Dwa światy... blog część 3
Transkrypt
Dwa światy... blog część 3
Dwa światy... blog część 3 W latach 2004 – 2009 prowadziłem bloga „Dwa światy”. Ta pozycja to trzecia część moich zapisków. Możliwość ściągnięcia sobie wersji elektronicznej tej książki jest ukłonem w stronę tych wszystkich, którzy "Dwa światy" odkryli później... Z życzeniami szczęścia i miłości… 14 maja 2007 Zasada 8126 – „Światów się nie miesza”... Do ciężkiej cholery! Co ja mam zrobić?! Wczoraj dostałem od Iwony maskotkę do samochodu – pieska puchatego. Kupiła go specjalnie dla mnie na Krupówkach sobie kupując tego samego... no przecież nie powiem żonie, że właśni taki pudel mi się spodobał i nie zawieszę go przy lusterku, a o to właśnie prosiła Iwona... Nie ma sensu liczyć na pamięć o zdejmowaniu go przed żoną i wyjmowaniu przed spotkaniem z Iwoną – przecież tak łatwo o wpadkę, tak łatwo o takiej pierdole zapomnieć... Od kiedy kilka miesięcy temu ponownie spotkałem w swym życiu moją odskocznię od codzienności tyle razy powtarzałem sobie, że nie będzie ona obecna w moim życiu codziennym i nie będę ani odbierał od niej telefonów ani smsował będąc w domu ... Tyle razy mówiłem jej też, że nasz powrót do związku ma charakter spotkań dwojga dorosłych ludzi, którzy nie mają szans być ze sobą... przyjmowała te reguły bez mrugnięcia okiem pragnąc jedynie, bym co jakiś czas ją zaspokoił i poprzytulał. Jest osobą bardzo twardo stojącą na ziemi i żadne uczucia trochę wyższe nie wchodziły w grę – sama powtarzała, ze jeśli w jej życiu pojawi się ktoś inny to ode mnie odejdzie, a ja zgodziłem się z tym bez wahania. Byliśmy parą zwyczajnych kochanków na godziny i jej to odpowiadało, a teraz ten piesek! Taka pierdoła, a może spowodować, ze będę bał się z nią spotykać. Tak - bał, bo mnie w życiu nie potrzebna nowa żona, a tylko odskocznia od codzienności, ktoś, kogo mógłbym spokojnie poczarować swym urokiem, jakby wypróbować własną męskość bez konieczności głębszego zaangażowania. Na to jestem za stary – nie chce mi się tworzyć niczego nowego, chcę mieć spokój i luz – komfort, że mam i rodzinę (żonę i dzieci) i niegroźny dla mniej romansik na boku. To wszystko miałem przez tych parę miesięcy – Iwona, jako moja była, nadawała się do roli kochanki i sama nie chciała wiele więcej - k..., idealny układ seksualny korzystny dla obydwu stron, który może się rozpaść przez takiego małego pieska za parę złotych... No tak, piesek – co z nim zrobić? Moja żona do głupich nie należy i kiedy zobaczy tę maskotkę pod lusterkiem w samochodzie od razu się domyśli, że kogoś mam. Jak Karwowska w „Czterdziestolatku” – przypomniałem sobie teraz ten odcinek, zgroza. Po co mi to, no, k..., po co? Jak go schowam to Iwona będzie niezadowolona i pomyśli, że mam ją tylko do jednego, a w życiu codziennym o niej nie chcę myśleć, obrazi się, zacznie żądać większej lojalności, konsekwencji słów i czynów, może w przyszłości rozwodu, a jeśli się nie zgodzę pójdzie dalej... a było tak spokojnie! Światów się ze sobą nie miesza – dom to dom, kochanka to kochanka – jest od czego innego. Od telefonów, sekretnych sprośnych smsów, umawiania się i planowania kolejnych spotkań – by po wszystkim wracać do domu z błogą miną i przeświadczeniem o własnej wartości jako ogiera niesamowitego... Świat rodzinny to zupełnie inna bajka – tu są kłopoty codzienne, żona, dzieci, rachunki, wyjazdy do hipermarketu... kochanka to poczucie swobody i bycia wciąż na topie, seks, rozmowy o niczym, wielkie słowa, których przed żoną już nie ma sensu powtarzać... każde wtargnięcie jednego w drugi świat jest zagrożeniem dla istniejącego układu i dla jego stabilności... takie są zasady i żadna kochanka nie może ot tak sobie kupować pieska pod lusterko... 16 maja 2007 Kabaret Starszych Panów... Lubię kiedy Starsi Panowie spotykają na swej drodze dziewczyny wykorzystać na tyle męską inteligentne, słabość do by swobodnie płci odmiennej miękkością. Przy takich okazjach napatrzeć się też można jakich to metod perswazji używają, a jest to szkoła pouczająca niesamowicie... I mnie jako Panu nieco posuniętemu (choć też mającemu jeszcze nieco do posunięcia w życiu) zdarzają się takie fajne kobietki... a że pomocną dłoń wyciągam to i na mnie te sposobiki się wypróbowuje dosyć często... Zaczyna się od nieśmiałych półsłówek, które nazywam „badaniem gruntu pod zabudowę” – człowieczyna wciągnięty w jakże ważne dylematy i problemy rodzinno-czasowe nagle zaczyna sam chcieć takiej drobince niebieskiej pomóc, by jej ulżyć, by ujrzeć uśmiech na jej zafrasowanym liczku... To tylko krok do pójścia nieco dalej – następuje kulminacyjne zdanie „a może miałby Pan trochę wolnego czasu i znalazł dla mnie kilka minut?”. I co robi człowieczyna? No przecież nie odmówi, no przecież nie okaże się wilkiem w owczej skórze, co to najpierw przymilnie w oczki patrzy, a potem „pożera” stanowczym „K..., dajże mi spokój, dziewczyno, sądzisz, że ja nie mam co robić?!”... I choć jego spokój został nieco podburzony to zgadza się – nic nie wynika z uświadomienia sobie, że naprawdę tego czasu ma tylko na tyle, by koledze z ławy szkolnej odpowiedzieć i to niezbyt długim mailem... Starszy Pan rozpoczyna więc kombinacje, by wkleić dziewczę słodkie w swój harmonogram i wykonać zadanie na siebie nieopatrznie wzięte... Odpowiada – „a cóż ja mogę dla Ciebie zrobić”, na co otrzymuje listę żądań brzmiących jak szantaż, ale okraszonych przepięknym uśmiechem, przy którym więdnie wszelki opór... i choć przestrach w oczach, rozpaczliwe wręcz szukanie czasu dla tychże żądań, to przecież nie wymięknę, to przecież nie pokażę, że nie potrafię... Potrafię! Zrobię! Całą noc będę jeździł, a znajdę! Dziewczę jest zachwycone, miota swymi pięknymi oczętami, kołysze ciałkiem, pochyla się ukazując niby mimowolnie swe rozróżniki płciowe, aż Starszemu Panu ciśnienie się podnosi do niebezpiecznie widocznych rozmiarów... Jest ugotowany... dziewczę wyjdzie, a on będzie już planował jak to ona, młoda, piękna i nadobna odwdzięczy mu się za ten czas spędzony na szukaniu, pisaniu, układaniu tekstu czy załatwieniu rzeczonej rzeczy... oczami wyobraźni będzie słyszał ten głos, który mówi „Pan jest taki mądry, a ja taka mała, głupiutka, niepozorna. Jak mogę się Panu odwdzięczyć? Może Pan żądać czego chce.”... rękami wyobraźni będzie (nieważne, wiadomo co będzie rękami wyobraźni)... Wszystko idzie w kąt – książka – eee tam, zdążę, artykuły czekają do Cieszyna i Zakopanego – później, egzaminy trzeba przygotować – mam czas, po remoncie wysprzątać – wytrzyma... rzuca się człowiek do internetu, łapie za klawiaturę i z każdym słowem, kiedy zbliża się do końca widzi już tę, dla której to wszystko robi... „ech, niech ja ją tylko dorwę!” Koniec, mail – materiał wysłany... krótkie zagajenie, „to spotkamy się we wtorek u mnie, wytłumaczę o co chodzi w tym tekście”, „Oczywiście, będę – jestem Panu bardzo wdzięczna!” Ale we wtorek nie przychodzi... ciekawe dlaczego? 21 maja 2007 Konkurencja czuwa... Kiedyś ktoś mnie zapytał „Dlaczego kobieta, która ma wielu facetów traktowana jest jak zdzira, a mężczyzna mający wiele kobiet uważany jest za macho?”. Odpowiedziałem pytaniem „A kto tak uważa?” - Wszyscy! – odpowiedziała... - Kto to są ci wszyscy? – ciągnąłem – czy ty też tak uważasz? - Ja nie, ale... – i tu nastąpił ciąg mitów i półprawd na temat kobiet i mężczyzn Co ciekawe to pytanie słyszałem później wielokrotnie... im częściej je słyszałem tym bardziej rosło we mnie przekonanie, że to w naszych głowach tworzymy sobie bariery i szufladki, a pośród „wszystkich” szukamy tylko ich potwierdzenia nie wysilając się zbytnio na szersze spojrzenie... Wracając do pytania „A kto tak uważa?” zdałem sobie sprawę, że tymi, które „blokują” i „piętnują” kobiety najczęściej są one same! Przykładów podawać można wiele... Mam znajomą, która pisuje do mnie czasami kiedy ma chandrę... ostatnio opisała jak pokłóciła się ze swoją przyjaciółką o to, że odważyła się rozmawiać z jej byłym mężem – złość i zazdrość przyjaciółki, zamiast na facecie, skupiła się na niej... to ona została uznana za prowokującą i uwodzącą... Inna sytuacja – swego czasu pewna dziewczyna straciła pracę przez zatargi z kochanką szefa – zamiast psioczyć na tegoż zwalniającego i na niego wylać wiadro pomyj znowu wszystkiemu winna była kochanka. A przecież to facet był tylko ślepym wykonawcą woli tej drugiej... to facet okazał się głupi, niekompetentny, zapatrzony i beznadziejny... ale jest tylko facetem... na tym ostatnim zdaniu prześlizguje się wielu – skoro jestem uznany przez kobiety za gorszego i mimo to mi dobrze to nie muszę się starać, by być lepszym... Ostatnio miałem okazję być na kilku Komuniach poprzedzonych uwielbiam wręcz zbiorowiskach, wcześniejsze oczywiście patrzeć uwielbiam kolejki do wizytą na w ludzi wyobrażać fryzjerów, kościele... w takich sobie te krawców i kosmetyczek! Te małe dziewczynki uczone od samego początku, że liczy się to, kto ma ładniejszą sukienkę, ładniejsze paznokcie, ładniejszą fryzurę, ten wyścig – tylko dokąd i po co? Chłopcu wystarczy byle ładny garniturek, przy dziewczynce zaczyna się szopka, która trwa do końca życia – bo to jak się wygląda w trumnie też jest ważne... Wielokrotnie łapałem się na tym, że wyobrażałem sobie kobietę bez tych poskręcanych, zalakierowanych do granic możliwości loków, naturalną i świeżą, bez sztucznej opalenizny, która pokazuje tylko jak bardzo ma się zniszczoną skórę... wyobrażenia były o wiele przyjemniejsze od rzeczywistości... ale fryzury i stroje nie są przecież dla mężczyzn tylko dla innych kobiet, które mają ich zazdrościć... Tyle o konkurencji – pozostała odpowiedź na pierwsze pytanie - „Dlaczego kobieta, która ma wielu facetów traktowana jest jak zdzira, a mężczyzna mający wiele kobiet uważany jest za macho?” Najłatwiejsza odpowiedź - bo tak mówią stereotypy stworzone przez nas samych... Pozostaje wierzyć, że dojdziemy do takiej świadomości, kiedy tego „macho od wielu panienek” nazwiemy „męską zdzirą”, a kobieta wyzwolona nie będzie oznaczała panienki bzykającej się z byle kim w ubikacji czy cichodajki, która robi dobrze nieco starszym i ustawionym panom... niewłaściwe rozumienie pojęcia „wyzwolona” jest nagminne, bo seks jest jedyną bodaj rzeczą, w której mężczyźni są uzależnieni od kobiet - im trudniej go zdobyć, tym bardziej będzie doceniona osoba z nim wiązana... niestety takie dziewczątka nie tylko nie są wyzwolone, ale będąc zbyt łatwymi zdobyczami utrwalają pewien patriarchalny układ... Według mnie kobieta musi się najpierw wyzwolić się ze schematów myślenia o konkurencji i sobie samej – schematów, dzięki którym facet spokojnie może sobie robić głupstwa – a kobiety uważając się za mądrzejsze, rozsądniejsze, lepsze, skazane są na permanentny stres konkurując między sobą... 23 maja 2007 Rok 2057... Jak donosi jedna z lokalnych gazet w sobotę w Częstochowie odbyła się zapomniana już uroczystość – ślub. W jednym z trzech zachowanych w mieście kościołów odbył się ślub. „Szczęśliwa” para zdecydowała się na ten krok z niezrozumiałych dotąd względów. O szczegóły prosimy naszego reportera – Sławka... a przy okazji Sławku, co słychać u Błażeja? „Dziękuję, dziękuję... to naprawdę głębokie uczucie... Tak, proszę Państwa, od kiedy nasz Świetlisty Parlament pod przewodnictwem Pani Marszałki stosunkiem głosów posłanek 459:1 uchwalił, że mężczyzna jest zbędny (tylko jedyny przedstawiciel rodu męskiego - potomek sędziwego Olejniczaka się sprzeciwił) jest to pierwszy przypadek, kiedy kobieta godzi się na bycie żoną.. W ciągu wielu naszej historii kobiety pozwalały na szarganie swej świętości poprzez związki z mężczyznami, nie dostrzegając, że służyć oni mogą tylko i wyłącznie do reprodukcji, czy też przyjemności i to z marnym skutkiem. Dopiero powstanie wyzwolenie się sieci z banków niewoli pozwoliło męskiej na dominacji i decydowanie kobiet o samych sobie... Wynalezienie orgazmotronów ostatecznie spowodowało, ze kobiety w końcu mogły mieć i dzieci, zaspakajając swój macierzyński, tak czysty instynkt jak i niekończącą się przyjemność bez konieczności bycia kelnerką na bankiecie życia mężczyzn... Wybranie przez społeczeństwo w roku 2025 większości kobiet do Parlamentu i Pani Pierwszej było przełomem – stało się to dzięki zaangażowaniu kobiet i – paradoksalnie - mistrzostwom świata w cymbergaju rozgrywanym w naszym kraju. To ta impreza zgromadziła przed telewizorami miliony mężczyzn, którzy zapomnieli o wyborach chlejąc piwo i rozmawiając o łatwych, niepostępowych kobietach. Szereg zmian w prawodawstwie doprowadziło między innymi do legalizacji związków homoseksualnych (za co ja z Błażejem jesteśmy bardzo wdzięczni). Jak wiadomo gej jest najlepszym przyjacielem kobiety i tylko on może ją zrozumieć – ta idea przyświecała Świetlistemu Parlamentowi i Pani Prezydent... Kolejny zmiany to pierwsze próby zamykania mężczyzn w rezerwatach, który to proces zakończono w 20 lat później, prace nad uniezależnieniem się od heteroseksualnych mężczyzn jako jednostek niezdolnych do życia i zbędnych oraz upowszechnienie hodowli najlepszych gatunków mężczyzn w celu reprodukcji... Równocześnie zmieniono prawo tak, by niepotrzebne było małżeństwo - wiążące wszystkich zupełnie niepotrzebnie – relikt przeszłości, którego wynikiem jest tylko przemoc i patologie, uzależnienie kobiet od męskiej, zdeprawowanej, wciąż zdradzającej i niezdolnej do właściwego funkcjonowania grupy osób. Grupy, której w głowie tylko seks i mecze popijane piwem, po którym śmierdzą... Od tej chwili liczyły się tylko wolne związki, w którym całość majątku po rozpadzie mogły zachowywać wyłącznie kobiety jako jedyne te, które potrafią opiekować się dzieckiem... Dlatego z tym większym zdziwieniem przyjęto pierwszą od masowego upowszechnienia wolnych związków ze sługą mężczyzną przyjęto wiadomość wydarzeniu... o tym częstochowskim Co skłoniło „szczęśliwą” parę do tego kroku, który wymusił otwarcie w sobotę, czynnego tylko pół godziny dziennie dla nielicznych turystów, Kościoła św. Jakuba? Czy to pieniądze tak przewróciły w głowie młodym częstochowianom, ze pozwolili sobie na ten żart i ekstrawagancję? niezrozumiałe, Czy nikomu próżność? nic nie Czy jakieś mówiące retro sentymenty? Obiecujemy, że już niedługo rozwiążemy tę nurtującą cały kraj zagadkę. Z Częstochowy relacjonował Wasz (a szczególnie Błażeja) Sławek... 25 maja 2007 Telefon do drwala... Nie uważam się za osobę specjalnie atrakcyjną fizycznie. Zresztą niewiele robię, by to zmieniać – żadnych specjalnych ćwiczeń, pakowania się, siłowni – nie chce mi się, nie mam na to czasu, nie mam do tego motywacji, a zainteresowanie płci przeciwnej (jeśli chcę) zyskuję innymi metodami niż wizualna prezentacja walorów, które oczywiście można pokazać bez narażania się na kolegium... Nie zależy mi na osobach, które oceniają mnie na podstawie wyglądu, nie zależy mi na „blondynkach” (cudzysłów!), łaszących się do nażelowanego dupka i wzruszeniem ramion przyjmuję brak zainteresowania moją osobą jako mniej atrakcyjną fizycznie... inna sprawa, że do Quasimodo mi dużo brakuje i mam tego świadomość i każdemu samcowi życzę takiej świadomości... Wiedząc zatem jaki jestem i czego mi brakuje z przyjemnością (graniczącą z próżnością) przyjmuję różne wyrazy sympatii czy zainteresowania moją nieskromną osobą... Wyrazy te dostrzegam czasem u osób, które do mnie przychodzą i ze mną rozmawiają – ale ograniczają się one do uśmiechów, pewnych dwuznaczności czy niegroźnej gry słownej – z uwagi na miejsce czy okoliczności oczywiście nigdy nie przechodzi się do żadnych „konkretów” i nie przekracza granic (nawet w słowach)... ot, taka przyjemna słowna rozgrywka, z której nic nie wynika... Zupełnie inaczej to wygląda, kiedy mam do czynienia z bardziej anonimowymi formami komunikacji... I tak, kiedyś wieczorem siedzę sobie oglądając jakąś zabijankę (przepraszam – to na pewno był jakiś film Pedro Almodovara, melodramat psychologiczny o walce kobiety z bulimią na tle klęski suszy w południowym Peru) i słyszę dzwonek telefonu. Patrzę leniwie na zegarek – 22.43 – kiej czort... bez pośpiechu pozwoliłem telefonowi wybrzmieć i poczekałem na sygnał wiadomości zostawionej na poczcie... biorę, patrzę, „Prywatny” – więc odsłuchuję... Pierwsze słowa - „Sławku, marzę o Tobie, chcę, byś mnie rżnął...” wprawiły mnie w niejakie osłupienie, więc słucham dalej – ochy, achy, piski, przedstawianie scenariusza jak miałbym się w tego drwala zabawiać... Dziewczę było wyraźnie rozbawione swym żartem, ale też zdecydowanie rozczarowane, że nie podniosłem słuchawki... ja z kolei byłem wyraźnie zadowolony, a potem zacząłem kombinować kto mógł wpaść na taki pomysł... i nie wpadłem – mój telefon rozdaję na lewo i prawo, bo taką mam pracę, która wymaga kontaktu z ludźmi, kobiet w tej grupie jest około 80 procent, o ile nie więcej... pytanie, czy mi to się podobało? Powiem tak – o ile język niewiasty odbiegał bardzo od moich standardów erotycznych marzeń i pragnień to w zasadniczej treści przekaz był nadzwyczaj interesujący i wywołał nie tylko uśmiech ale i niejakie podniecenie... oczywiście, to był żart, ale samo to, że byłem jego adresatem było przyjemne – tak jakby człowiek dobrowolnie godził się na lizusostwo wobec siebie... Takie to zewnętrzne, nieprawdziwe i ułudne poczucie własnej wartości, a jednak dobrowolnie i z uśmiechem chcemy wierzyć, że druga strona istotnie pragnęła tego, byśmy robili za drwala w jej towarzystwie... 28 maja 2007 Dziecko z gwiazdy... Przychodzi kobieta, lat około dwudziestu pięciu do pewnej lekarki... „Pani doktor, podejrzewam, że jestem w ciąży”... ta ją bada... wynik badania odpowiada przypuszczeniom, więc lekarka wypisuje kartę ciąży... „Imię, nazwisko, ojciec” „Niestety ojciec jest nieznany, bo to jest dziecko z gwiazdy”. „Słucham?” „Dziecko z gwiazdy” – powtarza pacjentka. Dopiero widząc, że pani doktor nie rozumie pacjentka spokojnie zaczęła tłumaczyć ten zawiły związek znaczeniowy... Nie chodziło bynajmniej o mistyczne przeżycie czy też kontakt z obcą cywilizacją, który zapoczątkowałby to nowe życie, ale o pewną zabawę - niezbyt „moralną”, ale za to popularną w pewnych mniej czy bardziej zamkniętych kręgach klubowego życia stolicy i większych miast Polski... Zabawa polega na tym, że osoby płci miększej kładą się na dostatecznie miękkim podłożu, tak by ich ponętne ciała widziane z góry tworzyły kształt gwiazdy... w pozycji oczekującej przyjmują one taką samą liczbę osób płci twardszej i oddają się przyjemności przez kilka minut, aż moderator zabawy nie da znaku na koniec tury... wtedy osobniki twardsze przenoszą swe nabrzmiałe gdzieniegdzie organy w sąsiednie miejsce, zgodnie z ruchem wskazówek zegara... jeśli któraś z par szczególnie przypadnie sobie do gustu opuszczają towarzystwo, by dokończyć w jakimś ustronnym miejscu, a ich miejsce zajmuje para następna... Pierwszy raz przeczytałem o tej zabawie w książce Jerzego Kosińskiego (nie pamiętam dobrze, ale chyba chodzi o „Grę”) – już wtedy jej opis zrobił na mnie duże wrażenie – na tyle duże, że pamiętam go dobrze po kilkunastu latach, ale szczerze mówiąc sądziłem, że to zwykła literacka fikcja pana w średnim wieku... co ciekawe tamten opis dotyczył zabawy toczącej się w Warszawie i wydaje się jakby rzeczywistość dopasowała się doskonale do tejże fikcji... Anegdotkę o tej dziewczynie opowiedziała mi (nam) moja własna bratowa, a w niecały tydzień później podobne rzeczy usłyszałem od mojego „gumowego ucha” w stolicy... A czego się dokładnie dowiedziałem? Okazuje się oto, że to co się dzieje w naszych (polskich) klubach rozrywkowych bije na łeb na szyję podobne w Berlinie, Amsterdamie czy Paryżu... taka „gwiazda” to tylko jedna z wielu rozrywek, które wymyślili nasi przedsiębiorczy rodacy w celu zabicia nudy stałych związków (bo przychodzą głównie stałe pary) – zamknięte spotkania dla sprawdzonych wybrańców, krzyżówki różnego rodzaju, zabawy grupowe to tylko niektóre, o których usłyszałem... Kiedyś napisałem, że wszystkiego w życiu trzeba spróbować, ale akurat tego chyba bym nie potrafił... dzielenie się partnerką nie leży w mojej naturze, „korzystanie” z tej, z której akurat „skorzystał” poprzednik również, nie wspomnę już o tym, że mój ekshibicjonizm nie obejmuje pokazywania swojej gołej... Może nieco eksperymenty idealistycznie są dla osób, uważam, że które życiu w takie się permanentnie nudzą, a niewiele wnoszą, bo za jakiś czas znowu będzie czegoś dziwacznego brakować... poza tym czemu mają służyć? Przedłużeniu związku? Jeśli kobieta tak się z nami nudzi, że proponuje takie zabawy to koniec związku jest bliski... jeśli proponuje facet – podobnie... A może jednak nie? Przecież z drugiej strony jest to realizacja pewnych fantazji i erotycznych marzeń – spełnione z partnerem czynią związek bardziej otwartym i mniej narażonym na wstrząsy... (tylko do tego trzeba być odpowiednio zbudowanym psychicznie) Nie wiem – cały głupi byłem i jestem... może dlatego, że w swym prywatnym życiu nigdy nie spotkałem kobiety, która gustowałaby w takich eksperymentach (czy też dokładniej – która by się ze mną nudziła), a i samego mnie do nich nie ciągnie... ale dzięki temu wiem, że nie zostanę raczej ojcem dziecka z gwiazdy... 