Artykuł w PDF TUTAJ

Transkrypt

Artykuł w PDF TUTAJ
być lepszy od mamusi. I mówi do córeczki: „Nie martw
się. Przecież najważniejsze jest to, że tatuś ciebie kocha” .
Na to 12-letnie dziecko odpowiada: „Nie chcę, żebyś mnie
kochał! Ja chcę, żebyś kochał mamusię!” . Drodzy państwo,
oto najgłębsze pragnienie waszych dzieci.
P r z e s z k o d y w b u d o w ie k o m u n ii
MAŁŻEŃSKIEJ
Co przeszkadza w budowie małżeńskiej komunii dwojga
osób? Z mojej pracy w poradni wynika, że można wyznaczyć
5 obszarów, na których spotyka się trudności. Zanim je jed­
nak omówię, chcę powiedzieć o jeszcze jednym problemie,
naczelnej przyczynie rozpadu więzi i rozwodów. Pierwszą
i podstawową przyczyną jest odchodzenie człowieka od
świata wyższych wartości w ogóle. Przede wszystkim od
Boga, to jasne. Ale nie tylko. Obserwujemy w naszych cza­
sach całkowity zanik świata wyższych wartości. (A ściślej,
zanik liczenia się z tymi wartościami bardziej niż z wła­
snymi przyjemnościami, zachciankami.) Nasi przodkowie
gotowi byli polec za wypisane na sztandarach narodowych
hasło: „Bóg, honor, Ojczyzna” . Dzisiaj trudno już rozmawiać
ze współczesną młodzieżą o Ojczyźnie, o honorze. Nawet
najlepsi, można by rzec, synowie tej ziemi, wybierani przez
naród na stanowiska państwowe, kłamią, oszukują - i jesz­
cze publicznie się do tego przyznają, twierdząc, że na tym
polega ich kompetencja i sprawność polityczna. Kiedyś
można było, przepraszam za wyrażenie, w pysk oberwać
albo być wyzwanym na pojedynek za zarzut: „Kłamiesz!” .
Kłamali tylko tchórze. Honor nie pozwalał.
Kiedyś, nie tak dawno, przyszedł do mnie mężczyzna,
który po niespełna 13 latach małżeństwa zdecydował
się odejść od żony i jed yn ego syna. Poczęcie się syna
było zresztą bezpośrednią przyczyną zawarcia związku
małżeńskiego. Mężczyzna był przepełniony cynizmem
i zdecydowany na odejście do innej w imię „prawa do
swojego szczęścia” . Przyszedł do mnie chyba tylko dlatego,
by móc podać w sądzie, że podejmował próby ratowania
małżeństwa. Był w poradni. Nie mogłem znaleźć żadnej
uznawanej przez nas obu wartości wyższej, do której
mógłbym się odwołać w rozmowie. W końcu, odwołując
się do elementarnego uczucia, spytałem: „A co z będzie
z pana synem?” . Mężczyzna wzruszył ramionami i rzekł
beznamiętnym głosem: „Miał facet pecha” . Nie wymyśli­
łem tego, niestety. To miało miejsce naprawdę. Nie był­
bym w stanie czegoś takiego wymyślić. Do czego w takim
wypadku można się odwołać?
Dzisiaj pod hasłem: „Mam prawo do szczęścia!” ludzie
zdobywają się na największe draństwa - nie wiedząc i nie
zdając sobie sprawy, że tak naprawdę oni do żadnego
szczęścia nie zmierzają. Nie da się zbudować szczęścia
na nieszczęściu. Nie da się zbudować domu na ruinach
poprzedniego. I przekonują się o tym boleśnie - ale jest
już wówczas za późno, okazuje się, że zniszczyli już nie
tylko swoje życie. Przyczyna tkwi w zaniku szanowania
wyższych wartości, dla których warto się trudzić, poświę­
cać. Złożona przysięga, dobro współmałżonka i dzieci dziś
coraz mniej znaczy. Ludzie, biedni ludzie, którzy odeszli
od Boga, od Kościoła, od szanowania wszelkich wartości
wyższych, nie znajdują motywacji po temu, żeby się mę­
czyć, żeby się wysilać, żeby chcieć cokolwiek naprawiać,
ratować małżeństwo. To powód naczelny, ogólny tak po­
wszechnych dziś rozwodów.
Przejdźmy jednak do konkretnych, praktycznych
powodów, dla których małżeństwa się rozpadają. Jak już
napisałem, z moich obserwacji z poradni wynika, że wy­
stępuje 5 obszarów zagrożenia. Są to: po pierwsze, egoizm
tak skrajny, że aż owocujący całkowitą niezdolnością do
budow y relacji m iłości; po drugie, paradoksalnie, nieuświadamiana inność kobiety i m ężczyzny; po trzecie,
zwykłe niedocenienie siebie nawzajem, bycie dla siebie
niemiłymi; po czwarte, niedocenienie, symbolicznie to
nazwę, „problemu teściowej” , a więc rodziców i rodziny
współmałżonka; po piąte, brak umiejętności komunikowa­
nia się. Oto pięć banalnych, w zasadzie, powodów, przez
które małżeństwa się rozpadają. A jednocześnie jest to
5 terenów, w które, inwestując, m ożem y bardzo efek­
tywnie poprawić nasze relacje w związku, jakość naszej
komunii małżeńskiej. To są obszary, na których każdy, bez
wyjątku, może inwestować w małżeństwo, nawet czyniąc
to w pojedynkę. Nie zawsze jest tak, że małżonkowie są
gotowi oboje inwestować w związek. Często rozmawiam
z pojedynczym i małżonkami, tam, gdzie więź jest już
zrujnowana. Nawet pojedyncza osoba ma ogromną szan­
sę wiele zrobić dla budowy komunii małżeńskiej, choćby
bez dobrej woli z drugiej strony. Trzeba tylko wiedzieć,
co ijak robić.
PIERWSZYM OBSZAREM KONFLIKTOWYM JĘST EGO­
IZM. Warto zdać sobie sprawę, że rodzimy się, to się tak mą­
d r z e nazywa, zdezintegrowani, a więc rozbici wewnętrznie.
Nie jesteśmy dobrzy z natury. Kiedyś tak uważano - z tego
wyrosła Wielka Rewolucja Francuska. Pod przepięknymi
hasłami: „Wolność, równość, braterstwo” wymordowano
w brutalny sposób największy w historii świata procent
ludzi żyjących na Ziemi! W imię hasła, że ludzie ogólnie
są dobrzy, trzeba tylko wyrżnąć tych, którzy się dorwali
do władzy, Wielka Rewolucja Francuska otworzyła na ca­
łym świecie falę mordów na duchowieństwie, arystokracji
i szlachcie. Nie. Człowiek nie jest z natury dobry, człowiek
nie rodzi się dobry. Rodzimy się z grzechem pierworod­
nym, rodzimy się wewnętrznie rozbici, zgadzają się z tym
specjaliści różnych dziedzin. Nie mamy na to wpływu.
