zapraszamy do lektury
Transkrypt
zapraszamy do lektury
10.05.2014r. w sobotę o godz. 04:00 wystartował w Grodzisju Wlkp. GWINT I Ultramaraton Crossowy na dystansie 55 i 110 km. Nazwa GWiNT wzięła się do pierwszych liter w nazwach trzech powiatów - grodziskiego, wolsztyńskiego i nowotomyskiego - przez które przebiegła trasa ultramaratonu. Poza tym w Grodzisku, Wolsztynie i Nowym Tomyślu zlokalizowano najważniejsze punkty na trasie biegu - start oraz meta krótszego (55 km) i dłuższego dystansu (110 km). Co takiego ciekawego się wydarzyło, że warto o tej imprezie szerzej pisać? Przede wszystkim, był to rzeczywiście pierwszy Ultramaraton w wielkopolsce poprowadzony w terenie. Do tej pory, aby wziąć udział w podobnym biegu na dystansie ultra należało jechać w góry. Ale od początku… czyli 09.05.2014r. W piątek należało odebrać z Biura zawodów pakiet startowy z numerem. Organizatorzy przygotowali salę na której można było się wyspać i zregenerować przed biegiem oraz śniadanie przewidziane na godz. 02:00 !!! Organizatorzy przewidzieli również transport. Z biura zawodów w Wolsztynie na start w Grodzisku Wielkopolskim zorganizowano transport pociągiem retro. Na Rynku czekała kawa i ciasto ☺. START na Rynku w Grodzisku Wielkopolskim. Przed Startem przypomniano osobę niedawno zmarłego biegacza BNO i biegów ultra Tomka Banacha, którego pamięci poświęcony był bieg, na jego cześć na każdym numerze startowym znajdował się zielony listek dębu. Zgodnie z planem Start odbył się o godz. 04:00 - bez fajerwerków i bez zbędnego hałasu. Temperatura była odpowiednia, a zapowiedzi meteorologiczne optymistyczne. Trasa została poprowadzona przez wyjątkowo urokliwe miejsca – pod względem krajoznawczym, jak i krajobrazowym. Ścieżka biegowa wiodła różnymi szlakami, drogami szutrowymi, leśnymi i drogami polnymi ograniczając drogi asfaltowe do minimum. Wyjątkiem od tej reguły był Nowy Tomyśl – gdzie zlokalizowana była Meta dystansu na 55 km i połowa dystansu dla trasy 110 km. Ułożenie i „poskładanie” tej super trasy wymagało wiele trudu i sporo pracy. Od początku (i prawie do samej mety) biegliśmy w trójkę Piotr, Mariusz i ja, pilnując żeby nasze tempo nie było za szybkie. To ważne, żeby nie ulegać emocjom na początku biegu. Wiedzieliśmy dobrze, że dla nas prawdziwy bieg zacznie się od 55 km, a prawda o naszych przygotowaniach wyjdzie po 70 km. Ultra nie wybacza… To nie półmaraton, w którym można wystartować bez dobrego wypoczynku i odpowiedniej ilości wybieganych km i w którym pomimo to można całkiem nieźle wypaść, nawet wybiegać życiówkę (na podstawie własnych doświadczeń). Tu nic takiego nas nie spotka, a nawet jest więcej niż pewne, że: słabsza dyspozycja, deficyt w wypoczynku i zbyt mała ilość wybieganych km – dadzą o sobie znać w drugiej połowie biegu, kiedy to organizm zacznie dawać bardzo czytelne sygnały… Wg mnie to stąd właśnie biorą się w większości wszelkie kryzysy,” ściany” i podstawowe „problemy” filozoficzne „po co ja to robię”, „po co się tak męczę”. U mnie bieganie ultra wygląda w ten sposób, że do połowy dystansu staram się biec w rozsądnym tempie. Po przebiegnięciu połowy, oceniam stan swojego samopoczucia odpowiadając sobie na kluczowe pytania: czy wszystko jest w porządku, czy nic mnie nie boli? Oczekuję odpowiedzi: że się czuję tak jakbym dopiero co zaczął biec. Jednak z reguły jest wręcz