,Maciej Bogdański Na skraju Wesele, a jak wesele to zabawa, a jak

Transkrypt

,Maciej Bogdański Na skraju Wesele, a jak wesele to zabawa, a jak
,Maciej Bogdański
Na skraju
Wesele, a jak wesele to zabawa, a jak zabawa to oczywiście wódka, a jak wódka to już
wiadomo. Siedzę samotnie na rogu stołu, do połowy wypalony papieros w lewej ręce, pusty
kieliszek przede mną, stary, wybijający ledwo północ zegar za mną, a wokół ludzi pełno,
roześmianych i roztańczonych, z innego świata. Muzyka głośna, dudni mi w uszach
nieprzerwanie, połączona jeszcze ze szczękaniem sztućców, odgłosami przeżuwania jedzenia,
opętańczym stukotem stóp o parkiet. Można tutaj zwariować myślę, czemu nie. Mam nie pić.
Tyle tylko pamiętam, to jedyne co mnie jeszcze trzyma w ryzach normalności. Ale chyba i tak
już wypiłem. Wszystko w głowie mi się miesza, myli jedno z drugim, fakty przeplatają się
wzajemnie nie tworząc jednak jednolitej całości, tylko zlepek niezwiązanych ze sobą
fragmentów.
Ale czasu nie ma nawet na odmowę, co rusz ktoś inny przychodzi, rozmawia, a to i po
kieliszku się wypiję, a to i po dwa. Z popitką, bez popitki, z zagryzką, bez zagryzki, w
pewnym momencie przestaje robić różnicę, wchodzi łatwo w każdym razie, przechodzi
gładko przez gardło i ociepla serce. I tym sposobem wszyscy mają w sobie ogień, wszystkich
po całej sali gna przed siebie i do siebie. I do tańca, do tańca, bo zaraz pójdą na jednego, bo
dasz mi tę noc, bo będzie cztery razy po dwa razy, może ktoś weźmie do buzi. Życie takie
krótkie, życie takie długie. Miałem nie tańczyć. Nie tańczę. Ale jakoś nagle czuję, że mnie też
jakoś gna, pociąga do zabawy. I nagle ja też w tańce, miejsce nie wiedzieć czemu opuściłem i
od jednej pani do drugiej, wirujemy wokół, kółko przez chwilę, potem się rozlatuje i wolne
swawole, ktoś się o kogoś otrze w dziwnym miejscu, ktoś na ziemię się wywróci, ale i tak
zabawa, zabawa. A po tańczeniu z powrotem do stołu, po kieliszki, po wódkę, po ogóreczka,
za parę młodą, za mamę, za ojca.
I tak wieczór nam mija, rozpływa się spokojnie w beztrosce, bez zmartwień i bez
świadomości kontynuujemy rozpoczęty schemat. Tańczymy i pijemy, pijemy i tańczymy,
tańczymy i pijemy, tańczymy i pijemy, aż nagle nie wiadomo skąd wszyscy gdzieś się gubią.
Nie możesz już odróżnić, czy jesteś sobą, czy już kim innym, gdzie jesteś, co robisz, dokąd
idziesz, dlaczego, po co, jak…
Dlaczego miałem tego nie robić?
Suchość mam w ustach. Jakbym na pustyni noc spędził. A gdzie spędziłem to tak naprawdę
nie pamiętam, wiem tylko, że obudził mnie opętańczy ból głowy i ta cholerna myśl, która się
teraz przewija z lewego ucha do prawego „O nie, znowu to samo?”. Ile razy jeszcze? Ile razy?
Boję się otworzyć oczy. Gdzieś głęboko we mnie czuję przeświadczenie, że wiem, co się
stanie, choć pamięć szwankuje. Ktoś leży obok mnie, oddycha ciężko, słyszę, że też już
przebudzony i tak samo jak ja czuwa. Próbuję poruszyć lewą nogą. Boli. Prawa tak samo.
