bez tytułu - Czarna Owca

Transkrypt

bez tytułu - Czarna Owca
8 | CZWARTEK | 26 MAJA 2011
WYBORCZA.PL/DF
DF % reportaż | tekściarz
Jak się pisze przebój?
W ciągu piętnastu,
może dwudziestu
minut. Robiłem sobie
śniadanie, puszczałem
magnetofon,
jadłem i pisałem
Skaza
Z BOGDANEM LOEBLEM
ROZMAWIA
ANNA ŻEBROWSKA
26 MAJA 2011 | CZWARTEK | DF | 9
ALINA GAJDAMOWICZ
WYBORCZA.PL/DF
Na hasło „Loebl” odzew brzmiał „Blackout” i„Breakout”. Dzisiaj twoje teksty nagrywają Stare Dobre
Małżeństwo, IncarNations, Patrycja i Grzegorz Markowscy, Dorota Miśkiewicz. Muzykę do twego poematu „Rozmowy z mistrzem” skomponował Józef Skrzek. Przeżywasz trzecią czy już czwartą młodość?
– To nie jest kolejna młodość. Dogorywająca świeca zawsze dopala się większym płomieniem.
„Pogódź się z tym, że nadszedł chamów czas./ Za
tobą już tamte dni, gdy chamy swe miejsce znały,/
chamy cię szanowały, stały, gdzie miały stać” – ten
ironiczny hymn ukaże się jesienią na płycie.
– Natchnęło mnie hasło Legii Cudzoziemskiej
„Maszeruj albo giń”. Muzykę skomponował
Krzysztof Myszkowski dla Starego Dobrego Małżeństwa. Bo czasy są takie, że trzeba maszerować z chamami i tańczyć w rytm ich muzyki. Ja
już nie tańczę, ale podporządkować się muszę,
bo mnie chamy wdepczą w ziemię, a to może być
nieprzyjemne.
Piszesz do muzyki, jak w tandemie z Nalepą, czy
młodzi komponują muzykę do twoich wierszy?
– Zawsze piszę do muzyki. Nawet gdy nie mam
zamówienia, a natrafię na dobrą angielską piosenkę, układam do niej słowa. Ponieważ po angielsku znam tylko „love”, „please”, „fuck”, „sorry”, tekst oryginalny mi nie przeszkadza. Krzysztof Myszkowski dopiero w tej chwili się dowie,
że „Blues nocy bieszczadzkiej” napisałem do
przeboju Toma Jonesa.
W prozie rozliczyłeś się właśnie ze swoim dzieciństwem. Bo kresowa dylogia „Złota trąbka” i „Piekło weszło do raju” jest autobiograficzna?
– Każda moja proza jest w jakimś stopniu autobiograficzna, nie mam dostatecznej wyobraźni,
żeby tworzyć literacką fikcję. Urodziłem się na
Kresach, w Nowosielicy, powiat Dolina, województwo Stanisławów. W Stanisławowie byłem
tylko raz i miasto mnie oszołomiło – na wsi nie
mieliśmy prądu, tylko świece i lampy naftowe.
Ojciec był leśniczym w Jasieniu, mama – Ukrainka, córka księdza greckokatolickiego – nauczycielką. Dziadek miał parafię w Medyni.
Wiem, że mama miała dwie siostry i trzynastu
braci. Natomiast pradziad po mieczu Herman
von Loebl awansował na namiestnika Moraw,
przez jakiś czas był też ministrem ds. Galicji przy
rządzie cesarskim Franciszka Józefa w Wiedniu. Zmarł we Lwowie w 1907 roku.
„Syn urzędnika niemieckiego poczuł się Loebl od
najwcześniejszej młodości Polakiem i, jako Polak
w każdym calu, działał do końca życia… Niech mu
ta ziemia, którą całą duszą ukochał, będzie lekką”
– „Tygodnik Illustrowany” poświęcił mu czołobitny nekrolog.
– Jego brat Otto był cesarskim ministrem leśnictwa, spoczywa na Cmentarzu Łyczakowskim w grobowcu Loeblów. Wiem to z przekazów rodzinnych i internetu, bo żadne dokumenty
się nie zachowały.
Z Kresów wygnała was wojna.
Bogdan Loebl
(ur. w 1932 r.)
– poeta, prozaik,
publicysta,
autor słuchowisk,
tekściarz legendarnych
zespołów Blackout i Breakaut,
autor kultowego bluesa
„Kiedy byłem małym chłopcem”.
Ostatnio wydał dylogię „Złota trąbka”
i „Piekło weszło do raju”.
Mieszka w Józefowie.
Na zdjęciu: z ludową rzeźbą harmonisty
kupioną w Krynicy za litr wódki
– A uratowało to, że ojciec, polski pan, nie bił ukraińskich chłopów po twarzy i zatrudniał ich przy
wyrębie lasów. Pamiętam tratwy płynące Łomnicą, a także robotników leśnych ładujących bale na lory. Wyrąb lasu był w tamtej głuszy jedyną możliwością zarobku. Ale zawsze istniał dystans, naturalna przepaść między polskim panem a ukraińskim chłopem. Ukraińcy na powitanie czapkowali memu ojcu, byli usłużni i pokorni, ale skrywana niechęć aż w nich kipiała. Za
plecami nazywali ojca i mnie „Lachami”, to było u nich największą obelgą.
W książce „Piekło weszło do raju” ojciec jest postacią niezbyt sympatyczną.
