kliknij i pobierz dodatek

Transkrypt

kliknij i pobierz dodatek
190 lat „Gazety Polskiej”
Popowstaniowe losy
„Gazety Polskiej”.
Ucieczka do egzotycznych
zakątków świata
Jerozolima. Tu Juliusz Słowacki
modlił się u grobu Chrystusa
w styczniu 1837 r.
Dodatek pod redakcją
Agnieszki Kowalczyk
„„
Cela X Pawilonu Cytadeli Warszawskiej. Akwarela Edwarda Jurgensa
Najważniejszy dla czytelników
„Gazety Polskiej” był fakt, że po powstaniu
listopadowym nie przestała ona istnieć.
Mimo iż szalejąca cenzura sparaliżowała
ruch wydawniczy, ukazywała się ona nadal,
choć pod zmienionym tytułem. Teraz już
jako„Gazeta Codzienna” nie tylko musiała
walczyć o przetrwanie, lecz także usilnie
dążyć do przezwyciężenia powszechnie
panującego marazmu. Jej bronią przeciwko
usypianiu narodu przez natłok beznamiętnych
informacji prasowych stawały się m.in.
barwne i frapujące opisy rozmaitych zakątków
świata. Budziła fascynację odmiennością
egzotycznych krajów i wschodnich kultur.
Pozwalała doświadczyć tajemniczej aury
krain Północy – dzikich i ponurych, takich jak
Szkocja Osjana i Scotta. Wyprawiała wreszcie
swych czytelników przygnębionych niewolą
i znudzonych skostnieniem prasy na Wschód,
do Ziemi Świętej, do źródeł cywilizacji i kolebki
chrześcijaństwa.
Mecenas projektu
II DODATEK SPECJALNY \ 190-lecie „Gazety Polskiej”
czonych i głodnych zesłańców gnano do Mińska i Bobrujska, a stamtąd na Syberię. Dwie trzecie z nich nie
przeżyło tej nieludzkiej drogi.
Ta twierdza to symbol carskiego
terroru
„„
„Ostatnie słowo pociechy w Cytadeli Warszawskiej”,
litografia angielska z 1864 r.
Największym
jednak zagrożeniem
dla władzy rosyjskiej
w Królestwie Polskim były
nauka, kultura i oświata,
które najsilniej kształtowały
poczucie tożsamości
narodowej. Bo tylko dzięki
własnemu piśmiennictwu,
jak głosił niegdyś
współtwórca „Gazety Polskiej”
Maurycy Mochnacki, naród
mógł uznać się w swoim
jestestwie. W te właśnie
dziedziny aktywności
intelektualnej i artystycznej
Polaków car wymierzył
najmocniejszy cios.
1
Cytadela, walka
z polskością i nieco
egzotyki
Upadek powstania listopadowego
zapoczątkował w Królestwie
Polskim gwałtowną falę represji.
Car Mikołaj I postanowił ostatecznie
rozprawić się z buntownikami.
C
hciał udowodnić Polakom, że ich pragnienie
wybicia się na niepodległość to tylko mrzonka romantycznych szaleńców, owych Konradów i Kordianów, których starcie z potężnym
Imperium Rosyjskim musiało zakończyć się
druzgocącą klęską. Ogłoszona 1 listopada
1831 r. amnestia miała jedynie charakter propagandowy. Teraz dopiero władca Północy mógł objawić w całej
pełni swą despotyczną naturę i uruchomić machinę terroru, gotując okrutny los tysiącom byłych powstańców.
Dziesięciu przywódców narodowego zrywu, w tym księcia Adama Jerzego Czartoryskiego i Joachima Lelewela, skazano zaocznie na karę śmierci przez ścięcie toporem. Ponad 200 polskich patriotów powieszono,
a kilkadziesiąt tysięcy zesłano na Syberię, wcielając
do Korpusów Specjalnych (Kaukaskiego, Orenburskiego i Syberyjskiego) bądź kampanii karnych. Żołnierzy pozostałych w kraju na mocy carskiego ukazu
z 1832 r. czekała 15-letnia służba w armii rosyjskiej,
a uczestników nocy listopadowej aż 25-letnia! Kierowano ich głównie na Kaukaz, by tam tłumili powstanie walczących o wolność Czeczeńców.
Car nie znał litości. W głąb Rosji wywoził nawet dzieci.
Chłopców w wieku od 7 do 16 lat grupowano w specjalnych batalionach tzw. kantonistów. Ostatecznym celem
było wynarodowienie najmłodszych Polaków i uczynienie ich bezwolnym narzędziem despotyzmu. Wycień-
Władzę nad „ziemią buntowników”, jak nazywano
Królestwo Polskie w Petersburgu, objął w lutym 1832 r.
feldmarszałek Iwan Paskiewicz, ten sam, który stłumił
powstanie listopadowe i szturmem wziął Warszawę.
Ów pogromca Polaków otrzymał od cara tytuł „księcia
warszawskiego”, a swe rządy rozpoczął od wznoszenia twierdzy – miejsca stacjonowania wojsk rosyjskich
i ciężkiego więzienia dla wrogów caratu. Najpierw rozkazał zburzyć Żoliborz. Warszawianie z przerażeniem
obserwowali, jak ściągano tysiące robotników nie tylko
z Królestwa, lecz także z głębi Rosji, by zrównać z ziemią stary Joli Bord – przepiękną dzielnicę willi i ogrodów z XVII-wiecznym konwiktem pijarskim. Od strony
Powązek i Muranowa ciągle dochodziły groźne odgłosy wybuchów. Wysadzano w powietrze rezydencje magnackie – Fraszki, Faworyty, Sans Souci, by w ich miejscu wznieść budzący powszechną grozę pomnik rosyjskiego despotyzmu – Cytadelę Warszawską. Ta górująca
nad miastem twierdza miała stać się symbolem carskiego terroru w Królestwie Polskim i nieustannie przypominać, co czeka tych, którzy próbowaliby przeciwstawić
się panującej władzy. Największy strach budził Pawilon
X Cytadeli. Mieściły się w nim cele dla więźniów politycznych, punkt zborny wywożonych na Sybir oraz siedziba Stałej Komisji Wojenno-Śledczej, na której czele
stanął znienawidzony Andrzej Storożenko.
Carskie represje nie ustawały. Na Królestwo Polskie
nałożono olbrzymią kontrybucję w wysokości 22 mln
rubli oraz ciężar utrzymania wojsk okupacyjnych. Skonfiskowano 726 majątków należących do uczestników
powstania, emigrantów i zesłańców. Zniesiono liberalną konstytucję z 1815 r., zastępując ją tzw. Statutem
Organicznym z 26 lutego 1832 r., który poważnie naruszał autonomię Królestwa Polskiego, czyniąc je nierozdzielną częścią Imperium Rosyjskiego. Zniesiono polską
armię, sejm, oddzielny budżet, odbierając nam tę zaledwie namiastkę poczucia wolności i niezależności.
O polityce terroru i rządach silnej ręki świadczy najlepiej scena, która rozegrała się w Łazienkach podczas
wizytacji Warszawy przez cara w 1835 r. Wówczas to
imperator odmówił przyjęcia przysięgi na wierność polskiego ziemiaństwa i mieszczaństwa, oświadczając, że
wybawi tę część społeczeństwa od konieczności składania fałszywych obietnic. Do narodu polskiego przemawiał buńczucznym tonem, z pozycji despoty, tak by
zgromadzonych sparaliżował strach: „Słowa nic nie znaczą. Trzeba czynem dowieść, że się wyrzekło mrzonek
o niepodległości i postanowiło wiernie służyć cesarzowi
Rosji”. Wtedy też objawił Polakom prawdziwe przeznaczenie Cytadeli: „Zbudowałem cytadelę i za najmniejsze
zaburzenia każę z niej zbombardować i spalić Warszawę
[…] i na pewno jej nie odbuduję”.
„Gazeta Codzienna”, lecz nadal
„Polska”
Największym jednak zagrożeniem dla władzy rosyjskiej w Królestwie Polskim były nauka, kultura i oświata, które najsilniej kształtowały poczucie tożsamości narodowej. Bo tylko dzięki własnemu piśmiennictwu, jak
głosił niegdyś współtwórca „Gazety Polskiej” Maurycy
Mochnacki, naród mógł uznać się w swoim jestestwie.