Dobrze, to znaczy, że wszystko jest na miejscu. Jakby nie bolało to wtedy bym się bał. Już w
oddali słyszę pierwsze krzyki. Nie mogę rozróżnić słów, ale mogę sobie wyobrazić przebieg
wypowiedzi. Pewnie niedoświadczony, nie wie co się dzieje. Może nigdy nie stał nawet na
balkonie piątego piętra, nie patrzył w dół na przejeżdżające samochody, nie zastanawiał się,
czy jakby akurat wyskoczył to trafiłby komuś na maskę, oblewając krwią i mózgiem przednią
szybę. Może pierwszy raz na weselu, niewinny jeszcze, pierwszy raz zepsuty…
W sumie z każdym kolejnym razem coś nowego w nas umiera.
Ale takie myśli męczą mnie jeszcze bardziej, domysły i domysły, w końcu i tak oczy
otworzyć będę musiał, nie odwlecze się. No to otwieram.
Bez zaskoczeń. Niebo czarne, bezchmurne. Wiatr umiarkowany. Ziemia koloru ciemnego
brązu, usiana kamieniami w tej samej barwie, wszystko skąpane w jaskrawym świetle, jakby
elektrycznym, ale nigdzie ani śladu lamp i żarówek. Wkoło ludzie, w różnym wieku, w
różnym stanie. Czasami zawiewa piaskiem, czy czym innym, wpada do oczu i do ust. No i
najważniejsze, wielka, ziejąca pustką szczelina, niemożliwie głęboka i ciągnąca się na
kilkadziesiąt metrów, aż do drugiego brzegu, gdzie majaczą ledwie widoczne sylwetki
ludzkie. Tak samo naokoło znajduje się kilkanaście osobników, porozrzucanych w
najróżniejszych pozycjach na ziemi, z przeróżnymi wyrazami twarzy, wyrażającymi jednak
głównie negatywne emocje. Nie rozpoznaję nikogo, chociaż wszyscy wydają się znajomi.
Tutaj trzeba tego unikać, nie ma na to czasu i nie ma takiej potrzeby. Najlepiej odciąć się od
tego, odciąć od wszystkiego, bo zaraz tutaj rozpęta się piekło, a jak się w to wkręcić to
zawsze się źle kończy… Jeden obok mnie już się przewraca z boku na bok, wierci jakby mu
badanie prostaty robili, mamrocze coś tam pod nosem. I już wiem, że ten zaraz się złamie, coś
krzyczeć zacznie, przystawiać się będzie. Czuję burczenie w brzuchu. Ból głowy uderza mnie
nagle ze zdwojoną mocą, wnętrzności podchodzą do gardła. Wstaję więc chwiejnym krokiem
na nogi i zbliżam do skraju, ostrożnie, powoli. Dla bezpieczeństwa chwytam się
wyrastającego obok konara i dopiero wtedy zaczynam wymiotować. I oglądam spokojnie jak
różowo-pomarańczowy płyn zbiega spokojnie po kamieniach, osadzając się na ścianach i
tworząc abstrakcyjne, poetyckie wzory. Nikt inny nie zauważa.
Wracając widzę, że ktoś zajął moje miejsce. A to dobre miejsce, w cieniu sporego drzewa,
można się położyć nawet. Osobnik ma wielkie krzaczaste wąsy i twarz zupełnie czerwoną, jak
ta guma balonowa sprzedawana w szklanych kulach w centrach handlowych. Siedzi sobie na
moim miejscu i płacze. To już trochę przesada. Podchodzę do niego i mówię, że to w sumie
moje miejsce, że ja się tutaj obudziłem i ja mam pierwszeństwo, tak jak z miejscówkami w
pociągu, rozumie pan (przy okazji zauważam, że zostało mi trochę wymiocin na wargach,
więc szybko wycieram sobie rękawem), dlatego może mógłby pan przesiąść się kilka kroków
dalej i popłakać sobie tam. On jednak siedzi dalej, tylko z tym chlipaniem trochę się
wstrzymał, wzrok jednak nadal w ziemię. To ja czekam, bo co innego zrobić mam, przecież
słyszał co mówię. Nie trwa to jednak długo, bo on nagle wstaje, łapie mnie za ramiona i z
tymi wąsami i z tą gębą do mnie, mówić zaczyna, opowiadać, podczas gdy łzy spływają mu
