kliknij i pobierz dodatek
Transkrypt
kliknij i pobierz dodatek
190 lat „Gazety Polskiej” Popowstaniowe losy „Gazety Polskiej”. Ucieczka do egzotycznych zakątków świata Jerozolima. Tu Juliusz Słowacki modlił się u grobu Chrystusa w styczniu 1837 r. Dodatek pod redakcją Agnieszki Kowalczyk „„ Cela X Pawilonu Cytadeli Warszawskiej. Akwarela Edwarda Jurgensa Najważniejszy dla czytelników „Gazety Polskiej” był fakt, że po powstaniu listopadowym nie przestała ona istnieć. Mimo iż szalejąca cenzura sparaliżowała ruch wydawniczy, ukazywała się ona nadal, choć pod zmienionym tytułem. Teraz już jako„Gazeta Codzienna” nie tylko musiała walczyć o przetrwanie, lecz także usilnie dążyć do przezwyciężenia powszechnie panującego marazmu. Jej bronią przeciwko usypianiu narodu przez natłok beznamiętnych informacji prasowych stawały się m.in. barwne i frapujące opisy rozmaitych zakątków świata. Budziła fascynację odmiennością egzotycznych krajów i wschodnich kultur. Pozwalała doświadczyć tajemniczej aury krain Północy – dzikich i ponurych, takich jak Szkocja Osjana i Scotta. Wyprawiała wreszcie swych czytelników przygnębionych niewolą i znudzonych skostnieniem prasy na Wschód, do Ziemi Świętej, do źródeł cywilizacji i kolebki chrześcijaństwa. Mecenas projektu II DODATEK SPECJALNY \ 190-lecie „Gazety Polskiej” czonych i głodnych zesłańców gnano do Mińska i Bobrujska, a stamtąd na Syberię. Dwie trzecie z nich nie przeżyło tej nieludzkiej drogi. Ta twierdza to symbol carskiego terroru „„ „Ostatnie słowo pociechy w Cytadeli Warszawskiej”, litografia angielska z 1864 r. Największym jednak zagrożeniem dla władzy rosyjskiej w Królestwie Polskim były nauka, kultura i oświata, które najsilniej kształtowały poczucie tożsamości narodowej. Bo tylko dzięki własnemu piśmiennictwu, jak głosił niegdyś współtwórca „Gazety Polskiej” Maurycy Mochnacki, naród mógł uznać się w swoim jestestwie. W te właśnie dziedziny aktywności intelektualnej i artystycznej Polaków car wymierzył najmocniejszy cios. 1 Cytadela, walka z polskością i nieco egzotyki Upadek powstania listopadowego zapoczątkował w Królestwie Polskim gwałtowną falę represji. Car Mikołaj I postanowił ostatecznie rozprawić się z buntownikami. C hciał udowodnić Polakom, że ich pragnienie wybicia się na niepodległość to tylko mrzonka romantycznych szaleńców, owych Konradów i Kordianów, których starcie z potężnym Imperium Rosyjskim musiało zakończyć się druzgocącą klęską. Ogłoszona 1 listopada 1831 r. amnestia miała jedynie charakter propagandowy. Teraz dopiero władca Północy mógł objawić w całej pełni swą despotyczną naturę i uruchomić machinę terroru, gotując okrutny los tysiącom byłych powstańców. Dziesięciu przywódców narodowego zrywu, w tym księcia Adama Jerzego Czartoryskiego i Joachima Lelewela, skazano zaocznie na karę śmierci przez ścięcie toporem. Ponad 200 polskich patriotów powieszono, a kilkadziesiąt tysięcy zesłano na Syberię, wcielając do Korpusów Specjalnych (Kaukaskiego, Orenburskiego i Syberyjskiego) bądź kampanii karnych. Żołnierzy pozostałych w kraju na mocy carskiego ukazu z 1832 r. czekała 15-letnia służba w armii rosyjskiej, a uczestników nocy listopadowej aż 25-letnia! Kierowano ich głównie na Kaukaz, by tam tłumili powstanie walczących o wolność Czeczeńców. Car nie znał litości. W głąb Rosji wywoził nawet dzieci. Chłopców w wieku od 7 do 16 lat grupowano w specjalnych batalionach tzw. kantonistów. Ostatecznym celem było wynarodowienie najmłodszych Polaków i uczynienie ich bezwolnym narzędziem despotyzmu. Wycień- Władzę nad „ziemią buntowników”, jak nazywano Królestwo Polskie w Petersburgu, objął w lutym 1832 r. feldmarszałek Iwan Paskiewicz, ten sam, który stłumił powstanie listopadowe i szturmem wziął Warszawę. Ów pogromca Polaków otrzymał od cara tytuł „księcia warszawskiego”, a swe rządy rozpoczął od wznoszenia twierdzy – miejsca stacjonowania wojsk rosyjskich i ciężkiego więzienia dla wrogów caratu. Najpierw rozkazał zburzyć Żoliborz. Warszawianie z przerażeniem obserwowali, jak ściągano tysiące robotników nie tylko z Królestwa, lecz także z głębi Rosji, by zrównać z ziemią stary Joli Bord – przepiękną dzielnicę willi i ogrodów z XVII-wiecznym konwiktem pijarskim. Od strony Powązek i Muranowa ciągle dochodziły groźne odgłosy wybuchów. Wysadzano w powietrze rezydencje magnackie – Fraszki, Faworyty, Sans Souci, by w ich miejscu wznieść budzący powszechną grozę pomnik rosyjskiego despotyzmu – Cytadelę Warszawską. Ta górująca nad miastem twierdza miała stać się symbolem carskiego terroru w Królestwie Polskim i nieustannie przypominać, co czeka tych, którzy próbowaliby przeciwstawić się panującej władzy. Największy strach budził Pawilon X Cytadeli. Mieściły się w nim cele dla więźniów politycznych, punkt zborny wywożonych na Sybir oraz siedziba Stałej Komisji Wojenno-Śledczej, na której czele stanął znienawidzony Andrzej Storożenko. Carskie represje nie ustawały. Na Królestwo Polskie nałożono olbrzymią kontrybucję w wysokości 22 mln rubli oraz ciężar utrzymania wojsk okupacyjnych. Skonfiskowano 726 majątków należących do uczestników powstania, emigrantów i zesłańców. Zniesiono liberalną konstytucję z 1815 r., zastępując ją tzw. Statutem Organicznym z 26 lutego 1832 r., który poważnie naruszał autonomię Królestwa Polskiego, czyniąc je nierozdzielną częścią Imperium Rosyjskiego. Zniesiono polską armię, sejm, oddzielny budżet, odbierając nam tę zaledwie namiastkę poczucia wolności i niezależności. O polityce terroru i rządach silnej ręki świadczy najlepiej scena, która rozegrała się w Łazienkach podczas wizytacji Warszawy przez cara w 1835 r. Wówczas to imperator odmówił przyjęcia przysięgi na wierność polskiego ziemiaństwa i mieszczaństwa, oświadczając, że wybawi tę część społeczeństwa od konieczności składania fałszywych obietnic. Do narodu polskiego przemawiał buńczucznym tonem, z pozycji despoty, tak by zgromadzonych sparaliżował strach: „Słowa nic nie znaczą. Trzeba czynem dowieść, że się wyrzekło mrzonek o niepodległości i postanowiło wiernie służyć cesarzowi Rosji”. Wtedy też objawił Polakom prawdziwe przeznaczenie Cytadeli: „Zbudowałem cytadelę i za najmniejsze zaburzenia każę z niej zbombardować i spalić Warszawę […] i na pewno jej nie odbuduję”. „Gazeta Codzienna”, lecz nadal „Polska” Największym jednak zagrożeniem dla władzy rosyjskiej w Królestwie Polskim były nauka, kultura i oświata, które najsilniej kształtowały poczucie tożsamości narodowej. Bo tylko dzięki własnemu piśmiennictwu, jak głosił niegdyś współtwórca „Gazety Polskiej” Maurycy Mochnacki, naród mógł uznać się w swoim jestestwie. W te właśnie dziedziny aktywności intelektualnej i artystycznej Polaków car wymierzył najmocniejszy cios. Po zdobyciu stolicy nakazał likwidację Uniwersytetu Warszawskiego, a wszystkie istniejące w Królestwie gimnazja zamknięto na dwa lata. Młodzieży