PDF - Bartosz Adamiak

Transkrypt

PDF - Bartosz Adamiak
Wziąłem duży wdech chłodnego wieczornego powietrza, pachnącego dymem papierosowym, piwem i
kurzem. Mieszanka ta była jedną z najbardziej charakterystycznych rzeczy, jakie czuło się po
wjechaniu do Festung Breslau. Nie wiem, co w tym było, ale te zapachy działały na mnie kojąco. Na
tyle kojąco, że szybko uspokoiłem się i zapomniałem o awanturze z Violet.
Otworzyłem tylne drzwi busa i ujrzałem… otwór wylotowy lufy kaliber, na oko, pięć pięćdziesiąt
sześć.
– Dobry wieczór. Ładuj dupę do środka!
Rozejrzałem się wokół. Znikąd ratunku. Żadnej szansy by uciec, czy choćby wezwać pomocy. Od
bandyty dzielił mnie jakiś metr, więc jakakolwiek próba niewykonania polecenia, mogła skończyć się
bardzo szybko, kulką wystrzeloną prosto w moją twarz. Nie pozostało mi zatem nic innego, jak tylko
załadować dupę do środka.
– Zamknij drzwi – powiedział obcy, przesuwając się w głąb kabiny. – Dawno się nie widzieliśmy, co? –
dodał po chwili. – A tak… Nie poznajesz mnie. Wtedy miałem mundur i kominiarkę.
W aucie panował półmrok, ale nie aż taki, bym nie mógł przyjrzeć się jego twarzy. Oczy wydały mi
się znajome. I nagle zrozumiałem, że mam przed sobą tamtego komandosa, co to mnie na moście
kolbą zdzielił.
– A więc to ty! Mówili, że zabili was wszystkich.
– Też coś takiego słyszałem – odparł – ale jak widzisz, żyję i mam się dobrze. Masz teraz
niepowtarzalną okazję przyjrzeć się temu, jak działa ten wasz Duce. Wszystko to jedna, wielka
szopka, na pokaz. Te bezmózgie cioły, które pilnują u was porządku, nie wiedzą nawet, co dzieje się
pod ich nosami. A twoi szefowie łżą w żywe oczy, byle tylko móc popisać się sukcesami…
– Nie są moimi szefami – obruszyłem się.
– Nie jesteś rebeliantem, tak? A mundur kupiłeś w sklepie turystycznym?
– No… właściwie w sklepie z militariami. Jestem muzykiem. Gram w zespole Apo-Calypso –
wyjaśniłem. – Tamtego dnia, kiedy poszedłem na most, chciałem po prostu pozbierać jakieś fanty,
żeby pospłacać długi. Wiesz, życie w Breslau nie jest tanie.
– Apo-Calypso? Co za durna nazwa – żachnął się żołnierz. – Do rzeczy. Potrzebuję się wydostać z
miasta. Piechotą nie przejdę, bo wszędzie posterunki rebeliantów. Obserwowałem was przez kilka
dni i wiem, że macie pewną swobodę w przemieszczaniu się po mieście, i zapewne także poza nim.
Mógłbyś mnie wywieźć.
A więc o to chodziło. Koleś potrzebował transportu i naszych przepustek. Wyczułem pole do
negocjacji.
– A co my z tego będziemy mieli?
– Przede wszystkim pamiętaj, że trzymam cię na muszce, i póki co, nie mam właściwie nic do
stracenia. Jeżeli się nie dogadamy, to po prostu cię rozwalę i zaczekam na następną osobę.
No tak. To był jakiś argument. Rządowi siepacze znali tylko jeden język: język siły.
– Ale skąd mam mieć pewność, że nie rozwalisz mnie, kiedy już wyjedziemy z miasta?
– Musimy sobie zaufać.
– Ciężko ufać komuś, kto celuje do ciebie z automatu.
– Jesteś w tej niekomfortowej sytuacji, że musisz mi zaufać, albo cię rozwalę – warknął.
Pech to pech. Ale przyzwyczaiłem się. Po Resecie roszady pomiędzy „nad wozem” i „pod wozem”
następowały w tempie błyskawicznym. Czasem człowiek myślał, że złapał Pana Boga za nogi, a
chwilę później leżał z przestrzeloną skronią w przydrożnym rowie, zasypany wapnem. Dlatego ja
nauczyłem się, by nigdy przesadnie nie cieszyć się, ani też nie załamywać. Trzeba trwać, pozwolić
swobodnie unosić się na powierzchni wydarzeń.
– W porządku – powiedziałem. – Ale mam jeden warunek. Reszta jedzie z nami.
Czułbym się odrobinę bezpieczniej, mając przy sobie Violet i Gibona. Poza tym i tak mieliśmy wybrać
się po te chemikalia, więc upieklibyśmy dwie pieczenie na jednym ogniu. Komandos z początku nie
chciał się zgodzić i upierał się przy tym, że mam jechać sam. Ostatecznie jednak przekonał go
argument, że Gibon ma znajomego na bramie, co zwiększy znacznie nasze szanse na wyjazd bez
gruntownej kontroli pojazdu.
– Zgoda, ale pamiętaj, że mam to. – Pokazał mi granat. – Wyjmę zawleczkę, gdy wsiądziecie do auta.