W te właśnie dziedziny aktywności intelektualnej i artystycznej Polaków car wymierzył najmocniejszy cios. Po
zdobyciu stolicy nakazał likwidację Uniwersytetu Warszawskiego, a wszystkie istniejące w Królestwie gimnazja zamknięto na dwa lata. Młodzieży zabroniono studiowania na zagranicznych uczelniach, w tym na Uniwersytecie Jagiellońskim. Rozwiązano Towarzystwo Przyjaciół
Nauk – najważniejsze bodaj centrum polskości, którego
celem od 1800 r. było utrzymanie narodowości dzięki intensywnemu rozwijaniu ojczystej nauki i literatury.
Car rozprawił się również z dziennikarzami, którzy
w czasie powstania listopadowego przejawiali największą aktywność jako gorliwi orędownicy walki o niepod-
Mecenas projektu
III
Porwanie dzieci polskich przez żołnierzy rosyjskich na placu Zamkowym w Warszawie
Po szturmie Warszawy
Mochnacki, Bronikowski i Janowski opuścili
ojczyznę, udając się na
emigrację. Ostatnie lata
życia przyszło im spędzić„na paryskim bruku”, ale nawet na obczyźnie nie przestali
być bojownikami o narodową sprawę. Mochnacki
został naczelnym publicystą„Pamiętnika Emigracji
Polskiej”i stworzył monumentalne dzieło historyczne„Powstanie narodu polskiego w roku 1830
i 1831”. Bronikowski też chwycił za pióro i rzucił się
w wir publicystki – redagował czasopismo„Feniks”(1833–1835),„Kronikę Emigracji Polskiej”
(1834–1839), wydawał pismo„La Revue Slave”
(od 1839 r.). Z kolei Janowski po swoim przybyciu
do stolicy Francji został współzałożycielem Towarzystwa Demokratycznego Polskiego. Teraz walczył
w imię tych samych ideałów, którym wierny był
zawsze jako dziennikarz i redaktor powstańczej
„Gazety Polskiej”. Jego działalności przyświecały
dwa wielkie cele: polityczny i społeczny – wyzwolenie zniewolonej Polski i wyzwolenie zniewolonych
włościan, co stanowiło realizację motta„Gazety
Polskiej”– Salus populi – dobro ludu. Janowski był
chyba najgorliwszym wyznawcą tej idei spośród
wszystkich demokratów związanych z Wielką Emigracją, o czym świadczy najlepiej jego wizerunek
nakreślony przez Teodora Tomasza Jeża w „Sylwetach emigracyjnych”:„Zadaniu i celowi […] tej
demokracji polskiej, której gwiazdą przewodnią był
[…] patriotyzm, poświęcił się Janowski duszą i ciałem. Dla Polski żył, Polską oddychał, pragnąc, ażeby
ona za wzór państwom i narodom służyła. […] Był
on w Demokracji skrajnym – nieprzejednanym...
i takim pozostał do śmierci”.
ległość i bezlitośni krytycy polityki caratu. Nigdy bowiem jeszcze prasa warszawska nie osiągnęła tak intensywnego stopnia rozwoju jak w ciągu dziewięciomiesięcznej wojny z Rosją. Wówczas w stolicy wychodziły aż 22 periodyki ogólnoinformacyjne, a wśród nich
prym wiodła „Gazeta Polska” – zawsze bezkompromisowa i stojąca po stronie walczącego narodu. Gdy powstanie dogasało, trzej twórcy sukcesu dziennika – Maurycy
Mochnacki, Ksawery Bronikowski, Jan Nepomucen Janowski – musieli uchodzić z kraju przed carskimi represjami. Za udział w narodowym zrywie Mochnacki
i Bronikowski skazani zostali zaocznie na śmierć przez
powieszenie.
W kraju, pogrążającym się na powrót w mrokach niewoli, prasie odmówiono prawa do wolności słowa.
Z ponad 20 czasopism ogólnoinformacyjnych wychodzących w okresie powstania pozostawiono zaledwie
kilka – „Gazetę Warszawską”, „Kurier Warszawski” oraz
półurzędowy „Dziennik Powszechny”. „Gazecie Polskiej”,
skompromitowanej w oczach władz burzycielce politycznego status quo, udało się przetrwać, ale pod zmienionym tytułem. Wychodziła teraz jako „Gazeta Codzienna”, bo przymiotnik „polska” w odczuciu zaborcy mógł
kojarzyć się z pragnieniem zachowania tożsamości narodowej, a niewolnicy cara mieli przecież zapomnieć, że są
Polakami. Dopiero w 1861 r. redaktor pisma Józef Ignacy
Kraszewski przywróci jego pierwotną nazwę.
W pierwszym dziesięcioleciu popowstaniowym rozszalała się cenzura prewencyjno-represyjna, otwarcie
ingerująca w charakter, treść, a nawet formę ukazujących się gazet. Nie mogło być nawet mowy o wyrażaniu
przez publicystów własnej opinii w sprawach krajowych
i zagranicznych. Redaktorzy i wydawcy walczyli jedynie
o przetrwanie. Te przyczyny sprawiły, jak pisze Witold
Giełżyński, że „ówczesne gazety stały się puste, jednostajne i nudne, zawierały przeważnie tłumaczenia i przeróbki z pism obcych, reakcyjnych i „carosławnych”, nawet
pod względem literackim spadły bardzo nisko; czytano je
jedynie dla drobnych wiadomości lokalnych i ogłoszeń”.
Do osiągnięcia stanu rozkładu polskiej prasy – pogrążonej w całkowitej martwocie, wyjałowionej z treści
ideowych, pozbawionej głębszych celów – dążył usilnie
i konsekwentnie car Mikołaj I. Na przekór jednak narzuconym ograniczeniom i zakazom wysiłki redaktorów i publicystów zmierzały w kierunku przezwyciężenia stagnacji i ciasnego schematyzmu. W opisanej sy-
tuacji „Gazeta Codzienna” radziła sobie całkiem nieźle
na popowstaniowym rynku wydawniczym. W latach 30.
znalazła się w czołówce czasopism krajowych, pozyskując aż 2 tys. prenumeratorów, co było z pewnością dla
dziennika czynnikiem motywującym i dobrze rokującym na przyszłość.
„Rozmaitości” – okno na świat
Międzypowstaniowe losy naszej gazety były bardzo
burzliwe, znaczone momentami wzlotów i upadków.
Przechodziła z rąk do rąk, zmieniając wydawców i redaktorów. Pierwszym jej właścicielem był Rafał Jabłoński, ale miano prawdziwego wskrzesiciela pisma należy
się Damazemu Dzierożyńskiemu – wybitnemu prawnikowi i propagatorowi ekonomii politycznej Saya. Następnie „Gazeta Codzienna” znalazła się w posiadaniu
Antoniego Kamińskiego, który powierzył jej redakcję Stanisławowi Łyszkowskiemu, a ten wraz z synem
Maksymilianem kierował dziennikiem do 1835 r. Wówczas pismo przejął dawny założyciel i pierwszy wydawca „Gazety Polskiej” – Tomasz Gębka, a redakcją zajęli
się bracia Felicjan i Edward Miaskowscy. Był to okres
niepomyślny dla dziennika, który zmagał się z trudnościami, tracił czytelników, przegrywał z konkurencją.
Dobra passa wróciła w latach 1838–1842, gdy redaktorem „Gazety Codziennej” został Jan Kazimierz Krupski. Wówczas pismo odzyskało swe znaczenie, a liczba
prenumeratorów wzrosła aż do 3 tys. W latach 40. „Gazeta Codzienna” znów weszła w fazę kryzysu, ale już
początek lat 50. przyniósł długo oczekiwaną, korzystną dla dziennika zmianę, która dokonywała się dzięki
nowemu właścicielowi pisma – hrabiemu Aleksandrowi
Przeździeckiemu.
W latach międzypowstaniowych „Gazeta Codzienna” miała trójdzielną strukturę tematyczną. Pierwszy
blok poświęcony wiadomościom krajowym wypełniały
głównie carskie rozporządzenia, a drugi stanowił serwis
informacyjny z Europy i ze świata, przy czym doniesienia te były ściśle kontrolowane przez cenzurę i musiały pozostawać w zgodzie z kierunkiem polityki caratu.