30 maja 2007 Tinky Winky i inni zboczeńcy... Ostatnio naszymi mediami wstrząsnęła niezwykła wiadomość. Pani rzeczniczka praw dziecka, Ewa Sowińska zbadała sprawę rzekomego propagowania homoseksualizmu przez Teletubisia Tinky Winky... „Teletubisie” byłem zmuszony oglądać kilka lat temu i już wtedy z uśmiechem ja i moi znajomi przyjmowaliśmy tę jego torebkę, ale do głowy mi nie przyszło, że to może być propaganda, najwyżej lekcja tolerancji (i to też raczej żartobliwa niż zamierzona)... Lubię absurdy na szczycie władz naszego pięknego kraju – a w ciągu ostatnich lat ich nie brakuje – tu poseł Zawisza chce ubierać panienki przy drogach ( w trosce o ich zdrowie), tu poseł Piłka chce karać za posiadanie „świerszczyków”, tu znowu minister Giertych sądzi, że ubranie uczniów w mundurki zlikwiduje problem chwalenia się ciuchem czy paradowania z gołymi pępkami w gimnazjach (u nieco starszych lubię). Na marginesie to ja też w podstawówce chodziłem w fartuchu – dlatego dodatkowo wprowadziłbym jednakowe, szmaciane buty i spodnie z juty... Sprawa Teletubisia, co lubi torebki, dopełniła obrazu naszych przedstawicieli chyba nie mających się widocznie czym zajmować... ale trudno ich winić – gospodarka sama rozwija się w dużym tempie, Euro2012 jest bodźcem na lata kolejne, nasi bezrobotni masowo zasilają rynek brytyjski czy ostatnio holenderski, co powoduje, że i w Polsce zmusi się właścicieli firm do podniesienia płac – gospodarka samoistnie gna do przodu nie czekając na pomysły polityków, które (tak się zdaje) dzisiaj mogą tylko zaszkodzić... Dlatego też te pomysły odbieram jako wyraz totalnej nudy politycznej ubarwionej dodatkowo jakimiś ideologicznymi bzdurami... Ja rozumiem, że dzieci w różnym wieku trzeba chronić przed szkodliwością telewizji – jeśli więc chodzi o dzieci młodsze to radziłbym się przyjrzeć - Bolkowi i Lolkowi, co w jednym pokoju śpią i nie wiadomo co robią po zgaszeniu światła, a Tola zdawała się być tylko przykrywką dla ich związku - Misiowi Uszatkowi, który zachowuje się czasami jak wyrośnięty ze skłonnościami pedofilskimi „dzieci lubią misie, misie lubią dzieci”, - Pyzie, co podróżuje sama bez pieniędzy, a płacić czymś musi, a do tego wystaje przy polskich dróżkach (i cóż z tego, że strój ma na sobie ludowy - niektórzy to lubią) - Misiowi Coralgolowi (francuskie pomietło) co uciekł z domu, a paraduje z kolorowymi parasolkami - Reksiowi, co błąka się po różnych podwórkach, a względem płci odmiennej zachowuje się wyjątkowo aseksualnie – woli swych panów lub kolegów - Krecikowi (zrzut z Czech), co ciągle pod kimś ryje - Makowej Panience – czy trzeba coś dodawać? - Żwirkowi i Muchomorkowi – razem mieszkali, i w dodatku ze sobą kręcili Do tego dochodzi literatura – proponuję zmielenie wszystkich nakładów fredrowskiego „Pawła i Gawła”, co w jednym stali domku... czy ktoś zapyta dlaczego nie mieli rodzin? Na drugą nóżkę dałbym „Słonia Trąbalskiego”, który widocznie pod wpływem nie pamiętał imion swoich dzieci... no i w oczywiście „Akademia Pana Kleksa” – to podejrzane, że Ambroży Kleks przyjmował do swej akademii wyłącznie chłopców, którzy (było na filmie) brali wspólnie prysznic pod drzewem w sypialni... Dużo roboty przed naszymi przedstawicielami – do stanu , kiedy w telewizji będzie jedynie „Detektyw w sutannie”, „Ziarno” i „Warto rozmawiać” jeszcze bardzo daleko... A tak całkiem serio, to patrząc czasem na filmy dla nieco doroślejszych dzieciaków zaczynam się zastanawiać, czy zbytnio nie propagują heteroseksualizmu i to w tej najbardziej prymitywnej formie - „Szkoła złamanych serc” (zdanie „Przespałam się z nim” padało z ust nastolatek co drugą scenę) „Czarodziejki z Księżyca” – nie ma to jak silne seksowne, choćby narysowane, kobietki, „Tarzan” – idealne dla niewyżytych, bo atrakcyjnych panienek w obcisłych strojach tam mnóstwo... Ja nie mówię, że to źle - mówię, że pełna konsekwencja w przypadku filmów w telewizji jest niemożliwa, dlatego nie trzeba się tak przejmować pierdołami, bo dojdziemy do dużo większych absurdów, a dzieciaki i tak uczyć się będą „życia” od kolegów i koleżanek z podwórka... 31 maja 2007 W tym największy jest ambaras... - Jejku jak on ślicznie pachnie – powtarzała, a jemu ciemno zrobiło się przed oczami. Wiedział, ze tak będzie, wiedział, że odwiedzając siostrę ze swoją dziewczyną skończy się na dziecku. Nie lubił tych wizyt, bo zaraz pojawiały się pytania o ich własne plany… siostra, która ledwo dwa lata temu wyszła za mąż, a po roku stać się matką zamęczała go mówieniem o macierzyństwie, wzruszeniach kiedy Junior zaczynał chodzić, nie mógł znieść tych jej anielskich ocząt wgapionych przed miesiącami w pełzającego szkraba… i może nawet by to nie ruszało, gdyby do tego chóru Matek Polek nie włączała się jego własna narzeczona… Zawsze, ale to zawsze po odwiedzinach poruszała ten sam temat – dziecko… kiedy się zdecydują, kiedy u nich się pojawi… żyli sobie dobrze, on zarabiał, ona zarabiała, ślubu nie brali, bo im był zbędny i razem uznali, że tak będzie lepiej… On miał dopiero 30 lat i nie chciał bawić się w tatę… dopiero co dostał awans, podwyżkę, mogli więcej pieniędzy przeznaczyć na wyprawy w ich ukochane góry, jeździć częściej, dłużej, inwestować w porządniejszy sprzęt… kiedy wytaczał ten argument to mówiła, że mogą jeździć z dzieckiem, ale jak tu chodzić po górach ze szkrabem na plecach, można się poślizgnąć, upaść – góry to nie miejsce dla dzieciaka… ewentualnie później, ale kto zagwarantuje, że będzie lubił te wyprawy? No i co? Siedzieć w domu przed telewizorem? Chodzić na spacery na Promenadę czy do parku? Dziecko to zmiana dla ich obojga, a on miał w nosie instynkt rodzicielski… przez wiele lat harował jak wół, by móc dzisiaj powiedzieć sobie „zarabiam jak gość i stać mnie na to co lubię”… dziecka nie chciał… - Potrzymaj go, „pójdziesz do wujka? No leć…” - O nie, jeszcze mi się zsika na spodnie… - Nie marudź… popatrz jakie jest śliczne, a jak wspaniale się uśmiecha... no powiedz, nie chciałbyś takiego? Kiedy my się zdecydujemy na takiego szkraba? No tak, wykrakał – padło to pytanie, które paść musiało – i zawsze odpowiedź była ta sama... - Kochanie, wiesz przecież, ze mamy na razie inne plany, mamy sobie kupić domek, wyremontować go, poza tym dziecko to... - Ja wiem, wielki obowiązek – zmieniła ton, czego bardzo nie lubił, ale też poczuł się zaskoczony – ale ja chcę tego obowiązku! - To my musimy chcieć – rozmowa przybierała coraz bardziej ostrą formę - Może kawy – siostra chciała załagodzić, ale na niewiele się to zdało... - Nie zamierzam chodzić jako babcia do przedszkola czy szkoły... mam dość czekania na Ciebie, kiedy później wracasz do domu, mam dość myśli, że znajdziesz sobie inną... chcę mieć coś naszego, tylko naszego... - To Ty nie wiesz, że mając dziecko będziemy musieli zrezygnować z Alp? - Mam to w nosie... – jeszcze nigdy nie była tak zła - Nie poznaję Cię, Kochanie, masz wszystko, dom, pracę, pieniądze, wolność? Po co ładować się w pieluchy? po co rezygnować z przyjemności, które mamy teraz? Po co!? - Może po to, by mieć dla kogo żyć, a nie tylko dla samego siebie - Ale my żyjemy dla siebie nawzajem! - Ile jeszcze? - Całe życie! Nie wierzysz w to? - To ja pójdę przewinąć małego – powiedziała siostra i wyszła szybko zostawiając ich samych na placu boju - Nie wierzę... każdy dzień wygląda tak samo, każde wakacje to ciągłe szukanie, a co znaleźliśmy do tej pory? Co nam zostanie? Sterty plików ze zdjęciami, których nikt nie chce oglądać? Wspomnienia wypraw, których nikt nie będzie chciał słuchać? Trzeba iść dalej, a nie zatrzymywać się na poziomie nastolatka i chcę to zrobić – z Tobą a jak się nie zgodzisz to z kim innym – nie martw się, znajdę... mimo Twych usilnych zabiegów nie oduczyłam się być atrakcyjną... - Jak w ogóle możesz tak mówić? - Mogę, bo widzę z każdym dniem, że nie chcę Cię takiego, jakim jesteś – teraz Ty wybieraj, albo coś zmienimy w naszym życiu, albo... Wyszła, a on siedział jak zamurowany... 04 czerwca 2007 Lista... Z okazji Dnia Dziecka zrobiłem sobie miły prezent – kupiłem sobie drugą część zestawienia notowań Listy przebojów Programu Trzeciego... Listy zacząłem słuchać niemal od samego początku, to było 18 notowanie - lato 1982 roku, a „zaraziła” mnie nią moja starsza siostra... Dziwne to były czasy – muzyka na dobrą sprawę była zbitkiem naszej rodzimej rodzącej się sceny rockowej i popu rodem z zagranicy... ale na tym kształtowałem swe muzyczne gusty i LP3 (jak zresztą u wielu) miała w tym kształtowaniu największy udział... Od tego lata zacząłem też listę notować, a kolejne zapiski stawały się takim małym pamiętnikiem. Zapisywałem na tych kilku stronach zeszytu nie tylko pozycje piosenek, ale też swe dziecięce jeszcze fascynacje – na przykład pismem technicznym (którego uczyłem się w szkole i które kiedyś wprost uwielbiałem) pisałem inicjał dziewczyny, która mi się wtedy podobała, jeden raz, drugi – myśląc o niej, jej włosach, twarzy, przyjemności patrzenia na nią (no bo i czego innego)... Był taki czas (1985 rok), że zepsuło nam się radio – kupienie nowego graniczyło z cudem, więc chodziłem do mojego dziadka, mieszkającego naprzeciw na tym samym podwórku... i słuchałem – on leżał w łóżku, a ja słuchałem, notowałem i rozmawiałem z nim... dziwne, ale nie miałem wtedy świadomości, że to ostatnie tygodnie jego życia... pamiętam moje zdziwienie kiedy umarł... potem dorobiłem się pierwszego Kasprzaka i nie dość, że Listy mogłem słuchać u siebie to jeszcze nagrywać – to było dopiero coś! Nieważne były atrakcyjne filmy w sobotni wieczór, ważna była lista! Wysyłałem głosy na ulubione piosenki, angażowałem się w konkursy, prowadziłem statystyki, a wraz z moim kumplem z podstawówki Andrzejem – dziś znanym w środowisku muzycznym Częstochowy „Harrym” Łozowskim (jeden z dwóch moich kolegów, którzy po ślubie zmienili swe nazwisko) bawiliśmy się w ustalanie jak będzie w przyszłym tygodniu i dyskutowaliśmy zawzięcie na temat piosenek pojawiających się na liście... W szkole trwała „wojna” między zwolennikami Republiki i Lady Pank, a podśpiewywało się „Małą Meggie” Azylu P czy „Superparę” zapomnianego L4... Dorastałem, kiedy po raz pierwszy bez pamięci się zakochałem Lista była doskonałą wymówką, by u mej wybranki pobyć aż do 22 (a czasem i dłużej, bo po Liście był program kabaretowy z Mannem – z nieśmiertelnym „Żelaznym Karłem”, Kabaret Elita, „Długi” i jeszcze jeden, któremu muszę poświęcić oddzielny tekst, ale nazwy jego nie pamiętam)... ten czasowy handicap to było bardzo dużo, chyba nie muszę nikomu mówić dlaczego... Kiedy poszedłem na studia sama Lista się zmieniła – przede wszystkim coraz mniej pasowało mi przesunięcie emisji na piątek i opuszczałem coraz więcej notowań nie przyzwyczajony do tej zmiany. Potem doszły do tego poważniejsze sprawy – fakt, że Lista niemal całkowicie znikła z mego rozkładu dnia... Pojawiała się jednak w momentach ważnych, o których już kiedyś napisałem... Teraz wracam do niej rzadko, bo – wiadomo... ale sentyment mam wciąż pamiętając te notowania słuchane u dziadka czy u dziewczyny, to notowanie trzynaście lat temu czy zestawienie najpopularniejszych piosenek Grzegorza Ciechowskiego i Republiki... Patrząc na te zestawienia piosenek i komentarze samego Marka Niedźwieckiego sam wracam do swego życia i swoich wspomnień... jakże to przyjemne... 06 czerwca 2007 Obyś cudze dzieci pilnował... Wczoraj skorzystałem byłem z okazji wyjazdu do Krakowa... nie był to jednak bynajmniej wyjazd turystyczny – pokazałem się bowiem w zupełnie nowej dla mnie roli – opiekuna dzieci i narzuconej sobie roli fotografa... Straszakami, które wybrały się wczoraj na tę wycieczkę były IIc i IIIa ze Szkoły Podstawowej nr 21 – dziewięcioi dziesięciolatki - już na samą wizję robiło się słabo, ale... Kraków był miastem, do którego przyjeżdżałem często w czasie studiów i które od tych studiów też bardzo się zmieniło... ja nie będę się rozpisywał, bo chyba każdy słysząc słowo „Kraków” wie jakie to jest miasto dla młodego człowieka... Zwykle jechałem tam oczywiście na własną rękę i mogłem robić co mi się podobało, tym razem było „nieco” inaczej... Dzieciaki wysypały się z autokaru, liczenie, Wisła... piękna, szeroka, ale na oglądanie „kaczków” nie było czasu, bo jeden Kacper usilnie chciał dotknąć liny łączące statek z brzegiem pochylając się nad zielonkawą wodą, a za nim poszli następni... Smok Wawelski –i zaraz po obowiązkowych zdjęciach rzucili się do sklepów z pamiątkami, wydając prawie wszystkie swoje pieniądze na smoki, „diabełki” do strzelania, pistolety i inne... potem każdy oczywiście chciał pokazać co kupił... Wejście na Wawel, dziedziniec, Smocza Jama... jedynym problemem było mnóstwo ludzi i poczucie obowiązku, by żaden maruder nie został, bo znalezienie go graniczyłoby z cudem – na szczęście nic takiego się nie stało, mimo wysiłków obu Julek, wspomnianego Kacpra czy Krystiana... Utrzymanie w jedności grupy rozbrykanych dziewięciolatków nie jest rzeczą prostą, a oczy trzeba mieć dookoła głowy – na szczęście nie byłem sam do pilnowania... W Smoczej Jamie wyładowały mi się baterie do aparatu, pech – i to wstyd się przyznać, ale akurat tam nie byłem chyba nigdy... kupiłem od razu następne, a całą grupą ruszyliśmy na Rynek... brakowało czasu na kontemplację zabytków, spostrzeganie ciekawych (z różnych względów) ludzi (choć Płażyńskiego widziałem)... szybciutko Grodzka, Rynek, hejnał o dwunastej, Floriańska, Kościół Mariacki i czas wolny... Dostałem grupkę pięciu urwisów – pierwsze pytanie - Co chcecie? Jeść? A co chcecie jeść? Kebaba! Na szczęście nie zauważyły Mc Donald’sa (nie lubię go)... Dzieciaki oczywiście były już bez pieniędzy (pamiątki), więc robiłem za sponsora – tu trzy złote, tu cztery, nieważne... Kiedy zamawiałem trzy kebaby, lody i zapiekankę pani patrzyła na mnie nieco dziwnie... Nakarmiliśmy gołębie, obeszliśmy Rynek, gdzie po drugiej jego stronie szykował się wieczorny koncert na 750 lecie lokacji miasta (gigantyczna scena, chór, orkiestra, robiło wrażenie!) i pod Adasia... I znowu czekanie, liczenie i do autokaru, dzieciaki nie wydawały się zmęczone, wprost przeciwnie, nabierały z każdą godziną rozmachu - w przeciwieństwie... We Wieliczce nie byłem od ponad dwudziestu lat i zrobiła na mnie wrażenie, może też dlatego, że było nieco wolniej a i dzieciaki podzielone na dwie klasy były mniej niesforne... o Wieliczce napisano tomy opracowań – ja osobiście szukałem miejsca, gdzie kręcono sceny do „Seksmisji” (chyba znalazłem), a gigantyczny, ogromny Kościół (Kaplica?) Świętej Kingi jest czymś naprawdę niesamowitym i dla niej jednej warto było... I znowu pamiątki... i znowu dzieciaki, które musiały koniecznie kupić drzewko szczęścia czy drabinę z okruszkami soli – sam też kupiłem sobie drobiażdżek... jakie to fajne... Głupawka zaczęła się już w windzie (piski, krzyki) i po wyjściu z Kopalni, liczenie, szukanie i autokar... Było po siódmej kiedy dojechaliśmy do Ojcowa i Pieskowej Skały... tego nie było w planie wycieczki, ale dało się wygospodarować tę chwilę, bo zrezygnowaliśmy z Kościoła Mariackiego z przewodnikiem... Nigdy tam nie byłem... o dziwo pod względem turystycznym jest tam raczej ubogo, chociaż i tak dzieciaki nie miały już czym kupować („co kupować” to by się znalazło)... i było pięknie, cicho, spokojnie i zielono... Do autokaru... ufff... but not so fast... Osobny fragmencik trzeba poświęcić naszemu pilotowi… W czasie jazdy puszczono trzy filmy – żaden z nich nie doczekał końca, bo pilot (bardzo fajny zresztą) uparł się, by usłyszeć wierszyki i piosenki w wykonaniu dzieci... ja rozumiem wszystko, ale zamiast doczekać w spokoju i przy filmie do samej Częstochowy od Olkusza miałem okazję wysłuchać kawałów o Jasiu, który mył zęby siedem razy, by na tydzień mieć zapas i innych opowiastek, wierszyków, piosenek (ojra tarira, ojra, ku ku!!), a im dalej w las tym dzieci brały autokar i mikrofon w swoje ręce, co było przyjemne nawet i śmieszne... ale po dotarciu na miejsce w głowie szumiało mi jak nigdy (tym bardziej, że siedziałem z tyłu)... Było świetnie... rozbudziłem przyjemne wspomnienia, napatrzyłem się na zachowania dzieci i dorosłych, pośmiałem się z nich, zobaczyłem kilka nowych miejsc... a teraz do roboty!!! 11 czerwca 2007 Sprawa się rypła... Kiedy dwa lata temu do naszego biura przyszła nowa pracownica od razu mi się spodobała, miła blondyneczka w okolicach trzydziestki, wolna i otwarta na życie.... wystarczyło kilka tygodni odpowiednich zabiegów i już spędzaliśmy w godzinach nadliczbowych miły czas – była ideałem, nie chciała się wiązać, liczyła tylko na jedno, a ja mogłem i najważniejsze jej to dać... nauczona przez życie, wypalona z romantycznych uniesień za to wspaniała w łóżku... Około roku temu Danka przez przypadek dowiedziała się o wszystkim odbierając kiedy jeszcze spałem gorącego smsa od tamtej... rozmowa i wiadome słowa – „obiecaj mi, że już nigdy więcej się z nią nie spotkasz” Obiecałem – a cóż miałem robić, a przez pierwsze tygodnie byłem dla Danki tak miły jak nigdy przez dwadzieścia lat ślubu, opłacało się, ona się uspokoiła, utwierdziła w mojej obietnicy... Z tym, że ja ani myślałem rezygnować z mojej małej blondyneczki, a jedyne co, to postanowiliśmy być bardziej ostrożni ograniczając smsy i miłe chwile przenosząc na godziny pracy biura – od tej pory moje biurko i przeróżne zakamarki biurowca były świadkiem pięknych chwil – kilkunastominutowe przygody, które lubiła i ona i ja... tylko czasem wyskakiwaliśmy na łono natury lub do jej domu na godzinkę, kiedy wiedziałem, że Danka wróci później i mogę przyjechać dosłownie pięć minut przed nią... adrenalina się podniosła, przybyło też gorących momentów w moim samochodzie, tylko uważać musiałem, by nie zostało w nim jakiś kolczyków, szminek czy innych pozostałości, nawet wietrzyłem wdychając z uśmiechem ostatnie resztki zapach perfum blondyneczki... I rezygnować z takiego życia? Po co? W domu zadowolona żonka pracująca i gotująca, a w pracy kilkanaście lat młodsza, która nie ciągnie do ołtarza, nie pyta kiedy rozwód, nie robi scen i liczy tylko na jedno... Żyłem sobie przez rok jak król, w południe jedna, wieczorem druga – przecież nie widzę powodu, by rezygnować z przyjemniejszych rzeczy z własną żoną... dziecko już poza domem, w Irlandii na etacie, więc żyć nie umierać... I wszystko się rypło – byłem nieco później przez „przedłużoną dniówkę” licząc na jej stałą godzinę powrotu, a ta wróciła kilka minut przede mną – źle się czuła... zacząłem się miotać a ona od razu zapytała o tamtą sprawę – zacząłem zaprzeczać, że to już dawno skończone, że za kogo mnie ma i tak dalej, ale nie uwierzyła... poprosiła o mój telefon – dałem, a w nim oczywiście smsy od blondyneczki – jeden wystarczył, cholera jasna... teraz znowu muszę się łasić jak pies, ale będzie ciężej... no i te papiery, cóż – liczę, że jej przejdzie... Może istotnie nieco przesadziłem z tą adrenalinką, ale dlaczego Danka nie potrafi z siebie wykrzesać takiej energii jak blondyneczka? I co z tego, że się starała, że pod względem łózkowym zaczęła być bardziej otwarta i wprowadziła do menu szereg nowych elementów, skoro to nie to samo... to nie o seks chodzi, a o coś większego, czego nie potarfię określić... Może więc istotnie rzucić wszystko w diabły, wyprowadzić się i zgodzić się na rozwód? Ale ja tak nie lubię komplikacji – to będzie ostateczność Dobra, spróbuję ją jeszcze ułagodzić, tu kwiaty kupię, tu pościemniam, że to właśnie blondyneczka mnie molestuje - ja już nie mam ochoty się z nią spotykać i jej to powiedziałem już dawno, tylko, że ta nie chce słuchać i przesyła te gorące smsy i nalega na spotkanie... a ostatnia wpadka była właśnie po rozmowie kończącej jakikolwiek związek z tamtą przy kawie w kawiarni (gdyby Danka wiedziała co my w tej „kawiarni” robiliśmy to by to nie przeszło na pewno) ... zobaczymy – może się uda po raz kolejny, a jeśli się nie uda to rozwody są dla ludzi, nieprawdaż... *** A naprawdę było i jest tak: Małżeństwo z 25 letnim stażem uważane za udane. Rodzina funkcjonuje poprawnie, oboje dbają o dzieci. Wszystko jest ok dopóki dzieci są małe I trzeba razem dbać o to gniazdko. Z dzieci robi się młodzież, która ma swoje sprawy. ON awansuje, wkracza w nowy, ciekawy świat biznesu. Żona pozostaje w pustym domu sama, tzn. sama nie jest, ma wokół siebie rodzinę, ale jest samotna. Wpada w dół. On kwitnie. W pracy piastuje wysokie stanowisko, często jeździ w delegacje, szczególnie z jedną osobą. Ta osoba ma już za sobą jedną próbę rozbicia małżeństwa. Ma dziecko z innym mężczyzną, mieszkała z nim trochę, ale on wrócił do żony. Teraz pojawił się nowy, lepszy kąsek. Zagięła nad nim “parol”. Udało się. ON- mężczyzna po czterdziestce, ONA-kobieta po trzydziestce. Romans kwitł 2 lata. Ale jej było za długo czekać, aż ON się zdecyduje. Powiadomiła więc Żonę. A Żona zamiast się rozwieść zaczęła walczyć o NIEGO. Schudła, wypiękniała. ON teraz nie wiedział, co zrobić. Wcześniej – odszedłby, ale taraz zaczął dostrzegać walory ŻONY. Zaczął się wahać. I tak wahał się przez rok. Żona żyła w błogiej nieświadomości, że tamto już skończone, a kochanka czekała, bo teraz ON jeszcze się nie mógł rozwieść. I minął 3 rok. Znów wszystko się wydało. Żona już zupełnie się załamała, a znów się podniosła. OŃ znów dawał nadzieję, na odbudowę małżeństwa. I minął 4 rok, a potem 5. Ile lat można żyć podwójnie: z 2 kobietami? Niech wypowiedzą się na ten temat Panowie. Osobiście znałam takiego, co tak żył 10 lat. I co dalej? Otóż ON sprawia wrażenie, że zależy mu na Żonie. Do niej zwraca się w potrzebie, gdy ma problem, gdy potrzebuje rady. Żona jest dla niego wsparciem, dom przystanią. Gdyby chciał – odszedłby do Tamtej. Ale jest z Żoną. Tamtą ma tylko do rozrywki. Więc czemu nie jest tak silny, by zrezygnować z tej rozrywki. Czy dlatego, że tak jest pewny Żony, że ta nie odejdzie, że wszystko przetrzyma? A Tamta? Pewnie sobie myśli, że kiedyś ta Żona puści, bo innego wyjścia przecież nie ma. I czeka, bo może nie ma innych kandydatów. Przecież straciła już 5 lat. A Żona. Nie jest z nim dla pieniędzy. Nie dla dzieci, bo są duże. Nie boi się samotności, bo samotną by nie była: są wokół niej mężczyźni, którzy tylko czekają, aby zakończyła ten związek. A Żona tego nie potrafi. Wciąż patrzy na Niego z tkliwością, wciąż chce się do Niego tulić. Tylko, gdzie podziała się jej godność. Według rozumu: powinna odejść od Niego, zostawić Go. ON nie jest jej wart, okazał się słabym śmieciem, według rozumu….. a serce mówi: wytrwaj, on w końcu sie przekona, że robi źle, zrozumie, co to wartość , tylko…. Czy to się na pewno stanie? Niepewność…. (pisownia oryginalna) 16 czerwca 2007 Magiczna... Czy można zachwycić się oczami, włosami czy sylwetką... tak zwyczajnie, normalnie nie zwracając wcale uwagi na małą Szarą Myszkę, której kiedyś się zupełnie nie widziało pośród blond włosów i wypiętych ekspozycyjnie piersi... Tę Myszkę, która zawsze tam gdzieś była i pozostawała niedostrzegana... a kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy była tylko jedną z wielu... Na marginesie to może to dziwić, ale nie lubię zbyt widocznego eksponowania przez kobiety swych walorów... widzę głęboki dekolt i owszem, wzrok ucieka ku krągłościom, ale jest to odruch samczy i niekontrolowany... czasami mi to przeszkadza, bo wiem, ze gapię się w to, w co nie powinienem, a to utrudnia rozmowę, bo cały czas myślę o tym, by nie patrzeć, by nie patrzeć... i psińco, nic z tego...a lato jest tym czasem, kiedy tych „pokus” jest więcej... Jest jeszcze coś – pokazująca swe walory doskonale wie, że to na faceta działa, a jednocześnie nie chce być traktowana jak kawałek ciała – stąd kolejny stres, by zbyt na tym ciałku się nie skupiać, a to trudne jak cholera! Wracam do... czasem jedna chwila, jedno zdarzenie wystarcza, byśmy o danej osobie nie mogli przestać myśleć – uśmiech, obrócenie się i spojrzenie za siebie, błysk w oku, magia spojrzenia, niedostrzegana przedtem śmiałość i otwartość, dziewczęcość i uroda... potem trzeba tę chwilę podtrzymać, odpowiedzieć uśmiechem, zacząć rozmowę, która nagle schodzi na zupełnie inne tory... i już... czy to tak oczekiwane zakochanie, czy tylko chwilowa fascynacja - wstęp do wspaniałej miłości, przyjaźni, wspomnień, a może tylko nieistotna, ale przyjemna znajomość... nie wiadomo, na szczęście... To ciekawe, że ma się tyle na myśli tyle różnych kobiet, pięknych, atrakcyjnych, a wspomnieniami biegniemy do tej, której daleko do modnych ciuchów, czy długich nóg, bo zasłania je najczęściej długą spódnicą... i zamiast wymyślnych, modnych i modelowanych fryzur, chce się dotykać włosów umytych zwykłym szamponem szałwiowym... Jeśli miałbym powiedzieć czego mi będzie brakować za dwadzieścia lat to właśnie możliwości zadurzenia się jak sztubak w takiej właśnie dziewczynie, opalonej słońcem, a nie samoopalaczem czy w solarium... o magicznym spojrzeniu, które rozmraża serce i powoduje, ze doczekać się nie można następnej chwili poddania tej kuracji... kiedy marzenia czy fantazje biorą górę nad rozsądkiem... I szkoda tylko, że nie mam już możliwości jej spotkać, atak chciałbym raz jeszcze poczuć na sobie jej wzrok, zobaczyć jej usta, dotknąć spojrzeniem... 