Artykuł w PDF TUTAJ
Transkrypt
Artykuł w PDF TUTAJ
być lepszy od mamusi. I mówi do córeczki: „Nie martw się. Przecież najważniejsze jest to, że tatuś ciebie kocha” . Na to 12-letnie dziecko odpowiada: „Nie chcę, żebyś mnie kochał! Ja chcę, żebyś kochał mamusię!” . Drodzy państwo, oto najgłębsze pragnienie waszych dzieci. P r z e s z k o d y w b u d o w ie k o m u n ii MAŁŻEŃSKIEJ Co przeszkadza w budowie małżeńskiej komunii dwojga osób? Z mojej pracy w poradni wynika, że można wyznaczyć 5 obszarów, na których spotyka się trudności. Zanim je jed nak omówię, chcę powiedzieć o jeszcze jednym problemie, naczelnej przyczynie rozpadu więzi i rozwodów. Pierwszą i podstawową przyczyną jest odchodzenie człowieka od świata wyższych wartości w ogóle. Przede wszystkim od Boga, to jasne. Ale nie tylko. Obserwujemy w naszych cza sach całkowity zanik świata wyższych wartości. (A ściślej, zanik liczenia się z tymi wartościami bardziej niż z wła snymi przyjemnościami, zachciankami.) Nasi przodkowie gotowi byli polec za wypisane na sztandarach narodowych hasło: „Bóg, honor, Ojczyzna” . Dzisiaj trudno już rozmawiać ze współczesną młodzieżą o Ojczyźnie, o honorze. Nawet najlepsi, można by rzec, synowie tej ziemi, wybierani przez naród na stanowiska państwowe, kłamią, oszukują - i jesz cze publicznie się do tego przyznają, twierdząc, że na tym polega ich kompetencja i sprawność polityczna. Kiedyś można było, przepraszam za wyrażenie, w pysk oberwać albo być wyzwanym na pojedynek za zarzut: „Kłamiesz!” . Kłamali tylko tchórze. Honor nie pozwalał. Kiedyś, nie tak dawno, przyszedł do mnie mężczyzna, który po niespełna 13 latach małżeństwa zdecydował się odejść od żony i jed yn ego syna. Poczęcie się syna było zresztą bezpośrednią przyczyną zawarcia związku małżeńskiego. Mężczyzna był przepełniony cynizmem i zdecydowany na odejście do innej w imię „prawa do swojego szczęścia” . Przyszedł do mnie chyba tylko dlatego, by móc podać w sądzie, że podejmował próby ratowania małżeństwa. Był w poradni. Nie mogłem znaleźć żadnej uznawanej przez nas obu wartości wyższej, do której mógłbym się odwołać w rozmowie. W końcu, odwołując się do elementarnego uczucia, spytałem: „A co z będzie z pana synem?” . Mężczyzna wzruszył ramionami i rzekł beznamiętnym głosem: „Miał facet pecha” . Nie wymyśli łem tego, niestety. To miało miejsce naprawdę. Nie był bym w stanie czegoś takiego wymyślić. Do czego w takim wypadku można się odwołać? Dzisiaj pod hasłem: „Mam prawo do szczęścia!” ludzie zdobywają się na największe draństwa - nie wiedząc i nie zdając sobie sprawy, że tak naprawdę oni do żadnego szczęścia nie zmierzają. Nie da się zbudować szczęścia na nieszczęściu. Nie da się zbudować domu na ruinach poprzedniego. I przekonują się o tym boleśnie - ale jest już wówczas za późno, okazuje się, że zniszczyli już nie tylko swoje życie. Przyczyna tkwi w zaniku szanowania wyższych wartości, dla których warto się trudzić, poświę cać. Złożona przysięga, dobro współmałżonka i dzieci dziś coraz mniej znaczy. Ludzie, biedni ludzie, którzy odeszli od Boga, od Kościoła, od szanowania wszelkich wartości wyższych, nie znajdują motywacji po temu, żeby się mę czyć, żeby się wysilać, żeby chcieć cokolwiek naprawiać, ratować małżeństwo. To powód naczelny, ogólny tak po wszechnych dziś rozwodów. Przejdźmy jednak do konkretnych, praktycznych powodów, dla których małżeństwa się rozpadają. Jak już napisałem, z moich obserwacji z poradni wynika, że wy stępuje 5 obszarów zagrożenia. Są to: po pierwsze, egoizm tak skrajny, że aż owocujący całkowitą niezdolnością do budow y relacji m iłości; po drugie, paradoksalnie, nieuświadamiana inność kobiety i m ężczyzny; po trzecie, zwykłe niedocenienie siebie nawzajem, bycie dla siebie niemiłymi; po czwarte, niedocenienie, symbolicznie to nazwę, „problemu teściowej” , a więc rodziców i rodziny współmałżonka; po piąte, brak umiejętności komunikowa nia się. Oto pięć banalnych, w zasadzie, powodów, przez które małżeństwa się rozpadają. A jednocześnie jest to 5 terenów, w które, inwestując, m ożem y bardzo efek tywnie poprawić nasze relacje w związku, jakość naszej komunii małżeńskiej. To są obszary, na których każdy, bez wyjątku, może inwestować w małżeństwo, nawet czyniąc to w pojedynkę. Nie zawsze jest tak, że małżonkowie są gotowi oboje inwestować w związek. Często rozmawiam z pojedynczym i małżonkami, tam, gdzie więź jest już zrujnowana. Nawet pojedyncza osoba ma ogromną szan sę wiele zrobić dla budowy komunii małżeńskiej, choćby bez dobrej woli z drugiej strony. Trzeba tylko wiedzieć, co ijak robić. PIERWSZYM OBSZAREM KONFLIKTOWYM JĘST EGO IZM. Warto zdać sobie sprawę, że rodzimy się, to się tak mą d r z e nazywa, zdezintegrowani, a więc rozbici wewnętrznie. Nie jesteśmy dobrzy z natury. Kiedyś tak uważano - z tego wyrosła Wielka Rewolucja Francuska. Pod przepięknymi hasłami: „Wolność, równość, braterstwo” wymordowano w brutalny sposób największy w historii świata procent ludzi żyjących na Ziemi! W imię hasła, że ludzie ogólnie są dobrzy, trzeba tylko wyrżnąć tych, którzy się dorwali do władzy, Wielka Rewolucja Francuska otworzyła na ca łym świecie