Huck Finn_fragment
Transkrypt
Huck Finn_fragment
Mark Twain Przygody Hucka Finna Przełożył Zbigniew Batko Kraków 2015 Rozdział 1 Tytuł oryginału Adventures of Huckleberry Finn Copyright © by Irena Szwaiger, Maria Krzyżanowska This edition Copyright © by Społeczny Instytut Wydawniczy Znak Sp. z o.o., Kraków 2015 Ilustracja i projekt okładki Grzegorz Araszewski Opieka redakcyjna Aleksandra Bisztyga Korekta Janusz Krasoń Judyta Wałęga Łamanie Agnieszka Szatkowska ISBN 978-83-240-3330-0 Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul Kościuszki 37 Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected] Wydanie I, Kraków 2015 Druk i oprawa: CPI Moravia Books s.r.o. J ak nie czytaliście książki Przygody Tomka Sawyera, toście o mnie nie słyszeli, ale to nieważne. Książkę napisał pan Mark Twain i tak z grubsza to opowiedział w niej prawdę. Może od czasu do czasu troszeczkę coś upiększył, ale ogólnie opisał wszystko tak, jak było. Zresztą nie widziałem jeszcze nikogo, co by od czasu do czasu nie zełgał, no, może oprócz ciotki Polly, wdowy i może jeszcze Mary. O ciotce Polly – znaczy się ciotce Tomka – o Mary i o wdowie Douglas było już wszystko w tej książce, co to jest, jak już mówiłem, mniej więcej prawdziwa, tylko odrobinę tu i ówdzie naciągana. Tamta książka kończy się tym, że Tomek i ja znaleźliśmy pieniądze, które rozbójnicy schowali w pieczarze, i staliśmy się bogaczami. Wypadło po sześć tysięcy na łebka – i to w złocie. Kiedyśmy wszystko zsypali na kupę, wyglądało to naprawdę niesamowicie. Sędzia Thatcher ulokował tę forsę w banku na procent, co dawało po dolarze dziennie na głowę przez okrągły rok – tyle że człowiek po prostu -5- nie wiedział, co z tym robić. Wdowa Douglas, która mnie usynowiła, postanowiła mnie, jak to ona mówi, „usywilizować”, ale mnie ciężko było tak siedzieć kołkiem w jej domu, bo wdowa, straszna porządnicka, była we wszystkim okropnie dokładna. No więc, kiedy nie mogłem już dłużej wytrzymać, dałem nogę. Włożyłem swoje stare ciuchy i pleciony kapelinder i znów byłem wolny i szczęśliwy. Ale Tomek Sawyer wytropił mnie w końcu i powiedział, że zakłada bandę rozbójników i że jak wrócę do wdowy i będę się dobrze prowadził, to mnie do tej bandy przyjmie. Więc wróciłem. Wdowa rozpłakała się na mój widok i zaczęła coś nawijać o zbłąkanych owieczkach i takich tam różnych, choć ja wiem, że nie chciała mi wcale ubliżyć. Musiałem znów włożyć nowe ubranie: pociłem się w nim jak mysz i czułem się jak zdrutowany. No i wszystko zaczęło się od początku: wdowa dzwoniła na kolację i trzeba było przychodzić na czas do stołu, a jak już człowiek usiadł, to nie mógł się od razu dorwać do jedzenia, tylko musiał czekać, aż wdowa pochyli głowę i pomruczy coś pod nosem nad tym całym żarciem, choć na oko było całkiem w porządku. Tyle że wszystko gotowane oddzielnie. Całkiem inaczej niż w „kociołku rozmaitości”, w którym wszystko jest wymieszane, wszystko zalane sosem i od razu lepiej człowiekowi wchodzi. Po kolacji wdowa wyciągała książkę i czytała mi o Mojżeszu w sitowiu; strasznie byłem ciekaw, co też ten Mojżesz teraz porabia i w ogóle, ale w końcu się wydało, że on już dość dawno nie żyje, więc przestał mnie całkiem interesować, bo nieboszczyki w ogóle mnie nie rajcują. Po niedługim czasie zachciało mi się palić, więc poprosiłem wdowę o pozwolenie. Ale nic z tego. Powiedziała, że palenie to paskudny nałóg i grzeszny i że powinienem z nim skończyć. Tacy to już są niektórzy ludzie. Nie mają pojęcia o paleniu, a wymądrzają się jak nie wiem co. Truje mi tu o Mojżeszu, co to ani jej brat, ani swat i żadnego z niego pożytku, skoro wykitował, a mnie potępia, bo robię coś, co jest przyjemne. A przecież sama lubi zafundować sobie niuch tabaki i to jest w porządku tylko dlatego, że to robi ona. Wprowadziła się wtedy do niej jej siostra, chuda jak szczapa stara panna z okularami na nosie, i z punktu zabrała się do mnie z elementarzem. Maglowała mnie blisko godzinę; potem zluzowała ją wdowa. Myślałem, że nie zdzierżę. Przez kolejną godzinę było nudno jak diabli, więc zacząłem się wiercić. A panna Watson bez przerwy gderała: „Nie kładź tam nóg, Huckleberry”, „Nie garb się, Huckleberry, siedź prosto”, „Przestań ziewać i nie przeciągaj się tak, Huckleberry, dlaczego nie zachowujesz się jak grzeczny chłopiec?”