18 czerwca 2007 Suplemencik, czyli jeszcze raz o roli wyglądu... Podstawową kwestią w kwestii jest kwestia następująca: Czy wygląd ważniejszy czy piękno wewnętrzne? I idealiści rzucą się od razu mówiąc, że wnętrze istotne, bo laleczką li tylko być nie wypada - nie... a pragmatycy powiedzą, że trzeba się najpierw pokazać, aby to piękno wewnętrzne w nas odkryto - nie... A ja powiem tak... Spotykam na swej drodze setki kobiet w wieku najlepszym z możliwych (jak wielu sądzi) i rzeczą jasną jest, że postrzeganie określonych osób musi następować na podstawie wyglądu, bo nie sposób jest poznać wszystkich, tym bardziej, że kobiety są przewrotne i doskonale wiedzą, jak samcami wszelakimi manipulować... Postrzeganie jednak to coś zupełnie innego niż ocena – bo kiedy spotykamy kogoś w przelocie, to nie oceniamy, a to, czego dokonujemy to dostosowanie danej osoby do naszych gustów – my wkładamy machinalnie daną osobę do określonej przegródki... Tak, uprzedzamy się niejako, ale według mnie jest to proces naturalny... to jest ułatwienie sobie rozumienia świata, bo gdybyśmy mieli dokonywać ocen każdego napotkanego człowieka oddzielnie to musielibyśmy każdemu poświęcić czas, którego nie mamy... Spotykając daną osobę może dla nas być ona „tabula rasa”, ale rzecz w tym, że jest tak tylko wtedy, gdy nie robi na nas kompletnie żadnego wrażenia... w pozostałych przypadkach często wmawiamy sobie, że nie jesteśmy uprzedzeni, ale postrzegamy według własnego systemu wartości i wpojonych schematów... I widząc atrakcyjną kobietę w miniówce, ładnym ciuchu, z fryzurą tlenioną będziemy ją traktować tak, jak mówią nam nasze uprzedzenia... na przykład faceci z taką częściej wchodzić będą na tematy „dwuznaczne” i badać grunt pod ewentualny romansik, bo to mówi jej strój, a dopiero potem gesty, sposób wypowiadania się... Byłem ostatnio na Nocy Kulturalnej w Częstochowie i z uśmiechem patrzyłem na rewię mody w wykonaniu może osiemnastoletnich dziewcząt – bardzo ładne, atrakcyjne i szły na dyskotekę w Alei 29 – takie obrazki widać co sobotę... mnie i innych facetów nie obchodzi co dana panienka ma w głowie, bo my się z nią umawiać na całe życie nie chcemy, odbiór jest prosty, bez włączania żadnych intelektualnych możliwości... Jeśli kobieta godzi się na rolę tej, na którą „się patrzy” musi zgodzić się też z tym, że postrzeganie jej będzie proste i nieskomplikowane, a oceny z gruntu pobieżne i najczęściej niesprawiedliwe... Intelekt włącza się potem, potem dochodzimy do kontaktu i wtedy dopiero ocenić (w mniejszym lub większym stopniu) można jaka istotnie jest dana osoba... Można stawiać na wygląd... kobiety czeka wtedy przebijanie się przez uprzedzenia – to naturalne... bo to działa tak, że do tych najładniejszych „podchodzą” głównie intelektualne ćmoki, którzy sądzą, że są ósmym cudem świata... i grają takich macho, których kobiety nie trawią i z każdym następnym coraz częściej myślą, że każdy facet to niedorozwinięty kretyn... stąd też twierdzenie, że największym afrodyzjakiem jest intelekt i już nie dziwią piękne, wspaniałe kobiety u boku łysiejących trzydziestoparolatków (ja nie łysieję)... A czy kobieta może nie przejmować się kompletnie wyglądem? Też nie, bo wtedy czeka ją walka z „tanimi zdzirami” (tak ich określa), którym wystarczy, że pokażą, albo pójdą... no i oczywiście z każdą porażką narastają i kompleksy i uprzedzenia („bo faceci są głupi i patrzą tylko na te blondynki”, „bo kiedy przyjdzie do pracy blondynka, to nieważne co umie, ważne czym oddycha” – dla mądrych ludzi jest to bardzo ważne, a kołków niewiele zmieni – wystarczy więc nie trafić na kołka)... A ja myślę, że sam wygląd jest na dobrą sprawę istotny tylko wtedy, kiedy kogoś ważnego dla nas szukamy... potem przestaje mieć aż takie znaczenie, a liczy się piękno wewnętrzne, jakby ono nie wyglądało... Nie uważam też, że trzeba się "stroić w piórka", by ktoś nas zauważył - ten ktoś zauważy nas nawet wtedy, gdy będziemy mieli barchanową bieliznę i aparat na zębach, wystarczy ten błysk... I co ciekawe – atrakcyjną ZAJĘTĄ kobietę od razu zdradza jej zachowanie – jest poważniejsza, pewniejsza, spokojniejsza i swobodniejsza... ale to już temat na zupełnie inną historię... 20 czerwca 2007 Kierunek Kemer... Koniec, mam dość... w ciągu ostatniego tygodnia przeżyłem i zrobiłem więcej niż w ciągu pół roku 2007 muszę odpocząć, muszę dać sobie luz, po raz kolejny zresetować się, bo zwariuję (o ile już tego nie zrobiłem)... Turcja – szczerze mówiąc nigdy tam nie byłem, kierunki miałem bardziej zachodnie, zresztą za Wschodem i tamtejszą mentalnością nie przepadam – na szczęście nie ja za to płacę, tylko onet.pl... Tak więc jutro w nocy ruszam w stronę Warszawy, by o piątej być na Okęciu, a o siódmej już siedzieć w samolocie, którym polecę na dwa tygodnie wylegiwania się do góry pępkiem... I niech mi tam mówią, że jest wiele pięknych rzeczy do obejrzenia, że wspaniałe do kupienia, że to i tamto, w ogóle i szczególe... ja chcę spokojnie i bez nerwacji spędzić w pozycji leżącej całe dwa tygodnie, bez telefonu, z najwyżej szczątkowym dostępem do internetu... i nie będę się bił jeśli go nie będę miał... żadnego komputera, ekranu, niczego, spokój i cisza bez zastanawiania się co tam ode mnie chcą w pracy, czy kto oczekuje ode mnie zawodowej pomocy... Od miesięcy trąbiłem, że od 20 czerwca mnie nie ma, od miesięcy każdy zainteresowany powinien wiedzieć, że znikam na całe dwa tygodnie zewsząd, gdzie można mnie było spotkać... I nieważne, że kiedy wrócę, to pewnie skrzynka mailowa będzie pełna pilnych informacji, na które natychmiast będę musiał odpowiedzieć, by nie komplikować ludziom życia... siądę sobie wtedy i spokojnie wszystkim po kolei odpowiem... i już wiem, ze 7 lipca mam dożynki, a 9 przygotowany kolejny stres, nie mówiąc już o tym, co sześć dni później, że wakacje moje potrwają tylko te dwa tygodnie, bo potem trzeba znów wskoczyć w kierat pracy zawodowej i zrobić wszystko, by mnie z roboty nie wywalili, a dokładniej nie mieli ku temu powodów... Kemer, hotel Alatimya Village, basen, morze, darmowe drinki z palemką i nic mnie nie odchodzi... wczoraj zrobiłem ostatnie zakupy, wszystko przygotowane, jeszcze dzisiaj ostatnie sprawy zawodowe i koniec... Blog zostaje w tyle, odpoczywając sobie tak jak ja... i tylko ciągnięty niewidzialną siłą skorzystać będę chciał z internetowej kawiarenki i zobaczyć, jakiż tam ruch w przestrzeni wirtualnej i cóż tu u mnie się nowego dzieje, ale proszę nie liczyć na dziennik podróży... Wrócę już do mojej nowej rzeczywistości i już teraz mogę powiedzieć, że blog nieco się zmieni - nie zmienię się tylko ja i tematy, które będę chciał poruszać – wciąż dużo będzie o kobietach, bo lubię jakoś poznawać tę płeć miększą i snuć dziwne wizje na jej temat... wciąż chciał będę być przerwą w trakcie picia porannej kawy... małą cząstką, którą zapełniacie wolny czas... 4 lipca o 5.50 melduje się na Okęciu z powrotem, opalony nieprzyzwoicie i naładowany nową energią... I do zobaczenia 5 lipca... odpoczywajcie ode mnie... 05 lipca 2007 Powroty, tęsknoty... Polska przywitała mnie 13 stopniami „zimna” – w Kemer przyzwyczajony byłem co najwyżej do 25 stopni i to z klimatyzacji – tym bardziej, że dzienne temperatury sięgały tyle ile ja, czyli czterdziestki... Jak było? Nie, nie tak szybko – z czasem nazbierało się kilka tematów, które będę teraz sprzedawał, by opowiedzieć (prawie) wszystko... Po nieprzespanej nocy nie tak szybko wraca się do rytmu – dopiero dzisiaj na dobrą sprawę zacząłem egzystować, a że moja skrzynka, zgodnie z przewidywaniami pękała w szwach to i spędzę dzisiaj przed komputerem trochę czasu, którego zabrakło (z własnej woli wcześniej)... I od czego tu zacząć? Nie chce mi się... myślami wciąż jestem nad błękitnym basenem, z widokiem na kostium w poprzeczne paski... Wróćmy jednak do początków... przyjazd na lotnisko i wylot przebiegł bez większych problemów – w drodze na lotnisko mój szwagier zgodnie z zasadą rzadko przekraczał 110 km na godzinę, przez co i wschód słońca mi dane było spokojnie obejrzeć i tyły licznych o czwartej nad ranem ciężarówek... ja w ogóle nie wiedziałem, że można tak wolno jeździć, zaskoczył mnie... Z lotu pamiętam Polaków zachowujących się jak japońscy turyści, którzy obstrykiwali samolot od wewnątrz i robili dużo więcej zamieszania niż można sobie wyobrazić... na przykład jeden z panów położył nie do końca wiadomo po co kurtkę na schowku bagażowym, zamiast w nim, dzięki czemu od razu podpadł ochronie... Film „Vinci” widziałem już piętnaście razy, ale jak się przekonałem jest to jedyny polski film firmy SunExpress (w drodze powrotnej też był), dzięki czemu obejrzałem go i szesnasty i siedemnasty raz patrząc też jak język angielski skutecznie może zniszczyć bogactwo polskich treści... Niestety, wśród pasażerów przeważały rodziny z dziećmi, co powodowało, że ani na kim oka zawiesić, co lubię, ani też z nikim specjalnie pogadać... jedynie podsłuchiwałem jak to pani mówi o katastrofach lotniczych czy terroryzmie – umilało mi skutecznie to końcowy etap lotu... Nie lubię lądowań, a że miałem widok na skrzydło, to widziałem jak charakterystycznie wygięte na końcu faluje przy przenoszeniu się na niższe wysokości – dla kogoś wychowanego na kinie katastroficznym jest to średnia przyjemność, ale (chyba na szczęście) ani nic nie odpadło, ani nie było komunikatu „safe position, safe position” – nuda... klapnęliśmy i już... jesteśmy na tureckiej ziemi, a gorące powietrze na płycie lotniska uderzyło gwałtownie w twarz... z autobusu lotniskowego po wizy tureckie, sprawdzenie paszportów i czekanie na bagaż... Takie czekanie na bagaż też potrafi być stresujące – czekasz i czekasz, walizka jedzie, bierzesz ją, a tu po minucie okazuje się, że jest tu inna pani, która też kupiła walizkę w Realu w promocji i to właśnie jej nazwisko jest na zawieszce... więc czekasz, a im mniej ludzi przy taśmie przypominasz sobie „Białego” Kieślowskiego i wykonując skomplikowany zabieg skojarzeniowy wyobrażasz sobie jak w twe koszulki i spodenki ubiera się pół tureckiej osady... I już... do przedstawicieli Itaki, odhaczyć się na liście, wsiąść do autobusu i można zacząć wyprawę na basen... 07 lipca 2007 Overbooking... czyli korzyść... Mało wczasowiczów ma możliwość skorzystania z dwóch hoteli podczas jednego wyjazdu, bo zwykle jest tak, że wiozą ludzisków do jednego, w którym to są ciurkiem przez dwa tygodnie... na moje szczęście (właściwie to można to tak nazwać) hotel Alatimya Village sprzedał więcej miejsc niż miał, przez to grupka Polaków (a ja wśród nich) była zmuszona do spędzenia dwóch nocy w innym... Gdybym zapłacił za wyjazd złotych polskich 10 tysięcy byłbym pewnie wściekły, że zamiast wylegiwać się na jednej i tej samej plaży włóczą mnie po różnych miejscach i zmuszają do pakowania i przenoszenia, stresując mnie i działając na skołatane tu i ówdzie nerwy, ale... Ja chyba jestem jakiś nie taki – nie mogłem zrozumieć do końca rezydentki posypującej głowę popiołem, wśród biegających po scenie dzieciaków w sali konferencyjnej hotelu Ma Biche... A była ona naprawdę biedna, bo nie dość, że dzieciaki zrobiły sobie gonitwę przez scenę i musiała je przekrzykiwać to jeszcze jedna z rodzin nie trafiła tak dobrze jak ja i dostał jej się nieco starszy bungalow... a głowa rodziny była pyskata i raczej nieprzyjemna... Ale za to jedna z wycieczek, płatnych była przez tę przeprowadzkową niedogodność gratis, co przekładało się na około 40 euro na osobę... moja skąpa dusza została uradowana tą informację bardzo... Sam Hotel Ma Biche należy do grupy Joy, obsługującej głównie Francuzów, przez co przez dwa dni nie było z kim pogadać, bo po francusku to ja tylko „Je taime” i „Je ne parle francois pas” i to pewnie z błędami (inne umiejętności związane z tym językiem raczej nie wchodziły w grę)... moje naturalne predyspozycje do tego języka na nic się nie zdawały... wymiękłem całkowicie, kiedy ciągnięty przez dziecię francuskie na zjeżdżalnię usiłowałem pojąć co ono do mnie mówi... dopiero potem z jego matką doszliśmy łamaną obustronnie angielszczyzną, że dziecię ciągnęło mnie po to, by uruchomić wyłączoną po 16 wodę na zjeżdżalni... w końcu i ten francuski dzieciak miał trochę przyjemności - wnosiłem wodę w wiaderku i po strudze wody ono zjeżdżało całe uchachane – przy okazji awansowałem na jego godzinnego tatę... Hotel i restauracja były piękne, bungalowy zacienione licznymi palnami, dojście wśród zieleni szerkimi chodnikami, basen duży i kolorowe, morze słone i piękne z widokiem na Taurus... Jedzenie... ufff, to temat na zupełnie innny czas, a jeść można było cały czas, głównie jedzenie raczej francuskie z hektolitrami wina wlewanymi przy śniadaniu, obiedzie i kolacji... kobiety – ech... następnym razem w konkursach trzeba wygrać jakąś Ibizę, bo akurat w Turcji to odpowiedniego segmentu na lekarstwo... Powiem szczerze, że w pierwszym momencie człowiek jest nieco zszokowany tym wszystkim, dopiero z każdą kolejną godziną zaczyna się przyzwyczajać do tego basenowego rytmu – do ludzi, mnogości języków, do animacji, do gier, do polityki i kultury zajmowania leżaków... no i do polowania na basenie, ale to już temat na kolejną historię... 09 lipca 2007 Polowanie na basenie... Kiedy byłem o wiele młodszy, tak ze trzydzieści kilogramów, lubiłem bardzo polowania na basenie czy plaży... chyba mi wiele z tych lat zostało, chociaż i człowiek poważniejszy i obiekty nieco dojrzalsze... Gdyby podejść do polowania bardzo teoretycznie to można je rozpisać na następujące punkty Punkt pierwszy. Określenie celu. Kiedy idziemy na basen musimy sobie określić cele polowania. Czy szukamy dziewczyny na stałe (czyli na cały turnus) dziewczyny, z którą spędzać będziemy od tej chwili każdą wolną basenową chwilę, tworzyć POZORY zaczątków wspaniałego uczucia, prężyć wybrane grupy mięśni (w efekcie prowadzimy flirt, który w niektórych przypadkach prowadzi nas do jej pokoju)... Czy szukamy dziewczyny na jednorazową zabawę w tej chwili, którą powrzucać można do wody, ponosić na ramionach, pograć w piłkę i tyle? Dziecinada, ale przyjemna i luźna... Czy szukamy obiektu platonicznych westchnień sycąc się tylko pięknem kobiecego ciała? Wersja dla nieuleczalnie chorych na romantyzm. Punkt drugi. Określenie segmentu docelowego i szukanie obiektu. Basen czy plaża pełna jest różnych typów ludzi i ludzkich zachowań. Można zwrócić zatem uwagę na mężatkę opuszczoną na dłuższą chwilę przez męża, matkę dziecku w wieku około siódemki, samotną z dzieckiem, samotną bez dziecka, „Królową plaży” (o nich też będzie) czy „dziewczynę przy rodzinie”... O wyborze obiektu decyduje gust, jej zachowanie, potencjalne wspólne tematy (w Turcji warto było zwrócić uwagę też na wspólny język (bo trafienie na Turczynkę właściwie oznaczało posługiwanie się językiem migowym)... najczęściej wybiera się kobietę taką, przy której nie ma wielu konkurentów (mąż się nie liczy), bo to niepotrzebnie komplikuje sprawy... Punkt trzeci. Zgranie cyklu basenowego Cykl basenowy składa się z trzech rzeczy: kąpiel, leżakowanie i jedzenie. Dla powodzenia polowania ważne jest, by myśliwy wchodził do basenu w tym samym czasie (mniej więcej) co upatrzona potencjalna zdobycz. Ułatwia to zdecydowanie kontakt i czyni go bardziej „naturalnym”. Punkt czwarty. Kontakt. Szukamy odpowiedniej chwili do kontaktu krążąc jak krokodyl nieopodal wybranki. Tą chwilą może być niby przypadkowe wejście w tor pływania czy podanie piłki. I tu rzecz podstawowa – zaczyna się od uśmiechu, lekkiego, bez wyszczerzu, nieco zalotnego, ale też niezbyt nachalnego i dwuznacznego... W następnym kroku pora na kontakt słowny... Punkt piąty. Podtrzymanie kontaktu. Podtrzymanie kontaktu może następować już poza basenem i tu znowu istotne jest zgranie cyklu basenowego – spotkania mogą zatem nastąpić przy bufecie czy przy leżaku... może to być mniej lub bardziej stanowcze, ale to zależy od podatności podmiotu na nacisk... Punkt szósty. Kontrola wyników i modyfikacja strategii. Nasze działanie powinny być każdorazowo sprawdzane pod kątem narzuconych przez nas samych celów. W tym punkcie ważne jest także elastyczne dostosowywanie się do zmieniającej się sytuacji i zmiana naszego podejścia na mniej lub bardziej bezpośrednie. Oczywiście można zwyczajnie podejść na plaży do ładnej dziewczyny i zagadać, ale jaka to przyjemność? 12 lipca 2007 Strach przed ołtarzem... Odejdę na chwilę od wakacyjnych wspomnień... Dlaczego? Otóż rzadko się zdarza, by w ciągu kilku dni usłyszeć historie, które łączy jedno – strach przed ołtarzem... Znali się od ośmiu lat, pierwszy chłopak, pierwsza dziewczyna – ona poważna, ale jednocześnie pełna życia... w lipcu miał być ich ślub – odwołała, w pewnym momencie poznała kogo innego i mimo wszystko (przeciwko rodzicom, dalszej rodzinie) zdecydowała się na odwołanie uroczystości, zaproszenia jeszcze dzisiaj leżą na stoliku w jej domu... teraz jest z tym innym i już teraz wie, że niewiele z tego będzie - ale nie żałuje... niedoszły małżonek ma już ponoć inną, szybko otrzeźwiał... Inna historia - mieszkali ze sobą od wielu lat, ona powyżej trzydziestki, on nieco starszy, było bajecznie! Śniadania do łóżka, kwiaty, romantyczne wieczory – ideał wręcz... kiedy pisała o nim to wyłącznie w superlatywach. Ślub był wyznaczony na wrzesień i nagle... okazało się, że on nie chce ślubu... powód – nie jest na to przygotowany, tak jakby małżeństwo w ich życiu miało cokolwiek zmienić... dla mnie to trzydziestoparoletni dzieciak... ona już się wyprowadziła – będzie wychodzić na prostą jakiś czas, ale wyjdzie – jedyne czego się boi to to, że nie zdąży urodzić dziecka... Nie dalej jak kilka dni temu usłyszałem też, że moja znajoma poważnie zastanawia się nad zamążpójściem, a termin już jest – na sierpień... ja nie wiem, czy powiedziała to żartobliwie, ale fakt faktem, że od kiedy wszystko jest przyklepane i ustalone w ich związku wiele rzeczy zaczęło się nagle psuć... zaczęli szukać dziury w całym i zastanawiać się nad tym ostatecznym krokiem... oboje mają ponad trzydzieści lat. Czy to strach? A jeśli tak, to przed czym, skoro i tak żyją wspólnie, spędzają ze sobą mnóstwo czasu? Kiedy człowiek zalicza wpadkę i „trzeba” się żenić strach jest rzeczą zupełnie naturalną... wchodzi się w zupełnie inny świat, nieznane obowiązki... ten strach jest wręcz paraliżujący, ale wie się, ze dziecko musi mieć (powinno mieć) ojca, odczuwa się tę powinność... Żadne z przedstawionych wyżej zarysów prawdziwych historii nie ma w tle dziecka - żadna para nie "musi"... związek sakramentalny miał (ma) utwierdzić miłość dwojga ludzi i co? Okazuje się, że jeśli mamy „nóż na gardle” to decyzja jest właściwie łatwa, jeśli nie to dzieje się inaczej... ale co się dzieje z miłością? Czy facet mówiący dziewczynie, ze nie ma ochoty na ślub, że to ona go do niego zmusiła kocha ją (bo ja zaczynam wątpić)? I to mimo tego wszystkiego co o nim wspaniałego słyszałem. Co przez tych kilka dni stało się z tą miłością? Czemu wyparowała wprost proporcjonalnie do zbliżającej się daty? Czy aż tak się boi utraty ILUZORYCZNEJ WOLNOŚCI, że kładzie na szalę połowę życia z tą, której zrywał nenufary? A może to tylko strach i wszystko wróci do normy i szczęśliwego końca? Tylko co potem, skoro w chwilach, które powinny być szczęśliwym oczekiwaniem pokazal się od jak najgorszej strony? Czy dziewczyna, która odwołuje ślub w istocie nie szukała uczucia gdzie indziej? A co by się stało, gdyby nie znalazła? Należy podziwiać jej odwagę, ale czy sama nie jest sobie winna doprowadzając w istocie do takiego scenariusza? Doprowadzając do tego swą biernością w poprzednim związku... Dlaczego w przededniu ślubu pojawiają się problemy, tak jakby NIE CHCIAŁO SIĘ życia pod wspólnym nazwiskiem, w prawnie własnym domu, tworząc rodzinę wraz z pozostałymi jej członkami, rodzicami, siostrami, braćmi? Nie rozumiem takiej niekonsekwencji działania, która dopuszcza mieszkanie z dziewczyną, ale tylko bez ślubu... nie wierzę w miłość, kiedy szuka się innego... nie rozumiem po co szukać problemów tuż przed... 