Nie byłem gorszy od Olbrychskiego
Transkrypt
Nie byłem gorszy od Olbrychskiego
Nie byłem gorszy od Olbrychskiego... ...gdym jako dziesięcioletni pędrak zagrał w szkolnym teatrzyku rolę kuchcika. Była to bajka o nieboraku, co miał dwóch paskudnych braci, Pasibrzucha i Dusigrosza. Nigdy nie sytego Pasibrzucha obsługiwali liczni kuchcikowie, jeden po drugim przynoszący mu dania. Cały sznur kuchcików z tacami, w wysokich białych czapkach, przewijał się przez scenę i ja wśród nich, w połowie tego ogonka. Po czterech latach wystąpiłem w sztuce Timur i jego drużyna. Była tam scena, gdy chuligan zadawał mi cios, a ja, dzielny pionier, wytrzymywałem uderzenie i mimo przewagi fizycznej tamtego potrafiłem zdobyć się na dumne słowa. Mówiąc inaczej, byłem mocniejszy w gębie niż w pięści. Mój partner walił mnie w bark otwartą dłonią, było to zupełnie bezbolesne, ale hałaśliwe, wobec czego odezwał się podczas próby czyjś współczujący głos: „Ty go tak nie bij.” Należało wyjaśnić, że wszystko w porządku, że nie dzieje się nic strasznego. Czemu tego nie powiedziałem? Kolega zmniejszył siłę uderzenia, nie było już słychać łupnięcia i realizm gry bardzo ucierpiał. Moja kolejna kreacja to leśniczy w jednoaktówce Szaniawskiego Matka. Zawodowy aktor, mający zajęcia z nami, słuchaczami studium nauczycielskiego, i uczący nas głównie dykcji, wziął mnie do roli człowieka przegranego, melancholika. Spośród całego legionu dwudziestolatków zostałem wybrany właśnie ja. Instruktor przyjrzał mi się, a wynik jego obserwacji był prawdopodobnie taki: „Ten młody człowiek musi mieć kłopoty rodzinne. Coś tam nie gra w relacjach z ojcem. I kto wie, może dzięki temu potrafi dobrze wcielić się w postać smutasa-leśniczego?” W podstawówce i liceum inscenizatorką była polonistka. Oprócz Timura wyreżyserowała Księżniczkę na ziarnku grochu. Przypuszczam, że istniał problem z obsadzeniem roli amanta w tej historyjce. Królewicz obejmujący miłosnym uściskiem dziewczynę, co tak źle spała na stosie kołder z ziarnkiem grochu na dnie – komu przydzielić tę rolę? Żaden z chłopaków, nawet z najstarszej klasy, nie mógł być brany pod uwagę. Za dużo byłoby kpin ze strony młodocianej publiczności. Oczywiście mówię o publiczności A.D. 1950. Chłopak w roli cackającego się miłośnika, choćby obdarzony żyłką aktorską, nie nadawał się. Skrępowany, nie stanąłby na wysokości zadania. Polonistce nie pozostało nic innego, tylko wziąć dziewczynę do tej męskiej roli. Przebrać ją w męski strój – i już. Pamiętam, jak taka odziana w spodnie dziewoja obejmowała swoją koleżankę. Pierwsza była księciem, druga księżniczką. I wszystko wypadło „naturalnie”. Nie dolatywały kpiny od widowni, bynajmniej. Nie było też zażenowania i tremy na scenie. Przecież one „prywatnie” też się wzajem czuliły. O ile chłopaki witały się uściskiem ręki, dziewczyny – pocałunkiem. Czułość „życiową” wystarczyło przenieść na scenę i problem obsady rozwiązany. Timura i jego drużynę przełożył nie byle jaki rzemiecha literacki: Aleksander Wat, tłumacz Czechowa. U dołu ostatniej stronicy widnieje data ukończenia tekstu oryginalnego: 1940. A więc jeszcze przed napadem Hitlera na Bolszewię. Czasy dla Ruskich, zdawałoby się, pokojowe, a jednak ojciec Żeni, pułkownik, dowódca dywizjonu pancernego, „był na froncie”. Na jakim froncie? Wschodnie połacie Rzeczypospolitej zostały już zajęte, mogło to być zatem „wyzwalanie Besarabii”. Stalin, nie chcąc być gorszy od Hitlera, podbijał. Pierwszy parł z zachodu na wschód, drugi z przeciwnej strony. Timur – ot, jakiego patrona obrał sobie dowódca „drużyny”, ten „pozytywny bohater”. Wziął imię ludobójcy, takiego, co budował piramidy ze ściętych głów. Timur i jego drużyna – gadzinówka będąca lekturą szkolną i pokarmem duchowym nie tylko mojego pokolenia, urodzonego około roku 1940. W 1982 ukazało się wydanie XVIII. Nie w kij dmuchał. Mało tego, zadano sobie trud, aby obdarować polską dzieciarnię nowym przekładem. Zniknęło nazwisko Wata i już jakieś inne pojawiło się na odwrocie karty tytułowej. Ktoś, chcąc sobie zarobić, uzasadnił konieczność dokonania nowego tłumaczenia, „uwspółcześnionego” – i znalazły się na to pieniądze. A film? W Timurze przeniesionym na ekran mamy wśród wielu prymitywnych zagrań propagandowych jedno zagranie subtelne, tak subtelne, że dopiero po sześćdziesięciu latach, jakie minęły od dnia, gdy całą klasą poszliśmy do kina, dotarło do mnie, iż byłem poddany indoktrynacji. Przez niespełna dwie godziny pobytu w sali kinowej pranie młodocianych mózgów nie ustawało ani na chwilę, lecz nie zawsze było to nachalne. Chodzi o dziewczynę, która opalała się z turbanem na głowie: zaprzeczenie kokieterii. Bo gdyby nie to bezpretensjonalne przybranie głowy, można by jej zarzucić, że wystawiała na pokaz swe nagie ciało. Rozwiązłość obyczajowa to coś, co chętnie przypisywało się zgniłemu Zachodowi, wobec czego w Kraju Rad takie zjawiska należało uznać za niedopuszczalne. Pornografia – stop! Ale przecież idzie o to, by zobaczył ją pewien oficer i zapłonął chęcią żeniaczki, czyli gotowością przysporzenia państwu nowego obywatela. Do tego celu służą sceny na łące. Dziewczyna wypuszcza się w słoneczne dni na łąkę i leżąc na brzuchu, rozebrana prawie do naga, czyta książkę, gryzie jabłka, lecz żeby jej niewinność i naiwność były oczywiste, dochodzi jeszcze jeden element: ten ręcznik byle jak okręcony wokół głowy jako ochrona przed słońcem – powtarzam: zaprzeczenie kokieterii. Ona jakby zupełnie nie brała pod uwagę ewentualności, że ktoś mógłby ją obserwować. Koniec filmu i oto okrągłym ze zdumienia oczom młodocianego widza ukazuje się młoda para: łąkowa dziewczyna i rubasznie uśmiechnięty oficer (już przedtem w stronę obnażonego ciała kierował rubaszne uśmiechy). Narzeczeni. On teraz na front; „diewoczka potom”.