PDF - Bartosz Adamiak

Transkrypt

PDF - Bartosz Adamiak
Zbudził mnie straszny hałas. Strzały i coś jeszcze, jakiś rytmiczny, głośny, uporczywy terkot. Przez
chwilę leżałem z zamkniętymi oczyma, zastanawiając się, jaki to mieliśmy dzień, bo jeżeli sobotę, to
komuś należał się solidny opierdol. Tak, być może to właśnie była sobota, choć nie byłem w stanie
tego stwierdzić, gdyż odkąd skończył mi się kalendarz, żyłem w czasowej próżni. W każdym razie
otworzyłem oczy i ujrzałem dobrze mi znany, zapleśniały sufit naszej kwatery w Ludzkim bębnie.
Chwilę później drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wpadł Czarek.
– Desant na moście!
Zanim zdecydowałem, że zerwę się na nogi i rzucę do okna, spojrzałem jeszcze na niego jak na
idiotę.
– Desant na moście! – powtórzył Czarek. – Chcą nam rozpierdolić elektrownię!
– Kto?
– Wojsko!
Odpowiedź nie była wyczerpująca. Z zebranych informacji mogłem wydedukować, że w akcji bierze
udział śmigłowiec, co stanowiło dość istotną poszlakę, kierującą mnie na dupków z Warszawy. Czyli
kolesi z tymczasowego, nielegalnego rządu, zwanego przez nas wojskową juntą. Ale równie dobrze
śmigłowiec mógł wpaść w ręce bandytów czy nawet fanatycznych bojówkarzy z którejś z rozlicznych
apokaliptycznych sekt, dążących do sfinalizowania dnia Sądu Ostatecznego.
Właściwie im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym mniej prawdopodobne było, żeby żołdacy na
usługach Warszawy zapuścili się tak daleko, mając do dyspozycji jedynie śmigłowiec.
– Zwykle przyjeżdżali czołgami – powiedziałem wstając nagi, jak mnie Pan Bóg stworzył.
– Jakie to ma teraz znaczenie? Może czołgi też są! Atakują elektrownię!
Elektrownia wodna Wrocław II była oczkiem w głowie naszego Duce. Zapewniała tę odrobinę prądu,
która wystarczała na zasilanie wybranych budynków i lokali w centrum miasta. Prąd doprowadzony
był do instytucji miejskich oraz przedsiębiorców, których działalność służyła dobru ogółu. Takim
przedsiębiorcą w oczach władz był Czarek, bo nie zalegał z podatkiem i miał dobry bimber. Bez
prądu, wieczorków z winylami i występów na żywo, Ludzki bęben byłby tylko ciemną norą, do której
nie zaglądałyby nawet ćpuny.
Zbliżyłem się do okna i stwierdziłem, że istotnie nad mostem unosił się śmigłowiec z wojskowymi
oznaczeniami.
– Wstawajcie, szybko! – krzyknąłem do moich, wciągając bojówki na nogi. – Czas wyruszać w trasę.
– Co się dzieje? – Gibon to chociaż otworzył jedno oko. Wioletta chrapała jak borsuczyca. – Przecież
ledwo co przyjechaliśmy.
Sięgnąłem po swojego kałacha, przewiesiłem przez ramię i z trudem, trzęsącymi się rękami
podpiąłem magazynek. Ścierały się we mnie dwie, potężne siły: strach i ciekawość. A właściwie nie
tyle ciekawość, co chciwość. Tam gdzie trupy, tam zawsze jakiś bezpański sprzęt się znajdzie. A takie
dobro niczyje będzie należało do tego, kto je pierwszy z ziemi podniesie. Prawo niepisane, ale bardzo
dobre i zgodne z naturą.
Nasz pojazd stał pod Ludzkim bębnem, czyli dawnym Arsenałem. Nie było żadnych przeszkód, byśmy
spokojnie odjechali na południe, unikając rozrób, które nas nie dotyczą. Właściwie była jedna:
śpiochy. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć ludzi, którzy wylegują się do późnych godzin. I nawet nie
chcę ich zrozumieć. To nie jest godne.
– Ruszajcie się! – krzyczałem bezskutecznie. – Rządowi hajducy zrobili wjazd na chałupę!
Gibon przewrócił się tylko na drugi bok. Violet w ogóle nie zareagowała. Cóż zatem mógł uczynić
taki prosty i uczciwy człowiek jak ja? Zabrałem się do sznurowania butów. Boso przecież nie będę
łaził wśród trupów, a szpej szkoda zostawić dla hien cmentarnych. Zwłaszcza, gdy ma się długi do
spłacania.
