Przeczytaj fragment
Transkrypt
Przeczytaj fragment
poezja proza Marcin Badura Film Lou połyka własne usta 1. Noc powraca jak zaciśnięta pięść. Noc zwraca mnie, podsuwa pierwszej z brzegu. Imituję drzewo. Czekam, aż wąż przypełznie i owinie się wokół serca. Codziennie podsuwam mu świeżą mysz. Otwieram je delikatnymi palcami pianisty. Otwieram je rękami zranionej Matki i wpuszczam do ich ciepłych wnętrz ilustracja – Krzysztof „cHris” Marciniak wściekłą twarz Ojca. 108 Szedł. Dzień był jasny, aż chciało się iść. Tam, dokąd iść się musi i tam, dokąd iść nie trzeba, a nawet trochę tam, dokąd zapuszczać się nie należy. Idąc, patrzył raz na jeden but, to znowu na drugi, a potem znowu na pierwszy. Skóra licowa skrzypiała, a sznurowadła trzeszczały. Żółty skrzyp, bury zgrzyt, czarny chrzęst, szary szur, trrrrach, bach-bach-bach-bach, tralalalalalala. Drzewa szumiały, wiatr wył, coś robiło za bęben. Słyszał symfonię, doświadczał wizji. Między dźwiękami zakodował, że częściej spogląda na pierwszy but niż na drugi. A może na drugi niż na pierwszy. Nie, na pierwszy, dopóki ja tu nazywam, pomyślał. Jeb. – Co to jest? – zapytał bezgłośnie, a to sznurowadło pękło. W pierwszym bucie, a nie w drugim. Zaprawdę powiadam, w pierwszym. Rozglądnął się dookoła. Powoli zaczął rozróżniać dźwięki. Wyjąca syrena karetki pogotowia, piszczące hamulce ciężarówki, bicie kościelnych dzwonów i coś jeszcze. Jeb. Ulica, samochody, kępki trawy, ludzkie twarze. Widział dźwięki i obrazy, i z osobna widziane nie były dobre. Jeb. Podszedł do najbliżej stojącego człowieka. – Ta muzyka jest we mnie od zawsze. Jest w moich kościach, mięśniach i ścięgnach – powiedział przepraszająco. – Piękny mamy pogrzeb – odpowiedział tamten człowiek, który, gdy przyjrzeć mu się uważniej, okazał się być wielkim pająkiem, ubranym zgodnie z ostatnią młodzieżową modą. – Jesteś wielki jak drzewo – odparł pająkowi. – Tylko nie drzewo – odpowiedział pająk. – Z drzewa robi się szafoty, krzyże i trumny. – Zajebisty mamy pogrzeb – wtrącił stojący obok szerszeń, odmiennie niż pająk ubrany w schludny, czarny garnitur, białą koszulę i żółty krawat. – Jest rześko i chłodno, że widać na kilometr, słychać też, jak kopidół się uwija. – Widzisz na kilometr, bo masz oczu jak mrówek – powiedział do szerszenia. – Tylko nie mrówek – odpowiedział pająk raptownie. – Z mrówek robi się… A właśnie, co się robi z mrówek? – Nutellę i koka-kolę – powiedział stojący obok żuk, który wyglądał na niezwykle pewnego tego, co mówi. Był przyodziany w stylu retro, co w połączeniu z jego wydatnym brzuchem i sporymi rozmiarami sprawiało, że wydawał się szczególnie dystyngowany. – Bestialstwo! Martyrologia! Stwórzmy czym prędzej ruch oporu! – krzyknęli pająk i szerszeń. – Skąd wiesz? – zapytał żuka. – Odpierdol się od niego – warknął szerszeń. – Wiem, bo moje czułki mają kontakt z wiedzą, która jest kosmosem – odpowiedział żuk. Uczynił przy tym uspokajający gest kończyną czwartą, licząc od dolnej lewej, zgodnie z zegarem. – Zajebiście wykurwisty pogrzeb, zajebiście wykurwisty – dodał, rozglądając się dookoła i pocierając jednym z wolnych odnóży kark, którego w rzeczywistości nie posiadał, jako że żuki, nawet ubrane jak ludzie, nie mają szyi. – A i lokalizację będzie mieć nasz nieboszczyk niezgorszą – powiedział szerszeń. – Ano, niezgorszą – podchwycił pająk. – Mój wujek nieboszczyk leżał tak sobie właśnie