion trzysta sześćdziesiąt tysięcy dolców! Tylko takie rzeczy warto wiedzieć. Wypływa stąd pierwszy obowiązek noblisty: winien posiadać porządne, ludzkie nazwisko. Profesor zadał nieukom obowiązek (chyba niesłusznie) zorientowania się w zagadnieniu współczesnych laureatów Nobla. Żeby było łatwiej, tylko z literatury. I po jakimś czasie (chyba zbyt późno) przepytał. Co może zaowocować skargą studentów, że molestuje się ich zbędnymi duperelami. I tak wyszło, że w roku 2006 nagrodę ową wziął (jedna z odpowiedzi) Organ Panurg. To pozytywne, że studentka zna skądś nazwisko filozofa i nauczyciela Pantagruela ze słynnej satyry Franciszka Rabelais (Przy okazji dedykuję studentom w celu dydaktycznym piękny wierszyk z dzieła księdza kanonika: Boże, nie pozwól nam błądzić marnie. Wejrzyj na swoje stroskane dzieci. Zrób z mego zadka jasną latarnię. Niech dobrym ludziom naokół świeci.) Oczywiście w ogniu dyskusji nazwisko nobliście poprawiono na właściwe: Orhan Pamuk. Niemniej przy okazji upierano się, że nie tak dawna polska noblistka nosi nazwisk Wiesława Wisłocka. Studenci potwierdzili też, że przekopali współczesne bezstronne media, bowiem zapodali, że rzeczona poetka Wisłocka tworzy liberalną antypolską pornografię i była sekretarką Stalina, dla którego machnęła różne panegiryczne epopeje. Czyli wstyd i hańba. Oraz zgorszenie młodzieży. Powinien tego miliona chapnąć kto inny, zasłużony dla moralności i dobra kraju. Z czego wynika, że drugim obowiązkiem noblisty jest posiadanie właściwego światopoglądu. Innym współczesnym laureatem wielkiej nagrody jest (przepraszam, że nazwisko podam w formie poprawnej) Imre Kertész. Według indagowanych studentów podobno Węgier, ale w istocie Żyd. Taka to sprawiedliwość Szwedzkiej Akademii dosyć ślepo przydzielającej pisarzom szmal. Noblista więc winien być raczej wszechwęgierskim aryjczykiem. Dostało się również austriackiej laureatce, Elfriede Jelinek. Student miał przy sobie wycinek z bardzo czarnej gazety z recenzją z jej dzieła, powieści Pianistka. Utwór to plugawy, niby o wyzwoleniu kobiet, ale generalnie płciowy rynsztok. Obowiązkiem więc noblistki winna być budząca szacunek bezpłciowość. Jak na przykład w nagrodzonym kiedyś Noblem słynnym dziele pana Sienkiewicza Quo vadis, gdzie wprawdzie płonie Rzym, z chrześcijan robi się odżywkę dla zwierząt, kobiety są masowo gwałcone, ale opatrzność wyłącznie czuwa na cnotą głównej bohaterki. Tak należy robić powieści o paniach! Noblista włoski Dario Fo to obrzydliwy komuch i błazen. Harold Pinter narkoman i pijaczyna. Zatem posiadanie wspomnianych poglądów oraz nałogów jest antyobowiązkiem noblisty. Czesław Miłosz w zasadzie słuszny. Ale Polak nie całkowity, bo litewski. Skąd wniosek, że byłoby najlepiej, gdyby Szwedzka Akademia przyznawała nagrody Polakom pełnym, może nawet wszechpolskim. Zresztą wyróżnienie to należało się nie Wisłockiej i nie Miłoszowi nawet, tylko tym, o których wiadomo, że byli Wielkimi Polakami Naszymi. Studenci, o których mowa, tej ponurej wiedzy o gigantach współczesnej literatury nie wysnuli z własnych, w zasadzie pustych rozumków. Skorzystali z obłędnych opinii utrwalanych obecnie w naszej gnijącej kulturze przez słuszne i moralne media. Opinii jednostronnie i wściekle politycznych, wrogich obiektywizmowi, rozumowi oraz wolności. Z drugiej strony wiadomo, że wolność to również prawo nie zaśmiecania sobie głowy informacjami o jakichś tam pisarczykach. Są to śmieci zbędne na studiach, podczas