– Gdzie cholerni pretorianie, kiedy są potrzebni? – mruknął pod nosem Czarek, obserwując
wydarzenia przez szkła lornetki.
Była to bardzo trafna uwaga. W normalny, powszedni dzień, ratuszowi bojówkarze potrafili wpaść do
baru, wypić cały bimber i wyjść nie płacąc. Wszystko w imieniu Duce, bo niby odbywają jakieś
ważne, służbowe spotkanie. Ale gdy na ulicach słychać było strzały, to już nie było tak łatwo ich
znaleźć. Pierwsi do rozrób i do chlania, ale na murach ostatni.
Skończyłem się ubierać i podszedłem do okna. Oprócz śmigłowca nie za dużo widziałem. Elektrownia
południowa zasłaniała mi większą część mostu, ale słyszałem, że walka tam trwa w najlepsze. A
przecież elektrowni Wrocław II chroniło tylko kilku wartowników. Umiejscowiona w centrum miasta,
nie wydawała się być dobrym celem ataku. Może kolesie z junty chcieli nam pokazać, że ich długie
ręce sięgną wszędzie?
Wtem Białoskórniczą pomknęła karetka na sygnale. Na jej burcie widniała trupia czacha
namalowana czerwonym sprayem – oficjalny znak patrycjuszy Festung Breslau. Wóz zatrzymał się na
wysokości Rzeźniczej i wyskoczyło z niej kilku koksów uzbrojonych w długą broń. Trzej położyli ogień
zaporowy, trzej kolejni przemieścili się skokami w kierunku Odry.
– Dobra, są pretorianie – powiedziałem, jakby to cokolwiek zmieniało.
Z lewej strony, od strony ulicy Księcia Witolda, usłyszałem huk wielkokalibrowego karabinu
maszynowego. Mieściły się tam dawne koszary policji, w których obecnie stacjonował oddział
szybkiego reagowania. I prawdopodobnie to właśnie oni ostrzelali Mi-8, który przez chwilę zachwiał
się, jakby miał trzasnąć o most, po czym poderwał się do góry, zawrócił i odleciał na północy wschód.
Desantowcy, którzy zostali na mostach, musieli być nieźle obesrani, pomyślałem sobie. Pozostawieni
sami sobie i otoczeni przez wroga. W zasadzie ich szanse na przeżycie wynosiły zero. Nawet gdyby
udało im się zdobyć tę pieprzoną elektrownię.
Zaintrygowało mnie to. Zaintrygowało mnie w szczególności to, co stanie się z ich ekwipunkiem,
kiedy ich poszatkowane ołowiem ciała zostaną wywleczone na ulicę. Wyszedłem przed Ludzki bęben,
a później pobiegłem w kierunku Odry. Po chwili usłyszałem za plecami wołanie Czarka. Chciał żebym
wracał. Myślałem, że się o mnie martwi, ale później zaczął wykrzykiwać coś o otwartym zeszycie i
długach. No tak… Stary, dobry Czarek. Zawsze taki pełen troski o bliźnich.
Dobiegłem do przyczółka mostu południowego i skryłem się za pawilonem znajdującym się na jego
początku. Odbezpieczyłem kałacha przeklinając siebie w myślach, że powinienem był to zrobić
wcześniej. Ustawiłem przełącznik w tryb ognia ciągłego. Można się bawić w snajpera, gdy człowiek
jest wypoczęty, najedzony i łapy mu się nie trzęsą. A ja przecież ledwo co się z łóżka zwlokłem. Bez
śniadania byłem i bez porannej kawki. Adrenalina buzowała w żyłach, a brak cukru we krwi też
dawał o sobie znać. Może postąpiłem głupio. Może teraz dam się zabić jak ostatni kretyn. Przez
chwilę rozważałem nawet wycofanie się, ale z drugiej strony… wiecie… twarz ma się tylko jedną.
Krótko mówiąc uświadomiłem sobie, że jestem kretynem, ale potem zorientowałem się, że strzały
nieco przycichły i postanowiłem wykonać skok do przodu. Teraz albo nigdy. Jeżeli wszyscy leżeli tam
martwi, to istniało ryzyko, że niebawem zgromadzi się grupa sępów gotowych rozkraść wszystko do
gołego ciała.
Wychyliłem głowę, by rozeznać się w sytuacji na perymetrze i doznałem bolesnego rozczarowania.
Most na środku był wyższy, niż na obu krańcach. W dodatku, tak naprawdę, był to nie jeden, a trzy
mosty! Pomiędzy nimi znajdował się zakręt, który skutecznie ograniczał widoczność. Krótko mówiąc,
jeśli chciałem zobaczyć cokolwiek, musiałem pójść do przodu, czyli jeszcze bardziej narazić się na
jakieś przykre powikłania głupoty, takie jak przedawkowanie ołowiu.