zabroniono studiowania na zagranicznych uczelniach, w tym na Uniwersytecie Jagiellońskim. Rozwiązano Towarzystwo Przyjaciół Nauk – najważniejsze bodaj centrum polskości, którego celem od 1800 r. było utrzymanie narodowości dzięki intensywnemu rozwijaniu ojczystej nauki i literatury. Car rozprawił się również z dziennikarzami, którzy w czasie powstania listopadowego przejawiali największą aktywność jako gorliwi orędownicy walki o niepod- Mecenas projektu III Porwanie dzieci polskich przez żołnierzy rosyjskich na placu Zamkowym w Warszawie Po szturmie Warszawy Mochnacki, Bronikowski i Janowski opuścili ojczyznę, udając się na emigrację. Ostatnie lata życia przyszło im spędzić„na paryskim bruku”, ale nawet na obczyźnie nie przestali być bojownikami o narodową sprawę. Mochnacki został naczelnym publicystą„Pamiętnika Emigracji Polskiej”i stworzył monumentalne dzieło historyczne„Powstanie narodu polskiego w roku 1830 i 1831”. Bronikowski też chwycił za pióro i rzucił się w wir publicystki – redagował czasopismo„Feniks”(1833–1835),„Kronikę Emigracji Polskiej” (1834–1839), wydawał pismo„La Revue Slave” (od 1839 r.). Z kolei Janowski po swoim przybyciu do stolicy Francji został współzałożycielem Towarzystwa Demokratycznego Polskiego. Teraz walczył w imię tych samych ideałów, którym wierny był zawsze jako dziennikarz i redaktor powstańczej „Gazety Polskiej”. Jego działalności przyświecały dwa wielkie cele: polityczny i społeczny – wyzwolenie zniewolonej Polski i wyzwolenie zniewolonych włościan, co stanowiło realizację motta„Gazety Polskiej”– Salus populi – dobro ludu. Janowski był chyba najgorliwszym wyznawcą tej idei spośród wszystkich demokratów związanych z Wielką Emigracją, o czym świadczy najlepiej jego wizerunek nakreślony przez Teodora Tomasza Jeża w „Sylwetach emigracyjnych”:„Zadaniu i celowi […] tej demokracji polskiej, której gwiazdą przewodnią był […] patriotyzm, poświęcił się Janowski duszą i ciałem. Dla Polski żył, Polską oddychał, pragnąc, ażeby ona za wzór państwom i narodom służyła. […] Był on w Demokracji skrajnym – nieprzejednanym... i takim pozostał do śmierci”. ległość i bezlitośni krytycy polityki caratu. Nigdy bowiem jeszcze prasa warszawska nie osiągnęła tak intensywnego stopnia rozwoju jak w ciągu dziewięciomiesięcznej wojny z Rosją. Wówczas w stolicy wychodziły aż 22 periodyki ogólnoinformacyjne, a wśród nich prym wiodła „Gazeta Polska” – zawsze bezkompromisowa i stojąca po stronie walczącego narodu. Gdy powstanie dogasało, trzej twórcy sukcesu dziennika – Maurycy Mochnacki, Ksawery Bronikowski, Jan Nepomucen Janowski – musieli uchodzić z kraju przed carskimi represjami. Za udział w narodowym zrywie Mochnacki i Bronikowski skazani zostali zaocznie na śmierć przez powieszenie. W kraju, pogrążającym się na powrót w mrokach niewoli, prasie odmówiono prawa do wolności słowa. Z ponad 20 czasopism ogólnoinformacyjnych wychodzących w okresie powstania pozostawiono zaledwie kilka – „Gazetę Warszawską”, „Kurier Warszawski” oraz półurzędowy „Dziennik Powszechny”. „Gazecie Polskiej”, skompromitowanej w oczach władz burzycielce politycznego status quo, udało się przetrwać, ale pod zmienionym tytułem. Wychodziła teraz jako „Gazeta Codzienna”, bo przymiotnik „polska” w odczuciu zaborcy mógł kojarzyć się z pragnieniem zachowania tożsamości narodowej, a niewolnicy cara mieli przecież zapomnieć, że są Polakami. Dopiero w 1861 r. redaktor pisma Józef Ignacy Kraszewski przywróci jego pierwotną nazwę. W pierwszym dziesięcioleciu popowstaniowym rozszalała się cenzura prewencyjno-represyjna, otwarcie ingerująca w charakter, treść, a nawet formę ukazujących się gazet. Nie mogło być nawet mowy o wyrażaniu przez publicystów własnej opinii w sprawach krajowych i zagranicznych. Redaktorzy i wydawcy walczyli jedynie o przetrwanie. Te przyczyny sprawiły, jak pisze Witold Giełżyński, że „ówczesne gazety stały się puste, jednostajne i nudne, zawierały przeważnie tłumaczenia i przeróbki z pism obcych, reakcyjnych i „carosławnych”, nawet pod względem literackim spadły bardzo nisko; czytano je jedynie dla drobnych wiadomości lokalnych i ogłoszeń”. Do osiągnięcia stanu rozkładu polskiej prasy – pogrążonej w całkowitej martwocie, wyjałowionej z treści ideowych, pozbawionej głębszych celów – dążył usilnie i konsekwentnie car Mikołaj I. Na przekór jednak narzuconym ograniczeniom i zakazom wysiłki redaktorów i publicystów zmierzały w kierunku przezwyciężenia stagnacji i ciasnego schematyzmu. W opisanej sy- tuacji „Gazeta Codzienna” radziła sobie całkiem nieźle na popowstaniowym rynku wydawniczym. W latach 30. znalazła się w czołówce czasopism krajowych, pozyskując aż 2 tys. prenumeratorów, co było z pewnością dla dziennika czynnikiem motywującym i dobrze rokującym na przyszłość. „Rozmaitości” – okno na świat Międzypowstaniowe losy naszej gazety były bardzo burzliwe, znaczone momentami wzlotów i upadków. Przechodziła z rąk do rąk, zmieniając wydawców i redaktorów. Pierwszym jej właścicielem był Rafał Jabłoński, ale miano prawdziwego wskrzesiciela pisma należy się Damazemu Dzierożyńskiemu – wybitnemu prawnikowi i propagatorowi ekonomii politycznej Saya. Następnie „Gazeta Codzienna” znalazła się w posiadaniu Antoniego Kamińskiego, który powierzył jej redakcję Stanisławowi Łyszkowskiemu, a ten wraz z synem Maksymilianem kierował dziennikiem do 1835 r. Wówczas pismo przejął dawny założyciel i pierwszy wydawca „Gazety Polskiej” – Tomasz Gębka, a redakcją zajęli się bracia Felicjan i Edward Miaskowscy. Był to okres niepomyślny dla dziennika, który zmagał się z trudnościami, tracił czytelników, przegrywał z konkurencją. Dobra passa wróciła w latach 1838–1842, gdy redaktorem „Gazety Codziennej” został Jan Kazimierz Krupski. Wówczas pismo odzyskało swe znaczenie, a liczba prenumeratorów wzrosła aż do 3 tys. W latach 40. „Gazeta Codzienna” znów weszła w fazę kryzysu, ale już początek lat 50. przyniósł długo oczekiwaną, korzystną dla dziennika zmianę, która dokonywała się dzięki nowemu właścicielowi pisma – hrabiemu Aleksandrowi Przeździeckiemu. W latach międzypowstaniowych „Gazeta Codzienna” miała trójdzielną strukturę tematyczną. Pierwszy blok poświęcony wiadomościom krajowym wypełniały głównie carskie rozporządzenia, a drugi stanowił serwis informacyjny z Europy i ze świata, przy czym doniesienia te były ściśle kontrolowane przez cenzurę i musiały pozostawać w zgodzie z kierunkiem polityki caratu. Trzeci zaś dział – „Rozmaitości” – dawał dziennikarzom największe możliwości. Pozwalał na zamieszczanie artykułów różnej treści, często ciekawych i barwnych, stając się dla gazety jedynym oknem na świat. „Rozma- IV DODATEK SPECJALNY \ 190-lecie „Gazety Polskiej” Jean-Étienne Liotard „Dama w tureckim stroju ze swoją służącą w hammacie” itości” to literatura i kultura. Znajdujemy tu najczęściej fragmenty wychodzących w odcinkach powieści