Trzeci zaś dział – „Rozmaitości” – dawał dziennikarzom
największe możliwości. Pozwalał na zamieszczanie artykułów różnej treści, często ciekawych i barwnych,
stając się dla gazety jedynym oknem na świat. „Rozma-
IV DODATEK SPECJALNY \ 190-lecie „Gazety Polskiej”
Jean-Étienne Liotard „Dama w tureckim stroju ze swoją służącą
w hammacie”
itości” to literatura i kultura. Znajdujemy tu najczęściej
fragmenty wychodzących w odcinkach powieści autorów zagranicznych, głównie francuskich (np. powieść
„Motna” Józefa Bonapartego, powieści historyczne
i przygodowe Aleksandra Dumasa). Potem pojawią się
powieści Karola Dickensa, słynne romanse historyczne
Waltera Scotta, a wreszcie próby prozatorskie naszych
krajowych pisarzy, jak chociażby „Na jawie” Grzegorza Kostrzewy. „Rozmaitości” to również relacje z wydarzeń dotyczących życia naukowego i artystycznego,
z wystaw malarskich i koncertów, to również informacje o nowościach wydawniczych. Ten dział gazety pełnił
więc przede wszystkim funkcję terapeutyczną dla polskich czytelników, pozwalając im zapomnieć choćby na
chwilę o przygnębiającej rzeczywistości. Taką właśnie
terapią dla zniewolonych umysłów mogły okazać się relacje z podróży. Dlatego też „Gazeta Codzienna” wysyłała swych czytelników w najodleglejsze zakątki świata, do zamorskich krain, do miejsc egzotycznych rodem
z „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Czytając tego typu barwne i intrygujące opisy, Polacy tracili z oczu warszawską
Cytadelę i wyruszali w nieznane…
2
W sułtańskim seraju
„Gazeta Codzienna” w kolejnych numerach
z 1839 r. otwierała przed czytelnikami
pociągające swą egzotyką Imperium
Osmańskie. Zdradzała tajemnice seraju,
który w języku perskim oznaczał pałac
bądź też, jak to sobie tłumaczyli Francuzi
– hotel, gospodę, dom noclegowy dla
przemieszczających się karawan.
W
ocenie „Gazety Codziennej” najwspanialszym książęcym serajem
wszechczasów był ten w Stambule – symbol „wszelkiego władztwa,
wszelakiego przepychu i mnogich
okropności popełnianych przez
sułtanów z rodu Osmana”. Pałac ów 28 lipca 1808
r. stał się miejscem kaźni Selima III, odsuniętego od tronu przez janczarów i uduszonego z rozkazu swojego bratanka Mustafy IV, który, panując
po nim, niedługo jednak cieszył się władzą, ścięty
w Stambule 11 listopada 1808 r. Dla następcy Selima III sułtański seraj okazał się w przeszłości więzieniem, w którym spędził smutną młodość, trzymany w odosobnieniu, za okratowanymi oknami.
Prawdziwy punkt cywilizacji
Wschodu
Seraj sam w sobie jest jakby osobnym miastem
liczącym przeszło 6 tys. mieszkańców. Stanowi
swego rodzaju więzienie urządzone z przepychem,
ale tak, że osadzeni w nim nie pragną wolności, bo
nie znają innego świata niż ten, do którego sami
należą. „Seraj jest prawdziwym punktem cywilizacji Wschodu” – czytamy w „Gazecie Codziennej”. To
esencja tamtejszej kultury wysokiej – z właściwym
jej sposobem wysławiania się, specyficznymi formami zachowań, dworską etykietą, a nawet modą.
Odpowiednikiem europejskiego arystokraty – angielskiego dżentelmena czy francuskiego galanta
– jest turecki iczoglan (iczoghlan), czyli paź sułtański, który żyje w przepychu i hołduje dworskim
obyczajom. Posługuje się niezwykle wyrafinowanym językiem, raz po raz używając wykwintnych
wtrętów perskich lub arabskich zrozumiałych tylko
dla osób z wyższych sfer.
Ogrody seraju i uroczystości
tulipanowe
W sułtańskich ogrodach
„Gazeta Codzienna”
pozwala doświadczyć
niesamowitej atmosfery
„uroczystości tulipanowej”, podczas której kobiety
haremu w mrokach nocy gromadzą się na tarasie i stają uczestniczkami niesamowitego widowiska: „Otóż,
kiedy całe już przyrodzenie spoczywa w śnie
głębokim i zaledwie słyszeć się tylko dają
przytłumione pulsacje Bosforu rozbijającego
swe fale o twarde lądy wybrzeża, odzywa
się raptem odgłos radości i tysiące płomieni
czerwonych tańczy w labiryntowych kierunkach. Gromada niewolników z pochodniami
w ręku przebiega najrozmaitsze gzygzaki po
rozległym przestworze i wszędzie zostawia
po sobie znaki ognia, z którym igra. […].
Trudno widzieć coś więcej zachwycającego,
więcej czarodziejskiego, nad to w jednym
oka mgnieniu pojawiające się oświetlenie,
którego łuna, mieszając się z żywymi barwami kwiatów i ujmującą zielonością ich liści,
wznosi się ku obłokom”.
Nad bezpieczeństwem seraju, a zwłaszcza jego
kobiet i niewolników, czuwa osobne wojsko – korpus tak zwanych bostandszy. To nie tylko straż policyjna seraju i jego przyległości, lecz także prawdziwa gwardia przyboczna sułtana, budząca strach
nawet wśród zuchwałych janczarów. Dowódca
korpusu dzierży też najwyższą władzę sądowniczą w wioskach położonych nad Bosforem, a swój
urząd sprawuje w sposób niebywale surowy, graniczący z okrucieństwem. Natomiast za osobiste
bezpieczeństwo sułtana odpowiada specjalna kompania wyborowa z korpusu bostandszych – zwana
hasseki, która stanowi także eskortę dla dam z haremu, gdy te wyjeżdżają na spacer w „zakratowanych klatkach” ciągnionych przez woły.
„Gazeta Codzienna” wtajemnicza także w prawa rządzące haremem sułtana, który miał nieograniczoną
liczbę niewolnic i zwykle od pięciu do siedmiu żon.
Zgodnie z odwiecznym zwyczajem każdy wstępujący
na tron sułtan zakładał nowy harem. Wówczas jego
matka i siostry, a także wysocy dygnitarze państwowi
w darze składali mu piękne niewolnice. Sułtanką zaś
mogła zostać jedynie ta kobieta, której „brzemienność jest urzędownie doniesiona”. Zyskiwała ona wysoką pozycję w haremie. Posiadała osobne komnaty
i własny dwór złożony z co najmniej 20 dam.
Skarbem seraju w Stambule były sułtańskie ogrody rozpościerające się od strony morza wokół letniego haremu.
Przed oczami czytelników „Gazety Codziennej” stawały
w pełnej krasie wysokie cyprysy, wonne jaśminy, nieprzerwanie kwitnące drzewa cytrynowe. Ludzkie oko napawało
się tu widokiem błyszczących minaretów, które lśniąc, odbijają się tysiącem świetlnych pryzm od śnieżnobiałych tarasów. Rozkoszy dostarczały „tchnące uśmiechem i wieczną
zielonością wybrzeża Azji”, których naturalne kobierce człowiek przyozdobił wspaniałymi pałacami. Panorama była
więc imponująca: „U podnóża tych murów kruszą się srebrne bałwany Bosforu, tysiące różnobarwnych łodzi, kaikami
zwanych, unosi się po jego zwierciadle, a bliżej nieco, kołysząc się poważnie z boku na bok, liczne u wnijścia do portu
stojące okręty, ożywiają widnokrąg tak piękny, że drugiego
jemu podobnego nie masz pewnie na tej ziemi”.
„Gazeta Codzienna” czyni nas też uczestnikami
sławnych „uroczystości tulipanowych” obchodzonych w seraju z okazji narodzin nowego księcia. W pierwszej połowie XVIII wieku, gdy Imperium Osmańskim władał sułtan Ahmed III,
cały Stambuł ogarnęła moda na tulipany, a czas
rządów tego władcy nazywano nawet Okresem
Tulipanów – Lâle Devri. Do historii przeszły
ekstrawaganckie tulipanowe przyjęcia organizowane przez Ahmeda, w czasie których wśród kwiatów spacerowały żółwie z płonącymi na grzbietach
świecami. Zięć sułtana natomiast, wielki wezyr, w czasie
kwitnienia tulipanów aranżował nocne zabawy z udziałem gości przebranych w tulipanowe kostiumy. Wypoczywano wówczas wśród powodzi tych kwiatów zalewającej wieże, piramidy z latarniami i klatki ze śpiewającym
ptactwem. Wkraczając wraz z „Gazetą Codzienną” w to
urzekające tulipanowe dominium sułtana, poruszamy się
wśród cyprysów i drzew pomarańczy. Oko gubi się w tym
zadziwiającym „capriccio sztuki ogrodowej jak gdyby na
jakim fantastycznym kobiercu perskim lub najdziwaczniejszym szalu kaszmirowym”.
