Początek historii

Transkrypt

Początek historii
Początek historii
Koniec czerwca 1999 roku. Oboje z mężem odetchnęliśmy z ulgą - zakończył się właśnie
trwający ponad 3 miesiące remont naszego mieszkania po spłonięciu instalacji elektrycznej.
Nareszcie sami, bez fachowców, wiercenia, hałasu - nic, po prostu cisza. Został wprawdzie
dług w banku - niemały jak na nasze możliwości, ale przecież pracujemy oboje i jakoś się
pozbieramy. Minęło kilka spokojnych dni i nagle uzmysłowiłam sobie, że już dwa tygodnie
wcześniej powinnam była dostać miesiączkę. Przecież zawsze była regularnie co 28 dni, a tu
nic; no cóż może stresy, remont, tyle czasu bez ciepłych posiłków. Pobiegłam do apteki,
kupiłam test ciążowy - WYNIK DODATNI!!! Pełne zaskoczenie. Przecież mam 39 lat,
osiemnastoletnią córkę.
Staraliśmy się z mężem wcześniej - kilka dobrych lat temu - o drugie dziecko, ale skończyło
się to ciążą pozamaciczną. Co teraz zrobić? Co będzie, jeśli stracimy pracę, a wszystko na to
wskazuje? Później refleksja - a może coś nie tak z tym testem? Wizyta u ginekologa i
potwierdzenie - jestem w ciąży. Rozmowa z mężem, kilka chwil zastanowienia i radość.
Może tak miało być. Wizyta Ojca Świętego w Polsce - chwila pożegnania na lotnisku z
małym dzieckiem utkwiła mojemu mężowi w pamięci; pocieszenia, decyzja i radość.
Będziemy mieli drugie dziecko, może wreszcie tak oczekiwanego przez męża chłopca. Dla
spokoju, kolejna wizyta u ginekologa i rozmowa o celowości wykonania badań genetycznych.
O ile się orientuję, na Zachodzie każda kobieta po 35 roku życia wykonuje takie badania. Mój
lekarz przeprowadził z nami wywiad: nie, w mojej ani męża rodzinie nie ma nikogo z
zespołem Downa. Moja matka w wieku 38 lat urodziła zdrowe dziecko. Mój mąż przyszedł
na świat, gdy jego ojciec miał 40 lat. Decyzja lekarza: w tej sytuacji nie ma potrzeby
wykonywania badań. Mam sobie dać spokój. Chyba, że chcę je wykonać prywatnie, na swój
koszt. Chciałam je wykonać - sama nie wiem, dlaczego. Co mnie do tego skłaniało? Po prostu
czułam, że muszę je zrobić.
Wykonanie takiego badania w naszym kraju nie jest rzeczą prostą. Byłam zapisana do
Branżowej Kasy Chorych i tam zdobyłam numer telefonu do poradni genetycznej odległej od
mojej miejscowości o dobre 250 km. W rozmowie z lekarzem usłyszałam, że aby wykonać
bezpłatnie te badania, muszę mieć zgodę kasy chorych. W tym czasie kolejne, rutynowe
wizyty u ginekologa; zapewnienia, że wszystko przebiega prawidłowo, płód rozwija się
bardzo dobrze. Telefony i wizyta w Branżowej Kasie Chorych na nic się zdały. Cóż,
Branżowa Kasa Chorych nie uwzględnia w kontraktowanych "usługach" potrzeb kobiet
chcących zrobić badania prenatalne. Wyszło na to, że muszę zapłacić 1200 zł (kolejny debet
w banku). Zadzwoniłam ponownie do poradni genetycznej, umówiłam się na termin badania;
okazało się, że można je zrobić dopiero w dwunastym tygodniu ciąży. Zostało mi więc
jeszcze 5 tygodni. To były ostatnie tygodnie naszego duchowego spokoju.