Trzymając się przy ziemi tak nisko, jak tylko się dało, przemieściłem się w kierunku mostu
środkowego. Stało tam pełno porzuconych samochodów, które obrosły już rdzą i chwastami. Można
się było pomiędzy nimi całkiem nieźle schować. No to schowałem się pomiędzy busem a jakąś
spaloną osobówką. Bardzo dobra miejscówka, z której widoczność była znacznie lepsza.
No, ale niestety, czasem w życiu zdarzają się dziwne, niezręczne sytuacje. Gdy tylko wyjrzałem zza
busa, wpadł na mnie komandos. Był równie zaskoczony jak ja. Wyczytałem to z jego oczu,
wyzierających z otworu w kominiarce. Chłopak najwyraźniej salwował się ucieczką i pewnie
zamierzał zniknąć w gąszczu uliczek. Mogło się za chwilę okazać, że zaraz za tym jednym, szli także
następni. I wszyscy uzbrojeni w prawie nowiutkie Beryle. Nowiutkie, w porównaniu z moim szrotem,
pamiętającym jeszcze czasy Breżniewa.
Podjąłem jedną z najszybszych decyzji w moim życiu: postanowiłem uderzyć go kolbą w twarz.
Głupio było strzelać. Nie mógł tu być z własnej woli. Może tam, po drugiej stronie, mieli ordnung jak
za szwaba czy kacapa: krok w tył, kula w plecy. Postanowiłem litościwie uderzyć go kolbą w twarz. I
tu kolejne rozczarowanie, bowiem on był lepiej wyszkolony i odruchowo uniósł karabin do góry,
odbijając moje uderzenie tak lekko, jakbyśmy grali w ping-ponga. Tyle, że nie dał mi czasu na
zadanie kolejnego ciosu. Brutalnie powalił mnie na glebę. W locie dostrzegłem jego adaśki GSG i
pomyślałem, że przydałyby mi się takie buty. Była to jednak już ostatnia myśl tuż przed tym, jak
oberwałem w twarz jego kolbą. Ogarnęła mnie ciemność.
***
Obudziłem się później. Sam nie wiem, ile czasu właściwie minęło, bo chyba miałem też jakieś
problemy z pamięcią krótkotrwałą. Kilku pretorianów zbliżyło się do mnie. Jeden wycelował, ale
drugi złapał za lufę jego kałacha i ściągnął w dół. Wybiegłem z Ludzkiego bębna w samym
podkoszulku, więc doskonale widać było moje dziary obywatelskie.
Pretorianin podał mi rękę i pomógł wstać.
– Dziękujemy za właściwą postawę.
– Nie ma za co – odpowiedziałem, rozmasowując wielki guz na skroni. – Wszystko dla Festung
Breslau. Czy udało się go wam złapać?
– Złapać? – Bojówkarz zrobił zdziwioną minę. – Wszyscy zostali zabici tuż po naszej interwencji.
– Niemożliwe…
Ni stąd ni zowąd pojawili się Violet, Gibon i Czarek. Zostali poproszeni o pokazanie tatuaży i po
chwili przepuszczono ich na zamknięty już most.
– Nic ci nie jest? – pytali jedno przez drugiego.
Troska o bliskich. To ona właśnie odróżnia nas od dzikusów z Afryki.
– Już się bałem, że zostawisz mi niespłacony dług! – krzyczał Czarek. – Miałem dziś pogadać o tym z
tobą, a ty odpierdalasz takie samobójcze akcje! Chcesz się wywinąć, tak?
Kochany grubas.
***
Rany, które odniosłem w boju, nie były szczególnie poważne, ale konował Czarka zalecił mi, żebym
kilka dni posiedział na dupie. Coś go tam zaniepokoiło i stwierdził, że doznałem wstrząsu mózgu,
więc leżałem, oglądałem gazetki z gołymi babami i generalnie wypoczywałem. W międzyczasie
potwierdzono, że rejza na elektrownię zorganizowana została przez chłopaków z Warszawy. Przy
trupach nie znaleziono wprawdzie żadnych dokumentów, ale dla patrycjuszy był to niezbity dowód na
to, że stała za tym junta. Sprawa była cuchnąca.