– Był apodyktyczny, szorstki – typowy mężczyzna tamtych czasów, głowa domu. Wtedy kobieta
nie miała większego głosu, pani Magdalena Środa jeszcze nie działała. Ja też stale słyszałem, że
„dzieci i ryby głosu nie mają”.
Siebie także nie oszczędzasz: rozpieszczony paniczyk, naiwny, żyje w świecie książkowych iluzji.
– Od dziecka namiętnie czytałem, ojciec miał sporą bibliotekę, została w Jasieniu. Chodziłem do
ukraińskiej szkoły, jedynej w okolicy, czterokla-
sowej, gdzie pracowała mama. Latem biegałem
po łąkach boso, jak moi ukraińscy koledzy. Kąpaliśmy się w Łomnicy. Mężczyźni – niezależnie
od wieku – nago. Siedzieli potem na brzegu, popalali papierosy i deliberowali. Kobiety, osłaniając się zapaskami, pływały parędziesiąt metrów dalej. My w czasie burzy taplaliśmy się
nadzy w błocku, dziewczyny i chłopcy wspólnie,
bez pruderii. Byłem zaprawiony w łażeniu po
drzewach i w bitkach z rówieśnikami. Po bójce
szybko się przepraszaliśmy i zabawa trwała dalej. Naszym ulubionym miejscem była dzwonnica cerkiewna. Wchodziło się tam na kolanach,
z duszą na ramieniu, bo wąskie schodki nie miały poręczy. Za to widok był na całą okolicę, panorama Jasienia i Zakarpacia!
Rodzice aprobowali zabawy z chłopstwem?
– Próbowali, oczywiście, mnie cywilizować, ale
zarazem ojciec uważał, że muszę być zahartowany. Pasałem z kolegami konie, ojciec miał dwa
wierzchowce. Jeździło się na oklep, nie masz pojęcia, jakie to trudne. Jak za pierwszym razem
chciałem napoić konia i on się nachylił ku wodzie, zjechałem po końskiej szyi i wpadłem do
rzeki. Innym razem chłopi złośliwie wsadzili
mnie na konia i pognali go przez wieś. Gdyby wyskoczył pies i spłoszył wierzchowca, mogłoby
się to dla mnie źle skończyć. Ale w końcu nauczyłem się jeździć. Nie udało mi się tylko zaprzyjaźnić z polskimi paniczami, którzy latem
pojawiali się w nadleśnictwie.
Nadleśnictwo było oazą polskości?
– W okolicy mieszkały tylko trzy polskie rodziny. W nadleśniczówce – miły pan Wronka z krzykliwą żoną, córką Basią i kuzynką Krzysią, moją pierwszą platoniczną miłością. Na wakacje
przyjeżdżali do nich dwaj snobistyczni kuzyni.
Kilkakrotnie gościłem u państwa nadleśniczostwa, ale raz posadzono dzieci w oddzielnym pokoju i jeden z paniczyków spróbował mnie ośmieszyć przed dziewczętami. Odwinąłem się tak, że
złamałem mu nos. Więcej mnie do nadleśniczostwa nie wpuszczano, co było przykre ze
względu na Krzysię. O dziwo, nie oberwałem za
mój wyczyn cięgów od ojca. Chyba po raz pierwszy był ze mnie dumny: poradziłem sobie z wyższym o głowę chłopakiem.
Ukraiński kolega Wasyl to postać prawdziwa?
– I on, i jego wuj Iwan Smyk, który po wkroczeniu
Sowietów czaił się wieczorami pod naszą leśniczówką i obrzucał kamieniami okiennice. To był
bandyta. Za Niemców groził mojej mamie, że mnie
zamorduje. Ojciec już się ukrywał, to przyjeżdżał,
Wisława Szymborska
zwróciła mi uwagę:
„Pan wszystko tak
drobiazgowo opisuje”.
„Bo ja tak ostro widzę”
a na drzewie siedział Chmielnicki, taki brodaty
Rumcajs z maczugą. W pewnej chwili zeskoczył
z drzewa i przegonił ułanów tą maczugą. Ukraińscy widzowie szaleli z radości.
Po czerwcu 1941 nie było działań bojowych?
– Przejeżdżał czasem niemiecki samochód lub
motocykl. W budynku nadleśniczostwa powstał
ośrodek wypoczynkowy dla oficerów niemieckich. Ojciec wtedy zniknął, a ja z mamą i naszą
gosposią Paraską zajęliśmy jeden z bocznych pokoi. Dom był bardzo duży i bezpieczniejszy niż
nasza leśniczówka. Co rano przychodził magazynier Sawko, Ukrainiec, chłop mocny i pomocny.
Paraska usługiwała Niemcom, gotowała im obiady. W powieści jest młoda i zalotna, naprawdę
była dużo starsza i bardzo nam oddana. Pamiętam też młodego Ukraińca z SS Galizien, który
przyjechał do Jasienia, gdy wyprowadzili się od
nas niemieccy żołnierze. Przystojny, niebieskooki, podobał się miejscowym dziewczynom. Chyba dezerter, bo wkrótce zmienił mundur na ubranie cywilne, a gdy słyszał motocykl, uciekał do
lasu. Zimą jeździliśmy razem na nartach, latem
strzelał z parabellum do jabłek. Kiedyś wyjął magazynek i powiedział: „Te sześć nabojów jest dla
tych, co po mnie przyjadą, a siódmy – dla mnie”.