Jeżeli nabiorę jakichkolwiek podejrzeń, że coś kombinujecie, wszyscy wylecimy w powietrze.
– A jaką mamy gwarancję, że nie wysadzisz nas wcześniej?
I tak dalej, w tym samym stylu.
***
Największym wyzwaniem było wywabienie Violet i Gibona na zewnątrz. Koleś nie chciał mnie
przecież wypuścić z wozu, bo zaraz pobiegłbym po resztę. Wzięlibyśmy broń i zrobilibyśmy sito z
naszego wozu. Cena do zaakceptowania. Komandos kazał mi po prostu wyjść na zewnątrz i drzeć się
jak pajac, aż tamci wyjdą. W końcu pojawił się Gibon i zapytał, o co chodzi. Pokazałem mu pana z
karabinem i wyjaśniłem pokrótce, jak wygląda sytuacja. Mój przyjaciel stwierdził, że doigrałem się, i
że nie zamierzają robić nic w tej sprawie, więc mam się ratować na własną rękę.
– Nie przejadę sam przez checkpoint! Przetrzepią samochód, zabiją nas obu, a potem, kto wie,
pewnie zainteresują się też wami.
– Kurwa. – Argument chyba dotarł do Gibona i poszedł po Violet.
Oczywiście atmosfera w wozie była toksyczna jak dobrze ukiszony bąk najstarszego robotnika w
kołchozie, po kilkudniowej libacji. Moi byli na mnie wściekli jak cholera. Grozili, że policzą się ze
mną później, a Violet posunęła się nawet do sugestii, że na polu walki nigdy nic nie wiadomo, i że
często zdarzają się przypadki friendly fire.
Być może ja też powiedziałem o kilka słów za dużo. Mogłem rzucić coś w stylu, że poderżnę im
gardła we śnie. Tak to się właśnie kończy, kiedy ludzie zamykają się na dialog. Zawsze mówiłem, że
tylko szczera, spokojna rozmowa, jest drogą do zrozumienia i jedności.
Wystarczyła bajeczka o występie gościnnym i flaszka samogonu, byśmy minęli checkpoint bez
żadnych komplikacji. Później znów przez długi czas w aucie panowała grobowa cisza, która powoli
stawała się nieznośna. Na moje nieszczęście, sytuację usiłował poratować parszywy sługus reżimu.
Nie miał złych intencji. Postanowił tę ciszę po prostu przerwać.
– Wiecie, że dni Festung Breslau są policzone, i że wszyscy umrzecie?
Jeżeli chciał oczyścić atmosferę, to robił to z iście słoniową gracją. Uznałem, że konieczna jest
stonowana, zdrowa moderacja.
– Grozisz nam?
– Słuchajcie, nie jestem jakimś wielkim fanem mojego dowództwa – powiedział zupełnie ignorując
moją zaczepkę – jest mocne ciśnienie od góry, na realizację pewnych strategicznych zadań.
– Jasne. Ty tylko wykonujesz rozkazy, tak? – odezwał się Gibon zza kółka, nie odrywając oczu od
szosy. – Wiesz, kto jeszcze się tak tłumaczył?
– Tak. Ludzie, których wielkimi fanami są obecni przywódcy Festung Breslau. Robię swoją robotę, bo
muszę. Nie macie pojęcia, jak jest w stolicy. Siedzicie sobie w tej utopijnej wiosce i myślicie, że
odbudujecie świat zgodnie ze swoimi upodobaniami. Nie macie zielonego pojęcia, co się dzieje na
świecie.
– A kto ma? – zaśmiałem się. – Środki masowego przekazu nie funkcjonują. Nie działają telefony ani
internety. Gdyby gdziekolwiek coś się w tej kwestii poprawiło, pewnie i tak byśmy o tym nie
wiedzieli.
– No właśnie! Nie wiecie – odparł żołnierz. – ONZ nieustannie usiłuje zwalczyć kryzys. Amerykanie
podobno poradzili sobie całkiem nieźle. Uruchomili już elektrownie jądrowe, większość dużych miast
funkcjonuje normalnie, działa rząd i cały czas organizowane są konwoje z pomocą humanitarną dla
rejonów dotkniętych kryzysem w większym stopniu. My na tle innych wypadamy raczej kiepsko, bo
ludzie, którzy są u władzy, są całkowicie pozbawieni dostępu do informacji. Swoje sądy i decyzje
opierają na wywiadzie wojskowym i siatce szpiegów…
– Jak za dawnych, dobrych czasów… – mruknął Gibon.
– To poważny problem, bo nikt nie jest w stanie przemówić im do rozsądku. Próbują wprowadzić w
życie jakiś plan odbudowy, który jednak zaczyna się od tego, że trzeba zdobyć i zabezpieczyć
wszystkie miasta objęte rebelią. W ciągu najbliższych miesięcy kraj ogarnie wojna domowa –
skwitował swój wywód.
Podświadomie czułem, że ten człowiek wcale nie jest taki zły, i że dobrze zrobiliśmy, wywożąc go z
miasta. Gdyby wpadł w ręce pretorianów, raczej zostałby zabity bez zbędnych formalności. Albo
gorzej: poddany długim i bolesnym torturom, w celu wyciągnięcia z niego jak największej ilości
informacji.