przy alejce. Niepozornie, cichutko, nie rzucając się nikomu w oczy. Nie było między nami za życia ani zbytniego pokrewieństwa, ani nadzwyczajnej zażyłości, a jednak co roku znajduję go w święto nieboszczyków i palę mu świeczkę. Inni wujowie, z którymi żyłem o wiele lepiej, tyle szczęścia nie mieli, bo zalegli w rzędach mogił z dala od głównych arterii. – I co? – zapytali żuk i szerszeń. – I są notorycznie niedogrzani – zarechotali. Dopiero teraz uważniej rozejrzał się wokół siebie. Stał na cmentarzu pośród wielkiego tłumu. Postacie, poza wymienioną trójką, nie ruszały się. Wyglądało to pięknie, tak nienaturalnie, że aż naturalnie, tak nostalgicznie, że aż krzepiąco, jakby nieboszczycy przyszli 109 proza proza witać swojego kolegę, jakby istniało życie po życiu, które też kończy się śmiercią. Podwójny pogrzeb, podwójna stypa i kolejne życie. Niektórzy mieli ręce uniesione w geście triumfu. Patrzcie, nie siedzę, ale się trzymam. Ci przybyli na pogrzeb komunikacją miejską. Inni nie byli tak wyraziści, ale równie sztywni i nieruchawi. Kopalniana orkiestra dęta czyściła trąby, nie poruszając się. W kącie nekropolii był jeden, który się poruszał. Sztywno i miarowo. Człowiek z marmuru, połyskujący żelazem spod waciaka i beretu. Jeb. To był grabarz, który łopatą o kształcie liścia pogłębiał jakąś mogiłę. Jeb. To on robił za bęben. Jeb. Uderzenia łopaty głucho dudniły, mroźne powietrze dobrze niosło dźwięki. Jeb. Wtem wzrok Jana, bo tak miał na imię główny bohater, przykuła jeszcze jedna poruszająca się osoba. Była to kobieta, młoda i zapierająca dech w piersiach. Szła jak automat, dobrze wpisując się w panującą konwencję, choć wiatr, który rozwiewał grzywę jej ciemnych włosów, zaburzał powszechny bezruch i automatyzm. Miała brązowy, szczątkowy kożuszek i wąskie dżinsy. Była zgrabna. Tyle można było o niej pomyśleć, bowiem resztę zakrywało zimowe ubranie. Aż strasznie było marzyć, co też może znajdować się pod ubraniem. Na szyi miała żółtą apaszkę. – To królowa – wyszeptał pająk. – Zgroza, jaka jest piękna. – Zaszyłbyś się z nią w kokonie? Wyssałbyś z niej soki? – trącił go złośliwie łokciem szerszeń. – A ty, nie użądliłbyś jej? – zarechotał pająk. – A ty? – mnogość owadzich oczu spojrzała na niego zimno. – Patrzysz na nas z dezaprobatą. Czy przybyłeś tu pod postacią człowieka, aby nas dręczyć? – Nie – odpowiedział, wspominając czasy, kiedy owady były małe. Już wtedy się ich bał. – Nigdy nie zabiłem żadnego owada. – Tylko nie owada! – krzyknęli jak jeden trzmiel. – Jesteśmy takimi samymi ludźmi jak ty, tyle że z chityny, i zasługujemy na godne traktowanie. Domagamy się parytetów na listach wyborczych. – Wszyscy geniusze byli owadami – powiedział żuk. – Cykady ocaliły Rzym, kiedy gęsi łaziły w kółko i fajdały, jak to one mają w zwyczaju – dodał pająk. – Owad owada do sądu nie poda – wtrącił rozanielony tymi frazesami szerszeń. – Podobnież jak deszcz deszczowi do oka nie napada – powiedział pająk. Rzeczywiście, z nieba puścił się kapuśniak, a wszystkie trzy owady stały teraz obok siebie i patrzyły wzrokiem, który nie wróżył niczego dobrego. Szerszeń tarł bródkę, której co oczywista nie miał, pająk założył ręce na brzuchu i kołysał się do przodu i do tyłu na pozostałych odnóżach, a żuk ze spokojem konia trojańskiego gładził jedną ze swoich kosmicznych anten. – No dobra, podoba mi się, i to bardzo. – Jan poczuł, że się rumieni, a deszcz zmienił się w deszcz ze śniegiem. – Zimno już, jesień późna, nie powinniście spać? Czy to ja powinienem się obudzić?