autorów zagranicznych, głównie francuskich (np. powieść „Motna” Józefa Bonapartego, powieści historyczne i przygodowe Aleksandra Dumasa). Potem pojawią się powieści Karola Dickensa, słynne romanse historyczne Waltera Scotta, a wreszcie próby prozatorskie naszych krajowych pisarzy, jak chociażby „Na jawie” Grzegorza Kostrzewy. „Rozmaitości” to również relacje z wydarzeń dotyczących życia naukowego i artystycznego, z wystaw malarskich i koncertów, to również informacje o nowościach wydawniczych. Ten dział gazety pełnił więc przede wszystkim funkcję terapeutyczną dla polskich czytelników, pozwalając im zapomnieć choćby na chwilę o przygnębiającej rzeczywistości. Taką właśnie terapią dla zniewolonych umysłów mogły okazać się relacje z podróży. Dlatego też „Gazeta Codzienna” wysyłała swych czytelników w najodleglejsze zakątki świata, do zamorskich krain, do miejsc egzotycznych rodem z „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Czytając tego typu barwne i intrygujące opisy, Polacy tracili z oczu warszawską Cytadelę i wyruszali w nieznane… 2 W sułtańskim seraju „Gazeta Codzienna” w kolejnych numerach z 1839 r. otwierała przed czytelnikami pociągające swą egzotyką Imperium Osmańskie. Zdradzała tajemnice seraju, który w języku perskim oznaczał pałac bądź też, jak to sobie tłumaczyli Francuzi – hotel, gospodę, dom noclegowy dla przemieszczających się karawan. W ocenie „Gazety Codziennej” najwspanialszym książęcym serajem wszechczasów był ten w Stambule – symbol „wszelkiego władztwa, wszelakiego przepychu i mnogich okropności popełnianych przez sułtanów z rodu Osmana”. Pałac ów 28 lipca 1808 r. stał się miejscem kaźni Selima III, odsuniętego od tronu przez janczarów i uduszonego z rozkazu swojego bratanka Mustafy IV, który, panując po nim, niedługo jednak cieszył się władzą, ścięty w Stambule 11 listopada 1808 r. Dla następcy Selima III sułtański seraj okazał się w przeszłości więzieniem, w którym spędził smutną młodość, trzymany w odosobnieniu, za okratowanymi oknami. Prawdziwy punkt cywilizacji Wschodu Seraj sam w sobie jest jakby osobnym miastem liczącym przeszło 6 tys. mieszkańców. Stanowi swego rodzaju więzienie urządzone z przepychem, ale tak, że osadzeni w nim nie pragną wolności, bo nie znają innego świata niż ten, do którego sami należą. „Seraj jest prawdziwym punktem cywilizacji Wschodu” – czytamy w „Gazecie Codziennej”. To esencja tamtejszej kultury wysokiej – z właściwym jej sposobem wysławiania się, specyficznymi formami zachowań, dworską etykietą, a nawet modą. Odpowiednikiem europejskiego arystokraty – angielskiego dżentelmena czy francuskiego galanta – jest turecki iczoglan (iczoghlan), czyli paź sułtański, który żyje w przepychu i hołduje dworskim obyczajom. Posługuje się niezwykle wyrafinowanym językiem, raz po raz używając wykwintnych wtrętów perskich lub arabskich zrozumiałych tylko dla osób z wyższych sfer. Ogrody seraju i uroczystości tulipanowe W sułtańskich ogrodach „Gazeta Codzienna” pozwala doświadczyć niesamowitej atmosfery „uroczystości tulipanowej”, podczas której kobiety haremu w mrokach nocy gromadzą się na tarasie i stają uczestniczkami niesamowitego widowiska: „Otóż, kiedy całe już przyrodzenie spoczywa w śnie głębokim i zaledwie słyszeć się tylko dają przytłumione pulsacje Bosforu rozbijającego swe fale o twarde lądy wybrzeża, odzywa się raptem odgłos radości i tysiące płomieni czerwonych tańczy w labiryntowych kierunkach. Gromada niewolników z pochodniami w ręku przebiega najrozmaitsze gzygzaki po rozległym przestworze i wszędzie zostawia po sobie znaki ognia, z którym igra. […]. Trudno widzieć coś więcej zachwycającego, więcej czarodziejskiego, nad to w jednym oka mgnieniu pojawiające się oświetlenie, którego łuna, mieszając się z żywymi barwami kwiatów i ujmującą zielonością ich liści, wznosi się ku obłokom”. Nad bezpieczeństwem seraju, a zwłaszcza jego kobiet i niewolników, czuwa osobne wojsko – korpus tak zwanych bostandszy. To nie tylko straż policyjna seraju i jego przyległości, lecz także prawdziwa gwardia przyboczna sułtana, budząca strach nawet wśród zuchwałych janczarów. Dowódca korpusu dzierży też najwyższą władzę sądowniczą w wioskach położonych nad Bosforem, a swój urząd sprawuje w sposób niebywale surowy, graniczący z okrucieństwem. Natomiast za osobiste bezpieczeństwo sułtana odpowiada specjalna kompania wyborowa z korpusu bostandszych – zwana hasseki, która stanowi także eskortę dla dam z haremu, gdy te wyjeżdżają na spacer w „zakratowanych klatkach” ciągnionych przez woły. „Gazeta Codzienna” wtajemnicza także w prawa rządzące haremem sułtana, który miał nieograniczoną liczbę niewolnic i zwykle od pięciu do siedmiu żon. Zgodnie z odwiecznym zwyczajem każdy wstępujący na tron sułtan zakładał nowy harem. Wówczas jego matka i siostry, a także wysocy dygnitarze państwowi w darze składali mu piękne niewolnice. Sułtanką zaś mogła zostać jedynie ta kobieta, której „brzemienność jest urzędownie doniesiona”. Zyskiwała ona wysoką pozycję w haremie. Posiadała osobne komnaty i własny dwór złożony z co najmniej 20 dam. Skarbem seraju w Stambule były sułtańskie ogrody rozpościerające się od strony morza wokół letniego haremu. Przed oczami czytelników „Gazety Codziennej” stawały w pełnej krasie wysokie cyprysy, wonne jaśminy, nieprzerwanie kwitnące drzewa cytrynowe. Ludzkie oko napawało się tu widokiem błyszczących minaretów, które lśniąc, odbijają się tysiącem świetlnych pryzm od śnieżnobiałych tarasów. Rozkoszy dostarczały „tchnące uśmiechem i wieczną zielonością wybrzeża Azji”, których naturalne kobierce człowiek przyozdobił wspaniałymi pałacami. Panorama była więc imponująca: „U podnóża tych murów kruszą się srebrne bałwany Bosforu, tysiące różnobarwnych łodzi, kaikami zwanych, unosi się po jego zwierciadle, a bliżej nieco, kołysząc się poważnie z boku na bok, liczne u wnijścia do portu stojące okręty, ożywiają widnokrąg tak piękny, że drugiego jemu podobnego nie masz pewnie na tej ziemi”. „Gazeta Codzienna” czyni nas też uczestnikami sławnych „uroczystości tulipanowych” obchodzonych w seraju z okazji narodzin nowego księcia. W pierwszej połowie XVIII wieku, gdy Imperium Osmańskim władał sułtan Ahmed III, cały Stambuł ogarnęła moda na tulipany, a czas rządów tego władcy nazywano nawet Okresem Tulipanów – Lâle Devri. Do historii przeszły ekstrawaganckie tulipanowe przyjęcia organizowane przez Ahmeda, w czasie których wśród kwiatów spacerowały żółwie z płonącymi na grzbietach świecami. Zięć sułtana natomiast, wielki wezyr, w czasie kwitnienia tulipanów aranżował nocne zabawy z udziałem gości przebranych w tulipanowe kostiumy. Wypoczywano wówczas wśród powodzi tych kwiatów zalewającej wieże, piramidy z latarniami i klatki ze śpiewającym ptactwem. Wkraczając wraz z „Gazetą Codzienną” w to urzekające tulipanowe dominium sułtana, poruszamy się wśród cyprysów