falę mordów na duchowieństwie, arystokracji i szlachcie. Nie. Człowiek nie jest z natury dobry, człowiek nie rodzi się dobry. Rodzimy się z grzechem pierworod nym, rodzimy się wewnętrznie rozbici, zgadzają się z tym specjaliści różnych dziedzin. Nie mamy na to wpływu. Kluczowe jest to, jaka jest moja postawa wobec faktu, że rodzę się wewnętrznie rozbity. Postawa wobec faktu, że nie jestem w chwili narodzin „gotow y” . Czy uznam, że naturą jest rozbicie, albo że natura jest bezpowrotnie zniszczona, że ja już tak muszę? Jestem liściem na w o dzie, atomem w naczyniu z próżnią, bytem ku śmierci - znamy te totalnie pesymistyczne wizje. Dlaczego są tak pesymistyczne? Bo człowiek nie ma tu wpływu na swój los. Prostą konsekwencją tego podejścia jest fakt, że ludzie chadzają do wróżek. Po co męczyć się w życiu? Pójdzie do wróżki i będzie wiedział, co go w życiu czeka. Taki czło wiek czuje się zwolniony z osobistego wysiłku. Ogromnie smutny jest los tych, którzy w to uwierzyli. Pokażcie mi drugą osobę, która za minutę rozmowy skasuje takie pie niądze jak dobra, szanująca się wróżka. I mimo to ciągle ma klientów. To wynika z faktu, że ludzie nie rozumieją samych siebie. Myślą, że ich los jest przesądzony. I to jest totalna - właściwie na własne życzenie - degradacja człowieka, który rezygnuje z czegoś, co ma, do czego jest zdolny. Ma przecież przymioty stwórcze, ma w sobie moc przemiany własnego życia i własnej osoby - i dobrowol nie z tego rezygnuje! Potwornie smutne. Rzesze ludzi na świecie tak żyją. Na szczęście my, chrześcijanie, mamy wizję optymi styczną. Natura jest zraniona grzechem pierworodnym, ale jest to rana uleczalna. Gdyby nie była uleczalna, nie byłoby powszechnego wezwania do świętości. A przecież wszyscy, bez wyjątku, jesteśmy wezwani do świętości, każ dy z nas może to swoje pierwotne wewnętrzne rozbicie, objawiające się głównie egoizmem, reakcją na zachcianki i działaniem przyjemnościowym, przerobić. To wewnętrz ne rozbicie możemy pokonać trudem pracy nad sobą. Ale sam ten ludzki trud, choćby i największy, nie wystarczy. Do tego jeszcze potrzebna jest łaska Boska. Trud pracy plus łaska mogą z pierwotnie rozbitego człowieka uczynić „poskładanego” , zintegrowanego. Człowiek ten wówczas dopiero stanie się panem siebie, stanie się w pełni wolny. Zawsze może zrobić to, co uważa za dobre, a odrzucić to, co uważa za złe. I jeżeli taki wolny człowiek przyjmie za swoją dobrą hierarchę wartości, hierarchię właściwą, nie chybioną, nie oszukańczą, staje się człowiekiem świętym. Doskonale wolnym i świętym zarazem. Nikt mu nie odbie rze wolności. On nawet z pistoletem przyłożonym do gło wy może odrzucić zło i opowiedzieć się za dobrem. Mogą go zabić, oczywiście, ale wolności już mu nie odbiorą. I ci z nas, którzy w wyraźnym stopniu do tego doszli, czują, jaki to ma smak. Bo co oni mi mogą zrobić? Niezależnie od moich pobudzeń wewnętrznych i nacisków zewnętrznych mogę pozostać wolny. W tym może nam jednak dopom óc jedynie łaska Boża. Podobno Ojciec Święty Jan Paweł II spowiadał się co tydzień. Im mniejsze przedziały czasu, tym większa szansa na efekty pracy nad sobą, tym większa szansa na rozwój. Tym więcej łaski otrzymasz, im częściej po nią sięgniesz, po prostu. To jest perspektywa każdego z nas. Mamy z tego w ewnętrznego rozbicia dochodzić przez całe życie do coraz pełniejszej wolności - aż do takiej wolności, że życie możemy oddać za świat wartości, które uważamy za ważne, za święte. Oby to był świat właściwych wartości. W Kościele jesteśmy bezpieczni, bo tu jest Boży świat wartości. I to daje człowiekowi największe szczęście. A jak to się ma do mi łości? Bezpośrednio. Można by przytoczyć wiele definicji miłości. Zacytuję tu Jana Pawła II, który wielokrotnie to zdanie wypowiadał: „Człowiek w pełni nie może się odna leźć inaczej, jak tylko przez bezinteresowny dar z siebie samego” . Przepiękna definicja miłości: bezinteresowny dar z siebie samego. Człowiek zniewolony pobudzeniami ciała nie może siebie dać, on musi brać, zażywać przyjemności. Osiągnięty stopień integracji jest jednocześnie usposobie niem człowieka do miłowania - i ciągle jesteśmy w tym jeszcze niedojrzali. Mamy być coraz bardziej dojrzali, coraz bardziej gotowi na „bezinteresowny dar z siebie samego” . „Człowiek w pełni nie może się odnaleźć inaczej” - człowiek nie może być szczęśliwy na innej drodze jak tylko poprzez miłowanie. Jakże biedni są ci, którzy chełpią się swoim egoizmem. Tym, że nie miłują, tylko sobie wszystkich podporządkowują, wykorzystują, zażywają maksimum przyjemności kosztem wszystkich dookoła. Oni nie mogą być szczęśliwi, nie mogą odnaleźć samych siebie. Ale żeby coś dać, trzeba najpierw to mieć. Im bardziej posiadamy siebie, tym bardziej m ożem y siebie dać. Człowiek jest targany pobudzeniami. Świat oferuje nam hasło: „Róbta, co chceta” - róbcie to, co wam pobudzenia podkorowe podpowiedzą. Człowiek, który tak postępuje, jest totalnie niezdolny do miłości. On jest zdolny tylko do wykorzysty wania rzeczy i ludzi dla swojej przyjemności. Ale nie ma tu mowy o miłości. Do miłości trzeba dojrzeć. To nieustanny trud każdego z nas, zadanie na