15 lipca 2007 Królowe plaży... Kiedyś „Wały Jagiellońskie” śpiewały o Monice, teraz widziałem takie Moniki, które same usilnie wręcz chciały być dziewczynami ratowników (czy raczej animatorów)... jakże to było ucieszne... Pobyt w Ma Biche trwał dwa dni... ale muszę powiedzieć, że żałowałem troszku, bo hotel piękny, w zieleni, restauracja pod dachem, jedzenie świetne no i ta królowa plaży... Określenie to wymyśliłem wtedy właśnie – w Ma Biche i przetrwało do końca, a określa tę, która cała swoją atrakcyjnością i zachowaniem gromadzi wokół siebie co najmniej kilku przedstawicieli - jeśli nie brzydszej, to bardziej podatnej na wdzięki Królowej - płci... W Ma Biche była nią jedna Francuzka (oczywiście), w czarnym kostiumie, której uroda przyciągnęła od razu męską część animatorów (czyli tych odpowiedzialnych w hotelu za zabawę, gry i muzykę)... i brylowała i wdzięczyła się i dawała zabawiać... zbytniej konkurencji to ona nie miała, bo otoczenie wiekowo posunięte, albo z dzieciakami, ale tak czy inaczej wrażenie zrobić potrafiła... Uwielbiam patrzeć na takie gierki z prawdziwym, choć bardzo boku... krótkotrwałym z żalem przenosiłem się z innymi do Alatimya Village w samym Kemer... wiedziałem, że i tutaj znajdę co najmniej kilka królowych plaży... Alatimya Village jest hotelem, w którym przeważają Turcy (najczęściej niemieccy), Niemcy i Rosjanie – Polacy pojawili się w drugim tygodniu, za to było ich słychać najbardziej. No tak, ale honoru Polski przy basenie czy na plaży broniły panie z dziećmi u boku (były małe wyjątki, ale o nich później), najczęściej trzydziestolatki, którym w głowie niemal wyłącznie zabawy z mężami – ale nie powiem, nie powiem, kilka znajomości się zadzierzgnęło... Wśród Rosjanek dominowały kobiety, które sam określałem mianem „dziewczyna gangstera”, z dzieckiem, ale samotna... to dziwne jak bardzo stereotypy rządzą naszym myśleniem... Turczynki na krok nie oddalały się od mężów i dzieci było kilka młodszych, ale w wieku mocno nastoletnim... odpada... I tak szukając wzrokiem kogoś, kto mógłby zastąpić wspomnianą Francuzkę zwróciłem uwagę na dwie Niemki... wprawdzie ten kraj, jak pozostałe reprezentowany był głównie przez wyjątkowo brzydkie (niespodzianka!) rodzicielki, ale był wyjątek i to jaskrawy... Dobrały się jak Żwirek i Muchomorek - jedna była wysoka, a druga niska - pierwsza ładniejsza z długimi, rozjaśnionymi, kręconymi włosami, podobnie jak jej towarzyszka... obie miały może z osiemnaście lat... To było coś przekomicznego... przez pierwsze trzy dni panienki paradowały wzdłuż i wszerz placu ukazując niby przypadkiem swe wdzięki, zawsze razem, papużki nierozłączki. Wciąż w nowych plażowych kreacjach, wciąż z łakomym wzrokiem wypatrywały chłopców do zabawy. Szukały zainteresowania, szukały, aż w trzecim dniu znalazły... bo zainteresowała się nimi grupka młodych Niemców i od tego czasu część czasu (bo też nie cały) spędzali już razem śmiejąc się do siebie perliście. Przyjemnie było patrzeć na te podchody jednych do drugich – oni święcie przekonani, że je właśnie zdobywają, one szczęśliwe do granic możliwości, że ktoś się nimi zajął... tym bardziej, że rodzice ich jakby nie istnieli, więc dziewczęta robiły co chciały i pokazywały co chciały... Odchodził też problem odłączenia ich od „stada” i gorzej zapewne było z odłączeniem ich od siebie (na dyskotece – nie byłem, ale złośliwy jestem - też pewnie ze sobą tańczyły)... bo z odłączaniem od „stada” jest zwykle kłopoty, szczególnie jeśli chodzi o rodzinę, ale o tym już w następnej historii... 16 lipca 2007 Jak sobie pościelisz, tak się nie wyśpisz... Jessica była urocza... od pierwszego momentu kiedy ją zobaczył chciał, by poświęciła mu nieco czasu... wysoka, ładna pokojówka, którą pytał o godziny sprzątania pokoju i działanie klimatyzacji... Pierwszy dzień, drugi, trzeci – ciągle wpadała mu "w ramiona" i uśmiechała się serdecznie... Nie bardzo wiedział jak to zrobić, by poznać ją nieco bliżej – krótkie rozmowy po angielsku nie wystarczały... Zwykle „bliższy kontakt” załatwiał to w ten sposób, że zapraszał na drinka i dziewczyna po dwóch, trzech próbach lądowała tam, gdzie miała wylądować - ale przecież ona tu pracowała... uparł się na nią, postawił sobie cel, ale z każdym dniem cel ten zaczynał się oddalać, bo nie sposób było przeskoczyć tej niewidocznej bariery... Kiedy człowiek jest uparty przychodzą mu do głowy różne rzeczy, a kiedy czuje opór nie tyle samej partnerki, a nieożywionej materii, to pomysły bywają coraz głupsze i nierealne na pierwszy rzut oka... Mijał dzień za dniem, bawił się jak chciał z innymi, ale ta wysoka, ciemnowłosa i ciemnooka pokojóweczka nie dawała mu spokoju... aż w końcu... Nie przejmował się nigdy tym, co też ludzie o nim pomyślą, podszedł do niej i po krótkiej wymianie uprzejmości, wręczając jej banknot o nominale 10 euro, powiedział po angielsku: - Proszę, to dla Ciebie - dostaniesz sto, jeśli przyjdziesz dzisiaj o dziewiątej wieczorem do mojego pokoju Nawet nie bał się dostać w twarz od kobiety, która w ten sposób odrzucała jego niedwuznaczną propozycję - Ależ, proszę pana! – była oburzona, ale chyba bardziej zaskoczona – ja nie jestem taka! Mnie nie wolno! - Nie miej mi tego za złe, po prostu, będziesz chciała – przyjdź, jeśli nie przyjdziesz - oboje o tym zapomnimy - Ale... – nie dokończyła, jej twarz wyrażała zdumienie - Do widzenia – zostawił ją w niemym oburzeniu i z pewną miną poszedł w stronę windy Stała długo wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszała, a on? On już miał to za sobą, nie zależało mu na tym, czy ona będzie go szanować, czy nie. Myślał tylko o tym czy przyjdzie... Znał kobiety i potrafił z grubsza ocenić kiedy wolno im mówić takie rzeczy... niektóre nie lubią kiedy mężczyzna krąży wokół nich i nie potrafi się zdecydować, inne wolą podejście romantyczne nie oferując niczego konkretnego w zamian... jej nie znał, ryzykował wiele – nawet to, że przyjdzie ze swym facetem, który mu obije pysk, ale kto nie ryzykuje ten... Przygotował się do tego wieczoru bez przekonania... wziął butelkę dobrego wina, zadbał o nastrój, nie zapominając o banknocie położonym w widocznym miejscu na biurku... nie miał jednak wielkich złudzeń... w razie czego pójdzie na dyskotekę... Chwilę po dziewiątej rozległo się jednak cichutkie pukanie... jest... była spięta, przestraszona, ale piękna w tym wszystkim. Wyobrażał sobie ile ją kosztowało to, żeby przyjść... Jeden kieliszek, drugi, podziałało i nerwy nieco puściły, a on powoli zbliżał się do niej, by w końcu zacząć gładzić wierzchem dłoni jej twarz i z każdą chwilą być bliżej... jeszcze moment i już zatopili się w pocałunku... czuł, że poddaje mu się i skwapliwie to wykorzystywał, powoli, ale stanowczo kolonizując kolejne obszary jej ciała... zapominała się coraz bardziej, przejmowała kontrolę nad sytuacją, a on pozwalał jej być coraz odważniejszą i namiętną... ubóstwiał ten moment, kiedy kobieta przestawała myśleć... teraz on oddawał się jej woli bez pośpiechu, a ona szalała... coraz bardziej i bardziej... Kiedy rano obudził się w swoim łóżku jej już nie było, banknotu również, ale to przecież przewidział... krótki rachunek zysków i strat (a właściwie kosztów) spowodował na jego twarzy zagościł uśmiech... 19 lipca 2007 Sara i jej siostry... Któż z nas nie lubi platonicznych zachwyceń? Ja jestem uzależniony od piękna i kiedy nie ma go wokół mnie po prostu źle się czuję... stąd te obserwacje i opisy, które oznaczają jedynie tyle, że uwielbiam patrzeć... ba, i nawet piękna kobieta u mego boku nie potrafi opanować tego „zboczenia”... Śmiesznie czasem układa się życie, niby z przypadków, ale skrzętnie poukładanych przez zainteresowaną stronę... widzimy osobę na lotnisku i nagle pojawia się myśl „jakby pięknie było, bym mógł się z nią poznać". Już w miejscu docelowym okazuje się, że ona nie jedzie tym samym autobusem do hotelu, więc mówisz sobie „trudno”, a po trzech dniach spotykasz ją przy basenie i zaczynasz się nią platonicznie zachwycać – to tak jakbyś istotnie chciał się cofnąć o tych dwadzieścia lat do czasów, kiedy każda kobieta była dla ciebie odkryciem... Kimś takim była Sara, dziewczyna z Warszawy, chyba 21 lat... czy muszę dodawać, że bardzo ładna, zgrabna, opalona z zadartym noskiem, ładnymi rysami twarzy i prostymi ciemnoblond włosami? I właściwie tyle – chociaż nie... Sara była na wakacjach z mamą, Kasią (bardzo fajna kobitka – hmmm, przepraszam) i z siostrami... Pauliny prawie wcale nie poznałem, bo była wyjątkowo skryta, Marta różniła się diametralnie od sióstr i była z nich najbardziej otwarta (co mi się zresztą bardzo podoba, bo nie lubię sztucznych barier międzyludzkich, zabawy w lepszych-gorszych, starszych-młodszych, bardziej i mniej wykształconych)... i paradoksalnie, jeśli kogoś zapamiętam po latach to nie Sarę, a właśnie Martę dzięki tej szczerości (przy okazji - Marta zaczęła niedawno kurs prawa jazdy, powodzenia!)... A Sara? Faceta pociąga w kobiecie nie tylko jej wygląd, ale chęć zburzenia pewnej widocznej bariery między wami... i mnie to pociągało... i szczerze powiem, mimo, że nie udało mi się to (wcale nie miałem takiego celu nie ten wiek, nie ten produkt, nie te kilogramy, no i zbyt mało czasu), to w sumie było warto... Wystarczy tylko wierzyć a wszystko się spełni... moje ulubione zdanie – i tak tez było z Sarą... ledwie pomyślałem, ze mogłaby z nami jechać na jakąś wycieczkę, bym ją bliżej poznał to już wsiadała do małego autokaru wiozącego chętnych na rafting (spływ pontonami), a lepszej okazji do poznania się i z nią i z Gosią (z Agnieszką i jej synem – Kubą też) nie było... Na samym spływie, oczywiście w jednym pontonie, pływanie, chlapanie wodą, śmiech... no i mam dzięki temu jej zdjęcie w jakości najlepszej z możliwych... A potem – to już tylko kwestia podtrzymywania znajomości, a to kawa po turecku, a to wspólna gra w piłkę, basen, a to gra w turecką odmianę remika (nie wiem jak to się zwie)... piękne chwile z miłymi widokami, a na koniec siedziałem obok Sary i Gosi w samolocie... I tak Sara została moją wakacyjną widokówką... jednym z przyjemnych estetycznych początków niemal każdego dnia... Ja tylko mam nadzieję, że tu nie wejdzie i nie przeczyta, ale nie sądzę, by interesowały ją blogi podstarzałych podrywaczy... 21 lipca 2007 Raj czyli rzecz o pseudofeminizmie... Życie jest tak proste, ale ludzie tak czasem zupełnie niepotrzebnie je sobie komplikują... Biologia ukształtowała płci w ten sposób, że kobieta różni się od mężczyzny w podejściu do spraw seksu i prokreacji... mężczyzna dba o to, by zapewnić ciągłość swych genów, kobieta szuka genów teoretycznie najlepszych dla potomka. Kobieta przez całe życie może urodzić kilkanaście razy (ufff...), a mężczyzna teoretycznie może zapłodnić wiele, wiele kobiet (luzik). Kiedyś w czasie, gdy kobieta była w ciąży to samiec walczył o inną, której robił to samo, a teraz jego materiał genetyczny się marnuje. Oczywiście na przestrzeni dziejów ten model uległ zmianie, ale tym niemniej w każdym z nas jest przecież mała lub większa cząstka jaskiniowca i ten układ jest w nas zakodowany... Mężczyzna jako samiec jest prosty. A co go teraz powstrzymuje jaskiniowcem? Normy społeczne. Własne zasady. Kobiety. przed byciem Więzi rodzinne. Wielokrotnie spotykałem się z kobietami „wyzwolonymi”, które uważały, że najlepiej będzie postępować tak jak faceci i polować na najlepszy materiał genetyczny. W tym całym pomieszaniu zapominały one o jednym – o facecie i jego podejściu. A w sztuce cynizmu kobiety nigdy nie prześcigną facetów, którzy w swym samczym przebraniu są w prostej linii spadkobiercami jaskiniowych przodków. Czy można sobie wyobrazić coś piękniejszego niż setki kobiet, które Ciebie wybierają? Bo jesteś trochę piękniejszy od Diabła. Bo mają taki kaprys. Bo pociąga je w Tobie inteligencja, dojrzałość, zasobność portfela czy długość... Spośród miliona na pewno znajdzie się takich co najmniej setka, jeśli nie więcej... wizja cudowna, wspaniała, jak z kiepskiego filmu erotycznego... W męskich fantazjach pełno jest obrazków z łatwymi, piersiastymi kobietami – a czy w kobiecych znajdą się obrazki z łatwymi facetami? I niechby te kobiety wybierały na raz! A co mi tam! Interes będzie się posuwał i o to chodzi – nie muszę dbać o jedną czy drugą. Wszystko mam na wyciągnięcie ręki. Wystarczy wyglądać, prezentować się, szkolić się w sztuce „krzywej nawijki”. Bawią mnie kobiety uważające, że zrobią mi krzywdę tym, że mnie jakoś wykorzystają. Niech wykorzystują, czekam na to z tęsknotą! Czekam na łatwe i wyuzdane, które sądzą, że to one wybierają, a w rzeczywistości tylko kupują mój ogólnodostępny produkt... nie kupi jedna, kupi kto inny - jest mi to obojętne, bo nie napalam się na konkretnego klienta (jak każdy w miarę realnie myślący sprzedawca). Każdy klient sądzi, że jest dla sprzedawcy niezwykle istotny – a jaka jest praktyka? Po wyjściu klienta sprzedawca czeka na innego i jemu (o dziwo!) też pokazuje, że jest niezwykle cenny. Kobiety łatwe, lekkie i przyjemne są marzeniem takich sprzedawców, bo kupują, nie wymagając niczego ponad obsługę... ich nie trzeba dopieszczać, przekonywać, przekupywać programami lojalnościowymi itp., wchodzą i kupują... Mężczyzna prawdziwie ceni kobietę tylko wtedy, gdy musi o nią walczyć! Nie wtedy, gdy łapie się ona na marketingowe sztuczki, ale gdy ten musi przestać być sprzedawcą i pokazać swoje własne oblicze... Trzymanie mężczyzny „na dystans” powoduje, że kobieta staje się dla niego kimś znacznie cenniejszym, a im dłużej walczy o nią, tym bardziej trudno mu się z nią rozstać – i to dotyczy całokształtu związku, a nie tylko jego początków... można być w facecie zakochanym, można mu być oddanym, można robić do niego maślane oczy, ale tylko wtedy, gdy on będzie czuł tak samo i robił to samo (i to też dotyczy drugiej strony)... Wyzwolenie seksualne jest zdecydowanie najgorszą metodą na równość płci, bo dopiero ono daje mężczyznom przewagę nad kobietami – gdyby na tym „rynku” był deficyt kobiet skorych do łatwych, niezobowiązujących i przyjemnych chwil, to i tak samczo myślących facetów było mniej... zaszyliby się w swych domach, przytulili do żon i cieszyli się, że je mają... 24 lipca 2007 He-man i Witch w jednym stali domku… Lat miałem wtedy z piętnaście, kiedy na naszych ekranach telewizyjnych z dwoma programami gościł Heman… odważny ten wojownik sprzeciwiał się złu zamieniając się z mydłkowatego, tchórzliwego księcia Adama po słowach „ Na potęgę Posępnego Czerepu, mocy przybywaj!” (ten „Posępny Czerep” chodzi za mną do dzisiaj)… przemianie ulegał też jego leniwy tygrys Płoszek, który stawał się Kotem Bojowym. Bajeczka jak to bajeczka – typowa, najpierw zawiązanie akcji, potem pojawiał się zły, atmosfera gęstniała, aż do momentu przemiany i powłóczenia złymi spod znaku złego Szkieletora (też zostało z dawnych lat) i żartu na koniec… I co z tego, że głupie to było i naiwne, skoro na 19 w czwartek każdy dzieciak pędził do domu, by jeszcze raz zobaczyć jak przy użyciu wybuchów i ognia laserów jak He-man niszczy zło chcące zawładnąć Ziemią i nieświadomymi niczego ludźmi… Dzisiaj dziewczynki oglądają Witch, Winx, Czarodziejki z Księżyca oraz wymieniają się obrazkami, kupują i zaczytują się w gazetkach, których na rynku jest mnóstwo. A czym różnią się te seriale od siebie? Niczym… każdy jest taki sam, rywalizacja dobra ze złem, z tym, że obraz potężnego mężczyzny zastąpiły niepozorne dziewczątka w wieku 13 (słownie TRZYNASTU) lat (Witch)… O ile Załoga G. (miałem może lat dziesięć) była jeszcze mieszana to z biegiem lat z biegiem dni faceci zostali całkowicie wyparci z silnych piątek (Wojowniczych Żółwi Ninja nie liczę) Zawsze śmieszyły mnie schematy w filmach – tak jak w showbiznesie w piątkach muszą się znaleźć blondynka, brunetka, szatynka, ruda i ciemnoskóra (gdyby jeszcze połączyć brunetkę z żółtą byłoby suuuper) – im więcej bohaterek tym lepiej (w Winx jest ich sześć)… Dodatkowo wśród pomocników powinien być jeden gamoniowaty facet i starsza kobieta – Wyrocznia… i już można stworzyć serial bazując na starych, tajemniczych znakach, walce o Ziemię, jednego niepokonanego przez 85 odcinków wroga, który wysyła zastępy sługusów, głupich jak hitlerowcy w polskich filmach… Przez pewien czas myślałem, że takie zróżnicowanie to po to, by bohaterki łatwo rozpoznawać. Dopiero potem przyszło mi na myśl, że są one takie po to, by każda mała kobietka mogła się z nimi identyfikować i grać na podwórku a to Will, a to Teranee… He-man był jeden, każdy chciał nim być, a nie wrednym Szkieletorem, tu do wyboru mamy pięć postaci, z których każda jest innej równa… He-man mimo swej naiwności i prostoty został u nas serialem kultowym, Witch, Winx raczej nim nie zostaną… Dlaczego? Może dlatego, że każdy drobiazg z He-manem był ciężko zdobytym skarbem, a Witch-ki możemy kupić w najbliższym kiosku… W ogóle to zastanawia mnie pojęcie kultowości seriali, filmów… widziałem „kontynuację” „Alternatywy 4” i zgrzytałem zębami przez całe pięć minut, które temu poświęciłem, boję się pójść na „Rysia”, „Czterdziestolatek – 20 lat później” potrzebuje chyba czasu na przekonanie mnie do siebie… A skąd te dziwaczne przemyślenia? „Witch” uwielbia pewna mała Teranee, kończąca dzisiaj 7 lat… 26 lipca 2007 Nasza medialna hipokryzja... W następstwie tragedii, która dotknęła kilkudziesięciu Polaków we Francji i żałoby w sieci znów można było napotkać krytykę mediów. Nie włączałem telewizora na wiadomości przez kilka dni, nie czytałem praktycznie żadnych opisów w gazetach, sieci, nie oglądałem zdjęć, nie słuchałem wywiadów... praktycznie odciąłem się od mediów, bo wiedziałem, że każde medium będzie temat ten wałkowało, by pokazać łzy, rozpacz, ból... ale to przecież normalne i tego się nie zmieni... Ja nie chciałem na to patrzeć, więc nie patrzyłem – nie próbowałem też nikomu tłumaczyć powodów ostatniej tragedii, mądrzyć się w dyskusjach, być ekspertem w sprawie, w której zwyczajnemu człowiekowi należy milczeć... Media – nie od dzisiaj wiadomo, że media żywią się cierpieniem – to truizm, każdy sezon ogórkowy to nuda, ale także spadek oglądalności czy sprzedaży... i właśnie... Wściekamy się, ze media włażą do łóżek, że w obliczu tragedii pytają o rzeczy oczywiste, zaglądają ludziom w oczy, kochają łzy... ale kto jest temu winien? My i tylko my... Kto włącza telewizor? Kto kupuje gazetę, by poznać SZCZEGÓŁY tragedii? Kto daje głośniej wybraną stację radiową, by wyraźniej słyszeć? Kto czyta wiadomości i komentuje na forum? Kto czeka na nowe wieści? My... Wyrażając dezaprobatę mediów chcemy, by życie płynęło dalej bez zatrzymywania się i roztrząsania skutków tragicznego wypadku (bo przecież tyle wypadków na drogach). W rzeczywistości to czekamy na kolejne informacje (często ociekające krwią), plotki, żądni słów i tematów do dyskusji w pracy... Gdy tych nie ma mówimy, że stacja telewizyjna, radiowa, gazeta czy portal są nudne, że nie są na bieżąco, że inni są lepsi... przełączamy kanał, klikamy myszką w poszukiwaniu wrażeń – byle tylko nie były one ciągnięte dłużej niż jeden, dwa dni... Kto dzisiaj pamięta o zaginionej jedenastolatce z Kielc? O mordercy Beksińskiego? O dziecku zabitym przez pijanych opiekunów? Gdyby media ciągnęły w nieskończoność te tematy nikt by ich nie oglądał, bo przecież chcemy nowości... przełykamy tematy „niusów” i zapominamy po dwóch dniach – to nie media zapominają, nie rząd, władza, a MY... To nie jest wina pani redaktor, że jej praca polega na robieniu reportaży, które ktoś chce oglądać – i większość zapewne ogląda, a mniejszość już tematem się znudziła i chce iść dalej... ku nowej tragedii, by obejrzeć zdjęcia, dodać swoje trzy grosze, popsioczyć na warszawskich kierowców czy krzyknąć wirtualnie w najmniej oczekiwanym momencie „Wisła Pany!”... I oczywiście, można dyskutować, czy wszystko co robią media jest etyczne. Nie jest, ale im bardziej nieetyczne tym przecież prawdziwsze, ciekawsze dla odbiorców... a to odbiorcy dyktują redaktorom, co ci mają pisać i jak... Nie trzeba pracować w mediach, by wiedzieć jakimi regułami się one rządzą, ale to nie one winne są, że ludzie kochają informacyjne łzy (jeśli dotyczą one innych)... Każda tragedia to wielki smutek i zaduma nad kruchością życia, jeśli już chcemy współczuć to róbmy to bez telewizora... proszę, wyłączmy się z medialnego szumu, który sami tworzymy... nie oczekujmy, że media przestaną, bo one nie są od tego – i żerują na takich, którzy bez informacji nie potrafią istnieć... Wielokrotnie widziałem w sieci komentarze „a kogo to obchodzi?” – a sprawy dotyczyły wyborów w Kenii czy też egzaminu Dody na prawo jazdy... ja chciałbym, by wszystkie główne informacje dotyczyły takich spraw... 28 lipca 2007 Dziennik rogacza... Poniedziałek Wróciłem z pracy do domu jak zwykle o 15.15. Żona podając mi obiad była dziwnie podniecona i nieobecna duchem. Zamiast umówionych wczoraj pierogów zrobiła naleśniki – ja do niej nie mam siły! Potem wyszła gdzieś i bardzo dobrze – mogłem sobie w spokoju obejrzeć Teleekspress i „Facetów do wzięcia” – wróciła zarumieniona i nawet nie zwróciła uwagi jak wykonałem kolejną misję w „Tank Asault”... te kobiety Wtorek Próbowałem się dodzwonić do domu, a le cały czas było zajęte. Pewnie moje Złotko odłożyło źle słuchawkę. O piątej miałem dziwny telefon – jakiś facet chciał rozmawiać z jakąś Mariolą, po czym odłożył słuchawkę... ludzie to nawet nie umieją porządnie wystukać numeru telefonu... Środa Wieczorem żona moja zamknęła się w pokoju z komputerem, a kiedy wchodziłem wyłączała szybko gg. Kiedy zapytałem z kim rozmawia zmieszana odpowiedziała, ze z koleżanką – takie babskie sprawy. Po namyśle uznałem, ze to nie moja sprawa i zaczekałem aż skończyła oglądając serię programów publicystycznych. Bardzo mi się podobały, chociaż niewiele zrozumiałem. Zapytała późnym wieczorem czy nie mam ochoty na małe „conieco”, ale byłem zmęczony, jutro przecież musze po szóstej wstać – poza tym robiliśmy to już w zeszłym tygodniu... Czwartek Szef na piątek i sobotę wysyła mnie do Szczyrku w grupie współpracowników, szkolenie.. Zadzwoniłem do żony, żeby podzielić się informacją – bardzo się ucieszyła i natychmiast przerwała rozmowę tłumacząc, że kotlety jej się przypalają. Kiedy potem zadzwoniłem telefon był zajęty. O dziwo, na obiad były jajka sadzone... Piątek Wyjechałem do Szczyrku – żona pospiesznie mnie pakowała i odprowadziła do samochodu... nie zauważyłem, żeby machała, bo szybko wróciła do domu. Dojechałem spokojnie, załatwiłem sprawy zawodowe i zadzwoniłem do domu. Odebrała dziwnie zasapana, a kiedy zapytałem „co się stało, ze jesteś zdyszana?” odpowiedziała „biegłam do telefonu, Skarbie”... Moje Kochanie spieszyło się do mnie, jakie to słodkie! Sobota Samotna noc w hotelu dała mi w kość, nawet się nie wyspałem, bo w pokoju obok mój kolega i koleżanka bardzo krzyczeli... dziwne - on jest żonaty, ona mężatka – nie mogą tego robić ze swoimi małżonkami, a muszą ze sobą? Muszę ich zapytać... Dwie godziny przed powrotem do domu wysłałem smsa do żony, że będę wcześniej niż przewidywałem. Otworzyłem drzwi, a tu na mojej kanapie leży moja żonka z jakimś facetem! Wybiegłem z mieszkania, by się uspokoić... Moje Złotko, Moje Kochanie okazało się zdzirą! Tak – to najlepsze słowo, zdzira, szmata i w ogóle... „no przecież wysłałem smsa” - zapaliłem papierosa, powoli zacząłem się uspokajać, „a może jednak nie jest taka najgorsza, a może sms nie doszedł? Tak – ona nie jest taka zła - to na pewno wina operatora”... 