i drzew pomarańczy. Oko gubi się w tym zadziwiającym „capriccio sztuki ogrodowej jak gdyby na jakim fantastycznym kobiercu perskim lub najdziwaczniejszym szalu kaszmirowym”. Tajemnice haremu Największymi przywilejami w seraju cieszyły się kobiety połączone więzami krwi z władcą Imperium Osmańskiego, a więc matka padyszacha, jego siostry i córki. „Gazeta Codzienna” pisała: „Los żeńskiej połowy w rodzinie cesarskiej jest o wiele godniejszy zazdrości od tego, jaki jest udziałem dla członków płci męskiej”. Wolność sułtanek była niemalże nieograniczona. Władca dbał osobiście, by jego córki i siostry dostały najlepsze partie w państwie. Mąż winien był zapewnić sułtance stały roczny dochód na utrzymanie, a po zaślubinach „usunąć wszystkie inne kobiety, które miał w swoim posiadaniu”. Bardzo często zdarzało się, że sprawował on władzę nad odległą prowincją i mógł opuścić ją tylko z rozkazu sułtana. Była to jedyna okazja, by odwiedzić swą dostojną małżonkę w Stambule, przestrzegając przy tym ściśle etykiety dworskiej. „Gazeta Codzienna” pozwalała też zajrzeć „do samego środka świętości sułtańskiego haremu”, a to za pośrednictwem opisów znanych rycin Antoniego Ignacego Mellinga, które odsłaniają tajemnice osławionego przybytku sułtanów. Jedna z nich przedstawia trzy niewiasty siedzące sposobem wschodnim wokół okrągłego naczynia nakrytego kobiercem. To tandur – rodzaj fajerki, w którym nieustannie pali się woniejące drewno. Odurzone upajającym zapachem spędzają długi czas przy ogniu na wesołych rozmowach, grze w warcaby bądź słuchaniu arabskich opowieści. Kolejna rycina wydobywa esencję urody kobiety Wschodu. Oto staje przed nami sułtańska faworyta w orientalnym stroju, który stanowią: dwie pary długich spodenek z różowej materii jedwabnej i muślinu, kaftanik (kitlik, stanik), pas z zielonego kaszmiru oraz szuba (dszube) – suknia o rękawach z perskiej materii. Fryzura i nakrycie głowy budzą jeszcze większe zdziwienie: „Włosy rozdzielone na 60 plecionek otaczają głowę dokoła i tworzą pukiel poboczny, który spod bogato wyszywanego turbanu spada na ramiona, nad turbanem wznosi się diadem ru- Mecenas projektu V A lgieria zaczęła fascynować XIX-wiecznych Europejczyków od momentu, gdy znalazła się pod panowaniem Francuzów, którzy podbili ją w 1830 r. Ta nowa zamorska kolonia Francji opisana została na łamach „Gazety Codziennej” w artykule „Algier i Konstantyna” z 1838 r. Dziennik wymienia korzyści płynące dla Europy z tego podboju: świat chrześcijański uwolniony został od haraczu, handel na Morzu Śródziemnym stał się znów bezpieczny, zniesiono niewolnictwo w „krajach Barbaresków”. Przeciw „państwom barbarzyńskim” Albert Girard „Dwór haremu” binowy ze szmaragdów, topazów i rubinów, diamentami wysadzony, a na nim małe półksiężyce diamentowe”. W takim bogatym ubiorze wkracza faworyta na czele orszaku swych niewolnic do wielkiej sali wizytowej o orientalnym wystroju. To iście rajska komnata przypominająca wschodni ogród. Na niebieskich ścianach widnieją rzędy drzew palmowych, a na podłodze rozciąga się wspaniały kobierzec wyobrażający japońskie róże, syryjskie jaśminy i perskie fiołki. Sułtanka zaś spoczywa na dywanie z czerwonego złotogłowia i na poduszkach wyszywanych złotem, przyjmując hołdy od kobiet haremu. Zaraz rozpocznie się uczta. Niewolnicy wnoszą już potrawy, a wśród nich rozmaite gatunki mięs z bananami, jarzyny z miodem, różne rodzaje rzadkiego drobiu. Gdy sułtanka kończy ucztę, klaszcze w dłonie, a słudzy podają kawę w filiżankach wykonanych z pięknej porcelany bądź szczerozłotych, wysadzanych diamentami. Po obiedzie do sali wkraczają tancerki – zwane almech – „wyciągają ręce, obejmują się nimi i wykonują tysięczne powabne figury”. Nagle wpada na scenę czerkieska tancerka, dla której taniec to nie wyuczona sztuka, lecz „wewnętrzne powołanie i najwyższy cel życia”, a „kto nie widział tej istoty, nie został zachwycony jej tańcem pełnym zmysłu i duszy, temu żadne opowiadanie nie może być dostateczne”. W tureckiej łaźni „Co za przepych, co za wygoda w łaźniach na Wschodzie, a szczególniej u Turków!” – zdradza „Gazeta Codzienna”. Łaźnia (hammam) dla Turczynki stanowi najważniejszą część codziennych zatrudnień i etap przygotowujący do zabaw w marmurowych salach haremu. Łaźnia to jakby brama wiodąca do raju, choć już i sama w sobie jest krainą rozkoszy. Przez wiele godzin pali się tu na wielkich fajerkach woniejące drewno, a woda nasycona pachnidłami wydaje przyjemną parę unoszącą się aż do szczytu kopuły zwieńczonej kolorowym oknem, przez które przenika przyćmione światło. Przybywająca w to miejsce sułtanka otoczona orszakiem swoich „dziewic łaziennych” (tellak) zasiada w pierwszej sali na podwyższeniu z politurowanego drzewa. Niewolnice rozbierają ją, po czym wkracza do ogrzewanego pomieszczenia, gdzie na kilkunastu materacach wypoczywa i oswaja się z wyższą temperaturą, by udać się następnie do miejsca kąpieli. Panuje w nim ukrop jak w dzisiejszej saunie. Tam „otaczają tellaki swą panią i udzielają jej według życzenia najprzyjemniejszych woni; niekiedy odświeża zwątlałe jej członki zimna woda i wtenczas spędza ona chwile trudnej do opisania rozkoszności, którą nieledwie że odurzoną być się zdaje”. Na koniec „dziewice łazienne” nacierają jej ciało różanym ciastem i bardzo delikatną flanelą oraz podają słodko-kwaskowate chłodniki z kwiatu cytrynowego i pomarańczowego. Potem zaś sułtanka zażywa spaceru po niebiańskich tarasach seraju, w cieniu cyprysowych alei, by znów wrócić do haremu. Wkroczenie w taki egzotyczny i baśniowy świat proponuje współczesnym sobie Polakom „Gazeta Codzienna”, stając się przewodniczką po seraju i ukazując godny pozazdroszczenia los niejednej sułtanki, która już na ziemi doznaje rajskich rozkoszy: „Mile kołysana rozkosznymi wspomnieniami przeszłości, zadumana w złotych marzeniach błogiej przyszłości, dosięga bez tęsknoty i bez dolegliwości kresu swego ziemskiego życia, rozstając się z tymże w słodkiej nadziei i przekonaniu, że przechodzi do raju, którego rozkosze w małym tylko podobieństwie znane jej były na ziemi”. 