Tajemnice haremu
Największymi przywilejami w seraju cieszyły się kobiety połączone więzami krwi z władcą Imperium
Osmańskiego, a więc matka padyszacha, jego siostry
i córki. „Gazeta Codzienna” pisała: „Los żeńskiej połowy w rodzinie cesarskiej jest o wiele godniejszy zazdrości od tego, jaki jest udziałem dla członków płci męskiej”.
Wolność sułtanek była niemalże nieograniczona. Władca dbał osobiście, by jego córki i siostry dostały najlepsze partie w państwie. Mąż winien był zapewnić sułtance stały roczny dochód na utrzymanie, a po zaślubinach
„usunąć wszystkie inne kobiety, które miał w swoim
posiadaniu”. Bardzo często zdarzało się, że sprawował
on władzę nad odległą prowincją i mógł opuścić ją tylko
z rozkazu sułtana. Była to jedyna okazja, by odwiedzić
swą dostojną małżonkę w Stambule, przestrzegając
przy tym ściśle etykiety dworskiej.
„Gazeta Codzienna” pozwalała też zajrzeć „do samego środka świętości sułtańskiego haremu”, a to za pośrednictwem opisów znanych rycin Antoniego Ignacego
Mellinga, które odsłaniają tajemnice osławionego przybytku sułtanów. Jedna z nich przedstawia trzy niewiasty siedzące sposobem wschodnim wokół okrągłego naczynia nakrytego kobiercem. To tandur – rodzaj fajerki,
w którym nieustannie pali się woniejące drewno. Odurzone upajającym zapachem spędzają długi czas przy
ogniu na wesołych rozmowach, grze w warcaby bądź
słuchaniu arabskich opowieści. Kolejna rycina wydobywa esencję urody kobiety Wschodu. Oto staje przed
nami sułtańska faworyta w orientalnym stroju, który
stanowią: dwie pary długich spodenek z różowej materii jedwabnej i muślinu, kaftanik (kitlik, stanik), pas
z zielonego kaszmiru oraz szuba (dszube) – suknia
o rękawach z perskiej materii. Fryzura i nakrycie głowy
budzą jeszcze większe zdziwienie: „Włosy rozdzielone
na 60 plecionek otaczają głowę dokoła i tworzą pukiel
poboczny, który spod bogato wyszywanego turbanu
spada na ramiona, nad turbanem wznosi się diadem ru-
Mecenas projektu
V
A
lgieria zaczęła fascynować XIX-wiecznych
Europejczyków od momentu, gdy znalazła
się pod panowaniem Francuzów, którzy
podbili ją w 1830 r. Ta nowa zamorska kolonia Francji opisana została na łamach „Gazety Codziennej” w artykule „Algier i Konstantyna” z 1838 r. Dziennik wymienia korzyści płynące
dla Europy z tego podboju: świat chrześcijański uwolniony został od haraczu, handel na Morzu Śródziemnym stał się znów bezpieczny, zniesiono niewolnictwo
w „krajach Barbaresków”.
Przeciw „państwom barbarzyńskim”
Albert Girard „Dwór haremu”
binowy ze szmaragdów, topazów i rubinów, diamentami wysadzony, a na nim małe półksiężyce diamentowe”.
W takim bogatym ubiorze wkracza faworyta na czele
orszaku swych niewolnic do wielkiej sali wizytowej
o orientalnym wystroju. To iście rajska komnata przypominająca wschodni ogród. Na niebieskich ścianach widnieją rzędy drzew palmowych, a na podłodze rozciąga
się wspaniały kobierzec wyobrażający japońskie róże,
syryjskie jaśminy i perskie fiołki. Sułtanka zaś spoczywa
na dywanie z czerwonego złotogłowia i na poduszkach
wyszywanych złotem, przyjmując hołdy od kobiet haremu. Zaraz rozpocznie się uczta. Niewolnicy wnoszą już
potrawy, a wśród nich rozmaite gatunki mięs z bananami, jarzyny z miodem, różne rodzaje rzadkiego drobiu.
Gdy sułtanka kończy ucztę, klaszcze w dłonie, a słudzy
podają kawę w filiżankach wykonanych z pięknej porcelany bądź szczerozłotych, wysadzanych diamentami.
Po obiedzie do sali wkraczają tancerki – zwane almech
– „wyciągają ręce, obejmują się nimi i wykonują tysięczne powabne figury”. Nagle wpada na scenę czerkieska
tancerka, dla której taniec to nie wyuczona sztuka, lecz
„wewnętrzne powołanie i najwyższy cel życia”, a „kto nie
widział tej istoty, nie został zachwycony jej tańcem pełnym zmysłu i duszy, temu żadne opowiadanie nie może
być dostateczne”.
W tureckiej łaźni
„Co za przepych, co za wygoda w łaźniach na Wschodzie, a szczególniej u Turków!” – zdradza „Gazeta Codzienna”. Łaźnia (hammam) dla Turczynki stanowi najważniejszą część codziennych zatrudnień i etap przygotowujący do zabaw w marmurowych salach haremu.
Łaźnia to jakby brama wiodąca do raju, choć już i sama
w sobie jest krainą rozkoszy. Przez wiele godzin pali
się tu na wielkich fajerkach woniejące drewno, a woda
nasycona pachnidłami wydaje przyjemną parę unoszącą się aż do szczytu kopuły zwieńczonej kolorowym
oknem, przez które przenika przyćmione światło. Przybywająca w to miejsce sułtanka otoczona orszakiem
swoich „dziewic łaziennych” (tellak) zasiada w pierwszej sali na podwyższeniu z politurowanego drzewa.
Niewolnice rozbierają ją, po czym wkracza do ogrzewanego pomieszczenia, gdzie na kilkunastu materacach
wypoczywa i oswaja się z wyższą temperaturą, by udać
się następnie do miejsca kąpieli. Panuje w nim ukrop
jak w dzisiejszej saunie. Tam „otaczają tellaki swą panią
i udzielają jej według życzenia najprzyjemniejszych
woni; niekiedy odświeża zwątlałe jej członki zimna
woda i wtenczas spędza ona chwile trudnej do opisania rozkoszności, którą nieledwie że odurzoną być się
zdaje”. Na koniec „dziewice łazienne” nacierają jej ciało
różanym ciastem i bardzo delikatną flanelą oraz podają słodko-kwaskowate chłodniki z kwiatu cytrynowego
i pomarańczowego. Potem zaś sułtanka zażywa spaceru
po niebiańskich tarasach seraju, w cieniu cyprysowych
alei, by znów wrócić do haremu.
Wkroczenie w taki egzotyczny i baśniowy świat proponuje współczesnym sobie Polakom „Gazeta Codzienna”,
stając się przewodniczką po seraju i ukazując godny pozazdroszczenia los niejednej sułtanki, która już na ziemi
doznaje rajskich rozkoszy: „Mile kołysana rozkosznymi
wspomnieniami przeszłości, zadumana w złotych marzeniach błogiej przyszłości, dosięga bez tęsknoty i bez
dolegliwości kresu swego ziemskiego życia, rozstając się
z tymże w słodkiej nadziei i przekonaniu, że przechodzi
do raju, którego rozkosze w małym tylko podobieństwie
znane jej były na ziemi”.
3
Algiera – afrykański
raj w rękach
Francuzów
Gazeta Codzienna” z lat 1838–1839
pragnie też dla odmiany zainteresować
swych czytelników północnymi
wybrzeżami Afryki i pozwala odkryć
ziemię algierską, a w szczególności
nieznany świat algierskich kobiet.