… – Niedoczekanie twoje, wieprzu! – krzyknęli w trójkę. – Zaraz, zaraz, czy to nie obraźliwe dla wieprzy? – poskubał się w brodę szerszeń. – No coś ty, dla wieprzy? W czasie, gdyśmy ocalały Rzym, nie bacząc na padające z niebios guano, świnie nie potrafiły nawet postawić prymitywnego chlewa – brzęknął obruszony żuk. – Dla wieprzy – zaniósł się śmiechem przypominającym chrumkanie pająk. – A czyj to właściwie pogrzeb? – zapytał człowiek. Pająk, który w tym czasie zaszedł go od tyłu, pchnął go mocno, wprost do wykopanego dołu. – Twój! – usłyszał jeszcze, ale nie mógł już rozpoznać głosu owada, który to powiedział. 2. Spadał długo, choć leciał tylko dwa i pół metra w dół, więcej przecież nie mógł, bo właśnie na tyle ustanawiały głębokość mogiły przepisy. Toteż nie był zdziwiony, kiedy dotykając ziemi, nawet się nie potłukł, a upadł zwyczajnie i prozaicznie na pupę. Zdziwienie ogarnęło go dopiero wówczas, kiedy zerknął w górę, bowiem zamiast nieba i wykrzywionych 110 w złośliwych grymasach szczękoczułków owadziej trójcy ujrzał ciemność. I to pomimo panującego w mogile mroku. Pomyślał, że widocznie ktoś na górze szybko zatrzasnął jakieś wieko, w czasie, kiedy spadał. Wstał i wyciągnął w górę ręce, prostując się aż po koniuszki palców. Nic. Stanął na palcach stóp i naprężył się jak podczas corannego przeciągania, tak, iż czuł, jak strzelają mu wszystkie kręgi po kolei. Także w ten sposób nie udało mu się dotknąć niczego, co przypominałoby konstrukcję zbitą z desek ani spód płyty nagrobnej. Widocznie ten grób musi mieć więcej niż przepisowe dwa i pół metra, pomyślał i wydało mu się to niezwykle dziwne. Rozglądnął się dokoła w poszukiwaniu jakichś wystających korzeni lub innych nierówności w ścianach jamy, które stanowiłyby udogodnienie dla jego rąk, jeżeli chodzi o możliwość wdrapania się po nich. W górze po lewej stronie namacał korzeń, który wydał mu się wystarczająco solidny, chwycił go więc mocno oburącz, wbił nogę obutą w żółty skórkowy but w ścianę i zaczął się wspinać. Kiedy tylko wykonał pierwszy zdecydowany ruch, przez owo zamaszyste przeniesienie ciężaru ciała na kończynę osadzoną we wnęce korzeń wyśliznął mu się z dłoni, a on sam znowu upadł. Jeb. Siedział na ziemi i rozglądał się wokół z ustami rozdziawionymi ze zdziwienia. Wpadł do dołu, a teraz sam przypominał otwartą studzienkę kanalizacyjną. Położył się na chwilę na wznak, by zebrać myśli trzepoczące mu w głowie jak stado ciem. Z pozycji horyzontalnej jeszcze raz potoczył wzrokiem dokoła, z wytężoną uwagą wpatrując się w każdy zakamarek jamy, w której się znajdował. Korzystał z tego, że oczy przyzwyczaiły się już do panujących ciemności. Jama była dosyć sferyczna. To akurat dobrze, pomyślał. Przypominała łono matki i koiła zmysły. Niby nic nadzwyczajnego, był tylko więźniem katakumb, jakich pełno w książkach i filmach, a jednak czuł się nieswojo. Pod ścianą jamy leżała niewielka buteleczka, ale w którym konkretnie miejscu, nie sposób było opisać, właśnie z powodu względnej sferyczności owej jamy. No bo gdzie tu ściana, a gdzie podłoga, gdzie zaczyna się prawa, a gdzie kończy lewa strona? Gdzie zatem leżała buteleczka? Tam, gdzie ją widział, choć trzeba przyznać, że z tą względnością jamy nie czuł się już aż tak dobrze – czuł