Człowiek, który wkradł się do Auschwitz Prolog

Transkrypt

Człowiek, który wkradł się do Auschwitz Prolog
Denis Avey i Rob Broomby
Człowiek, który wkradł się do Auschwitz
fragmenty
tłumaczenie Roman Palewicz
© 2011 Insignis Media. Wszelkie prawa zastrzeżone
Prolog
22 stycznia 2010
L
przy pilnie strzeżonej bramie Downing Street, a już przed
moimi ustami pojawił się mikrofon. Cóż mogłem powiedzieć? Znalazłem się tam z
powodu moich dokonań w czasie wojny. I nie chodziło ani o moją walkę w Afryce
Północnej, ani że zostałem schwytany przez Niemców, ale o to, co zdarzyło się w Auschwitz.
W 1945 roku nikt nie chciał słuchać, więc przestałem o tym mówić na niemal sześćdziesiąt
lat. W najgorszej sytuacji była moja pierwsza żona. Budziłem się zlany potem, w
przemoczonej pościeli, nękany przez ten sam sen. Do dziś widzę tego biednego chłopaka, jak
spływając krwią, stoi na baczność i znosi zadawane w głowę razy. Przeżywam to każdego
dnia, nawet teraz, po niemal siedemdziesięciu latach. Kiedy poznałem moją drugą żonę,
Audrey zorientowała się, że coś jest nie tak i że wiąże się to z Auschwitz, ale nie potrafiłem z
nią na ten temat rozmawiać przez całe dziesięciolecia. Teraz nie mogę przestać o tym mówić.
A Audrey myśli, że przeszłość mnie pochłonęła; uważa, że powinienem się od niej uwolnić i
iść dalej, iść do przodu. W moim wieku to nie takie proste.
Błyszczące drzwi budynku przy Downing Street 10, które tak często widywałem w
wiadomościach poświęconych władzom państwowym, otworzyły się i wszedłem do środka.
W holu oddałem płaszcz. Skierowano mnie na górę, schodami, wzdłuż których rozwieszono
oprawione w ramy portrety byłych premierów. Przystanąłem przed podobizną Churchilla.
Pomyślałem sobie, że fotografia jest zaskakująco mała, jak na tak wielkiego przywódcę.
Musiałem zaczerpnąć tchu, oparłem się na mojej metalowej lasce, po czym ruszyłem dalej,
mijając powojennych premierów – najwyżej znaleźli się Thatcher, Major i Blair.
Na górze opadłem na krzesło. Miałem dziewięćdziesiąt jeden lat, potrzebowałem trochę
czasu, żeby dojść do siebie po takiej wspinaczce. Spojrzałem z podziwem na wspaniałą Salę
Terakotową, na jej wysoki sufit i żyrandole. Wiedziałem, że tego ranka premier Gordon
Brown ogłosił, iż będzie zeznawał w sprawie wojny w Iraku, zbliżały się wybory,
zastanawiałem się więc, czy znajdzie czas, by mnie przyjąć.
Panująca w pokoju atmosfera zmieniła się błyskawicznie, kiedy wszedł premier. Od razu
skierował się w moją stronę i uścisnął mi dłoń. Mówił bardzo cicho, prawie szeptem. Salę
wypełniali ludzie, lecz mimo to wydawało mi się, że spotkanie jest prywatne.
– Jesteśmy z pana dumni, bardzo dumni. To zaszczyt móc pana tutaj gościć – powiedział.
Poruszyły mnie te słowa.
EDWIE WYSIADŁEM Z TAKSÓWKI
Jego żona, Sarah, także podeszła i przedstawiła się. Nie wiedziałem, co robić, więc
pocałowałem ją w rękę i powiedziałem, że jest piękniejsza niż w telewizji. To była prawda,
ale chyba nie powinienem tego mówić. Na szczęście dziewięćdziesięciolatkowi można
wybaczyć taki nietakt. Szybko zmieniłem temat na bezpieczniejszy:
– Podobało mi się pani niedawne przemówienie.
Uśmiechnęła się i podziękowała.
Ekipy telewizyjne i fotografowie prasowi chcieli uwiecznić nas obu. Premier przeżywał w
tym czasie polityczne trudne chwile. Powiedziałem mu więc, że nie podoba mi się, jak
koledzy wbijają mu nóż w plecy i gdyby potrzebował ochroniarza, to jestem do dyspozycji.
Słysząc te słowa, uśmiechnął się i obiecał, że będzie o tym pamiętał.
– Nie chciałbym pańskiej posady za żadne skarby świata – dodałem. Choć na niego nie
głosowałem, wiedziałem, że jest porządnym człowiekiem, i podziwiałem jego szczerość.
Gordon Brown poświęcił mi całą uwagę i przez chwilę miałem wrażenie, że nie interesują
go inni obecni. Jedno moje oko jest szklane – to kolejna spuścizna po Auschwitz – starałem
się zatem patrzeć na niego tym prawdziwym. Premier też widzi tylko na jedno oko.
Rozmawiając, siedzieliśmy tak blisko, że prawie dotykaliśmy się czołami.
Premier mówił o „odwadze” i „męstwie”, a ja zacząłem mu opowiadać o Auschwitz, IG
Farben, SS, o wszystkich tych rzeczach, podając dość chaotycznie różne szczegóły. W
pewnym momencie nie mogłem znaleźć odpowiedniego określenia i posłużyłem się
niemieckim słowem Häftling, oznaczającym więźnia.
– Mnie też się to zdarza, kiedy wspominam tamte dni – powiedział jeden z obecnych, który
przeżył obóz koncentracyjny.
Wkrótce potem uhonorowano mnie jako jednego z dwudziestu siedmiu brytyjskich
„bohaterów Holokaustu”, co nauczyło mnie pokory, gdyż większość odznaczono pośmiertnie.