„Gazeta Codzienna” przypominała burzliwą przeszłość
północnej Afryki, jednego z najmniej znanych wówczas
kontynentów. Algieria, zasiedlana pierwotnie przez
ludy berberyjskie, znalazła się we władaniu Imperium
Rzymskiego, co umożliwiło jej intensywny rozwój gospodarczy i kulturowy. Ale czas rozkwitu i pokoju nie
trwał długo. Kraj ten wkrótce stał się obszarem ścierania różnych wpływów i niekończącej się walki o władzę między najpotężniejszymi państwami świata. Najpierw opanowany został przez barbarzyńskie plemiona
Wandalów, potem znalazł się w rękach Bizancjum, by
następnie przejść pod panowanie Arabów wyprawiających się stąd na podbój Hiszpanii. W średniowieczu na
wybrzeżach Algierii grasowali piraci berberyjscy. Do ich
osad u schyłku XV wieku przybywali muzułmanie wypędzani z Hiszpanii. Ale piraci z wybrzeży Algierii nie dawali spokoju mieszkańcom Półwyspu Iberyjskiego, czyniąc go celem swoich eskapad. Gdy Hiszpanie wypowiedzieli wojnę korsarzom i zdobyli port w Oranie, a potem
sam Algier, wówczas piraci zwrócili się o pomoc do Imperium Osmańskiego, przyjmując w 1519 r. zwierzchnictwo tureckie. W „Gazecie Codziennej” czytamy, że na
wybrzeżach Algierii powstawały „państwa barbarzyńskie”, organizujące nieustannie napady na chrześcijańską Europę, którym odpór dawali m.in. król hiszpański
Ferdynand Katolicki, cesarz rzymski Karol V, książę de
Beaufort, marszałek Francji François-Annibal d’Estrées
czy markiz Abraham Duquesne, dowódca francuskiej
marynarki wojennej.
Skarbiec bogactw natury
Dla Francuzów Algieria to „afrykański raj”, niewyczerpany skarbiec bogactw naturalnych, to ziemia gorących
źródeł leczniczych. Europejczyków fascynowały najbardziej palmy daktylowe porastające południe Algierii.
Takie egzotyczne drzewo stanowiło dla kolonizatorów
prawdziwy cud natury: „ma owoc przewyborny, […] wydaje dwieście do trzystu funtów daktylów, a z jej włókna
robią najpiękniejsze powrozy, z łyczka koszyki i maty,
z pnia ciągną tak zwane mleko palmowe, płyn równie
smaczny ile zdrowy; jej drzewo […] do robót ciesielskich
jest wielce przydatne”. Godne uwagi okazały się tu rodzące przez cały rok owoce drzewa cytrynowe, jak również powszechne oliwki oraz wszystkie rodzaje warzyw,
w szczególności strączkowych. Algiera słynęła też z połowu korali oraz z polowań na pięknie upierzone kury
perłowe, których wyborne mięso ceniono ze względu na
aromatyczny zapach.
Najbardziej jednak kuszącym dla Francuzów miejscem w całej Algierii była prowincja Konstantyna,
która swą nazwę zawdzięczała cesarzowi Konstantynowi I Wielkiemu. Nie szczędził on środków zarówno
na cele obronne, jak i na jej rozwój gospodarczy i kulturalny. A była to najurodzajniejsza kraina Algierii, kraina zbóż rozmaitego gatunku, pięknych sadów, czystych
źródeł i drzew oliwnych mogących dostarczyć wyśmienitej oliwy nawet dla całej Francji. Najcenniejszym zaś
złożem mineralnym Konstantyny pozostawał znany już
w starożytności marmur numidyjski. Nie brakowało tu
także innych kruszców – ołowiu, cynku, kobaltu, a rzeki
afrykańskie niosły zmieszane z piaskiem grudki złota.
Świat algierskiej damy
Dzięki „Gazecie Codziennej” możemy poznać świat algierskiej kobiety – jej pozycję społeczną, styl życia, obyczaje, tradycyjny strój i specyficzny typ urody. Algierskie damy są zwykle brunetkami wysokiego wzrostu,
VI DODATEK SPECJALNY \ 190-lecie „Gazety Polskiej”
Algieria miała też swoje miejsca
magiczne, wokół których krążyły
różne legendy. W 1840 r. „Gazeta Codzienna” zamieściła wartą
przytoczenia fantastyczną opowieść o grobowcu chrześcijańskim
w Algierii: „Na szczycie gór nadbrzeżnych
pomiędzy Algierem a Szerszelem, stoi samotnie pomnik w kształcie piramidy znacznej objętości, wysoki na stóp 90. Arabowie
nazywają go Kubbar-el-Rummiahm, to jest
»Grobowiec Chrześcijański« i dziwne o nim
opowiadają wieści. Pod granitem mają spoczywać popioły jakiejś księżniczki chrześcijańskiej, a obok trumny złoto-srebrnej znajdować
się ma niezmierny skarb, który, jak twierdzą
Marahuci, chrześcijanin tylko wydobyć może.
Przed kilku stuleciami dej tameczny zarządził
odkopywanie, czego ślady jeszcze dotąd pozostały. Arabowie okoliczni opowiadają o tym,
co następuje: za pierwszym uderzeniem młota
robotników, pokazała się na wierzchołku piramidy kobieta, i wołając: »Alula! Alula! Ratuj
swoich skarbów«, zwabiła okropnych sprzymierzeńców. Żądłami opatrzone muchy, wielkości szczurów, obrzydłej postaci, wyleciawszy
w ogromnej masie z pobliskiego jeziora Alula
zwanego, zmusiły grabarzy żądłami swymi
do ucieczki. Od tego czasu daremnymi były
wszelkie usiłowania w zniszczeniu pomnika”.
Tajemnicę Kubbar-el-Rummiahm próbowali
odkryć XIX-wieczni archeolodzy. Niektórzy
uczeni, jak podaje „Gazeta Codzienna”, sądzili, że to grobowiec królów numidyjskich,
inni znów, że pomnik wystawiony Hiszpance
Cava. Na monumencie nie ma jednak żadnego napisu ani znaku, który zbliżałby do
rozwikłania zagadki… Współcześnie turyści
wyruszający do Algierii docierają do ogromnego kamiennego kopca o wysokości ponad
30 metrów, wydającego się skrywać tę samą
tajemnicę, o której pisała „Gazeta Codzienna”
niemal przed 200 laty. Świadczy o tym wiele
nazw, które ów kopiec nosi – zwany jest
Grobowcem Królów Numidyjskich, Mauzoleum Juby i Kleopatry Selene, Grobowcem
Chrześcijańskiej Kobiety. Obecnie sądzi się, że
pochodzi on z III lud IV wieku przed naszą erą
i wystawiony został przez ostatniego króla
Numidii Jubę II i jego małżonkę, księżniczkę
Kleopatrę Selene – córkę słynnej królowej
Egiptu Kleopatry VII i Marka Antoniusza.
o kształtnej kibici i przyjemnych rysach twarzy. Uwielbiają łaźnie i pachnidła. Dla podkreślenia piękna swego
ciała czernią brwi i farbują czerwoną tynkturą paznokcie dłoni i stóp. Uszy zdobią dużymi, złotymi lub srebrnymi pierścieniami, a głowy diademami okrytymi gazą
(Sarme), której złociste końce spadają aż do stóp. Na rękach noszą po kilka drogocennych bransolet, na palcach
błyszczące pierścienie, a ich szyje zdobią sznury pereł.
Domowy ubiór bogatej Algierki stanowiły: wyszywana
złotem koszula, ciasny gorset sukienny bez rękawów,
wełniana spódniczka zawiązana w pasie chustką i haftowane pantofelki. Gdy zaś Algierka wychodziła z domu,
zakładała bogato zdobiony krótki płaszczyk oraz długie spodenki sięgające pierścieni zakładanych na palce
stóp. Całą postać spowijała zaś sztuka gazy, spod której
wyglądały jedynie oczy.
Dziewczęta algierskie, jak dowiadujemy
się z „Gazety Codziennej”, wydawano bardzo wcześnie za mąż, często w wieku 12
lat. W tym świecie nie liczono się z uczuciami i pragnieniami kobiety wkraczającej
w dorosłe życie, a raczej dziecka zmuszanego do bycia kobietą. O losie algierskiej panny
decydowali rodzice i to oni planowali jej małżeństwo. Przed weselem prowadzono narzeczoną
do kąpieli, potem paradnie strojono i sadzano na wysokiej sofie. Wraz z przybyciem muzykantów rozpoczynała się uroczystość weselna. Krewni przyczepiali do
sukni panny młodej talizmany mające chronić od czarów i uroków. Taki ślubny talizman algierski składał
się zwykle z maleńkiego pęczka cebuli, czosnku i soli.
Otrzymywał go także narzeczony, który świętował ze
swoimi gośćmi w osobnym pokoju, pijąc kawę i kurząc
tytoń. Wesele trwało nawet kilka dni, a jego koniec wyznaczał moment odprowadzenia panny młodej przez
kobiecy orszak do przyszłego małżonka.