. A potem zaczęła mi opowiadać o czeluściach piekielnych, a ja jej na to, że żałuję, że tam w tej chwili nie jestem. Strasznie się wściekła, a ja przecież nie miałem na myśli nic złego. Chciałem tylko gdzieś iść, byle gdzie, żeby się tylko coś zmieniło. A ona, że to okropne, co powiedziałem, że jej by to przez usta nie przeszło i że ona stara się żyć tak, żeby trafić do nieba. Nie widziałem żadnego sensu w tym, żeby iść tam, gdzie będzie ona, więc postanowiłem, że nie będę się o to starał. Ale nie pisnąłem słówka, bo z mojego gadania nie wynikało nigdy nic dobrego, tylko same kłopoty. Tymczasem ona, jak już zaczęła, to nie mogła skończyć i opowiedziała mi o niebie dosłownie wszystko. Powiedziała, że człowiek nic tam nie robi, tylko przechadza się -6- -7- jak dzień długi z harfą i wciąż śpiewa i śpiewa, bez końca. Wcale mnie to nie zachwyciło. Ale nic nie powiedziałem. Zapytałem ją tylko, czy według niej ma tam szanse trafić Tomek Sawyer, a ona na to, że raczej wykluczone, co mnie ucieszyło, bo zawsze chciałem, żebyśmy byli z Tomkiem razem. Panna Watson truła mi tak i truła, aż miałem tego wszystkiego serdecznie dość. W końcu zaczęli się zbierać Murzyni na modlitwę, a potem wszyscy poszli spać. Wziąłem ogarek łojówki, poszedłem do siebie na górę i postawiłem świecę na stole. Potem usiadłem na krześle przy oknie i próbowałem myśleć o czymś wesołym, ale na próżno. Czułem się sam jak palec na tym świecie, miałem ochotę umrzeć. Na niebie świeciły gwiazdy, a liście szeleściły w lesie jakoś tak żałobnie; potem usłyszałem gdzieś daleko ponure pohukiwanie sowy opłakującej jakiegoś nieboszczyka, terkot lelka kozodoja i wycie psa zwiastujące czyjąś rychłą śmierć. Wiatr szumiał, jakby chciał mi coś powiedzieć na ucho, a ja nie mogłem skapować co, i ciarki chodziły mi po grzbiecie. Potem usłyszałem w głębi lasu takie postękiwanie, odgłos, jaki wydają duchy, kiedy chcą powiedzieć coś, co je dręczy, i nie potrafią tego z siebie wydusić, więc nie mogą spokojnie spocząć w grobie, tylko muszą się tak tłuc po nocach i zawodzić. Byłem zgnębiony, miałem strasznego pietra i żałowałem, że nie ma przy mnie żadnej bratniej duszy. Nagle zobaczyłem, że łazi mi po ramieniu pająk, więc go strzepnąłem, a on spadł prosto na świecę i zanim zdążyłem ruszyć palcem, spłonął – cały aż się skurczył od ognia. Od razu wiedziałem, że to strasznie zły znak i że spadnie na mnie jakieś nieszczęście, więc tak dygotałem, że aż mi opadały portki. Wstałem i obróciłem się trzy razy, -8- i za każdym razem zrobiłem znak krzyża, a potem związałem nitką kosmyk włosów, żeby odegnać złe duchy. Ale nie uspokoiło mnie to ani trochę. Robi się tak zawsze, kiedy człowiek zgubi znalezioną podkowę, zanim zdąży ją przybić nad drzwiami, ale jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby mogło to odegnać złe duchy, jak ktoś ukatrupi pająka. Usiadłem z powrotem, cały roztrzęsiony, i wyciągnąłem fajkę, żeby się sztachnąć, bo w domu było cicho jak w grobie i wiedziałem, że wdowa mnie nie nakryje. No i po jakimś czasie usłyszałem, jak bije zegar w miasteczku – bum, bum, bum – dwanaście uderzeń, a potem znów zapadła głucha cisza, jeszcze większa niż przedtem. Po chwili usłyszałem trzask łamanej gałązki i w ciemnościach między drzewami coś się poruszyło. Znieruchomiałem i nadstawiłem ucha. Po chwili dobiegło mnie z dołu ledwie dosłyszalne „miau, miau”. Dobra nasza! Zamiauczałem w odpowiedzi najciszej, jak mogłem, a potem zgasiłem świecę i wygramoliłem się przez okno na dach drewutni. Stamtąd ześliznąłem się na ziemię i dałem nura między drzewa, a tam czekał na mnie oczywiście Tomek Sawyer.