się, jakby był w Edenie, ale przed nazwaniem rzeczy. Niewielka buteleczka, a konkretnie zero siedem. Przynajmniej tego relatywizm się nie imał. Wykonał ruch ciałem w kierunku flaszeczki, choć na dobrą sprawę wystarczyłoby wykonać ruch ręką. Wziął ją, otarł z oblepiającego szczelnie kurzu. Na buteleczce wygrawerowany był napis, a jego treść głosiła: „Wypij mnie”. Zastanawiał się, czy w buteleczce nie znajdują się jakieś trujące chemikalia, jakiś płyn o właściwościach zbliżonych do formaliny, konserwujących i zapobiegających deformacji zwłok, co nie byłoby wcale takie dziwne, zważywszy, że znalazł się w królestwie nieboszczyków. Po długim namyśle postanowił wypić, doszedłszy do wniosku, że napisy namawiające do konsumpcji nie kłamią, a jego położenie nie odbiega zanadto od tego, w jakim znajdują się 111 proza proza umarli – zresztą, Alicja też wypiła i nic takiego jej się nie stało. Trafił w sedno, w środku znajdował się napój na bazie alkoholu, słodki i relaksujący. Pociągnął jeszcze jeden, tym razem już większy, łyk. Rozejrzał się wokół siebie ponownie, bo tym razem przepełniał go optymizm. Zauważył z niemałym zdumieniem, że tymczasem ktoś przysiadł się do niego. Ktoś żółty i przytulny. – Kocham poprzez stulecia – zagadnął do nieznajomego, a tamten popatrzył na niego wzrokiem pełnym bezbrzeżnej wyrozumiałości i całego tego balastu, który tak zgodnie nazywamy człowieczeństwem, choć dokładnie takie samo spojrzenie potrafią wykrzesać z siebie psy, niedźwiedzie czy koty. – Pij, nie pierdol – odpowiedział mu tamten, a więc pociągnął kolejny łyk, po czym podał butelkę brzuchatemu żółtemu, z dziwnym poczuciem, że ostatnimi czasy podejrzanie wiele razy miał do czynienia z żółcią pod wszelkimi postaciami. – Podziękował – usłyszał w odpowiedzi, po czym to przybysz z krainy cieni wziął haust, uprzednio wytarłszy szczyt butelki ręką bez palców. – Wiesz, po czym można rozpoznać, że ktoś jest zły? – Niestety, nie mam pojęcia – odpowiedział mu smętnie Jan, zauważywszy z pewnym niezadowoleniem, że opluł sobie brodę. Trzeba liczyć na zbawczą moc ciemności, pomyślał. – A ty wiesz? – Wiem. Wiem to stąd, że tropię ludzki fałsz, a że tropię go dobrze, wynika z faktu, że z natury jestem pesymistą. – Z czego wnosisz, że tak jest? – zapytał z duszą na ramieniu, obawiając się, że za tak otwarcie i bezczelnie postawione pytanie grozić mu może kolejne strącenie w czeluść, jeszcze głębszą, być może mającą bezpośrednie połączenie z piekłem. – Bo ilekroć przewiduję, że dostanę od życia wpierdol, dostaję – powiedział, gładząc z zadowoleniem wąs, który pojawił się nie wiadomo skąd, a może wysypał nie wiadomo kiedy. – A dostaję dosyć często, bowiem, muszę to przyznać nie bez dumy, jestem prawdziwym i sumiennym pesymistą. Pij, nie pierdol – powiedział, bo umknął jego uwadze fakt, że to on jest autorem tej przemowy. – Opowiem ci historię – dodał po chwili, kiedy otarł już łapą usta. – Jakub jestem – przedstawił się, wyciągając w kierunku Jana oślinioną rękę. – Pij, nie pierdol – powiedział, wziął jeszcze jeden łyk i podał naszemu bohaterowi butelkę. – To miód, półtorak – rzekł na wszelki wypadek, uznając, że w spojrzeniu jego rozmówcy kryje się nieme pytanie. – Powiedziałeś, że wiesz, po czym można rozpoznać, że ktoś jest zły – powiedział Jan, bo rzeczywiście był ciekaw odpowiedzi na tak postawione pytanie. – Wybacz, że cię ponaglam lub, nie