po policzkach i gluty z nosa lecą, on mówi, i mówi, i jakbym sam w tej opowieści był, tak
głęboko w oczy mi patrzy, tak blisko…
Syna mam panie, zresztą pewnie pan wie, widział na weselu. Po rozwodzie już kilka lat,
rzadko się widujemy, rozumie pan, ciężko z pracą i z mieszkaniem, żona nadal zła na mnie,
trudno ustalić z nią terminy, trudno panie… Ale teraz ślub mojego kuzyna, to udało mi się
żonę przekabacić i małego wziąłem, dużo dzieci miało być, w jego wieku też i myślałem, że
może ze mną trochę czasu spędzi, on już dziesięć lat ma, uwierzyłby pan? Dopiero co na
świat przyszedł… No to poszliśmy i siedzimy sobie na sali, wie pan, co się działo, też pan
przecież tam był, tańczymy i śpiewamy, z synem raz na dwór wyszliśmy na chwilkę,
opowiedział mi co w szkole i z kim się tam koleguje… Ale potem wróciliśmy na salę i jeden
znajomy do mnie, żebym jednego z nim wypił, bo dawno się nie widzieliśmy, bo to wesele
przecież, bo za stare czasy, bo jeden nie zaszkodzi… No to wypiłem, ale wstyd mi było, że
wypiłem. Dzieciak z innymi poszedł biegać, a to inny podchodzi i to samo dokładnie, ale już
nawet nie słucham, tylko wstyd mnie od środka zżera, że jak ja wypić mogłem, kiedy
dzieciakiem się miałem zajmować. I tak mi wstyd było, że aż wypiłem jeszcze jednego. I
potem dalej, kolejni przychodzą, aż mi wstyd jeszcze zaczęło być za to, że chłopaka samego z
matką zostawiłem, przecież ojca potrzebował, wstyd za to, że nie umiałem za niego
zawalczyć, tyle tych wszystkich wstydów naraz, panie… Pamiętam tylko jeszcze, jak syn do
mnie po jakimś tańcu podszedł, co ja już po kilku kielonach dobrych siedziałem. Patrzył na
mnie i patrzył i nie mógł uwierzyć. Jak to dziecko zrozumieć ma, że wstyd mi, on sam nie wie
co to wstyd jeszcze… I dlatego jeszcze bardziej mi wstyd było. Wstyd, panie, wstyd mnie
zabił.
Dopiero teraz mnie puścił i zerwał więź, znowu jestem na skraju, znowu jestem sobą. Ale
sobą to znaczy kim? Kimś innym niż on? A jemu trzy wielkie łzy, jedna po drugiej po wąsach
spływają. I już bez trzymania do mnie mówi, że teraz musi syna szukać, chociaż na pewno
wie, tak jak i ja wiem, że jego syna tutaj nie ma. Oddala się więc gdzieś wykrzykując w
beznadziejnej nadziei jego imię, a odpowiada mu tylko wciąż to samo smutne echo. Ja za to
wracam na moje miejsce pod drzewo, zamykając znowu oczy. Mam na twarzy powiew wiatru
cichy i jakąś maleńką kropelkę z jednej z łez, jedną małą kropelkę dla mnie…
A niebo zmienia kolor, przechodzi powoli w lekko miedziany brąz, chmury powracają
bardziej nasycone barwą, prawie złote. Gdyby zaczęło padać deszcz byłby gęsty, lśniący
niczym diament. Ludzie się budzą. Powoli rozpoczyna się wydająca się wieczną tortura,
krzyk i płacz, brud, brud. Odwracam się twarzą do drzewa i przytulam je jak najlepszego
przyjaciela. Ono przynajmniej nie ma historii, a nawet jeśli ma to mi nie opowie, nie skazi
mnie bardziej jeszcze niż skażony jestem, nie zabierze, gdzie być nie chcę, odwróci uwagę od
skarpy, tej okropnej dziury w ziemi, co mnie woła głosem ochrypłym, co wzywa do
wnętrza…
Co pan z drzewem gada, słyszę gdzieś obok. Otwieram oczy znowu, drzemać musiałem
chwilę. Jakiś jegomość ubrany bardzo nieelegancko stoi nade mną podpierając się jedną ręką
o drzewo (moje drzewo) w szarmanckiej pozie, w drugiej za to trzymając jabłko. I wgryza się
zaraz zębiskami w to jabłko, że sok tryska we wszystkie strony i połowa owocu z głowy.
