W grudniu 1997 roku w wieku 24 lat urodziłam syna Mateusza
Transkrypt
W grudniu 1997 roku w wieku 24 lat urodziłam syna Mateusza
W grudniu 1997 roku w wieku 24 lat urodziłam syna Mateusza. Ciąża (poza cukrzycą ciążową, która ustąpiła po urodzeniu dziecka) przebiegała prawidłowo aż do 36-tego tygodnia, kiedy to podczas badania USG stwierdzono znaczne odchylenie długości kości udowej w stosunku do średnicy główki płodu. Badanie trwało długo. Lekarze wypytywali mnie między innymi o to, czy w najbliższej rodzinie jest ktoś bardzo niskiego wzrostu. Takich osób nie ma ani u mnie w rodzinie, ani u męża. Badania wykonane już po narodzinach w Centrum Zdrowia Dziecka, w Instytucie Pediatrii UJ w Krakowie oraz w Poznaniu wykazały, że moje dziecko jest chore na dysplazję wielonasadową lub hypochondroplazję z bardzo dużymi przykurczami w stawach: łokciowych, kolanowych, skokowych oraz w nadgarstkach. Gdy na początku 1999 roku zorientowałam się, że jestem znowu w ciąży (mimo stosowania środków antykoncepcyjnych), udałam się do poradni K. Przedstawiłam lekarce ginekolog swoją sprawę. Opowiedziałam o niepełnosprawności syna i o swoich innych kłopotach zdrowotnych, które mogłyby się pogłębić, gdyby ciąży nie usunięto. Pani doktor stwierdziła, że są to uzasadnione powody do przerwania obecnej ciąży. Powiedziała jednak, że ponieważ sama nie może wydać takiej decyzji, skieruje mnie do poradni konsultacyjnej do doktora L. P. Poradziła, abym szybko udała się do niego do szpitala, bo liczy się czas. Zgodnie z radą pani doktor, poszłam tam od razu. Był piątek. Gdy po dwóch godzinach oczekiwania na doktora L.P. przedstawiłam mu krótko na korytarzu (do gabinetu nie zostałam wpuszczona) sprawę, z którą przyszłam, usłyszałam, że zarówno ja, jak i lekarka, która mnie do niego skierowała, mówimy bzdury, gdyż coś takiego jak aborcja w Polsce nie istnieje. Zwróciłam mu uwagę, że nie tylko on w tym mieście kończył studia i poprosiłam, żeby ze mną normalnie porozmawiał. Kazał mi poczekać. Potem poprosił mnie do gabinetu i dowodził, że nie musi mi poświęcać czasu, ponieważ mam nieaktualne skierowanie. Rzeczywiście, lekarka z poradni K nie wystawiła mi skierowania w książeczce RUM, bo przychodnia nie miała jeszcze odpowiedniej pieczątki. Obiecała jednak, że zaraz na początku następnego tygodnia wypisze mi je prawidłowo. Moje wyjaśnienia na nic się nie zdały. Drugim nieprzyjemnym wątkiem rozmowy było dowodzenie mi, że jestem osobą niespełna rozumu, skoro uważam, że w Polsce można legalnie dokonać aborcji. Po skończonej rozmowie, w czasie której zachowanie lekarza znacznie odbiegało od przyjętych norm, udałam się do części administracyjnej szpitala i uzyskałam od radcy prawnego kopię Dziennika Ustaw nr 139 z 4 grudnia 1996 roku, zawierającego ustawę o dopuszczalności przerywania ciąży. Po zapoznaniu się z nią postanowiłam wystąpić oficjalnie o umożliwienie mi przerwania ciąży z kilku powodów. Po pierwsze, mimo że nie miałam jeszcze wyników badań genetycznych, istniało duże prawdopodobieństwo, iż choroba syna naszego pierwszego dziecka - jest warunkowana genetycznie. Mogły o tym świadczyć występujące u niego duże przykurcze w stawach, które nie są klinicznie obserwowane w hypochondroplazji. Po drugie, mąż urodził się i wychował w Płocku. Rodzi się tam obecnie więcej dzieci niepełnosprawnych niż na Śląsku. Przyczyną może być destrukcyjny wpływ zanieczyszczenia środowiska na kod genetyczny dojrzewającej osoby. Ale nawet jeśli choroba nie jest uwarunkowana genetycznie, to odpowiadają za nią chromosomy mężczyzny