– Co teraz zrobisz? – zapytałem. – Będziesz próbował wrócić do swoich?
– Jeszcze nie wiem. Przede wszystkim muszę oddalić się od Breslau. Może zacznę podróżować na
południe. Choć z naszych informacji wynika, że nie są to najbezpieczniejsze okolice, ze względu na
gangi i bojówkarzy.
– Coś o tym wiemy – uśmiechnąłem się do Gibona, jednak ten nawet nie zareagował. – Trzymaj się z
dala od Ślęży. Mieszkają tam wyznawcy Peruna, którzy wszystkich obcych częstują ołowiem.
– Będę o tym pamiętał. Ale i wy pamiętajcie, że Breslau nie jest bezpiecznym miejscem. Szykuje się
duża ofensywa. Sądzę, że będą chcieli definitywnie przejąć kontrolę nad miastem i nie odbędzie się
to w sposób pokojowy.
– Kiedy to się stanie? Wiesz?
Komandos spojrzał na mnie krzywo.
– Nie powiedziałem, że teraz jestem po waszej stronie. Mogę tylko dać wam dobrą radę: spierdalajcie
stamtąd, bo nadchodzą ciężkie czasy. Trwają loty próbne naszych F-16 i koncentracja zasobów, więc
pewnie na miasto posypią się bomby. Leopardy już widzieliście. Będzie gorąco jak w piekle.
Jechaliśmy przez opuszczoną wieś. W pewnym momencie droga rozdzielała się. W lewo odbijała
nieco węższa uliczka i Violet nakazała Gibonowi skręcić.
– Czekajcie! Zatrzymajcie się tutaj – zawołał żołnierz. – Tu się pożegnamy. Tylko nie próbujcie
żadnych numerów, ok? Dobrze nam się razem podróżowało i nie ma sensu psuć tego teraz,
bezsensownym rozlewem krwi.
– Jasne – odparłem, choć nie byłem w stanie zagwarantować, że Gibonowi lub Violet coś nie strzeli do
głowy. Widziałem, jak patrzyli z zazdrością na Beryla. – Gdybyś kiedyś był w okolicy, wpadnij na
kawę do Ludzkiego bębna.
– Raczej nie będę – odparł opuszczając nasz wehikuł. – Trzymajcie się i przemyślcie sobie to, co wam
powiedziałem. Nikt w mieście nie powie wam prawdy. W szczególności ci wasi patrycjusze. To
mistrzowie kłamliwej propagandy. Jeśli nie weźmiecie sobie tego do serca, wszyscy będziecie
martwi.
Pomachał nam i odbiegł w stronę zabudowań, rozglądając się po okolicy poprzez szkiełko kolimatora,
trzymając granat w dłoni. Kiedy samochód ruszył, nadal panowała cisza. Państwo Apokalipscy byli źli
i strasznie mnie mierziło, że musimy iść na robotę w takich warunkach. Zamanifestowałem swój
sprzeciw, malując palcem na szybie smutną buźkę. A później postanowiłem przemóc swą niechęć i
wyciągnąć rękę jako pierwszy.
– Wiecie, że to on mnie wtedy na moście zdzielił kolbą?
– Tak, chuj mnie do obchodzi – odparł Gibon. – Kłamliwy prowokator na smyczy warszawskich
gangsterów. Zapomnij o wszystkim, co tu wygadywał. To agent.
Trochę zdziwiło mnie to nagłe zainteresowanie polityką i niechęć do komandosa, ale z drugiej strony,
może faktycznie coś w tym było. Koleś nieźle się rozgadał na koniec, co powinno mi zapalić czerwoną
lampkę w głowie.
– A jeśli jeszcze raz wytniesz taki numer – kontynuował mój serdeczny przyjaciel – osobiście wsadzę
ci lufę mojego Glocka w ryj i pociągnę za spust.
Trudno mi było dyskutować dalej na takim poziomie, więc pogrążyłem się w rozmyślaniach, które
trwały aż do chwili, gdy zajechaliśmy pod bramę Anorgany.
– Za Niemca była tu filia obozu Gross-Rosen – powiedziała Violet wysiadając z wozu. – Więźniowie
pracowali przy napełnianiu bomb i pocisków artyleryjskich sarinem i tabunem.
– Może udałoby nam się znaleźć ten sarin i tabun? – zauważyłem roztropnie. – Duce zapłaciłby nam
za to krocie.
– No co ty… Gdy wojna dobiegała końca, wywieźli to wszystko nad morze i wrzucili do Bałtyku –
kontynuowała nasza rodzynka. – Później mieszali tu jakąś chemię użytkową, płyny do mycia naczyń i
inne świństwa.
– Płynem do mycia naczyń nie da się nikogo zabić. Ani tym bardziej rozwalić czołgu. – Skrzywiłem
się. – Po co tu przyjechaliśmy?
– Mówiłam ci matołku. Nie słuchałeś. Skoro już Duce płaci, chemicy skupują wszystko jak leci. Może
zechcą przy okazji wyprodukować trochę płynu do mycia naczyń czy mydła. Albo jakieś dragi. Poza
tym, nie masz pojęcia, jakich świństw używało się do produkcji chemii użytkowej. Chlor…
– Masz moją uwagę.