Przeżuwać nie skończył i już do mnie mówi:
Niedojdy same. No same niedojdy. Jak nie krzyczy, to płacze, jak nie płacze, to krzyczy, a jak
nie krzyczy i nie płacze to z drzewem sobie gada. Gdzie siła wasza powiadam? Gdzie
męskość?
I za jaja się łapie, jakby sam nie był pewien.
Napiło się chłopaki, to się ma. Teraz poczekać trzeba i minie, wszystko minie. Napiłem się
wczoraj? A jasne, że napiłem! Dużo wypiłem? Aż mnie z nóg zwaliło! I czy żałuję teraz? I
powiem ci stary, ani trochę! Dobrze mi z tym! Facet musi się napić czasami, wyszaleć, z
domu wyjść i noc poza domem spędzić. Olać żonę, olać pracę. Taki facet jest. A potem rano
jaja mieć i bez wyrzutów sumienia przeżyć wszystko. A potem znowu, kiedy uczuje potrzebę.
Pytam, czy skarpę widzi. A on, że nie. I rzuca jabłkiem prosto w otchłań, słyszę, jak odbija się
od półek skalnych.
Nic tam nie ma, mówi.
No to może nie ma wcale skraju, może nie ma nic, co to dla mnie za różnica w sumie, ja tylko
z drzewem moim teraz chcę zostać mówię. Ten w twarz mi się śmieje i odchodzi, pewnie
drugiego jabłka sobie poszukać, kurwa jego mać. Niektórym to dobrze, piją bo piją, bo facet
to facet, a niebo to niebo, a ziemia to ziemia i życie to życie… Grzech taki ludzki przecież.
Hopsa, pierwszy widzę skacze. Z drugiej strony, nie wiem kto, nie wiem dlaczego. Widzę
tylko cień, ciemny zarys postaci ludzkiej, który powolutku spada sobie w ciemną otchłań, po
czym znika. Nie słychać żadnego krzyku, żadnego uderzenia o grunt. Po prostu cisza. Za to
we mnie wewnątrz coś umiera…
Tymczasem po tej stronie bałagan rośnie do rozmiarów nadprzyrodzonych, krzyki, płacze,
bóle, jęki i inne harmidery przewijają się przez krajobraz i mącą mój względny, wymyślony
spokój. Tylko drzewo wciąż daje oparcie, swoją pradawną i niezachwialną siłą ustawia mnie
w pion i pilnuje, określa priorytety. Ludzie jednak nadal się przewijają, większość tylko łypie
na mnie okiem czy spod oka i dalej idzie, ale wiem, że któryś w końcu się zatrzyma i będzie
chciał mnie z mojego azylu wyrwać, podzielić się swoim chaosem… I za którymś razem
nasiąknę nim jak gąbka.
I taki jeden właśnie przechodzi, zanim nawet na mnie spojrzy ja już wiem, że do mnie
podejdzie. Jak nic zaczepki szuka. Jeden z tych, co na ulicach nocą do przypadkowych ludzi
po fajki się upomina, chociaż sam w kieszeni schowane ma jeszcze pół paczki. Co chce
atencji, któremu agresja kotłuje się gdzieś pod czołem, bulgocze i wrze, doprowadzając do
szewskiej pasji, którą musi z siebie wyrzucać albo długimi monologami na jakikolwiek temat,
albo na bijatykach po meczach klubowych. Taki co do pracy codziennie na osiem godzin,
nuda i łzy, a potem wypłata jak na batonika w sklepie, więc wszystko i tak przepija, bo co ma
oszczędzać. A tacy mnie lubią właśnie, tym bardziej, że jako jedyny tutaj znalazłem sobie
przyjaciela, a on nie chce, żeby inni mieli lepiej, tylko tak samo. Już nawet nie ważne, jak
wygląda, bo wyglądają wszyscy tak samo, zapuszczeni i upadli, silniejsi, ale pokonani… I tak
właśnie podchodzi, do mnie i do drzewa i mówić zaczyna, a jak mówi to przerw na oddech w
ogóle nie robi i jednostajnym ciągiem, bez znaków interpunkcyjnych mi opowiada i opowiada
i opowiada.