AK w okolicy nie działało?
– Tę część Kresów zamieszkiwali głównie Ukraińcy, AK nie miałoby tu zaplecza.
Co stało się z resztą Polaków w Jasieniu?
– Nadleśniczy Wronka uciekł z rodziną wcześniej.
Po wojnie odnalazł ojca i zaproponował mu pracę w Żywcu. Rodzinę Mianowskich z pobliskiej
leśniczówki zamordowano, a w następną noc
mieli przyjść po nas. Był rok 1943, lato. Ostrzegł
nas Pawło Smyk, rodzony brat tego bandyty Iwana. Wyjechaliśmy rano jego furmanką na stację
kolejki wąskotorowej, która woziła drewno do
Perehińska. W Perehińsku dołączył do nas ojciec i wspólnie dotarliśmy do Kałusza, gdzie mama miała trzecią siostrę. Po kilku dniach udało
się nam wsiąść do pociągu. Podróż trwała kilka
dni, przepuszczaliśmy transporty wojskowe,
przeczekiwaliśmy bombardowania. Ucieczka
zakończyła się w Bażanówce pod Sanokiem,
gdzie mieszkała kuzynka mamy.
Tam zastał was koniec wojny?
– Siedzieliśmy w piwnicy pod stodołą, słyszeliśmy już zwycięskie: „Ura!”, gdy wpadło dwóch
przerażonych żołnierzy Wehrmachtu. Jeden był
bardzo młody, prawie dzieciak. „Ura!” było coraz potężniejsze, Niemcy wybiegli z piwnicy i po
kilkunastu sekundach skosiła ich seria z pepeszy. A do piwnicy wpadł Ruski z granatem. Podniósł się wrzask kobiet i dzieci i ocaleliśmy...
Sowieci przez jakiś tydzień stacjonowali we
wsi, czołgiści dawali nam, dzieciom, suchary wojskowe. Wieczorami palili ognisko i śpiewali na
głosy. W Bażanówce mieszkała uciekinierka
z Warszawy, piękna dziewczyna, którą adorował
jeden z oficerów. Zapraszał ją na ognisko, zabierała ze sobą mnie i mojego kuzyna Eugeniusza i trzymała nas przy sobie jako tarcze broniące
jej czci. Kochałem te ogniska i tęskne śpiewy żołnierzy pod harmoszkę.
Nie byłeś w Jasieniu po wojnie?
to znikał z Jasienia, i mama ze względów bezpieczeństwa parokrotnie wywoziła mnie do Krasnej,
do swojej siostry Anny, również nauczycielki.
Po 17 września 1939 w Jasieniu zawisły radzieckie odezwy „Do rzołnierzy polskich”. Jedną z nich
zreprodukowałeś w książce.
– Również autentyczny jest sowiecki plakat propagandowy na okładce „Piekła” – sowiecki żołnierz
w braterskim pocałunku z ukraińskim chłopem.
Wszkole pojawiły się dwie nauczycielki Rosjanki
inauczyciel, który wzbudził sensację –przyjechał
zimą w tenisówkach i trzeba mu było kupić walonki... Mama się ucieszyła, bo zyskała koleżanki.
Odwiedzały nas, mierzyły jej sukienki, pożyczały
na tańce. Raz wmiesiącu bywało kino objazdowe.
Działało na dynamo, Rosjanie pokazywali propagandowe filmy antypolskie. Wjednym jechali ułani marszałka Piłsudskiego i machali szabelkami,
– Mama była. Przywiozła kilka obrazów, które
przechował Pawło Smyk. Malowali je białogwardziści zbiegli do Polski po rewolucji. Rodzice zapewne kupili je od domokrążców. Wiszą w pokoju mojej żony Hani. Kiczowate pejzaże, najładniejszy przedstawia żołnierza na warcie w czasie śnieżycy.
Ojciec wrócił do zawodu leśniczego?
– Pierwszą pracę dostał na Rzeszowszczyźnie
w Dylągowej. Kiedy spalili ją banderowcy, przenieśliśmy się do Dynowa. Widziałem, jak za Sanem pali się wieś Bartkówka. Potem był Żywiec
i Niepołomice. W dziesiątej klasie dostałem na
świadectwie pięć dwój, ojciec krzyczał, żebym
szedł pracować do Nowej Huty. Uniosłem się honorem i jako pomocnik brukarza zarobiłem przez
wakacje cztery pensje ojca. Pracowałem na holowniku rzecznym na Wiśle, ładowałem piasek
Dokończenie na s. 10 !!!
1 0 | CZWARTEK | 26 MAJA 2011
WYBORCZA.PL/DF
DF % reportaż | tekściarz
!!! Dokończenie
ze s. 9
na wagony. Po roku jakoś zdałem maturę i poszedłem na studia.
Według Wikipedii skończyłeś polonistykę.
– Jestem tylko OMC magistrem polonistyki na
Uniwersytecie Jagiellońskim. Ale najpierw poszedłem na fizykę w Wyższej Szkole Pedagogicznej, bo tylko tam były niedobory. Mieszkałem
w akademiku na Zakrzówku, kawał drogi od centrum. Wieczorami zawieszałem łóżko kocem, czytałem Staffa i pisałem wiersze. Oczywiście pierwszy semestr zawaliłem – matematyka, fizyka, chemia były dla mnie torturą. Wezwano mnie przed
komisję dyscyplinarną, w składzie dziekan, działacz ZMP i robotnik jako czynnik społeczny.