***
Samochód zostawiliśmy za takimi dużymi krzakami, żeby nikt go nie zobaczył i nie zostawił nam
jakiejś przykrej niespodzianki. Zastanawiałem się nawet, czy nie zamaskować go jeszcze dodatkowo
gałęziami, ale nikt mnie nie poparł, to dałem sobie spokój. Dlaczego tylko ja mam myśleć o naszym
bezpieczeństwie?
Ruszyliśmy między budynki z czerwonej cegły. W ciągu roku niewiele się tu nie zmieniło. Wszystko
wyglądało na równie opustoszałe jak wtedy, gdy byliśmy tu pierwszym razem. I mógłbym przysiąc, że
nikt ani nic, nie mogłoby tutaj mieszkać. Nie widać było żadnych śmieci, śladów palenia ognisk,
gówien ani szczyn. Zasada jest prosta: jeżeli gdzieś mieszkają ludzie, są śmierci, gówna i szczyny. Tu
nie było. Jednak tak samo uważaliśmy rok wcześniej, a mimo to okazało się, że jednak ktoś tu
mieszkał. Na wszelki wypadek trzymałem AKM przełączony w tryb ognia ciągłego. Byliśmy zespołem,
więc ktoś musiał nadawać rytm.
– Tamten budynek wygląda obiecująco – powiedział Gibon i od razu ruszył we wskazanym kierunku,
nie oglądając się na nas. – Co tam jest Viola?
Viola? No kurwa! Może od razu Violcia?
– Nie wiem. Nie jestem informacją turystyczną. Pewnie jakaś hala produkcyjna czy coś. Jak nie
sprawdzimy, to się nie dowiemy.
Budynek należał do zdecydowanie starszych niż pozostałe i prawdopodobnie wyszedł z
użytku jeszcze na długo przed Resetem. Po uchyleniu blaszanych drzwi, które stawiały pewien opór,
dostrzec można było wiele interesujących przedmiotów, których przez lata nikt nie rozkradł, a na
które z pewnością w Festung znalazłby się kupiec. W większości przypadków nie potrafiliśmy nawet
odgadnąć przeznaczenia tych rzeczy, ale wyglądały bardzo interesująco, użytecznie, a przede
wszystkim wartościowo.
– Przydałby się jakiś wózek. Albo chociaż taczka – powiedział Gibon. – Nie będziemy tego nosić w
rękach przecież. Proponuję, żeby Violet została tu, a my zrobimy obchód i poszukamy czegoś, co
mogłoby nam pomóc w transporcie.
– Nie lepiej podjechać tu autem? – zapytałem, bo coś mi tu zaczynało zalatywać.
– Wolałbym nie ryzykować. Pamiętasz tamtych kolesi sprzed roku?
Nigdy nie zapomnę.
– Dobra… ja pójdę… tam. – Wskazałem losowo wybrany kierunek lufą kałacha i wyszedłem z hali, bo
potrzebowałem się trochę przewietrzyć i pomyśleć.
Wokół było pusto i cicho jak makiem zasiał. Szczerze wątpiłem, by cokolwiek nam tu groziło, więc
spacerowałem sobie dość beztrosko i zastanawiałem się, co takiego ma Gibon, czego nie mam ja.
Dlaczego Violet skumała się akurat z nim? Był trochę wyższy ode mnie i bardziej milczący.
Dziewczyny chyba takich lubią. Tylko z drugiej strony, co on widział w niej? Jeżeli nawet miała jakieś
walory, to starannie ukrywała je w workowatym, brudnym kombinezonie. Włosom nie dawała
urosnąć więcej, niż na szerokość dłoni. Twarz miała nieustannie umazaną jakimś smarem czy sadzą,
cholera wie, może pełniło to rolę kamuflażu. I w ogóle cierpiała na syndrom bitch face. Aczkolwiek
gdyby ją porządnie umyć, przebrać, umalować i uczesać… Nie. Sam w to nie wierzyłem.
Myślałem tak i myślałem, aż w końcu, na wpółświadomie wlazłem do jakiegoś budynku. Budynek jak
budynek: cztery ściany, dach. To było coś na kształt garażu czy może raczej zabudowanej wiaty na
maszyny, w której stała wielka ciężarówka, załadowana beczkami z białymi, powycieranymi
napisami. Ale były tam także poprzyklejane obiecujące, pomarańczowe naklejki ostrzegawcze. I
wszystko byłoby okay, gdyby nie to, że ta ciężarówka podejrzanie zadbana była.
Uniosłem lufę kałasza do góry. Wydawało mi się, że jest bezpiecznie, ale jeszcze mnie nie powaliło do
końca. Bardzo powoli obszedłem ciężarówkę dookoła, podziwiając świat z perspektywy muszki i
szczerbinki. Nikogo nie było w szoferce. Najwidoczniej ciężarówkę ktoś porzucił, a ja miałem
wielkiego farta, że ją odnalazłem. Teraz te głupki będą musiały okazać mi wdzięczność.
Wyszedłem na zewnątrz i szybkim krokiem ruszyłem w stronę hali, w której miała czekać Violet.
Sama. Nawet nie skomentuję faktu, że byli tam oboje.
– Mamo! Tato! Chodźcie coś zobaczyć!
– Nie drzyj się tak – skarcił mnie Gibon. – Znalazłeś jakiś wózek?