Ty wiesz jak to jest z życiem że nie ma letko co nie brachu przecież ty i ja tutaj razem
jesteśmy tak się złożyło z własnych powodów ale jednak razem inni ale ci sami słuchaj mnie
ty bo kto inny zrozumie codziennie to samo wstaje i śniadanie jem do autobusu do pracy
potem do domu obiad spać normalny człowiek jestem normalne priorytety mam żona mnie
zostawiła ale radę daję radzić sobie trzeba znalazłem sobie mieszkanie inną pracę bo mnie
wyrzucili z synem się widuję raz na dwa tygodnie jakoś to jest o wiele nie proszę wiele nie
wymagam ale posłuchaj ty mnie codziennie jak schodzę schodami w moim bloku co ma
dziewięć pięter przy ruchliwej ulicy to widzę tego sąsiada nie i ten sąsiad codzienne mówię ci
ten sam pierdolony uśmiech na twarzy ma po prostu każdego pierdolonego dnia czy
pierdolone śmieci wynosi czy do swojego pierdolonego samochodu idzie co by do swojej
pierdolonej pracy pojechać czy pierdoloną pocztę bierze ten sam pierdolony uśmiech na tej
pierdolonej twarzy i jeszcze to pierdolone dzień dobry do mnie co po co jak to nie wiem ale ta
pierdolona twarz sprawia że mam dość tego wszystkiego jak by nie mógł tej swojej
pierdolonej uśmiechniętej gęby w domu trzymać i tak samo na ulicy jakiś pierdolony gość się
zdarza z jakimś pierdolonym uśmiechem jak u pierdolonego dziecka jakby nie wiedział że
tam wojna pierdolona za granicą że pierdolone dzieci umierają z głodu że pierdolona
gospodarka upada że wszystko przez tą pierdoloną Amerykę tylko ten pierdolony uśmiech że
ja tylko chcę mu przypierdolić w ten pierdolony ryj i tak samo na tym pierdolonym weselu
popierdoleni tańczą wszyscy i się cieszą jak osły i niewychowani bo jak tak można kiedy nie
można bo przecież nie można pierdolone dzieci pierdolone to piję tą pierdoloną wódkę bo co
innego do roboty zostało tańczyć nie będę przecież tańczyć nie wolno cieszyć nie nie tańczyć
nie będę pierdolę takie rzeczy żadnego pierdolonego tańczenia rozumiesz rozumiesz a potem i
tak tańczyłem tańczyłem jak wszyscy tańczyli tańczyłem
I tak się to ciągnie niemiłosiernie, nieprzerwanie, że mi też zaczyna się kotłować od jego
kotłowania, że też mi coś się w głowie przewraca, że zaczynam tego człowieka rozumieć, bo
jak się cieszyć można, kiedy pierdolenie i pierdolenie. On czeka na reakcję z mojej strony, ale
ja nie jestem w stanie, więc tylko patrzę tępo na niego, a on na mnie i w końcu odchodzi,
kontynuując przemowę sam do siebie, czyli tak samo jak poprzednio, tylko inaczej. I gdzie
tutaj mamy tańczyć, skoro sami tańczyć nie chcemy? Już nic nas do tańca nie ciągnie, żadne
siły nadprzyrodzone się nie zjawiają, żadnych widm i duchów nie mam, żadnej obsesji i wizji,
proste wszystko i żmudne… A jak to rzeczywiście wszystko tylko pierdolenie? Niepotrzebne
tylko… Już nawet kto nas skrytykować nie ma, romantyczność w nas umarła, intelektu za
bardzo nie ma też, teraz już tylko skrawki, skrawki i resztki.