Dawniej zrzucali na miasto ulotki, że Festung Breslau jest częścią Polski i że popełniamy
przestępstwo przeciwko naszej ojczyźnie, za co zostaniemy z całą surowością ukarani. Nikt sobie nic
z tego nie robił, więc chłopcy z Warszawy stali się bardziej bezczelni. Jesienią 2018 roku pluton
Leopardów wbił się w miasto, aż do placu Społecznego. Czołgi rozwaliły posterunek przy moście
Jagiellońskim i przedostały się na Zacisze, gdzie przez kilka godzin wcale nie było tak cicho. Nasi nie
dysponowali bronią, która mogłaby wyrządzić jakąkolwiek krzywdę pancernym kolosom. I chyba
właśnie to było celem tej zagrywki: pokazać, że gdyby chcieli, mogliby wjechać do samego ratusza i
zrobić drugą dziurę w dupie samego Duce. Ale nie zrobili tego. Czołgi zawróciły i wyjechały z miasta.
Po kilku dniach wróciły, ale obyło się bez strzelania. Dowódca plutonu odczytał przez głośniki krótki
komunikat o tym, że w mieście panuje rebelia, i że zostanie ona stłumiona prędzej czy później, więc
żebyśmy poszli po rozum do głowy i przystąpili do negocjacji. Aby zapobiec rozlewowi krwi
oczywiście. Taki był zwykle koronny argument tych barbarzyńców.
Duce spienił się jak wściekły pies i porozsyłał emisariuszy w cztery strony świata, by znaleźli mu
dostawcę broni przeciwpancernej. Oczywiście niczego takiego nie znaleźli, więc zaczęto szukać
rozwiązań alternatywnych. Nagle okazało się, że jest praca dla wszystkich, którzy mają jako takie
pojęcie o chemii. Wszyscy chemicy, których wcześniej odprawiał z kwitem, gdy przychodzili prosić o
dotację na opracowywanie lekarstw, teraz byli niemalże poszukiwani. Dostali jasny prikaz, że mają
tworzyć materiały wybuchowe.
Chemicy starali się jak mogli, ale tak po prawdzie, to zamiast robić miny przeciwczołgowe, robili
dobre miny do złej gry. Ciężko zrobić coś z niczego, zwłaszcza, kiedy rozkazy wydaje ci uzbrojony
dyletant. Sprawa miała jednak jeden pozytywny aspekt: pojawił się ogromny popyt na wszelkiego
rodzaju środki chemiczne. Na ulicy mówiło się, że kompletnie nie miało znaczenia to, jaki to środek.
Chemicy skupowali wszystko jak leci, a dopiero później sprawdzali, czy może im się to do czegoś
przydać. Dostali spore dotacje na ten cel. Wydawało się to tak fantastycznie proste, że sami
zaczęliśmy poważnie zastanawiać się nad taką fuchą.
– Słabo ostatnio z gigami – powiedział pewnego razu Czarek. – Dostałem gołębiem pocztowym
informację, że na jesień w Łodzi odbędzie się „Danza Extravaganza”. Będzie to pierwszy, a zarazem
największy festiwal calypso na naszych ziemiach. I oczywiście zapraszają was, więc bezwzględnie
musicie tam pojechać. Będzie możliwość wygrania naprawdę cennych nagród i wierzę, że je
wygracie, bo jesteście najlepsi!
– Brzmi nieźle! – Moje oczy zaświeciły się jak dwie lampki LED.
– A co do tego czasu? – spytał Gibon, który akurat tego dnia stąpał twardo po ziemi.
Czarek spojrzał na niego wymownie i pokręcił głową.
– Posucha. Żadnych ślubów, bar-micw ani dożynek.
– Chodzi mi ostatnio po głowie jeden projekt – odezwała się Violet. – Wiecie… te chemikalia. Sądzę,
że wiem, gdzie moglibyśmy coś znaleźć.
– Wiesz? Czemu mówisz o tym dopiero teraz? – Czarek odłożył szmatę, którą wycierał kufle i oparł
się o blat swoimi tłustymi rękoma. – Zamieniamy się w słuch.
Byłem jeszcze trochę słaby po epizodzie na moście i nie chciałem za bardzo wystawiać się na
możliwość kolejnych obrażeń, ale z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że nie pracując i nie
zarabiając, stanowię obciążenie dla zespołu. A nikt przecież nie lubi zbędnych obciążeń. Ktoś mógłby
wpaść na pomysł, że rannego konia trzeba dobić, przydusić w nocy poduszką…
– Zróbmy to – rzuciłem nie czekając na szczegóły. – Jak za dawnych, dobrych czasów. My troje, bus,
pusta droga…
– Jakie dawne, dobre czasy masz na myśli? – Violet popatrzyła na mnie jak na idiotę.
Reset miał miejsce prawie dwa lata wcześniej. Kapelę założyliśmy z Gibonem w okolicach późnej
wiosny. Violet dołączyła do nas… hmm… kiedy to było?