3 Algiera – afrykański raj w rękach Francuzów Gazeta Codzienna” z lat 1838–1839 pragnie też dla odmiany zainteresować swych czytelników północnymi wybrzeżami Afryki i pozwala odkryć ziemię algierską, a w szczególności nieznany świat algierskich kobiet. „Gazeta Codzienna” przypominała burzliwą przeszłość północnej Afryki, jednego z najmniej znanych wówczas kontynentów. Algieria, zasiedlana pierwotnie przez ludy berberyjskie, znalazła się we władaniu Imperium Rzymskiego, co umożliwiło jej intensywny rozwój gospodarczy i kulturowy. Ale czas rozkwitu i pokoju nie trwał długo. Kraj ten wkrótce stał się obszarem ścierania różnych wpływów i niekończącej się walki o władzę między najpotężniejszymi państwami świata. Najpierw opanowany został przez barbarzyńskie plemiona Wandalów, potem znalazł się w rękach Bizancjum, by następnie przejść pod panowanie Arabów wyprawiających się stąd na podbój Hiszpanii. W średniowieczu na wybrzeżach Algierii grasowali piraci berberyjscy. Do ich osad u schyłku XV wieku przybywali muzułmanie wypędzani z Hiszpanii. Ale piraci z wybrzeży Algierii nie dawali spokoju mieszkańcom Półwyspu Iberyjskiego, czyniąc go celem swoich eskapad. Gdy Hiszpanie wypowiedzieli wojnę korsarzom i zdobyli port w Oranie, a potem sam Algier, wówczas piraci zwrócili się o pomoc do Imperium Osmańskiego, przyjmując w 1519 r. zwierzchnictwo tureckie. W „Gazecie Codziennej” czytamy, że na wybrzeżach Algierii powstawały „państwa barbarzyńskie”, organizujące nieustannie napady na chrześcijańską Europę, którym odpór dawali m.in. król hiszpański Ferdynand Katolicki, cesarz rzymski Karol V, książę de Beaufort, marszałek Francji François-Annibal d’Estrées czy markiz Abraham Duquesne, dowódca francuskiej marynarki wojennej. Skarbiec bogactw natury Dla Francuzów Algieria to „afrykański raj”, niewyczerpany skarbiec bogactw naturalnych, to ziemia gorących źródeł leczniczych. Europejczyków fascynowały najbardziej palmy daktylowe porastające południe Algierii. Takie egzotyczne drzewo stanowiło dla kolonizatorów prawdziwy cud natury: „ma owoc przewyborny, […] wydaje dwieście do trzystu funtów daktylów, a z jej włókna robią najpiękniejsze powrozy, z łyczka koszyki i maty, z pnia ciągną tak zwane mleko palmowe, płyn równie smaczny ile zdrowy; jej drzewo […] do robót ciesielskich jest wielce przydatne”. Godne uwagi okazały się tu rodzące przez cały rok owoce drzewa cytrynowe, jak również powszechne oliwki oraz wszystkie rodzaje warzyw, w szczególności strączkowych. Algiera słynęła też z połowu korali oraz z polowań na pięknie upierzone kury perłowe, których wyborne mięso ceniono ze względu na aromatyczny zapach. Najbardziej jednak kuszącym dla Francuzów miejscem w całej Algierii była prowincja Konstantyna, która swą nazwę zawdzięczała cesarzowi Konstantynowi I Wielkiemu. Nie szczędził on środków zarówno na cele obronne, jak i na jej rozwój gospodarczy i kulturalny. A była to najurodzajniejsza kraina Algierii, kraina zbóż rozmaitego gatunku, pięknych sadów, czystych źródeł i drzew oliwnych mogących dostarczyć wyśmienitej oliwy nawet dla całej Francji. Najcenniejszym zaś złożem mineralnym Konstantyny pozostawał znany już w starożytności marmur numidyjski. Nie brakowało tu także innych kruszców – ołowiu, cynku, kobaltu, a rzeki afrykańskie niosły zmieszane z piaskiem grudki złota. Świat algierskiej damy Dzięki „Gazecie Codziennej” możemy poznać świat algierskiej kobiety – jej pozycję społeczną, styl życia, obyczaje, tradycyjny strój i specyficzny typ urody. Algierskie damy są zwykle brunetkami wysokiego wzrostu, VI DODATEK SPECJALNY \ 190-lecie „Gazety Polskiej” Algieria miała też swoje miejsca magiczne, wokół których krążyły różne legendy. W 1840 r. „Gazeta Codzienna” zamieściła wartą przytoczenia fantastyczną opowieść o grobowcu chrześcijańskim w Algierii: „Na szczycie gór nadbrzeżnych pomiędzy Algierem a Szerszelem, stoi samotnie pomnik w kształcie piramidy znacznej objętości, wysoki na stóp 90. Arabowie nazywają go Kubbar-el-Rummiahm, to jest »Grobowiec Chrześcijański« i dziwne o nim opowiadają wieści. Pod granitem mają spoczywać popioły jakiejś księżniczki chrześcijańskiej, a obok trumny złoto-srebrnej znajdować się ma niezmierny skarb, który, jak twierdzą Marahuci, chrześcijanin tylko wydobyć może. Przed kilku stuleciami dej tameczny zarządził odkopywanie, czego ślady jeszcze dotąd pozostały. Arabowie okoliczni opowiadają o tym, co następuje: za pierwszym uderzeniem młota robotników, pokazała się na wierzchołku piramidy kobieta, i wołając: »Alula! Alula! Ratuj swoich skarbów«, zwabiła okropnych sprzymierzeńców. Żądłami opatrzone muchy, wielkości szczurów, obrzydłej postaci, wyleciawszy w ogromnej masie z pobliskiego jeziora Alula zwanego, zmusiły grabarzy żądłami swymi do ucieczki. Od tego czasu daremnymi były wszelkie usiłowania w zniszczeniu pomnika”. Tajemnicę Kubbar-el-Rummiahm próbowali odkryć XIX-wieczni archeolodzy. Niektórzy uczeni, jak podaje „Gazeta Codzienna”, sądzili, że to grobowiec królów numidyjskich, inni znów, że pomnik wystawiony Hiszpance Cava. Na monumencie nie ma jednak żadnego napisu ani znaku, który zbliżałby do rozwikłania zagadki… Współcześnie turyści wyruszający do Algierii docierają do ogromnego kamiennego kopca o wysokości ponad 30 metrów, wydającego się skrywać tę samą tajemnicę, o której pisała „Gazeta Codzienna” niemal przed 200 laty. Świadczy o tym wiele nazw, które ów kopiec nosi – zwany jest Grobowcem Królów Numidyjskich, Mauzoleum Juby i Kleopatry Selene, Grobowcem Chrześcijańskiej Kobiety. Obecnie sądzi się, że pochodzi on z III lud IV wieku przed naszą erą i wystawiony został przez ostatniego króla Numidii Jubę II i jego małżonkę, księżniczkę Kleopatrę Selene – córkę słynnej królowej Egiptu Kleopatry VII i Marka Antoniusza. o kształtnej kibici i przyjemnych rysach twarzy. Uwielbiają łaźnie i pachnidła. Dla podkreślenia piękna swego ciała czernią brwi i farbują czerwoną tynkturą paznokcie dłoni i stóp. Uszy zdobią dużymi, złotymi lub srebrnymi pierścieniami, a głowy diademami okrytymi gazą (Sarme), której złociste końce spadają aż do stóp. Na rękach noszą po kilka drogocennych bransolet, na palcach błyszczące pierścienie, a ich szyje zdobią sznury pereł. Domowy ubiór bogatej Algierki stanowiły: wyszywana złotem koszula, ciasny gorset sukienny bez rękawów, wełniana spódniczka zawiązana w pasie chustką i haftowane pantofelki. Gdy zaś Algierka wychodziła z domu, zakładała bogato zdobiony krótki płaszczyk oraz długie spodenki sięgające pierścieni zakładanych na palce stóp. Całą postać spowijała zaś sztuka gazy, spod której wyglądały jedynie oczy. Dziewczęta algierskie, jak dowiadujemy się z „Gazety Codziennej”, wydawano bardzo wcześnie za mąż, często w wieku 12 lat. W tym świecie nie liczono się z uczuciami i pragnieniami kobiety wkraczającej w dorosłe życie, a raczej dziecka zmuszanego do bycia kobietą. O losie algierskiej panny decydowali rodzice i to oni planowali jej małżeństwo. Przed weselem prowadzono narzeczoną do kąpieli, potem paradnie strojono i sadzano na wysokiej sofie. Wraz z przybyciem muzykantów rozpoczynała się uroczystość weselna. Krewni przyczepiali do sukni panny młodej talizmany mające chronić od czarów i uroków. Taki ślubny talizman algierski składał się zwykle z maleńkiego pęczka cebuli, czosnku i soli. Otrzymywał go także narzeczony, który świętował ze swoimi gośćmi w osobnym pokoju, pijąc kawę i kurząc tytoń. Wesele trwało nawet kilka dni, a jego koniec wyznaczał moment odprowadzenia panny młodej przez kobiecy orszak do przyszłego małżonka. Kobietom Algierii nie dane było zaznać, jak smakuje prawdziwa wolność. W