Badania
Zostałam umówiona na godzinę ósmą rano. W dzień badania wstaliśmy o czwartej. Byliśmy
na miejscu dokładnie za piętnaście ósma. Na pana doktora czekaliśmy do godziny czternastej,
a o piętnastej okazało się, że muszę przyjechać jeszcze raz za dwa tygodnie, ponieważ mam
wadę (tyło-zgięcie macicy) i nie można pobrać płynu owodniowego. Mówiąc szczerze,
miałam tego tak serdecznie dość, że o mały włos nie zrezygnowałam z powtórnej wizyty.
Tym bardziej, że przed badaniem lekarz tak miło opowiadał, iż w wieku 39 lat mam 99%
szans na urodzenie zdrowego dziecka. Nawet mąż próbował mnie odwieść od powtórnej
próby wykonania badania. Znów musiałam prosić kierownika swojego zakładu o dzień
wolny; nie jest to takie proste, wierzcie mi. Druga próba się powiodła, płyn pobrano, mogłam
na obrazie USG zobaczyć swoje dziecko. Widziałam główkę, rączki, nóżki, wyszłam
szczęśliwa: widziałam je, kochałam i byłam dobrej myśli. Teraz pozostało czekanie - dwa
tygodnie. Nie miałam złych przeczuć ani koszmarnych snów: sądziłam, że wszystko będzie
dobrze.
Minęły dwa tygodnie. Wykręciłam numer telefonu i... usłyszałam, że muszę się jak
najszybciej skontaktować z lekarzem z poradni genetycznej. Serce waliło mi jak młotem.
Błagałam panie, aby powiedziały mi prawdę - i usłyszałam wyrok: zespół Downa. Telefon do
męża - może to pomyłka, niech powtórzą badanie. Ale badanie już powtarzano, bo taka jest
procedura, i wynik jest w stu procentach pewny. Byłam wtedy w szesnastym tygodniu ciąży.
Łzy, bezradność, przerażenie. Co robić?
Telefon do mojego ginekologa, który stwierdza, że nie może mi pomóc.
Poszukiwaliśmy rady i pomocy wszędzie i na wszelkie sposoby. Także poprzez internet. W
ten sposób m.in. znaleźliśmy Federację. Po wielu mailach i tłumaczeniach trafiłam do
dyżurującego lekarza. Przedstawiłam lekarce swoją sytuację - szesnasty tydzień ciąży, zespół
Downa, chcę tę ciążę usunąć. Usłyszałam pytanie: "czy czuje pani, że te dzieci nie mają
prawa do życia?" To pytanie prześladuje mnie do tej pory. Gdybym mogła,
odpowiedziałabym teraz tej pani: te dzieci mają prawo do życia, ale prawo do życia ma też
39-letnia kobieta, która w tym wspaniałym i prorodzinnym kraju dowiaduje się w szesnastym
tygodniu ciąży, że nosi w sobie płód z zespołem Downa. Jak ma przejść psychicznie przez
całą ciążę? Kto udzieli jej porady i wsparcia moralnego? A także (w tej chwili, po stracie
pracy, wiem o tym dobrze) wsparcia finansowego temu dziecku, które ma prawo do życia,
lecz gdy będzie miało 20 lat, my będziemy mieli 60. Czy mam prawo obciążyć swoją córkę
upośledzonym bratem - bo okazało się, że miał to być chłopiec?
Ani ja, ani mój mąż nie będziemy żyli wiecznie. Co nasz kraj oferuje takim dzieciom i ich
rodzicom? W moim mieście ani w okolicznych - nic. Decyzję o tym, czy chcę urodzić,
powinnam podjąć ja - a nie parlamentarzyści w Sejmie lub Senacie. Obok mnie żyje w nędzy
czteroosobowa rodzina, w tym jedno dziecko z porażeniem mózgowym. Towarzystwa
pomocy od dwóch lat odpisują na ich rozpaczliwe listy: "z przykrością zawiadamiamy, że
limit środków finansowych na środki higieniczne (pampersy) na ten rok jest zbyt mały,
abyśmy mogli udzielić pomocy; prośba państwa będzie rozpatrzona w kolejnym roku" i
podobne bzdury. Ile kobiet, szanowna pani doktor, zdecydowało się świadomie (bo o to tu
chodzi) na urodzenie upośledzonego dziecka?
