Adieu - MOK Legionowo
Transkrypt
Adieu - MOK Legionowo
Adieu Spotykaliśmy się raz na dwa tygodnie, przeważnie w dni powszednie. Najbardziej jako dzień spotkania odpowiadałaby mi sobota. Wolny dzień następny dawał możność odespania zarwanej nocy. Rzadko jednak sobota wchodziła w grę. Dyżury Julii przed mikrofonem przypadały o najrozmaitszej porze dnia i tygodnia. Toteż najczęściej bywało tak, że nazajutrz po randce ona zostawała w łóżku, a ja gnałem do zajęcia, żeby przez osiem godzin walczyć ze śpiączką. Nasuwa się cytat z Krasickiego: „Miłe złego początki, lecz koniec żałosny.” Nadeszła fala redukcji i pewnego dnia wręczono mi świstek z wypowiedzeniem pracy. Miałem trzy miesiące na wyszukanie nowej chałtury i z racji tych poszukiwań przysługiwał mi jeden wolny dzień w tygodniu. Brałem wolny dzień i... pędziłem do Julii. Ech, marzyło mi się, żeby tak mieć dwa wolne dni pod rząd, na przykład środę i czwartek. We środę, wypoczęty, przybywam bez pośpiechu na randkę. Jest popołudnie, mamy mnóstwo czasu. Idziemy do kina albo do teatru, potem kolacyjka w jej mieszkanku i wiadomy dalszy ciąg. A następnego dnia nie trzeba się zrywać o szóstej rano. Ech, to by dopiero był komfort. Postanowiłem zatem wydębić dwa kolejne dni okolicznościowego urlopu. – Pani Stasiu – zwróciłem się kadrowej – muszę się energicznie wziąć za poszukiwanie pracy, bo czas ucieka i w końcu człowiek zostanie na bruku. A więc, co się tyczy tej przysługującej mi wolnizny: nie będę brał wolnego dnia w przyszłym tygodniu, natomiast w bieżącym chciałbym mieć dwa dni ciurkiem, środę i czwartek, ewentualnie czwartek i piątek. Czy dałoby się to załatwić? Taką gadkę zasunąłem kierowniczce kadr, osobie, która lepiej niż ktokolwiek inny orientowała się w moich personaliach: dwudziestosześcioletni kawaler. – Aha – odrzekła – to ja już wiem, na co panu potrzebne te dwa dni. Jednego dnia będzie się pan żenił, a drugiego wypoczywał. Gdy powtórzyłem Julii powyższą rozmowę, uśmiechnęła się, po czym melodyjnym spikerskim głosem wyraziła opinię o urzędniczce: – Niegłupia dziewczyna, zna życie. Tak więc amant spragniony komfortu musiał się obejść smakiem. Mimo wszystko przygoda z Julią była jedną z tych bardziej komfortowych. Kiedy brała książkę, by głośno coś przeczytać, słuchałem z wielką przyjemnością. Właściwie, jeśli się wzięło pod uwagę jej zawód spikerki radiowej, piękny głos Julii nie powinien dziwić. Potrafiła go znakomicie modulować, na przykład w momencie gdy obok łóżka, w którym leżeliśmy, odezwał się telefon. Jej rzucone do słuchawki „halo” było wymówione głosem zupełnie odmiennym od tego, jaki sączył mi się do uszu chwilę przedtem. Przedtem było gruchanie, teraz zaś owo „halo” i dalszy ciąg brzmiały bezosobowo, jak w studiu przed mikrofonem. Zmiana tonu w ułamku sekundy. Słuchało się jej głosu bezpośrednio lub przez radio, we własnym domu. Gdy zapowiadała audycję muzyczną, mogłem wyobrażać sobie, że ta zapowiedź jest skierowana wyłącznie do mnie. Znała moje upodobania muzyczne, toteż zabawne było wyobrażanie sobie, że za chwilę usłyszę: „Darling, czy mnie słyszysz? Mam coś dla ciebie. Usiądź wygodnie przy głośniku. Zaraz będzie... Richter!” O swoich kolegach z rozgłośni radiowej opowiadała mi anegdoty, a bohaterem jednej z nich był krytyk muzyczny Jan Weber. Zdarzyło się, że Weber zadzwonił do studia radiowego wyobrażając sobie, że się popisze, że zaimponuje Ze swego mieszkania zatelefonował do kolegów radiowców chcąc zaspokoić swoją próżność. Nie zaspokoiłby, gdyby się dowiedział, jaką reakcję wywołało jego telefonowanie. Zacznijmy jednak od początku. Rozwaliła się szpula z taśmą, zabrakło czasu na jej zwinięcie, wobec czego ostatnią część koncertu fortepianowego nadano w innym wykonaniu. Technicy krzątający się przy aparaturze liczyli, że nikt się nie pozna. Było wątpliwe, aby wśród miliona słuchaczy znalazł się choćby jeden zdolny rozpoznać mistyfikację. Ktoś wyraził przypuszczenie, że tylko Weber może zatelefonować do radia i zażądać wyjaśnienia. Rzeczywiście, rozległo się brzęczenie i w słuchawce usłyszano zdumiony, zgorszony głos muzykologa: „Co wy wyprawiacie! Przecież teraz gra inny wykonawca!” Gdy człowiek przy aparacie oznajmił po odłożeniu słuchawki: „To Weber”, całe towarzystwo ryknęło śmiechem. Prywatny telefon był rzadkością w tamtych zgrzebnych czasach, lecz Julia należała do uprzywilejowanych posiadaczy cennego urządzenia. Raz usłyszałem w słuchawce: „Mam kłopot z dzieckiem.” Nie od razu połapałem się, że chodzi o jej siostrzeńca i wymknęło mi się: „Przerażasz mnie.” W parę dni później, gdyśmy w jej mieszkanku siedzieli obok siebie – na wersalce, która niebawem miała się przeistoczyć w łóżko – Julia nawiązała do tamtej rozmowy: – Czyś ty mnie źle nie zrozumiał? Wtedy, po rozłączeniu, jęła się zastanawiać: „Co go tak przeraziło?” W końcu zrozumiała, że powodem był strach amanta przed konsekwencjami popełnionej przezeń nieostrożności. Domyśliwszy się wybuchnęła śmiechem. Po zrzuceniu z siebie odzienia nie prezentowała się już tak młodzieńczo, zwłaszcza w postawie stojącej, zwrócona do obserwatora bokiem. Pecyna tłuszczu na brzuchu uwydatniała się rażąco. Ja, posiadacz płaskiego brzucha, dziwiłem się. Dopuścić, żeby coś takiego człowiekowi narosło! Brzuch był częścią jej ciała najmniej powabną. Kiedy leżała na wznak, pecyna tłuszczu niknęła, ale za to jawiła się w całej okazałości gruba blizna – od krocza do pępka. Nie było sensu udawać, że się tego nie dostrzega, więc skwitowałem widok słowami: – Co za straszne znamię. Opowiadała o swoim pobycie w szpitalu, o chirurgu, który ją ocalił. Coś się tam w środku popsuło, coś należało wyciąć, zagrożenie było o wiele poważniejsze niż przy zapaleniu wyrostka i tylko talentowi owego chirurga zawdzięcza wyzdrowienie, ba, życie. Pokazała mi stary numer tygodnika RTV ze swym zdjęciem na okładce. Ta zamierzchła fotografia w połączeniu z widokiem obecnej nagości uprzytomniła mi okrucieństwo upływającego czasu. Jej dawne włosy to była bujna fala ciemnych, zaczesanych do góry kędziorów. Zostały z nich rzadkie, krótkie kosmyki, których nie dałoby się do góry zaczesać. Nie dałoby