Do woja marsz, do woja…
– Panicznie się tego bałem, więc z dwoma zeszytami swoich wierszy poszedłem do Związku Literatów przy Krupniczej 22. Przyjął mnie Adam Włodek, pierwszy mąż Wisławy Szymborskiej, poeta
i tłumacz. Czytał moje bruliony, palił papierosa
w lufce i powtarzał: „Coś w tym jest, mmm, coś
w tym jest”. Rekomendował mnie do Koła Młodych, więc natychmiast poprosiłem o zaświadczenie z pieczątką. Usiadłem przed komisją dyscyplinarną i wyjąkałem: „Bo ja właśnie... wiersze
piszę”. I położyłem na stole zeszyty oraz zaświadczenie zpieczątką ZLP. Zapadła cisza, aż ktoś
się ocknął: „Proszę wyjść, musimy się naradzić”.
Nazajutrz wezwał mnie prorektor Zdzisław
Słomiński: „Rozumiem pana, bo swego czasu także nie dostałem się na właściwy kierunek. Jeżeli
nadrobi pan materiał pierwszego semestru, każę
pana przyjąć na drugi semestr filologii polskiej”.
Wspaniałomyślnie.
– Słomiński był jednocześnie uczelnianym sekretarzem partii, więc jego słowo było rozkazem.
Ale dziekan polonistyki Stanisław Jodłowski
wściekł się, że mu partia rozkazuje. Zaczął mnie
niszczyć, a że możliwości miał duże, nie bez trudu przeniosłem się na drugą stronę ulicy, na UJ.
Papiery wydawał mi prorektor Włodzimierz
Szewczuk, psycholog, z którym wdawałem się
na zajęciach w dyskusje, więc mnie zapamiętał.
„Mam tutaj pańską opinię i żeby było szybciej,
proszę ją sobie zanieść na uniwersytet. Ale gdyby pan doszedł do wniosku, że wolałby mieć inną opinię, ja panu wystawię” – rzucił od niechcenia. Czytam zatem opinię, a tam Jodłowski
pisze, że mam negatywny wpływ na otoczenie
i wychwalam Piłsudskiego. O Piłsudskim mówiłem w akademiku, widać poszedł donos, bo
czasy były stalinowskie.
Szewczuk oddał mi tę opinię i wystawił nową,
co było dowodem nie lada odwagi profesora.
Rzuciłeś uniwersytet w czasie jego świetności.
– Wykłady prowadzili Klemensiewicz, Kleiner,
Ingarden. Po trzecim roku uznałem jednak, że
nie chcę być polonistą szkolnym. Publikowałem
już w „Dzienniku Polskim”, „Życiu Literackim”,
mój wiersz przedrukowały z „Nowej Kultury”
londyńskie „Wiadomości”. Przymierzałem się
do opowiadań. Pomyślałem, że przecież nie będę sobie pisał na tomiku „mgr Bogdan Loebl”.
Mieszkałem w Niepołomicach, bo akademika
już nie miałem, i spędzałem kilka godzin na dojazdach. Atak naprawdę bałem się egzaminu uKlemensiewicza. Profesor Klemensiewicz – ogromny mężczyzna w fantazyjnym berecie, który salutował studentom, bo przed wojną był bodaj pułkownikiem –budził we mnie pełen szacunku strach.
Nie poszedłem na egzamin i do końca życia pozostanę OMC, czyli: o mało co magistrem.
Teraz będzie najbardziej tułaczy okres twej biografii.
– Nie chciałem kisnąć w Niepołomicach na łasce
rodziców, zacząłem wędrówkę po Polsce i wszędzie wytrzymywałem dwa lata.
W Opolu pisałem do „Trybuny Opolskiej” i radia, we Wrocławiu zostałem członkiem Związku
Literatów Polskich. Rekomendował mnie Tymoteusz Karpowicz, choć miałem na koncie tylko jeden tomik wierszy. Ażartowano, że trzeba wydać
książkę i dwóch kolegów. Jeździłem do Świdnicy,
do Gorzowa Wielkopolskiego, rozmawiałem zludźmi o tym, co robią, kiedy nie pracują, i do każdego numeru „Odry” pisałem duże reportaże. Wynajmowałem pokoje przy rodzinach, ażyłem zhonorariów i stypendiów. I miałem tzw. widoki na
kawalerkę. W PRL-u literat to był gość.
Opublikowałeś powieść „Katarakta”, o której było głośno.
– Nawet bardzo. W „Katarakcie” napisałem o środowisku młodych literatów, o sobie właściwie.
Książka wywołała skandal, bo prototypy bohaterów rozpoznawano wśród wrocławskich pisarzy. A także, ku mojemu zaskoczeniu, również
w Krakowie. Z Wrocławia wyjechałem do Zielonej Góry na stypendium Ministerstwa Kultury
w fabryce Polska Wełna. Potem zostałem tam
znów na dwa lata. O moich doświadczeniach stypendysty napisałem później ciąg dalszy „Katarakty” i Iskry wydały całość pod tytułem „Alibi”. Zainteresował się tą książką kierownik literacki Zespołu Filmowego „Pryzmat” Tadeusz
Konwicki. Razem z reżyserem Gerardem Zalewskim napisaliśmy scenariusz. Do realizacji
filmu nie doszło. Czerwone światło zapalił nam
Jerzy Bajdor, który wówczas trząsł kinematografią polską. Poznaliśmy się wcześniej, gdy był
naczelnym „Odry”. Ubzdurał sobie, że go skarykaturowałem w „Katarakcie”, i utrupił projekt
filmu.