Kobietom Algierii nie dane było zaznać, jak smakuje
prawdziwa wolność. W każdej sferze życia społecznego spychano je na margines, traktując jako niewolnice,
z którymi mężczyźni się nie liczą. „Używają bardzo małej
wolności albo nie mają jej wcale” – czytamy w dzienniku
– nigdy bez towarzystwa nie wychodzą, a młode dziewczęta podzielają od dzieciństwa niewolnictwo swych
matek. W obliczu męża są one materialnym tylko jestestwem służącym na rozmnożenie pokolenia. Zaufania
mężowskiego nie posiadają nigdy, bo religia zakazuje
tymże zasięgać od kobiet rady w interesach”.
Algierskie płaczki i kochanki
Piątek jest dniem, w którym kobiety Algierii odwiedzają grobowce swych krewnych bądź mężów. Nie
tylko palą na nich lampy, lecz także rozbijają nad mogiłami namioty, do których zbierają się nawet codziennie o umówionych godzinach, by wspominać zmarłego.
Opowiadają sobie wówczas o jego dobrych i złych czynach, przymiotach i wadach. „Takie posiedzenie smutku i żałoby, przy którym niemało łez wylano – czytamy
w „Gazecie Codziennej” – kończy się zwykle obiadem
przygotowanym przez jedną z płaczek. W podobnych
chwilach boleści, widząc te niewiasty i słysząc ich jęki,
sądziłby człowiek, że są niepocieszone w swoim utrapieniu. Drapią sobie i rozdzierają okropnie twarze, wydzierają włosy i że tak powiedzieć można, ryczą płaczliwie; ale te wszystkie oznaki boleści, nie trwają dłużej
nad czas zwyczajem przepisany”.
„Gazeta Codzienna” odkrywa też drugą naturę Algierek, przedstawiając je jako kobiety „ogniste”, których
namiętnej natury nie są w stanie poskromić kulturowe nakazy i zakazy. Czytamy więc, że „pomimo najsurowszego zamknięcia i dzikiej zazdrości mężów, kobiety osładzają sobie […] jednostajność swego życia dosyć
często miłosnymi intrygami. Tarasy ich domów są ku
temu wielce dogodne i ułatwiają wkradanie się kochanków do miejsc zakazanych. Prócz tego żydkowie, którzy bezwzględnie wszystkim handlują, odnajmują bardzo chętnie bezpieczne schronienia do tajnych schadzek
w domach swoich”.
4
Szkocja romantyków
„Pomiędzy hucznymi falami Atlantyku
i Oceanu Północnego leży kraina dziwny
[…] obraz przedstawiająca”.
D
wa pasma gór […] przekraczają tę krainę
od zachodniego południa ku wschodniej
północy; jedno pasmo nurza swe tajemnicze, sędziwe szczyty w pochmurnym,
szarym niebie, drugie pławi swe zielone
wierzchołki w czystym lazurze firmamen-
tu. Odnogi morskie wkraczają do lądu w tym samym
kierunku; szumne potoki spadają po krawędziach wysokich skał, uderzając ziemię i powietrze z trzaskiem i łoskotem; wleką się grube mgły jak wieczne zastępy niebieskich legionów, po stopach gór porosłych rosochatymi dęby; pienią się rzeki, świszczą huragany w olbrzymie gałęzie, krzyczy puszczyk, wyje wilk, ryczą hordy
bawołów i orzeł zawieszony na obłoku bieży z wiatrem
i spogląda z dumą na swe niedostępne siedziby nieskalane nigdy niczyją stopą.
To Szkocja! Szkocja jak ją Pan Bóg stworzył: dzika, ponura, tajemnicza!”.
Taki opis Szkocji, ziemi, która w szczególności fascynowała romantyków, wyszedł spod pióra jednego z największych polskich podróżników XIX wieku – Teodora
Tripplina – i zamieszczony został w „Gazecie Codziennej” z 1852 r.
Groźna, ale i melancholijna to kraina
Według Tripplina prawdziwymi odkrywcami duchowego życia Szkocji byli poeci oraz górale. Ta romantyczna kraina Północy miała swoich dwóch wielkich bardów
– legendarnego celtyckiego Osjana i Waltera Scotta –
„wielkiego czarodzieja Północy”, który w swych poematach epickich („Pani Jeziora”, „Pieśń ostatniego minstrela”) i powieściach historycznych („Waverley”, „Rob Roy”,
„Ivanhoe”) przedstawiał burzliwe dzieje szkocko-angielskiego pogranicza, sięgał do pradawnych wierzeń ludu,
odmalowywał surowe i posępne pejzaże Szkocji. „Pieśni
Osjana” natomiast odnalezione i przetłumaczone z języka gaelickiego oraz wydane w latach 1762–1765 przez
szkockiego poetę Jamesa Macphersona okazały się doskonałym falsyfikatem, który wyszedł spod pióra samego Macphersona. To on wcielił się w celtyckiego pieśniarza i odkrył przed całą Europą świat dawnych szkockich wojowników odznaczających się szaleńczą odwagą
i wielkim uczuciem. Ich bohaterskie czyny ukazał na tle
księżycowych nocy i szalejących burz, wśród nagich skał
szarpanych przez spienione fale morskie. Odsłaniał surową i groźną, ale i melancholijną naturę Szkocji – z jej
urzekającymi wrzosowiskami, urwistymi brzegami morskimi, skałami zatopionymi we mgle i duchami unoszącymi się na chmurach pędzonych porywistym wiatrem.
A były to duchy zmarłych wojowników oraz ich wiernych towarzyszek pozostające w kontakcie ze światem
żywych. Ostrzegały przed tragicznymi wydarzeniami
i złym losem, z radością wsłuchiwały się w peany bardów sławiących ich wojenne i miłosne przygody.
Odkrywając poetyczną naturę Szkocji, Tripplin w taki
oto sposób usiłuje przenieść czytelników „Gazety Codziennej”, do ziemi Osjana i Scotta:
„Ale słyszysz te tony przeciągłe, głębokie i drżące? Te
tony płaczliwie, które ci ślą w duszę owe bory i puszcze?
To Eol dmie w swoje harfy, to Eol płaczący rycerzy Fingala pochowanych tam – pod tymi kurhanami, tam pod
tymi wysokimi jak mogiły krakowskie kopcami, tam –
w jaskiniach, w które wkracza Ocean, bo i on pocieszyć
się nie może po śmierci swych wielkich bohaterów.
Słyszysz także te śpiewy wioślarzy uderzających
w monotonnych kadencjach fosforyczne fale Oceanu?
Oni śpiewają od lat tysiąca w niepisanym języku to,
co Homer Kaledoński, Osjan, potomności i wieczności
podał […].
Albo może wolisz przysłuchać się, co tam ten stary
wieśniak prawi swym dzieciom i wnukom? On deklamuje »Panią Jeziora«, poemat ulubiony Szkotów, poemat
autora, który nas przed laty, gdy jeszcze byliśmy szczęśliwymi dziećmi, tak zajmował, tak rozrzewniał”.
Wtajemniczenie w chacie
szkockiego górala
Dla Tripplina duch Szkocji żyje wśród ludu gór, który
według romantyków jest strażnikiem „prawd żywych”,
a którego narzędziami poznania są „czucie i wiara”.
Przed nami staje więc góral – pan szczytów i przepaści, posępny, „otulony obłokiem”, o którym tak pisze
Tripplin: „To jest człowiek, którego Opatrzność obdarzyła okropnym przywilejem. Ten nieszczęsny umie
czytać w księdze przeznaczenia, jego dusza wyrywa
się mimowolnie z ciasnych obrębów teraźniejszości i przenika przyszłość. On zobaczy nad twą głową
Mecenas projektu
VII
proroctwo – oto wyższe potęgi ducha z więzów ciała
oswobodzonego”. Szczytem wiedzy zaś według górala
byłoby zgłębienie praw „podających nam środki wpłynięcia wolą naszą na potęgę naszego ducha”, bo jak
przekonywał, przeznaczeniem ludzkości jest wyzwolenie się z więzów materii, by poprzez rozwój spirytualny
stanąć bliżej istoty boskiej.
Szkocja dla Tripplina okazała się więc przestrzenią
religijnego wtajemniczenia w „prawdy żywe”, wtajemniczenia, które nastąpiło w wiejskiej chacie szkockiego górala.
5
Jerozolima i Rzym.
Listy z podróży do
miejsc świętych
Na szpaltach „Gazety Codziennej”
pojawiały się również listy z podróży
stanowiące jedną z najpopularniejszych
form romantycznego podróżopisarstwa.