Kluczowe jest to, jaka jest moja postawa wobec faktu, że
rodzę się wewnętrznie rozbity. Postawa wobec faktu, że
nie jestem w chwili narodzin „gotow y” . Czy uznam, że
naturą jest rozbicie, albo że natura jest bezpowrotnie
zniszczona, że ja już tak muszę? Jestem liściem na w o­
dzie, atomem w naczyniu z próżnią, bytem ku śmierci
- znamy te totalnie pesymistyczne wizje. Dlaczego są tak
pesymistyczne? Bo człowiek nie ma tu wpływu na swój
los. Prostą konsekwencją tego podejścia jest fakt, że ludzie
chadzają do wróżek. Po co męczyć się w życiu? Pójdzie do
wróżki i będzie wiedział, co go w życiu czeka. Taki czło­
wiek czuje się zwolniony z osobistego wysiłku. Ogromnie
smutny jest los tych, którzy w to uwierzyli. Pokażcie mi
drugą osobę, która za minutę rozmowy skasuje takie pie­
niądze jak dobra, szanująca się wróżka. I mimo to ciągle
ma klientów. To wynika z faktu, że ludzie nie rozumieją
samych siebie. Myślą, że ich los jest przesądzony. I to
jest totalna - właściwie na własne życzenie - degradacja
człowieka, który rezygnuje z czegoś, co ma, do czego jest
zdolny. Ma przecież przymioty stwórcze, ma w sobie moc
przemiany własnego życia i własnej osoby - i dobrowol­
nie z tego rezygnuje! Potwornie smutne. Rzesze ludzi na
świecie tak żyją.
Na szczęście my, chrześcijanie, mamy wizję optymi­
styczną. Natura jest zraniona grzechem pierworodnym,
ale jest to rana uleczalna. Gdyby nie była uleczalna, nie
byłoby powszechnego wezwania do świętości. A przecież
wszyscy, bez wyjątku, jesteśmy wezwani do świętości, każ­
dy z nas może to swoje pierwotne wewnętrzne rozbicie,
objawiające się głównie egoizmem, reakcją na zachcianki
i działaniem przyjemnościowym, przerobić. To wewnętrz­
ne rozbicie możemy pokonać trudem pracy nad sobą. Ale
sam ten ludzki trud, choćby i największy, nie wystarczy.
Do tego jeszcze potrzebna jest łaska Boska. Trud pracy
plus łaska mogą z pierwotnie rozbitego człowieka uczynić
„poskładanego” , zintegrowanego. Człowiek ten wówczas
dopiero stanie się panem siebie, stanie się w pełni wolny.
Zawsze może zrobić to, co uważa za dobre, a odrzucić to,
co uważa za złe. I jeżeli taki wolny człowiek przyjmie za
swoją dobrą hierarchę wartości, hierarchię właściwą, nie
chybioną, nie oszukańczą, staje się człowiekiem świętym.
Doskonale wolnym i świętym zarazem. Nikt mu nie odbie­
rze wolności. On nawet z pistoletem przyłożonym do gło­
wy może odrzucić zło i opowiedzieć się za dobrem. Mogą
go zabić, oczywiście, ale wolności już mu nie odbiorą. I ci
z nas, którzy w wyraźnym stopniu do tego doszli, czują,
jaki to ma smak. Bo co oni mi mogą zrobić? Niezależnie od
moich pobudzeń wewnętrznych i nacisków zewnętrznych
mogę pozostać wolny. W tym może nam jednak dopom óc
jedynie łaska Boża. Podobno Ojciec Święty Jan Paweł II
spowiadał się co tydzień. Im mniejsze przedziały czasu,
tym większa szansa na efekty pracy nad sobą, tym większa
szansa na rozwój. Tym więcej łaski otrzymasz, im częściej
po nią sięgniesz, po prostu.
To jest perspektywa każdego z nas. Mamy z tego
w ewnętrznego rozbicia dochodzić przez całe życie do
coraz pełniejszej wolności - aż do takiej wolności, że życie
możemy oddać za świat wartości, które uważamy za ważne,
za święte. Oby to był świat właściwych wartości. W Kościele
jesteśmy bezpieczni, bo tu jest Boży świat wartości. I to daje
człowiekowi największe szczęście. A jak to się ma do mi­
łości? Bezpośrednio. Można by przytoczyć wiele definicji
miłości. Zacytuję tu Jana Pawła II, który wielokrotnie to
zdanie wypowiadał: „Człowiek w pełni nie może się odna­
leźć inaczej, jak tylko przez bezinteresowny dar z siebie
samego” . Przepiękna definicja miłości: bezinteresowny dar
z siebie samego. Człowiek zniewolony pobudzeniami ciała
nie może siebie dać, on musi brać, zażywać przyjemności.
Osiągnięty stopień integracji jest jednocześnie usposobie­
niem człowieka do miłowania - i ciągle jesteśmy w tym
jeszcze niedojrzali. Mamy być coraz bardziej dojrzali, coraz
bardziej gotowi na „bezinteresowny dar z siebie samego” .
„Człowiek w pełni nie może się odnaleźć inaczej” - człowiek
nie może być szczęśliwy na innej drodze jak tylko poprzez
miłowanie. Jakże biedni są ci, którzy chełpią się swoim
egoizmem. Tym, że nie miłują, tylko sobie wszystkich
podporządkowują, wykorzystują, zażywają maksimum
przyjemności kosztem wszystkich dookoła. Oni nie mogą
być szczęśliwi, nie mogą odnaleźć samych siebie. Ale żeby
coś dać, trzeba najpierw to mieć. Im bardziej posiadamy
siebie, tym bardziej m ożem y siebie dać. Człowiek jest
targany pobudzeniami. Świat oferuje nam hasło: „Róbta,
co chceta” - róbcie to, co wam pobudzenia podkorowe
podpowiedzą. Człowiek, który tak postępuje, jest totalnie
niezdolny do miłości. On jest zdolny tylko do wykorzysty­
wania rzeczy i ludzi dla swojej przyjemności. Ale nie ma tu
mowy o miłości. Do miłości trzeba dojrzeć. To nieustanny
trud każdego z nas, zadanie na całe życie.
Bardzo wiele małżeństw żyje długo i uczciwie, przy­
zwoicie, ciągle się tak rozliczając: „Twoje, moje, ja tyle, ty
tyle...” . I dzielą się nawet sprawiedliwie, ale nie czerpią
z ow oców miłości. Dopiero zapamiętanie się w dawaniu,
zapom nienie obojga o sobie, daje pełen smak miłości.