każdej sferze życia społecznego spychano je na margines, traktując jako niewolnice, z którymi mężczyźni się nie liczą. „Używają bardzo małej wolności albo nie mają jej wcale” – czytamy w dzienniku – nigdy bez towarzystwa nie wychodzą, a młode dziewczęta podzielają od dzieciństwa niewolnictwo swych matek. W obliczu męża są one materialnym tylko jestestwem służącym na rozmnożenie pokolenia. Zaufania mężowskiego nie posiadają nigdy, bo religia zakazuje tymże zasięgać od kobiet rady w interesach”. Algierskie płaczki i kochanki Piątek jest dniem, w którym kobiety Algierii odwiedzają grobowce swych krewnych bądź mężów. Nie tylko palą na nich lampy, lecz także rozbijają nad mogiłami namioty, do których zbierają się nawet codziennie o umówionych godzinach, by wspominać zmarłego. Opowiadają sobie wówczas o jego dobrych i złych czynach, przymiotach i wadach. „Takie posiedzenie smutku i żałoby, przy którym niemało łez wylano – czytamy w „Gazecie Codziennej” – kończy się zwykle obiadem przygotowanym przez jedną z płaczek. W podobnych chwilach boleści, widząc te niewiasty i słysząc ich jęki, sądziłby człowiek, że są niepocieszone w swoim utrapieniu. Drapią sobie i rozdzierają okropnie twarze, wydzierają włosy i że tak powiedzieć można, ryczą płaczliwie; ale te wszystkie oznaki boleści, nie trwają dłużej nad czas zwyczajem przepisany”. „Gazeta Codzienna” odkrywa też drugą naturę Algierek, przedstawiając je jako kobiety „ogniste”, których namiętnej natury nie są w stanie poskromić kulturowe nakazy i zakazy. Czytamy więc, że „pomimo najsurowszego zamknięcia i dzikiej zazdrości mężów, kobiety osładzają sobie […] jednostajność swego życia dosyć często miłosnymi intrygami. Tarasy ich domów są ku temu wielce dogodne i ułatwiają wkradanie się kochanków do miejsc zakazanych. Prócz tego żydkowie, którzy bezwzględnie wszystkim handlują, odnajmują bardzo chętnie bezpieczne schronienia do tajnych schadzek w domach swoich”. 4 Szkocja romantyków „Pomiędzy hucznymi falami Atlantyku i Oceanu Północnego leży kraina dziwny […] obraz przedstawiająca”. D wa pasma gór […] przekraczają tę krainę od zachodniego południa ku wschodniej północy; jedno pasmo nurza swe tajemnicze, sędziwe szczyty w pochmurnym, szarym niebie, drugie pławi swe zielone wierzchołki w czystym lazurze firmamen- tu. Odnogi morskie wkraczają do lądu w tym samym kierunku; szumne potoki spadają po krawędziach wysokich skał, uderzając ziemię i powietrze z trzaskiem i łoskotem; wleką się grube mgły jak wieczne zastępy niebieskich legionów, po stopach gór porosłych rosochatymi dęby; pienią się rzeki, świszczą huragany w olbrzymie gałęzie, krzyczy puszczyk, wyje wilk, ryczą hordy bawołów i orzeł zawieszony na obłoku bieży z wiatrem i spogląda z dumą na swe niedostępne siedziby nieskalane nigdy niczyją stopą. To Szkocja! Szkocja jak ją Pan Bóg stworzył: dzika, ponura, tajemnicza!”. Taki opis Szkocji, ziemi, która w szczególności fascynowała romantyków, wyszedł spod pióra jednego z największych polskich podróżników XIX wieku – Teodora Tripplina – i zamieszczony został w „Gazecie Codziennej” z 1852 r. Groźna, ale i melancholijna to kraina Według Tripplina prawdziwymi odkrywcami duchowego życia Szkocji byli poeci oraz górale. Ta romantyczna kraina Północy miała swoich dwóch wielkich bardów – legendarnego celtyckiego Osjana i Waltera Scotta – „wielkiego czarodzieja Północy”, który w swych poematach epickich („Pani Jeziora”, „Pieśń ostatniego minstrela”) i powieściach historycznych („Waverley”, „Rob Roy”, „Ivanhoe”) przedstawiał burzliwe dzieje szkocko-angielskiego pogranicza, sięgał do pradawnych wierzeń ludu, odmalowywał surowe i posępne pejzaże Szkocji. „Pieśni Osjana” natomiast odnalezione i przetłumaczone z języka gaelickiego oraz wydane w latach 1762–1765 przez szkockiego poetę Jamesa Macphersona okazały się doskonałym falsyfikatem, który wyszedł spod pióra samego Macphersona. To on wcielił się w celtyckiego pieśniarza i odkrył przed całą Europą świat dawnych szkockich wojowników odznaczających się szaleńczą odwagą i wielkim uczuciem. Ich bohaterskie czyny ukazał na tle księżycowych nocy i szalejących burz, wśród nagich skał szarpanych przez spienione fale morskie. Odsłaniał surową i groźną, ale i melancholijną naturę Szkocji – z jej urzekającymi wrzosowiskami, urwistymi brzegami morskimi, skałami zatopionymi we mgle i duchami unoszącymi się na chmurach pędzonych porywistym wiatrem. A były to duchy zmarłych wojowników oraz ich wiernych towarzyszek pozostające w kontakcie ze światem żywych. Ostrzegały przed tragicznymi wydarzeniami i złym losem, z radością wsłuchiwały się w peany bardów sławiących ich wojenne i miłosne przygody. Odkrywając poetyczną naturę Szkocji, Tripplin w taki oto sposób usiłuje przenieść czytelników „Gazety Codziennej”, do ziemi Osjana i Scotta: „Ale słyszysz te tony przeciągłe, głębokie i drżące? Te tony płaczliwie, które ci ślą w duszę owe bory i puszcze? To Eol dmie w swoje harfy, to Eol płaczący rycerzy Fingala pochowanych tam – pod tymi kurhanami, tam pod tymi wysokimi jak mogiły krakowskie kopcami, tam – w jaskiniach, w które wkracza Ocean, bo i on pocieszyć się nie może po śmierci swych wielkich bohaterów. Słyszysz także te śpiewy wioślarzy uderzających w monotonnych kadencjach fosforyczne fale Oceanu? Oni śpiewają od lat tysiąca w niepisanym języku to, co Homer Kaledoński, Osjan, potomności i wieczności podał […]. Albo może wolisz przysłuchać się, co tam ten stary wieśniak prawi swym dzieciom i wnukom? On deklamuje »Panią Jeziora«, poemat ulubiony Szkotów, poemat autora, który nas przed laty, gdy jeszcze byliśmy szczęśliwymi dziećmi, tak zajmował, tak rozrzewniał”. Wtajemniczenie w chacie szkockiego górala Dla Tripplina duch Szkocji żyje wśród ludu gór, który według romantyków jest strażnikiem „prawd żywych”, a którego narzędziami poznania są „czucie i wiara”. Przed nami staje więc góral – pan szczytów i przepaści, posępny, „otulony obłokiem”, o którym tak pisze Tripplin: „To jest człowiek, którego Opatrzność obdarzyła okropnym przywilejem. Ten nieszczęsny umie czytać w księdze przeznaczenia, jego dusza wyrywa się mimowolnie z ciasnych obrębów teraźniejszości i przenika przyszłość. On zobaczy nad twą głową Mecenas projektu VII proroctwo – oto wyższe potęgi ducha z więzów ciała oswobodzonego”. Szczytem wiedzy zaś według górala byłoby zgłębienie praw „podających nam środki wpłynięcia wolą naszą na potęgę naszego ducha”, bo jak przekonywał, przeznaczeniem ludzkości jest wyzwolenie się z więzów materii, by poprzez rozwój spirytualny stanąć bliżej istoty boskiej. Szkocja dla Tripplina okazała się więc przestrzenią religijnego wtajemniczenia w „prawdy żywe”, wtajemniczenia, które nastąpiło w wiejskiej chacie szkockiego górala. 