– Znalazłem coś znacznie lepszego.
Zaprowadziłem ich do garażu i pokazałem swoje cacko. Wskoczyłem na pakę ciężarówki i wszedłem
pomiędzy beczki. Napis, którego wcześniej nie mogłem odczytać, ukazał mi się teraz w pełnej krasie.
– Fosfor! To właściwie gotowe pociski zapalające. Wystarczy je tylko wystrzelić z jakiejś ogromnej
procy! – Byłem podniecony jak nastolatek, który znalazł kolekcję pornoli starszego brata. – Wszystko
ładnie zapakowane i przygotowane do wywiezienia!
Prosto z paki wszedłem do kabiny przez otwartą, boczną szybę. Stacyjka była rozbabrana, ale
sterczały z niej dwa kabelki podłączone do zwykłego włącznika światła. Sprytnie ktoś to
wykombinował.
– To prawdziwy dar z niebios – roześmiałem się. – Chcieliście wyrzucić mnie z gangu, knuliście
przede mną, nie zapraszacie do trójkąta, a teraz proszę! Znalazłem ciężarówkę pełną fosforu! I co
teraz?
Hmm… Trochę poniewczasie zorientowałem się, że mogłem powiedzieć słowo czy dwa za dużo.
Spojrzałem na zniesmaczoną minę Gibona. Violet, jak już wspominałem, cały czas była skrzywiona.
Teraz jednak, jakby pokonując prawa fizyki, skrzywiła się jeszcze bardziej.
– Nie wydaje ci się, że to może być czyjaś własność? – spytała.
– Własność? Przecież to niczyje! To teren opuszczony. Nikogo tutaj nie ma. A nawet jeśli tak, to co?
Ktoś wezwie policję? – roześmiałem się głośno i włączyłem przełącznik podłączony do stacyjki. Silnik
zaryczał, a pomieszczenie szybko zaczęło wypełniać się spalinami. – Ooo… patrzcie, nawet
zatankowana!
– Kurwa zgaś to, ktoś nas usłyszy! – Gibon próbował przekrzyczeć hałas.
Wychyliłem się przez okno pasażera.
– Nie mam zamiaru spierać się teraz na tematy związane z etyką. Przyjechaliśmy tu po chemikalia i
znaleźliśmy chemikalia. W dodatku pierwszego sortu. Pomóżcie mi wyjechać na zewnątrz i idźcie po
naszą furę!
Niestety znowu strzelili focha i wcale nie zamierzali mi pomóc. Poszli sobie i sam musiałem wyjechać
tyłem z hangaru. A nie była to prosta sprawa. Nie miałem wprawy w prowadzeniu ciężarówek,
skrzynia biegów jakoś dziwnie chodziła i kilka razy silnik zgasł. W końcu, po dobrych piętnastu
minutach intensywnych manewrowania, znalazłem się na zewnątrz, wrzuciłem jedynkę i ruszyłem w
kierunku bramy.
Kiedy zbliżyłem się do miejsca, gdzie zaparkowaliśmy busa, oczywiście nie zastałem nikogo. Moi
musieli odjechać, zostawiając mnie samego na terenie Anorgany. Naprawdę mnie to wkurwiło, bo
musiałem teraz mocno się sprężać, żeby ich dogonić. I momentami było naprawdę niebezpiecznie.
Kilka razy prawie wypadłem z drogi. Prowadzenie tego wehikułu przypominało prowadzenie szafy
trzydrzwiowej. Załadowanej beczkami z fosforem.
Niech się dzieje, co chce, pomyślałem. Nie ma co ryzykować życia bez sensu. Choć w tej sytuacji nie
byłem do końca pewien, czy bardziej ryzykownym byłaby szybka jazda tym klocem czy wolna
przejażdżka po okolicznych lasach. Uruchomiłem w sobie wewnętrznego paranoika i nie mogłem
przestać patrzeć we wsteczne lusterko. Wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach, ciągle
widziałem jakieś odległe światła, postaci idące poboczem oraz mutanty przebiegające przez drogę.
W taki właśnie sposób doturlałem się do checkpointu przy granicach miasta i z prawdziwą ulgą
dostrzegłem naszego busa, stojącego na poboczu. Zaczekali na mnie kochane fiuty. Gdy tylko się
zbliżyłem, podjechali do strażnika, dali mu przepustkę wskazując na mnie. Gościu pokiwał głową,
przepuścił ich i machnął do mnie ręką, żebym też jechał.
No miałbym nie lada problem, gdyby nie zaczekali. Wartownicy nie wpuściliby mnie do miasta bez
przepustki, z tym całym fosforem. Czasem bywają nerwowi, więc mogłoby się skończyć wielkim
grillowaniem, w którym głównym daniem byłbym ja sam. Gdy jednak tylko minęliśmy checkpoint,
moi znów odjechali szybko i spotkaliśmy się dopiero pod Ludzkim bębnem. Właściwie wóz stał, ich
nie było. Zaparkowałem ciężarówkę obok naszego busa, wyskoczyłem z szoferki i…
– Ochujałeś? – Powitał mnie Czarek. – Do reszty cię pokurwiło pierdolony psychopato?