Żyło jeszcze tylko dwóch; tym drugim był Sir Nicholas Winton, który na terenie okupowanej
Czechosłowacji uratował ponad sześćset dzieci. Otrzymałem medal z litego srebra, z
wyrytymi słowami: „W służbie ludzkości”. Po drodze wyznałem jakiemuś dziennikarzowi, że
teraz umrę jako szczęśliwy człowiek. Musiało minąć niemal siedemdziesiąt lat, żebym mógł
to powiedzieć.
Potrafię już mówić o tych strasznych czasach, czuję, że przygniatający mnie ciężar powoli
staje się lżejszy. Sięgam pamięcią do sedna tych wydarzeń, do momentu wymiany.
Połowa roku 1944
Wiedziałem, że musimy się śpieszyć. Czekałem, ukryty w małej szopie. Nie mogłem mieć
pewności, czy przyjdzie. A jednak się zjawił. Wsunął się do środka, a ja zdjąłem bluzę.
Zamknął drzwi, odcinając nas od jazgotu panującego na tym przerażającym placu budowy.
Wyśliznął się ze swojego brudnego pasiaka i rzucił go w moją stronę. Założyłem szmaty bez
wahania. Patrzyłem, jak ubiera mój mundur polowy, spoglądając przez ramię na drzwi.
Był holenderskim Żydem i wiedziałem o nim tylko tyle, że ma na imię Hans. Ta,
wydawałoby się, prosta wymiana sprawiła, że oddałem innemu człowiekowi ochronę, którą
zapewniała mi konwencja genewska. Pozbyłem się munduru, ostatniej deski ratunku, szansy
na przetrwanie w tym potwornym miejscu. Od tej pory, nosząc jego ubranie, miałem być
traktowany tak, jak traktowano jego. Gdyby mnie złapano, jako oszust zostałbym natychmiast
zastrzelony. Nie miałem co do tego żadnych złudzeń.
Do Auschwitz III wszedłem z własnej i nieprzymuszonej woli w połowie 1944 roku.
Rozdział 16
P
wzdłuż płotu otaczającego budowę IG Farben, w dotkliwym
chłodzie i mroku. Wtedy pożegnałem się z diabolicznymi wieżami i kominami, stalowymi
bramami, zbiornikami gazu i kilometrami rur. Skręciliśmy na południowy zachód,
omijając miasto Oświęcim i zostawiając za sobą kopce zamarzniętej ziemi oraz niedolę, do
której nigdy nie mieliśmy powrócić.
Nikt nam nie powiedział, dokąd idziemy. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek przechodził
przez tę okolicę, w której mieszkało tak wielu członków cywilnego personelu. Myślałem o
żydowskich więźniach, których poznałem, o Ernście, którego siostra w Anglii odważyła się
liczyć na to, że może jej brat przeżyje, i o Hansie, o którym nadal niewiele wiedziałem.
Myślałem jeszcze o wielu innych, ale to były twarze bez imion.
Nie uszliśmy daleko, kiedy na drodze dostrzegłem kłąb łachmanów, na których zbierał się
śnieg. Kiedy podeszliśmy bliżej, rozpoznałem pasiastą tkaninę, przyprószoną teraz bielą i
zesztywniałą od mrozu. Dalej leżał następny, i jeszcze następny. Nie można ich było z niczym
pomylić. Omijaliśmy zamarznięte zwłoki i szliśmy dalej. Jednych zabito strzałem w twarz i
zepchnięto do rowu, inni zostali na drodze tam, gdzie się potknęli i gdzie ich zastrzelono.
Uszła z nich ta odrobina ciepła, którą jeszcze utrzymywali w swoich słabowitych ciałach.
Dziury po kulach opowiadały tylko połowę historii.
Powinienem był zdać sobie sprawę z tego, że to nie skończy się tak szybko, że będzie
więcej spraw wymagających świadków. W tym momencie zabrakło mi pewności, kto
przetrwa; kto opowie o tym światu. Wiele tygodni strawiłem, usiłując przewidzieć, jaki
będzie koniec. Teraz go poznałem. Niemcy wyprowadzili więźniów żydowskich, licząc na to,
że zdołają z nich wycisnąć jeszcze trochę pracy. Lecz gdy niewolnicy słabli, to był ich koniec.
Nie wyglądało na to, żeby wielu ocalało.
Więźniów zostawiano tam, gdzie padli, pozwalając im zastygnąć w śniegu. Rozpoczęli ten
marsz wygłodniali i wyczerpani, więc wielu od razu zmarło na skutek przemęczenia i głodu.
Niektórzy po prostu upadli i więcej nie wstali.
„Śmierć zaczyna się od butów”, napisał później Primo Levi, odnosząc się do czasu, który
spędził w obozie Monowitz. Tak właśnie było w obozie koncentracyjnym, gdzie ordynarne
drewniaki ocierały stopy, powodując obrzęki i ropienie, spowalniając ludzi, pogarszając ich
stan i stając się przyczyną bicia i śmierci. Tak samo było też tam, na śniegu.
Później dowiedziałem się, że Primo Levi należał do tych, którzy byli zbyt chorzy, żeby
wyjść z Auschwitz III, dzięki czemu uniknął marszu śmierci i przeżył.
Na zamarznięte ciała natykaliśmy się przez wiele dni. Wiedziałem już wtedy, że niewielu
mogło ocaleć, gdyż sztywniejących zwłok było tak dużo. Ernst, Hans i pozostali z pewnością
już nie żyli. Myślałem wcześniej, że jeśli zdołam wrócić do Anglii, mógłbym odnaleźć siostrę
Ernsta, Susanne, i opowiedzieć jej, co widziałem, ale teraz wydawało się, że to nie ma
wielkiego sensu. W tej chwili wyrzuciłem ich z umysłu: nie żyli i koniec. Teraz to ja
musiałem przeżyć. Jak już wspomniałem, bez określenia celu nie dało się przetrwać.