Jakiś czas wcześniej…
– No to ja mówię jej tak: słuchaj no paniusiu, jeżeli tak to ma wyglądać, to raczej nici z interesu. Tak
nie będziemy rozmawiali. Wtedy ona schyla się pod ladę. Byłem pewien, że wyciąga spluwę i już
zamierzałem jej odstrzelić łeb, a tymczasem ona wyjmuje butelkę szampana i dwa kieliszki. Stawia to
wszystko przede mną i mówi, że musimy to jeszcze przedyskutować. Dogłębnie.
– I co?
– Nic. Akurat wtedy przyszedł ten gość. Wiesz, który. Ten z wąsem w stylu burnside.
– Clint?
– Tak jest, ten świr.
– Zatrzymaj się! – krzyknąłem nagle.
Gibon dał ostro po hamulcach, aż uderzyłem twarzą w deskę rozdzielczą tak, że mało sobie nosa nie
złamałem.
– Ja jebieeee…
– Co jest kurwa? O co chodzi?
– Widziałem coś – powiedziałem, usiłując zatamować krwotok. – Cholera, masz tu w ogóle jakąś
apteczkę?
– Nie bądź baba.
Wysiadłem z samochodu zostawiając otwarte drzwi. Gibon też wysiadł, wyciągnął gnata i starał się
wypatrzeć czegoś w miejscu, które ja intensywnie obserwowałem.
– Stary, o co chodzi? Ducha widziałeś, czy co? Tutaj nikogo nie ma!
Nie odpowiedziałem. Przeskoczyłem rów biegnący wzdłuż szosy i zanurzyłem się w trawie, która
porastała pas szerokości kilku metrów, oddzielający drogę od wysokiego, drucianego ogrodzenia.
– Zjedź z drogi, zamknij wóz i chodź za mną – powiedziałem w końcu.
– Ale o co chodzi?
– O nic kurwa! No widziałem coś i chcę to sprawdzić. Mam przeczucie.
– Ale możesz mi chyba powiedzieć, co takiego dokładnie widziałeś? Chyba, że to jakaś pierdolona
niespodzianka, co? Nie mam dziś urodzin! – Gibon wsiadł do wozu i zjechał na pobocze. Po chwili
dołączył do mnie po drugiej stronie rowu.
Znajdujący się za płotem zakład wydawał się być opuszczony. Choć właściwie w tych dziwnych
czasach wszystko wyglądało na opuszczone, co nie zawsze oznaczało, że takie właśnie jest.
Najświeższy trend w feng shui nakazywał urządzać dom w taki sposób, aby skrajnie zniechęcać
ewentualnych wizytatorów. Znałem gościa, który zamiast wycieraczki, miał pod drzwiami wysypisko
starych, brudnych strzykawek i igieł. Z tego co się orientuję, nie miewał on nieproszonych gości.
Żadnych innych zresztą też nie.
Przy samym płocie znajdował się kopiec z wbitym weń krzyżem. Jedna z masowych mogił, które
rozkwitały zaraz po Resecie jak grzyby po deszczu. Efekt działania grup paramilitarnych,
działających na zlecenie Bóg wie kogo. Zaraz za grobem siatka ogrodzenia była przecięta w taki
sposób, że mógł przez nią przejść bez problemu dorosły człowiek. Wyglądało to na celowo
zorganizowane przejście.
– Powiesz mi wreszcie, co widziałeś? Jeżeli to była Buka, chcę być na to przygotowany.
– Widziałem uciekającą dziewczynę i gości, którzy ją gonili – odpowiedziałem poważnie, mimo iż
tekst z Buką aż prosił się o jakąś ciekawą ripostę. – Może mi się przywidziało, ale wolę sprawdzić i
mieć czyste sumienie.
– Od kiedy masz sumienie? Obudziłeś się rano i stwierdziłeś, że jesteś rycerzem sprawiedliwości?
Jeśli tak, to zapomniałeś swojego białego rumaka.
– Stul pysk. Mam rumaka w gaciach!
To musiała być jakaś fabryka. Szliśmy pomiędzy ponumerowanymi budynkami z czerwonej cegły, a
niektóre z nich były połączone ze sobą rurami, zupełnie jakby stanowiły elementy jakiejś linii
produkcyjnej. Tymi rurami musiało płynąć coś, co następnie przetwarzano w budynkach, i miałem
dziwne przeczucie, że nie była to czekolada Willy`ego Wonki.
Zdawało mi się, że coś usłyszałem. Dźwięki niosły się pomiędzy budynkami, ale wielokrotne odbicie
od ścian nie pozwalało zidentyfikować ich źródła. Szliśmy więc powoli z odbezpieczoną bronią,
starając się trzymać jak najbliżej ścian. Z każdym kolejnym krokiem, dźwięki stawały się coraz
wyraźniejsze.