daj Boże, przerywam jakiś ważny wątek, ale bardzo mnie to interesuje, gdyż w pracy swojej często spotykam się ze złem w najczystszej postaci. – A gdzie pracujesz? – Jestem kontrolerem biletów. – Pij, nie pierdol – Jakub podał mu znów butelkę, wcześniej wygospodarowując jednak godziwą porcję miodu dla siebie. – Zło można poznać po tym, że jeden ktoś jest zły z całej rodziny, na przykład jedno z trojga rodzeństwa. Wtedy widzimy, że nie jest to efekt złego wychowania. – Dobrze, ale, pojmujesz, ja chciałbym się nauczyć rozpoznawać zło profilaktycznie, nie przeanalizowawszy zawczasu całej sytuacji rodzinnej delikwenta. Czy to możliwe? – A to w takim razie po tym, że wyrządza zło dla poklasku, bo czuje się wówczas w swoim żywiole, przy czym, zauważ, nie z konformizmu, dla przypodobania się, jeno dla samego faktu, by inni okazali mu podziw, bo najczęściej nic innego nie wychodzi mu już tak dobrze. Ktoś jest zły, bo nie ma wyboru. Oczywiście, można by tutaj się zastanawiać, co było w jego wypadku pierwsze, ów brak wyboru wynikający ze ścisłego ukierunkowania przy poczęciu czy też może mamy tu do czynienia z jakimś syndromem zatrzaśniętej za sobą furtki; ktoś wybrał zło raz i później już musi się tego trzymać. – A czy jeszcze jakoś? Bo mi chodziłoby o jakiś niezawodny mechanizm w rodzaju wewnętrznego wykrywacza zła. 112 – Można jeszcze spróbować rozpoznawać po tym, że komuś sprawia autentyczną przyjemność krzywdzenie innych, czyli mówiąc inaczej, liczą się intencje. Dzieci są urodzonymi okrutnikami, ale na ogół wyrządzają krzywdę z konformizmu, nie odróżniając dobra od zła, wierzą w to, że ten, który przy pomocy siły, kosztem innych wywalczy sobie uprzywilejowaną pozycję, nie może się mylić. Coraz częściej złe są również bajki dla dzieci, ale nie te opowiadające o złu, ale te niepozwalające go wyraźnie wyróżnić. Przy czym większość dzieci wyrasta z tego bez szwanku, po tym jak przekonują się, że istnieją inne sposoby zdobycia prestiżu, obarczone mniejszym ryzykiem. Ale niektóre dzieci, niektóre dzieci już wtedy są prawdziwymi skurwysynami. Tak właśnie, skurwysynami. Pociąga je zło w najczystszej postaci, czy to jako szatan, czy czysta dominacja pozwalająca eksperymentować, z wysmakowaniem szukać, gdzie znajdują się granice samego pojęcia zła. – Ale mnie chodzi o jakiś bardziej niezawodny sposób, który by pozwalał stwierdzić, że ktoś jest zły, zanim, dajmy na to, poproszę go o bilet? Czy zło można mieć wypisane na twarzy? – Obawiam się, że nie. Trzeba ludziom pozwolić działać, a czasami prowokować. Niektórzy do wyrządzonego zła przyznają się dopiero na torturach. Pij, nie pierdol. – Na torturach? – zapytał, krztusząc się napitkiem. – Opowiem ci pewną historię. A jest ona z niezawodnie pewnego źródła. Jak pewna jest to informacja, niech świadczy fakt, że posiadłem ją przy wódce – zawiesił na chwilę głos, by dodać niezbędnej powagi dalszej części wypowiedzi. – Otóż w… zresztą, nieważne, mniejsza o to gdzie, bo to przecież mogło zdarzyć się wszędzie. W człowieku pojawiły się mordercze instynkty, przy czym, uważasz, mówię o pojedynczym ludzkim egzemplarzu, a więc o złym, a nie o złu w ogóle. I on, proszę ja ciebie, zabił kogoś, bodajże swojego kamrata, a że był zły i chytry, bo inteligencja i zło w najczystszej postaci często idą ramię w ramię, zwłoki poćwiartował, kości rozpuścił we własnej piwnicy w chlorze, który