ROWADZONO NAS KAWAŁEK
Choć nasi strażnicy wywodzili się z Wehrmachtu, a nie z SS, to i tak nie znaliśmy ich
planów wobec nas. Pamiętam pewnego żołnierza, weterana frontu wschodniego, który już
walczył z Rosjanami, czego dowodem była skórzana proteza ręki. Dobrze wiedział, że musi
się spieszyć na zachód. Nie potrafiłem powstrzymać się od szyderstwa. Po wielu kilometrach
mijania zwłok zrównałem się z nim i najlepszym niemieckim, na jaki umiałem się zdobyć,
powiedziałem: Ihre Zeit kommt noch – co znaczyło: „Twój czas jeszcze nadejdzie”.
Zesztywniał. Zrozumiał, co mam na myśli.
Rzucił mi coś w odpowiedzi, coś, co zrozumiałem jako słowa: „Najpierw zastrzelę ciebie”.
I pewnie by tak zrobił. Bali się, ale palce trzymali na spustach. Po jakimś czasie zauważyłem,
że na poboczu nie ma już zwłok, ale przyczyna nie leżała w tym, że morderstwa ustały.
Szliśmy po prostu inną trasą.
Jedzenia mieliśmy mało. Jedliśmy głównie to, co ukradliśmy z pól. Noce spędzaliśmy pod
strażą w stodołach lub, nie mając innego wyboru, kładliśmy się na śniegu. Byłem
wyczerpany, ale z braku płaszcza, który zapewniłby mi ciepło, sen na śniegu oznaczał śmierć,
więc starałem się zachować świadomość.
Po kilku dniach zobaczyłem góry. Zaczęliśmy wchodzić coraz wyżej. W miarę jak się
wspinaliśmy, spadała temperatura – podobno nawet do minus trzydziestu stopni Celsjusza.
Śnieg smagał mnie po twarzy, a wokół moich uszu tworzyły się kryształki lodu. To było
długie, wykańczające podejście. Zacząłem tracić czucie w stopach, nabawiłem się odmrożeń.
Słyszałem potem o chłopakach, którzy ściągając buty, zostawiali w nich kawałki palców stóp.
Szliśmy coraz wyżej, aż w końcu droga zaczęła się wyrównywać, a potem opadać, tworząc
długi, kręty szlak. Śnieg przestał padać i zaspy wokół nas stały się płytsze. W końcu spod
coraz cieńszej, zanikającej warstwy śniegu wyłoniła się jakaś roślinność. Po wielu godzinach
kazano nam się zatrzymać na odpoczynek na jakimś polu nad wezbraną rzeką. Nagle słońce
przedarło się przez chmury i woda ożyła, skrząc się tysiącami plam rozpraszanego światła.
Była świeża, czysta i kusząca. Pomyślałem natychmiast, że oczyściłaby mnie z całego brudu,
cierpienia i duchowych męczarni. Piękno tego dzikiego strumienia, spływającego z
oblodzonych szczytów, rozbroiło mnie. Wiedziałem, że gdybym do niego wskoczył,
wszystkie udręki dobiegłyby końca. Chwila destrukcyjnego spokoju minęła, ale musiałem z
sobą walczyć, żeby mu się oprzeć.
Każdego dnia maszerowaliśmy około trzydziestu kilometrów i niebawem znowu zrobiło się
zimniej. Zazwyczaj szliśmy przez otwarte tereny, ale pilnowali nas uzbrojeni strażnicy i
ucieczka była niemożliwa. Dokąd byśmy zresztą poszli? Jakie pożywienie znaleźlibyśmy w
tym zimowym świecie?
Z żywnością było już i tak tragicznie. Na jednym z postojów strażnik pozwolił mi zamienić
z jakimś cywilem zegarek na chleb. Miałem za złe strażnikowi, że wziął swoją dolę.
Na postoju zobaczyłem, że żołnierze rozstawiają karabiny maszynowe na trójnogach. Ten
widok zawsze wprawiał mnie w nerwowość. Nie wiedzieliśmy, jakie mają wobec nas plany –
w końcu widzieliśmy Auschwitz. Dopiero po chwili zauważyliśmy, że karabiny nie są
wycelowane w naszą małą kolumnę i odetchnęliśmy z ulgą. Okazało się, że ten teren
nawiedzają partyzanci i Niemcy obawiają się ataku.
Rzeczy strażników, część broni i niewielkie zapasy żywności jechały na pojeździe. Kiedy
się zepsuł, porzucili go. Zarekwirowali za to konia i wóz, na który przełożyli cały ten majdan.
Zwierzę od początku padało z nóg, więc strażnicy bili je bezlitośnie. Po tych wszystkich
morderstwach, których doświadczyłem w Auschwitz, po wszystkich zwłokach, nad którymi
przechodziłem w czasie marszu, los tego stworzenia wciąż mnie dotykał. Tak chłostany koń
nie mógł długo pożyć. Nie potrafiłem sobie wyobrazić istoty podlejszej od kogoś, kto
maltretuje bezbronne zwierzę. Ludzie mogą się buntować, zwierzęta nie.
Znałem się na koniach, bo żyłem na farmie. Potrafiłbym lepiej nim pokierować, ale
musiałem przekonać do tego strażników. Powiedziałem im, że jeśli szkapa zdechnie, sami
będą musieli taszczyć swój ekwipunek, i że jeśli pozwolą mi powozić, potrafię utrzymać
chabetę przy życiu. Ustąpili.
Wziąłem lejce i, choć śnieg znowu walił mi w twarz, łagodnie przemawiałem do końskiego
ucha. W oswojonych zwierzętach nie ma złości. Zdobądź ich zaufanie, a okażą ci
wdzięczność; dobrze traktowane zwierzę będzie tylko pomocne. Skłoniłem konia do pójścia
w dalszą drogę. Przeszedł dla mnie jeszcze osiemdziesiąt kilometrów. Potem strażnicy
strzelili mu w łeb i powiesili w jakiejś stodole. Wtedy nie mogli już zrobić nic lepszego.