całe życie. Bardzo wiele małżeństw żyje długo i uczciwie, przy zwoicie, ciągle się tak rozliczając: „Twoje, moje, ja tyle, ty tyle...” . I dzielą się nawet sprawiedliwie, ale nie czerpią z ow oców miłości. Dopiero zapamiętanie się w dawaniu, zapom nienie obojga o sobie, daje pełen smak miłości. Nasz wspólny przyjaciel z duszpasterstwa rodzin krótko po naszym ślubie zapytał nas: „Czy wy się kochacie?” . „No pewnie, że się kochamy, jeszcze jak!” . „A co robisz z miłości do żony?” . ,Jak to co, wszystko! Jem, śpię, oddy cham, pracuję...” . „Dobra, dobra. A teraz poważnie: zasta nów się, co robisz dla jej dobra? Gdzie jedynym motorem tw ojego działania jest jej dob ro?” . Postanowiliśmy, że będziemy sobie raz w tygodniu sprawdzać, co zrobiliśmy dla dobra współmałżonka. Minął tydzień. Było nam miło, nie nakrzyczałem na żonę zbyt głośno, nie zbiłem jej ani razu, nie wyrządziłem jej większej przykrości... A co zrobiłem specjalnie dla jej dobra? Nic. Po prostu nic. Nie zrobiłem niczego, żeby siebie przełamać lub podjąć jakąś inicjatywę w trosce o jej dobro. Drugi tydzień to samo, trzeci tydzień podobnie... W końcu się zdenerwowaliśmy - na szczęście każde z nas na siebie samego. Żeby źle nie wypaść na kolejnym sprawdzianie, trzeba było coś zrobić. I nagle się okazało - zupełne odkrycie - że to dopiero radość, kiedy można coś dać bez wyrachowania! Nieste ty, mamy tendencję do przenoszenia doświadczenia ze świata materii, świata pieniądza, na świat miłości. Mam ileś, połowę oddam, to mam o połowę mniej. W świecie miłości ekonomia jest inna: mam ileś, oddam wszystko, będę miał... dwa razy więcej. Ona otrzyma więcej niż dałem i między nami będzie jeszcze więcej dobra niż suma tego, co oboje daliśmy. Oddam znowu wszystko, do mnie wraca cztery razy więcej - i tak w nieskończoność, bo miłość jest nieskończona. To się namnaża nieustannie. Taka jest aryt metyka miłości. Trzeba tylko zaryzykować bezinteresowne dawanie siebie. Ale uwaga! Mówię tu o mądrym dawaniu, takim, które mobilizuje drugiego. Nie o dawaniu naiwnym, które rozleniwia obdarowywanego. Trzeba umieć to roz graniczyć. Jeżeli mam się troszczyć o dobro drugiej osoby, to mam się troszczyć o to, żeby ona wzrastała ku coraz większej świętości. Nie mogę więc jej rozleniwiać swoim darem. Znam wiele kobiet, które ofiarnie się oddawały - a mężowie się w tym wygodnie rozsiadali. Krzywdę im wyrządzały. Trzeba tak dawać, by to drugą stronę też po rywało do ofiarności. Słowem, dając, należy „kątem oka” obserwować, czy ten dar powoduje wzrost obdarowanego. Ale jednocześnie bez wyrachowania. Trudne to do pojęcia, ale w praktyce tak właśnie to działa! DRUGIM OBSZAREM SPORNYM JEST INNOŚĆJCOBIETY I MĘŻCZYZNY. Jesteśmy inni i nie dajmy sobiew m ów ić światu, że jesteśmy tacy sami. Jesteśmy inni, bo Stwórca, w swej niezgłębionej mądrości, przeznaczył nas do róż nych ról. Czym innym jest macierzyństwo, czym innym ojcostwo. I z łatwością dostrzeżemy, że macierzyństwo jest ukierunkowane na człowieka. Matka nosi w sobie dziecko, rodzi je, karmi. Geniusz kobiety objawia się w relacjach z ludźmi. Dlatego ta dziedzina życia małżeńskiego powinna być przypisana kobiecie. To ona ma być ministrem spraw międzyludzkich. W tych sprawach mąż powinien ślepo żony słuchać - i gwarantuję, że dobrze na tym wyjdzie. Jeśli żona trąca nogą pod stołem męża na imieninach, mąż powinien wstać i powiedzieć: „Przepraszam bardzo, musi my już iść” . A nie dowcipnie pytać na głos: „No i co mnie kopiesz pod stołem?!” . Jeżeli będzie słuchał żony i napisze kartkę tam, gdzie ona mu powie, że trzeba napisać kart kę i wyśle SMS-a tam, gdzie ona mówi, że trzeba wysłać SMS-a, i pójdzie z kwiatami tam, gdzie trzeba, i ubierze się tak, jak ona mówi, że powinien, będzie zawsze uchodził za bardzo kulturalnego człowieka. „On zawsze wie, jak się zachować” - będą o nim mówili. A on po prostu słucha żony. Żadna korona z głowy nie spadnie, drodzy panowie. Oczywiście, może niekoniecznie trzeba doprowadzić się do takiego stanu, jak mój znajomy, który w wieku 60 lat za każdym razem, gdy musi wyjść z domu, siada w gaciach na krześle, a żona mówi mu: „Ta koszula, ten krawat, te skarpetki, te spodnie” . Ale trzeba słuchać tam, gdzie żona mówi: „Tych ludzi trzeba by odw iedzić” . Kobiety czują to znacznie lepiej. Mają wrodzony wyższy poziom empatii, a w związku z tym wyższe zdolności wczuwania się w uczucia drugiego człowieka. Z drugiej strony jednak, drogie panie, nie znęcajcie się nad nami. Nie żądajcie od nas, żebyśmy się domyślali wszystkiego tak, jak wy, bo dla nas to jest nieosiągalne. Owszem, jeśli będziecie nam nie zmordowanie tłumaczyć łopatologicznie, po jakimś, może nawet ju ż niedługim czasie, będziemy się zachowywali tak, że to będzie z zewnątrz bardzo wyglądało na to, jak gdybyśmy się rzeczywiście domyślali. I tyle. M ężczyzna natomiast jest stw orzony do walki ze światem zewnętrznym. Do pilnowania, by wszystko, co się w świecie dzieje, zmierzało w dobrą stronę, czyli w kie runku DOBRA. Siła fizyczna, siła mądrości, siła spokoju, siła umiejętnego zachowania się w trudnej sytuacji, to męskość. Mężczyzna ma być ostoją. Niestety, często