zresztą ukradł z zakładu pracy, zaś mięso… Właśnie, mięso – tu docieramy do sedna i to jest właśnie najlepsze w całej tej historii – on, bracie, mięso zmielił i potem przez więcej niżeli tydzień chodził do pobliskiego sklepu garmażeryjnego i kupował po kilogramie mięsa, po czym przynosił je do domu, brał kilo mięsa swojej ofiary i odnosił do sklepu, mówiąc, że chce je oddać, bo jest zepsute. I oni przyjmowali je, oddając mu pieniądze. – Czyli jeszcze w dodatku na tym zarobił. – Daj spokój, grosze to były jakieś, zresztą sklep też wyszedł na swoje, bo potem normalnie to mięso jeszcze raz sprzedawał, bynajmniej nie po obniżonej cenie. Wszyscy jakoś w ten sposób wyszli na swoje. – Daj spokój, dosyć już tego zła – powiedział Jan, czując, jak zbiera mu się na wymioty. Jednocześnie usłyszał jakiś niepokojący szelest, coś jakby tupot milionów małych stóp. Rozejrzał się wokoło i poczuł, jak krew zamarza mu w żyłach. Wokół pełno było mrówek. Stały na dwóch tylnych odnóżach, przyglądając im się bacznie i strzygąc czułkami. Z tyłu napływały coraz to nowe szeregi owadów. – To on – powiedziała mrówka, która szła na czele pochodu i wyglądała na najbardziej rozgarniętą. Widząc, że Jan kuli się i stara zapaść w sobie, poruszyła z dezaprobatą żuwaczkami. – Nie ty, idioto, tylko on – wskazała na Jakuba – Faraon. – Przyszłyście po swojego władcę, mróweczki – rzekł Jakub z rzewną miną. – Już się z wami zabieram – powiedział, biorąc butelkę pod pachę. – Już się bałem, że będę musiał wracać na piechotę. – Kiedyś będziesz – powiedziała zgryźliwie najpierwsza z mrówek. – Znowu nam uciekłeś. Co ty właściwie wyprawiasz? Na co ty, kurwa, liczysz? Zostawimy cię kiedyś, koniec końców, i będziesz się sam wlókł na tych swoich tłustych dwóch odnóżach – prychnęła z pogardą, spoglądając wszystkimi oczami na jego dwie tłuściutkie, krótkie i porośnięte żółtym meszkiem nóżki. – Pozwól, że ci się przedstawię, jestem faraonem, a to są moje mrówki – Jakub wykonał ręką zamaszysty gest, zataczając się mocno. 113 proza proza – Jesteś faraonem? – zapytał Jan, bijąc mu mimowolnie pokłon, o którym będzie kiedyś mówił, że się przewrócił, bo był pijany – przecież ty nawet nie jesteś mrówką. – Mój drogi, mrówką się bywa, zaś faraonem się jest ze względu na błękitną krew, a przede wszystkim na układy bądź znajomość mechanizmów. – Butelka zostaje – powiedziała groźnie mrówka, a Jakub odłożył ją nad wyraz niechętnie. – Nic nie umknie waszym owadzim oczom. Czy po to daliśmy wam inteligencję, abyście nas dręczyły? Dobra, kładę się już, kładę – powiedział wyraźnie speszony Jakub, bo w pewnych żenujących sytuacjach nawet alkohol nie pozwala nadrabiać pewnością siebie. Położył się na mrówkach na wznak. – Jeszcze się policzymy, wy kurwy, odpokutujecie mi tę zniewagę. Mrówki uniosły Jakuba na małych owadzich grzbietach, prawie w ogóle nim nie kołysząc, co nie przeszkodziło mu niemal od razu usnąć. – Pij, nie pierdol – rzucił jeszcze przez sen na odchodne, co najpierwsza z mrówek skwitowała słowami: – Skaranie boskie z takim przełożonym. Jan podniósł butelkę i pił, bo nic innego mu nie pozostało. Pił i pił, i pił, czując, jak rosną mu organy, i to w takim zawrotnym tempie, że aż bał się, że pęknie. Rósł tak i rósł, aż usnął, zaś rano obudził się z zadowoleniem, że nie urósł aż tak bardzo. Tylko jego umysł urósł bardzo, uciskając na głowę, która bolała go niemiłosiernie. 