Niedola zwierzaka dobiegła końca.
Wziąłem nóż, odkroiłem kawał mięsa z zadu i zjadłem na surowo. Strażnicy wzięli resztę,
ale nie widziałem, co z nią zrobili. Pewnie ją ugotowali. Niestety, nie udało mi się zabrać ani
trochę mięsa dla chłopaków.
Zatrzymaliśmy się w tym miejscu kilka dni, dzięki czemu mogliśmy odpocząć, po czym
ruszyliśmy w dalszy mozolny marsz.
Pewnego razu spędziliśmy noc w zwyczajnym więzieniu, z kratami i innymi elementami
typowego wyposażenia. W sumie było to schronienie lepsze od wietrznej stodoły. Spaliśmy
też w wytwórni słodu.
Podczas marszu niewielka grupka chłopaków trzymała się wokół mnie. Chyba trochę nimi
rządziłem. Wśród nich był Bill Hedges i, oczywiście, Jimmy Fleet. Choć dziwnie się z tym
czuję, to myślę, że Jimmy w większym stopniu niż inni dostrzegał moją siłę psychiczną.
Bardzo ucierpiał w trakcie tego marszu, a ja mogłem go wspierać. Wciąż byłem im obu
zobowiązany za ukrywanie Hansa podczas zamian, ale te wydarzenia należały już do
przeszłości. Teraz każdy miał własne kłopoty, a ja unikałem nawiązywania bliskich przyjaźni.
Nauczyła mnie tego pustynia. Mogło się zdarzyć, że jutro przyjdzie mi zasypywać ich ciała
śniegiem lub ziemią. Po co miałem pogarszać sprawę? Trzymałem dystans, ale i tak Jimmy i
Bill mnie chronili, a ja troszczyłem się o nich.
Działaliśmy jak oddział i wypracowaliśmy własny system, modus operandi. Pod koniec
długiego, ciężkiego marszu pokazywano nam, gdzie mamy spać i zostawiano samym sobie.
Już w niewoli stopnie wojskowe nic nie znaczyły, a w czasie tej wędrówki ich wartość
jeszcze się zmniejszyła. Ludzie ciążyli ku tym, którzy wiedzieli, co robić. Na szacunek trzeba
było sobie zasłużyć. Na ogół to ja wydawałem rozkazy. Rozchodziliśmy się szybko, szukając
czegoś do jedzenia. Jeśli mieliśmy szczęście, trafiały się nam buraki pastewne. Inni szukali
najlepszych kątów do spania. Ja zaś sprawdzałem, gdzie są strażnicy i co robią, żebyśmy
wiedzieli, na co możemy sobie pozwolić. Ten system pozwolił nam przetrwać.
Pamiętam, jak raz po przeszukaniu stodoły nie znaleźliśmy nic do jedzenia. Postanowiłem
więc cieszyć się jedyną rzeczą, której tam nie brakowało – piękną, świeżą słomą. Zwaliłem
się na nią. Ciężar mojego ciała przygniótł te bladożółte źdźbła, które jeszcze niedawno
podtrzymywały ziarno. Obsesyjnie myślałem o chlebie, który z tego ziarna upieczono.
Podczas marszu rozmyślaliśmy tylko o jedzeniu, a kiedy spaliśmy – śniliśmy o nim.
Teraz nie mogłem ułożyć się wygodnie. Pod słomą kryły się jakieś nierówności.
Rozgrzebałem ją i odkryłem, że leżę na stosie ziemniaków. Trafiliśmy na żyłę złota! Ktoś
próbował nam pomóc, byłem o tym przekonany. Zawołałem chłopaków. Znaleźliśmy w
sumie ze trzy kilogramy kartofli. Rozpaliliśmy ogień i zjedliśmy tyle ugotowanych
ziemniaków, ile każdy z nas dał radę. To była prawdziwa, cudowna uczta. Resztę zabraliśmy
z sobą. Nigdy więcej nie znaleźliśmy czegoś takiego.
Przeszliśmy przez Racibórz na Śląsku i weszliśmy do Czechosłowacji. Dni zamieniały się
w tygodnie, a my podążaliśmy w głąb Czech. Minęliśmy Pardubice nad Łabą i dotarliśmy do
Pilzna, mijając z boku Pragę. Znaleźliśmy się w Sudetenlandzie, w krainie, od okupacji której
zaczął się cały ten żałosny bałagan. Przez nią wybuchła wojna. Miejscowa ludność – raczej
Czesi niż etniczni Niemcy – rzucała nam chleb, kiedy przechodziliśmy. Strażnicy
interweniowali, próbując ich powstrzymać, ale i tak trochę dostaliśmy. Byliśmy tym ludziom
wdzięczni.
Głód boli. Mieliśmy za sobą ciężki dzień. Kiedy ułożyliśmy się na noc w małej stodole,
zobaczyłem, że jedna z jej ścian kończy się poniżej krokwi. Miała jakieś dwa i pół metra
wysokości. Po kilku próbach zdołałem się na nią wspiąć. Przerzuciłem nogi na drugą stronę i
zeskoczyłem do rozpadającej się przybudówki.
Przeszukując ją, znalazłem miskę skrzepniętego, zjełczałego tłuszczu, być może
przeznaczonego dla zwierząt. Chwilę się zastanawiałem. Ale odstawiłem miskę, przelazłem z
powrotem przez ściankę i poszedłem spać. Przez całą noc myślałem jednak o tym tłuszczu.
Kiedy rano padł rozkaz wymarszu, poderwałem się i bez zastanowienia przeskoczyłem przez
ściankę, by odnaleźć miskę. Zjadłem całą zawartość na raz i udało mi się jej nie zwrócić.