i wraz z jego wiekiem wzrasta ryzyko, że wystąpi ona u dziecka. W pisemnym wniosku powołałam się również na możliwość przerwania ciąży ze względu na własny stan zdrowia. Rozwiązanie pierwszej ciąży nastąpiło przez cesarskie cięcie z powodu moich kłopotów ze stawami biodrowymi i ryzyka pęknięcia macicy. Przeszłam cztery operacje stawów biodrowych, a moja otyłość (w momencie zajścia w ciążę ważyłam 120 kg) źle wpływa na ich funkcjonowanie. Każdy dodatkowy kilogram, o który przytyłabym w ciąży, mógł doprowadzić do trwałego uszkodzenia jednego lub nawet obu stawów biodrowych. Właśnie z powodu otyłości lekarze po pierwszym porodzie zabronili mi zachodzić w kolejną ciążę: gojenie się rany tak mocno otłuszczonej przebiega znacznie wolniej. Kolejna ciąża mogłaby spowodować nadmierne rozciągnięcie macicy, prowadzące do "pęknięcia" na cięciu. Także lekarze diabetolodzy w Bydgoszczy ostrzegali mnie, że moja otyłość i kolejna ciąża mogą spowodować szybsze pojawienie się cukrzycy stałej. Ta choroba bardzo by mi utrudniła życie. Jestem nauczycielką i z cukrzycą nie znalazłabym pracy w zawodzie (ze względu na konieczność przyjmowania regularnych posiłków i zastrzyków). A przecież przy niepełnosprawnym dziecku każda - choćby najmniejsza kwota pieniędzy - jest niezbędna i natychmiast wykorzystywana. W swoim piśmie powołałam się również na trudności finansowe. Nie wiedziałam jednak, że w 1997 roku Sejm uchylił możliwość przerywania ciąży z powodu trudnej sytuacji materialnej kobiety. W poniedziałek z pismem i wystawionym już prawidłowo skierowaniem z poradni K udałam się ponownie szpitala, do doktora L.P., któremu dodatkowo pokazałam kopię ustawy o dopuszczalności przerwania ciąży. Pan doktor - ordynator oddziału ginekologicznopołożniczego szpitala w Łomży - bardzo się zdziwił, że taka ustawa istnieje - zostawił sobie nawet jedną kopię. Przeprowadził badanie USG oraz zwykłe badanie ginekologiczne. Na podstawie obydwu stwierdził, że jestem we wczesnej ciąży, i dodał, że nie mam podstaw do przeprowadzenia aborcji, gdyż nie mam wyników badań genetycznych. Moje wyjaśnienia znów były daremne. Usłyszałam, że jestem osobą niezrównoważoną, histeryczką, że mój syn jest zdrowy, a ja wymyśliłam sobie jego chorobę, żeby się "pozbyć" kolejnej ciąży. Dowiedziałam się, że lekarzem jest on, a nie ja, i do niego należy ustalenie, czy moje dziecko jest zdrowe czy nie. Pan doktor w ogóle nie przeczytał podania, nie obejrzał ani jednego zaświadczenia lekarskiego! Mówiłam mu, że brat męża ma również niepełnosprawną córkę (wtedy nie wiedziałam, że nie ma to związku z chorobą mojego syna), ale usłyszałam odpowiedź, że to w ogóle nie ma znaczenia. Tymczasem wiem, że lekarz w takim przypadku jak mój powinien pytać o choroby lub defekty w najbliższej, a często i w dalszej rodzinie. Mówiłam również o tym, że mąż pochodzi z Płocka. W odpowiedzi usłyszałam obelgi i pytanie: "Kto pani kazał zachodzić w ciążę? Może ja?" Kiedy nie pomagały żadne argumenty, poprosiłam o skierowanie na badania prenatalne Jednak odpowiedź lekarza była jednoznaczna: "Pani pierwsze dziecko jest zdrowe i drugie też będzie zdrowe. W związku z tym nie widzę potrzeby kierowania pani na takie badanie." Ponieważ w mojej książeczce RUM był wpis od lekarza, że muszę być pod stałą kontrolą Poradni Konsultacyjnej, zapytałam, dlaczego. Usłyszałam, że jest to ciąża wysokiego ryzyka. Na moje pytanie, co jest przyczyną tego wysokiego ryzyka, padła odpowiedź -"nie musi to pani interesować." Wiedziałam z różnych pism dotyczących wychowania i pielęgnacji