Proszę mi wierzyć, że decyzję - taką a nie inną - podjęliśmy wspólnie z mężem nie od razu, a
jej skutki psychicznie będziemy odczuwać do końca życia. Ile było i jest łez, nieprzespanych
nocy, wyrzutów sumienia. Wiem, że nic nie usprawiedliwia tego, co zrobiliśmy, ale niech
każdy podej-muje taką decyzję osobiście. Jaki jest cel wykonywania tych badań, jeśli nie ma
żadnej możliwości wyboru?
Aby usunąć ciążę, jechałam prawie 500 kilometrów do miasta wojewódzkiego, zabierając ze
sobą wyniki badań.
Zabieg
Po wielkich kłopotach, próbach załatwienia sprawy legalnie, wydzwaniania do wielu
placówek szpitalnych, w których najczęściej słyszeliśmy, że prawo jest po naszej stronie,
wspierano nas na duchu itp., otrzymaliśmy (w wielkiej tajemnicy) telefon jednego z lekarzy
prowadzących prywatną praktykę. Czas naglił, niedługo ruchy płodu mogły się stać
odczuwalne, a wtedy nie wiem, jak bym to zniosła. Tego bałam się wtedy i dziś też bym się
bała. Zadzwoniliśmy. Pana prowadzącego z nami rozmowę telefoniczną nie interesowało, z
jakiego powodu zdecydowaliśmy się na zabieg. Podał cenę i... Cóż, w ciągu tych dni
sprzedaliśmy samochód (którego już chyba nigdy nie kupimy, bo za co?). Zabieg kosztował
nas dorobek całego życia.
Przyjechaliśmy do jednego z największych miast Polski. Tak jak nam wcześniej kazano,
zadzwoniliśmy po raz drugi po przyjeździe na miejsce. Nadal obowiązywała konspiracja, jak
w filmie szpiegowskim. Zostaliśmy umówieni na rano. Podano nam adres miejsca spotkania.
Szliśmy tam ze ściśniętymi ze strachu gardłami, zarówno z powodów moralnych, jak i
dlatego, że nie czułam się już najlepiej - po drodze mijaliśmy brudne ulice, podejrzane zaułki,
a mieliśmy przecież ze sobą znaczną sumę pieniędzy.
O naszym pobycie w tym mieście nie wiedział nikt, nawet najbliższa rodzina. Obskurna
klatka na drugim piętrze, żadnych wizytówek - nic, co by pomogło znaleźć jakikolwiek punkt
zaczepienia. Na schody wszedł starszy mężczyzna, minął nas, poszedł na górę. Po chwili
zszedł na dół, bacznie się nam przyglądając. Gdy wchodził ponownie na piętro, zapytał, czy
przyjechaliśmy "pod taki a taki adres w związku z rozmową telefoniczną". Gdy
potwierdziliśmy, otworzył drzwi do lokalu, w którym stało kilka krzeseł, biurko, a na nim trzy
komórki. Krótka rozmowa, z której można było wywnioskować tyle tylko, że ten pan nie jest
lekarzem, lecz pośrednikiem. Próbowałam dowiedzieć się od niego czegoś o przyczynach
zespołu Downa. Chciałam móc wreszcie porozmawiać z kimś posiadającym fachową wiedzę.
Nie wiem, może szukałam usprawiedliwienia dla siebie, dla naszej decyzji.