się tego uczynić nawet po ich zapuszczeniu, gdyż wtedy spływałyby beznadziejnie z czaszki. Toteż biedaczka, rada nierada, musiała je skrócić. Wycieczka do Kazimierza nad Wisłą była jej pomysłem, pomysłem, który mi się nie uśmiechał. Bo czy w garsonierze, jaką rozporządzała Julia, lokalu z łazienką i piecykiem do podgrzewania wody, było nam źle? A tam, w wynajętym pokoiku, mieliśmy do dyspozycji maciupeńką umywalkę i kranik psikający wąską strużką wody, toteż mycie się było czynnością raczej rytualną. Po takich ablucjach, mimo że długo trwających, zapach jej ciała nie był upajający. Nazajutrz po przyjeździe ruszyliśmy na plażę. Miała na sobie lekką sukienkę bez kieszeni, ja byłem w lepszej sytuacji mając na grzbiecie koszulę z kieszonką, tak więc dowód osobisty Julii tam właśnie został wsunięty. Po dwu godzinach leżenia na przybrzeżnym piasku Julia uczuła potrzebę pójścia w krzaki. Śledziłem wzrokiem jej wędrówkę. Zarośla były daleko; tuż przed zanurzeniem się w nie kobieca sylwetka miała rozmiary szachowej figurki. Mając pewność, że moje ruchy są niewidoczne, wydobyłem dowód. Zaznajomienie się z datą urodzin było szokiem. Starsza o 16 lat! Wróciwszy sięgnęła po książkę, jedną z paru książek zabranych przeze mnie w podróż. Tomik zawierał opowiadania Szaniawskiego. Przeleciawszy wzrokiem spis treści wybrała nowelkę Przygoda odmłodzonych. Miałem na końcu języka: „Nie czytaj tego, to nie dla ciebie.” Ale przecież nie mogłem pisnąć słowa. Nie było sposobu, żeby ją powstrzymać, bo padłoby pytanie: „Dlaczego?” Znając w przeciwieństwie do niej treść opowiadania wiedziałem, dlaczego nie należy go głośno czytać. „Uwaga! – chciałoby się ostrzec – morał utworu może cię tylko zasmucić.” Te słowa, rzecz jasna, musiałem zachować dla siebie. Gdybym puścił farbę, byłoby to powtórzeniem myśli zawartej między wierszami opowiadania: druga młodość jest niemożliwa. Byłoby tym samym, co powiedzieć kobiecie: „Szukasz u Szaniawskiego potwierdzenia swego optymizmu, a tu wskazany jest pesymizm. Marzenia o powrocie do młodości są beznadziejne.” Pięknym, wyszkolonym głosem rutynowanej spikerki odczytała nowelę – od pierwszego do ostatniego zdania. Historyjkę o kilku panach, co przeszli właśnie kurację odmładzającą. Pełni werwy udali się nad jezioro i wsiedli do wynajętej łodzi, zadbawszy przedtem o damskie towarzystwo. Na środku jeziora zaskoczyła ich burza. Wiosłując z największym wysiłkiem, walcząc z coraz wyższą falą dotarli cudem do brzegu, umęczeni tym bardziej, że wiosłowaniu towarzyszyły klątwy i obelgi wystraszonych dziewuch. Gdzie się podziały ich uśmiechy? Ale, co gorsze, twarze mężczyzn także się zmieniły. Do łodzi wsiadało chłopstwo buńczuczne, pełne werwy, a wysiedli osowiali staruszkowie. Julia bez słowa zamknęła książkę. Ja także wolałem trzymać język za zębami. Do rozważań literackich i wszelkich czytelniczych refleksji oboje nie byliśmy usposobieni. Brzegiem Wisły udaliśmy się na południe, w stronę oddalonych o dwa kilometry ruin zamkowych. Po przybyciu na miejsce okazało się, że nie jesteśmy jedynymi