Twoje powieści są niespieszne i rozlewne, w odróżnieniu od ascetycznych tekstów piosenek i bluesów. Opisujesz, jak smarowałeś kromkę chleba,
jak ją składałeś na pół, jak pachniała.
– Wisława Szymborska jako redaktorka „Życia
Literackiego” też mi kiedyś zwróciła uwagę: „Pan
wszystko tak drobiazgowo opisuje”. „Bo ja tak
ostro widzę. Widzę pory na twarzy rozmówcy,
żyłki na liściach”. „To brzydki jest ten pana świat.
Taka ostrość widzenia to trochę kalectwo”.
Drugim moim mistrzem był Jan Bolesław
Ożóg. „O – mówił – tu jest wata literacka. Po co
pan to napisał. Żeby zapełnić miejsce? Po to, żeby było do rymu?”. Wykładał mi swoją teorię autentyzmu: trzeba osobiście dotknąć realiów,
o których się pisze. Pochwalił opowiadania z mojego zbiorku „Upał”, gdzie wykorzystałem młodzieńcze doświadczenia pomocnika brukarza,
ładowacza wagonów. Opublikował nawet artykuły, w których ogłosił mnie nowym autentystą.
Pierwszą przystań znalazłeś w Rzeszowie. Opowiedz o spotkaniu z towarzyszem Władysławem
Kruczkiem, mecenasem twórców.
– Zmęczony tułaczką wróciłem do Niepołomic,
do rodziców, ale dom był ciasną ruderą, w której
– z trzydziestką na karku – nie miałem własnego
kąta. Sądziłem, że jako członek ZLP mam szansę
na pokój wDomu Literatów przy Krupniczej. Przy
Krupniczej pisarze mieszkali z reguły dożywotnio i Stefan Otwinowski, prezes krakowskiego oddziału ZLP, rozłożył ręce: „Wie pan, na razie nikt
śmiertelnie nie choruje... Ale opiekujemy się Rzeszowem, a tam I sekretarz KW Kruczek chciałby
mieć własny oddział związku twórczego”. „Panie
prezesie, pojadę wszędzie, gdzie dostanę mieszkanie” –powiedziałem. Otwinowski pogadał zMachejkiem, szefem „Życia Literackiego”, Machejek – z Kruczkiem i oto słyszę, że w ciągu miesiąca dostanę w Rzeszowie kawalerkę.
Wspaniały PRL! Legitymacja literata była na wagę co najmniej kawalerki.
– Minęło jednak półtora miesiąca – cisza. Otwinowski poradził: „Niech pan tam po prostu pojedzie!”. Zapowiedziałem się telefonicznie i Kruczek mnie przyjął. „Jak to, jeszcze nie dostaliście, towarzyszu, mieszkania?” – zdziwił się, gdy
wyłuszczyłem sprawę. Wezwał sekretarza propagandy o nazwisku Cygan. „Słuchajcie, towarzyszu – odezwał się Kruczek w te słowa. – Tu
sprawa towarzysza literata wsiadła na żółwia.
Niech ona się przesiądzie na jakieś szybkie zwierzę”. Pomyślałem: „O, kolega poeta!”. I chociaż
dwóm poetom trudno się porozumieć, wkrótce
dostałem wiadomość, że czeka na mnie kawalerka. W niewykończonym bloku, na czwartym
piętrze. „Nie chce towarzysz na pierwszym?”
– pytał sekretarz Cygan. Nie, chciałem na czwartym, żeby spaliny nie dochodziły.
Kruczek kazał mi dać mieszkanie poza wszelką kolejnością, więc mieszkałem sam w całym
bloku, gdzie jeszcze nie doprowadzono elektryczności. Wykończono tylko moją kawalerkę,
była woda, kanalizacja i drzwi, które mogłem zamykać i otwierać o dowolnej porze dnia i nocy.
Świeciłem sobie świeczkami.
Pamiętam, że miałeś tylko tapczan i stosy książek
pod ścianami.
– Dorobek mojego życia mieścił się w worku turystycznym. Ale w Rzeszowie zaczęła się moja
kariera prezesa Klubu Literackiego. Wybrano
mnie jednogłośnie w KW PZPR, głosem towarzysza Władysława Kruczka, po czym rozegra-
ła się komedia wyborów przez rzeszowskie środowisko literackie.
W tej kawalerce powstały pierwsze teksty Blackoutów. Jak się poznaliście z Tadeuszem Nalepą?
– Przez Stana Borysa, ówczesnego Staszka Guzka.
Przyszedł ze swoimi wierszami do Klubu Literata; młody poeta, nieśmiały, gładko uczesany.
I ogromnie oczytany: klasyka, nowości, „Twórczość”, „Dialog”. Nie wszyscy moi koledzy po piórze wiedzieli, co to jest „Twórczość” i„Dialog”, aon
je czytał. Poza tym był recytatorem, miał krajowe
nagrody. Zaprzyjaźniliśmy się ipewnego dnia spytał, czy nie napisałbym kilku tekstów dla jego zespołu. Piosenką się nie interesowałem, odstręczały
mnie bzdurne teksty. Moją muzyką był jazz, apierwszą płytę jazzową kupiłem w sklepie żelaznym
obok Domu Kultury WSK. Prócz gwoździ, śrubek,
kłódek na najwyższej półce stały płyty jazzowe.