– To odgłosy walki. – Gibon wyprzedził mnie o setną sekundy.
Skinąłem głową i ostrożnie wychyliłem się za winkiel. Kilkadziesiąt metrów dalej stała dziewczyna
uzbrojona w kij baseballowy. Dwóch napastników z nożami próbowało ją oskrzydlić, trzeci leżał na
ziemi trzymając się za głowę, a kawałek dalej jeszcze jeden, wyglądający na nieprzytomnego lub
martwego.
Nie pozostało nam więc nic innego, jak tylko stanąć w obronie damy. Wyszliśmy zza ściany i z bronią
wycelowaną w bandytów ruszyliśmy do przodu. Spokojnym, ale zdecydowanym krokiem.
– Hej! Cwele! – krzyknąłem.
Tamci się odwrócili. Przez chwilę na ich twarzach malowało się zaskoczenie, które jednak bardzo
szybko przeszło ono w szydercze uśmiechy. Widocznie nie budziliśmy zbyt dużego respektu.
– Co jest kurwa? Zgubiliście panowie drogę? – zapytał jeden z nich. – A może liczyliście na
przyłączenie się do wspólnej zabawy? Kolejka jest! Zaczekać trzeba.
I wtedy nacisnąłem spust. Tak po prostu, chyba nawet nie do końca świadomie. Na czole tego, który
przed chwilą mówił, wykwitła szkarłatna plamka. Sekundę później leżał już na ziemi, twarzą do dołu,
a jego dłonie zaciskały się w ostatnich skurczach.
Nigdy wcześniej nikogo nie zabiłem, ale sądziłem, że życie w świecie po Resecie zahartowało mnie
na tyle, że nie będzie to dla mnie żadnym problemem. W końcu widziałem już śmierć. Całkiem sporo
śmierci. Hurtowe ilości śmierci zadawanej na rozmaite, czasem bardzo wymyślne sposoby.
Widziałem ludzi rozstrzeliwanych i wieszanych. Widziałem też ludzi, którym podrzynano gardła, a
później ucinano głowy. Widziałem jak jednego kolesia rozerwali dwoma jeepami, a drugiego nabito
na pal jak Azję w Panu Wołodyjowskim. Wszystko to widziałem, najczęściej z pewnej odległości, z
perspektywy biernego obserwatora. Ale śmierć zadana własnoręcznie, kiedy człowiek ma
świadomość, że palec pokonujący opór spustu wysyła kawałek ołowiu w ciało drugiego człowieka,
rozszczelnia go… To jest zupełnie inna para kaloszy. To zupełnie inny rodzaj przeżycia.
Nie dochodziły do mnie żadne sygnały z zewnątrz. Byłem jak otulony grubą pierzyną. Słyszałem
szum krążącej krwi. Kątem oka widziałem jak ten drugi rzuca się z nożem na Gibona, a potem kule
szarpią jego klatkę piersiową. Widziałem krew wypływającą z jego ust. Ale epicentrum mojego
wszechświata stanowił teraz ten zupełnie martwy gość w dresach. Właściwie już nie człowiek, a
rzecz. Ochłap. Pod jego głową rosła ciemna plama krwi. Podszedłem do niego i odwróciłem go na
plecy. Przez sekundę spojrzał na mnie, ale gdy jego głowa opadła, nieruchomy wzrok utkwił w
chmurach. Usta miał rozchylone, jakby coś jeszcze miał zamiar powiedzieć, ale milczał. Krew
wypływała z rany zaskakująco wartko. Nigdy nie przypuszczałem, że tak to właśnie wygląda.
– Jak się nazywasz? – usłyszałem głos Gibona.
Trochę się zdziwiłem. Nie od razu pojąłem, że rozmawiał z dziewczyną.
– Violet.
– Wioletta?
– Violet. Nienawidzę imienia Wioletta. Mów mi Violet. Albo wcale.
Tylko tego nam brakowało: nabzdyczona nastolatka.
– Co to byli za goście?
– Okoliczny gang. Nie znałam ich personalnie.
– Czy coś nam tu grozi? Mamy niedaleko samochód.
– Nie wsiądę z wami do żadnego pierdolonego samochodu.
– Jeżeli coś nam tu grozi, to musimy stąd uciekać.
Zwymiotowałem.
– Co mu? – zapytała dziewczyna.
– Zdaje się, że to jego pierwszy raz.
– Jesteście pedziami?
– Nie, dlaczego? Zbierajmy się.