przeciwnie i tak było i tym razem. Odczuwałem zmęczenie, moja bateria ładowana w nocy 3 godzinnym snem właśnie się wyczerpywała, stopy rozbite, mięśnie paliły jak rozgrzane żelazo, a plecak wydawał się cięższy niż był w rzeczywistości. Do 55 km na punktach odżywczych w zasadzie nie zatrzymywaliśmy się, zabieraliśmy to co nam było potrzebne i dalej w trasę. Po drodze załatwialiśmy to, na co przed biegiem nie było wystarczająco czasu. Na punkcie w Nowym Tomyślu, tj. 55 km i Mecie krótszego dystansu, pozwoliliśmy sobie na krótki odpoczynek, „przepak” i odpowiednie nawodnienie. Ruszając dalej w trasę wiedziałem, że teraz będzie już tylko gorzej, zmalało i tempo i ochota do konwersacji, która akurat spada wprost proporcjonalie do ilości przebytych kilometrów. W takich przypadkach koncentruję się już wyłącznie na krótkich odcinkach poszczególnych punktów kontrolnych: Midzichowo (70 km), Jastrzębsko (85 km), Kuźnica (97 km), Wolsztyn (110 km). Z mozołem posuwaliśmy się powoli do przodu trapieni niezliczoną ilością zwątpień, jednak jak na gentelmenów przystało, każdy walczył ze swoim „bólem” w myślach, nie obarczając współtowarzyszy swoimi troskami. Na każdym kolejnym punkcie zatrzymywaliśmy się , żeby porozciągać mięśnie, w celu uniknięcia skurczy. Kady kolejny punkt wypatrywaliśmy jak rozbitek wypatruje lądu. Wisienka na torcie, czyli dodatkowe 10 km… Tego dnia 100 km było dla mnie dużym wyzwaniem, ale do pokonania było jeszcze 10 km. Te 10 km. Było dla mnie jak sól na ranę. Zmuszałem się do biegu jak tylko mogłem, wszystkimi znanymi mi środkami i metodami. Wszystko to działało na krótka metę. Nowych sił nabrałem, gdy dotarłem nad jeziora w Wolsztynie, do końca pozostało jedynie (i aż) obiec je wokoło. Na ostatnich metrach czułem słodycz zwycięstwa ze samym sobą, słyszałem doping kibiców i widziałem upragnioną metę. Organizacyjnie, wszystko zostało dopracowane w najmniejszych szczegółach, bez miejsca na przypadkowość i niedociągnięcia. Wszystkie punkty żywieniowe i nawadniające były nadzwyczaj dobrze zaopatrzone, a pracujący na nich wolontariusze włożyli w swoją pracę sporo serca. Dla debiutantów w tego typu biegach była to doskonała okazja do wypróbowania swoich sił, i posmakowania trudów tego wyzwania. Dla weteranów tego typu biegów było to także nowe i wcale nie łatwe doświadczenie. Obiektywne trudności polegały na pokonywaniu bardzo długich (kilkunasto i kilkudziesiecio kilometrowych) odcinków bez podbiegów i zbiegów, co „wymuszało” ciągły bieg bez odpoczynków na podejścia i zbiegi. Oczywiście było kilka miejsc dzięki, którym można było odpocząć idąc, jednak ich liczba była nieporównywalnie mniejsza niż w biegach górskich (a na nich właśnie zmieniając bieg w marsz odpoczywają poszczególne grupy mięśni nóg). Ten bieg w moim, ale także w opinii innych uczestników był bardzo trudny ….jednak zarówno ja jak i wielu innych biegaczy z pewnością wrócimy tu za rok ☺. Prawdziwy maraton to gonitwa, z którą borykamy się, na co dzień w pracy, w domu, poprzez stres…a bieganie to czas relaksu i odprężenia – oczywiście po przebytym dystansie 110 km nogi maja prawo być zmęczone, ale radość z podjętego i zrealizowanego wyzwania jest bezcenna. Ultramaraton GWINT na dystansie 110 km ukończyłem w czasie 12.35:01 (16 miejsce w klasyfikacji OPEN i 11 miejsce w klasyfikacji M3). Łukasz (aktywny) Wróbel