Jakiś z ogromnym nosem przechodzi. Chyba nadal pijany, zatacza się trochę, a potem kładzie
obok mnie. Nie wygląda na szczególnie ciekawego i zabiera mi drzewo, więc próbuję go
wypchnąć. A on tylko, że on artystą, że sztuka i sztuka, że to wszystko robił dla sztuki, ale że
wódka, wódka to sztuka, wódka to nie sztuka, że sztuka to nie wódka, ale wódka to sztuka, że
chyba już spić się woli, bo co go to życie dla niczego, bo sztuka to nic, a nic to sztuka.
Dziwak jakiś, ale po kilku kopnięciach sobie idzie.
I znowu sam na sam z drzewem. Jego usilne nic niemówienie jednak zaczyna mi doskwierać,
jego błogi spokój zdaje się wyśmiewać z mojego powoli skradającego się, chociaż nadal
skrytego cieniem szaleństwa. Uznaję więc, że najwyższy czas na spacer, być może w ruchu
stanę się mniej podatny na przypadkowe rozmowy z innymi. Podnoszę się, otrzepuję z
jakiegoś powodu, chociaż nie sprawia to w żaden sposób, że jestem czystszy, wysuwam jedną
nogę naprzód, potem drugą i tak jakoś próbuję się przemieszczać. Krajobraz wciąż rdzewieje
brązem, przybierając jednak powoli odcień czerwieni, jeszcze nie ostry, jednak już rzucający
się w oczy. Przesuwamy się powoli przez czasoprzestrzeń, nie wiadomo dokładnie gdzie, nie
wiadomo dokładnie kiedy. Pewnie nawet nie jesteśmy punktem na osi historii, tylko
przezroczystą zjawą, niewidzialnym duchem, którego nikt nie zapamięta. Idę przez ten
bałagan, przez ten śmierdzący kałem i szczynami chlew, przez tą diabelską polanę najeżoną
szatańskimi pomiotami, zakałą ludzkości, obrzydliwą swołoczą, której nic się już nie należy,
żadne dobro na tym świecie, żadna litość. Rzygać mi się chce, ale nie przez ten widok, ale że
to ja tutaj jestem, akurat ja, po raz kolejny, po raz któryś z kolei już, wmieszany w błoto,
brudny, oślizgły, tak samo splamiony grzechem. A skraj zaprasza swoim ciepłem, swoją
prostotą i coraz więcej osób na to zaproszenie przystaje, rzucając się jeden za drugim we
wszechogarniającą ciemność. Ku zagładzie, co do tego nie ma wątpliwości, ale czy tutaj jest
lepiej, gdzie nie wiadomo co jest czym, a kto jest kim? Na przykład kim ja jestem? Czy
jeszcze pamiętam? Wszystko gdzieś znikło, zapodziało się po drodze, dlaczego ja tutaj
jestem, przecież nie zasłużyłem, nie jestem zły, nie jestem zły…
Stary, podnieś się, ktoś mówi. Podnieś się. Nawet nie wiem kiedy upadłem… Już nie ma
brązu wokół, wszystko stało się szare, jedynie chmury wydają się połyskiwać nieco czernią.
To urojenie już w żaden sposób nie przypomina rzeczywistości, obnażone wszystko, sztuczne
i zagrane, ociekające fałszem… A człowiek przede mną to blondyn, długie włosy, ale jeszcze
nie do ramion, patrzy na mnie ogromnymi zielonymi oczami, do tego z rozszerzonymi
źrenicami, w których głębi można utonąć, zagubić się… A jego głos to ostoja spokoju. Mówi
prostu, z umiarem, ale inteligentnie. Wiadomo o czym. Nie zacina się. Nie kamufluje, nie
udaje. Nie odwraca wzroku. Nie ucieka.