Pan wykonał krótki telefon: jedziemy. Potem zaprowadził nas na podwórko po drugiej stronie
ulicy. Weszliśmy do samochodu: starego, zniszczonego, o numerach rejestracyjnych
zawieszonych na drucie. Zauważył to mój mąż, który cały czas bacznie obserwował i
próbował oceniać sytuację. Ja nie miałam do tego głowy, głównie płakałam. Jeździliśmy
długo po mieście. Pan tłumaczył nam, że są duże objazdy, bo miasto jest rozkopane.
Zajechaliśmy do gabinetu ginekologicznego (sądząc po wyposażeniu), mieszczącego się w
bloku, gdzieś na obrzeżach miasta - żadnej tabliczki informacyjnej, godzin przyjęć, tylko
przypięta pinezką kartka z napisem "gabinet". Zostałam zbadana. Lekarz był miły, obejrzał
wyniki badań i powiedział, że w mojej sytuacji ta decyzja jest słuszna. Poprosił męża o
wypłacenie całej kwoty panu, który z nami przyjechał. Mąż opowiadał potem, że tłumaczyli
się, iż kwota jest tak wielka ze względu na konieczność opłacenia całego oddziału - od
salowej po lekarzy. Mówili, że rozumieją, iż w naszej sytuacji zabieg powinien być
wykonany za darmo, ale niestety, mają ręce związane ustawą. Lekarz powiedział też, że
wyniki są jednoznaczne - gdyby były inne, nakazałby je powtórzyć. Dziwił się, że w mieście,
w którym robiono badania, nikt mi nie pomógł. Mało tego - pytał, dlaczego tak późno
wykonano badanie, bo u nich robi się je dużo wcześniej!
Wręczył mi tabletkę, którą miałam połknąć w niedzielę o godzinie piątej rano. Wróciliśmy z
mężem (i z towarzyszącym nam ciągle panem) tam, gdzie się zatrzymaliśmy. Oboje nie
mogliśmy sobie znaleźć miejsca, pocieszaliśmy się nawzajem. Gdyby nie mój najwspanialszy
na świecie mąż, nie wiem, jak bym przeżyła ten koszmar. W niedzielę o piątej rano zgodnie z
zaleceniem lekarza połknęłam tabletkę. O dziewiątej przyjechał pod blok pośrednik i znów
znalazłam się w gabinecie pana doktora - ponowne badanie (!) i jeszcze jedna tabletka. Wraz
z lekarzem, ale bez męża (nie zgodził się na to lekarz), pojechałam do jednego z większych
szpitali, w którym pracował pan doktor (było to pierwsze miejsce, które mogło zostać
nazwane). Specjalnie dla mnie zamienił się dyżurami. Przyjechaliśmy do szpitala. Lekarz
wysadził mnie obok izby przyjęć, kazał wejść i poczekać. Powiedział, że musi się przebrać i
przyjdzie po mnie. Zostałam po raz pierwszy sama i ogarnęła mnie panika - a jeżeli to
oszuści, i nikt nie przyjdzie? Niepotrzebnie jednak - pan doktor zjawił się po piętnastu
minutach. Pojechaliśmy windą na oddział położniczy, przebrano mnie w szpitalny ubiór,
pielęgniarka zaprowadziła mnie na salę, na której nie było innych pacjentek. Była bardzo
miła,
przyniosła
mi
herbatę.
Lekarz
przedstawił
mi
swój
scenariusz:
Do godziny dziewiętnastej, jeszcze przed przyjściem drugiej zmiany pielęgniarek, powinno
być po wszystkim. Pierwsza zmiana była o tym poinformowana i miała zapłacone za opiekę
nade mną. Nie powinnam nic jeść, bo podczas zabiegu miałam być znieczulona, a w takiej
sytuacji lepiej być na czczo. Od dwóch dni nie mogłam nic jeść i nie wiem dlaczego, właśnie
teraz miałam na to ochotę. Byłam głodna, samotna i zrozpaczona. Płakałam. Przez dwie
godziny leżałam tak sama i czekałam na reakcję swojego organizmu na lek - nic się nie
działo. Przyszedł lekarz, zbadał mnie, założył lek dopochwowy, kazał podłączyć kroplówkę.