John Coltrane i Jimmy Smith, mam je do dzisiaj.
Ale Staszek niecierpliwie domagał się ode mnie
tekstów, jako że za trzy tygodnie miały się odbyć
w Rzeszowie Krajowe Targi Piosenki.
Jesień 1965 roku.
– Niestety, nie pamiętam historycznej daty, kiedy
po raz pierwszy zetknąłem się zprzyszłym ojcem
polskiego bluesa. Pamiętam tylko, że była godzina 14. Wracałem z baru mlecznego rozleniwiony
upałem i trawieniem pierogów ruskich i spotkałem Staszka. Zaprosił mnie na próbę Blackoutów
do Klubu Pocztowca i tam poznałem Nalepę oraz
pozostałych muzyków. Nazajutrz przytargali do
mojej kawalerki magnetofon szpulowy, taką ogromną walizę, na której były nagrane trzy melodie.
Wcześniej wtej samej kawalerce miałem zaszczyt
gościć panią Wisławę Szymborską.
Weszła na to czwarte piętro bez windy?
– Weszła i od razu zaczęła narzekać: „Panie Bogdanie, przecież pan nie ma szafy! Jak można
żyć bez szafy!”. „Ale pani Wisławo – mówiłem
– mam tak mało rzeczy, zresztą gdzie ja tę szafę postawię?”. „Tutaj można, tu by się zmieściła” – cały czas planowała, gdzie by tu wcisnąć
szafę. Zaprosiłem panią Wisławę na spotkanie
warsztatowe w Klubie Literata, co było nie lada sztuką, bo przyszła noblistka, jak wiadomo,
nie cierpi podróży. Ale znaliśmy się długo, bo
kierowała w „Życiu Literackim” działem poezji,
gdzie mnie drukowała.
Pani Wisława nie ograniczała się do tego, że
przyjmowała albo odrzucała wiersze. Ona o tych
wierszach rozmawiała zmłodymi autorami. Ciągle mi zwracała uwagę: „Panie Bogdanie, w tym
wierszu nie ma puenty. Może pan jeszcze pomyśli, bo wiersz musi mieć puentę”. Aż wreszcie mówiła: „Teraz jest puenta!”. Ale mimo szafy sobie nie
kupiłem.
Słuchasz zatem melodii Nalepy.
– O pisaniu piosenek nie miałem pojęcia, lecz obsługa magnetofonu była prosta jak konstrukcja
procy. Napisałem trzy teksty. Pierwszy o psie
mojej przyszłej żony Anny, który strasznie ujadał, kiedy odprowadzałem ją do domu.
30491076
26 MAJA 2011 | CZWARTEK | DF | 1 1
WYBORCZA.PL/DF
„Psie, niedobry psie/ przestań się drzeć/ z drogi
mi zejdź!”.
– Z drugiego, „Ktoś wziął mi”, pamiętam tylko
fragment o rzeźbiarzu bez rąk, bo bardzo skrytykowano go na Targach.
„I tak jest, jakby ten świat/ ulepił rzeźbiarz bez
rąk/ I tak jest, jakby ktoś miłość/ na skrzypcach
grał nam bez strun”. A trzeci utwór?
– Zapomniałem, wszystko przesłoniła afera wokół
rzeźbiarza bez rąk, który ulepił świat. Tylko Mateuszowi Święcickiemu spodobaliśmy się. Złapał
mnie na korytarzu: „Zespół jest bardzo sympatyczny, a pana teksty mnie zaskoczyły, nie są podobne do znanych piosenek”. „Bo ja nie słucham
piosenek, nie wiem, jak należy pisać”.
Święcicki zaprosił nas na nagranie do studia
Rytm i znowu w radiu jakiś ważny redaktor oburzył się na „rzeźbiarza bez rąk” i „miłość graną
na skrzypcach bez strun”. Mateusz był jednak
uparty i nagranie poszło na antenę.
Nie kocham
swoich utworów.
Na szczęście
szwankuje mi pamięć
– Pamiętasz to? Prawie codziennie w radiu zapowiadano: „Teraz wystąpią rzeszowscy Blackouci”, „Śpiewa rzeszowski zespół Blackout!”...
Po takim sukcesie Sławek Pietrzykowski z Trójki zaproponował nam nagranie pięciu nowych
piosenek. To wtedy napisałem tekst „Anny”, o tej
Annie, która robi nam właśnie obiad. Po nagraniu Pietrzykowski powiedział: „Słuchajcie, ta
»Anna« to będzie przebój!”. Nalepa z chłopakami zaprotestowali: „Nie, nie, przebojem będzie
»Moje srebro to głos gitary«. Była taka piosenka,
która zupełnie przepadła. A z „Anną” zaczęło
się szaleństwo. Szedłem kiedyś Marszałkowską
obok budek z pocztówkami grającymi i zewsząd
leciała „Anna”. Nawet teraz na koncertach Stana Borysa publiczność zawsze jeszcze domaga
się „Anny”.
Jak się pisze taki przebój?
– W ciągu piętnastu, może dwudziestu minut.