30 lipca 2007 No to pogadajmy... Każdy komunikator działa na zasadzie konfesjonału – nie widzimy osoby, nie znamy jej ani ona nas, więc łatwiej jej się wyspowiadać, napisać co nas boli, z czym mamy problem – według mnie rzadko chodzi tylko i wyłącznie o pogadanie z byle kim (od tego są znajomi i koledzy). Mnie osobiście drażni taki kontakt, jak każda forma spowiedzi... Jak pisałem kilka razy - nie lubię gg - nie lubię długo rozmawiać, nie mam na to kompletnie czasu i ochoty... tym niemniej kilka razy miałem okazję oczywiście porozumiewać się w ten sposób z zupełnie nieznaną mi osobą – nigdy nie wychodziło to ode mnie, ale... Przy gg postępuje się identycznie jak w życiu – ktoś cię zainteresuje, ktoś nie. Wystarczy, że pierwsze słowo będzie typu „Hejka” z emotem i już ci się odechciewa, bo oczami wyobraźni widzisz po drugiej stronie jakąś małolatę, z którą wymiana poglądów skończy się na ocenach z historii lub przygotowaniach do matury... oczywiście to mylące, ale naturalne – nie chcemy tracić cennego czasu na pierdoły, bo skoro kontakt złapaliśmy, to przynajmniej chcemy coś z tego mieć... Potem następuje faza poznawania się, aż do fazy zwierzeń... czasami te zwierzenia służą temu, by na siłę przełamać opory i bariery – jeśli powiedzieliśmy komuś, że nam z żoną źle i że już dawno ze sobą nie śpimy, i że kolanko od zlewu się rozleciało, i że samochód nie chciał odpalić to znak, ze zaczęliśmy tę osobę traktować jak przyjaciela... rodzi się uzależnienie – im informacje wzajemne intymniejsze i należące do „drugiego świata” tym bardziej podnieca nas myśl, że oto możemy je komuś sprzedać, podzielić się nimi na bieżąco... Reakcją na uzależnienie jest z kolei chęć spotkania... Przez ten cały czas żyje się w swym wirtualnym świecie, w którym jesteśmy biedni, nieszczęśliwi, zagubieni (bo szczęście rzadko się „sprzedaje”) oszukując się wzajemnie lub pozorując szczerość... bo mimo, że ta szczerość pojawia się w zdaniach to nie napiszemy przecież nic, co mogłoby znacznie zmienić postrzeganie tej drugiej strony... nie napiszemy, że cały dzień przesiadujemy przed kompem lub telewizorem, że wróciliśmy wczoraj o drugiej w nocy, że głupiego kwiatka nie kupiliśmy żonie od kilku lat, że zapomnieliśmy o dzisiejszej trzynastej rocznicy ślubu, że nie chce nam się z nią gadać i inne brednie. Brednie wskazujące, że wcale nie jesteśmy tacy kryształowi i wspaniali, że tylko nas brać... W wirtualnej rzeczywistości naturalna jest manipulacja informacjami i przedstawianie ich w sposób dla nas korzystny, ale też kłamstwo ma krótkie nogi... dlatego nie warto ukrywać małżeństwa (najpopularniejsze kłamstwo w sieci i poza nią) - chyba, że po drugiej stronie siedzi „panienka z popularnych kawałów” w najściślejszym tego słowa znaczeniu... Jeśli tak nie jest to kobieta zawsze nas zapyta „dlaczego wczoraj tak nagle się wyłączyłeś?” – nie pomogą sztuczki w rodzaju „miałem kłopoty z siecią”, bo w końcu nie starczy nam wymówek... a i żona może się wkurzyć, ze ciągle z kimś gadamy w sieci, a z nią jakoś nie. I tak mój kolega (byliśmy ostatnio na piwie na Kwadratach) spotkał w sieci jakąś odpowiednią wiekowo kobietę po przejściach (takie – jak mówi - są najlepsze) i zaczął z nią mały seansik szczerości i zwierzeń. Ma jednak żonę, która zagląda mu przez ramię, kiedy pisze. Nie chce, by ta zbyt wiele się dowiedziała o tematach rozmów, ale też nie ma zamiaru zamykać się w pokoju lub nerwowo wyłączać gg, kiedy żona akurat przyjdzie. Rozwiązał ten problem tak, że ustalił z swą „spowiedniczką”, że ilekroć wejdzie do pokoju jego żona tyle razy on napisze do niej jedno pytanie – a ona już będzie wiedzieć, że z intymnej trzeba będzie przejść na rozmowę o niczym (Co tam w pracy? Jak dzieci? Na co chorujesz?). W ten sposób żona jest święcie przekonana, że mąż niegroźnie „romansuje” z jakąś nudziarą, a on ma spokój i wolną drogę... 31 lipca 2007 Pytania do kochanki - list... „Jestem zdradzaną żoną. Wiadomo, w małżeństwie są dobre i złe chwile. W chwili złej na drodze mego męża stanęła kobieta z doświadczeniem w rozbijaniu małżeństw. Nie miała skrupułów, gdy robiła to pierwszy raz, gdy związała się z żonatym mężczyzną mającym małe dzieci, a zrozpaczona żona szalała z rozpaczy. Mam do niej pytanie, co wtedy czuła? Czy nie było jej żal, że młoda, niepracująca matka dwójki małych dzieci staje nagle przed możliwością utraty męża i ojca, jak będzie dalej żyć, a co z dziećmi i opieką ojcowską? Czy ona nie miała wyrzutów? Czy liczyły się dla niej tylko własne emocje? Przecież człowiek to istota myśląca. Ja też jestem kobietą. Gdybym była na jej miejscu, to gdybym nawet czuła coś do żonatego mężczyzny, to uciekłabym na drugi koniec świata, żeby go nie widzieć i nie być narażoną na pokusę, bo krzywda żony i dzieci byłaby dla mnie zbyt dużym obciążeniem, nie pozwalającym cieszyć się z własnego szczęścia. Nie udało się. Żonaty wrócił do żony, zostawiając Kochance-potomka. I co robi Kochanka. Po tak smutnym doświadczeniu z romansem z żonatym, gdy jeszcze łoże po jednym nie ostygło? Zamiast uciekać od żonatych, jak od ognia, wdaje się w romans z drugim żonatym. Ale tym razem wybiera ostrożniej. Ten jest na stanowisku, staż małżeński duży, dzieci odchowane. Romans kwitnie, razem pracują, ma z tego oczywiste korzyści (także i materialne). Co wtedy myśli Kochanka? Co wtedy czuje? Czy jest tak wyrafinowana i cwana, że robi to z premedytacją. Czy znowu zakochała się w niewłaściwym mężczyźnie zapominając o całym świecie? Czy myśli, że tym razem to uda się jej, bo żona stara, on znudzony małżeństwem w trudnym wieku czterdziestolatka.? Kim jest ta kobieta, która potrafi tylko niszczyć? Ja też jestem kobietą, ale myślałabym tak: zgoda, mają kryzys, on może już jej nie kocha, już wcale ze sobą nie śpią, ale nie chcę być przyczyną czyjegoś nieszczęścia, nie chcę, by inna kobieta mnie przeklinała, więc usunę się, to oni się pogodzą, nie będę wchodzić między nich. A co myśli Kochanka? Co ona myśli? Co myśli, gdy żonaty, nie rozwodzi się tak szybko, jak obiecał. Co czuje, gdy wciąż wymyśla nowe powody, by nie odejść od rodziny? Co czuje, gdy kolejne święta spędza z rodziną, gdy soboty i niedziele też, a dla niej ma tylko zaplanowane wyjazdy służbowe? Co czuje, gdy wie, że jej ukochany zasypia przy boku swej niekochanej żony? Czy ma pewność, że oni już ze sobą nie śpią? A może jednak śpią i nie tylko...śpią. Co czuje, gdy powiadamia żonę o romansie męża, a tamta nie wyrzuca go z domu, tylko chce ratować małżeństwo? Co czuje, gdy jest tą drugą, po żonie? Czy tak kocha żonatego, że wierzy we wszystko, co jej obiecuje, a nie dotrzymuje? Czy nie pomyśli o tym, żeby dać sobie spokój i ułożyć sobie życie na nowo. Czy nie szkoda jej zmarnowanych lat, gdy nie ma normalnej rodziny i na wakacje jeździ sama z dzieckiem. Czy nie powinna poradzić się psychologa, że wchodzi w toksyczne związki, które niszczą i ją i innych. Czy może robi specjalnie, bo jest okrutną kobietą nie liczącą się z uczuciami innych? Czy nie boi się tego, że krzywda wyrządzona innym może do niej wrócić podwojona? Czy ktoś może odpowiedzieć mi na te pytania? Może tylko Kochanka.” *** Te pytania przysłała mi jedna z czytelniczek – publikuję go w formie nadawczyni... niezmienionej, zgodnie z prośbą 03 sierpnia 2007 Z kim jak z kim, ale ze szwagrem trzeba żyć dobrze... „Największą korzyścią z mojego małżeństwa jest posiadanie szwagra” mawia mój brat Mariusz... i nie mówi tego bynajmniej cichutko, z dala od żony, ale przy niej, czym wywołuje u niej niekłamany uśmiech i ciągnące się śmieszne opowieści o jej własnym bracie... a jest o kim opowiadać... Nie ma to jak męskie towarzystwo – żona kładzie się spać, wtedy szwagier cichutko zagaja „Masz coś?”, albo „Może byśmy się czegoś napili?”, „Jakże bym nie miał?”... no, i wyciąga się z barku a to Johny Walkera, a to Staropolską... Potem moment zastanowienia – jest coś do drina, czy nie... jeśli pomyślało się wcześniej to jest schłodzone i gotowe... ewentualnie można jeszcze wyskoczyć do Kisiołka, gorzej, jeśli już za późno i trzeba kombinować... nerwowe poszukiwanie półek w kuchni kończy się sukcesem! JEST – kilka soczków dla dziecka, ale przecież odkupi się jutro, a teraz jest stan wyższej konieczności... do jednej szklanki wchodzi akurat pół soczku pomarańczowego czy jabłkowego, kilka kostek lodu, „to co najważniejsze” i już... Teraz trzeba zadbać o rozrywki... na tę okazję zawsze przygotowane są filmy z tytułem „DO” czyli „do obejrzenia”... nie jest to Almodovar czy Fellini, a raczej bardziej zagmatwane psychologicznie strzelanki o walecznych agentach, filmy o mutantach w kosmosie, akcje oddziału „Foki” czy nieśmiertelny Jason z „Piątku trzynastego”... ideał na wieczory ze szwagrem! Żona w pokoju obok śpi sobie spokojnie, a tu bawić się można w „body count” ... Jeszcze lepiej jest kiedy film jest całkowicie nieznany – wtedy zapewne w jakimś momencie (zgodnie z narzuconym kiedyś schematem filmom klasy „C”, a może raczej „D”) obok bohaterskiego mięśniaka pojawia się główna bohaterka... i wtedy z ust szwagra pada sakramentalne „będą się parzyć”, no i oczywiście słowa te, mniej więcej w dwóch trzecich filmu, stają się proroctwem... A tu w międzyczasie kończy się pierwszy wysokoprocentowy soczek i pora zrobić kolejnego – i serce się kraje kiedy dziecku śpiącemu od ust trzeba odjąć, ale tatuś musi i wujek też... - Wiesz, ja nigdy tych kobiet nie zrozumiem – zaczyna pierwszy – u mnie w pracy jest taka – o, podobna do tej, szprycha nieziemska. Cały czas zgrywa nimfomankę, prowokuje, kokietuje, aż kiedyś przychodzę do niej, a tu jej „pchacz” stoi – a ona cichutka, spokojniutka, zagubiona. A ten facet - normalnie dres kompletny – wygolony z łańcuchem na szyi – koszmar. Powiedz mi po co jej ta „rzekoma nimfomania” i co ona widzi w tym tłuku - Kobiety są dziwne – a ona jest tuż po dwudziestce, tak? - Tak - No widzisz, ona sądzi, że jest ucieleśnieniem marzeń wszystkich facetów i to wykorzystuje póki może - w gruncie rzeczy jednak to taka mała dziewczynka, która bawi się w heroinę i to ją dowartościowuje... normalne... w rzeczywistości zaś to wszystko tylko gra, bo uwikłana jest w związek z „tłukiem” i boi się z niego zrezygnować. Popatrz jak załatwił tego mutanta! Coś pięknego! - Nooo... ale ładna sztuka - Na świecie chodzi mnóstwo ładnych sztuk. Kolejne minuty upływają na oglądaniu jak to główny bohater dostaje postrzał w ramię, ale mimo to rozprawia się bez większego problemu z kolejnymi mutantami. Nie zapomina o kobiecie, której ma czas opowiedzieć o dzieciństwie, co powoduje, że ona zauroczona nim w czasie przerwy w siekaniu mutantów oddaje mu się namiętnie... i nawet „kocham Cię” facet nie musi mówić... takiemu to dobrze! Film i postać koleżanki wywołuje jeszcze większe dyskusje i próby zgłębiania natury, ale do czasu, bo nagle w drzwiach staje żona... - Drzecie się na cały dom... dziecko obudzicie - Tak, kochanie, przepraszamy, już idziemy spać... 07 sierpnia 2007 I płacze co noc... Skończyło się coś, co miało być na całe życie... dla niej na całe życie – nie dla mnie. Kiedy szliśmy pół roku temu do kościoła, kiedy zamawialiśmy salę sądziła, że chcę tego, ale ja wcale tego nie chciałem... Nie potrafię raczej żyć w stałym, sakramentalnie ustanowionym związku... po co mi papierek, po co ta szopka z suknią, ślubem, salą, zaproszeniami, po co to wszystko? Chcę czuć się wolny u boku kochanej kobiety bez żadnych papierków – przecież to chyba normalne, że dzisiaj małżeństwo nie jest nikomu potrzebne kiedy liczy się miłość między nami. Nie można kochać, jeśli coś jest robione przeciwko tobie . Chciałem jej to powiedzieć już dawno, ale nie potrafiłem, bo widziałem, ze ona tego chce i do tego dąży. Aż przyszedł w końcu ten dzień kiedy przestraszyłem się, że już wszystko poszło za daleko i powiedziałem jej wszystko, co mi przeszkadzało w tym układzie. Po co mieliśmy się wiązać węzłem małżeńskim, skoro było nam tak dobrze i bez niego? Nie rozumiem po co kobiety tak do tego ciągną? Źle im? Przecież życie jest nieprzewidywalne i trudno stwierdzić, czy miłość się nie wypali, czy będzie nam z sobą dobrze. Wtedy najlepiej się rozejść, a nie bawić się w sprawy rozwodowe, podziały majątku. Czy ona tego nie wiedziała? Skończone, wyprowadziła się i , co by nie mówić, brak mi jej. Dzwonię często, by zapytać jak się czuje – i płacze co noc... ale widocznie tak musi być, skoro nie potrafiła zrozumieć mojego punktu widzenia to najwyraźniej nie było nam dane być ze sobą. Powoli godzę się z tym, ale próbuję ciągle – może ją przekonam do tego, że małżeństwo jest zabójcą miłości i nie oznacza nic poza nudą, zastojem i szybko kończy się w nim uczucie, a górę biorą rozmowy o przyszłych dzieciach – a to to już zupełna śmierć młodości... więc dzwonię i czekam na powrót tego, co nas połączyło i dzięki czemu byliśmy razem... może zmięknie i wróci, pewnie tak i na to liczę... Nie rozumiem jej. Czy było jej źle? Starałem się, przynosiłem kwiaty, urządzałem romantyczne kolacje przy świecach, pamiętałem o rocznicach spotkania, pierwszego pocałunku, byłem niezłym kochankiem (to widać) – dbałem o to, by było jej świetnie, a ona tak głupio uparła się na ten ślub i całą tę komedię z nią związaną... I pojmij tu kobiety – chcesz, by wasza miłość trwała nieprzerwanie, nie dała się upokarzać przez nieprzydatne do niczego uroczystości i związki, a tu źle, a tu niedobrze – ciągnie do ślubu nie zdając sobie sprawy z ułomności i głupoty takiego związku... Nie jestem w stanie pojąć tego ciągu do białej sukni i do tego skompromitowanego sposobu na życie... tyle zdrad, tyle cierpienia przez małżeństwo na tym świecie – gdyby jedna z drugą strona żyły w wolnym związku to w każdym momencie można go by było przerwać i iść w swoją stronę... spokojnie i bez nerwów. Nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego chcąc być z ukochaną kobietą, której poświęciłem najpiękniejsze lata swego życia musze się z nią ożenić, a nie mogę być z nią zwyczajnie razem... Czy mam się żenić dla jej rodziny czy dla nas? Jeśli dla nas to uważam, że do szczęścia nam to niepotrzebne, bo szczęśliwi byliśmy i bez tego... *** W każdym z nas jest Piotruś Pan, tylko niektórzy na szczęście z niego wyrastają... ja raczej wyrosłem bohater notki niekoniecznie... 10 sierpnia 2007 Jak ja nie lubię ślubów... Nie znoszę chodzić na śluby! Nie przeszkadza mi suknia panny młodej kupiona specjalnie na tę okazję za dwa i pół tysiąca złotych, dumna i szczęśliwa rodzina, której często nie znam (bo i jak?), fotograf i „wideofilmujący” pakujący się wszędzie, a skutecznie, brokatem, blichtr sztuczność kreacji pań przyprószonych kwiatów w kościele czy zdenerwowanie młodej pary. To mi nie przeszkadza – to jest w miarę normalne... I chociaż organicznie wręcz nie cierpię sztuczności i schematyczności scen ślubnych to uważam, że „walczyć z tym nie mam sensu” – skoro są ludziska, którzy to lubią to ich sprawa, a ja tu najważniejszy nie jestem... Co więc przeszkadza mi w pozytywnym odbiorze ślubów? Ostateczność... Jakkolwiek by rozumieć słowa małżeńskiej przysięgi i jakiego by nie mieć do niej stosunku to jest to przysięga. My jesteśmy jej świadkami, więc od nas również wymaga się, byśmy nie pozostawali wobec niej obojętni. A zatem będąc w kościele stajemy się kuzynem, rodziną pana młodego i panny młodej i przyjmujemy na siebie niejako ich obowiązki w trwaniu w przysiędze. Bardzo to pokrętne, ale logiczne... Czego oczy nie widzą tego sercu nie żal... jeśli słyszymy, jak panna młoda wymawia słowa przysięgi to jasnym staje się, że nawet gdyby zaciągała nas siłą do łóżka nie możemy jej ulec... bo wtedy nie tylko ona, ale my też złamiemy małżeńską obietnicę... Wydaje mi się, że człowiek z natury jest istotą obłudną – kobieta, która jest mężatką, ale na jej ślubie nie byliśmy jest dla nas wyłącznie łakomy kąskiem, nie znamy jej męża (lub nic nas z nim specjalnego nie łączy – nawet okazjonalne życzenia), nie widzieliśmy jej rodziny... romansując z nią nie zastanawiamy się nad tym, że przysięgała tak samo jak ta, wobec której z powodów powyżej wyłuszczonych nigdy poważnie startować nie będziemy... Dopasowuje się więc często zasady do życia, a nie życie do zasad... Ja wiem – takie ślubne dylematy są samolubne z podejściem typu „mogę mieć wszystkie”, a to przecież absurd, ale mają w sobie coś... bardzo często lubimy się łudzić, że możemy mieć każdą i to nie jest nic nadzwyczajnego... a ślub tę „nadzieję” sprowadza do nieziszczalnej fantazji, choćby taką była i bez niego... Dla cynika nie mają znaczenia żadne słowa i żadne uroczystości - ten działa bezuczuciowo, planowo i w miarę skutecznie... z tym, że ja nie chcę być cynikiem... I mimo, że ślubów nie znoszę to, walcząc z tymi moimi fobiami, z przyjemnością wybiorę się jutro na ślub mojej koleżanki z pracy, której życzę w tym miejscu ogromu szczęścia i miłości, gromadki dzieci (to znaczy takiej w miarę potrzeb) i uśmiechu... niechaj będą ze sobą do końca i trwają w uczuciu, które ich połączyło! 12 sierpnia 2007 „Jesteś niedojrzały” czyli suplemencik... Niezwykle rzadko zdarza mi się odnosić do tego, co miało miejsce kilka dni wcześniej w tym miejscu... tym razem jednak nie mogę się powstrzymać, bo skala niezrozumienia tekstu przerosła moje oczekiwania... Onet mnie lubi, dlatego notki moje już kilkadziesiąt razy były promowane, a to na głównej stronie, a to przy wylogowaniu poczty... jest to zarówno przyjemne i łaskoczące moją próżność, ale przede wszystkim uciążliwe, szczególnie jeśli piszę o sobie jako cyniku, egoiście itp... Taki sposób pisania nie jest do końca prowokacją, a raczej metodą zrozumienia postaw osób, które są bohaterami poszczególnych notek (pozwalają też zrozumieć to postępowanie przez osoby najbardziej zainteresowane)... bo historie, które opowiadam są prawdziwe i ludzie też... Dziewczyny z blog.onet śledzące to, co w blogach się pojawia i odpowiedzialne za wstawianie ich na strony onetu mają za zadanie zainteresować treścią i tematyką, więc wyjmują z kontekstu zdanie najbardziej przyciągające potencjalnych czytelników i umieszczają je jako tytuł... im większy odzew tym lepiej... a Ty się, Autorze, martw... I tak pierwszy mój tekst zatytułowano „Mam kochankę i boję się jej stracić” – wtedy jeszcze chciałem odpisywać, tłumaczyć, ale ledwo odpisałem na jeden pojawiały się kolejne – dałem sobie spokój... Potem jeszcze kilka razy musiałem sobie radzić w ten czy inny sposób, bo osoby pojawiające się „z reklamy” czasem były jakby z kosmosu – zarzucano mi to, że jestem licealistą, widziano we mnie dawną miłość, sugerowano, że zupełnie inaczej się nazywam, zarzucano mi nawet włamanie do komputera... śmieszyło mnie to niezmiernie! Z czasem nauczyłem się podchodzić z większym dystansem do onetowych promocji – ba, ja je bardzo lubię! W końcu, aby unikać sytuacji stresujących dla siebie (bo nie jest zbyt przyjemne czytać o sobie rzeczy niekoniecznie miłe) pod notką zawsze umieszczałem kilka własnych słów wskazujących, że to nie moje osoba jest podmiotem nielirycznym... stali bywalcy „Dwóch światów” szybko orientowali się w tym i dyskurs toczył się bez osobistych wtrętów, niejako „nad problemem”, a nie nade mną... zresztą, w razie czego, wyraźnie pisałem w komentarzach „ta notka nie jest o mnie” i wszystko było jasne... To jednak co miało miejsce przedwczoraj i wczoraj przeszło moje najśmielsze oczekiwania – trzy razy poprawiałem dopisek, by wyraźnie wskazać, że to nie jest moja postawa życiowa, że to nie moje słowa i nie mój problem... nie pomogło... Nowy komentarz i czytałem te same słowa „Jesteś niedojrzały, jesteś egoistą, jesteś nieuczciwy” albo „popieram – ja też nie chcę ślubu” i tak ledwo wygrzebałem się spośród takich komentarzy już pojawiały się kolejne o identycznej treści... w przypływie szaleństwa próbowałem jeszcze zwracać uwagę na te kilka zdań – potęga onetu i tytułu linka była większa... Gdybym był osobą zaczynającą swój głos na forum słowami „Mam IQ166 i głosowałem na PiS”, „czułym_wojtkiem” albo „jasiem śmietaną” to byłbym przeszczęśliwy, że prowokacja mi się udała... na szczęście nie jestem... Z jednej strony to porażające, ze tak wiele osób nie czyta uważnie i wypowiada się krytycznie (banki są z tego powodu na pewno bardzo zadowolone), z drugiej optymistyczne, że widzą w bohaterze z 7 sierpnia egoistę i drania (w rzeczywistości jest dużo większym, ale to innym razem)... I tylko szkoda, że ten krytyczny, ostry głos jest tak anonimowy – tak, jak gdyby w życiu nikt nie znał nikogo, kto ciągnie swój nieformalny związek w nieskończoność używając jakże banalnych dziś słów o „papierku, który do niczego nie jest potrzebny”... 