starania się o pracę i w pracy. Tym bardziej po pracy: kto głupi jedząc tłuste kiełbasy z grilla i przepychając je piwem rozmawia o Nagrodzie Nobla? Owszem, gdyby dawano Nobla za skoki narciarskie, albo za siedzenie w bolidzie podczas Formuły I, byłoby o czym gadać! Latarnia morska 1, 2007 Do Wielmożnej Pani Dody list proszalny Miłościwa Pani, Bogini Tłuszczy, Władczyni Hołoty, Carowo Pospólstwa, Damo Lumpenproletariatu, Gołąbeczko Hałastry, Królowo Motłochu, Monarchini Gminu, Cesarzowo Mętów, Imperatorko Szumowin, Czcigodna Anodo, Piękna Katodo, Hegemonko Wydrążonych z Mózgu, Wieżo z Kości Udowej, Gwiazdo Przewodnia, Pocieszycielko Strupionych, etc, etc… No i przede wszystkim Dziedziczko na Telewizji! Oczywiście bez obrazy, bo liczą się twarde fakty. Co droga Pani, posiadaczka takiego wspaniałego IQ doskonale wie. Należne Pani tytuły, jakie ośmieliłem się wymienić, nie wszystkie zresztą, przez niektórych żurnalistów używane są dwuznacznie: spryciarze traktują je serio, kiedy, mając z tego szmal, zwracają się do Pani zapamiętałych wielbicieli, natomiast w kontaktach z wykształciuchami robią z niesmakiem perskie oko, że niby muszą taki szajs na polecenie zwierzchników propagować, choć bardziej chcieliby służyć wielkiej sztuce pana Mozarta czy obywatela Pendereckiego, ale cóż, kasa jest życiodajna, pojmie to każdy! Ja tam walę szczerze: reprezentuję sztukę inną niż powszechnie szanowana gówniana, której szanowna Pani jest generalnym symbolem i Pierwszym Idolem w Rzeczypospolitej chamów. Zagospodarowała Pani leżące odłogiem pospólstwo i była to idea genialna, bowiem obrodziła powszechnym uznaniem i olbrzymimi wpływami na konto. Niewątpliwie mogło to uczynić każde beztalencie, ale to Pani prawie pierwsza u nas wpadła na prawidłowe sposoby: gołe uda, wypakowany pośladek, wydostający się na zewnątrz cyc, jako atrybuty główne popularnego śpiewactwa opartego o bezprzykładną bezczelność. Szlaki dla szanownej Pani przecierano długo, jeżdżąc ciemniakom po mózgach egzotycznym tercetem czy samolotem jednego Wiśniewskiego z Dyndaryną na ogonie. Co za ironia zjawisk historycznych: jeden Wiśniewski padł, by drugi Wiśniewski mógł w upragnionym przez posiadaczy kapitalizmie wprowadzić kicz jako produkt pierwsza, umiłowana klasa! Nic tylko odczuwać podziw! Wielka jest ćma matołów i tumanek, a tylko jedna potrafiła się w tym nawozie kultury urządzić! Wprawdzie potem, zobaczywszy że do rozrabiania w sztuce potrzebne jest nic: żadne umiejętności i dyspozycje, zero iskry bożej, a tylko chwalebny ryk dziennikarzy prących na czele tłumu, pojawiły się do uwielbiania liczne mroczne artystki, takie jak Muchocipek czy Cichołapek albo sami bracia Mruczkowie. Zastanawiałem się, czy rzeczonej supliki błagalnej nie słać właśnie do nich, ale to Pani jest Pierwszą Damą nieprzebranych zasobów kulturowego śmiecia i w dodatku, w przeciwieństwie tamtych idolek, zdaje sobie z tego sprawę, a ironiczne zniewagi ma głęboko w ładnej dupie i wysterczonych cycach, zasadniczych walorach swej sztuki pieśniarskiej. Można z przekąsem, tak jak to czynię, a nawet ze złośliwym szałem mówić o Pani sukcesach i pozycji w sztuce (rozrywkowej), przecież każdy powodzenia zazdrości i też chciałby. Wydobywszy na wierzch, z pewnością trafnie, nieocenione wartości prezentowanej przez Panią wielkiej (w sensie ilościowym) sztuki, przejdę do sedna sprawy. Otóż, też pierwszy, tak jak Pani!, wpadłem na pomysł, byśmy swe wysiłki połączyli. Ja, o czym Pani