3. Pomimo tego że głowa chciała mu pęknąć na milion kawałków, uwalniając jakieś zalęgłe w niej bóstwo, którego życie płodowe dokonuje się w czaszce, a wody płodowe wymagają wysokiego stężenia alkoholu i pomimo tego że całe ciało na wszelkie sposoby, na jakie powłoki cielesne potrafią, wysyłało mu sygnały, by jeszcze leżał, wstał i rozejrzał się. Chwilę to trwało, nim zdołał skalibrować wzrok, następną chwilę musiał poświęcić na naukę techniki obracania głową. W końcu czując, że nie da rady w ten sposób, zdecydował się okręcać wokół własnej osi, wolno, wolniuteńko, wooooolniej. Tylko w ten sposób mógł to zrobić, bo inaczej od razu czuł wstrętny posmak w ustach. To najprawdopodobniej miód domagał się powtórnego przyjścia, choć mogło być i tak, że płód zrobił kupkę – zdążył pomyśleć, nim rzeczywiście paruzja nastąpiła. Zarzygawszy większą część jamy, postanowił, że nie ma się już dłużej co zastanawiać, zgodnie ze starodawną maksymą: komu w drogę, temu czas. Postanowił tak, bo nikt nie lubi czekać w grobie, tym bardziej pełnym wymiocin, a on, nie dość, że nie wiedział, ile potrwa nadejście ostatecznego sądu, to jeszcze w dodatku nie miał pewności, czy na pewno jest martwy. Rozglądając się, nie mógł zauważyć korytarza, którym wyniesiony został faraon Jakub. Natychmiast przypomniało mu się, co czytał o piramidach i doszedł do wniosku, że musi istnieć jakaś tajemnicza ściana uruchamiana zapadką. Nic na to nie poradzę, trzeba zacząć macać ściany wkoło siebie. Tak właśnie pomyślał i tak zrobił. Obracając się jeszcze wolniej, zaczął centymetr po centymetrze głaskać i opukiwać ściany. W pewnym momencie namacał korzeń, który, gotów był przysiąc, wczoraj urwał się pod jego ciężarem. Ze zdumienia zachwiał się i klapnął na tyłek, prosto w wymiociny. Tylko tego było mi trzeba, wyjdę z grobu i będę śmierdzieć niczym Łazarz, pomyślał. Już sobie wyobrażał szum medialny wokół siebie, trzaskające flesze, kneblujące usta mikrofony, kamery z ich cyklopowym okiem oraz cycate i dupiaste reporterki i mimozowatych dziennikarzy, nie zważających na nic poza tym, jak sprzedawać się będzie taki news – ale natychmiast przyszło otrzeźwienie. Przecież na górze miast na ludzi, może natknąć się na owadzią trójcę, a ten smród gotów przyciągnąć jeszcze jakieś muchy, grube, czarne i tłuste, z tych, co to zlatują się do wszelkiej maści smrodu i tego, co gnije. Obmacawszy ściany jeszcze raz i nie znalazłszy żadnego korytarza ani wejścia do jamy, doszedł do wniosku, że nie będzie mieć jednak innego wyjścia, jak wydostać się przez wlot mogiły, czyli zmartwychwstać w sposób klasyczny. Wytarł zawilgocone od potu dłonie o tylne kieszenie spodni, co, jak od razu sobie przypomniał, było błędem, więc wytarł raz jeszcze, tym razem w nogawkę, i chwycił 114 korzeń. Teraz naparł na niego z całej siły, odpychając się mocno jedną nogą od podłoża, podczas gdy druga tkwiła w niewielkim występie ściany. I znowu Trafalgar, zdążył pomyśleć jeszcze, lecąc na złamanie kości ogonowej na ziemię. Nie wiadomo, ile czasu leżał bez przytomności i nie wiadomo, co go wytrąciło z tego błogiego, zważywszy na to, w jakim był wcześniej, stanu. Teraz już raźniej mógł się rozglądać po jamie, bo głowa bolała go o połowę mniej niż poprzednio, czyli, biorąc pod uwagę to, jak bardzo bolała go jeszcze kilka chwil wcześniej, teraz czuł się naprawdę błogo. Zauważył, że w ścianie znajduje się