Najwyraźniej państwo Apokalipscy zdążyli już odbyć z nim rozmowę, podczas której jednostronnie
przedstawili w złym świetle moje postępowanie. Czegóż można się było po nich spodziewać? Chyba
niczego innego?
– Nie przyszło ci do głowy, że to należy do kogoś? – Wskazał ciężarówkę. – Ktoś mógł sobie ten towar
przygotować do wywózki! Nie zdziwiłbym się, gdybyście przywlekli za sobą ogon! Pół biedy, jeżeli to
jakiś lokals z Anorgany, ale jeżeli to ktoś tutejszy, albo przynajmniej ktoś, kto ma wtyki w mieście,
bez trudu zdobędzie wasz tymczasowy adres, który akurat znajduje się na terenie MOJEGO majątku!
– Nie pierdol Czarek – powiedziałem tylko i ruszyłem w stronę wejścia, bo byłem głodny i zmęczony,
a już czułem się bogaty.
Może miał odrobinę racji. Nie dużo, ale tak troszeczkę. Może postąpiłem nieco lekkomyślnie
zabierając ten towar, ale z drugiej strony, kto nie ryzykuje, ten nie ma. Mogłem zostawić ten cały
fosfor w spokoju, ale co by się z nim stało? Do czego ktoś zamierzał go użyć? Jeżeli to własność
jakiejś nihilistycznej bojówki, to być może nawet zamierzano użyć go przeciwko Festung Breslau.
Ależ ja nienawidziłem skurwieli za to, co wyprawiali po wsiach. Gangsterzy z Warszawy pewnie tego
nie przywlekli. Po co mieliby bawić się w fosfor, skoro dysponują całym arsenałem broni? Sataniści?
Gang pedała? Nie… W życiu nie słyszałem o takich ugrupowaniach. Może sprzęt cywilny? Może
mieliśmy w okolicy wrogów, o których nie mieliśmy pojęcia?
Nie… Lepiej, że fosfor był w naszych, bezpiecznych rękach. W zasadzie w naszych tylko do momentu,
gdy wymienimy go u chemików na paliwo, potrzebne na wyjazd do Łodzi. „Danza Extravaganza” była
teraz dla nas priorytetem numer jeden. Dla mnie. Nie wiem, co moim jebniętym przyjaciołom
siedziało w głowach. Zachowywali się, jakby chcieli jednak czegoś innego.
Wszedłem do środka, a tam od razu naskoczyła na mnie Wioletta.
– Co to miało być? – Przyparła mnie do ściany. – Wydaje ci się, że tylko chuje mi w głowie? Mówiłam
ci, że chcę czegoś lepszego, niż gnicie w tej dziurze z dwoma nieudacznikami.
– Właśnie tak o nas myślisz? – zapytałem. – Skoro jesteśmy dwoma nieudacznikami to okay. Ale kim
ty jesteś, skoro trzymasz się z dwoma nieudacznikami?
– Daj se siana. Sami tak o sobie myślicie – odparła. – Dziś pokazałeś poziom, ponad który nigdy się
nie wzbijesz. Jesteś zwykłym, drobny złodziejaszkiem. W dodatku głupim. Naraziłeś na
niebezpieczeństwo nas i wkurwiłeś Czarka. Wiesz, co powiedział? Kazał nam wypierdalać. Mamy się
wynieść z Ludzkiego bębna i nie wracać. Nie będę nawet komentowała tego, jak nas zrobiłeś w chuja
z tym żołnierzem. To cud, że żyjemy, ale założę się, że nie na długo, bo zaraz na pewno znajdziesz
sposób, jak nas wszystkich zabić! Idź teraz proszę, wymień ten fosfor na paliwo i żarcie, bo dziś
wieczorem opuszczamy Breslau.
– Opuszczamy Breslau?
Odeszła jak zwykle, pozostawiając mnie z zwieszonym w powietrzu pytaniem. Normalne w każdej
rodzinie. Bywają tarcia i spięcia, ale później wszyscy się godzą i znów jest spoko. Chociaż coś
podpowiadało mi, że być może już nigdy nie będzie spoko.
Cóż… Obarczanie odpowiedzialnością mojej skromnej osoby za to, że Czarek kazał nam wypierdalać,
to chyba lekka przesada. Grubasowi pewnie znów coś odwaliło. Nie od dziś wiadomo, że jest
cholernym świrem, i że totalnie mu odwala przy pełni. A skoro miał rzut, to pewnie właśnie tej nocy
musiała być pełnia. I jeszcze to całe pierdolenie o JEGO majątku. Szlachcic się kurwa znalazł.
Odpryskałem się tylko i zasiadłem znów za kółkiem. Byłoby dużo prościej, gdyby Gibon pojechał za
mną busem i wziął mnie z powrotem z zapasami. A tak będę musiał się umawiać na odbiór, dymać z
powrotem na piechotę po auto i jechać jeszcze raz. Gdzie wdzięczność? Gdzie solidarność? Gdzie się
podziała zwykła, ludzka przyzwoitość do kurwy nędzy?
***
Zaparkowałem ciężarówkę przed budynkiem zaadoptowanym przez chemików na siedzibę. Budynek
był stary, odrapany i popękany, ale chyba im to nie przeszkadzało. Od razu podeszło do mnie trzech
wartowników, żeby przypilnować towaru podczas mojej nieobecności. Wszedłem do środka i
powiedziałem facetowi z recepcji, że przywiozłem beczki z fosforem. Zniknął gdzieś i po chwili wrócił
z jakimś jajogłowym magistrem.