turystami. Jakaś nieznajoma podeszła do Julii i wszczęła rozmowę. Stała uśmiechnięta naprzeciw mojej przyjaciółki wdzięcząc się i szczebiocząc. W końcu: „Czy mogłybyśmy pójść razem?” – spytała mając na myśli powrót do Kazimierza. Mojej osoby nie zaszczyciła najmniejszą uwagą. Na propozycję wspólnego powrotu odpowiedź dobrze wychowanej Julii nie mogła być inna, jak tylko: „Naturalnie!” Spacer w towarzystwie nieznajomej, osoby nieciekawej, leciwej i nie grzeszącej urodą, był mi diabelnie nie w smak, toteż szepnąłem Julii do ucha: „Urywamy się.” Skręciliśmy do zamkowego ogrodu, tak samo opuszczonego i zaniedbanego, jak pobliskie mury i baszty. Znalazłem w trawie jabłko, papierówkę dorodną, żółtą, dojrzałą. Rozłamałem owoc i zjedliśmy po połówce. W ogrodzie postanowiliśmy poczekać, aż niebezpieczeństwo ponownego natknięcia się na szantrapę minie. „Ale masz refleks!” – pochwaliła moją szybką decyzję ulotnienia się. Ona też nie była zachwycona przygodną znajomością i wyraziła się o tamtej kobiecie: „To taka, której się nic w życiu nie udaje.” Zaskoczyła mnie ta opinia, nie wiadomo na czym oparta, ale chyba prawdziwa, bo sami mieliśmy najlepszy przykład tego nieudacznictwa: zachciało się babie nowej znajomości, może nawet przyjaźni i – nie udało się zawrzeć takowej. „Co za bezczelność! – pieniłem się. – Żeby chociaż raczyła na mnie, stojącego tuż obok, spojrzeć. Zbadać, jak ja się zapatruję na jej towarzystwo w drodze. Czy faktycznie na nie reflektuję. Gówno! Odniosła się do mnie jak do przydrożnego słupa.” Bawi mnie moje ówczesne oburzenie. W gruncie rzeczy nie było się czego oburzać, widzę to jak na dłoni, teraz, po upływie półwiecza. Zostałem wtedy potraktowany jak syn lub siostrzeniec, ktoś z młodej generacji, za młody, żeby go pytać o zdanie. Powrót z Kazimierza był powrotem do dawnego unormowanego życia. Raz na dwa tygodnie odwiedzałem ją w jej warszawskim M-2. Między naszymi miejscami zamieszkania, Warszawą i Pruszkowem, krążyły listy. Oprócz spotkań, listów i rozmów telefonicznych istniał jeszcze jeden rodzaj kontaktowania się, ale już jednostronny: po włączeniu radia słyszałem niekiedy jej głos. Mogłem domniemywać, że zapowiadając utwór muzyczny, o którym było jej wiadomo, że jest w moim guście – myślała o mnie. Ze swej podróży za granicę przysłała pocztówkę. Po jednej stronie widoki Paryża, po drugiej krótka relacja ze zwiedzonego przez nią Pałacu Inwalidów. „Jestem oszołomiona ilością pamiątek z epoki napoleońskiej.” Obszerniejszego sprawozdania miałem wysłuchać na pierwszej po jej powrocie randce. Ale ja jakoś nie byłem ciekaw jej paryskich wrażeń. Wysłałem list pożegnalny, zrywający naszą znajomość. Adieu. Nigdy bym nie rzucił na papier tych wspominków, gdyby nie myśl, która mi ostatnio przyszła do głowy. Wiele upłynęło wody w Wiśle i Sekwanie, sporo tłuszczu osiadło na moim brzuchu, sporo włosów spadło z czachy, sporo oznak starzenia, przedtem obserwowanych u Julii, teraz u siebie, przybyło, narosło, zanim się wyklarowała owa myśl. À propos blizny. Czy nie był to ślad po cesarskim cięciu?