Nasz wspólny przyjaciel z duszpasterstwa rodzin krótko
po naszym ślubie zapytał nas: „Czy wy się kochacie?” .
„No pewnie, że się kochamy, jeszcze jak!” . „A co robisz z
miłości do żony?” . ,Jak to co, wszystko! Jem, śpię, oddy­
cham, pracuję...” . „Dobra, dobra. A teraz poważnie: zasta­
nów się, co robisz dla jej dobra? Gdzie jedynym motorem
tw ojego działania jest jej dob ro?” . Postanowiliśmy, że
będziemy sobie raz w tygodniu sprawdzać, co zrobiliśmy
dla dobra współmałżonka. Minął tydzień. Było nam miło,
nie nakrzyczałem na żonę zbyt głośno, nie zbiłem jej
ani razu, nie wyrządziłem jej większej przykrości... A co
zrobiłem specjalnie dla jej dobra? Nic. Po prostu nic. Nie
zrobiłem niczego, żeby siebie przełamać lub podjąć jakąś
inicjatywę w trosce o jej dobro. Drugi tydzień to samo,
trzeci tydzień podobnie... W końcu się zdenerwowaliśmy
- na szczęście każde z nas na siebie samego. Żeby źle nie
wypaść na kolejnym sprawdzianie, trzeba było coś zrobić.
I nagle się okazało - zupełne odkrycie - że to dopiero
radość, kiedy można coś dać bez wyrachowania! Nieste­
ty, mamy tendencję do przenoszenia doświadczenia ze
świata materii, świata pieniądza, na świat miłości. Mam
ileś, połowę oddam, to mam o połowę mniej. W świecie
miłości ekonomia jest inna: mam ileś, oddam wszystko,
będę miał... dwa razy więcej. Ona otrzyma więcej niż dałem
i między nami będzie jeszcze więcej dobra niż suma tego,
co oboje daliśmy. Oddam znowu wszystko, do mnie wraca
cztery razy więcej - i tak w nieskończoność, bo miłość jest
nieskończona. To się namnaża nieustannie. Taka jest aryt­
metyka miłości. Trzeba tylko zaryzykować bezinteresowne
dawanie siebie. Ale uwaga! Mówię tu o mądrym dawaniu,
takim, które mobilizuje drugiego. Nie o dawaniu naiwnym,
które rozleniwia obdarowywanego. Trzeba umieć to roz­
graniczyć. Jeżeli mam się troszczyć o dobro drugiej osoby,
to mam się troszczyć o to, żeby ona wzrastała ku coraz
większej świętości. Nie mogę więc jej rozleniwiać swoim
darem. Znam wiele kobiet, które ofiarnie się oddawały
- a mężowie się w tym wygodnie rozsiadali. Krzywdę im
wyrządzały. Trzeba tak dawać, by to drugą stronę też po­
rywało do ofiarności. Słowem, dając, należy „kątem oka”
obserwować, czy ten dar powoduje wzrost obdarowanego.
Ale jednocześnie bez wyrachowania. Trudne to do pojęcia,
ale w praktyce tak właśnie to działa!
DRUGIM OBSZAREM SPORNYM JEST INNOŚĆJCOBIETY
I MĘŻCZYZNY. Jesteśmy inni i nie dajmy sobiew m ów ić
światu, że jesteśmy tacy sami. Jesteśmy inni, bo Stwórca,
w swej niezgłębionej mądrości, przeznaczył nas do róż­
nych ról. Czym innym jest macierzyństwo, czym innym
ojcostwo. I z łatwością dostrzeżemy, że macierzyństwo jest
ukierunkowane na człowieka. Matka nosi w sobie dziecko,
rodzi je, karmi. Geniusz kobiety objawia się w relacjach
z ludźmi. Dlatego ta dziedzina życia małżeńskiego powinna
być przypisana kobiecie. To ona ma być ministrem spraw
międzyludzkich. W tych sprawach mąż powinien ślepo
żony słuchać - i gwarantuję, że dobrze na tym wyjdzie.
Jeśli żona trąca nogą pod stołem męża na imieninach, mąż
powinien wstać i powiedzieć: „Przepraszam bardzo, musi­
my już iść” . A nie dowcipnie pytać na głos: „No i co mnie
kopiesz pod stołem?!” . Jeżeli będzie słuchał żony i napisze
kartkę tam, gdzie ona mu powie, że trzeba napisać kart­
kę i wyśle SMS-a tam, gdzie ona mówi, że trzeba wysłać
SMS-a, i pójdzie z kwiatami tam, gdzie trzeba, i ubierze się
tak, jak ona mówi, że powinien, będzie zawsze uchodził
za bardzo kulturalnego człowieka. „On zawsze wie, jak się
zachować” - będą o nim mówili. A on po prostu słucha
żony. Żadna korona z głowy nie spadnie, drodzy panowie.
Oczywiście, może niekoniecznie trzeba doprowadzić się do
takiego stanu, jak mój znajomy, który w wieku 60 lat za
każdym razem, gdy musi wyjść z domu, siada w gaciach
na krześle, a żona mówi mu: „Ta koszula, ten krawat,
te skarpetki, te spodnie” . Ale trzeba słuchać tam, gdzie
żona mówi: „Tych ludzi trzeba by odw iedzić” . Kobiety
czują to znacznie lepiej. Mają wrodzony wyższy poziom
empatii, a w związku z tym wyższe zdolności wczuwania
się w uczucia drugiego człowieka. Z drugiej strony jednak,
drogie panie, nie znęcajcie się nad nami. Nie żądajcie od
nas, żebyśmy się domyślali wszystkiego tak, jak wy, bo dla
nas to jest nieosiągalne. Owszem, jeśli będziecie nam nie­
zmordowanie tłumaczyć łopatologicznie, po jakimś, może
nawet ju ż niedługim czasie, będziemy się zachowywali
tak, że to będzie z zewnątrz bardzo wyglądało na to, jak
gdybyśmy się rzeczywiście domyślali. I tyle.
M ężczyzna natomiast jest stw orzony do walki ze
światem zewnętrznym. Do pilnowania, by wszystko, co się
w świecie dzieje, zmierzało w dobrą stronę, czyli w kie­
runku DOBRA. Siła fizyczna, siła mądrości, siła spokoju,
siła umiejętnego zachowania się w trudnej sytuacji, to
męskość. Mężczyzna ma być ostoją. Niestety, często do
tej roli nie dorastamy i zwykle kobiety zmuszone są nam
pom óc w nią wejść. Ale tak naprawdę każdy mężczyzna
może - i powinien - stać się kapitanem okrętu swojego
życia rodzinnego. Żaden kapitan żadnego pływającego
po morzach i oceanach świata statku, okrętu czy łajby
nie opuści pokładu w razie awarii, dopóki nie wyniesie
na plecach ostatniego pijanego majtka. Oczywiście, jak
pokazuje życie, istnieją indywidualne talenty i antytalenty.