14 sierpnia 2007 Wstrząśnięty, nie zmieszany... Wakacje... urlopu ponad miesiąc, plany przede mną wielkopolsko - sztumskie więc dalekosiężne i czymś trzeba tę egzystencjalną pustkę pozapracową uzupełniać... Jak mówią moi koledzy - gdzie by tu pójść w sobotni wieczór, kiedy kiesa pełna i siła w lędźwiach jest? Może na Biznes Centrum? Wszak tam dziewcząt bez liku nie nosi staników... zadzierzgnięcie tańczyć tematu, nie „czeba”, pomachanie wystarczy kluczykami odpowiedniej marki... Ja tego to dokładnie nie wiem, ale tak mówili moi koledzy, którzy podobno urywają się od swoich żon i od razu pędzą na piwo, by zarwać „towara”... i mówili też, że nawet oni, w wieku popoborowym i brzuszkiem trzy razy większym od mojego mają branie niesamowite, bo piękne, młode kobietki najbardziej lubią ustawionych z kasą i dobrym samochodem. Wprawdzie nie mówili jaki to samochód, ale patrząc na ich golfy dwójki w porywach do seata ibizy rocznik 99 to „lachonom” nie zaimponuje tylko fiat 126 (i to pe) oraz łapacz kur po wioskach marki kobietopodobnej (ale nie do użytku, chyba, że ktoś lubi niekonwencjonalnie)... z rodzinnym byłbym peugeotem więc królem polowania... nic tylko jechać... Tak, moi kumple to mają dobrze – oni to mają się komu urywać, a ja? Komu się mam urwać, skoro żonka moja kochana sama mnie wypycha z domu mówiąc czule – „jeśli masz po raz zmuszać mnie do oglądania z tobą Legii Warszawa to lepiej, k..., idź na...” – tu nie kończy, bo to kobieta kulturalna jest... żadnej przyjemności nie widzę więc w wychodzeniu z domu i podrywaniu co się umie ruszać i na drzewo nie ucieka (przede mną)... Co jeszcze mówią moi kumple? Mówią, że najlepiej napić się przy barze drina (to chyba coś do picia) i koniecznie powiedzieć „wstrząśnięty nie zmieszany” tak jak Bond (James Bond). Na ten tekst każda leci, bo to oznacza, że po pierwsze klasykę oglądasz - po drugie, że policji się nie boisz i pijesz mimo bycia kierującym... to czyni z ciebie w ich niebieskich oczach twardziela... Jeszcze większym twardzielem musisz się okazać, kiedy taka odłączy się od stada (bo takie stadami się poruszają) i przysiądzie do ciebie... żadnych krzywych nawijek, bleblania o żonie i dzieciach – najlepiej wychodzi tekst nawijki o stresującym dniu w korporacji, w której jesteś Product Menagerem i zajmujesz się szeroko rozumianym merchandisingiem w wielkopowierzchniowych placówkach handlowych... i zarządasz kilkoma tysięcami sztuk asortymentu (nie dodaje się raczej, że te są do wyłożenia)... To zawsze robi wrażenie, tym bardziej, że zainteresowane skończyły z językami (zagranicznymi, ale niekoniecznie z obcymi) w momencie rozpoczęcia wakacji i od tej pory po angielsku znają tylko wieloznaczne „hello” i „ok.”, a po niemiecku „donnerwetter” ( a i to z błędami)... możesz zatem spokojnie udawać Greka mieszając dowolnie niemiecki z angielskim, a hiszpański z łaciną i suahili... Ja tam zazdroszczę kolegom, kiedy opowiadają o tych „piana party”, seksie w samochodach z dziewiętnastkami czy swym powodzeniu wśród płci młodszej. Kiedy ja chodzę do „Bianco”, „Fotomontażu” czy „Ti Amo” czy nawet "Depo" żadna ze spotykanych tam dziewczyn nie chce w szale zabawy ściągać stanika – tylko tańczą - chyba muszę knajpę zmienić... No tak, znowu „przegapiłem” moment wyjścia – teraz to mi się nie chce – nic, obejrzę wiadomości i film, a potem zadzwonię do Adama, niech mi trochę poopowiada jak to jest w „wielkim świecie” albo poczytam blogi – ci autorzy to dopiero mają życie! 17 sierpnia 2007 Spotkanie na szczycie... Takie wakacje to jest czas co najmniej dziwny - kiedy człowieczyna pracuje to ma czas na wszystko, kiedy ma przymusowy miesięczny urlop to jego życie zaczyna przyspieszać osiągając szybkość pociągu Częstochowa – Włoszczowa Północ... ja pędzę jak oszalały, a zatrzymam się pewnie dopiero w połowie września... Jeszcze przedwczoraj bawiłem się na weselu w hotelu Diament w Katowicach – jak zwykle w takich przypadkach wybawiłem się dostatecznie (szkoda tylko, że do „Białego misia” nie doczekałem)... Efektem tej uroczystości była wizyta rodziny z Gdańska... wczoraj i dzisiaj... i mając oglądać mecz w „Oslo” musiałem właśnie jej poświęcić więcej czasu i uwagi... Tymczasem w „Oslo” zebrało się kilka czekających na mnie osób... a ja mogłem być tylko 10 minut, bo nieubłagany czas gonił – i choć zostałbym chętnie godzinę, dwie, trzy to byłem zmuszony pozostawić towarzystwo w ich towarzystwie i oddalić się szybko w stronę zawiadukcia... Spotkania z ludźmi znanymi dotychczas wyłącznie przez te białe (lub czarne literki) zawsze mają w sobie element niepewności – wyobrażasz sobie określone osoby, a potem porównujesz te wyobrażenia z rzeczywistością... Taka randka w ciemno paradoksalnie nie ma w sobie takiego ogromnego elementu zaskoczenia, bo znam te osoby z sieci i rzadko jestem kimś rozczarowany (częściej oczarowany, bo do słów dołącza się wizję)... Kurde, trochę żałuję tego wczorajszego wieczoru miałem sobie siedzieć i popijać piwo rozprawiając o meandrach życiowych i podziwiając urodę poszczególnych osób (wzrokowcem jestem), a spędziłem go na oglądaniu zdjęć z Turcji i rodzinnych opowieściach (lubię je, ale bez przesady)... I cały czas miałem wrażenie, że jestem obgadywany! Może bez przesady, ale jednak... przez cały dzisiejszy ranek żałowałem też, że nie pracowałem nigdy dla WSI, nie zostawiłem na miejscu żadnej „pluskwy”, dyktafonu czy nie prowadziłem monitoringu... kobiece pogaduchy są o niebo ciekawsze od męskich. Faceci skupiają się na gadaniu o samochodach (których nie lubię), dziewczynach (najczęściej tych niedostępnych na zasadzie „taką to bym”) i pracy (ileż można mówić o pracy?). A ja jestem gadułą, plotkarzem – lubię słuchać jak „jedna koleżanka miała faceta, a ten ją rzucił po trzech latach dla o dziesięć lat młodszej blond laski”. I wprawdzie o kosmetykach bym rozmowy nie zdzierżył, o nowych trendach w modzie, ubraniu czy gotowaniu również ale łatwiej mi rozmawiać z kobietami – z facetami wolę niekrępującą ciszę, bo porównywanie osiągów określonych modeli samochodów jest przeraźliwie nudne, a dla mnie niezrozumiałe... Spartoliłem ten wczorajszy wieczór nie do końca ze swej winy (i to jest najśmieszniejsze), a kolejna szansa może się już nie zdarzyć – może we wrześniu w Katowicach, Opolu, może w Częstochowie będzie lepiej, ale też zorganizuję to nieco lepiej... przynajmniej pewne będzie, że będę miał czas i nic mi nie przeszkodzi w spędzeniu tych dłuższych chwil niemilczenia... 17 sierpnia 2007 Jej włosy pachniały jaśminem... Spotkanie dobiegało powoli końca, robiło się późno, ale ja wciąż nie miałem dość jej widoku i tego zapachu, który wypełniał jej aurę... jaśmin wirował w głowie i pobudzał zmysły... Powoli podniosła się i uśmiechnęła lekko... spacer do jej mieszkania wypełniły miłe szepty, tak jakby ktoś nas chciał podsłuchiwać... Zatrzymała się przed swym blokiem. - Wejdziesz? - Jeśli Ci to nie przeszkadza to oczywiście – na chwilę. Może dłuższą. W chwilę później byliśmy już w jej przedpokoju, pochyliłem się do niej i z tyłu lekko pocałowałem jej włosy, a zapach jej całkowicie mną zawładnął... nie oddała pocałunku, ale widziałem, że sprawił jej przyjemność - Herbaty? - Tak, proszę... - Zrobię ci taką specjalną, chcę, byś zapamiętał jej smak i aromat. - Zapamiętam nawet gdyby była najzwyczajniejszą ze zwyczajnych... Schowała się w kuchni, a ja patrzyłem na jej pokój, potem wybrałem płytę i włączyłem. Kiedy weszła z głośników już płynęła muzyka, spokojna i cicha... - Lubię to, bardzo... proszę – podała filiżankę z herbatą i przygasiła światło... Przysiadła tak blisko mnie, że krew zaczęła krążyć szybciej. By nie oszaleć wziąłem do ust gorącą herbatę i poczułem jej smak - jaśminowy... Już nie było odwrotu, pochyliłem się do niej i czując zapach jej włosów utonąłem w nim... jej usta były miękkie, skóra delikatna i gorąca... oddawała pocałunki, jeden za drugim, czułem tę energię, która w niej wzbierała i pozwalała na to, bym zapuszczał się w nią coraz głębiej i silniej... Przyciskała mnie do siebie mocno i zdecydowanie, a ja obsypywałem ją pocałunkami, najpierw gwałtownie, by po odsłonięciu nowych miejsc zmniejszyć tempo i delektować się niesamowicie pięknymi odkryciami... z każdym muśnięciem jej skóry czułem jak drży... Po chwili byłem bez koszuli, w kolejnej całkowicie bezbronny poddawałem się wszystkiemu na co mnie skazywała jej namiętność... Usiadła tyłem do mnie, a jej ciepło zmieszało z moim...ścisnęła nogi, a me ręce skierowała ku najgładszym miejscom na świecie... Telefon... - Nie odbieraj... – poprosiłem cicho przyciskając ją do siebie - Muszę – odpowiedziała uspakajając oddech i sięgnęła po srebrzystą komórkę, a palec wskazujący położyła mi na ustach... lekko też obróciła się do mnie bokiem, tak, że mogłem widzieć jej twarz... ale wciąż w niej byłem... - Witam kochanie. Co robię? Nic takiego – słucham muzyki i czytam... tak... – powiedziała spokojnie W tym momencie jednak poruszyła biodrami i sięgnęła po moją dłoń kładąc ją na swej piersi... - Tak... – rozmawiała z nim ciągle, ale zamknęła oczy, jeszcze raz zakołysała się zapraszając mnie do większej aktywności – dzisiaj jest już za późno, spotkamy się jutro, może... - Nie wiem – odpowiedziała rozmówcy i pocałowała mnie nie odrywając słuchawki od ucha... Byłem cicho, bardzo cicho... byliśmy połączeni, dotykałem jej całej, a ona tylko uśmiechała się do mnie jakby nie słuchając telefonicznego rozmówcy... - Pa... Kiedy odłożyła słuchawkę spletliśmy się w miłosnym uścisku, który trwał i trwał i trwał... 19 sierpnia 2007 „Nie mogę zabronić” czyli bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać... „Jest początek sierpnia. Kraków. Od czterech miesięcy jestem narzeczoną. Właśnie mija miesiąc, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni. Mój Karol zdobywa w Pakistanie górę, jeszcze dziewiczą. Tęsknię za nim bardzo, ale najtrudniej jest z ludźmi mnie otaczającymi. Ciągle słyszę: „Zabroń mu, to niebezpieczne”. Martwię się o Karola, ale nie uważam, żeby okradanie kogoś z pasji tylko dlatego, żeby siedział bezpiecznie obok mnie, było sposobem na udany związek. Decydujemy się na bycie ze sobą z zaletami i wadami, ale także z pasjami i szaleństwami. Realizowanie pasji jest rodzajem rozwoju wewnętrznego, więc nie ograniczajmy się nawzajem, tylko próbujmy „zaadoptować" zamiłowanie naszego partnera, bo być może będzie to też krok w naszym rozwoju osobistym. Moira” List ten zamieszczony był w ostatnim numerze „Wysokich Obcasów” – czytuję czasami, jako dodatek do GW. Przeczytałem raz, drugi. Pierwszy odruch to cyniczne stwierdzenie „fajnie ma ten facet”, drugie – bardziej głębsze – to pytanie „dlaczego dziewczyna napisała ten list i o czym on właściwie jest?”. Jest dla mnie rzeczą oczywistą, że więzienie pasji przez drugiego człowieka nie prowadzi do niczego dobrego – powoduje chęć wyrwania się lub/i pretensje o „stracone życie”... jeśli zabronimy po latach mieć w domu będziemy osobę zgorzkniałą, która codzienność nazywać będzie piekłem, a myślami wracać będzie ciągle tam, gdzie nas nie było, mówić o wolności i swobodzie wyboru... Jest jednak jeszcze kwestia granic... Znam wiele par małżeńskich i niemałżeńskich, w których kobieta i mężczyzna mają inne pasje – żadna z osób nie więzi drugiej i nie wypomina czasu spędzonego na grze w piłkę, tenisa, czytaniu książek, nartach czy pływaniu – jest normalnym, że w związku są ludzie różni i mają swe indywidualne światy... ale to, co je różni od związku Autorki listu to to, że pasje te nie oznaczają permanentnej samotności i strachu drugiej osoby... Moira decydująca się na związek z Karolem była przygotowana na taką samotność i strach, ale (w moim odczuciu) nie do końca ją akceptuje szukając w sobie idei, która miałaby usprawiedliwiać własny wybór życiowy – tą ideą jest przekonanie, że poprzez umożliwianie kochanemu realizacji pasji i brak sprzeciwu do jego szaleństw sama się realizuje. Proszę mi wybaczyć – ale dla mnie siedzenie w domu, strach i pisanie o tym do gazet to żadna samorealizacja... kojarzy mi się to raczej z cierpiętnictwem... Nie mówię, że drugą osobę należy przywiązać do kaloryfera. Sądzę jednak, że osoby, które mają żyć wspólnie nie mogą w imię własnej pasji (on) lub cierpiętnictwa (ona) skazywać siebie lub innych na czekanie, samotność i strach. Mamy w rodzinie żonę żołnierza, który był na misjach w Bośni i Iraku (musiał jechać) – wiem z relacji jak może takie czekanie, samotność, niepewność i strach wyglądać. Jeśli jestem z drugą osobą to czuję się za nią odpowiedzialny. Jeśli moją pasją są góry to robię wszystko, by nimi zarazić moją ukochaną. Nie skazuję jej na przeszło miesiąc niepewności w imię moich (i tylko moich) marzeń. Związek to nie tylko pozwalanie sobie wzajemnie na realizację własnych szaleństw, ale też sztuka kompromisu i pogodzenie racji dwóch stron... Oczywiście – nie mamy tu wszystkich informacji – może ona jechać nie mogła, może sama nie chciała, a on ją do tego namawiał, może, może, może... Pozostaje mi wierzyć, że Karol po powrocie z Pakistanu po tygodniu, dwóch nie pojedzie sam (lub z kolegami) na dwa miesiące do Peru, a potem na Wyspy Galapagos. Może spróbuje pomyśleć nie tylko o swych pasjach ale też o tej, której ma zamiar przyrzekać to, że jej nie opuści aż do śmierci... 22 sierpnia 2007 Uświadamianie ludzka rzecz... Sprawa uświadomienia naszych latorośli jest rzeczą, która pozostaje od lat jedną z najtrudniejszych... no bo ciężko rozmawiać o czymś, co krępuje, a i tak ma się wrażenie, że toto młodsze nas nie rozumie kompletnie albo jest w naszym przekonaniu zbyt młode... Ja sam kilkadziesiąt już lat temu sam sobie kupiłem książkę „Co każdy chłopak wiedzieć powinien” w ulubionej księgarni na 1-go Maja (księgarnia dziś już nie istnieje - książka owszem) i douczałem się niekoniecznie wiedząc czego... raczej byłem ciekawy co też ten chłopak wiedzieć powinien, bo to od ciekawości się zaczyna... Pamiętam też, że naszą edukacją zajmowała się starsza siostra, ale szczerze mówiąc szło jej średnio, bo naprawdę nie wiedzieliśmy o co jej chodzi i co znaczą wypowiadane przez nią słowa... rodzice wcale ze mną na temat nie rozmawiali za co teraz jestem im wdzięczny... Na ulicy grało się w piłkę, jeździło na rowerze i robiło nawet zawody lekkoatletyczne, a sprawy damsko-męskie nas nie interesowały w ogóle... jeśli już jakaś dziewczyna się komuś podobała i się z nią zadawał to miał przypiętą metkę babskiego króla... a potem mimo kilkunastu lat na karku nie było też żadnego ciągu w stronę posiadania dziewczyny czy dyshonoru z powodu jej nieposiadania... I co? I wszystko w tej kwestii toczyło się stopniowo... nie bałem się o niechcianą ciążę, bo żeby dojść do czegoś więcej przechodziło się drogę bardzo długą, a też nie robiło się tego z byle kim na suto zakrapianej imprezie... nie było przypadkowych dziewczyn, nie było przypadkowego seksu, nie było chwalenia się kolegom ze swych rzekomych zdobyczy, były wzruszenia, młodzieńcze miłości, zachwycenia, zakochania, zaloty... Miałem szczęście... moje pierwsze doświadczenia były bajeczne, romantyczne - takie, które się pamięta na całe życie z uśmiechem... żadnego zaćpania, zachlania i zaliczania półprzytomnych panienek w ubikacji... I wierzę, że tak jest często i teraz, chociaż świat zupełnie niepotrzebnie pędzi w stronę jakże niedojrzałej dorosłości... chociaż zmieniły się środki komunikacji, chociaż więcej kolorowych pisemek, chociaż jest to zupełnie inny świat... Nie mam nastolatków w swym otoczeniu, nie wiem jak bardzo zmienił się pod tym względem świat bardzo młodych ludzi (wiem, że się zmienił)... patrząc wyłącznie przez pryzmat telewizji, internetu, telefonów komórkowych i pisemek wyglądałoby, że wychowujemy pokolenie kretynów i kretynek, które mając 20 lat już będą po aborcji, a seks dla nich będzie wyłącznie „spuszczeniem z krzyża” (przepraszam – nie mogłem się opanować)... na szczęście nie jest raczej aż tak źle i uogólniać nie można i idealizować własnych doświadczeń również... Inna sprawa, że o ile w wieku nastu lat nie potrzebowałem informacji i rozmów (bo nie rozumiałem treści przekazu) tak w obecnym czasie informacje i pytania pojawiają się znacznie wcześniej... Mam znajomą, która ma wręcz książkowe podejście do spraw uświadomienia swych dzieci. Uważa zatem, że z dziećmi trzeba bardzo wcześnie mówić o „tych rzeczach”, jasno, otwarcie, bez owijania w bawełnę przygotowując je do życia. I pewnego razu znajoma ta była u swej bratowej, która również dzieci posiada. Temat zszedł na kwestię uświadamiania, więc znajoma dalejże mówić, że trzeba dziecko uświadamiać i odpowiadać konkretnie na wszystkie pytania, by nie dowiedział się od kolegów na podwórku, bo to najgorsze. W tym momencie jej bratowa zawołała swą dziewięcioletnią córkę i powiedziała do niej „Kochanie zapytaj ciocię o to, o co pytałaś mnie wczoraj”, a dziecko z zaciekawieniem zwróciło się do cioci „Ciociu, co to znaczy „walić konia””? 24 sierpnia 2007 Trudny temat... Ten temat miał być zupełnie inny, wakacyjny, lekki... niestety, nie będzie... Będąc kilka dni temu na Biznes Centrum z kolegą widziałem tłumy wręcz młodych dziewcząt, najczęściej w trzyosobowych grupkach. Patrząc na nie pomyślałem, że ich życie jest proste, nieskrępowane, pełne koloru i piwa z sokiem malinowym (lub soku pomarańczowego)... kiedy potem myślałem o tej dziewczęcości dziwaczny ciąg skojarzeń zaprowadził mnie jednak zupełnie gdzie indziej... Pomyślałem bowiem, że wiek ten oprócz radości i życia nosi ze sobą szereg niebezpieczeństw. I od razu przypomniałem sobie pewną opowieść o dziewczynie, która przyszła z chłopakiem do Depo lecz zamiast wspólnej zabawy spotkał ją koszmar... została zgwałcona przez ochroniarzy, a on pobity... Skąd ta opowieść i skąd do niej nawiązanie? Nie wiem... siedzi ona we mnie i nie mogę się od niej uwolnić, a chciałbym. Mężczyzna nigdy nie zrozumie kobiety upodlonej do tego stopnia, ja nie próbuję nawet, bo wszelkiego rodzaju dywagacje będą pustymi zdaniami pełnymi schematycznych słów... Pójdźmy więc dalej... Są różni ludzie – dla jednych nawet takie przeżycie będzie epizodem wspomnieniami, przysypanym dla drugich skutecznie będzie to innymi trauma oddziałująca na całą przyszłość... Posiadanie osób kochanych w swoim otoczeniu pozwala na to, by zamglić nieco takie obrazy... to ich rola i żaden psycholog nie pomoże jeśli nie będzie na tyle bliskiego, by nie tylko pocieszał, ale też naprawdę pomagał... Z czasem się (nie)zapomina – kobieta ma wspaniałego faceta, który potrafi słuchać i rozmawiać na trudne tematy... on rozumie, ale też nie pyta. Po latach pojawiają się dzieci – i nawiązując do ostatniej mojej notki – po pewnym czasie trzeba im pewne rzeczy wytłumaczyć... Wszelkiego rodzaju ostrzeżenia „miękkie” typu „uważaj, nie pij (bo mogą ci coś wsypać)”, „nie wsiadaj do samochodu, w którym jest dwóch (lub więcej) facetów”, „nie jedź autostopem”, „zakładaj spódniczki, by mieć swobodę ruchów”, brzmią jak kazania wapniaka... Czy takie młode dziewczyny należy uświadomić, że gwałt to nie abstrakcja trzęsących się ze strachu o córkę rodziców, ale coś co spotkało ich własną matkę, gdy była ledwie dwa lata od nich starsza? Czy trzeba im ostro i bez owijania w bawełnę powiedzieć, że są na świecie ludzie zwyczajnie zwierzęco źli? Jak rozmawiać, by nie wywołać u nich nienawiści do mężczyzn, która nikomu nie jest potrzebna? A może w ogóle nie mówić i ominąć temat swych własnych wspomnień i przeżywać samotnie strach o nastolatki i swą traumę... Trudne pytania, trudne odpowiedzi... nie będę na nie odpowiadał - nie umiem i najwyżej mogę podjąć dyskusję... w każdym razie zostawiam Was z nim co najmniej do jutra... 25 sierpnia 2007 Może byś tak Damian wpadł popedałować... Jadę na rowerze słuchaj do byle gdzie Rower mam posłuchaj w taki różowy jazz Może byś tak Damian wpadł popedałować Ubierz się w obcisłe bo to warto mieć styl I depniemy sobie ode wsi dode wsi Może byś tak Damian wpadł popedałować Flaga na maszt Irak jest nasz A rower jest wielce OK Rower to jest świat (...) (Lech Janerka „Rower”) Jak już pisałem nie przepadam za wakacjami. Może jestem pracoholikiem, może zbyt szybko mijają dni, które akurat na wakacjach są do siebie bardzo podobne, a może po prostu wkurzam się, że czas przeznaczony na nie-zasłużony odpoczynek muszę przeznaczać na szereg spraw zawodowych. Cóż jednak – sam sobie jestem winien... A kiedy mam naprawdę dość wszystkiego jadę przejechać się na rowerze – sam lub nie sam... Ostatnio odkryłem kilka przyjemnych ścieżek. Zawsze myślałem, że Częstochowę znam dobrze, tymczasem w czasie tych wakacji wielokrotnie mnie zaskoczyła. Na przykład odkryłem, że jadąc wałem wzdłuż rzeczki Stradomki, potem Warty w ciągu piętnastu minut z drewnianego mostu niedaleko mojego domu można się znaleźć na drugim końcu miasta – na Zawodziu lub przy Trasie – ścieżki są szerokie, z widokiem na ładne zakola rzek. Jak ktoś chce to może przysiąść na ławce niedaleko stawu przy Krakowskiej, zrobić piknik przy połączeniu Kucelinki i Warty czy pojechać dalej do Mirowa w stronę wapiennych skał kręcąc pedałami wzdłuż samej malowniczej Warty... Kiedyś mieszkałem na ulicy Warszawskiej i stamtąd stosunkowo blisko miałem do wzgórz i lasu nad samą rzeką – tam sam (lub nie sam) kładłem się na trawie i patrzyłem w (przeważnie)... stronę ruin zamku w Olsztynie Inny kierunek niedawno odkryty to trasa od OBI w stronę Parkitki i rzeki Białej... Przebijając się początkowo łąką można dojechać do szpitala, potem ulicą Bialską. Wzdłuż ulicy Bialskiej rosną brzozy tworzące przepiękną Aleję Brzozową... potem wzdłuż sanktuarium Kacpra Del Bufalo i wjeżdża się na piaszczystą drogę wyglądającą na wiejską... i tak aż do źródeł Białej... ładnie, świeżo, cicho i czysto... Wycieczki rowerowe, szczególnie gdy ma się dobry sprzęt (ja nie mam – dobry mi ukradziono w zeszłym roku) dają mi wytchnienie i spokój od wszystkich dziwacznych spraw, w które się mentalnie lub faktycznie zamotałem, od komputera, internetu, wiadomości sportowych i poczty elektronicznej zaczynając a na koszeniu trawnika, rozpalaniu na wodę i opłatach za prąd kończąc... I pomyśleć, że swój pierwszy z kilkunastu już rowerów kupiono mi dopiero jak miałem trzynaście lat na Berka Joselewicza – była dostawa rowerów młodzieżowych marki „Paw”(tak też wyglądał)... ale byłem taki dumny i blady... I choć nigdy nie zrobiłem 100 kilometrów dziennie, bo nie ten sprzęt ani towarzystwo (nie mam żadnego Damiana, który wpadłby popedałować, ach, niestety), to rocznie jeżdżę rowerem około 2500 kilometrów... A teraz rozstaję się na tydzień z rowerem, z siecią (uff, jak dobrze) i jadę w stronę wielkopolską, by jadąc Szlakiem Piastowskim (i nie tylko) zobaczyć Puszczykowo, Poznań, Gniezno, Żnin, Biskupin, Ostrów Lednicki... potem Kruszwica, jezioro Gopło i na drugą stronę Wisły... tam czeka Malbork, ale przede wszystkim czeka sama słodycz w postaci miodu rzepakowego (40 kilogramów, a jak!) w Barcicach niedaleko Sztumu... Do zobaczenia już we wrześniu... do tej pory ode mnie musi wystarczyć "dzieło" i archiwalne notki... 