Nie upada się na ziemię w takim miejscu. Albo wypadasz za skraj, albo nie upadasz wcale,
inaczej nikt się tutaj nie połapie, o co tak naprawdę chodzi. Póki co oboje żyjemy- usiądź
więc ze mną na chwilę, porozmawiamy. (Siadamy, a on mówi dalej, ja słowa wykrztusić nie
umiem) Moje życie jest wspaniałe, umiem to przyznać. Jestem starszy niż wyglądam- mam
już żonę i dziecko, synka. Mam niezłą pracę, w biurze, rozumiesz. Mamy niewielkie, ale
wystarczające nam mieszkanie. Codziennie do pracy żona robi mi kanapki, pakuje w foliową
torebkę i przekazuje do rąk, razem z pocałunkiem. Codziennie odwożę syna do szkoły i patrzę
jak biegnie zadowolony w kierunku swoich kolegów. Jest najwyższy w klasie. Codziennie
wracam do domu, jem rodzinny obiad, śmieję się, raduję, czasami obejrzymy razem film,
czasami pójdziemy na basen, jak żona nie ma akurat ochoty gotować to zamówimy pizzę,
czasami jest święto, wtedy jedziemy do rodziny, czasami jest nam smutno, więc płaczemy,
czasami mogę usiąść sobie samemu i po prostu posiedzieć. Mam wszystko, nic więcej tak
naprawdę mieć nie można, wszystko inne, czego można pragnąć to tak naprawdę tylko
urojenia, chore potrzeby ego. Dlatego co ja tutaj robię? Pewnie to samo, co ty bracie. Pewnie
to samo, co ty… Ale powiem ci jedno. Taka sama z nas swołocz. To my jesteśmy plagą, my
jesteśmy zakałą tej ziemi. Myślisz, że ktokolwiek z nas czymś się tutaj wyróżnia?
I pierwszy raz zaczynam się zastanawiać, co ja tutaj tak naprawdę robię? Wesele, wesele, ale
co wcześniej, po co tak? Nikt tutaj nie jest bez powodu, każdy coś w sobie znalazł, jakiegoś
złego ducha, jakąś cząstkę do eksterminacji, którą zapić musiał, udusić, uciszyć. A ja tak
naprawdę jestem tylko chodzącą wydmuszką, manekinem udającym człowieka, co napił się,
bo wszyscy pili. Co nawet dla skrajnego idiotyzmu nie ma żadnego, nawet najbardziej
prozaicznego wytłumaczenia. To nie może być tak proste, prawda? Może mówię część z tego
na głos, bo blondyn mi odpowiada, oczywiście tonem formalnym i rzeczowym.
Wiesz, czasami kiedy wracałem późno do domu, moja żona już spała, moje dziecko już spało,
ja siadałem sobie samotnie na kanapie w salonie, otwierałem jakąś colę, bo przecież nie piwo
i gapiłem się w sufit. I gapiąc się w ten sufit zawsze, prędzej czy później, przychodziła mi do
głowy ta straszliwa myśl, te okropne wewnętrzne przeświadczenie, pojawiające się zawsze w
chwilach spokoju, rozluźnienia- uciekaj stąd. Weź swoje rzeczy, klucze do samochodu,
żadnego listu, żadnej kartki na lodówce, tylko w świat, jak najdalej stąd. Ale siedziałem,
siedziałem grzecznie. Czasami chodziłem naokoło stołu. Czasami przekładałem sztućce w
szufladzie, a potem wkładałem z powrotem na właściwe miejsca. Czasami sprawdzałem, czy
aby na pewno wszystkie produkty w lodówce są świeże i wyrzucałem te, które nie były.
Mleko najczęściej. Czasami mogłem tak spędzić całą noc. Ale zawsze w końcu wchodziłem
na górę do sypialni, kładłem się obok żony, całowałem ją w policzek, obejmowałem i
udawałem, że mogę spać. Aż do tej nocy, kiedy nie wytrzymałem, kiedy to przeszło przez
moją barierę ochronną, dostało się do środka i zrobiło bałagan. Widzisz tych wszystkich ludzi
naokoło nas? Zrobili dokładnie to samo, co my, mamy w sobie ten sam grzech, ale nasz jest
bardziej zawistny z charakteru, bardziej diabelski, bo wynika z zaprzeczenia całego naszego
szczęścia. Zawieszeni pomiędzy rajem i piekłem mamy wybór, nie każdy ma ten przywilej.