Są m ężczyźni świetnie funkcjonujący w gospodarstwie
domowym i w opiece nad dziećmi i kobiety znakomicie
dające sobie radę na stanowiskach dowodzenia. Ale podział
ról jest niezbędny. Działaby się wielka niesprawiedliwość,
gdybyśmy w imię bezrozumnej „równości” głoszonej przez
świat, na przemian, raz mąż, raz żona, węgiel z piwnicy
nosili. Nie. Mamy obowiązek rozeznać, które tereny na­
szego małżeństwa będą dla kobiety, a które dla mężczy­
zny - i zaprzestańmy tego nieszczęsnego porównywania
się, kto jest lepszy. Od przedszkola szczują nas do zawo­
dów - w znoszeniu makulatury, recytowaniu wierszyków,
oszczędzaniu pieniążków. Nasze życie to jed en wielki
konkurs ścigania się we wszystkim. A w szczególności
ścigania się, kto jest lepszy w konkurencji pt. „Kobieta
kontra mężczyzna” . Absurd. Jeśli to wniesiemy w małżeń­
stwo, całe życie będziemy się ze sobą męczyć. Mężczyzna
musi uznać, że kobieta jest niezastąpiona - na przykład
na terenie wychowania dzieci. Ona jest mu do tego nie­
zbędna - niech więc sobie nie wmawia, że da sobie jakoś
radę. Nie da sobie rady. Przeżyć może, ale nie da sobie rady.
I odwrotnie jest tak samo. Mężczyzna jest niezastąpiony.
Również, na przykład, na terenie wychowania dzieci. Nie
dacie sobie, panie, same rady. Bo jest tam dla mężczyzny
pole, którego nie wypełni żadna kobieta.
Potrzebny jest zatem mądry podział ról. Potrzebna
jest świadomość, że mamy prawo inaczej się zachowywać,
inaczej myśleć, inaczej czuć i... do czego innego tęsknić.
Bez tego będziemy mieli ciągłe pretensje do siebie nawza­
jem , że postępujemy źle, nie tak, jak by postąpiła druga
osoba. Ludzie się zamęczają, a potem rozchodzą się, bo
rzekomo nie pasują do siebie. Wielkim cierpieniem męż­
czyzn jest to, że kobiety ich zagłaskują, że chcą z nich
zrobić różowe pluszowe misiaczki. Naciskani przez kobiety,
wyzbywają się całej swej męskiej dzikości (w dobiym tego
słowa znaczeniu), całej męskiej aktywności. I może staną
się takimi ciaptakami, ale nie będą z tym szczęśliwi. A żona
się martwi, że już tak się udało go ugłaskać, już tak oglą­
da razem z nią te piękne filmy kostiumowe, tylko czemu
jest jakiś taki smutny...? „No musisz się więcej uśmiechać,
misiaczku” . I jak on ma się uśmiechać, przez łzy chyba?!
To uznanie inności i pozwolenie sobie na bycie innymi
- nie identyczność - jest podstawą budowy zdrowej więzi.
Mowa tu także o inności seksualnej, oczywiście. Tu dopiero
się różnimy! A kultura współczesna nas oszukuje i wma­
wia nam różne bzdury. I czyni nas nieszczęśliwymi. Nie
trzeba żadnej winy, żeby człowiek popełniał koszmarne
błędy w dziedzinie seksualności małżeńskiej, wystarczy
ślepo słuchać serwowanych nam przez świat bzdurnych
zaleceń i porad w tej kwestii, żeby przy dobrych intencjach
całkowicie zrujnować sobie intymność małżeńską - takich
bzdur nam nawciskali.
TRZECIE ŹRÓDŁO NIEZADOWOLENIA Z MAŁŻEŃSTWA
TO NIEDOCENIENIE KOBIETY-ŻONY I MĘŻCZYZNY-MEŻA
za to, co robią w ogóle, a dla rodziny w szczególności.
To kolejny obszar niespełnionych oczekiwań, zawodów,
konfliktów. Wiele par z opłakanym skutkiem bagateli­
zuje zwykłe niedocenianie siebie nawzajem, codzienne
bycie dla siebie niemiłymi. Żony nie są podziwiane przez
m ężów za piękno i dobro, które tworzą, m ężowie nie
są podziwiani przez żony za dzielność, mądrość, odp o­
wiedzialność. Wręcz jakby nie wypada już nawet siebie
nawzajem podziwiać. Sprawa jest dość banalna: starajmy
się, żeby nie było nam ze sobą źle, po prostu. Powiedz cza­
sem żonie: „Jak ty dziś pięknie wyglądasz w tej sukience,
świetnie to ugotowałaś, jak miło w tym domu, gdy taki
pięknie posprzątany” . Powiedz czasem mężowi: ,Jak ty
to świetnie załatwiłeś, jestem z ciebie dumna, co ja bym
bez ciebie zrobiła!” . To ostatnie zdanie większości kobiet
dziś już nie przejdzie przez usta. Od dziecka są uczone,
że tego mówić nie wolno. Wciska się im: „Ty musisz być
samodzielna, samowystarczalna, bo jak cię mąż zostawi,
ty musisz sobie dać radę” - i to się jej zadziwiająco często
spełnia. Odkąd odbyłem , jak ważne jest, by żona po prostu
czuła się ze mną dobrze, często powtarzam jej - może jest
tym już trochę znudzona, ale ja nie przestają powtarzać
- że chcę, żeby nam było ze sobą dobrze. Nie tylko dobrze,
ale również przyjemnie. Że chcę się przy niej szczęśliwie
zestarzeć - o ile Bóg pozwoli nam dożyć starości. Bo kiedy
dzieci wyjdą z domu, my nie mamy zostać z pustką, ale ze
sobą nawzajem. Radośni, że teraz wreszcie mamy więcej
czasu dla siebie.