do tej roli nie dorastamy i zwykle kobiety zmuszone są nam pom óc w nią wejść. Ale tak naprawdę każdy mężczyzna może - i powinien - stać się kapitanem okrętu swojego życia rodzinnego. Żaden kapitan żadnego pływającego po morzach i oceanach świata statku, okrętu czy łajby nie opuści pokładu w razie awarii, dopóki nie wyniesie na plecach ostatniego pijanego majtka. Oczywiście, jak pokazuje życie, istnieją indywidualne talenty i antytalenty. Są m ężczyźni świetnie funkcjonujący w gospodarstwie domowym i w opiece nad dziećmi i kobiety znakomicie dające sobie radę na stanowiskach dowodzenia. Ale podział ról jest niezbędny. Działaby się wielka niesprawiedliwość, gdybyśmy w imię bezrozumnej „równości” głoszonej przez świat, na przemian, raz mąż, raz żona, węgiel z piwnicy nosili. Nie. Mamy obowiązek rozeznać, które tereny na szego małżeństwa będą dla kobiety, a które dla mężczy zny - i zaprzestańmy tego nieszczęsnego porównywania się, kto jest lepszy. Od przedszkola szczują nas do zawo dów - w znoszeniu makulatury, recytowaniu wierszyków, oszczędzaniu pieniążków. Nasze życie to jed en wielki konkurs ścigania się we wszystkim. A w szczególności ścigania się, kto jest lepszy w konkurencji pt. „Kobieta kontra mężczyzna” . Absurd. Jeśli to wniesiemy w małżeń stwo, całe życie będziemy się ze sobą męczyć. Mężczyzna musi uznać, że kobieta jest niezastąpiona - na przykład na terenie wychowania dzieci. Ona jest mu do tego nie zbędna - niech więc sobie nie wmawia, że da sobie jakoś radę. Nie da sobie rady. Przeżyć może, ale nie da sobie rady. I odwrotnie jest tak samo. Mężczyzna jest niezastąpiony. Również, na przykład, na terenie wychowania dzieci. Nie dacie sobie, panie, same rady. Bo jest tam dla mężczyzny pole, którego nie wypełni żadna kobieta. Potrzebny jest zatem mądry podział ról. Potrzebna jest świadomość, że mamy prawo inaczej się zachowywać, inaczej myśleć, inaczej czuć i... do czego innego tęsknić. Bez tego będziemy mieli ciągłe pretensje do siebie nawza jem , że postępujemy źle, nie tak, jak by postąpiła druga osoba. Ludzie się zamęczają, a potem rozchodzą się, bo rzekomo nie pasują do siebie. Wielkim cierpieniem męż czyzn jest to, że kobiety ich zagłaskują, że chcą z nich zrobić różowe pluszowe misiaczki. Naciskani przez kobiety, wyzbywają się całej swej męskiej dzikości (w dobiym tego słowa znaczeniu), całej męskiej aktywności. I może staną się takimi ciaptakami, ale nie będą z tym szczęśliwi. A żona się martwi, że już tak się udało go ugłaskać, już tak oglą da razem z nią te piękne filmy kostiumowe, tylko czemu jest jakiś taki smutny...? „No musisz się więcej uśmiechać, misiaczku” . I jak on ma się uśmiechać, przez łzy chyba?! To uznanie inności i pozwolenie sobie na bycie innymi - nie identyczność - jest podstawą budowy zdrowej więzi. Mowa tu także o inności seksualnej, oczywiście. Tu dopiero się różnimy! A kultura współczesna nas oszukuje i wma wia nam różne bzdury. I czyni nas nieszczęśliwymi. Nie trzeba żadnej winy, żeby człowiek popełniał koszmarne błędy w dziedzinie seksualności małżeńskiej, wystarczy ślepo słuchać serwowanych nam przez świat bzdurnych zaleceń i porad w tej kwestii, żeby przy dobrych intencjach całkowicie zrujnować sobie intymność małżeńską - takich bzdur nam nawciskali. TRZECIE ŹRÓDŁO NIEZADOWOLENIA Z MAŁŻEŃSTWA TO NIEDOCENIENIE KOBIETY-ŻONY I MĘŻCZYZNY-MEŻA za to, co robią w ogóle, a dla rodziny w szczególności. To kolejny obszar niespełnionych oczekiwań, zawodów, konfliktów. Wiele par z opłakanym skutkiem bagateli zuje zwykłe niedocenianie siebie nawzajem, codzienne bycie dla siebie niemiłymi. Żony nie są podziwiane przez m ężów za piękno i dobro, które tworzą, m ężowie nie są podziwiani przez żony za dzielność, mądrość, odp o wiedzialność. Wręcz jakby nie wypada już nawet siebie nawzajem podziwiać. Sprawa jest dość banalna: starajmy się, żeby nie było nam ze sobą źle, po prostu. Powiedz cza sem żonie: „Jak ty dziś pięknie wyglądasz w tej sukience, świetnie to ugotowałaś, jak miło w tym domu, gdy taki pięknie posprzątany” . Powiedz czasem mężowi: ,Jak ty to świetnie załatwiłeś, jestem z ciebie dumna, co ja bym bez ciebie zrobiła!” . To ostatnie zdanie większości kobiet dziś już nie przejdzie przez usta. Od dziecka są uczone, że tego mówić nie wolno. Wciska się im: „Ty musisz być samodzielna, samowystarczalna, bo jak cię mąż zostawi, ty musisz sobie dać radę” - i to się jej zadziwiająco często spełnia. Odkąd odbyłem , jak ważne jest, by żona po prostu czuła się ze mną dobrze, często powtarzam jej - może jest tym już trochę znudzona, ale ja nie przestają powtarzać - że chcę, żeby nam było ze sobą dobrze. Nie tylko dobrze, ale również przyjemnie. Że chcę się przy niej szczęśliwie zestarzeć - o ile Bóg pozwoli nam dożyć starości. Bo kiedy dzieci wyjdą z domu, my nie mamy zostać z pustką, ale ze sobą nawzajem. Radośni, że teraz wreszcie mamy więcej czasu dla siebie. NASTĘPNYM, również m ocno niedocenianym OBSZA REM KONFLIKTOWYM JEST KWESTIA, RODZICÓW I RODZI NY WSPÓŁMAŁŻONKA. Ci, którym się wydaje, że można to odłożyć ad akta, są w tragicznym błędzie. Wiele osób mówi sobie: „Mam wrednych teściów, więc