5 Jerozolima i Rzym. Listy z podróży do miejsc świętych Na szpaltach „Gazety Codziennej” pojawiały się również listy z podróży stanowiące jedną z najpopularniejszych form romantycznego podróżopisarstwa. Wśród nich odnajdziemy dwa pozwalające odbyć czytelnikowi peregrynację do najważniejszych dla chrześcijaństwa miejsc świętych – grobu Chrystusa w Jerozolimie oraz Bazyliki św. Piotra w Rzymie. Teodor Tripplin to barwna postać epoki – doktor medycyny, pisarz, jeden z prekursorów polskiej literatury fantastycznonaukowej, a do tego człowiek czynu – powstaniec listopadowy i uczestnik walk niepodległościowych we Włoszech i Serbii. Jego życie wypełniał żywioł podróżniczy i żywioł pisarski. Mapa podróży Tripplina jest imponująca: Europa Północna i Południowa, Turcja, Ziemia Święta, Algieria, Egipt… Wszystko, co widział i czego doświadczył, stanowiło kanwę jego powieści przygodowych i dzieł podróżniczych. Pociągały go zwłaszcza miejsca tajemnicze, w których człowiek, obcując z pierwotną naturą oraz wsłuchując się w opowieści prostego ludu, otwierał się na metafizyczną sferę istnienia. Taką krainą była dla Tripplina Szkocja. Jej obraz skreślony piórem słynnego podróżnika zamieszczony został w „Gazecie Codziennej” i nosił tytuł „Górale szkoccy i ich wiara w przewidzenie przeszłości”. Johann Krafft „Osjan” kosę śmierci, jeśli jest bliska, on zobaczy nieszczęścia, które ci grożą i niechybnie na ciebie spadną”. Sam Tripplin poznał osobiście słynącego z daru jasnowidzenia w całej Szkocji Alfreda Stewarta Dangleby’ego – szkockiego górala, który zmarł w wieku 16 lat. Tripplin dowiedział się o jego śmierci z wychodzącej w Edynburgu gazety „Caledonian Weekly Advertiser”: „Okolicę naszą trafił cios bardzo bolesny. Umarł Alfred Stewart Dangleby, ów śmiertelny, który umiał czytać w księdze przeznaczenia. Umarł bez poprzedzającej choroby i bez agonii, w chwili zachwycenia religijnego, tak jak sobie życzył umrzeć, jak przepowiedział, że umrze. […] Alfred zdumiał kraj cały swym boskim darem przewidzenia przyszłości, swym niepospolitym umysłowym wykształceniem, a ujmował wszystkich słodyczą i dobrocią swego charakteru. Pamięć jego przetrwa w kraju naszym i naszych dzieci”. Ta wieść o śmierci młodzieńca obudziła w Tripplinie dawne wspomnienia. Niegdyś przecież gościł w chacie szkockiego górala – Francisa Stuarta of Dangleby – ojca Alfreda, wówczas małego chłopca, którego nadprzyrodzone zdolności nie były jeszcze powszechnie znane. Sam gospodarz wywarł na podróżniku równie wielkie wrażenie jak jego syn. Ten niby prosty człowiek z ludu prowadził z nim filozoficzną dyskusję, odkrywając przed uczonym medykiem świat ducha. Dangleby wierzył, że „dusza ludzka wyższą wolą usamowolniona z więzów ciała przenika nie tylko zapory i przestrzeń, lecz nawet czas, lecz nawet i przyszłość. Przeczucie – D o Ziemi Świętej podążać będziemy śladami romantycznego wojażera i poety Juliusza Słowackiego, który swą podróż na Wschód odbył w latach 1836–1837, docierając do świątyni jerozolimskiej po Bożym Narodzeniu. Do Rzymu natomiast, świętującego Zmartwychwstanie Pańskie, udamy się wraz z anonimowym pątnikiem, by uczestniczyć w wielkanocnej mszy świętej celebrowanej przez Piusa IX w bazylice papieskiej. Ojciec zadżumionych Opublikowane w „Gazecie Codziennej” fragmenty z listu Słowackiego do matki odsłaniają całą głębię duchowych przeżyć romantycznego wieszcza, jakich doznał w prastarej świątyni jerozolimskiej nocą, gdy pogrążony w modlitwie trwał u stóp Chrystusowego grobu. Zanim jednak stanął u wrót świętego miasta, musiał w drodze między Kairem a Jerozolimą odbyć dwunastodniową kwarantannę niedaleko miasteczka El-Arish, na starej granicy Egiptu i Syrii. Zasłyszana tu od doktora Steble opowieść o starcu, który „przez trzy miesiące 9 osób utracił na zarazę”, wstrząsnęła poetą do głębi i stała się inspiracją do stworzenia poematu „Ojciec zadżumionych” – studium cierpienia arabskiego Hioba przeżywającego na pustyni śmierć żony i dzieci: Śmierć od zarazy? – ach! to śmierć okrutna! Zaczynasz własnych braci nie poznawać, Potem cię ogień pali, piersi gorą… Ach! ja tak moich widziałem ośmioro! I co dnia patrząc na tak konające, Wysiedziałem tu całe trzy miesiące. Dziś – oto dziewięć wielbłądów podróżnych, A na nich – patrzaj, osiem juków próżnych, I nie zostało mi nic – oprócz Boga; I tam mój cmentarz – a tamtędy droga. VIII DODATEK SPECJALNY \ 190-lecie „Gazety Polskiej” Słowacki całym sobą chłonął atmosferę panującą w ojczyźnie Chrystusa. Zachwycał się jej egzotyczną przyrodą, pisząc do matki: „A ziemia ta, o droga moja, jak piękna! Jakimi renunkułami ognistego koloru, błękitnej i białej barwy okryta, jakie narcyzy, jakie irysy, jak podobna do pięknego kobierca. Góry tylko, na których stoi Jerozolima, dzikie i niepłodne, nadają temu miejscu straszliwą fizjonomię, okropną jest dolina Józefata…”. „Noc u grobu Chrystusa przepędzona zostawiła mi mocne wrażenie na zawsze” – pisał Słowacki Niemym świadkiem dramatu „Ojca zadżumionych” okazał się namiot, który wraz z nastaniem nieszczęść przeobraził się z „płóciennego dworu” w „płócienną norę”. Niegdyś wypełniony wesołym gwarem i dziecięcym śmiechem stał się z czasem miejscem żałoby, samotnią pogrążonego w bólu ojca, do której zajrzał tylko stary wielbłąd, patrząc z litością na pana. Swój namiot z czasów kwarantanny wspominał też z melancholią Słowacki w prozatorskim wstępie do poematu, wyobrażając go na kształt żywej istoty, która tęskni za swym niedawnym mieszkańcem: „[…] a kiedy już byłem o godzinę drogi ku wschodowi, obróciłem się na siodle, aby jeszcze spojrzeć na mój namiot zielony; obaczyłem go na wzgórzu i zdawało mi się, że sam wyszedł na miejsce wysokie, aby mnie pożegnać; a […] nie czując już w sobie mieszkańca, wyrwał kilka kołów z piasku i skrzydłem powiewał za mną, pokazując mi swoje łono czarne i puste. – Odwróciłem się od tej rzeczy, co miała serce rozdarte po mnie”. Na Chrystusowym szlaku Wraz z „Gazetą Codzienną” znajdziemy się na pustyni między Egiptem a Palestyną, gdzie nad morzem piasku górował grobowiec Szecha, straszny, bo w jego lochach składano ciała umarłych na dżumę. W tej też „smutnej dolinie piaszczystej” odnajdziemy namiot Słowackiego, w którym wraz z towarzyszami kwarantanny obchodził wigilię Bożego Narodzenia: „Rozlokowaliśmy się nareszcie na tym piasku, wygrzebaliśmy w nim kuchenkę, ja wziąłem namiot wielki, mój towarzysz w naszym własnym maleńkim rozłożył swoje graty i tak zastała nas Wigilia Bożego Narodzenia… wieczorem towarzysz mój dobywszy zapomnianego czekana, zagrał mi wiejską kolędę, której słuchałem z rozczuleniem, leżąc na dywaniku w mojej budzie, podziękowałem mu i wieczór nadszedł… W tem niebo okryło się chmurami, burza piorunowa, ale najokropniejsza ze wszystkich burz nadeszła i trwała całą noc, to jest 13 godzin; nie możecie sobie wystawić, jaką okropność miała dla nas obu leżących w osobnych namiotach, ta noc bezsenna, w której każda chwila zdawała się ostatnią, tak gromy