NASTĘPNYM, również m ocno niedocenianym OBSZA­
REM KONFLIKTOWYM JEST KWESTIA, RODZICÓW I RODZI­
NY WSPÓŁMAŁŻONKA. Ci, którym się wydaje, że można
to odłożyć ad akta, są w tragicznym błędzie. Wiele osób
mówi sobie: „Mam wrednych teściów, więc po prostu nie
będę się do nich odzywał, niech sobie tam gdzieś żyją,
z dala ode mnie” . Nie. Jeżeli mamy zbudować komunię,
prawdziwą głęboką komunię osób, to również w tych
wewnętrznych warstwach musi zapanować ład. Kawałkiem
m ojego wnętrza jest mój dom rodzinny. I on nie może
pozostawać w nieposzanowaniu przez współmałżonka, jaki
by nie był. Oczywiście, w wielu przypadkach teściowie są
na pewno bardzo mili, kochamy ich, lubimy, wszystkojest
wspaniale i Bogu dziękować. Ale nawet, jeśli są nieznośni,
jeśli w sposób nieuprawniony mieszają się w sprawy mał­
żeństwa swych dzieci - a to się, niestety, zdarza bardzo
często - nawet tam, gdzie jest zły tryb życia, złe wartości,
nieakceptowalne poglądy, i tak trzeba się wewnętrznie
pojednać z teściami. Nie należy pochwalać złego zachowa­
nia, nie wolno też pozwalać na nieuprawnioną ingerencję
w sprawy małżeństwa. Ale trzeba wytworzyć w sobie we­
wnętrzną życzliwość dla ludzi, którzy wspólnie z Bogiem
przekazali życie mojej żonie, mojemu mężowi. Brutalnie
mówiąc, mogli nie pozwolić się jej czy jem u się urodzić.
Choćby z tego tytułu należy im się wdzięczność. Czwarte
przykazanie nie mówi: „Naśladuj, pochwalaj” . Ono mówi:
„Czcij” . Jacy by nie byli, czcij. Jeżeli mężczyzna wzbudzi
w sobie wewnętrzną życzliwość dla rodziców żony, nie
będą oni stali między nimi jako przeszkoda w budowie
komunii małżeńskiej. Nawet nieżyjący teściowie mogą
skutecznie rozbijać małżeństwo. Jeżeli będą źle widziani
przez zięcia czy synową, doprowadzi to do rozdźwięków.
Do pretensji typu: „No tak, jesteś taka sama jak twoja
mamuśka!” lub: „Czego innego mogłam się spodziewać
- wykapany tatuś!” .
Nie tak dawno przyszła do mnie młoda para, krótko
po ślubie. Byli zdenerwowani - to zrozumiałe, przyszli
w końcu do poradni, by mówić o swoich problemach. Po
chwili milczenia ona go szturcha: „No, zacznijże, jesteś
w końcu mężczyzną!” . Spodobało mi się to. On spiął się
w sobie i zaczął konkretnie, po męsku: „Jesteśmy dwa lata
i osiem miesięcy po ślubie. Mieszkamy z moimi rodzicami,
ale to nie jest żaden problem, bo to są bardzo kulturalni
ludzie i do niczego się nie mieszają” . Na to ona reaguje:
„Panie, co on gada?! Przecież oni nam się mieszają dokład­
nie we wszystko!” . I w tym momencie on wstał i zaczął: „To
twoi...” - i tu nastąpiło niecenzuralne wyzywanie jej rodzi­
ców. Rozpętała się awantura. Przyszli pokojowo nastawieni,
chcieli rozwiązać problem, a zakończyło się kubłem pomyj.
Oboje byli bardzo szczerzy. Dla niej zachowanie jeg o ro­
dziców to był poważny problem, dla niego nie. Przecież
odkąd pamiętał, oni tak się zachowywali. Nie ma drugiego
obszaru tak skrajnej subiektywności niż ocena własnych
rodziców oraz rodziców współmałżonka. Dlatego jeżeli
jedno z małżonków zgłasza pretensje odnośnie do teściów,
niech drugie nie mówi, że to nieprawda. Niech spróbuje
coś z tym zrobić. Jeżeli żona czuje, że mąż na pierwszym
miejscu stawia matkę, a nie ją, to pomimo, że jest to zdanie
całkowicie subiektywne, dla niej jest to prawda. Mąż ma
tak zmienić relacje do matki i do niej, aby to ona poczuła
się pierwszą kobietą w jego życiu. Koniec i kropka. Inna
para przyszła do mnie po 15 latach małżeństwa. Mieli
trójkę dzieci. Mąż przyprowadza żonę do poradni, sadza
ją i zaczyna mi tłumaczyć, co ja mam jej powiedzieć. Ja
mam jej wytłumaczyć, że on jest porządnym katolikiem,
który wypełnia przykazania, a ona coś sobie ubzdurała, że
on ma nadmierną więź z matką. Jak wyglądała sytuacja?
On, przez 15 lat ich małżeństwa, codziennie bezpośrednio
po pracy jeździł do mamy na kilka godzin i dopiero na
noc wracał do żony i dzieci. Bo mama jest taka samotna,
bo tatuś ją zostawił, więc on ma obowiązek tego tatusia
zastąpić. Ogromnie, naprawdę szczerze się zdziwił, gdy
usłyszał, że to jednak nie było w porządku.
KOMUNIKACJA MIĘDZY MAŁŻONKAMI to piąty, ostat­
ni obszar, na którym mogą się rodzić konflikty, a zara­
zem narzędzie, które, dobrze użyte, rozwiązuje wszystkie
cztery powyższe problemy. Dobra komunikacja jest na­
rzędziem budowania komunii. Mamy wiele środków do
komunikowania się: mowa, gestykulacja, mimika, ułożenie
ciała. Specjaliści wyodrębnili 11 kanałów komunikowa­
nia. Dlaczego o tym piszę? Jeżeli ktoś komunikuje się
nieszczerze i chce oszukać, to zawsze jakimś kawałkiem
jego ciała to wyjdzie. Jeżeli chcemy się dobrze i skutecznie
komunikować, musimy zrezygnować z chęci oszukiwania.
Z łatwością to rozpoznamy, nasza mowa jest spójna. Całym
ciałem mówimy to samo. Jeśli nie spełniamy tego warunku,
dochodzi do wewnętrznej sprzeczności w komunikacie
słownym i pozasłownym i odbiorca nie może właściwie go
przyjąć. Niewybaczalnym błędem jest to, gdy mój przekaz
słowny i pozasłowny są ze sobą sprzeczne. A będzie tak
zawsze, gdy będziemy coś udawać. Gdy byłem dzieckiem,
zabawialiśmy się w następujący sposób: pytało się kogoś,
co to jest korba i udawało się, że się kompletnie nie ro­
zumie. Zapytany, wychodząc z siebie, by to wytłumaczyć,
zaczynał, oczywiście, naśladować ręką ruch kręcenia korbą
- liczyło się mu wówczas, ile razy zakręcił. Tak, to jest
normalne i prawidłowe. Przekaz pozasłowny powinien
wspomagać i wzmacniać przekaz słowny.