po prostu nie będę się do nich odzywał, niech sobie tam gdzieś żyją, z dala ode mnie” . Nie. Jeżeli mamy zbudować komunię, prawdziwą głęboką komunię osób, to również w tych wewnętrznych warstwach musi zapanować ład. Kawałkiem m ojego wnętrza jest mój dom rodzinny. I on nie może pozostawać w nieposzanowaniu przez współmałżonka, jaki by nie był. Oczywiście, w wielu przypadkach teściowie są na pewno bardzo mili, kochamy ich, lubimy, wszystkojest wspaniale i Bogu dziękować. Ale nawet, jeśli są nieznośni, jeśli w sposób nieuprawniony mieszają się w sprawy mał żeństwa swych dzieci - a to się, niestety, zdarza bardzo często - nawet tam, gdzie jest zły tryb życia, złe wartości, nieakceptowalne poglądy, i tak trzeba się wewnętrznie pojednać z teściami. Nie należy pochwalać złego zachowa nia, nie wolno też pozwalać na nieuprawnioną ingerencję w sprawy małżeństwa. Ale trzeba wytworzyć w sobie we wnętrzną życzliwość dla ludzi, którzy wspólnie z Bogiem przekazali życie mojej żonie, mojemu mężowi. Brutalnie mówiąc, mogli nie pozwolić się jej czy jem u się urodzić. Choćby z tego tytułu należy im się wdzięczność. Czwarte przykazanie nie mówi: „Naśladuj, pochwalaj” . Ono mówi: „Czcij” . Jacy by nie byli, czcij. Jeżeli mężczyzna wzbudzi w sobie wewnętrzną życzliwość dla rodziców żony, nie będą oni stali między nimi jako przeszkoda w budowie komunii małżeńskiej. Nawet nieżyjący teściowie mogą skutecznie rozbijać małżeństwo. Jeżeli będą źle widziani przez zięcia czy synową, doprowadzi to do rozdźwięków. Do pretensji typu: „No tak, jesteś taka sama jak twoja mamuśka!” lub: „Czego innego mogłam się spodziewać - wykapany tatuś!” . Nie tak dawno przyszła do mnie młoda para, krótko po ślubie. Byli zdenerwowani - to zrozumiałe, przyszli w końcu do poradni, by mówić o swoich problemach. Po chwili milczenia ona go szturcha: „No, zacznijże, jesteś w końcu mężczyzną!” . Spodobało mi się to. On spiął się w sobie i zaczął konkretnie, po męsku: „Jesteśmy dwa lata i osiem miesięcy po ślubie. Mieszkamy z moimi rodzicami, ale to nie jest żaden problem, bo to są bardzo kulturalni ludzie i do niczego się nie mieszają” . Na to ona reaguje: „Panie, co on gada?! Przecież oni nam się mieszają dokład nie we wszystko!” . I w tym momencie on wstał i zaczął: „To twoi...” - i tu nastąpiło niecenzuralne wyzywanie jej rodzi ców. Rozpętała się awantura. Przyszli pokojowo nastawieni, chcieli rozwiązać problem, a zakończyło się kubłem pomyj. Oboje byli bardzo szczerzy. Dla niej zachowanie jeg o ro dziców to był poważny problem, dla niego nie. Przecież odkąd pamiętał, oni tak się zachowywali. Nie ma drugiego obszaru tak skrajnej subiektywności niż ocena własnych rodziców oraz rodziców współmałżonka. Dlatego jeżeli jedno z małżonków zgłasza pretensje odnośnie do teściów, niech drugie nie mówi, że to nieprawda. Niech spróbuje coś z tym zrobić. Jeżeli żona czuje, że mąż na pierwszym miejscu stawia matkę, a nie ją, to pomimo, że jest to zdanie całkowicie subiektywne, dla niej jest to prawda. Mąż ma tak zmienić relacje do matki i do niej, aby to ona poczuła się pierwszą kobietą w jego życiu. Koniec i kropka. Inna para przyszła do mnie po 15 latach małżeństwa. Mieli trójkę dzieci. Mąż przyprowadza żonę do poradni, sadza ją i zaczyna mi tłumaczyć, co ja mam jej powiedzieć. Ja mam jej wytłumaczyć, że on jest porządnym katolikiem, który wypełnia przykazania, a ona coś sobie ubzdurała, że on ma nadmierną więź z matką. Jak wyglądała sytuacja? On, przez 15 lat ich małżeństwa, codziennie bezpośrednio po pracy jeździł do mamy na kilka godzin i dopiero na noc wracał do żony i dzieci. Bo mama jest taka samotna, bo tatuś ją zostawił, więc on ma obowiązek tego tatusia zastąpić. Ogromnie, naprawdę szczerze się zdziwił, gdy usłyszał, że to jednak nie było w porządku. KOMUNIKACJA MIĘDZY MAŁŻONKAMI to piąty, ostat ni obszar, na którym mogą się rodzić konflikty, a zara zem narzędzie, które, dobrze użyte, rozwiązuje wszystkie cztery powyższe problemy. Dobra komunikacja jest na rzędziem budowania komunii. Mamy wiele środków do komunikowania się: mowa, gestykulacja, mimika, ułożenie ciała. Specjaliści wyodrębnili 11 kanałów komunikowa nia. Dlaczego o tym piszę? Jeżeli ktoś komunikuje się nieszczerze i chce oszukać, to zawsze jakimś kawałkiem jego ciała to wyjdzie. Jeżeli chcemy się dobrze i skutecznie komunikować, musimy zrezygnować z chęci oszukiwania. Z łatwością to rozpoznamy, nasza mowa jest spójna. Całym ciałem mówimy to samo. Jeśli nie spełniamy tego warunku, dochodzi do wewnętrznej sprzeczności w komunikacie słownym i pozasłownym i odbiorca nie może właściwie go przyjąć. Niewybaczalnym błędem jest to, gdy mój przekaz słowny i pozasłowny są ze sobą sprzeczne. A będzie tak zawsze, gdy będziemy coś udawać. Gdy byłem dzieckiem, zabawialiśmy się w następujący sposób: pytało się kogoś, co to jest korba i udawało się, że się kompletnie nie ro zumie. Zapytany, wychodząc z siebie, by to wytłumaczyć, zaczynał, oczywiście, naśladować ręką ruch kręcenia korbą - liczyło się mu wówczas, ile razy zakręcił. Tak, to jest normalne i prawidłowe. Przekaz pozasłowny powinien wspomagać i wzmacniać przekaz