– Witam serdecznie. – Doktorek uścisnął mi grabę. – Pójdźmy obejrzeć pańskie znalezisko. Mówi pan,
że co znajduje się w beczkach?
– Fosfor.
– Fosfor – powtórzył. – Doskonale. Pójdźmy zatem obejrzeć.
Wyszliśmy na zewnątrz i przez chwilę badał oznaczenia znajdujące się na beczkach. Coś przy tym
notował w kajeciku.
– Potrzebna będzie dokładniejsza ekspertyza zawartości – mamrotał pod nosem. – Wypiszę panu
kwity i wróci pan za tydzień.
– Jak to za tydzień? – warknąłem, a wartownicy odruchowo skierowali lufy w moim kierunku. –
Dostałem informację, że bierzecie wszystko od ręki i płacicie za wszystko uśrednioną cenę.
– To raczej dezinformacja niż informacja – odparł obojętnie chemik. – Ludzie powtarzają bezmyślnie
zasłyszane bzdury, zamiast przyjść i zapytać. Jak byście przyszli i zapytali, to teraz byście tak nie
sterczeli towarzyszu, jak patyczek wetknięty w gówno.
O ty chuju, pomyślałem sobie. O jebana mendo! Trafił mi się jakiś w kakę dypcony służbista, który
będzie sprawdzał zawartość fosforu w fosforze.
– Panie władzo, czy naprawdę nic się nie da zrobić? – Próbowałem go jakoś podejść. – Wkrótce
opuszczamy miasto i bardzo nam zależało na tym, żeby spieniężyć towar.
– Jasne. Nie uwierzy pan, ale wszyscy, absolutnie wszyscy, którzy do nas przyjeżdżają, właśnie
niebawem opuszczają Festung Breslau. Zdaje się, że grozi nam wyludnienie.
– Dobra, dawaj pan te kwity. – Poczułem, że jeśli jeszcze chwilkę tu pobędę, to doktorka będą zbierać
z podłogi. Podobnie jak mnie, kiedy już strażnicy poćwiczą sobie na mnie strzelanie. – Kiedy
dokładnie będę mógł przyjechać po zapłatę?
– Zapraszam do dyżurki. – Wskazał ręką. – Jak już mówiłem, potrwa to parę dni, być może nawet
tydzień. Nie kupujemy kota w worku. A jeśli to fosfor, to raczej nie można tak po prostu tych beczek
otworzyć i zajrzeć do środka.
– Bo?
– Bo rzeczywiście może tam być fosfor – odparł smutno i odszedł.
W tym czasie ten drugi przydupas nabazgrał na kartce ile czego przyjmują, przybił jakąś pieczęć z
kartofla i wręczył mi świstek. Nie miałem żadnej gwarancji, że jeszcze kiedykolwiek ujrzę moją
ciężarówkę, beczki, czy cokolwiek w zamian.
– Proszę się z tym zgłosić za tydzień. Do tego czasu powinniśmy ustalić skład substancji znajdujących
się w pojemnikach.
– Ustalić skład substancji – powiedziałem naśladując nosowy głos przydupasa, wcisnąłem niedbale
kartkę do kieszeni na piersi i wyszedłem.
Sierotom zawsze wiatr w oczy wieje. Miałem przywieźć zapasy i paliwo, a przyniosę kolejną porcję
złych wieści i oczywiście, jak zawsze, będzie to tylko i wyłącznie moja wina. I to akurat teraz, kiedy
Apokalipscy wdali się w jakiś absurdalny romans i uważają mnie z wroga numer jeden. Jeżeli czegoś
nie wymyślę, to…
– Cześć stary!
Obejrzałem się na faceta, którego właśnie minąłem. To był Max, ten od zrzucania gwiazd. Nie
poznałem go, bo miał na sobie kurtkę jeansową i ciemne okulary. W zasadzie nie poznałem go, bo tak
bardzo chciałem zapomnieć, że znałem tego człowieka, że już prawie mi się to udało.
– No cześć. Co tutaj robisz? – zapytałem z grzeczności.
– Aaaaa widzisz… formuła live show „Gwiazdy spadają w dół” nieco się już zużyła. Po tamtej edycji,
co graliście, była jeszcze jedna tydzień później, na której zresztą mieliście być… A właśnie, co się
właściwie stało? Miałem dla ciebie spluwę.
– Ech… zostałem zraniony. – Pokazałem Maxowi opatrunek na czole. – Strasznie chcieliśmy zagrać,
ale byłem właściwie nieprzytomny przez parę dni. A mamy zasadę, że gramy tylko w trójkę.
– Paskudna sprawa. Kto cię tak załatwił? – Maks podniósł rajbany na czoło i marszcząc brwi przyjrzał
się brudnemu bandażowi.
– Komandos…
– Nie, nie… chodzi mi o ten opatrunek. Koszmarne partactwo. Wpadnij do mnie rano. Mój konował
rzuci na ciebie okiem. To wygląda dość poważnie. Chyba nie chciałbyś, żeby się okazało, że wdała się
gangrena i trzeba dobić?