dziecka oraz praw kobiet w ciąży i młodych matek, że badania prenatalne przeprowadza się u kobiet po 35 roku życia oraz u młodszych, które urodziły poprzednie dziecko z jakąś wadą, która mogła mieć podłoże genetyczne. Udałam się więc do dyrektor szpitala do spraw lecznictwa celem ustalenia swoich praw do badań prenatalnych. Gdy powiedziałam, że odmówiono mi skierowania, odrzekła, iż nie może zmusić lekarza do żadnej decyzji. A nawet gdyby takie badanie wykazało chorobę płodu, to i tak nikt nie wykonałby zabiegu. W związku z tym nie ma sensu kierować mnie na tak kosztowne badanie. Podała mi przykład pani, u której badania prenatalne wykazały chorobę płodu i która dostała pozwolenie na przerwanie ciąży. Z tego powodu szpital miał same kłopoty. Musiał w całej okolicy szukać lekarza, który podjąłby się tego zadania. Znaleziono go dopiero w Białymstoku i nie obyło się przy tym bez trudności. Wydanie mi takiego skierowania, według niej, mogło w razie choroby płodu narazić znowu szpital na kłopoty. Wyszłam od pani dyrektor i z niepokojem czekałam na dalszy przebieg ciąży. W międzyczasie w Telewizji Białystok przedstawiono prowadzoną na żywo dyskusję na temat reformy służby zdrowia. Dodzwoniłam się tam i zadałam pytanie na antenie: "Czy lekarz ginekolog miał prawo odmówić mi wykonania badań prenatalnych, jeżeli w wieku 24 lat urodziłam pierwsze dziecko niepełnosprawne?" Usłyszałam, że lekarz nie tylko nie miał prawa odmówić mi tego badania, ale sam powinien był mi je zaproponować. We wrześniu dostałam w poradni K skierowanie do szpitala. Podczas przeprowadzonego tam badania USG uwidoczniła się już dysproporcja między długością kości udowej a średnicą główki. Wpadłam w histerię, gdyż dotarło do mnie, że zostanę matką DWÓJKI NIEPEŁNOSPRAWNYCH DZIECI. GDYBY NIE NIEKOMPETENCJA PANA DOKTORA L.P., MIAŁABYM TYLKO JEDNO. Zaraz potem poproszono mnie do gabinetu na rutynowe badanie ginekologiczne. Ponieważ jednak miał mnie badać doktor L.P., mimo, że tydzień wcześniej dyrektor szpitala przy-chyliła się do mojej prośby, aby zrobił to inny lekarz, nie wyraziłam zgody. Zaraz potem udaliśmy się z mężem do gabinetu pani dyrektor. Gdy powiadomiłam ją o niepokojących wynikach badań USG, powiedziała, że nie wykazało ono żadnych wad i nieprawidłowości, a moje dziecko będzie zdrowe. Podała mi przykład jakiejś kobiety ze swojej rodziny, u której badanie USG wykazało nieprawidłowości w rozwoju płodu, a dziecko urodziło się zdrowe. Mówiła to kobieta w zaawansowanej ciąży rodzicom, którzy już raz przeżyli dramat - też wtedy mieliśmy nadzieję, że są to błędy w obrazie USG. Ale czy można się łudzić po raz drugi, gdy rozwój kości udowej zatrzymał się dokładnie w dwudziestym czwartym tygodniu ciąży, tak jak za pierwszym razem? Czy ta kobieta miała sumienie patrzeć nam w oczy i tak kłamać? Czy powinna piastować wysokie stanowisko zastępcy dyrektora do spraw lecznictwa? Wraz z wypisem ze szpitala otrzymałam skierowanie do Białegostoku. Tam lekarz, po przeprowadzeniu wywiadu, poinformował nas, że mam 50% szansy na urodzenie zdrowego dziecka i tyle samo na urodzenie chorego. Wykonał również badanie USG, które wykazało znaczne (siedmio-tygodniowe) różnice w rozwoju kości udowej i średnicy główki. Zaznaczył jednak, że istnieje jednoprocentowa szansa pomyłki. Ta wiadomość załamała mnie i mojego męża: DWOJE NIEPEŁNOSPRAWNYCH DZIECI. W październiku zostałam przyjęta na Oddział Patologii Ciąży w szpitalu w Białymstoku. Przeprowadzone tam kolejne badanie USG (nagrywane na kasetę wideo) potwierdziło bardzo duże