słowny. Komunikacja z założenia ma budować komunię, a więc więź. Wszelkie rozmowy, które prowadzą do obrażania się nawzajem, do pokonywania, wygrywania a nawet doło wania psychicznego rozmówcy są sprzeczne z pomysłem Stwórcy, który dał nam narzędzie komunikacji nie po to, że byśmy sobie dokuczali, ale po to, żebyśmy się ze sobą jednali, budując piękne więzi. Prześledźmy, co dzieje się w trakcie komunikacji między dwoma osobami. Mówiącego w danej chwili sym bolicznie nazwijmy nadawcą a słuchającego odbiorcą. Nadawca komunikuje coś, co ma do przekazania, a odbiorca natomiast odczytuje komunikat i interpretuje go. Podstawowa rzecz, którą musimy sobie uświadomić o ko munikacji, to fakt, że tak naprawdę interpretacja odbiorcy nigdy nie jest zgodna z intencją nadawcy. Co zrobić, żeby przybliżyć interpretację do intencji, czyli - aby się lepiej zrozumieć? Wymyślono tak zwaną informację zwrotną. Odbiorca interpretuje komunikat i własnymi słowami określa, jak zrozumiał komunikat nadawcy. Z kolei nadaw ca na nowo określa, o co mu chodziło, by odbiorca lepiej zrozumiałjego intencję. W ten sposób, konfrontując inter pretację z intencjami, zbliżamy się do lepszego zrozumienia, o co komu naprawdę chodzi. Wymaga to sporej pokory, ale efektem jest zbliżenie interpretacji do intencji i zmniejsze nie do minimum ryzyka nieporozumienia. Podam prosty przykład: ktoś powiedział o kimś: „intelekt duży” , ten drugi przesłyszał się i zrozumiał: „intelekt kurzy . Jeśli odbiorca zastosuje informację zwrotną i upewni się, czy dobrze usłyszał, za moment ubawią się obaj z zabawnej pomyłki. Jeśli nie skonfrontują interpretacji z intencją, mogą obrazić się na siebie do końca życia. Miejmy więc trochę pokory i wątpmy w swą nieomylność. Mówi się, że nadawca ma być maksymalnie przeźro czysty. Musi jasno wyrażać, o co mu chodzi, mówić wolno i wyraźnie, bez żadnych zabiegów, wybiegów, podtekstów słownych. Odbiorca powinien być nastawiony życzliwie, współodczuwająco, empatycznie. Kłopot w rozmowach dam sko-m ęskich je st zatem dość poważny. Dlaczego? Bo mężczyźnie znacznie łatwiej nazwać, o co mu chodzi. Kobiecie trudniej określić, co chce zakomunikować. Ale z kolei jej dużo łatwiej jest wczuć się w intencje nadawcy. Mówiąc w skrócie: od mężczyzny do kobiety informacje przechodzą podwójnie łatwiej: on łatwiej nadaje, ona ła twiej odbiera. W drugą stronę jest dwa razy trudniej: jej trudniej nazwać, jem u trudniej zrozumieć. Dlatego wszyst kie żony wiedzą o swoich mężach wszystko, a wszyscy mę żowie nie wiedzą o swoich żonach nic. Uzmysłówmy sobie, że to jest normalne i nie miejmy o to do siebie pretensji. Istnieje taka męska pokusa: skoro jestem lepszym nadaw cą, to w chwili, gdy żona będzie się plątać w zeznaniach, próbując wyjaśnić, o co jej chodzi, ja będę mógł nad nią górować: „O, nie wiesz, głupia jesteś” . Ale już za moment to zemści się na mężczyźnie - bo nie będzie wiedział, o co jej chodzi i usłyszy: „Ty nieczuły, gruboskórny gburze!” . Nie na tym powinna polegać dobra komunikacja. Aby zebrać zasady dobrej komunikacji w pigułkę, po służę się, paradoksalnie, językiem obcym. Zauważmy, jak postępujemy, próbując porozumieć się z kimś w języku, który słabo znamy? Mówimy wolno i wyraźnie, pomagamy sobie gestami, co chwilę upewniamy się, czy dobrze zrozu mieliśmy - i, o dziwo, idzie nam świetnie. Dogadujemy się niezwykle precyzyjnie. Dlaczego? Bo, nie będąc pewnymi swoich umiejętności, baliśmy się, że się nie dogadamy. No to prosta rada: bójmy się, że się nie dogadamy także rozmawiając w języku, który doskonale znamy. Ale bójmy się konstruktywnie: „Czy na pewno o to ci chodziło, czy dobrze cię zrozumiałem?” . Jeśli włączymy w to dodatkowo życzliwość, nagle okaże się, że będziemy się dogadywali nawet na bardzo subtelne, intymne i trudne tematy. Musimy też koniecznie mieć świadomość, że każdy z nas każdą sytuację odczytuje inaczej. Małżeństwa latami potrafią się kłócić: „Nieprawda, to było tak! A właśnie, że nie, bo tak!” . Zdarzył się wypadek samochodowy. Rozbite: nowy Mercedes i sportowe BMW, dziecko krwawi ze zra nionej reki. Większość mężczyzn w takiej sytuacji zauważy i zapamięta, jakie auta się zderzyły, większość kobiet, wobec rozciętej ręki dziecka - nie. I nie znaczy to, że on jest nie czuły, a ona nierozgarnięta. Po prostu patrzymy na materię, na ludzi, na wydarzenia inaczej i zapamiętujemy co innego. Mężczyzna jest bardziej ukierunkowany na materię, kobie ta na drugiego człowieka. Badania wykazały, że podobno przeciętny student jest zdolny zapamiętać z wykładu 10% faktów. Posadźmy zatem na wykładzie małżeństwo. Ona zapamięta swoje 10%, on swoje 10% - każde to, co będzie dla niego ciekawsze albo, po prostu, co będzie mu odpowiadało i będzie dla niego wygodne. Zapamiętane zbiory faktów mogą być całkowicie rozłączne. Po powrocie do domu mogą się nieźłe pokłócić, o czym właściwie ten wykładowca mówił. Mówmy więc tylko: ,Ja pamiętam to” . Dziwmy się różnicami, ale się z ich powodu nie kłóćmy. Jakie są podstawowe błędy w komunikacji? Przede wszystkim mówienie w gniewie. To uwaga zwłaszcza do mężczyzn. Chłopak i dziewczyna pokłocili się o cos. On zieje