Nie każdy…
I tak jak jeszcze nigdy wcześniej ciemność wydaje mi się pociągająca. We
wszechogarniającej szarości tylko ona wydaje się do końca określona, bez żadnych odłamów i
odcieni. Wejść w nią byłoby jak zasnąć w końcu po okropnie długim i nużącym dniu pracy,
pozwolić sobie w końcu na odpoczynek przed wyborami, uczuciami, poświęceniami, rzucić
wszystko, odciąć się. Wtedy świat nie miałby już tylu kolorów, tylu możliwych i
niemożliwych interpretacji, takiej odpowiedzialności, którą wszyscy musimy się dzielić, za
biednych i za próżnych… Blond włosy powiewają na wietrze. Też mam blond włosy. Oczy
jego wpatrzone gdzieś w horyzont, też stają się szare powoli. Tak naprawdę walczymy już o
ostatnie sekundy, głębia zaprasza nas swoim przenikliwym szeptem, który wibruje gdzieś
wewnątrz nas, wprawiając wszystkie wnętrzności w ruch, przyspieszając bieg krwi, oddech,
bicie serca. Nieważne staje się to, kim jestem, albo raczej to, kim byłem. Nic nie pamiętam.
Nie pamiętam co tu robię, nie pamiętam, co robiłem na weselu, nie pamiętam co mama robiła
mi na śniadanie, kiedy miałem 8 lat, chociaż myśl o tym powtarza się gdzieś w moich
myślach. Jeśli nie mam już nawet żadnych czynów, które po sobie pozostawiłem, to co mi
zostało? Pustka. Pustka.
I nagle naokoło wszyscy znikają, zostaję tylko ja z blondynem. Świat nie ma kolorów,
wszystko wyblakło. Jedyna różnica polega na tym, że przed nami znajduje się ledwo
widoczna linią, za którą bez wątpienia czeka nas głębia. Ostateczny skraj. Taki, po którym już
nie obudzisz się zdrowy, nie pójdziesz znowu do pracy, nie ucałujesz żony, nie odwieziesz
dzieci do szkoły. Taki, po którym zostanie już tylko głębia. Wiecznie zżerająca cię pustka.
Nie jesteśmy też już dwoma oddzielnymi osobami, jesteśmy razem, wspólnie. Jestem tak
samo blondynem, jak i biedakiem z młodym chłopcem, któremu wstyd. Jestem na pozór
męskim kłamcą. Jestem wiecznie nieszczęśliwym człowiekiem prostym, zazdrosnym o
innych. Jakby się nad tym zastanowić to ogromny nochal też mam. Tym wszystkim jestem.
Tak naprawdę pewnie nigdy nie byłem nikim innym.
Ten ostatni moment jasności umysłu, który zawsze następuje przed zakończeniem. Zanim
opadnie kurtyna, zanim na ekranie pojawią się napisy końcowe, widz musi dowiedzieć się,
chociaż oględnie, po co to wszystko było. Wydał pieniądze na bilet, poświęcił swój czas, coś
musi z tego mieć. Ale czy mogę teraz uważać się za widza? Tak się wydaje, ale co ja tam
wiem… (nie mówią na to schizofrenia?) I nawet przestaje mieć znaczenie, co zdarzyło się
najpierw, w jakiej kolejności i dlaczego. Która z moich osobowości ujawniła się najpierw,
która później, która gdzieś po drodze. Każda z nich tak samo prowadziła mnie do klęski,
nieuchronnie posuwając do przodu w kierunku tego momentu…
Biała linia namazana kredą. Jak zabawy w podstawówce. Wiosenne długie przerwy na boisku,
czyste powietrze, wiatr. Błękit i zieleń. Spokój. A w domu czekała na ciebie ugotowana
ogórkowa, kotlety z ziemniakami. Mamo rano robiła mi jajecznicę z pomidorami. Nie
chciałem nic innego nigdy, tylko jajecznicę, to wszystko…
Czy wszystko przeleci mi przed oczami, zanim zagubię się w ciemności? Moja rodzina, mój
dom, mój syn, które przepadły, przepadły wieki temu, moje życie, które kiedyś miałem i teraz
odrzucam, bo nie podołałem? Całe szczęście smaku wódki przynajmniej nie czuję, nie
brzydzi mnie, nie kusi. Czystość zostanie zachowana.
Czas na wielki finał? Pobratanie z demonami, piekło nie takie straszne, taniec z chochołem?
Nie, została tylko linia. Tańczyć nie będziemy.

Podobne dokumenty