Wśród nich odnajdziemy dwa pozwalające
odbyć czytelnikowi peregrynację do
najważniejszych dla chrześcijaństwa
miejsc świętych – grobu Chrystusa
w Jerozolimie oraz Bazyliki św. Piotra
w Rzymie.
Teodor Tripplin to barwna postać epoki – doktor medycyny,
pisarz, jeden z prekursorów
polskiej literatury fantastycznonaukowej, a do tego człowiek
czynu – powstaniec listopadowy
i uczestnik walk niepodległościowych
we Włoszech i Serbii. Jego życie wypełniał
żywioł podróżniczy i żywioł pisarski. Mapa
podróży Tripplina jest imponująca: Europa
Północna i Południowa, Turcja, Ziemia Święta, Algieria, Egipt… Wszystko, co widział
i czego doświadczył, stanowiło kanwę jego
powieści przygodowych i dzieł podróżniczych. Pociągały go zwłaszcza miejsca tajemnicze, w których człowiek, obcując z pierwotną naturą oraz wsłuchując się w opowieści
prostego ludu, otwierał się na metafizyczną
sferę istnienia. Taką krainą była dla Tripplina
Szkocja. Jej obraz skreślony piórem słynnego
podróżnika zamieszczony został w „Gazecie
Codziennej” i nosił tytuł „Górale szkoccy i ich
wiara w przewidzenie przeszłości”.
Johann Krafft „Osjan”
kosę śmierci, jeśli jest bliska, on zobaczy
nieszczęścia, które ci grożą i niechybnie
na ciebie spadną”. Sam Tripplin poznał
osobiście słynącego z daru jasnowidzenia
w całej Szkocji Alfreda Stewarta Dangleby’ego – szkockiego górala, który zmarł w wieku
16 lat. Tripplin dowiedział się o jego śmierci z wychodzącej w Edynburgu gazety „Caledonian Weekly
Advertiser”: „Okolicę naszą trafił cios bardzo bolesny. Umarł Alfred Stewart Dangleby, ów śmiertelny,
który umiał czytać w księdze przeznaczenia. Umarł
bez poprzedzającej choroby i bez agonii, w chwili zachwycenia religijnego, tak jak sobie życzył umrzeć,
jak przepowiedział, że umrze. […] Alfred zdumiał kraj
cały swym boskim darem przewidzenia przyszłości,
swym niepospolitym umysłowym wykształceniem,
a ujmował wszystkich słodyczą i dobrocią swego charakteru. Pamięć jego przetrwa w kraju naszym i naszych dzieci”.
Ta wieść o śmierci młodzieńca obudziła w Tripplinie
dawne wspomnienia. Niegdyś przecież gościł w chacie szkockiego górala – Francisa Stuarta of Dangleby
– ojca Alfreda, wówczas małego chłopca, którego nadprzyrodzone zdolności nie były jeszcze powszechnie
znane. Sam gospodarz wywarł na podróżniku równie
wielkie wrażenie jak jego syn. Ten niby prosty człowiek
z ludu prowadził z nim filozoficzną dyskusję, odkrywając przed uczonym medykiem świat ducha. Dangleby
wierzył, że „dusza ludzka wyższą wolą usamowolniona
z więzów ciała przenika nie tylko zapory i przestrzeń,
lecz nawet czas, lecz nawet i przyszłość. Przeczucie –
D
o Ziemi Świętej podążać będziemy śladami
romantycznego wojażera i poety Juliusza
Słowackiego, który swą podróż na Wschód
odbył w latach 1836–1837, docierając do
świątyni jerozolimskiej po Bożym Narodzeniu. Do Rzymu natomiast, świętującego Zmartwychwstanie Pańskie, udamy się wraz z anonimowym pątnikiem, by uczestniczyć w wielkanocnej
mszy świętej celebrowanej przez Piusa IX w bazylice
papieskiej.
Ojciec zadżumionych
Opublikowane w „Gazecie Codziennej” fragmenty
z listu Słowackiego do matki odsłaniają całą głębię
duchowych przeżyć romantycznego wieszcza, jakich
doznał w prastarej świątyni jerozolimskiej nocą, gdy
pogrążony w modlitwie trwał u stóp Chrystusowego
grobu. Zanim jednak stanął u wrót świętego miasta,
musiał w drodze między Kairem a Jerozolimą odbyć
dwunastodniową kwarantannę niedaleko miasteczka
El-Arish, na starej granicy Egiptu i Syrii. Zasłyszana tu
od doktora Steble opowieść o starcu, który „przez trzy
miesiące 9 osób utracił na zarazę”, wstrząsnęła poetą
do głębi i stała się inspiracją do stworzenia poematu „Ojciec zadżumionych” – studium cierpienia arabskiego Hioba przeżywającego na pustyni śmierć żony
i dzieci:
Śmierć od zarazy? – ach! to śmierć okrutna!
Zaczynasz własnych braci nie poznawać,
Potem cię ogień pali, piersi gorą…
Ach! ja tak moich widziałem ośmioro!
I co dnia patrząc na tak konające,
Wysiedziałem tu całe trzy miesiące.
Dziś – oto dziewięć wielbłądów podróżnych,
A na nich – patrzaj, osiem juków próżnych,
I nie zostało mi nic – oprócz Boga;
I tam mój cmentarz – a tamtędy droga.
VIII DODATEK SPECJALNY \ 190-lecie „Gazety Polskiej”
Słowacki całym
sobą chłonął atmosferę panującą
w ojczyźnie Chrystusa. Zachwycał się
jej egzotyczną przyrodą,
pisząc do matki: „A ziemia
ta, o droga moja, jak piękna!
Jakimi renunkułami ognistego
koloru, błękitnej i białej barwy
okryta, jakie narcyzy, jakie irysy,
jak podobna do pięknego kobierca. Góry tylko, na których stoi
Jerozolima, dzikie i niepłodne,
nadają temu miejscu straszliwą
fizjonomię, okropną jest dolina
Józefata…”.
„Noc u grobu Chrystusa przepędzona zostawiła mi mocne wrażenie na zawsze” – pisał Słowacki
Niemym świadkiem dramatu „Ojca zadżumionych” okazał się namiot, który wraz z nastaniem nieszczęść przeobraził się z „płóciennego dworu” w „płócienną norę”.
Niegdyś wypełniony wesołym gwarem i dziecięcym
śmiechem stał się z czasem miejscem żałoby, samotnią
pogrążonego w bólu ojca, do której zajrzał tylko stary
wielbłąd, patrząc z litością na pana. Swój namiot z czasów kwarantanny wspominał też z melancholią Słowacki w prozatorskim wstępie do poematu, wyobrażając go
na kształt żywej istoty, która tęskni za swym niedawnym
mieszkańcem: „[…] a kiedy już byłem o godzinę drogi ku
wschodowi, obróciłem się na siodle, aby jeszcze spojrzeć na mój namiot zielony; obaczyłem go na wzgórzu
i zdawało mi się, że sam wyszedł na miejsce wysokie, aby
mnie pożegnać; a […] nie czując już w sobie mieszkańca,
wyrwał kilka kołów z piasku i skrzydłem powiewał za
mną, pokazując mi swoje łono czarne i puste. – Odwróciłem się od tej rzeczy, co miała serce rozdarte po mnie”.
Na Chrystusowym szlaku
Wraz z „Gazetą Codzienną” znajdziemy się na pustyni
między Egiptem a Palestyną, gdzie nad morzem piasku
górował grobowiec Szecha, straszny, bo w jego lochach
składano ciała umarłych na dżumę. W tej też „smutnej
dolinie piaszczystej” odnajdziemy namiot Słowackiego,
w którym wraz z towarzyszami kwarantanny obchodził
wigilię Bożego Narodzenia:
„Rozlokowaliśmy się nareszcie na tym piasku, wygrzebaliśmy w nim kuchenkę, ja wziąłem namiot wielki, mój
towarzysz w naszym własnym maleńkim rozłożył swoje
graty i tak zastała nas Wigilia Bożego Narodzenia… wieczorem towarzysz mój dobywszy zapomnianego czekana, zagrał mi wiejską kolędę, której słuchałem z rozczuleniem, leżąc na dywaniku w mojej budzie, podziękowałem mu i wieczór nadszedł… W tem niebo okryło
się chmurami, burza piorunowa, ale najokropniejsza ze
wszystkich burz nadeszła i trwała całą noc, to jest 13 godzin; nie możecie sobie wystawić, jaką okropność miała
dla nas obu leżących w osobnych namiotach, ta noc bezsenna, w której każda chwila zdawała się ostatnią, tak
gromy były okropne, bliskie i gęste. Świeca kilkakroć zapalona zawsze gasła, deszcz przedarł się przez płótno
namiotu, a kałuże podmywając nasze łóżka położone na
ziemi, zmusiły nas do zwinięcia wszystkie w jeden pakiet, i sami byliśmy parasolami naszych rzeczy”.