gniewem, ona płacze. On krzyczy: „Porozmawiajmy!” Ona przez łzy: „Nie teraz” . On: „Teraz. Prawda nas wyzwo li!” . Jemu, oczywiście, nie o prawdę w tym momencie cho dzi. On chce w tym momencie walczyć i... pokonać. Jemu chodzi o udowodnienie jej winy. I udowodni. Niektórzy faceci robią tak całe życie. On zawsze musi wygrać. Czy to pogłębia komunię? Jeżeli po takiej rozmowie ona płacze i nie chce się jej żyć, bo wydaje jej się, że jest do niczego, bo on jej udowodnił, że jest winna we wszystkim, od początku do końca, to czy to rodzi komunię? A on stwierdza: „Nawet nie wiedziałem, że jestem taki święty” . Czy to mobilizuje go do pracy nad sobą, do wzrostu? My, mężczyźni, jesteśmy bytami walki. I, niestety, kobiety z tego powodu bardzo cierpią. Nie rozmawiajmy w gniewie, bo to nie ma sensu. Małżeństwo moich przyjaciół w młodości bardzo raniło się rozmowami prowadzonymi w gniewie. Później bardzo wstydzili się tego, co sobie w gniewie mówili. Wymyślili więc pewien system. Mianowicie, oboje noszą na palcach obrączki z dziesiątką różańca. W chwili, gdy widzą, że roz mowa wchodzi na niebezpieczne toiy, każde z nich może rzucić hasło: „kółko” . Oznacza to: „Stop. Teraz rozcho dzimy się do osobnych pokojów i odmawiamy dziesiątkę różańca, w intencji współmałżonka” . Rozchodzą się do dwóch pokojów, padają na kolana, odmawiają tę dziesiątkę osobno, i to im wystarcza. Złe emocje zostają opanowane. Znika ranienie drugiego. To sprawdzony przez nich system, który funkcjonuje dlatego, że ustalili go i zaakceptowali wspólnie. Nie może być bowiem tak, że w samym środku awantury żona nagle znienacka mówi: „No to się teraz pom ódlm y!” . Nie ręczę wówczas za skutek. To trzeba najpierw uzgodnić, dać sobie wzajemne prawo. W przy padku m oich przyjaciół to się sprawdziło. Inni muszą wprowadzić swoje, prywatne sposoby. Niektórzy muszą przespać noc, żeby móc spokojnie porozmawiać na jakiś temat. Są różne metody. Ważne, żeby przeczekać pierwszy gniew, ochłonąć. W gniewie mąż powie żonie: „Nigdy cię nie kochałem, ożeniłem się z tobą z litości” . Powie tak, żeby jej dowalić, po prostu. To nie będzie prawda. Ale ona w to uwierzy i będzie to pamiętać. Przez następne 20 lat będzie mu przypominać: „Tak, dopiero, jak się wściekłeś, byłeś szczery...” . Następna zasada: nie w olno do rozm owy zmuszać. Rozmawiać można tylko wtedy, kiedy obie strony są do rozmowy gotowe. Czasem trzeba poczekać. Wykazać cier pliwość. Nie wolno też, mówiąc potocznie, prać brudów publicznie. I nie wolno osobom postronnym w tym uczest niczyć. Jeśli znajome małżeństwo zaczyna wypominać sobie przy tobie żale i pretensje, poproś żeby przestali albo wstań, przeproś i wyjdź. Rany zadane publicznie goją się dużo trudniej. Tak więc, nie załatwiajmy swoich spraw przy osobach trzecich. Z jednym wyjątkiem: jeśli oboje zgadzają się pójść do kogoś mądrego i przedstawić mu swój problem, to można. Ale musi to być obopólnie zaakceptowana osoba trzecia. Dalej: nie rańmy się. Rana to jest uderzenie w coś, na co nie mamy wpływu. Przywoływanie w rozmowie faktów z przeszłości jest klasycznym ranieniem. Owszem, jeżeli jest z przeszłościjakaś nigdy nie załatwiona sprawa, która się za nami ciągnie, trzeba raz jeden usiąść i porozmawiać o tym. Przeprosić, wybaczyć. I nigdy więcej do tego nie wracać. Oczywiście, przebaczenie nie jest tożsame z zapomnie niem. Jeśli raz wydarzyło się coś złego, nie można o tym zapomnieć, to byłaby naiwność. Trzeba pamiętać o tym po to, aby to już się nie powtórzyło. Żeby nie powróciły takie okoliczności. Ale mówienie o tym, wypominanie tego, jest nieludzkie. A zdarza się to nieraz non stop przez całe małżeństwo. Coś kiedyś ten nieszczęsny mąż zrobił i teraz żona wypomina mu to przez kolejne 30 lat. Nie wolno jako argumentów wywlekać wydarzeń z przeszłości: „No tak, chciałabym ci uwierzyć, ale jak mam to zrobić, kiedy 5 lat temu zrobiłeś coś takiego...” . Ranieniem jest też dotykanie rodziny współmałżonka. Nie mamy na to wpływu, jacy byli nasi rodzice. To nie jest ani nasza zasługa, ani nasza wina. Owszem, możemy sobie kiedyś na ten temat porozmawiać, to jest kopalnia wiedzy, kopalnia ostrzeżeń, abyśmy nie popełnili takich samych błędów, kopalnia skarbów, z któ rych powinniśmy zaczerpnąć. Ale nie wolno wypominać zachowań rodziców, bo to jest czyste ranienie. Kolejnym częstym błędem jest używanie tzw. kwantyfikatorów dużych, a więc mówienie: „Bo ty zawsze, bo ty nigdy...” . To uogólnienia, które są niesprawiedliwe i mają m oc sądzenia. Wreszcie forma: „Bo ty jesteś taki, bo ty je steś owaka...” . To też osądzanie. Najlepiej używać pierwszej osoby liczby pojedynczej: ,Ja tak to widzę, mnie tak to boli, trudno mi to zaakceptować” . Weźmy przykład: pokłóciłem się z żoną, nakrzyczałem, narobiłem rzeczy strasznych. Wieczorem, po wspólnej modlitwie powiem słodkim, czu łym, przymilnym głosem: „Widzisz, kochanie, i ZNOWU zrobiłaś mi na złość...” . Czyli tak naprawdę m ówię jej: .Jesteś złośliwą, wredną małpą. Masz złe intencje i... mój osąd jest nieomylny. Takjest!” . A powinienem powiedzieć, spokojnie, choć niekoniecznie słodko: „Słuchaj, nie wiem, co się dzisiaj stało, ale kiedy to