Robiłem sobie śniadanie, puszczałem magnetofon, jadłem, pisałem kawałek, wstawałem od
stołu, wracałem, coś dopisywałem. Tadek przychodził co kilka dni z gitarą i mikrofonem. Bo
magnetofon już sobie kupiłem, szpulowy, czeski. Nagrywał nowy utwór, śpiewając w wymyślonym przez siebie języku, ja to przekładałem
G
Ł
O
„Na ciuchach”, amerykańskich, bo cała Rzeszowszczyzna miała krewnych w USA.
– Tak czy inaczej, sięgnąłem po spodnie, ale równocześnie, a może wcześniej, capnął je jakiś
pan. I obszedłbym się smakiem, bo pan był
umięśniony, lecz dwóch młodzieńców, również
nieułomków, ujęło pana pod ręce, mówiąc: „Pan
Bogdan był pierwszy. Proszę kupować, panie
Bogdanie”. Poczułem się jak ten, no… celebrant.
Dwie najważniejsze figury w Rzeszowie: Kruczek i ja. A może: ja i Kruczek? Partia mnie zresztą nie zaniedbywała – miejscowej prasie polecono drukować moje wiersze. Miałem też trzy
spotkania autorskie w miesiącu, płatne oczywiście. Na spotkania jeździł ze mną towarzysz
Dziedzic, miły człowiek, ale przygłuchy. Siadał
z boku i zapewne analizował, czy nie przemycam w moich utworach antysocjalistycznych
treści.
Dlaczego Blackout zakończył karierę po pierwszym longplayu?
Tak na mapie Polski pojawił się Rzeszów. Pół miasta siedziało z uchem przy radiu, czekając na słowa: „Występuje rzeszowski zespół Blackout.
O
na polski. I nagle zorientowałem się, że jestem
człowiekiem znanym i szanowanym. Było to na
targu w Rzeszowie, gdzie wypatrzyłem sobie
sztuczkowe spodnie.
S
– Mira Kubasińska była zazdrosna opiosenki Staszka i jego popularność. Początkowo występowała
wkabarecie Porfirion wEstradzie Juliana Krzywki, potem zangielskim zespołem The Original London Beat. Kiedy ją poznałem, miała Blackoutów
za nic. Ale gdy Blackouci byli na ustach wszystkich, przeszła do zespołu i stale Tadka męczyła,
że Staszek dostaje lepsze piosenki.
Wcześniej Tadek i Staszek to byli kumple do
wypitek i do kobitek, ale powoli zaczęło się pomiędzy nimi psuć. Byli bardzo zaprzyjaźnieni,
a z jej przyjściem zaczęły się niesnaski, aż struna pękła. Pamiętam moment, w którym skończono nagrywać ten pierwszy i jedyny longplay
Blackoutów. Było to w Polskich Nagraniach
przy Długiej. Gdy tylko wszystko zgrali, Nalepa podszedł do Staszka i warknął: „Już z nami
nie pracujesz!”. Staszek osłupiał. „Gdybym
mógł, wpadłbym do reżyserki i potargał taśmę
matkę” – powiedział mi roztrzęsiony. Zaczął się
dla niego zły okres, aż trafił do Bizonów, już jako Stan Borys.
Tymczasem Blackout zmienił się w Breakout.
– Franciszek Walicki miał kontrakt do Holandii
i zaproponował Tadkowi wspólny wyjazd. Pojechali, żeby kupić sprzęt, bo Blackout grał na
okropnej aparaturze. Wzmacniacze robił im facet z Tarnowa, gitary mieli chyba czeskie. Na
potańcówkach w Klubie Pocztowca zarabiali
grosze…
W Holandii powstała większość piosenek płyty „Na drugim brzegu tęczy”. Jednej z najlepszych, dzięki realizatorowi Wojciechowi Piętowskiemu, który zaprosił do współpracy Włodka Nahornego. Teraz nie sposób wyobrazić sobie „Na drugim brzegu tęczy” bez porywających
improwizacji saksofonowych Włodka.
Z
E
N
I
E
Jak ci się współpracowało z Nalepą?
– Mówiąc górnolotnie, była między nami niezwykła więź artystyczna. Tadek co prawda zazwyczaj był zaskoczony moimi tekstami i musiał się do nich przyzwyczajać, ale potem tak doskonale się przyzwyczajał, że się pod nimi zaczął
podpisywać. Na pierwszym wydaniu CD „Blues breakout” na dołączonym zbiorku tekstów
zamiast mojego nazwiska jest nazwisko Nalepy.
„Tak się robi na Zachodzie” – wyjaśnił mi.
Zapachniało rozstaniem.
– Spytał, czy zgodzę się oddać bluesa „Kiedy byłem małym chłopcem” do reklamy telewizyjnej.
„Będą duże tantiemy” – mówił. Reklamę emitowano, Breakouci wyjechali do Ameryki, a ja się
z kimś zgadałem, że żałuję tej zgody, bo właściwie nie ma się czym chwalić. „A ile ci zapłacili?”.
„Będę miał tantiemy”. „Ale ile dostałeś z agencji reklamowej? Przecież nie mogli tego wypuścić bez podpisania umowy!”.
Poszedłem do agencji: „Jak to, pan Tadeusz
Nalepa nie oddał panu pieniędzy? Byliśmy pewni… Taka przyjaźń… Znana spółka autorska” – pani w agencji była wstrząśnięta. Natychmiast wypłacono mi pieniądze, a Tadek po powrocie ze
Stanów powiedział tylko: „No i co? Co mi zrobisz?”. I odłożył słuchawkę. To była nasz ostatnia rozmowa.