Rozum może pokonać wszystko. Podczas tego marszu wpychałem sobie do gardła
najohydniejsze rzeczy i za każdym razem sam siebie przekonywałem, że to świąteczny obiad.
Dzięki temu przeżyłem.
Wyglądało na to, że z Pilzna prowadzą nas ku dawnej granicy austriackiej. W tym okresie
byłem już zrozpaczony. Nie dostawaliśmy żadnego jedzenia, a ja nie zamierzałem umrzeć z
głodu w niewoli.
Równie dobrze mogłem uciec i zadbać o siebie sam.
Postanowiłem, że zrobię to samodzielnie i nie powiedziałem nikomu, nawet Billowi i
Jimmy’emu. Gdybym pisnął słówko, czuliby się zobowiązani iść ze mną. Gdybym zginął,
zginęliby i oni. Nie chciałem brać na siebie tej odpowiedzialności. Lepiej działałem w
pojedynkę.
Zatrzymaliśmy się na noc gdzieś na południe od Pilzna. Kazano nam spać w wielkiej
stodole pełnej słomy. Strażnicy odbywali patrole, ale nie przykładali się do nich, nie wkładali
w nie serca. Obserwowałem i czekałem. Zauważyłem luki w ich nocnych zmianach i przy
pierwszej okazji to wykorzystałem.
Przebiegłem przez pola i krzaki, na wpół oczekując, że podniesie się wrzawa, albo, co
gorsza, zaczną świstać kule. Szedłem, dopóki nie znalazłem się w bezpiecznej odległości, a
wtedy dałem nura do jakiegoś rowu i spałem w nim do brzasku.
Nie było czasu na odczuwanie ulgi. Znowu sam odpowiadałem za własny los. Groziło mi,
że mnie złapią i zastrzelą. Sukces wymagał planu, którego nie miałem. Pomyślałem sobie
jednak, że teraz, kiedy wojna zbliża się do końca i zachodni alianci są coraz bliżej, nie ma to
aż takiego znaczenia. Miałem przed sobą prostą drogę i to musiało wystarczyć.
Nadal jednak trzeba było jeść. Trafiłem na jakiś dom, obserwowałem go przez chwilę, a
potem podszedłem i stwierdziłem, że drzwi nie są zamknięte. Gdy odczuwasz głód, opuszcza
cię strach. Gdyby ktoś mnie spotkał, byłoby po wszystkim. Ale na nikogo się nie natknąłem.
Wyszedłem z okrągłym bochnem chleba o średnicy pewnie ze trzydziestu centymetrów.
Znalazłem bezpieczne miejsce, ukryłem się i sporo go zjadłem.
Wyruszyłem w kierunku południowo-zachodnim, kierując się po trochu gwiazdami i
miejscem zachodu słońca. Szedłem głównie nocą, czając się w ciągu dnia. Nadal miałem na
sobie mundur. Przydałby mi się płaszcz, żeby go zakryć, ale nie udało mi się nic takiego
znaleźć. Omijałem osady i trzymałem się z dala od dróg. W końcu, przez dziką, otwartą
okolicę, przeszedłem do Niemiec.
Kradłem każdą żywność, jaką tylko zdołałem, i zbierałem z pól wszystko, co można było
zjeść. Nie było wcale gorzej niż podczas marszu. Zapuszczałem się coraz głębiej w Niemcy.
Po niezliczonych nocnych wędrówkach dotarłem aż do Ratyzbony.
Natrafiłem na rozległą stację rozrządową i zacząłem przyglądać się kartkom na wagonach
w płonnej nadziei, że jeden z nich jedzie na północ. Roiło mi się, że zdołam dotrzeć do
brytyjskich pozycji.
Właśnie wtedy usłyszałem w górze warkot wielkich samolotów i zobaczyłem spadające
bomby. Wiedziałem, że taka stacja, biorąc pod uwagę przewożone towary i oddziały, jest
celem strategicznym. Zacząłem uciekać i przez jakiś cmentarz zdołałem się stamtąd
wydostać. Biegłem bez zatrzymywania się. Słyszałem ciągły huk dział przeciwlotniczych
strzelających w górę i świst bomb lecących w dół. Jedna z nich spadła na cmentarz, wkrótce
po tym, jak go opuściłem.
Pędziłem wzdłuż żywopłotu, aż natrafiłem na dobrze zamaskowane stanowisko artylerii
przeciwlotniczej. Zdołałem je ominąć i wybiec na otwarte pole. Pomyślałem, że jestem
bezpieczny. Nie byłem.
Znowu usłyszałem nad głową samolot i rzuciłem się na ziemię. Przewróciłem się na plecy.
To była płonąca amerykańska Latająca Forteca, z odstrzelonym jednym skrzydłem. Nade mną
rozległ się świst, po którym nastąpił głuchy odgłos. Przemknęło mi przez myśl, że to bomba,
ale zabrakło wybuchu. Coś, jakaś rzecz z bombowca, uderzyło w ziemię niedaleko ode mnie.
Kiedy nalot dobiegł końca, poszedłem zobaczyć, co to było, i znalazłem wystający z ziemi kij
baseballowy. Domyśliłem się, że zabrał go z sobą któryś z członków załogi. Pewnie miał mu
przynieść szczęście. Nie przyniósł… Nie zobaczyłem na niebie żadnych spadochronów.
Wyciągnąłem ten kij z ziemi. To była pamiątka, którą, jak się okazało, miałem zabrać z sobą
do domu.
Nie podjąłem więcej prób na stacji rozrządowej i ruszyłem na północ piechotą. Prawie
zawsze komplikowałem sobie życie. Taki po prostu byłem. Dotarłem do obrzeży jakiegoś
miasta. Łudziłem się, że to Norymberga. Pomyślałem, że znowu mogę spróbować szczęścia z
pociągami i zrobiłem wypad w stronę centrum, ale tym razem bombowce dotarły tam
wcześniej. Miasto było w ruinach. W niektórych dzielnicach nie pozostał kamień na
kamieniu. Wycofałem się tą samą drogą, którą przyszedłem, i okrążyłem miasto kierując się
dalej na północ.