02 września 2007 Fenomen... Jako socjologa z zamiłowania i obserwatora życia różnego typu zawsze fascynowały mnie fenomeny... i to takie, których powodzenie oparte jest na prostych manipulacjach, kontrowersjach, budowaniu sztucznych barier, półprawdach i zwyczajnych kłamstwach . Może wynika to z mej nieukrywanej pogardy (to mocne słowo , ale właściwe) dla głupoty, a może jedynie z próby zrozumienia zachowań ludzkich i ich motywacji... Jako człowiek rozgarnięty (nawet jeśli przyjąć, że średnio) przecieram często oczy ze zdumienia jak można swobodnie manipulować opinią publiczną w taki sposób, by opowiadała się machinalnie ZA i PRZECIW, by tworzyła sztucznie spolaryzowane grupy ludzi, by nie istniał zdrowy rozsądek, własne zdanie oparte o fakty (słowa napisane lub wypowiedziane w przeszłości)... Konkrety? Przykładów mamy mnóstwo! Z niekłamanym zdziwieniem obserwuję polityczny cyrk. Usiłuje się w nim wmówić społeczeństwu, że minister spraw wewnętrznych (czyli od zawsze jeden z najważniejszych ludzi w Polsce) był członkiem jakże tajemniczego „układu”. To tak jakby już w niemowlęcym wieku WSI przygotowało pana K. do sabotażu i dywersji na tyłach jedynie słusznego rządu w dziejach niepodległej Ojczyzny. Jeszcze niedawni partnerzy dzisiaj są „wilkami w owczych skórach”, nieukami i przestępcami według słów tych, którzy ich samych zaprosili do władzy... Daje się NAM też „dowody układu”, które składają się (między innymi) z podsłuchanych rozmów między panem N. a panią NN. Mnie w tych rozmowach zaszokowało jedynie to, że Prezes PZU, na którego niemałą pensję składamy się wszyscy posługuje się językiem barwnie okraszanym zgrabnym „k...” jak znajomy pan Zenek ze sklepu pod dziewiętnastką... Aresztowania w świetle kamer, laurki na cześć w „Wiadomościach” przypominają mi jako żywo moje czasy młodzieńcze... schemat jest ten sam, bo „ciemny lud wszystko kupi”... I szczerze powiem – o ile sądziłem kiedyś, że trzeba dać czas na pokazanie umiejętności to teraz uważam, że tych umiejętności praktycznie nie ma, a całe (lub prawie całe) działanie to jedynie szum medialny i manipulacje, których nie powstydziłoby się niejedno Ministerstwo Propagandy... „Najśmieszniejsi” w tym wszystkim są jednak nie politycy (im z reguły nie powinno się wierzyć, bez względu na opcję), a odbiorcy. To zadziwiające jak łatwo MY SAMI dajemy się wtłaczać w tryby machiny medialnej na różnych poziomach (od telewizji poprzez czasopisma, prasę codzienną do internetu)... tak łatwo NAM wmówić, że „walczy się z korupcją”, „robi się porządki”, tuszuje się własne błędy, zaniedbania, zapomina o własnych słowach i deklaracjach... dodatkowo pod hasłem „Zasady zobowiązują”... Z drugiej strony tak łatwo uchodzić za „mędrca” kiedy napisze się „NIE Kaczogrodowi!”. A przecież działania opozycji przez wiele miesięcy były naznaczone biernością i brakiem prób wzniesienia się ponad partyjne interesy jednej czy drugiej formacji (na przykład poprzez wprowadzanie projektów własnych ustaw)... no i przede wszystkim, że dzisiejsza sytuacja jest konsekwencją zostania w domu w dniu wyborów dwa lata wcześniej ponad połowy społeczeństwa... może także tych tak chętnie dzisiaj krzyczących... I chociaż wciąż uważam, że W SKALI MIKRO polityka nas dotyczy w bardzo małym stopniu i jest jedynie grą, którą się interesujemy tak jak piłką nożną, to po tym wszystkim marzę już o październikowych wyborach... A żeby nie było tak, że takie manipulacje to wyłącznie domena polityków... bo nawet w sieci - jakże łatwo dzisiaj wskazać wroga, zarzucać mu „nienawiść”... gdybym i ja tego spróbował wyglądałoby to może tak: „Nienawidzisz mnie za to, że Twoje życie jest żałosne, a moje pełne wspaniałych osiągnięć. Sam nie jesteś w stanie do tego dojść, więc wyładowujesz swą frustrację w różnych wypowiedziach. Jesteś pełen kompleksów i zazdrościsz mi tego, że ja mam to, co mam, podczas gdy Ty nie masz niczego. Jesteś życiowym bankrutem. Mnie przez tydzień mnie nie było a tu kilkaset osób pokazuje, że żyć beze mnie nie może, wierzy mi i czeka na każde moje słowo. Do tego dochodzi kilkadziesiąt maili. A czym się Ty pochwalisz?” Jakiż to uniwersalny tekst, prawda? Setki takich można przeczytać na blogach megalomańskich panienek i panów... a przecież to najprostsza z możliwych manipulacja... A teraz wystarczy dodać do tegoż tekstu „Prezydenta z Gdańska” i „Premiera z Krakowa” i już się robi on polityczny i dziwnie znajomy... 04 września 2007 Niemoralna propozycja... - Widzi Pan, mam czteroletnie dziecko, wychowuję je sama od momentu rozwodu, alimentów nie starcza na nic, potrzebuję pracy. Poprzednia firma, w której pracowałam zbankrutowała, kończą mi się środki do życia, a słyszałam, że poszukuje Pan kogoś do sekretariatu, a ja umiem. - Widzisz, Moja Droga, to nie jest takie łatwe, ale sobie z tym poradzimy... – rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu i spojrzał jeszcze raz na młodą, ładną, dwudziestoparoletnią kobietę przed nim. - Może jednak coś się znajdzie? - Ale praca u mnie jest bardzo ciężka, czasem kilkanaście godzin trzeba być w gotowości. Nie wiem czy zdołasz to pogodzić z wychowaniem dziecka. - Postaram się, jestem naprawdę w ciężkim położeniu. – powiedziała niepewnie Uśmiechnął się do niej promiennie. Podobała mu się bardzo i czuł nad nią swą przewagę. Czy „zaatakować” teraz czy zaczekać jeszcze aż zmięknie... czekał od dawna na taką właśnie rozmowę i rozmówczynię... - Tu postaranie się nie wystarczy, tu trzeba być zdecydowanym i silnym, poświęcić się firmie całym sobą. Rozumiesz o co mi chodzi? - Rozumiem, naprawdę jestem w stanie się tak poświęcić... - Ile chciałabyś zarabiać? - Nie wiem, może 1500 na rękę. Nie będzie zbyt dużo? – przestraszyła się tej kwoty, to było widać od razu. - Nie to nie jest dużo. Tylko widzisz, ja nie potrzebuję obecnie nikogo nowego. - W takim razie niepotrzebnie przyszłam, przepraszam. - Zaczekaj chwilkę. Czy mogę być z Tobą szczery? - Myślę, że tak... - Nie potrzebuję asystentki, ale mogę Ci zaproponować od razu 2000 złotych bez konieczności przychodzenia do pracy - Jak to? - Jesteś młodą kobietą, Twoje dziecko potrzebuje matki, która by się nim zajmowała i spędzała z nim dużo czasu. Mogę Ci to zapewnić pod pewnym warunkiem. - Pod jakim? – widział, że domyślała się o co chodzi i chciała to usłyszeć od niego... w jej oczach widać było przebiegającą już chłodną kalkulację zysków i strat - Wynajmę sobie małe mieszkanko w Bytomiu, ładne i dobrze wyposażone. Co jakiś czas będę dzwonił do Ciebie i będziemy się w tym mieszkanku spotykać. Poza tym kiedy będę potrzebował będziesz mi towarzyszyć w różnych spotkaniach, do których moja żona się nie nadaje. Podobnie będziesz posłuszna kiedy będę chciał, byś potowarzyszyła moim przyjaciołom. Za taką pełną dyspozycyjność otrzymasz co miesiąc do ręki dwa tysiące złotych, a jak będziesz grzeczna i chętna do współpracy to będziesz dostawać na szkołę, wakacje i co tam jeszcze chcesz. Jestem bogatym człowiekiem i potrafię być wdzięczny za lojalność. Jeśli będziesz uczciwa i lojalna to nawet kiedy przestaniesz mnie interesować nie dam Ci zginąć. Jeśli będziesz nielojalna to sprawę zakończymy szybko i bezboleśnie - mam nadzieję, że bezboleśnie, bo nie lubię, kiedy mnie się oszukuje. - Mam być Pana prostytutką? - Są tacy, którzy uważają, że żona jest prostytutką męża, który za seks kupuje jej co ona chce. Jeśli Cię to nie interesuje to droga wolna, niestety nie mam dla Ciebie innej propozycji poza tą jedną. - Ale przecież... - Nie musisz dawać odpowiedzi dzisiaj, teraz. Przemyśl, prześpij się z tym. To tylko propozycja i nie musisz z niej korzystać. Jeśli nie chcesz zwyczajnie zapomnij o całej rozmowie. Jeśli się zdecydujesz to w ciągu kilku dni zostaw mi, albo mojej sekretarce swój numer telefonu, zadzwonię niebawem. Proste. 06 września 2007 Dlaczego faceci płacą za seks?... W świecie bez tabu, w jakim żyjemy, znalezienie sobie kochanki nie stanowi specjalnego problemu. W przeważającej ilości przypadków wystarczy jedynie chcieć (może jeszcze mieć do tego predyspozycje) – nie każdy chce, nie każdy ma, nie każdy potrafi... A kim jest kochanka? Kochanka to taki drugi świat – niecodzienny, porywający, ekscytujący, bo umożliwiający nabranie życiowej energii, udowodnienie sobie, że jest się jeszcze męskim i silnym... I jakby nie deliberować to, mimo pozorów, świat ten jest trudny, pełen stresu i niepewności, balansuje się bowiem na krawędzi uczuć. Każda kobieta o statusie kochanki mniej czy bardziej angażuje się uczuciowo (mężczyzna także). Bardzo często właśnie od tych uczuć i stosunku do faceta uzależniony jest cały zakazany związek i to jak szybko się rozwija i na czym bazuje. W końcu seks dla kobiet to nie tylko mechaniczne ruchy, ale też to, co dzieje się w głowie (a to potrafi być o dużo istotniejsze)... Nie zajmujmy się samotnikami, zajmijmy się osobami zajętymi... takimi, które inną kobietę mogą jedynie w sobie rozkochać lub jej zapłacić... Samotny (dokładniej „singiel”) nie musi płacić, ale również nie chce rozkochiwać w sobie nikogo, bo chce samotności (przynajmniej tak o sobie mówi)... teoretycznie może pójść na imprezę, poznać, zbajerować, ale musi trafić na taki sam „okaz” zdeklarowanej „wyzwolonej”, by zbajerowana i cała w skowronkach po upojnej nocy nie wprowadziła się następnego dnia do jego legowiska lwa... Wracajmy jednak zapatrywaniach komplikuje. do mężczyzn poligamicznych. Nie ma Tu legowiska zajętych o sytuacja się lwa, czas jest ograniczony, w oczy zagląda strach dekonspiracji. Mamy do czynienia z konsekwencjami swych działań – ciąży na nas odpowiedzialność za żonę, dzieci, dom, rodzinę... poligamiczni uciekają w pracę, budują dom, kupują większe misiowacieją samochody, - im niektórzy więcej dobrowolnie pozauczuciowego zaangażowania włożą w obecny związek tym trudniej im się z tym rozstać... a krew nie woda... W jaki sposób zaspokoić drzemiące siły? Jak sobie udowodnić swą męskość? I jednym z tych sposobów jest młodsza kobieta. I pewnego razu mężczyzna poligamiczny poznaje kobietę, przy której ma to romantyczne przeczucie, że chciałby ją... czuje euforię ogarniającego go uczucia (niekoniecznie miłości do niej – częściej uczucia powrotu męskich sił witalnych – młodsza kobieta jest tylko narzędziem do ich uruchomienia). Ale przecież mamy żonę! Nie możemy z niej „ot, tak” zrezygnować, mamy dzieci, mamy dom, mamy osoby i rzeczy, które do nas należą, a których nie chcemy stracić... pojawiają się kłamstwa, nerwy, stres – nie tylko w domu, ale także w kontaktach z coraz bardziej „pazerną” na nas kochanką... Ale przecież jest wyjście... Dlaczego mężczyźni płacą za seks? Nie dlatego, że bez pieniędzy żadna wspominałem by ich mojego nie chciała. kumpla, (Kiedyś wyjątkowo nieatrakcyjnego, brzydkiego, z krzywymi zębami, który pokazywał mi zdjęcie jego zakazanej panienki, która wyglądała ufff...), i nie dlatego, że kobiet specjalnie potrzebują. Mężczyźni płacą dlatego, by mieć wybraną przez siebie atrakcyjną, młodą kobietę, a jednocześnie nie mieć w stosunku do niej ŻADNYCH zobowiązań. Używać przy niej do woli, a jednocześnie nie być narażonym na nocne telefony, szantaże, sceny... Im mężczyzna bogatszy tym mniej mu zależy na pieniądzach, a bardziej na udowodnieniu własnej męskości NIE poprzez ZWIĄZKI z młodszą, a kupowanie tych, które w tym są dobre. On NIE MUSI kupować, on CHCE, by w związek się nie wikłać! Bo każdy związek to ryzyko straty osiągnięć dotychczasowego życia - wystarczy nieco życiowego cynizmu, egoizmu i obojętności, by tego uniknąć... zbajerowanie panienki przy barze i wzięcie jej w motelu to ryzyko, że będzie się za nami ciągnąć, da znać żonie, zatruje nam życie pretensjami o potraktowanie jej jak... Płacąc mężczyzna ma PEWNOŚĆ (przeważnie), że ten krótki epizodzik z luksusową panienką za tysiąc złotych zostanie między zainteresowanymi... on będzie zadowolony, bo przeleciał się z dziewiętnastką w tę i z powrotem, jak chciał, z kim chciał, ile razy chciał. I słowa złego na temat jego zdolności nikt nie powiedział, i głowa nikogo nie bolała... ona cieszy się, bo dorobiła do stypendium naukowego i poćwiczyła skłony, no i lubi tę robotę... Tylko niech taka kobieta, broń Boże, nie myśli, że jest kimś więcej niż tylko towarem, bo każdy kupujący takie usługi zaśmieje jej się w twarz... 11 września 2007 Trza być w parze na weselu... Mało gdzie tak widać potrzebę/konieczność bycia z kimś jak na weselach. Na nich to spotykają się pokolenia i związki wszelakie, czy formalne czy nie. Samotnik w tłumie gości weselnych nie ma co robić. I choć Pan Młody czy Panna Młoda rwie go do tańca, (taki jest ich obowiązek, by nikt nie siedział samotnie przy stole kiedy inni szaleją) to ten, kto na wesele przyszedł sam ten skazany jest w większości na obserwowanie innych. Dla faceta to powód, by się solidnie napić i popatrzeć na ładne, ale ZAJĘTE dziewczyny... Na weselach widać kastowość instytucji małżeństwa – tu mąż ma siedzieć przy żonie, a chłopak przy dziewczynie, choćby po drugiej stronie stołu jakaś kobietka (także zajęta oczywiście) puszczała powłóczyste spojrzenia. To z żoną albo z partnerką ma przetańczyć całą noc, choćby ta już mu się „opatrzyła” i miał ochotę na coś/kogoś innego... zresztą to samo jest i w drugą stronę – czasem zjawi się jakiś „Banderas” co tańczy i rusza się jak Banderas. A tu trzeba trwać przy mężu/partnerze i tylko tęskne spojrzenia zostają, kiedy partner w tańcu porusza się tak jak wygląda, a zdeptane stopy proszą, by kapela grać w końcu przestała... Jedna z zasad weselnych mówi, że mąż i żona powinni na weselu siedzieć oddzielnie... Jasne, różne są małżeństwa, mniej czy bardziej otwarte, ale będąc w życiu na paru tego typu imprezach nigdy tej zasady nie zauważyłem – żony trwały przy mężach, a mężowie przy żonach... i niechby spróbowało być inaczej! „Ze mną przyszłaś/przyszedłeś i ze mną masz się bawić!” – werbalnie podkreśla to partner, samymi oczami potrafi powiedzieć partnerka... A z czego to wynika? Z wielu rzeczy. Można powiedzieć, że nie chcemy bawić się z kim innym, bo przyszliśmy przecież z własną osobą towarzyszącą i jej jesteśmy winni czas i energię na taniec oraz zabawianie jej. Można powiedzieć, że panicznie boimy się, by nas rodzina nie oplotkowała. I to szczególnie ta dalsza, którą widujemy wyłącznie na ślubach, weselach i pogrzebach. Ta bliższa nas zna i wie na co nas stać... to dziwne, ze tak bardzo zależy nam na ludziach, których prawie nie znamy, ale naturalne – oceny nas samych bazują na rzadkich kontaktach i nie chcemy, by były one złe, bo nie mamy ambicji być tematem plotek... Można podkreślić poczucie własności co do określonej osoby wyrażone zdaniem „Nie będzie mi tu nikt na oczach rodziny i znajomych podrywał mojej własnej żony!”... i możemy tej żony mieć dość, ale jest nasza i nikt nie będzie jej obskakiwał i doprawiał nam „rogi” (nawet jeśli są wymyślone przez nas samych)... pies ogrodnika. Można wskazać zazdrość, poczucie wspólnoty, kompleksy, swoisty lęk o dzień jutrzejszy... bo jutro będziemy musieli wyspowiadać się z tego namiętnego tanga odtańczonego z atrakcyjną blondynką i nakręconego przez wścibskiego kamerzystę... Na weselach jesteśmy więc bezpieczni, aseksualni w stosunku do innych, nawet atrakcyjnych osób, wzorowi partnerzy i tak chcemy być postrzegani... i chociaż krew nie woda to na weselu zapominamy o poligamicznej naturze i cieszymy się z monogamii (szczerze się cieszymy). I co na to singiel? Singiel jest pozostawiony sam sobie. Nie będzie miał „kłopotów” z partnerem, ale też jego zabawa jest nieco ograniczona... Jeśli przyjechał z kolegami to szybko się uwali. Jeśli z koleżankami, to wyjdą na zewnątrz, by "pogadać". Jeśli jest sam, to otoczony jest samymi małżeństwami/związkami i liczyć może najwyżej na kilka wyjść na parkiet (chyba, że dominuje kółeczko i węże). Na "wolnych" siedzi sobie spokojnie i popijając wódkę z sokiem pomarańczowym mętnie patrzy na wtulone w siebie pary i zastanawia się dlaczego tak nie lubi związków, skoro można się tak fajnie poprzytulać... 13 września 2007 Imielin... Dzień był pochmurny i ponury... jakże chciał ją zobaczyć, jakże chciał przy niej być... niestety, widział, że tego dnia nie będzie jej w domu. Miała jechać do swej koleżanki, do Imielina... Kiedy się o tym dowiedział poczuł smutek... Ale przecież sam nie był dzisiaj wolny, przecież przyjechała z Gliwic (gdzie mieszkała na stancji) jego dziewczyna. Byli ze sobą już trzy lata, bywało różnie, ale od kiedy poznał bliżej Ewę to tamta schodziła na drugi plan w jego myślach... nie chciał zrywać z Beatą, przeczekiwał fascynację, ale nie mógł powstrzymać się od myśli o innej... do szaleństwa. Smutek jego był tym większy, że Beata musiała wracać do domu w Piotrkowie, a on zostawał. Jechali autobusem w stronę dworca – uśmiechając się do siebie i spokojnie rozmawiając. Kiedy wysiedli nagle skierował wzrok w stronę przystanku pod dworcem. Ewa! Czekała na autobus do Imielina. To był jedyny moment w życiu, kiedy widział je razem... „A może jednak po odprowadzeniu Beaty dogonić ją” szalona myśl przebiegła przez – z trudem powstrzymał emocje „Boże mój, pociąg za dziesięć minut dopiero, nie zdążę!” – „spokojnie, może jednak”... „Kupię bilet do Szopienic, Beacie zrobię niespodziankę, a może zdążę złapać ten autobus” Przyjechał, każda minuta przechodziła zbyt szybko, a jazda dłużyła się w nieskończoność... trzymał twarz, nie wykazywał emocji, choć jego myśli były daleko... Jest, dojechał, czule pożegnał się z Beatą i ledwie pociąg zniknął z jego oczu pobiegł w dół szukając przystanku, ale ku swej rozpaczy zobaczył tylko tył dymiącego autobusu 149... „Co robić? Wracać? Nie, skoro doszedłem aż tutaj to idę dalej... o której następny? Za godzinę, poczekam.” Cały czas myślał jak ją znajdzie, znał tylko imię i nazwisko koleżanki, wiedział, że prowadzi knajpkę po rodzicach w Imielinie... „Trudno, znajdę ją, a jeśli nie to zaczekam na powrotnym przystanku, muszę ją dziś zobaczyć” – powtarzał do siebie jak w amoku Jazda była długa, na miejscu rozejrzał się za kimś kogo mógł spytać o drogę... „Dzień dobry, czy zna pani może...? Gdzieś tu prowadzi małą knajpkę”. Nie pomylił się – w takim miasteczku wszyscy się znają... nie bez trudu doszedł pod wskazany adres, serce mu biło mocno... Wszedł, typowa atmosfera małomiasteczkowej knajpki, podszedł do baru... „Czy jest może...? „Tak...” – i w chwilę potem zobaczył i ją i zaskoczoną Ewę... Nie wie co działo się później, jacyś ludzie, jacyś znajomi, jego świat zamknął się na jednej osobie... szczęśliwej i wpatrzonej w niego jak on w nią... świat przestał istnieć, a wszystko wokół zamazywało się tworząc niewyraźne tło... Po kilku godzinach gwaru wspólnej zabawy zostali sami... w drodze na przystanek zaczął padać deszcz... czekali krótko, a w autobusie mocno przytuliła się do niego, a on całował krople deszczu, które pozostały na jej włosach i policzkach... do dziś pamięta ten dzień i nigdy go nie zapomni... Co dzisiaj dzieje się z tymi ludźmi? Gdzie powiodły ich drogi? Czy ona wciąż ma te myszowate długie włosy, a on szalone pomysły? Czy on wciąż jest z Beatą? Czy ona ma dzieci? A może wyjechała do Anglii, a on do Niemiec? Czy się jeszcze spotkają? Świat idzie do przodu, ścieżki ludzkie schodzą się i rozchodzą z róznych przyczyn i pozostaje jedynie pamięć szczęśliwych chwil, nawet jeśli są zakazane... 15 września 2007 W „życiowym fast foodzie”... Czym różni się fast food od restauracji? Każdy wie, bo niemal każdy korzystał z fast foodów, „restauracji” Mc Donalda czy Burger Kinga... niemal każdy był także w normalnej restauracji... W pierwszym na pożywienie czekamy mniej niż minutę, a jemu samemu po dziesięciu mija termin przydatności do spożycia (takie są normy – po takim czasie niesprzedany hamburger ma trafić do kosza)... jemy szybko, byle jak i tylko towarzystwo sprawić może, że uznamy wizytę w takim „lokalu” za coś specjalnego, wyjątkowego i godnego wspomnień... W restauracji z prawdziwego zdarzenia kelner przynosi nam menu, wybieramy, zamawiamy i czekamy... czekamy na coś wyjątkowego popijając aperitif i niespiesznie rozmawiając, jest przeważnie cicho i spokojnie, a czasami w tle gra miła muzyka... wizyta w takiej restauracji jest długa i przeważnie przyjemna... posiłek wyjątkowy, a nastrój i atmosfera niecodzienne... „Nie mam czasu, więc kocham szybko i nie bawię się w długotrwałe relacje międzyludzkie. Wszystko w mym życiu jest jasne, szybkie i bezkompromisowe” – jak w fast foodzie - „Jadam w fast foodach, bo nie mam czasu! Nie chcę długo czekać na potrawę, tracić czasu na menu, kelnera, rachunek, rozmowy” – mówią zabiegani przedstawiciele handlowi... I tak to, nieco zmieniając optykę, można porównać słynne zdanie „żyj mocno, kochaj szybko, umieraj młodo” z szybkim jedzeniem, wrzaskliwym kontaktem ze „przyjaciółmi” (przyjaciel bez cudzysłowu to ktoś nieco ważniejszy niż współuczestnik wyjścia „na miasto”), wrzodami i nadwagą... Kiedy jest się młodszym to żyje się szybciej, człowiek się zdrowiem nie przejmuje, „przyjaciół” i „psiapsiółek” ma mnóstwo. To fajne, sam tego miałem pod dostatkiem udzielając się wokalnie w „Produktorze Dźwięku”. Było to tak młodzieńcze, paliło się z rzadka „Zefiry” (może dlatego teraz nie palę), piło się siarczane wino (pewnie dlatego teraz wolę szlachetnijesze trunki), miało się własny styl, a nawet specyficzny sposób powitania... Różniło się to wszystko nieco od „dzisiejszych czasów” ale chodziło o to samo. To jest właśnie „życiowy fast food” i trzeba mieć świadomość tego, że prędzej czy później „wątroba” nie wytrzyma, a „przyjaciele” odejdą, bo zabraknie im czasu... Tym bardziej, że im człowiek starszy tym bardziej chciałby się zatrzymać, uspokoić, ustabilizować, dać odpocząć. To jak najbardziej normalne... I w pewnym momencie stajemy przed ostatecznym wyborem - czy wybrać fast food czy restaurację? Przykład? Wczoraj do rozmawiającego ze mną sąsiada podszedł jego pracownik, ten dał mu sto złotych tygodniówki... pracownik zażądał jeszcze sto. „Przyjdź jutro to Ci dam resztę”... pracownik odszedł – wrócił po kilku minutach – „To ja chcę teraz, bo rezygnuję z pracy”... „Panie Sławku, i widzi Pan?” – powiedział mi sąsiad – „On teraz rezygnuje, a jutro do mnie wróci, bym go zatrudnił z powrotem, bo wszystko straci w ciągu jednego wieczoru. Żadnej rodziny, żadnej dziewczyny, uwalić się, poderwać jakąś głupiutką małolatę na raz. Ma 29 lat” Fast food to szybkie kontakty, szybkość, ciągły gwar wokół nas... związki międzyludzkie nie istnieją – giną w powodzi blichtru i hałasu... nie sposób w fast foodzie skupić wzroku na jednej kobiecie, mijają szybko, jedna za drugą, druga za trzecią... wspomnienia istnieją tylko wtedy, gdy zdarzy się coś gwałtownego i niespodziewanego... Restauracja to cierpliwość, czekanie, nastrój, budowanie związku, które pamiętamy i chcemy pamiętać... to skupienie na jednej kobiecie, delektowanie się chwilą, poznawanie siebie i tylko siebie... to w końcu odpowiedzialność za swe życie i nieegoistyczne podejście, bo żyje się nie tylko dla siebie, ale też z innymi i dla innych... Oczywiście między „życiowym fast foodem” a takąż „restauracją” są jeszcze obiekty pośrednie... ale przecież wiadomo, że nie wszystko jest wyłącznie czarne i białe. *** Niestety, z przykrością zawiadamiam, że z powodów rodzinnych kolejna notka ukaże się za tydzień, w poniedziałek. Także moja obecność w sieci ograniczona będzie jedynie do