Z Mirą do końca miałem dobre kontakty,
mieszkała niedaleko, w Otwocku. Rozstała się
z Nalepą, ponieważ przygarnął inne ciało. Zmarła przedwcześnie na wylew. Upadła pod sklepem, szpital był naprzeciwko, ale za późno ją tam
zabrano.
Masz piosenki, których się wstydzisz?
– Tylko w kilku przypadkach nie poprawiałbym
swoich tekstów. Takich jak „Studnia bez wody”,
„Rzeka dzieciństwa”, „Modlitwa” czy mało znane „Zasady gry”. Nie kocham swoich utworów.
Na szczęście szwankuje mi pamięć, zdarza się,
że słucham piosenki i dopiero przy refrenie
uświadamiam sobie, że to mój tekst. Miałem
wznowienie powieści „Letni dom wampirów”,
musiałem jeszcze raz zrobić korektę i permanentnie się dziwiłem: „To ja napisałem?”. Najczęściej o zrobienie korekty proszę Annę.
A koniunkturalny protest song: „Nie pytaj, czemu
krzyczę w noc. Te bomby lecą na nasz dom./ I włosy
twe i włosy jej, już żywym ogniem palą się./ Wietnamskich matek słyszę krzyk, pszenica pali się iryż”?
– Powstał, gdy Sławek Pietrzykowski chciał nagrać pięć utworów, a mieliśmy tylko cztery. Nalepa zamknął się w łazience i komponował piątą melodię, myśmy ze Staszkiem sobie gadali.
Jak to potem Nalepa określił w wywiadzie:
„Loebl z Guzkiem jak zwykle prowadzili pedalskie rozmowy o poezji”…
To nie była koniunktura, tekst napisałem z całym przekonaniem. Uważam, że obcy nie powinni się wpieprzać w sprawy Wietnamu, Iraku, Afganistanu. Tak wówczas myślałem, i nadal
tak myślę.
B
E
Z
P
Na jakich używkach działasz jako twórca?
– Z tym jest kłopot, bo natura okaleczyła mnie
nietolerancją alkoholu, co praktycznie wyklucza mnie ze środowisk literackich. Wiadomo, że
przy wódeczce zawiera się bliższe znajomości
z przedstawicielami wydawnictw i prasy, co owocuje recenzjami i mniej ciernistą ścieżką druku.
Próbowałem markować picie –wypuszczałem
z ust wódkę do szklanki z popitką. Aż kiedyś po
moją szklankę sięgnął Sławek Kryska i popił nią
wódkę… Moja ułomność wzbudziła także duży
niesmak wStanisławie Grochowiaku. Kiedy przeniosłem się do Rzeszowa poeta Tadeusz Kubas
popełnił aforyzm: „Abstynencja dzieli”. Moja jedyna używka to herbata.
Co robisz, kiedy nie piszesz?
– Śpię. Szukam tylko pretekstu, żeby się położyć.
Zadaję Annie retoryczne pytanie: „Czy mam ci
jeszcze w czymś pomóc?”, po czym włażę pod
koc i włączam radio. To sprawy depresyjne, uciekam w sen. Sny mam męczące. Błąkam się w półmroku po nieznanym mieście, usiłuję dojechać
ciemnym pociągiem do domu rodziców albo do
Anny i syna. Z ulgą budzę się do koszmaru życia, bo koszmar senny często bywa jeszcze gorszy. Wstaję zawsze o drugiej w nocy.
Myślisz o śmierci?
– Miałem obsesję śmierci, ale od kiedy zdecydowałem się na kremację, już się nie boję. Trzymam
trochę drewna na podwórzu, Anna z synem Radkiem mogliby mnie spalić, tyle że, jak mi powiedziano, to nielegalne. Wolałbym też umrzeć latem, żeby nie narażać rodziny i przyjaciół na
przeziębienie. Wiesz, że raz mi się przyśniła moja kremacja? Nie czułem nic, zobaczyłem
zamkniętą przestrzeń i dwie rury, z których buchnęły płomienie. Tylko trochę zapiekło.
A tak przy okazji – jestem zwolennikiem eutanazji. Nie życzę sobie, żeby po śmierci klinicznej
moje ciało ożywiano z pomocą jakichś maszyn,
płynów i miechów.
Jesteś wierzący?
– Nie, ponieważ wiara zawiera w sobie pierwiastek wątpliwości, a ja jestem pewien, że Absolut
istnieje. Tyle że nie ma on nic wspólnego z naszym Kościołem i sprostytuowaną w ciągu wieków przez księży najpiękniejszą na świecie ideą
Jezusa z Nazaretu. Kościół dla mnie to skandal
i biznes. Gdyby tak kapiących złotem hierarchów
przebrać w zwykłe garnitury, okazałoby się, że
nie różnią się oni od reszty facetów.
A najdotkliwiej skrzywdzili nas słudzy Kościoła, wymyślając grzech pierworodny. W ten
sposób zafundowano nam piekło na ziemi,
wszystko, co naturalne, stało się grzechem.
Loebl – człowiek żyje na uboczu, unikając burz. Loebl – poeta opisuje obwisłe ciała, krosty, krwawiące rany. Na okładkach wielu książek masz jakichś womitujących kosmitów, z upodobaniem
zbierasz też brzydkie obrazy, rzeźby potworki...
– Nie są takie brzydkie... Albo ja mam jakąś skaDF
zę wzroku.
Ł
A
T
N
E
30710164