Wydawało mi się, że zbliżam się do pozycji alianckich, ale nie widziałem prawie żadnych
ruchów niemieckich wojsk, zatem może się myliłem.
Dotarłem już prawie do Bambergu, gdy mój los nareszcie się odmienił. Wyszedłem z
jakiegoś zagajnika i zobaczyłem jednostkę pancerną: gotowe do akcji czołgi stojące w odległości stu metrów jeden od drugiego. To byli Amerykanie. Podszedłem do nich ostrożnie, nie
kryjąc się i licząc na to, że mają dobre lornetki i mnie widzą.
Przecież nie marnowaliby pocisku czołgowego na pojedynczego człowieka! No i dlaczego
mieliby strzelać do samotnego żołnierza idącego w ich stronę? Gdybym był nieprzyjacielem,
pojmaliby kolejnego jeńca.
Zbliżyłem się na tyle, by krzyknąć, że jestem brytyjskim jeńcem wojennym. Ktoś wystawił
głowę z najbliższego czołgu i powitał mnie. Schował się znowu, zapewne po to, żeby
przekazać wiadomość przez radio. Potem wyskoczył na zewnątrz i powiedział, żebym szedł
za nim. Ruszyliśmy przez pola i po około dwustu metrach dotarliśmy do następnego czołgu,
w którym czekał już dowódca oddziału.
To był facet nie z tego świata. Miał dwa pistolety i nóż wsunięty do buta. Przeszedł prosto
do rzeczy:
– Gdzie są te cholerne Szwaby?
Nie bardzo wiedziałem, co mam powiedzieć, bo przecież starałem się ich unikać. W końcu
odparłem, że idę z okolic Norymbergi i niewiele widziałem po drodze. Spojrzał na mnie
jeszcze raz i rozkazał jednemu ze swoich żołnierzy:
– Dajcie temu człowiekowi jeść i pić.
Zostałem wyzwolony.
Natychmiast pochłonąłem to, co mi dano. Nie mam pojęcia, co to było, ale smakowało
cudownie. Niebawem czołgi miały ruszyć w dalszą drogę. Poprowadzono mnie wzdłuż
szeregu i w końcu wsadzono do jakiegoś pojazdu. Przejechaliśmy kilka kilometrów w stronę
Norymbergi, docierając na małe lotnisko polowe. Dowiedziałem się, że będą tam zbierać
byłych jeńców wojennych i że za kilka dni zabiorą nas stąd samoloty.
Wysiadłem z pojazdu i pomachałem na pożegnanie Amerykanom odjeżdżającym do
swoich jednostek. Skończyło się to krótkie interludium. Zasmakowałem już w ich racjach
żywnościowych, a teraz znowu byłem sam. Czy naprawdę zostałem wyzwolony? Miejsce
wyglądało na opuszczone, nie było tu żadnych innych jeńców, tylko pole. Znowu byłem
zdany sam na siebie.
Krążyłem po okolicy, aż gdzieś na skraju lotniska znalazłem opuszczony dom, do którego
udało mi się wejść. Miałem dach nad głową, ale nie przypominam sobie żadnych łóżek.
Pamiętam, że okryty kocem, zwinąłem się w kłębek na podłodze. Przeszedłem pieszo przez
Europę Środkową, wciąż szukając jedzenia. Nawet w najmroczniejszych chwilach liczyłem
na bardziej radosne wyzwolenie. Przetrząsnąłem dom w poszukiwaniu jedzenia, ale niewiele
znalazłem. Nie było widać śladu samolotów. Postanowiłem się stamtąd nie ruszać.
Czekałem tam i zastanawiałem się, czy pozostali Brytyjczycy towarzyszący mi w marszu
zostali już zapędzeni do jakiegoś obozu, czy też nadal wędrują. Dopiero wiele lat później
dowiedziałem się, że strażnicy prowadzili ich na muszkach dopóty, dopóki także i oni nie
uciekli do Amerykanów. Później jeden z chłopaków wziął spluwę od wyzwolicieli i zastrzelił
Miesera na miejscu. Ten akurat niemiecki podoficer nie był najgorszy, ale sam czyn mogę
zrozumieć. Podejrzewam, że żołnierz ze skórzaną ręką zdołał się wymknąć. Co do
żydowskich więźniów, to uznałem, że ci, których poznałem – między innymi Ernst – musieli
już nie żyć. Widziałem przecież tak wiele zwłok. Przestałem o nich myśleć.
Usiadłem na murku, na końcu zaniedbanego ogródka, i wypatrywałem na niebie
samolotów. Czekałem i czekałem, ale żaden nie nadlatywał. Może po prostu o mnie
zapomniano? Po jakimś czasie nieopodal przechodziła grupka niemieckich dziewcząt.
Zaryzykowałem i zawołałem do nich. Ku mojemu zaskoczeniu podeszły, żeby porozmawiać.
Najwięcej mówiła blondynka. Miała około dwudziestu dwu lat i wyróżniała się wyjątkową
urodą. Od razu poznały, że jestem cudzoziemcem, i chciały się dowiedzieć, skąd pochodzę.
Wyjaśniłem, że jestem Anglikiem, byłym jeńcem wojennym, i czekam na samolot
powrotny do kraju. Nie mówiłem im, gdzie przebywałem w niewoli. Już wtedy wydawało się,
że Auschwitz należy do innego świata. Tych doświadczeń nie wolno było przenieść do
normalnego życia. Nawet w Niemczech były nie do przyjęcia.
Rozmawialiśmy przez chwilę, na ile tylko wystarczało nam słów. Zapytałem, czy mają coś
do jedzenia. Wyjęły jakąś kanapkę, którą przyjąłem z wdzięcznością i natychmiast zjadłem.