Komunikacja z założenia ma budować komunię, a więc
więź. Wszelkie rozmowy, które prowadzą do obrażania się
nawzajem, do pokonywania, wygrywania a nawet doło­
wania psychicznego rozmówcy są sprzeczne z pomysłem
Stwórcy, który dał nam narzędzie komunikacji nie po to, że­
byśmy sobie dokuczali, ale po to, żebyśmy się ze sobą jednali,
budując piękne więzi. Prześledźmy, co dzieje się w trakcie
komunikacji między dwoma osobami. Mówiącego w danej
chwili sym bolicznie nazwijmy nadawcą a słuchającego
odbiorcą. Nadawca komunikuje coś, co ma do przekazania,
a odbiorca natomiast odczytuje komunikat i interpretuje go.
Podstawowa rzecz, którą musimy sobie uświadomić o ko­
munikacji, to fakt, że tak naprawdę interpretacja odbiorcy
nigdy nie jest zgodna z intencją nadawcy. Co zrobić, żeby
przybliżyć interpretację do intencji, czyli - aby się lepiej
zrozumieć? Wymyślono tak zwaną informację zwrotną.
Odbiorca interpretuje komunikat i własnymi słowami
określa, jak zrozumiał komunikat nadawcy. Z kolei nadaw­
ca na nowo określa, o co mu chodziło, by odbiorca lepiej
zrozumiałjego intencję. W ten sposób, konfrontując inter­
pretację z intencjami, zbliżamy się do lepszego zrozumienia,
o co komu naprawdę chodzi. Wymaga to sporej pokory, ale
efektem jest zbliżenie interpretacji do intencji i zmniejsze­
nie do minimum ryzyka nieporozumienia. Podam prosty
przykład: ktoś powiedział o kimś: „intelekt duży” , ten
drugi przesłyszał się i zrozumiał: „intelekt kurzy . Jeśli
odbiorca zastosuje informację zwrotną i upewni się, czy
dobrze usłyszał, za moment ubawią się obaj z zabawnej
pomyłki. Jeśli nie skonfrontują interpretacji z intencją,
mogą obrazić się na siebie do końca życia. Miejmy więc
trochę pokory i wątpmy w swą nieomylność.
Mówi się, że nadawca ma być maksymalnie przeźro­
czysty. Musi jasno wyrażać, o co mu chodzi, mówić wolno
i wyraźnie, bez żadnych zabiegów, wybiegów, podtekstów
słownych. Odbiorca powinien być nastawiony życzliwie,
współodczuwająco, empatycznie. Kłopot w rozmowach
dam sko-m ęskich je st zatem dość poważny. Dlaczego?
Bo mężczyźnie znacznie łatwiej nazwać, o co mu chodzi.
Kobiecie trudniej określić, co chce zakomunikować. Ale
z kolei jej dużo łatwiej jest wczuć się w intencje nadawcy.
Mówiąc w skrócie: od mężczyzny do kobiety informacje
przechodzą podwójnie łatwiej: on łatwiej nadaje, ona ła­
twiej odbiera. W drugą stronę jest dwa razy trudniej: jej
trudniej nazwać, jem u trudniej zrozumieć. Dlatego wszyst­
kie żony wiedzą o swoich mężach wszystko, a wszyscy mę­
żowie nie wiedzą o swoich żonach nic. Uzmysłówmy sobie,
że to jest normalne i nie miejmy o to do siebie pretensji.
Istnieje taka męska pokusa: skoro jestem lepszym nadaw­
cą, to w chwili, gdy żona będzie się plątać w zeznaniach,
próbując wyjaśnić, o co jej chodzi, ja będę mógł nad nią
górować: „O, nie wiesz, głupia jesteś” . Ale już za moment
to zemści się na mężczyźnie - bo nie będzie wiedział, o co
jej chodzi i usłyszy: „Ty nieczuły, gruboskórny gburze!” .
Nie na tym powinna polegać dobra komunikacja.
Aby zebrać zasady dobrej komunikacji w pigułkę, po­
służę się, paradoksalnie, językiem obcym. Zauważmy, jak
postępujemy, próbując porozumieć się z kimś w języku,
który słabo znamy? Mówimy wolno i wyraźnie, pomagamy
sobie gestami, co chwilę upewniamy się, czy dobrze zrozu­
mieliśmy - i, o dziwo, idzie nam świetnie. Dogadujemy się
niezwykle precyzyjnie. Dlaczego? Bo, nie będąc pewnymi
swoich umiejętności, baliśmy się, że się nie dogadamy.
No to prosta rada: bójmy się, że się nie dogadamy także
rozmawiając w języku, który doskonale znamy. Ale bójmy
się konstruktywnie: „Czy na pewno o to ci chodziło, czy
dobrze cię zrozumiałem?” . Jeśli włączymy w to dodatkowo
życzliwość, nagle okaże się, że będziemy się dogadywali
nawet na bardzo subtelne, intymne i trudne tematy.
Musimy też koniecznie mieć świadomość, że każdy
z nas każdą sytuację odczytuje inaczej. Małżeństwa latami
potrafią się kłócić: „Nieprawda, to było tak! A właśnie, że
nie, bo tak!” . Zdarzył się wypadek samochodowy. Rozbite:
nowy Mercedes i sportowe BMW, dziecko krwawi ze zra­
nionej reki. Większość mężczyzn w takiej sytuacji zauważy
i zapamięta, jakie auta się zderzyły, większość kobiet, wobec
rozciętej ręki dziecka - nie. I nie znaczy to, że on jest nie­
czuły, a ona nierozgarnięta. Po prostu patrzymy na materię,
na ludzi, na wydarzenia inaczej i zapamiętujemy co innego.
Mężczyzna jest bardziej ukierunkowany na materię, kobie­
ta na drugiego człowieka. Badania wykazały, że podobno
przeciętny student jest zdolny zapamiętać z wykładu
10% faktów. Posadźmy zatem na wykładzie małżeństwo.
Ona zapamięta swoje 10%, on swoje 10% - każde to, co
będzie dla niego ciekawsze albo, po prostu, co będzie mu
odpowiadało i będzie dla niego wygodne. Zapamiętane
zbiory faktów mogą być całkowicie rozłączne. Po powrocie
do domu mogą się nieźłe pokłócić, o czym właściwie ten
wykładowca mówił. Mówmy więc tylko: ,Ja pamiętam to” .
Dziwmy się różnicami, ale się z ich powodu nie kłóćmy.
Jakie są podstawowe błędy w komunikacji? Przede
wszystkim mówienie w gniewie. To uwaga zwłaszcza do
mężczyzn. Chłopak i dziewczyna pokłocili się o cos. On
zieje gniewem, ona płacze. On krzyczy: „Porozmawiajmy!”