z całkowitą pewnością nie wiadomo, jestem prowincjonalnym pisarzem, siwołysym staruszkiem produkującym prozę. Wystartowałem przed wiekiem całkiem udaną, raczej odkrywczą, powieścią pod tytułem Cigi de Montbazon. Życzliwi radzili mi wówczas, bym z kartoflanego miasteczka natychmiast przeniósł się do stolicy, bo tam biją źródła powodzenia: można się bezpośrednio podlizywać opiniotwórcom, nawiązać stosunki, zwłaszcza płciowe, ze starszymi wiele mogącymi paniami od literatury, antyszambrować w telewizji. Umiłowawszy jednak ziemniaków ponad centralne możliwości bezkresne pola kwitnących, pozostałem i zostałem zakopcowany. W konsekwencji dopadła mnie ziemniaczana zaraza zapomnienia i zwyczajnej biedy. Szanowna Pani mogłaby mnie z tej zgnilizny łatwo wydobyć! Wystarczyłoby tu i ówdzie, szczególnie na wyjących koncertach wspomnieć gawiedzi oraz gangsterom opinii publicznej, że jestem Pani ulubionym od dziecka pisatielem, że dzieła moje są głównie pornograficzne i to one skłoniły Panią do chętnego pokazywania publiczności cyca oraz półpośladków. I tak przy Pani płomiennej popularności upiecze się mój jesienny kartofelek powodzenia u motłochu. A co by Pani z tego miała? No właśnie, nic. W tym rzecz. Wielka Artystka bezinteresownie zdychającemu skrybie! No i, jeśli niebo istnieje, zasługa na poczet grzechów, a pokazywanie gołych urządzeń damskich grzechem jest podstawowym, jak wiadomo teoretycznie. Przede wszystkim może to być kaprys. Pierwszej Damie Rozrywki Krajowej nie tylko przysługuje prawo do fanaberii, ale wręcz pożądane są dziwaczne, niezrozumiałe chętki, na przykład Madonnie codziennie niezbędny jest nowy sedes pod wymęczony robotą zmurszały zadek. Wielmożna Pani mogłaby zaś, co za idiotyczna fantazja, promować pisarza! Byłoby to tak głupie, że aż konieczne. Jako kobieta inteligentna nadmiernie wie Pani również, że macherzy od manipulowania łajnem dla kaprysu motłochu mogą Panią zgnoić w każdej chwili. Mógłbym wówczas dać twarde świadectwo o wielkim Jej sercu i naturalnie umyśle. A przecież w chwilach, kiedy wszyscy nas opuszczają, liczy się nawet byle łachmaniarz stający przy boku, zwłaszcza że wtedy Pójdę i wejdę na drzewo, wezmę karabin i granat i będę się bił za Dodę moją artystkę kochaną. No to jak, Primadonno Narodowego Śmietniska Kultury ? Latarnia Morska 2, 2010/ 1, 2011 O poczynaniu państwowotwórczym Coraz bardziej upowszechnia się podejmowanie czynności płodzenia w miejscach nie do pobożnego aktu przeznaczonych, jak poświęcone łóżka, lecz bez mała wszędzie, w tym osobliwych. Obserwuje się przypadki działań płciowych na dachach wszelkich budynków, w tym przy opieraniu się kobiet o anteny zbiorcze, co zwiększa przypływy pornografii w programach telewizyjnych. Widziano pary nakłuwające się w autobusach komunikacji miejskiej, a nie było to pożądane dziurkowanie biletów na przejazd. Dzikusy dzióbią się seksualnie w windach, na schodach i w drzwiach obrotowych. Zauważono smutne incydenty trykania się obywateli na wysokich drzewach, przez co patrząca na nieobyczajność dziatwa nabywać może chorobliwego wydłużenia szyi (tzw. żyrafienie współczesnych pokoleń młodzieży polskiej). A przecież w wyniku każdego takiego zbliżenia, co zresztą winno być zasadą, powołany do życia może zostać człowiek! Mniejsza, gdy zwyczajny liberał, albo co gorsza socjaldemokrata. Tragiczne, gdyby w podobnych okolicznościach spłodzono senatora! Dostojnika i przyszłego prawodawcę, kto wie, czy nie autora senatorskiej