Podejrzewam, że to był ich lunch.
Znajdowaliśmy się na terytorium okupowanym przez aliantów, ale wokoło nie
stacjonowało wiele wojska. Wojna jeszcze się nie skończyła i dziewczyny trochę ryzykowały,
zachowując się wobec mnie w tak uprzejmy sposób. Były ciekawe i po chwili poszły
zobaczyć mój tymczasowy dom. Ta, która najwięcej się odzywała, podała mi swój adres w
Norymberdze i powiedziała, że nazywa się Gerdi Herberich. Obiecałem jej, że po powrocie
do domu napiszę do niej, podziękuję i prześlę paczkę żywnościową. Przykro mi to mówić, ale
nigdy tego nie zrobiłem. Wtedy miałem inne sprawy na głowie i mój świat zaczynał się
załamywać.
Niebawem tę miłą atmosferę przerwało przybycie grupy Amerykanów, w której znalazło
się także kilku byłych jeńców wojennych. Dziewczyny szybko odeszły i nigdy więcej żadnej
z nich nie zobaczyłem. Taki drobiazg – zwykła kanapka czy też Brötchen, jak je nazywają
Niemcy – a przecież był to ludzki gest okazany przez te dziewczęta nieprzyjacielskiemu
żołnierzowi i to nie bez ryzyka. Nie chciały niczego w zamian.
Zrobiło się bardziej hałaśliwie, ale, co najważniejsze, ci, co właśnie przybyli, powiedzieli
mi, że jestem we właściwym miejscu. Z innego pustego domu w pobliżu ukradłem cztery
puszki z jedzeniem. Jedną zostawiłem sobie, a pozostałe dałem Amerykanom. Na puszkach
nie było etykiet, więc kiedy okazało się, że w tych, które dałem Jankesom, jest mięso,
spodziewałem się, że zawartość mojej będzie taka sama. Ku mojemu rozczarowaniu w środku
znalazłem tylko wodniste warzywa. Jakoś na tym przetrwałem. Nasza grupa – w sumie
dziewięciu lub dziesięciu – mogła tylko czekać.
Rozdział 17
M
INĘŁY DWA DNI,
zanim tym opuszczonym domem wstrząsnął ryk wielkich silników.
Wybiegłem na zewnątrz i zobaczyłem nad polem nisko lecącą Dakotę RAF-u, która w
końcu wylądowała niepewnie. Zaledwie pierwszy samolot zjechał na skraj zielonego
pasa, nadleciał drugi, zaliczył kilka kangurów na głównym podwoziu, po czym opadł na koło
ogonowe i toczył się po trawie.
Nikt tam nie dowodził, nie było żadnej wieży kontrolnej, nie widziałem obsługi naziemnej.
Rzuciłem się do domu, złapałem swoje rzeczy i ruszyłem przez pole, próbując przewidzieć,
gdzie zatrzyma się samolot. Dakoty były zgrabne jak na tamte czasy, a przy tym bardzo
użyteczne. Pierwszy samolot kołował powoli, zawrócił i zahamował w końcu z nosem
skierowanym ku niebu. Jego dwa śmigła nadal się kręciły.
Z dalszych zakątków pola nadbiegali inni chłopcy, zmierzając w stronę maszyny. Drzwi
otworzyły się. Wychylił się z nich człowiek w grubej skórzanej kurtce i coś krzyknął. Nie
słyszałem go wprawdzie przez warkot silników, ale z gestów, które wykonywał,
wywnioskowałem, że nie będą tam stać długo. Wsiadłem jako jeden z pierwszych. Nie miało
dla mnie znaczenia, dokąd ten samolot leci, ważne, że się nim zabierałem. Kiedy w środku
zgromadził się z tuzin chłopaków, drzwi zamknięto. Usiadłem na jednej z wąskich ławek,
biegnących po bokach metalowego wnętrza poprzecinanego wręgami. Odwróciłem się,
spojrzałem przez ramię i przez małe okno zobaczyłem resztę chłopaków zbierających się
wokół drugiego samolotu. Liczyli, że do niego wsiądą.
Maszyna zdążała ku krańcom lotniska, przygotowując się do startu. Na naszych twarzach
pojawiły się zaraźliwe uśmiechy. Wiedziałem, że nie jestem jedynym żołnierzem wracającym
do domu po strasznej wojnie. Później dopiero dowiedziałem się, że trzeci samolot, który po
nas wysłano, miał jakiś problem z silnikiem, rozbił się i zapalił podczas lądowania. My
tymczasem pięliśmy się w chmurach, skręcając w stronę Brukseli. Usiadłem na podłodze.
Bawiłem się kijem baseballowym, który niosłem od samej Ratyzbony, i ośmieliłem się mieć
nadzieję, że wreszcie zmierzam w stronę domu. Bogu dzięki. Było po wszystkim, choć nadal
byłem głodny.
Wstałem i przeszedłem się po samolocie, zerkając przez małe okna po obu stronach. Wojna
niezupełnie jeszcze dobiegła kresu, ale nikt nie wątpił, że wkrótce to nastąpi. Patrzyłem w
dół, na kilometry wyzwolonych terenów Europy, i zastanawiałem się, co przyniosą
powojenne lata.
Wylądowaliśmy na lotnisku wojskowym pod Brukselą. Zabrano mnie do pobliskiego
obozu, gdzie po raz pierwszy od wielu tygodni dostałem coś porządnego do zjedzenia.
Wprawdzie nie było tam ani prysznica, ani wanny, ale przynajmniej mogłem się umyć.
Zostałem w tym miejscu tylko na jedną noc. Z nikim nie rozmawiałem o mojej podróży i o
czasie spędzonym w niewoli. Wszyscy przeżyliśmy straszne rzeczy, nie chcieliśmy o nich
mówić i nikt nas nie pytał.