korytarz, wcześniej niedostrzeżony, choć istniało też uzasadnione podejrzenie, że to przesunięcie korzenia mogło uruchamiać mechanizm. Pozbierał się szybko, całkiem trafnie rozumując, że skoro przejście pojawiło się, może zniknąć lub, według drugiej teorii, skoro się niespodziewanie otwarło, może się szybko zamknąć. Zagłębił się w tunel, stąpając ostrożnie i rozglądając się bacznie, by nie umknął mu żaden szczegół, który mógł zdecydować o całym jego życiu po życiu. Uważnie patrzył pod nogi, gdyż zdawało mu się, że widzi wyraźnie odciski licznych mrówczych nóżek oraz leżące bezładnie listowie. Pochylił się, przyświecając sobie telefonem komórkowym, o którym przypomniał sobie jakiś czas temu, po tym, jak trzeci raz upadł. Skoro nie ma tutaj, na tym zadupiu, a właściwie poddupiu, zasięgu, niech przyda mi się nasz dorobek cywilizacyjny chociaż na tyle. Mrówki zostawiły ten ślad czy raczej ktoś wlókł tędy nieboszczyka, zastanawiał się, patrząc na podłoże i idąc za znakami, gdy wtem przydzwonił w coś twardego, ale organicznego. Tym czymś było drzewo, które znacząco spowolniło jego jednoosobowy pochód, a właściwie położyło mu kres. Na tyle by było mojej księgi drogi, pomyślał, zaś drzewo wydało w tym czasie przeciągły jęk. Właściwie korona, bo przecież nie korzenie, gdyż byłoby to dziwne, tak jakby człowiek przemawiał, używając do tego stóp. Odskoczył na więcej niż metr, w locie napawając się swoją wiedzą na temat zwyczajów drzew, którą posiadł prawdopodobnie przez iluminację. – Wierzę w sprawczą moc słowa – powiedział nieśmiało, kiedy już wylądował i stał w bezpiecznej odległości. – Co? – zapytało mało kurtuazyjnie drzewo. – Wierzę w sprawczą moc słowa – powtórzył Jan, tym razem głośniej. – Nie słyszę, mów mi do dziupli – powiedziało drzewo, na co Jan podszedł bliżej i nieśmiało przytknął usta do dziupli, która znajdowała się na wysokości jego twarzy, jeśli tylko stanął na palcach. – Wierzę w sprawczą moc słowa. – Ale do tej z przodu, a nie do tej poniżej pleców – teraz dopiero odskoczył jak oparzony. Drzewo pokładało się ze śmiechu, co oznaczało ni mniej, ni więcej, że szumiało, a na jego głowę posypał się deszcz liści. No tak, mamy przecież jesień, zdobył się na refleksję. – Mam tylko jedną dziuplę i nie posiadam dupy. Wybacz ten żart fekalny, ale czasem trudno się powstrzymać – nie przestawało rechotać drzewo, ale po chwili spoważniało. – Nie mam dupy, więc nie mogę nawet dać dupy, choćbym chciał – po tym sformułowaniu zorientował się, że ma do czynienia z nim, czyli z drzewcem. – Nie łam się, jakeś drzewo, bo to niezdrowo – powiedział Jan, nieomylnie wyczuwając przygnębienie rozmówcy. – Bardzo śmieszne – w odpowiedzi usłyszał potwierdzenie swojej tezy. – Czemuś taki smutny? – zapytał Jan, zapominając wyraźnie, że obaj znajdują się po drugiej stronie wieka. – Jesteś na Fejsbuku? – zapytało drzewo. – Albo na Naszej Klasie? – Nie. I nie chcę być. – Coś dziwnie wierzysz w tę sprawczą moc słowa – drzewo coraz głębiej zapuszczało korzenie swojej podejrzliwości. – Zresztą, rób, jak uważasz. Gdybyś był, to może ktoś z twoich szanownych znajomych poinformowałby cię, że dziś właśnie był pogrzeb. Nie żyje. – Mój Boże! – wykrzyknął Jan, zastanawiając się, czy aby czasem nie chodzi o niego. – Ale kto? – Jak to kto! Jak to kto! – drzewiec nie posiadał się z oburzenia. – Jak nie wiesz kto, to się głupio nie pytaj. Nikt. 115