ustawy, na której uchwalenie tak czekamy: Prawo o szpuncie w Rzeczypospolitej, regulującej zasady obowiązkowego zatykania kobiet kołkiem drewnianym, (w warstwach ubogich plastikowym), by nie były zdolne narządu żeńskiego używać inaczej, jak za zezwoleniem zwierzchności celach prokreacyjnych. Byłoby rzeczą nader niedopuszczalną płodzenie praworządnych obywateli, zwłaszcza zaś posłów i senatorów w warunkach zwyczajnych albo niestosownych. Dlatego ustala się: Podstawowe zasady płodzenia: Jako że powoływanie do życia przyszłego uczestnika życia państwowego nie jest biologicznym (zwierzęcym) aktem płciowym, lecz aktem moralnym oraz politycznym o najwyższej doniosłości dla kraju, ma ono przebiegać w atmosferze powagi, skupienia i ojczyźnianego nastroju. Winno się ono odbywać w odpowiednio przygotowanym miejscu, właściwym czasie, podniosłych okolicznościach w sposób uroczysty, a wykonane być przez zasłużonych dla państwa rodziców (w wypadku tworzenia przyszłego senatora najlepiej przez senatora i senatorzycę). Zwykli zasłużeni obywatele winni to czynić w zaciszach swych sypialni udekorowanej fotografiami przodków oraz portretem aktualnego autorytetu moralnego). Przy robieniu natomiast prawodawcy Rp za miejsce najstosowniejsze uznaje się sypialnię pałacową, najlepiej w Łańcucie, przybraną w arrasy i gobeliny, ustrojoną buńczukami, rohatynami, skrzyżowanymi karabelami, buzdyganami oraz wieńcami z suszonych aborcjonistów w najlepszym gatunku. Łoża do przedstawianych czynności muszą być twarde, zespawane z dwuteowników oraz profilowanych prętów budowlanych fi osiem i spryskane betonowym kożuszkiem, Nie przyjemność bowiem (prymitywna) rodzicieli, lecz akt państwowy ma być na nim wykonany dla dobra pokolenia i przyspieszenia rozwoju oczyszczonego kraju. Rodzic senatora winien być człowiekiem już statecznym, około osiemdziesiątki, z dobrze już utrwaloną sklerozą, aby nie tylko przekazać ją potomkowi i wybawić w ten sposób od starań o sklerozę własną, z podejrzanych źródeł, lecz aby natychmiast zapomnieć o wykonanych nieprzystojnych czynnościach. Matka senatora powinna dysponować poglądami płciowymi Emilii Plater, być prawną i wierną małżonką wytwórcy dostojnika i wykazać się następującymi dokumentami: Świadectwo komisyjne niewrażliwości na pieszczoty erotyczne, zaświadczenie o całkowitym zaniku drugorzędnych cech płciowych (głównie wypukłości cielesnych oraz owłosienia w pewnym miejscu), dyplom dziewictwa w drugim przynajmniej pokoleniu oraz trzema świeżymi skalpami aborcjonistów (lub sześcioma aborcjonistek). Akt poczęcia rodzice wykonują z opaskami na oczach i w strojach dawnej szlachty, więc ubrani w baczmagi, bekiesze, czamary, czepce, delie, famurały, gierzynki, gzła, jupki, kiece, kiwiory, kontusze, łubki, manele oraz pągwice, zależnie od posiadanej płci. Przed momentem decydującym kobieta podwija po omacku kiecę, natomiast staruszek uczkur, którym zawiązane ma spodnie, chwyta za ozdobione złotymi (lub srebrnymi w przypadku niedostatku) kutasami końce rozwiązuje. Reszta czynności jak u gminu, tyle że bez chamskich oddechów, okrzyków i jęków prostaczego zadowolenia. Natomiast przy śpiewie jakim uroczystym, podnoszącym na duchu, o rycerzach spod kresowych stanic. Obowiązkowe sztychy wykonać jak kindżałem w serce wroga. Jest to jedyny prawidłowy sposób poczęcia senatora, który potem sprawując swój mandat zlecony przez motłoch, uchwali wszelkie prawa przywracające Polskę średniowiecznej Europie. 2008