dysproporcje w rozwoju kości długich w stosunku do reszty ciała dziecka. Ze względu na to zostałam przeniesiona na oddział patologii ciąży do Szpitala PSK w Białymstoku, gdzie 27 października urodziłam przez cesarskie cięcie drugie dziecko - córkę - u której stwierdzono tę samą chorobę co u syna. Choroba dzieci jest odmianą achondroplazji, przebiegającą w zaostrzony sposób. U moich dzieci oprócz tego, że kości długie mają wadliwą budowę i nie rosną, występują inne dolegliwości: deformacja stawów i ich ciągłe bóle nasilające się nocą, deformacja klatki piersiowej, skrzywienie kręgosłupa, częste choroby układu oddechowego związane ze zmniejszoną pojemnością płuc, a co za tym idzie - nieprawidłowe dotlenienie organizmu. U 70% chorych wystąpiły również problemy z przyswajaniem wiedzy i ze znaczną nadpobudliwością. To tylko niektóre z dolegliwości towarzyszących tej chorobie. Dla nas, rodziców, ta ciężka i nieuleczalna choroba dwójki dzieci stanowi ogromne obciążenie - zarówno finansowe, jak i psychiczne. Nie mogę iść do pracy, gdyż dzieci wymagają stałej opieki i rehabilitacji. Pensja męża - nauczyciela kontraktowego - jest niska i nie wystarcza na podstawowe wydatki domowe. Zasiłki pielęgnacyjne są tak małe, że nie są w stanie wiele pomóc. Gdy, na przykład, chcieliśmy wraz z mężem złożyć podanie do PFRON-u o pomoc w sfinansowaniu zakupu samochodu, który w naszej sytuacji jest niezbędny, dowiedzieliśmy się, że jakąś szansę mają tylko rodzice niepełnosprawnych dzieci w wieku szkolnym. A przecież my musimy wozić dwoje chorych dzieci do lekarza oraz jak najczęściej na basen i na rehabilitację. Syn mógłby od września iść do przedszkola dla dzieci niepełnosprawnych, ale nie pójdzie, gdyż przedszkole jest na drugim końcu miasta. Dowóz autobusem nie wchodzi w grę, bo przecież muszę zostać z drugim dzieckiem, a mąż w żaden sposób nie zdąży zawieźć tam syna i pojechać na drugi koniec miasta do pracy. Wniosek jest prosty: moje dzieci są nie tylko pokrzywdzone przez los z powodu choroby, ale również przez ludzi (może system?), którzy nie dają im szans na w miarę normalne życie. Choroba jest bardzo rzadka. Powinniśmy dojeżdżać do lekarzy w Warszawie, Krakowie i Poznaniu. Z powodu braku samochodu musieliśmy zrezygnować z wizyt w Krakowie, a pozostałe ograniczyć do jednej w roku. Kolejnym problemem jest uzyskanie przez nas mieszkania. Chyba nigdy nie będziemy mieli własnego. Takich rodzin jak nasza nie stać na odkładanie pieniędzy, gdyż każdy grosz idzie na dzieci. Nawet w uchwałach Rady naszego miasta nie ma żadnego zapisu, który mógłby nam pomóc w jego uzyskaniu. Obecnie korzystamy z mieszkania użyczonego przez osobę o dobrym sercu, ale nie wiemy, kiedy będziemy musieli się przeprowadzić i dokąd. Nasz obecny lokal ma około 32 m2 - jak zatem można mówić o rehabilitacji czy przystosowaniu go do potrzeb chorych dzieci? Powinny w nim być specjalne meble: niewysokie, z wysuwanymi blatami, odpowiednie krzesła o niskich nogach i wysokich oparciach, przystosowana łazienka (nisko osadzony zlew, niska muszla klozetowa, specjalne wejście i wyjście z wanny, której nie można zastąpić prysznicem, gdyż jest potrzebna do ćwiczeń w wodzie). Moje dzieci nie są i nie będą w stanie same otworzyć drzwi, zadzwonić z domofonu ani dokonać tak prozaicznej czynności jak otwarcie okna. Pomijam potrzebę dostosowywania każdego ubrania czy zamawiania obuwia u szewca - z powodu deformacji stawów dzieci nie zawsze możemy kupić dla nich odpowiednie buty. Dzieci powinny mieć kontakt ze zdrowymi dziećmi i z