były okropne, bliskie i gęste. Świeca kilkakroć zapalona zawsze gasła, deszcz przedarł się przez płótno namiotu, a kałuże podmywając nasze łóżka położone na ziemi, zmusiły nas do zwinięcia wszystkie w jeden pakiet, i sami byliśmy parasolami naszych rzeczy”. Nad ranem burza ustała, ale mała rzeczka w dolinie niebezpiecznie wezbrała, kierując się wprost na namioty podróżnych. Ci jednak zdążyli z pomocą sług przenieść wszystkie swoje rzeczy na piaszczysty wzgórek, zanim woda zalała ich dawne koczowisko. Teraz widok pątników był nader smutny – głodni, przemoknięci, bez namiotów musieli spać na wilgotnym piasku, przykrywając go tylko mokrym dywanem. Na pustyni Słowacki przeżył nawet trzęsienie ziemi, które w Syrii zniszczyło wiele miast. Widział Tyberiadę, gdzie zginęło pięciuset ludzi, a żaden dom nie ocalał. Znosząc cierpliwie trudy pielgrzymowania, dotarł wreszcie do bram świętego miasta Jeruzalem: „Noc u grobu Chrystusa przepędzona zostawiła mi mocne wrażenie na zawsze. O godz. 7 wieczór zamknię- to kościół, zostałem sam i rzuciłem się z wielkim płaczem na kamień grobu; nade mną płonęło 48 lamp, miałem biblię, którą czytałem do 11-ej w nocy; […] o północy dzwon drewniany obudził w kościele […] różne wiary […]. Grecka bogata kaplica oświeciła się lampami, na górze ormiański kościółek zapalił także świece i zaczął swoje śpiewy. Kopt mający małą drewnianą klatkę przyczepioną do katafalku pokrywającego grób święty, także […] zaczął w swojej altance dmuchać na żar i gotować samotne kadzidło. Katolicy także w dalekiej kaplicy zaczęli śpiewać jutrznię, słowem o północy ludzie obudzili się, jak ptaki w gzymsach jednej budowy budzą się, świergocąc o wschodzie słońca… Grecy na grobie odprawiali mszę, potem Ormianie, o drugiej zaś w nocy ksiądz wyszedł na mszę, a ja klęcząc na tym miejscu, gdzie Anioł biały powiedział Magdalenie: »Nie ma go tu, zmartwychwstał…« słuchałem całej mszy z głębokim uczuciem. O trzeciej w nocy znużony poszedłem do klasztoru i spałem snem dziecka, które się zmęczy łzami”. Przede wszystkim zaś romantyczny pielgrzym pragnął poznać miejsca, które uświęcone zostały niegdyś obecnością samego Jezusa: „Jeździłem do morza Martwego, do Betleem, gdzie także na żłobie Chrystusa słuchałem odprawianej mszy, wszystkie te okolice Jerozolimy napełniają serce jakąś prostotą i świętością, miło być w prostej grocie, gdzie Anieli zwiastowali pasterzom narodzenie się Pana, miło widzieć wioseczkę Jerycho, niegdyś zrujnowane głosem Trąby wodza boskiego. […] Spod oka Chrystusa wziąłem ziemi na moje martwe oczy. […] Jezioro, gdzie Chrystus wsiadał do łodzi, nauczając lud, błękitne i spokojne, otoczone górami, na jednej z tych stał się cud rozmnożenia ryb i chlebów. W mieście nie znalazłszy między ruinami miejsca na łóżko, nocowałem na murawie pod gołym niebem, a kiedym się obudził i odkrył głowę, widziałem księżyc późno wschodzący nad jeziorem Genezaretańskim”. Święte cudowności nie tylko w niebie można zobaczyć W tym samym numerze „Gazety Codziennej” obok listu Słowackiego z Ziemi Świętej opublikowany został „List z Rzymu” niepodpisany przez autora i datowany na 18 stycznia 1852 r. Za jego pośrednictwem stajemy się uczestnikami wielkiego nabożeństwa wielkanocnego w Bazylice św. Piotra i z bliska oglądamy papieża Piusa IX w całym majestacie – w bieli i ze srebrną tiarą na głowie. Niesiony jest na wyniosłym tronie przez 12 pachołków w karmazynowych szatach „ z wylotami jak polskie kontusze”. Po jego bokach idą ludzie trzymający ogromne wachlarze z białych piór strusich osadzone na wysokich złoconych prętach. Widok procesji wkraczającej do świątyni jest nadzwyczajny. Autor porównuje święty orszak do jaśniejącego okrętu, który „płynie po morzu z głów ludzkich, zniżających się na przodzie, a podnoszących z tyłu niby spokojne fale Oceanu”. Postać papieża oglądana z daleka przypomina posąg świętego ulany ze srebra, ale posąg to żywy, który podnosi rękę, błogosławiąc tłumy wiernych. Najlepiej zaś du- chowe przeżycia zgromadzonych oddają przytoczone w liście słowa pewnej polskiej wieśniaczki: „Kiedy nieśli Papieża na tym złocistym krześle to mi się widziało, że samego Boga Ojca niosą, i bałam się patrzeć, myśląc, że to grzech może. Ale sobie powiedziałam: no, to już i zgrzeszę, ale będę patrzeć, bo takie święte cudowności to chyba w niebie można obaczyć”. Autor listu podzielił się również z czytelnikami „Gazety Codziennej” swoimi wrażeniami z publicznego egzaminu przyszłych misjonarzy, który organizowany był w Rzymie przez Instytut Propagandy Wiary (Collegio di Propaganda Fide). W Wiecznym Mieście zgromadziła się więc młodzież z całego świata, która pragnęła kontynuować dzieło apostołów, głosząc słowo Boże wśród ludów nieznających jeszcze chrześcijaństwa. Byli tu Murzyni z Konga, Gwinei i Abisynii, Kurdowie, Persowie, mieszkańcy Chin, Indii i Europejczycy. Przyszli misjonarze stanąć mieli przed publicznością, by w swoim języku sławić Boga i nauczać prawd religii chrześcijańskiej. Podczas tych uroczystości, do złudzenia przypominających współczesne nam Światowe Dni Młodzieży, Rzym przemówił wszystkimi językami: „Językom azjatyckim nie brak melodii, ale ich dźwięki są gardłowe i czasami dychawiczne. Mowa chińska monosylabna [monosylabiczna], przecinana jak stuk młyńskiego koła, powszechny śmiech budziła. W afrykańskich dialektach przebija gwizd dzikiego ptactwa albo raczej syk wężów. Polski język nie odezwał się, bo tego roku nie ma w propagandzie żadnego Polaka. […] Francuz najdłuższe zyskał oklaski […] prawda, że pośród owego Babelu, w tym karawanseraju indywiduów globu całego, Francuzik najwięcej miał szykowności i życia, i wyglądał jak młode orle pośród ciężkich kaczek, ponurych kruków i nieśmiałych gołębi. Mąż, który rozumiał te wszystkie narzecza, Kardynał Mezzotanti już nie żyje. Cała publiczność (z małymi zapewne) łowiła uchem te martwe dźwięki, jakby słuchająca harmonii nieznanych instrumentów; i gdy po Azji przyszła kolej na Europę, twarz każdego z nas rozradowała się. Zdawało się nam, ze po przebyciu pustyni, wstępujem w kraje cywilizacji, i języki te brzmiały nam jak witające głosy przyjaciół . Najmuzyczniejszymi, bez zaprzeczenia, są grecki i włoski”. Wkrótce zmieni się kierunek romantycznych podróży. Uprzywilejowane zostaną, jak pisze badająca epokę Janina Kamionka-Straszakowa, „podróże w głąb własnej historii i tradycji, do centrum narodowości […]. Jako podstawową trasę i strukturę podróżowania romantycy przeciwstawili grand tour europejskiej – wielką, ojczystą grand tour narodową”. Pielgrzymkę do obcej ziemi zastąpi więc pielgrzymka do źródeł polskości. Na nowo odkryte zostaną rodzime zakątki, a popularyzatorką podróży po swojszczyźnie stanie się właśnie „Gazeta Codzienna”, publikując na swych łamach relacje z licznych wędrówek „po ziemi naszej” Kraszewskiego, Syrokomli i Pola. Mecenas projektu