Ona przez łzy: „Nie teraz” . On: „Teraz. Prawda nas wyzwo­
li!” . Jemu, oczywiście, nie o prawdę w tym momencie cho­
dzi. On chce w tym momencie walczyć i... pokonać. Jemu
chodzi o udowodnienie jej winy. I udowodni. Niektórzy
faceci robią tak całe życie. On zawsze musi wygrać. Czy to
pogłębia komunię? Jeżeli po takiej rozmowie ona płacze
i nie chce się jej żyć, bo wydaje jej się, że jest do niczego, bo
on jej udowodnił, że jest winna we wszystkim, od początku
do końca, to czy to rodzi komunię? A on stwierdza: „Nawet
nie wiedziałem, że jestem taki święty” . Czy to mobilizuje go
do pracy nad sobą, do wzrostu? My, mężczyźni, jesteśmy
bytami walki. I, niestety, kobiety z tego powodu bardzo
cierpią. Nie rozmawiajmy w gniewie, bo to nie ma sensu.
Małżeństwo moich przyjaciół w młodości bardzo raniło
się rozmowami prowadzonymi w gniewie. Później bardzo
wstydzili się tego, co sobie w gniewie mówili. Wymyślili
więc pewien system. Mianowicie, oboje noszą na palcach
obrączki z dziesiątką różańca. W chwili, gdy widzą, że roz­
mowa wchodzi na niebezpieczne toiy, każde z nich może
rzucić hasło: „kółko” . Oznacza to: „Stop. Teraz rozcho­
dzimy się do osobnych pokojów i odmawiamy dziesiątkę
różańca, w intencji współmałżonka” . Rozchodzą się do
dwóch pokojów, padają na kolana, odmawiają tę dziesiątkę
osobno, i to im wystarcza. Złe emocje zostają opanowane.
Znika ranienie drugiego. To sprawdzony przez nich system,
który funkcjonuje dlatego, że ustalili go i zaakceptowali
wspólnie. Nie może być bowiem tak, że w samym środku
awantury żona nagle znienacka mówi: „No to się teraz
pom ódlm y!” . Nie ręczę wówczas za skutek. To trzeba
najpierw uzgodnić, dać sobie wzajemne prawo. W przy­
padku m oich przyjaciół to się sprawdziło. Inni muszą
wprowadzić swoje, prywatne sposoby. Niektórzy muszą
przespać noc, żeby móc spokojnie porozmawiać na jakiś
temat. Są różne metody. Ważne, żeby przeczekać pierwszy
gniew, ochłonąć. W gniewie mąż powie żonie: „Nigdy cię
nie kochałem, ożeniłem się z tobą z litości” . Powie tak,
żeby jej dowalić, po prostu. To nie będzie prawda. Ale ona
w to uwierzy i będzie to pamiętać. Przez następne 20 lat
będzie mu przypominać: „Tak, dopiero, jak się wściekłeś,
byłeś szczery...” .
Następna zasada: nie w olno do rozm owy zmuszać.
Rozmawiać można tylko wtedy, kiedy obie strony są do
rozmowy gotowe. Czasem trzeba poczekać. Wykazać cier­
pliwość. Nie wolno też, mówiąc potocznie, prać brudów
publicznie. I nie wolno osobom postronnym w tym uczest­
niczyć. Jeśli znajome małżeństwo zaczyna wypominać
sobie przy tobie żale i pretensje, poproś żeby przestali
albo wstań, przeproś i wyjdź. Rany zadane publicznie
goją się dużo trudniej. Tak więc, nie załatwiajmy swoich
spraw przy osobach trzecich. Z jednym wyjątkiem: jeśli
oboje zgadzają się pójść do kogoś mądrego i przedstawić
mu swój problem, to można. Ale musi to być obopólnie
zaakceptowana osoba trzecia.
Dalej: nie rańmy się. Rana to jest uderzenie w coś, na
co nie mamy wpływu. Przywoływanie w rozmowie faktów
z przeszłości jest klasycznym ranieniem. Owszem, jeżeli jest
z przeszłościjakaś nigdy nie załatwiona sprawa, która się za
nami ciągnie, trzeba raz jeden usiąść i porozmawiać o tym.
Przeprosić, wybaczyć. I nigdy więcej do tego nie wracać.
Oczywiście, przebaczenie nie jest tożsame z zapomnie­
niem. Jeśli raz wydarzyło się coś złego, nie można o tym
zapomnieć, to byłaby naiwność. Trzeba pamiętać o tym
po to, aby to już się nie powtórzyło. Żeby nie powróciły
takie okoliczności. Ale mówienie o tym, wypominanie tego,
jest nieludzkie. A zdarza się to nieraz non stop przez całe
małżeństwo. Coś kiedyś ten nieszczęsny mąż zrobił i teraz
żona wypomina mu to przez kolejne 30 lat. Nie wolno jako
argumentów wywlekać wydarzeń z przeszłości: „No tak,
chciałabym ci uwierzyć, ale jak mam to zrobić, kiedy 5 lat
temu zrobiłeś coś takiego...” . Ranieniem jest też dotykanie
rodziny współmałżonka. Nie mamy na to wpływu, jacy byli
nasi rodzice. To nie jest ani nasza zasługa, ani nasza wina.
Owszem, możemy sobie kiedyś na ten temat porozmawiać,
to jest kopalnia wiedzy, kopalnia ostrzeżeń, abyśmy nie
popełnili takich samych błędów, kopalnia skarbów, z któ­
rych powinniśmy zaczerpnąć. Ale nie wolno wypominać
zachowań rodziców, bo to jest czyste ranienie.
Kolejnym częstym błędem jest używanie tzw. kwantyfikatorów dużych, a więc mówienie: „Bo ty zawsze, bo ty
nigdy...” . To uogólnienia, które są niesprawiedliwe i mają
m oc sądzenia. Wreszcie forma: „Bo ty jesteś taki, bo ty je ­
steś owaka...” . To też osądzanie. Najlepiej używać pierwszej
osoby liczby pojedynczej: ,Ja tak to widzę, mnie tak to boli,
trudno mi to zaakceptować” . Weźmy przykład: pokłóciłem
się z żoną, nakrzyczałem, narobiłem rzeczy strasznych.
Wieczorem, po wspólnej modlitwie powiem słodkim, czu­
łym, przymilnym głosem: „Widzisz, kochanie, i ZNOWU
zrobiłaś mi na złość...” . Czyli tak naprawdę m ówię jej:
.Jesteś złośliwą, wredną małpą. Masz złe intencje i... mój
osąd jest nieomylny. Takjest!” . A powinienem powiedzieć,
spokojnie, choć niekoniecznie słodko: „Słuchaj, nie wiem,
co się dzisiaj stało, ale kiedy to powiedziałaś, ogarnęła
mnie taka furia... Nie wiem, czy mi to z dzieciństwa zostało,
czy na starość przyszło, aleja tak się wściekłem, że sobie
pomyślałem, że ty mi na złość robisz” . I co? Nic. Ja jej nie
tykam. Ja mówię tylko o swoim odbiorze. I zawsze możemy
powiedzieć, że czegoś nie rozumiemy, nie akceptujemy,
że coś nas denerwuje lub boli. Ale nie osądzajmy innych,
bo to zamyka drogę do kontaktu. Rozmówca czuje się
zaatakowany, słusznie zresztą, i oddaje cios.