powiedziałaś, ogarnęła mnie taka furia... Nie wiem, czy mi to z dzieciństwa zostało, czy na starość przyszło, aleja tak się wściekłem, że sobie pomyślałem, że ty mi na złość robisz” . I co? Nic. Ja jej nie tykam. Ja mówię tylko o swoim odbiorze. I zawsze możemy powiedzieć, że czegoś nie rozumiemy, nie akceptujemy, że coś nas denerwuje lub boli. Ale nie osądzajmy innych, bo to zamyka drogę do kontaktu. Rozmówca czuje się zaatakowany, słusznie zresztą, i oddaje cios. I wreszcie: czas. Jest takie piękne i głębokie powiedze nie kard. Stefana Wyszyńskiego: „Ludzie mówią, że czas to pieniądz. A ja wam mówię, że czas to miłość” . Dajmy sobie w rozmowie czas. Jeżeli żona zaprasza męża na rozmowę a on mówi: „Dobra, tylko szybciutko, bo za 5 minut mecz”, to albo podarujmy sobie mecz, albo rozmowę. Do poradni przychodzi kobieta. Przez godzinę płacze i wylewa żale, a ja, przy całej swej „m ałom ówności” , zdążam powiedzieć jedynie: „Yhm..., no tak..., no widzi pani...” . Potem ona mu si wyjść, bo następna osoba ju ż wchodzi, i mówi: „Bardzo panu dziękuję, bardzo pan mi pom ógł” . I wiem, że wbrew pozorom, to prawda. Ja jej bardzo pomogłem: dałem jej czas. Jan Paweł II udzielił mnie i mojej żonie wspaniałej lekcji dawania czasu. W 1984 r. byliśmy razem w Rzymie. Zostaliśmy przytuleni oburącz do piersi przez papieża. By liśmy w cudownym nastroju, kochaliśmy wszystkich ludzi na świecie. Trzy kroki za nami jakiś mężczyzna stanął na krześle, oparł się na plecach ludzi, aż nogi mu fikały w po wietrzu. Wyciągnął przed nos papieża legitymacyjne zdję cie swojego 8-letniego dziecka i zaczął opowiadać historię jego choroby. Mówił, i mówił, i mówił. Padały łacińskie na zwy leków, terminy medyczne, jednostki chorobowe. Nie jestem, mam nadzieję, jakimś kompletnie znieczulonym człowiekiem, ale w tamtej chwili pomyślałem, że jednak fa cet trochę przesadza. Wokół zaczęło już następować lekkie poruszenie. Kardynałowie próbowali prawie hokejowym bodiczkiem przestawić papieża trochę dalej. Fotografowie dawno przestali pstrykać, bo ile można zrobić tych samych zdjęć. I tylko Ojciec Święty stał w miejscu i słuchał. Nie okazał najmniejszego zniecierpliwienia. Mężczyzna mówił, i mówił, i mówił. A Ojciec Święty słuchał, i słuchał, i słuchał. Wreszcie facet skończył. Jan Paweł II odczekał jeszcze chwilkę, w której nie powiedział ani słowa - i właśnie tą chwilą okazał: „Mam dla ciebie czas” . Powolnym ruchem pobłogosławił mężczyznę znakiem krzyża, następnie rów nie powolnym ruchem fotografię dziecka, uśmiechnął się i odszedł do innych. Nie wiem, ile to w sumie trwało. Ale on był wówczas dla tego człowieka cały. Dajmy cierpliwie czas drugiemu człowiekowi. Dajmy sobie czas w rozmowie. Nawet wtedy, gdy druga osoba nie może z siebie słowa wydobyć, bo tak jest skrępowana. Spokojnie, mamy czas. Ten czas jest ofiarą, dowodem miłości, on przerodzi się we wzrost miłości. Każda dobra rozmowa pogłębia więź. Po tym można poznać, że rozmowa była dobra. Jeśli czujemy się sobie bliżsi, bo wiemy coś, czego nie było widać, coś, co ujawniła mi ta druga osoba, że coś ją boli, a ja tego nie wiedziałem, to znaczy, że rozmowa była dobra. W normalnym, zdro wym człowieku rodzi się wówczas chęć otoczenia tego drugiego opieką. Dobra rozmowa zawsze wyzwala chęć objęcia opieką drugiej osoby, która mi powierzyła swój ból, swoją ranę. Jeśli odbędziemy taką dobrą rozmowę, wykorzystajmy ją. Zróbmy choćby jedno postanowienie: tak nam jest dobrze po tej rozmowie, to może spróbujmy w najbliższym tygodniu wzajemnie pilnować tego, o czym się dowiedzieliśmy, że to jest takie ważne. W kwestii jednej konkretnej rzeczy. Wówczas miłość i komunia będą coraz większe. Tego życzę i sobie, i wam: aby małżeńska miłość i małżeńska komunia dziś była większa niż wczoraj, ale mniejsza niż jutro. Ź ró d ła m o ty w a c ji do n a p r a w y MAŁŻEŃSTWA Ale to wszystko jest naprawdę trudne, ja wiem. Są nerwy, jest zmęczenie. Skąd brać motywację? Często my ślę o tym człowieku, za którego o. Maksymilian Maria Kolbe oddał życie. Jestem przekonany, że on do końca życia żył przyzwoicie. Dlaczego? Bo za je g o życie ktoś zapłacił krwią. To byłoby przecież straszne, gdyby moje życie zostało odkupione za cenę innego życia, a ja bym się teraz łajdaczył. W rodzinie żony mama taty, babcia Agnieszka, w podobny sposób została uratowana przez swojego syna. Syn własnym ciałem zasłonił matkę, został zastrzelony. Był w seminarium duchownym, miał zostać kapłanem. Ona została ranna, ale przeżyła. Żyła później jeszcze tylko kilka lat. Ale opowieści o babci Agnieszce - o je j uczciwości, o je j dobroci, nie miały końca. Kiedyś na stacji kolejowej kasa była nieczynna. Powiedziano jej, że w pociągu będzie konduktor, ale konduktora nie by ło. Babcia Agnieszka przejechała pociągiem na gapę. Co zrobiła? Poszła na pocztę, kupiła znaczki za cenę biletu i wrzuciła je do pieca. Poczta państwowa, kolej państwowa - wyrówna się. Oddała dług państwu. Ale ona wiedziała, że te kilka lat jej życia jej rodzony syn kupił za życie własne. Ja też mam takiego kogoś, kto oddał za mnie życie. I ty też takiego kogoś masz. Jezus Chrystus oddał za ciebie i za