Mijały godziny i nic. Teraz myślę, że chyba wtedy musiałam się bardzo zablokować i
podświadomie wcale nie chciałam usuwać tej ciąży. Nigdy bym tego nie zrobiła, gdyby
dziecko było zdrowe, gdyby mogło się kiedyś usamodzielnić, założyć rodzinę, lub gdybym
posiadała środki finansowe zapewniające choremu dziecku godziwe życie. Wiedziałam
jednak, że dziecko z zespołem Downa nigdy się nie usamodzielni, zawsze będzie dzieckiem,
nigdy nie założy rodziny i, że to ja nim w przyszłości będę się opiekować, a nie ono mną. Syn
miałby 20 lat, ja 60. Fizycznie byłby mężczyzną, psychicznie - sześcioletnim dzieckiem,
potrzebującym stałej opieki. Czy starczyłoby nam sił, aby temu podołać? Czy chcielibyśmy,
aby kiedy nas zabraknie, znalazł się w jakimś - wątpliwej jakości - zakładzie opieki? Nie, nie
chciałam tego ani dla siebie, ani dla niego.
Godzina osiemnasta piętnaście: lekarz mnie bada i stwierdza, że do godziny dziewiętnastej na
pewno nie zdążymy. Dzwoni po kolegę. Ten przyjeżdża, zabiera mnie do innego, trochę
mniejszego szpitala, gdzie ma dyżur. O tym, co się dzieje, wiem tylko ja i on. W izbie przyjęć
mówię zgodnie z umową, że jestem przyjezdna, w ciąży i krwawię. Trafiam na oddział.
Następne badanie; lekarz zakłada mi dopochwowo jakiś amerykański specyfik. Jest godzina
dwudziesta druga. Mówi, że do rana będzie po wszystkim. Jestem wykończona psychicznie i
głodna. Około godziny piątej rano budzi mnie ból brzucha, skurcze. Wstaję, idę do toalety.
Kiedy wracam, czuję, że odeszły mi wody. Jestem wystraszona; kładę się do łóżka, czuję
parcie i już jest po wszystkim. Wołam pielęgniarkę. Ta przychodzi, a po chwili zjawia się
lekarz. Zawija płód w ligninę i wynosi. Później sala zabiegowa, znieczulenie. Kiedy się
budzę, mąż jest ze mną (wtedy doceniłam telefony komórkowe).
W dwa dni później wracamy do domu. Nie jest nam łatwo. Zwłaszcza, że wszyscy wiedzieli o
mojej ciąży - przecież do czasu otrzymania wyników badań genetycznych nie ukrywałam
swojej radości. Często płaczę, zastanawiam się, dlaczego właśnie mnie Pan Bóg obdarzył tym
jednym procentem. Kiedy widzę dziecko z zespołem Downa, serce bije mi mocniej.
Zakończenie
W kilka miesięcy później nasza telewizja emituje film pt. "Ósmy dzień". Kto go obejrzał,
zrozumie, że przyniósł mi ukojenie i upewnił mnie, że podjęłam słuszną decyzję. Na koniec
chciałabym stwierdzić, że nigdy nie byłam, nie jestem i nie będę zwolenniczką aborcji.
Uważam jednak, że decyzję o jej dokonaniu należy pozostawić kobiecie - jej sumieniu i
sumieniu lekarza, który przeprowadza zabieg. Jestem zdecydowaną przeciwniczką czarnych
worków i śmietników.
Czuję wdzięczność do lekarzy, którzy mi pomogli - mimo że za pieniądze. Do końca nie
wiem, czy prawo było po naszej stronie, jak niektórzy nam sugerowali. Dlaczego nie można o
tym rozmawiać otwarcie? Gdzie pomoc psychologów, lekarzy prowadzących, czy też lekarzy
wydających
takie
wyniki
jak
w
moim
przypadku?
Dorota

Podobne dokumenty