I wreszcie: czas. Jest takie piękne i głębokie powiedze­
nie kard. Stefana Wyszyńskiego: „Ludzie mówią, że czas to
pieniądz. A ja wam mówię, że czas to miłość” . Dajmy sobie
w rozmowie czas. Jeżeli żona zaprasza męża na rozmowę
a on mówi: „Dobra, tylko szybciutko, bo za 5 minut mecz”,
to albo podarujmy sobie mecz, albo rozmowę. Do poradni
przychodzi kobieta. Przez godzinę płacze i wylewa żale,
a ja, przy całej swej „m ałom ówności” , zdążam powiedzieć
jedynie: „Yhm..., no tak..., no widzi pani...” . Potem ona mu­
si wyjść, bo następna osoba ju ż wchodzi, i mówi: „Bardzo
panu dziękuję, bardzo pan mi pom ógł” . I wiem, że wbrew
pozorom, to prawda. Ja jej bardzo pomogłem: dałem jej
czas. Jan Paweł II udzielił mnie i mojej żonie wspaniałej
lekcji dawania czasu. W 1984 r. byliśmy razem w Rzymie.
Zostaliśmy przytuleni oburącz do piersi przez papieża. By­
liśmy w cudownym nastroju, kochaliśmy wszystkich ludzi
na świecie. Trzy kroki za nami jakiś mężczyzna stanął na
krześle, oparł się na plecach ludzi, aż nogi mu fikały w po­
wietrzu. Wyciągnął przed nos papieża legitymacyjne zdję­
cie swojego 8-letniego dziecka i zaczął opowiadać historię
jego choroby. Mówił, i mówił, i mówił. Padały łacińskie na­
zwy leków, terminy medyczne, jednostki chorobowe. Nie
jestem, mam nadzieję, jakimś kompletnie znieczulonym
człowiekiem, ale w tamtej chwili pomyślałem, że jednak fa­
cet trochę przesadza. Wokół zaczęło już następować lekkie
poruszenie. Kardynałowie próbowali prawie hokejowym
bodiczkiem przestawić papieża trochę dalej. Fotografowie
dawno przestali pstrykać, bo ile można zrobić tych samych
zdjęć. I tylko Ojciec Święty stał w miejscu i słuchał. Nie
okazał najmniejszego zniecierpliwienia. Mężczyzna mówił,
i mówił, i mówił. A Ojciec Święty słuchał, i słuchał, i słuchał.
Wreszcie facet skończył. Jan Paweł II odczekał jeszcze
chwilkę, w której nie powiedział ani słowa - i właśnie tą
chwilą okazał: „Mam dla ciebie czas” . Powolnym ruchem
pobłogosławił mężczyznę znakiem krzyża, następnie rów­
nie powolnym ruchem fotografię dziecka, uśmiechnął się
i odszedł do innych. Nie wiem, ile to w sumie trwało. Ale
on był wówczas dla tego człowieka cały. Dajmy cierpliwie
czas drugiemu człowiekowi. Dajmy sobie czas w rozmowie.
Nawet wtedy, gdy druga osoba nie może z siebie słowa
wydobyć, bo tak jest skrępowana. Spokojnie, mamy czas.
Ten czas jest ofiarą, dowodem miłości, on przerodzi się
we wzrost miłości.
Każda dobra rozmowa pogłębia więź. Po tym można
poznać, że rozmowa była dobra. Jeśli czujemy się sobie
bliżsi, bo wiemy coś, czego nie było widać, coś, co ujawniła
mi ta druga osoba, że coś ją boli, a ja tego nie wiedziałem,
to znaczy, że rozmowa była dobra. W normalnym, zdro­
wym człowieku rodzi się wówczas chęć otoczenia tego
drugiego opieką. Dobra rozmowa zawsze wyzwala chęć
objęcia opieką drugiej osoby, która mi powierzyła swój
ból, swoją ranę. Jeśli odbędziemy taką dobrą rozmowę,
wykorzystajmy ją. Zróbmy choćby jedno postanowienie:
tak nam jest dobrze po tej rozmowie, to może spróbujmy
w najbliższym tygodniu wzajemnie pilnować tego, o czym
się dowiedzieliśmy, że to jest takie ważne. W kwestii jednej
konkretnej rzeczy. Wówczas miłość i komunia będą coraz
większe. Tego życzę i sobie, i wam: aby małżeńska miłość
i małżeńska komunia dziś była większa niż wczoraj, ale
mniejsza niż jutro.
Ź ró d ła m o ty w a c ji do n a p r a w y
MAŁŻEŃSTWA
Ale to wszystko jest naprawdę trudne, ja wiem. Są
nerwy, jest zmęczenie. Skąd brać motywację? Często my­
ślę o tym człowieku, za którego o. Maksymilian Maria
Kolbe oddał życie. Jestem przekonany, że on do końca
życia żył przyzwoicie. Dlaczego? Bo za je g o życie ktoś
zapłacił krwią. To byłoby przecież straszne, gdyby moje
życie zostało odkupione za cenę innego życia, a ja bym
się teraz łajdaczył. W rodzinie żony mama taty, babcia
Agnieszka, w podobny sposób została uratowana przez
swojego syna. Syn własnym ciałem zasłonił matkę, został
zastrzelony. Był w seminarium duchownym, miał zostać
kapłanem. Ona została ranna, ale przeżyła. Żyła później
jeszcze tylko kilka lat. Ale opowieści o babci Agnieszce
- o je j uczciwości, o je j dobroci, nie miały końca. Kiedyś
na stacji kolejowej kasa była nieczynna. Powiedziano jej,
że w pociągu będzie konduktor, ale konduktora nie by­
ło. Babcia Agnieszka przejechała pociągiem na gapę. Co
zrobiła? Poszła na pocztę, kupiła znaczki za cenę biletu
i wrzuciła je do pieca. Poczta państwowa, kolej państwowa
- wyrówna się. Oddała dług państwu. Ale ona wiedziała, że
te kilka lat jej życia jej rodzony syn kupił za życie własne.
Ja też mam takiego kogoś, kto oddał za mnie życie. I ty
też takiego kogoś masz. Jezus Chrystus oddał za ciebie i za

Podobne dokumenty