– Dobić? – No, wystraszył mnie nie na żarty. – Gdzie się zatrzymaliście?
– Na Camp Sky. Trwa tam teraz wielka biba. Dwa cztery na dobę leci ostry rejw, laski kręcą dupami
na rurkach, wszyscy mają białe nosy… Krew, sperma i benzyna.
– Będziecie wystawiać show?
– No właśnie, bo nie dokończyłem. – Opuścił glasy na oczy z gracją gwiazdy italo disco. – Teraz live
show jest objazdowe. Zrezygnowaliśmy ze zrzucania… Choć po prawdzie szklana wieża nadawałaby
się do tego idealnie. Podobno ma dwieście metrów. Po upadku z takiej wysokości nie byłoby co
zbierać – roześmiał się. – Mój lekarz ma ksywę Mengele i nie jest to przypadek. Oprócz medycyny,
pasjonuje się także rozmaitymi maszynami. Skonstruował mi takie różne „cosie”, które można łatwo
załadować na ciężarówkę i przewieźć. Więc jeździmy po okolicach i wystawiamy się tam, gdzie nas
chcą. Będziemy występowali jutro i przydałaby się kapela. Wpadnij rano pogadać.
– A ten twój lekarz, to dobry chociaż jest? – zapytałem, bo nieszczególnie uśmiechała mi się wizyta u
kogoś, na kogo mówią Mengele.
– Najlepszy. Zna się na anatomii jak nikt. Przed Resetem był na AWF`ie.
***
Musiałem się przespać na trawie, bo moi nie wpuścili mnie do busa po tym, jak usłyszeli, że musimy
czekać tydzień na zapłatę. Czarek nawet drzwi nie otworzył. Nie miałem gdzie pójść, więc położyłem
kałacha pod głowę, przytuliłem się do kolby i choć było mi cholernie niewygodnie, to jednak
śmiertelne zmęczenie wzięło górę. Nie wiadomo kiedy, zapadłem w twardy, głęboki sen, pełen
pokręconych wizji, zdeformowanych istot ludzkich i martwych ciał.
Nad ranem Gibon wyszedł, usiadł przy mnie, wyciągnął dwa skręty i butelkę jakiegoś samogonu.
– Wczorajszy dzień niezbyt nam wyszedł – powiedział odpalając papierosa. – Troszkę nam wszystkim
puściły nerwy. Sprawy nie mają się dobrze, a z tego, co mówił twój zielony przyjaciel, czekają nas
ciężkie czasy. Musimy się naradzić i powziąć jakąś decyzję.
Usiadłem i przetarłem zaspane ślepia. Wszystko miałem wilgotne. Żeby przypadkiem nie było mi zbyt
przyjemnie, na trawie pojawiła się rosa. Albo po prostu wytarzałem się w czyichś szczochach.
Cholera wie.
– Naprawię to wszystko stary – powiedziałem. – Pojawiły się pewne nowe okoliczności.
Gibon spojrzał na mnie z niepokojem.
– Serio. Wracając wczoraj od tych chujów chemików, spotkałem Maxa, tego od „Gwiazdy spadają w
dół”…
– O Boże… nie chcę tego słyszeć – mruknął Gibon.
– Nie, posłuchaj. Przede wszystkim jego lekarz obejrzy moją ranę. Max powiedział, że opatrunek
wygląda strasznie amatorsko i rana może się jątrzyć. Pójdę do nich i facet opatrzy mnie na nowo.
Ponadto możemy zagrać na jego nowym live show. Zdobędziemy dzięki temu trochę paliwa i
przeczekamy ten tydzień…
– Nadal nie chcę tego słyszeć. – Odkorkował bimber i pociągnął solidnego łyka. – Ten facet jest
gorszy niż dżuma i czarna ospa razem wzięte.
– Daj mi dokończyć proszę. Odbierzemy zapłatę za fosfor i wyjedziemy z tej Sodomy. Niech sobie
bombardują ją F-16. Mam nadzieję, że jakaś bomba pierdolnie w Ludzki bęben i wbije się w tłuste
dupsko Czarka…
– Nie mów tak. Okazał się ostatnią mendą, ale jednak na samym początku sporo dla nas zrobił.
Gdyby nie on…
– No dobra, czyli zgoda? – Wyciągnąłem rękę.
– Jasne, że zgoda. – Gibon objął mnie ramieniem i poczochrał mi pięścią włosy. – Po prostu czasami
wszystkich tak wkurwiasz, że mamy ochotę powiesić cię na pierwszym lepszym drzewie.
– Obiecujesz, że będziecie się dymać tak, żebym nie widział?
– Ja pierdolę, jesteś niemożliwy! – Butelka opróżniła się, nim zdołałem załapać się choćby na
kropelkę. – Nie będziesz pił mojego wina, skoro rzucasz w moją stronę takimi oszczerstwami! Skończ
już z tym. Mała wymieniła coś na gumki, bo była okazja. To świetny, awaryjny pojemnik na wodę,
który praktycznie nic nie zajmuje. Pomyślałeś o tym choć przez chwilę?
– Pojemnik na wodę – mruknąłem. – Czyli wy…
– Oczywiście, że nie! Chyba mamy jakieś zasady, nie?

Podobne dokumenty