Gibon wziął mnie pod pachę i poprowadził przez chaszcze. Nie pamiętam zbyt dobrze tego, co działo
się później. Tylko migawki. Skrawki wspomnień, które czas rozmył i odbarwił. Twarz tamtego
człowieka śniła mi się często, ale z naszej ucieczki, pamiętam tylko niewyraźne obrazy.
Przeszliśmy przez dziurę w płocie, minęliśmy mogiłę i rów. Później był już samochód. Gibon dawał
ostro po gazie i po pewnym czasie zatrzymaliśmy się do kontroli papierów przy checkpoincie.
Przetarłem oczy i zobaczyłem szklaną wieżę. Słońce wisiało nisko nad horyzontem, a jego
krwistoczerwone odbicie bezbłędnie odnalazło błyszczące powierzchnie drapacza chmur. On już z
daleka wskazywał nam dom.
Tamtego wieczora Czarek zafundował mi takiego drinka, że po wypiciu padłem na twarz i nie
podniosłem się do godzin przedpołudniowych następnego dnia. Nie był to jednak spokojny sen, który
pozwoliłby organizmowi zregenerować się. Ciągle śniła mi się moja spocona dłoń trzymająca pistolet
i mój palec na spuście. A później zdziwiona twarz tamtego faceta. Budziłem się i byłem przerażony.
Jednak tym, co przerażało mnie najbardziej, była myśl, że jestem zbyt słaby, że nie dałem rady. Nie
byłem jak Mel Gibson w Zabójczej broni. Nie mogłem pociągnąć za spust z zimną krwią. Nie byłem
gotowy na życie w tym świecie.
***
– Anorgana Kolonia – powiedziała Violet.
– No tak, to ta wiocha, w której mieszkałaś – odparłem, udając nagłe zainteresowanie menu. –
Czarek, dałbyś jakieś mięso, co?
– Wiesz, że jeśli chodzi o mięso, to tylko kuchnia cajun.
Mówiąc to, nasz menedżer miał oczywiście na myśli żaby, szczury i gołębie. Wieprzowina zdarzała
się okazjonalnie. Kurczak bywał i nawet nie był szczególnie drogi. O dziwo, ryby tak samo. Ale
najczęściej serwowana była kuchnia cajun, bo hodowla gorszych gatunków mięsa była mniej
wymagająca.
– I co? Nic więcej nie powiesz? – zapytała rozkładając ręce i robiąc jedną z tych swoich kretyńskich,
pindziowatych min. – To były zakłady chemiczne! Duże zakłady chemiczne. No… Może nie bardzo
duże, ale jednak całkiem spore. Ukrywaliśmy się tam przez pewien czas, ale nigdy nie przyszło nam
do głowy, żeby sprawdzać te wszystkie świństwa, które były tam składowane. Staraliśmy się trzymać
od tego z daleka.
– Pamiętasz, co tam było? – zapytał Gibon.
– Nie no, tłumaczę przecież, że nie studiowałam etykiet. Zwykle byłam akurat zajęta polowaniem na
szczura. Ale wczoraj widziałam, że ludzie znoszą do chemików różne rzeczy i bardzo często dostają
zapłatę. Chemicy nie są w stanie zweryfikować, co właściwie dostają. Płacą może mniej, ale w
zasadzie biorą wszystko. Później otwierają zbiorniki, badają zawartość i opiniują, czy to się może do
czegoś przydać, a jeśli tak, to do czego. Wydaje mi się, że to łatwy szmal.
W sumie mała nieźle kombinowała. To był rzeczywiście łatwy szmal: pojechać, załadować do busa i
wrócić. Pewnie od czasu, gdy tam byliśmy po raz ostatni, niewiele się zmieniło. Może tamci dwaj
ranni pochowali zabitych i wynieśli się w cholerę. Gorzej, jeżeli gang dalej mieszkał w okolicy, albo
wręcz w samej fabryce. To by mogło nieco skomplikować sprawę. Ale czy aż tak? Miałem teraz
kałacha. Gibon i Violet mieli klamki. Nasza siła ognia była całkiem spora. Mieliśmy też częściowo
opancerzony wóz, który był w stanie jechać nawet po przestrzeleniu opony. Nie byliśmy ostatnimi
frajerami, jak wtedy, gdy odwiedziliśmy fabrykę po raz pierwszy.
– Przydałaby się jakaś mapa terenu – powiedziałem. – Busem lepiej byłoby wjechać przez bramę. O
ile dobrze pamiętam, od strony szosy nie było żadnej bramy.