psychologiem. Ostatnio w telewizji usłyszałam mądre zdanie: "w rodzinie, gdzie są chore dzieci, chorzy są także rodzice, gdyż im też potrzebna jest pomoc, szczególnie duchowa lub wsparcie innych osób czy psychologa." Nikt się jednak nie interesuje takimi rodzinami jak nasza. Mało tego, często z powodu nietolerancji jesteśmy wytykani palcami lub ośmieszani. Ostatnio usłyszałam na przykład, że nasze dzieci są chore, gdyż my "kończyliśmy studia i na pewno zażywaliśmy narkotyki, to teraz mamy". Wiemy, że to nieprawda, ale co pomyślą sobie inni ludzie lub inne, zdrowe dzieci? W naszym społeczeństwie nie porusza się tematów osób niepełnosprawnych w wymiarze wystarczającym dla uświadomienia społeczeństwa. Nadal spotyka się bariery architektoniczne przy wejściach do większości urzędów, biur czy sklepów; nawet przyciski w windzie są za wysoko dla moich dzieci. Nie wiem, czy kiedykolwiek znajdą one jakąś pracę, gdyż "nie wystoją" jako fryzjer, w szkolnictwie nie zatrudnia się osób z widocznymi wadami, jako mechanik samochodowy syn nie będzie w stanie wszystkiego naprawić, a córka jako księgowa nie dosięgnie dokumentów w szafie. To samo dotyczy innych zawodów. Łatwiej byłoby nam zapewnić warunki jednemu choremu dziecku niż dwójce. Nie jesteśmy w stanie zgromadzić oszczędności, które po naszej śmierci starczyłyby dla nich obojga. Wniosek jest prosty: po naszej śmierci nie będą się mogły utrzymać i ich ludzka godność będzie zagrożona. Nie jesteśmy w stanie wyjechać z dziećmi na wakacje, a przecież zmiana klimatu jest niezbędna przy stałych chorobach układu oddechowego. W zeszłym roku musieliśmy zrezygnować z turnusu rehabilitacyjnego w CZD w Warszawie dla syna Mateusza, bo nie było nas na to stać. Czy można więc mówić o równym dostępie do lecznictwa? Są kłopoty z Kasą Chorych, gdy staramy się o promesy na wizyty w Warszawie. Mając ubezpieczenie i płacąc co miesiąc składki musimy żebrać o to, co nam się należy. Wychowujemy wraz z mężem dwoje małych i niepełnosprawnych dzieci. Być może nie doszłoby do tego, gdyby doktor L.P. nie uważał się za osobę najmądrzejszą na świecie i zlecił wykonanie badań prenatalnych, których wynik uprawniałby do usunięcia ciąży. Jak lekarz, który nie wywiązuje się ze swoich obowiązków zawodowych może piastować stanowisko ordynatora i nawet dostawać wyróżnienia; lekarz, który zamiast leczyć ludzi, "uszczęśliwia ich" wbrew woli niepełnosprawnym dzieckiem? Jak na stanowisku dyrektora do spraw medycznych może zasiadać kobieta, która broni wyłącznie swoich pracowników, a pacjentce, która ma prawo do badań, mówi, że to lekarz decyduje (niczym pan i władca)? Kto, w sytuacji ewidentnego błędu lekarskiego, poniesie konsekwencje uchylania się od obowiązków służbowych? Czy tylko my i nasze dzieci mamy być skazani na kłopoty finansowe i zdrowotne oraz szyderstwa i obelgi nietolerancyjnego polskiego społeczeństwa? Aby dzieci normalnie ukończyły szkoły, potrzebne są ogromne fundusze, a i tak nie będą mogły wybrać takiego zawodu, jaki by chciały. Bo czy osoba, która ma 110 cm wzrostu (wzrost 4-5-letniego zdrowego dziecka) i duże przykurcze w stawach może zostać lekarzem lub nauczycielem? Czy Pani dyrektor zatrudni w swoim szpitalu na stanowisku np. chirurga moją niepełnosprawną córkę? Gdyby w czasie lekcji, przerwy lub wycieczki dziecko pana ordynatora lub pani dyrektor uległo wypadkowi, odpowiedzialny byłby nauczyciel. A kto jest winien w tym wypadku? My - rodzice, czy lekarz i współpracująca z nim i usprawiedliwiająca jego niezgodne z prawem postępowanie dyrektorka? Barbara W.