Nad ranem burza ustała, ale mała rzeczka w dolinie
niebezpiecznie wezbrała, kierując się wprost na namioty podróżnych. Ci jednak zdążyli z pomocą sług przenieść
wszystkie swoje rzeczy na piaszczysty wzgórek, zanim
woda zalała ich dawne koczowisko. Teraz widok pątników
był nader smutny – głodni, przemoknięci, bez namiotów
musieli spać na wilgotnym piasku, przykrywając go tylko
mokrym dywanem. Na pustyni Słowacki przeżył nawet
trzęsienie ziemi, które w Syrii zniszczyło wiele miast. Widział Tyberiadę, gdzie zginęło pięciuset ludzi, a żaden dom
nie ocalał. Znosząc cierpliwie trudy pielgrzymowania, dotarł wreszcie do bram świętego miasta Jeruzalem:
„Noc u grobu Chrystusa przepędzona zostawiła mi
mocne wrażenie na zawsze. O godz. 7 wieczór zamknię-
to kościół, zostałem sam i rzuciłem się z wielkim płaczem na kamień grobu; nade mną płonęło 48 lamp, miałem biblię, którą czytałem do 11-ej w nocy; […] o północy dzwon drewniany obudził w kościele […] różne
wiary […]. Grecka bogata kaplica oświeciła się lampami,
na górze ormiański kościółek zapalił także świece i zaczął swoje śpiewy. Kopt mający małą drewnianą klatkę
przyczepioną do katafalku pokrywającego grób święty,
także […] zaczął w swojej altance dmuchać na żar i gotować samotne kadzidło. Katolicy także w dalekiej kaplicy
zaczęli śpiewać jutrznię, słowem o północy ludzie obudzili się, jak ptaki w gzymsach jednej budowy budzą się,
świergocąc o wschodzie słońca… Grecy na grobie odprawiali mszę, potem Ormianie, o drugiej zaś w nocy ksiądz
wyszedł na mszę, a ja klęcząc na tym miejscu, gdzie
Anioł biały powiedział Magdalenie: »Nie ma go tu, zmartwychwstał…« słuchałem całej mszy z głębokim uczuciem. O trzeciej w nocy znużony poszedłem do klasztoru
i spałem snem dziecka, które się zmęczy łzami”.
Przede wszystkim zaś romantyczny pielgrzym pragnął poznać miejsca, które uświęcone zostały niegdyś
obecnością samego Jezusa: „Jeździłem do morza Martwego, do Betleem, gdzie także na żłobie Chrystusa słuchałem odprawianej mszy, wszystkie te okolice Jerozolimy napełniają serce jakąś prostotą i świętością, miło
być w prostej grocie, gdzie Anieli zwiastowali pasterzom narodzenie się Pana, miło widzieć wioseczkę Jerycho, niegdyś zrujnowane głosem Trąby wodza boskiego.
[…] Spod oka Chrystusa wziąłem ziemi na moje martwe
oczy. […] Jezioro, gdzie Chrystus wsiadał do łodzi, nauczając lud, błękitne i spokojne, otoczone górami, na
jednej z tych stał się cud rozmnożenia ryb i chlebów.
W mieście nie znalazłszy między ruinami miejsca na
łóżko, nocowałem na murawie pod gołym niebem, a kiedym się obudził i odkrył głowę, widziałem księżyc późno
wschodzący nad jeziorem Genezaretańskim”.
Święte cudowności nie tylko
w niebie można zobaczyć
W tym samym numerze „Gazety Codziennej” obok
listu Słowackiego z Ziemi Świętej opublikowany został
„List z Rzymu” niepodpisany przez autora i datowany
na 18 stycznia 1852 r. Za jego pośrednictwem stajemy
się uczestnikami wielkiego nabożeństwa wielkanocnego w Bazylice św. Piotra i z bliska oglądamy papieża
Piusa IX w całym majestacie – w bieli i ze srebrną tiarą
na głowie. Niesiony jest na wyniosłym tronie przez 12
pachołków w karmazynowych szatach „ z wylotami jak
polskie kontusze”. Po jego bokach idą ludzie trzymający ogromne wachlarze z białych piór strusich osadzone
na wysokich złoconych prętach. Widok procesji wkraczającej do świątyni jest nadzwyczajny. Autor porównuje święty orszak do jaśniejącego okrętu, który „płynie
po morzu z głów ludzkich, zniżających się na przodzie,
a podnoszących z tyłu niby spokojne fale Oceanu”. Postać papieża oglądana z daleka przypomina posąg świętego ulany ze srebra, ale posąg to żywy, który podnosi
rękę, błogosławiąc tłumy wiernych. Najlepiej zaś du-
chowe przeżycia zgromadzonych oddają przytoczone
w liście słowa pewnej polskiej wieśniaczki: „Kiedy nieśli Papieża na tym złocistym krześle to mi się widziało,
że samego Boga Ojca niosą, i bałam się patrzeć, myśląc,
że to grzech może. Ale sobie powiedziałam: no, to już
i zgrzeszę, ale będę patrzeć, bo takie święte cudowności
to chyba w niebie można obaczyć”.
Autor listu podzielił się również z czytelnikami „Gazety
Codziennej” swoimi wrażeniami z publicznego egzaminu
przyszłych misjonarzy, który organizowany był w Rzymie
przez Instytut Propagandy Wiary (Collegio di Propaganda Fide). W Wiecznym Mieście zgromadziła się więc młodzież z całego świata, która pragnęła kontynuować dzieło apostołów, głosząc słowo Boże wśród ludów nieznających jeszcze chrześcijaństwa. Byli tu Murzyni z Konga,
Gwinei i Abisynii, Kurdowie, Persowie, mieszkańcy Chin,
Indii i Europejczycy. Przyszli misjonarze stanąć mieli
przed publicznością, by w swoim języku sławić Boga i nauczać prawd religii chrześcijańskiej. Podczas tych uroczystości, do złudzenia przypominających współczesne nam
Światowe Dni Młodzieży, Rzym przemówił wszystkimi
językami: „Językom azjatyckim nie brak melodii, ale ich
dźwięki są gardłowe i czasami dychawiczne. Mowa chińska monosylabna [monosylabiczna], przecinana jak stuk
młyńskiego koła, powszechny śmiech budziła. W afrykańskich dialektach przebija gwizd dzikiego ptactwa albo
raczej syk wężów. Polski język nie odezwał się, bo tego
roku nie ma w propagandzie żadnego Polaka. […] Francuz
najdłuższe zyskał oklaski […] prawda, że pośród owego
Babelu, w tym karawanseraju indywiduów globu całego,
Francuzik najwięcej miał szykowności i życia, i wyglądał
jak młode orle pośród ciężkich kaczek, ponurych kruków
i nieśmiałych gołębi.
Mąż, który rozumiał te wszystkie narzecza, Kardynał
Mezzotanti już nie żyje. Cała publiczność (z małymi zapewne) łowiła uchem te martwe dźwięki, jakby słuchająca harmonii nieznanych instrumentów; i gdy po Azji
przyszła kolej na Europę, twarz każdego z nas rozradowała się. Zdawało się nam, ze po przebyciu pustyni,
wstępujem w kraje cywilizacji, i języki te brzmiały nam
jak witające głosy przyjaciół . Najmuzyczniejszymi, bez
zaprzeczenia, są grecki i włoski”.
Wkrótce zmieni się kierunek romantycznych podróży.
Uprzywilejowane zostaną, jak pisze badająca epokę Janina Kamionka-Straszakowa, „podróże w głąb własnej
historii i tradycji, do centrum narodowości […]. Jako
podstawową trasę i strukturę podróżowania romantycy
przeciwstawili grand tour europejskiej – wielką, ojczystą
grand tour narodową”. Pielgrzymkę do obcej ziemi zastąpi więc pielgrzymka do źródeł polskości. Na nowo odkryte zostaną rodzime zakątki, a popularyzatorką podróży
po swojszczyźnie stanie się właśnie „Gazeta Codzienna”,
publikując na swych łamach relacje z licznych wędrówek
„po ziemi naszej” Kraszewskiego, Syrokomli i Pola.
Mecenas projektu

Podobne dokumenty