– Była. Kawałek dalej jest brama. – Violet zaczęła ustawiać na blacie różne przedmioty, by
zobrazować plan Anorgany. – Wy wtedy zatrzymaliście się gdzieś tutaj, a kawałek dalej, mniej więcej
w tym miejscu, jest brama. Właściwie to już tej bramy nie było, kiedy tam mieszkałam i myślę, że
niewiele się w tej kwestii zmieniło. Wjedziemy samochodem na teren zakładu i podjedziemy pod te
budynki. – „Te budynki” były paczką prezerwatyw.
– Skąd ty to masz? – Gibon wydawał się zszokowany niczym starszy brat, który przyłapał siostrę na
czymś brzydkim.
– Nie twój interes.
Też poczułem się dziwnie, bo zwykle trzymaliśmy się razem i raczej nikt nie robił żadnych solowych
wypadów. Nie wspominając o tarciach wewnętrznych. Takie były czasy, że się o tym nie myślało za
dużo, bo człowiek przez większość czasu zarastał brudem i śmierdział. Zresztą całą swoją uwagę
skupiał zwykle na przeżyciu. Chyba, że… Teraz, jak popatrzyłem na tych dwoje, w głowie zaświtała
mi pewna myśl. O zdradzieckie żmije!
– Ładujemy towar, odjeżdżamy i wracamy do Festung. Plan prosty, nieskomplikowany, a co za tym
idzie, pozbawiony słabych punktów – dokończyła Violet.
– Nie licząc nieprzewidzianych okoliczności – mruknął Czarek.
On i te jego „nieprzewidziane okoliczności”. Na pesymizm naszego menedżera zawsze można było
liczyć, choćby nie wiem jak prosta robota na nas czekała.
– Racja, nie wiemy, jak to tam teraz wygląda – odparł Gibon drapiąc się po czole. – Proste,
nieskomplikowane plany są dobre, o ile coś, co wygląda na prostą i łatwą robotę, nie okazuje się
nagle ciągiem nieszczęsnych wypadków, prowadzących do katastrofy.
Właściwie nie wiem, co mnie tak wkurzyło w tym, że ci dwoje mogli coś kombinować ze sobą.
Byliśmy jak rodzeństwo. Po Resecie wszyscy byliśmy trochę jak rednecki: każdy nosił broń i pilnował
swojego nosa, a w Festung to nawet flagi konfederacji wywieszano. Więc stosunek z siostrą, nawet
niebiologiczną, wcale nie musiał być…
Wzdrygnąłem się. Chyba mi odwalało. Do naszego małego Raju wtargnął wąż i dał Ewie zakazany
owoc, którym kusiła Adama. Dwóch Adamów. A przecież musieliśmy się teraz skupić na „Danza
Extravaganza”. Miał być konkurs z bardzo wartościowymi nagrodami. Musieliśmy uzbierać na paliwo
i zapasy, więc to nie był najlepszy czas na konflikty, wewnętrzne tarcia i burze hormonalne. To nie
Beverly Hills.
– Skąd to masz? – zapytałem później, mijając ją na korytarzu.
– Nie twój zasrany interes.
– Chyba jednak trochę mój. Jesteśmy zespołem i czeka nas poważna, niebezpieczna robota.
Chciałbym wiedzieć na czym stoję i czy mogę liczyć na ciebie i Gibona. Szczególnie tam, gdzie
będziemy musieli osłaniać sobie wzajemnie plecy.
Roześmiała się.
– Sądzisz, że mamy romans i zamierzamy się ciebie pozbyć, tak? Daj spokój. – Sprzedała mi
mięśniaka, trochę przyjacielskiego, a trochę takiego, żeby jednak bolało. – Nie zamierzam spędzić
reszty życia w taki sposób.
Odeszła, a ja ruszyłem w stronę wyjścia, żeby wypakować instrumenty z bryki. Potrzebowaliśmy
sporo pustej przestrzeni, którą można by załadować zbiornikami z chemikaliami. Zdałem sobie
sprawę z tego, że ja i Gibon mamy zupełnie inne cele w życiu niż Violet. My dążyliśmy do małej,
ziemskiej nirwany, która objawiałaby się chwilą spokoju, szklanką bimbru, skrętem i pełną michą.
Ona zaś wyznaczała sobie cel, a gdy go osiągała, rozglądała się za kolejnym. Była jak płynąca woda,
a my jak dwa zamulone, cuchnące bajora. Było oczywiste, że nasza radosna odyseja nie będzie trwała
wiecznie. W końcu ona odejdzie. Może znajdzie sobie jakieś lepsze miejsce w świecie, może jakąś
lepszą osobę, z którą mogłaby dzielić upływające dni. W końcu wszystko się skończy. Świat się
zmieni, jak zmieniał się od setek tysięcy lat. I w żaden sposób nie mogłem na to wpłynąć…

Podobne dokumenty