Następnego dnia zabrano mnie z powrotem na lotnisko, gdzie zobaczyłem ogromny,
czterosilnikowy bombowiec ze szklaną bańką dla celowniczego z przodu, pod kokpitem, i
drugą, mniejszą, w połowie kadłuba, przypominającą guz na grzbiecie. Z tej ostatniej
wystawało działko.
Wiedziałem, że to Lancaster, chociaż nigdy wcześniej nie widziałem tej maszyny. Trafiłem
do niewoli, zanim weszła do użytku, ale wyglądała dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażałem
na podstawie opowieści innych jeńców.
Bombowiec przygotowywano do startu. Wraz z resztą chłopaków wdrapałem się do środka.
Wnętrze było ciasne, bez żadnych siedzeń. Od razu wiedziałem, gdzie chciałbym spędzić ten
lot, ale kapitan powiedział mi, że stanowisko celowniczego – ta latająca szklarnia na przedzie
– nie wchodzi w grę. Nie chciałem się poddać; przypierałem go tak długo do muru, prosiłem i
błagałem, aż w końcu się zgodził.
Położyłem się płasko na brzuchu w tym narażonym na atak przezroczystym nosie i czułem
mocne wibracje szkieletu, kiedy ziemia w pędzie przesuwała się pod nami i wzbijaliśmy się w
powietrze.
Okrążyliśmy lotnisko, obraliśmy kurs na kraj i po chwili ląd pod nami zastąpiło morze.
Widziałem, czego dokonały takie samoloty w Norymberdze, i zastanawiałem się, w jakim
stanie będzie Wielka Brytania. To, co widziałem, kiedy lecieliśmy nisko nad kanałem La
Manche, nie wróżyło dobrze. Wzdłuż całego wybrzeża było widać wraki statków i ruiny;
plamy ropy ciągnęły się, jak tylko okiem sięgnąć. Potem woda stawała się coraz czystsza, a w
końcu w oddali, przez mgłę, zobaczyłem białe klify Anglii. Wiedziałem, że wszystkiego nie
mogli zniszczyć; że dotrę do domu.
Niebawem ujrzałem pod sobą zielone pola poprzecinane wiejskimi dróżkami, żywopłoty
biegnące we wszystkie strony… Leżałem tam, wyciągnięty na brzuchu z przodu samolotu, i w
końcu pojawiło się przede mną lotnisko. Opadaliśmy coraz niżej i niżej, tak nisko, aż trawa
zamieniła się w rozmazaną, rozpędzoną zieloność, która, gdy wylądowaliśmy odbiwszy się
raz od ziemi, znalazła się tuż przy mojej twarzy.
Zatrzymaliśmy się, otworzono drzwi, ale zanim pozwolono nam odejść, kapitan nalegał, by
każdy z nas podpisał się na kadłubie. Musiał latać w niezliczonych misjach bojowych, ale
sprowadzanie chłopaków z niewoli do kraju miało dla niego szczególne znaczenie.
Choć w uszach wciąż dzwoniło mi od huku silników, to przez te dźwięki dosłyszałem
dziwnie znajome odgłosy. Coś, czego nie słyszałem od lat. To były rozmawiające Angielki,
które podawały herbatę.
Zaprowadzono mnie do koszar i wreszcie mogłem wziąć prysznic. Dostałem skarpety,
bieliznę i czysty, choć z drugiej ręki, mundur, a także parę mocnych, czarnych skórzanych
butów, z ćwiekami w podeszwach i obcasami okutymi metalem. Mam je do dzisiaj. Nie
zabawiłem tam długo. Całe lata nie musiałem przestrzegać wojskowej dyscypliny, nie
czekałem więc na pozwolenie oddalenia się. Zostawiłem w koszarach krótki list, wyszedłem z
obozu i wsiadłem do pociągu jadącego do Londynu.
Dotarłem na stację Liverpool Street, przesiadłem się i pojechałem do Essex, nie płacąc
nawet pół pensa. Nie oglądałem zniszczeń w mieście. Chciałem wrócić do ludzi, których
kochałem. Dzień lub dwa później skończyła się wojna. Nie było mnie w domu prawie pięć
lat.
Wysiadłem z pociągu na stacji North Weald. Spojrzałem ponad murem na skład węgla i
zobaczyłem człowieka ściągającego worki z wozu. Natychmiast rozpoznałem w nim wujka
Freda, handlarza węglem, który kiedyś grał w piłkę nożną w drużynie Fulham. Przeskoczyłem
przez mur. Słowa, które wypowiedział wuj, kiedy zobaczył, że żyję, nie nadają się do druku.
Skończył wyładunek i powiedział, że podwiezie mnie do domu. Przez całą drogę – około
półtora kilometra – nie przestawał mówić. Po tych wszystkich latach powracałem do
gospodarstwa jako pasażer furmanki do przewozu węgla. Przy bramie wujek zawrócił,
pozwalając mi wejść do domu samotnie.
Minąłem żywopłot z żółtego ligustru i rozpocząłem trzydziestometrowy marsz między
rabatami, w stronę drzwi budynku, w którym się wychowałem. To miejsce żyło gdzieś w
moim umyśle, choć rozważania o domu były ciężarem i na pustyni, i w obozach. Wtedy nie
mogłem tam wrócić – czy należało dręczyć się wspomnieniami? Teraz tu byłem, mogłem
znów przyjąć to miejsce do swojego serca.
Nie zapowiedziałem przyjazdu. Po prostu zapukałem do wielkich, dębowych drzwi. Minęła
chwila, po czym otworzyła je kobieta, która wyglądała znajomo, ale sprawiała wrażenie
zmęczonej i wymizerowanej. Mój widok zaparł jej dech w piersiach, a ja powiedziałem tylko:
– Mamo, ależ się postarzałaś.
(…)

Podobne dokumenty