niezbędnego minimum. Pozdrawiam wszystkich 24 września 2007 „Przebojowa noc”... Czasami się zastanawiam ile razy Natasza Urbańska musiała się przespać z Januszem Józefowiczem, by ten uczynił ją gwiazdą swej „Przebojowej nocy”. Z tego, co widziałem, ładna buzia i robienie gimnastycznych wygibasów wystarczy, by za taką uchodzić. I chociaż repertuar mizerny to ta buzia (i nie tylko) zrekompensują przecież wszelkie wokalne niedostatki. A wszystko tym bardziej, że publiczność dobrana tak, by uchodzić za spadkobierczynię jakby tej „polskiej opolskiej”, co z przyjemnością wysłucha każdego odgrzanego kotleta w postaci znanego przeboju Maryli Rodowicz czy „Przeżyj to sam”… I bawi się, śpiewa, podskakuje, klaszcze, wywija marynarami. Jakże ja lubię patrzeć na takie programy! Z jednej strony kreowana na „gwiazdę” przytulanka JJ. Pięknie wyglądająca, energiczna, wiecznie uśmiechnięta jak na maskotkę przystało. Zresztą nie ma co się jej dziwić, bo nic tak kobiety nie cieszy jak to, że ustawiona została na pierwszej linii przed innymi kobietami. Z drugiej przeboje, których nie brakuje na żadnym większym weselu. Zgrane do cna, ale zawsze powodujące u publiki chęć do „nie bycia drewnem” (w końcu sąsiedzi patrzą). Z trzeciej przyblakłe już porządnie zaproszone „gwiazdy” śpiewające te same piosenki od czterdziestu lat (Paul Anka) bądź śpiewać nie umiejące (Michael York). „Gwiazdy”, wywołuje burzę których każde oklasków, jakby polskie zrobili słowo coś niewiarygodnie ciężkiego. Z czwartej nieśmiertelne smsy na piosenkę, debiutantów, strój „gwiazdki”, ulubiony kolor świateł, najładniejszą tancerkę, najprzystojniejszego tancerza, najlepiej bawiącego się widza, mmsa, mp3 z własnymi popisami – wszystko to, dzięki czemu program się zwraca, bo ludzi naiwnych, którzy chcą mieć rzekomy wpływ na to, co w telewizorze się dzieje nie brakuje. Z piątej debiutanci, którzy sami by się przespali (bez względu na płeć) z Wielkim JJ, by ten nieco podrasował wyniki sondy i na nich zwrócił swe łaskawe oko… Z szóstej publika, która tańczy, śpiewa karaoke, bawi się i weseli, a niemal wszyscy w kreacjach czy garniturach, jakby przyszli na kiepski dancing… Z siódmej – niesłychana promocja. Przed i po „Teleekspresie” – kulisy, wcześniej piosenki, potem podsumowanie, w „GW” wkładka, w internecie reklama… bawić się, słuchać patrzeć ponuraki! Jak wesele to wesele! Na pohybel inteligencji widzów, tańczyć, śpiewać, choćby za pieniądze z abonamentu odstawiano chałturę… no i gdzie ta misja telewizji? „Sławek Maruda” *** W sobotę po raz kolejny mieliśmy okazję na przeżycie czegoś wręcz cudownego, niepowtarzalnego, niesamowitego. A wszystko dzięki staraniom Telewizji Publicznej, by dostarczyć widzom rozrywki na najwyższym, światowym wręcz poziomie. Niebanalny talent Nataszy Urbańskiej wykorzystano doskonale tworząc widowisko pełne wigoru, energii i niespotykanego wręcz w naszej siermiężnej czasami rozrywce rozmachu. Kolorytu widowisku dodawała nie tylko błyszcząca Natasza, ale też gwiazdy wielkiego formatu jak Paul Anka czy Michael York, które w dowcipny sposób przedstawili się publiczności jako wspaniali frontmani i piosenkarze. Dodając do tego żywiołowo reagującą publiczność, bawiącą się wraz choreograficzne z artystami, stworzone przez ciekawe układy niezmordowanego Janusza Józefowicza, karaoke i wspólne przeżywanie święta rozrywki można powiedzieć, ze projekt „Przebojowa noc” jest nadzwyczaj udany. Z przyjemnością zatem zasiądę w sobotni wieczór przed telewizorem, włączę Jedynkę i bawił się będę razem ze wszystkimi. "Sławek Entuzjasta” 27 września 2007 Starzeję się, więc... Z niepokojem odczytałem wiadomość, że podobno się starzeję. Od razu przystąpiłem więc do działań zmierzających do udowodnienia sobie i innym, że mimo swego posuniętego niejednokrotnie wieku i kształtującego się w coraz bardziej wyraźny sposób brzuszka, jestem wciąż jak młody Bóg (a nawet dwa)... Od czego zacząć? Od celu, potrzeb, planu... A więc co sprawia, że kobiety (bo do takiej Holandii nam jeszcze daleko) uważają Cię za atrakcyjnego, młodego faceta i nie zauważają jego oszronionych skroni? Samochód! Nie sposób uchodzić za młodego, skoro mój peugeot 206 kilka razy spotkał się blisko a to z moimi własnymi kolanami, a to z bramą koleżanki... Trzeba go zmienić! I tu nie chodzi o pospolitego lakiernika, a o całość... Od razu rzuciłem się do internetu. BMW – zbyt krzykliwe, audi – zbyt nobliwe (nie chcę być postrzegany jako tatusiek), Jaguar XK! To jest to! Niestety zapał mi przeszedł kiedy zobaczyłem cenę – okazało się, że spłacałbym go przez najbliższe 20 lat... trudno, dzwonię do lakiernika... Może motor? Kupię sobie Yamahę i będę sunął w skórze poprzez polskie drogi - trudne, wyboiste, kręte jak wąż boa. Tańsza, ale muszę do niej kupić odpowiedni strój... niestety, w sklepie z skórzaną okazało się, że nie prowadzą spodni skórzanych w rozmiarze pasa nawet zbliżonym do mojego (mogę zamówić indywidualnie)... czy człowiek z lekką nadwagą nie może już sobie pochodzić w skórze? Niesprawiedliwość... trzeba będzie pozostać w tej żółtej bluzie z „Biedronki” ze Żnina i spodniami z Wałów Dwernickiego, na szczęście koszulek ci u mnie dostatek, bo promocja była w Lee Cooperze... w razie czego włożę garnitur – on już niejedno przeżył, ale nie widać! Trzecia rzecz, najważniejsza, powodzenie u kobiet! Czyż to nie jest eliksir młodości? Sprawdzenie poziomu reakcji na bodźce. Najpierw wyszukuję Monicę Bellucci, potem patrzę w liczko pewnej znajomej przesłane mi jakiś czas temu – reakcje prawidłowe, poziom przyjemności w normie, wyobraźnia działa... Zadowolony zacząłem się przymierzać do „segmentu docelowego”... wiek – 20-35 lat, względnie wolna, ładna, jak młodsza - raczej brunetka, jeśli nieco starsza – raczej blondynka (ale na dłuższą metę to bez znaczenia), niegłupia, ale niezbyt przemądrzała... Tylko gdzie takich szukać? Przecież nie będę uwodził wzrokiem (i nie tylko) sąsiadek, nie dość, że w segmencie się nie mieszczą, to też niekoniecznie są w mym guście... a jeszcze bym się któremuś z sąsiadów moich kochanych naraził i skończyłbym z podbitym okiem w okolicach mostu na Stradomce. No to „na miasto”! Kurde, ale samemu to nic nie złowię trzeba obdzwonić kolegów... co za pantoflarze! Jeden ma imprezę rodzinną, inny wyjeżdża na weekend, trzeciemu się nie chce, czwarty mecz będzie oglądał... co za ludzie? No to sam poszedłem, oczywiście tam, gdzie „segmentu” najwięcej w Częstochowie – na Biznes Centrum (z biznesem to ma niewiele wspólnego, już raczej z interesem) – siadłem sobie przy piwie i dalej szukać jakiejś niewiasty co to przekonałaby organoleptycznie, że się wcale nie starzeję. mnie Jest, „w stadzie”, więc spokojnie poszukałem okazji, by ją od tego stada odłączyć – niestety, nie pomogły spojrzenia, uśmiechy, gesty... czyżbym więc naprawdę się starzał? Zasępiony pochyliłem się nad kolejnym piwem... to widocznie trzeba będzie zamówić to ubranko skórzane i kupić sobie ten motor, zmienić styl, zapuścić włosy. I kiedy tak sączyłem chmielowy płyn mętnie smutno patrząc w dal, dziewczyna, w którą cały czas wbijałem wzrok podniosła się i podeszła do mojego stolika wkładając mi w rękę mały zwitek papieru z zapisanym numerem telefonu, „zadzwoń”, powiedziała i odchodząc uśmiechnęła się tak, że odpłynąłem... *** Człowiek starzeje się z każdą sekundą, nie ma na to wpływu. Może sztucznie podtrzymywać stan rzekomej młodości, ale przecież młodym wiekiem, sensu stricte, już nie jest... nawet jeśli jest się młodym duchem to i tak trzeba nieco zmienić swoje podejście, bo częściej jesteś odbierany pod kątem siwych włosów, a każde udawanie młodzieniaszka naraża cię na śmieszność... Nie pomogą żele, motory, sportowe samochody, wyuczone doświadczeniem gesty, krzywe nawijki, by przekonać siebie samego o własnej młodości. Jeśli robimy to na siłę, wręcz niezgodnie z naszym stylem, to znak, że czujemy się starzy – jeśli my się czujemy starzy to tak nas też się będzie odbierać. Jeśli wynika to z naszej stałej, wewnętrznej energii to znak, że wciąż jesteśmy młodzi, tym razem duchem – i nasz wiek nikomu nie będzie przeszkadzał, ale też nie możemy zachowywać się ciągle jak gołowąs. Jestem zdania, że zawsze powinniśmy akceptować fazę życia, w ktorej się znaleźliśmy... nie szarpać się, nie miotać w poszukiwaniu straconego czasu, nie udawać kogoś, kim nie jesteśmy. Akceptacja to spokój, cisza i naturalny uśmiech, a wtedy bliżej do realizacji naszych marzeń... 30 września 2007 zadzwoniłem... „Randki w ciemno” mają tę przewagę nad spotkaniami z osobami znanymi, że po nim można spokojnie i bez pretensji zwyczajnie od siebie na całe życie odpocząć... z takim to przeświadczeniem szedłem w piątkowy wieczór na spotkanie tej, której poświęciłem wizualnie tyle minut... tej, która mnie oczarowała tą wizualizacją do tego stopnia, że przemogłem w sobie swoistego rodzaju strach przed nieznanym... Przeświadczenie to po godzinie mogłem spokojnie wyrzucić do kosza, bo do przyjemności dla oczu doszła przyjemność słuchania... Lubię kiedy kobieta przejawia inicjatywę, kiedy nie muszę jej ciągnąć za język, kiedy nie chowa się za konwenansami i schematami... powoli, bez pośpiechu i do przodu, z uśmiechem, bez nadmiernego gadulstwa, na którym często się łapię... Pierwsza rozmowa to powolne wyciąganie informacji, dowiadywanie się szczegółów o tym, z kim się rozmawia, przyjemność płynąca z patrzenia na kobietę, której zazdrościć mi powinni wszyscy wchodzący faceci... i co z tego, że nie była moją na własność, że właściwie jej nie znałem, skoro z każdą chwilą czułem, że moja dusza rwie się do pląsania w chmurach. Zawsze lubiłem to uczucie uniesienia chwilą, moment, kiedy świat wokół przestawał istnieć, a ja skupiam się tylko i wyłącznie na jej ustach, słowach czy uśmiechu. I nagle odpływa się w słodycz fantazji... Jestem strasznym gadułą – pewnie dlatego zamiast krzywych nawijek wolę zwyczajną rozmowę pary znajomych-nieznajomych, bo nie musze wtedy ani grać, ani wymyślać, ani niczym się chwalić (żadnym golfem dwójką, czy tym, że czasami pożyczam od kolegi golfa trójkę)... tematy do głowy wpadają same, a jeśli nawet nie wpadają, to kto powiedział, że cisza jest zła... wtedy zawsze można powiedzieć wiele gestem, spojrzeniem, zmrużeniem oczu czy powolnym, okrężnym ruchem palca po brzegu szklanki... takie gesty sprawiają, ze atmosfera staje się niebezpiecznie erotyczna, ale przy tej dwuznaczności spokojna i wyważona... Cenię sobie to, że nie jestem w żadnym stopniu obiektem zainteresowania plaplających dziewczynek, które mówią, śmieją się, chichoczą i tegoż samego oczekują od potencjalnego partnera. Mój układ nerwowy długo nie wytrzymałby ciągłych wysokich dźwięków wysyłanych w moim kierunku. I mimo, że lubię osoby wesołe i otwarte, to w tym wszystkim musi być jakaś granica, wyważenie i spokój... Tutaj trafiłem niemal idealnie – moja rozmówczyni była mistrzynią słowa, budowania nastroju i napięcia... dobrze wiedziała o co mi chodzi i żądała wręcz tej samej gry słów, wymieszania powagi z otwartością i humorem. Chyba się zakochałem! Moja kochliwa natura podpowiadała tylko i wyłącznie takie rozwiązanie tego nadmiaru szczęśliwości ogólnej... I tylko kiedy, odprowadzając ją, myślałem już co będzie dalej z tym rodzącym się uczuciem, powiedziała: „Muszę Ci coś powiedzieć” – uwielbiam takie początki – „bo widzisz, ja mam męża! On teraz jest w Anglii, wraca za tydzień na kilka dni, a potem znowu jedzie. Koleżanki mnie wyciągnęły we wtorek do knajpy, bym sama nie siedziała w domu, no i zjawiłeś się Ty. Spędziłam bardzo miły wieczór, jakiego dawno nie miałam. Chciałabym się z Tobą spotykać częściej, ale nie wiem czy się zgodzisz na to, byśmy byli tylko przyjaciółmi?” 03 października 2007 Mężatki – out!... Ostatnie wydarzenia spowodowały, że z zakresu swych zainteresowań jakichkolwiek wywaliłem z hukiem mężatki. Owszem, bywają różne... zawsze sądziłem i miałem ku temu powody, że mężatki są grupą wygodną, nieskomplikowaną, koszt pozyskania tej grupy był względnie niski, utrzymanie na granicy stanów niskich lub średnich. Nie chodzi się z mężatką do kina, teatru, restauracji. Popołudnia ma się wolne, nie trzeba tracić czasu na godzinne, wieczorne rozmowy – można iść z kolegami na piwo. Kwiatów i prezentów się nie kupuje. No i przede wszystkim, nie będzie ona ciągnąć do ołtarza, a spotkania z nią dają odpowiednią dawkę i przyjemności i adrenaliny. To są te rzeczy, dla których mężatka jest osobą pożądaną i wygodną, ale są też skutki uboczne... a podstawowym skutkiem ubocznym jest niepożądany stres. Ileż razy można bowiem odpowiadać na pytanie „Czy na pewno robimy dobrze?”, ile razy można wysłuchiwać długich peror o mężu, który daleko lub który już się nią nie interesuje, ileż razy można tłumaczyć, że kawa we dwójkę to naprawdę nic strasznego? Mężatka się boi, w kółko powtarza, że nasze miasto jest bardzo małe i na pewno zaraz do lokalu wejdzie przyjaciel domu, który od razu zadzwoni do jej męża, albo co gorsza zostawi tę wiadomość dla siebie i będzie ją szantażował domagając się od niej tego samego, co w jego przekonaniu daje RZEKOMEMU kochankowi. I co z tego, że na pierwszym spotkaniu się ustaliło, że zostajemy tylko przyjaciółmi, skoro w jej głowie jest zdanie „Nie ma przyjaźni damsko-męskiej!” i wszystko kręci się wokół jednego. I każdy Twój gest postrzegany jest jako zachęta do czegoś więcej. I zabronione jest mówić o tym, że jest piękna (a jest!), ma ładny uśmiech (a ma!) i innych komplementów płynących nie z tej, jakże romantycznej, chęci przelecenia się w tę i z powrotem, ale z potrzeby mówienia tego co się istotnie czuje. Przecież nie o to chodzi, żeby złapać króliczka, ale o to, by go gonić. Jeśli wyłączyło się seks – seks jest przyjemny, ale potrafi dużo niszczyć – i powiedziało się to raz, dwa, trzy razy, to przecież facet nie będzie do niego ciągnął na siłę (jak pewnie ciągnąłby naiwną panienkę poznaną w dyskotece) i jemu podporządkowywał całości swych działań – SZKODA CZASU. Jeśli z nią się spotyka to robi to by mieć nadzieję na to, że wprowadzi się w jej życie trochę życia, że nauczy się ją cieszyć z każdego dnia, że wyleczy się ją z kompleksów, które zalęgły się w czasie ciągłego siedzenia w domu i czekania, ciągłego czekania... będzie przyjacielem... „Bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać”! Skoro chce czekać to niech czeka, z obiadkiem na 15.15, na ostatni weekend miesiąca, kiedy mąż wróci z zagranicznych saksów, niech będzie mu wierna całkowicie, a nie rozpływa się w niepewnościach. Żadnych spotkań, żadnych wyjść, żadnych czatów w sieci, blogów, rozmów, grup wsparcia... Chce rozmów z innymi, które są same w domu? A jeśli wśród niech będzie taka, która bawi się życiem (i zdradza swego męża)? A jeśli zasieje w niej ziarnko niepewności? A zaczyna się to od słów - „każdy facet to świnia, na przykład mój facet pewnego dnia...”. W ten sposób sugeruje się, że nie powinna mieć wyrzutów sumienia, bo jej mąż też pewnie zdradza. Ach strach , strach, strach, rany boskie! Lepiej nie, lepiej nie otwierać tej sieciowej puszki Pandory, siedzieć w domu cicho i pichcić obiadki. Spotykać się tylko z sąsiadkami i zapewniać je, że bardzo kocha się męża (no bo w końcu to od nich zależy nasze życie i ważniejsze jest co one myślą, a nie co my sami chcemy czy czujemy) Jeśli dla niej rozmowa z facetem to zdrada to może niech się z nikim nie spotyka? Jeśli nerwowo rozgląda się na ulicy, to może w ogóle na nią nie wychodzić? Jeśli uważa, ze w pracy koledzy patrzą na nią jak na wygłodzone mięsko to może ubrać się w zgrzebny chałat od stóp do głów? Jeśli uważa, ze ktoś spotyka się z nią tylko po to, by ją... to może lepiej nie kusić losu i po pracy od razu iść do pustego mieszkania i obejrzeć kolejny odcinek „M jak miłość”. Jeśli uważa, że koleżanki tylko marzą o tym, by zdradziła swego ukochanego męża to niech zamknie przed nimi drzwi. Będzie spokojna, szczęśliwa i zachwycona tym, że potrafi być wierna. Życie, według mnie, polega (między innymi) na wyznaczaniu granic, których nie przekraczamy... ważne jednak, by nie stać w miejscu ze strachu przed dojściem do tych granic... 06 października 2007 „Ja bym się rozwiodła”... Dziś nieco narcystycznie, bo przyszła mi do głowy pewna myśl... Otóż zastanowiłem się nad tym, że to, co piszę dyskwalifikować mnie może w oczach wielu osób jako kogoś wartościowego. Przecież niewielu zastanawia się nad drugim dnem, motywacją, czasami zbyt widocznym moralizatorstwem, nieco sztucznym cynizmem (który prezentuję), prowokacją (która też mi się zdarza), grafomańskimi popisami. Czytający widzą za to kobiety wokół mnie, machoizm, mężatki, zdradę i tym podobne rzeczy. A przecież wystarczy trochę chcieć, by zobaczyć całą tę zabawę z zupełnie innego punktu widzenia. A tak? Gdybym był zajęty, żonaty, dzieciaty to wiedzący o tej „tajemnicy” postrzegałyby mnie pewnie jako kogoś, z kim nie warto żyć. Babiarz (i to nie Przemysław), bez zasad moralnych, szukający okazji żeby zaciurlać z byle „blondynką”, manipulant, oszust, zdrajca. Gdzie jest granica między ułańską fantazją, która pozwala wymyślać teksty na określone tematy, a życiem rzeczywistym? Czy wszystko to, co piszę jest prawdą? Co nią jest a co nie? Od blisko trzech lat dbając o dobrą zabawę i podtrzymując ciekawość czytelników nie zdradzam co jest wytworem fantazji, a co moim życiem. Zmieniam podmioty liryczne, formy wypowiedzi, przyjmuję na siebie wirtualne ciosy, kiedy w przypływie cynicznej nuty chcę przedstawić świat pełen niespieralnych brudów. Ostatnio usłyszałem, że jedna z kobiet rozmawiając o mnie użyła zwrotu „ja bym się z takim facetem rozwiodła”. Rozśmieszyło mnie to szczerze, bo jestem przekonany, że przedstawiając ten nieśmiertelny „męski punkt widzenia” w ogromnej części przypadków nie piszę niczego odkrywczego – część z moich opowieści jest brana prosto od moich kolegów, z rozmów przy piwie, szczerych wyznań, czasem listów, maili... Kiedy mówię o facecie, który wodzi wzrokiem za atrakcyjną kobietą, to zauważam jedynie ten fakt, którego żona/dziewczyna zauważyć nie chce – i czytając o tym „wścieka się”, że jej własny facet TEŻ MOŻE się tak zachowywać. To tak, jakby karało się posłańca przynoszącego nieakceptowaną (złą) wiadomość. Rzadko używam bezwzględnych uogólnień, nie zdarza mi się też mówić, że wszyscy, że zawsze, że nigdy (to wynika z tego, ze zajmuję się marketingiem, a w marketingu nie ma słowa „wszyscy”). I proszę tego nie traktować jak próby tłumaczenia się. Jedna z teorii mówi, ze jeśli coś piszemy to znaczy, że to tym marzymy (świadomie i podświadomie). Jeśli piszę o kobietach to chcę mieć wiele kobiet i źle mi strasznie w tym w czym jestem. Trochę spłycając zatem, reżyser, który w swoim filmie zatrudnia same atrakcyjne gwiazdeczki i każe im się rozbierać w co drugiej scenie takich właśnie chce zamiast swej „podstarzałej” trzydziestoletniej żony (toż to absurd!). Pisarz (ja się nie uważam, ale to przykład), który pisze o orgii w swej powieści o takiej orgii marzy i samym opisem się podnieca. Czy to nie jest zbyt proste rozwiązanie? A może jeden, drugi i ja w tym towarzystwie bawimy się tylko obrazem i słowem i przedstawiamy coś, co wydaje się warte przedstawienia. Bez żadnych podtekstów, bez mieszania dwóch światów. „Ja bym się rozwiodła”. A jakim byłbym mężem i ojcem? A może byłby to mąż oddany do końca żonie i dzieciom, każdą wolną chwilę poświęcający właśnie im, przynoszący kwiaty, całujący na dzień dobry, gotujący obiad i sprzątający z przyjemnością w domu. Idący z żoną do teatru co miesiąc, wspierający ją w ciężkich chwilach, których nie brakuje. Kąpiący dzieci, wysyłający je do szkoły i zabierający na wycieczki, by mogła sobie odpocząć – ja mam przecież obiektywnie dużo czasu. A jedyną moją wadą byłoby to, że piszę sobie ku uciesze swojej i innych grafomańskiego bloga, na którym przedstawiam walkę między czarnym a białym, usiłując powiedzieć, ze niemal wszystko jest szare i bez jednoznacznych rozwiązań. Czy jest to w ogóle możliwe? 09 października 2007 Kupuję... Reklamy mają to do siebie, że często łechczą przyjemnie próżność ich docelowego oglądacza. I nie jest ważne, czy dany produkt tak działa jak w reklamie, ważne, że tak działać może. Taki „Axe” jest dezodorantem cenowo średnim, ale to jak reklamuje się go od wielu lat powoduje, że żadne inne nie są w stanie mu dorównać pod względem zabawy stereotypami i męskich fantazji. Ostatni spot (podobnie jak i poprzednie) uwielbiam... nie dlatego, ze jestem nieuleczalnym MSW (Męskim Szowinistycznym Wieprzem), ale dlatego, że dostarczają małej pożywki męskiej próżności, która jest w każdym z facetów. Ja nie znam faceta, który nie marzyłby o gigantycznym powodzeniu wśród atrakcyjnych pań (może to ukrywać) – w mniejszym lub większym stopniu z przyjemnością pomyśli o sytuacjach, bohaterowie reklamy „Axe”. w których znajdują się I można mówić tu o seksizmie, ale niczego to nie zmieni. Ja sam nie lubię nachalnego uprzedmiotawiania jednej płci, ale reklamy opierające się na tym schemacie przyjmuję raczej z uśmiechem (są wyjątki). Siłą tych reklam jest pojawianie się w nich „zdań kluczy”. Dziwne, że są to podobne zdania do tych, które i ja często prezentuję. „Nie, nie spóźniłeś się, to pewnie mój zegarek, ciągle się spieszy”, „Widzę, że patrzysz na moje piersi, jak miło”, „Choć, pouprawiajmy seks, potem zniknę”(tłumaczenie dosłowne), „Ona nic nie znaczyła (krzyczy dziewczyna wymachując znalezionymi majtkami) – no, skoro tak mówisz to ci wierzę (i z miejsca łagodnieje)”, „Mam pytanie - czy moja przyjaciółka mogłaby się dołączyć?” – to te zdania celowo wybrane z ostatniego spotu. Ja sam przecież mówiąc o tzw. wyzwoleniu seksualnym na te rzeczy i zdania zwracałem uwagę. Pojawienie się ich w tej reklamie tylko potwierdza, że facet jako taki (jeśli go nie przycisnąć, zawładnąć nim, wychować) jest istotą emocjonalnie uboższą. Dosadność i bezpośredniość tego spotu jest wprost zniewalająca. I mimo, że facet przedstawiany jest w nim jako kretyn paradujący z gitarą, gadający o piłce, komiksach, gapiący się bez przerwy na piersi i zdradzający to faceci tego nie zauważają, bo liczy się tylko efekt! Efektem zaś jest atrakcyjna kobieta, przyjmująca wszystko jak idiotka, znikająca po upojnym „razie”, spełniająca jego własne zachcianki i tolerująca nawet jego wprost jaskiniowy pęd do... wiadomo czego. Odwróćmy role – wyobraźmy sobie kobietę kupującą dezodorant, który ma takie same „efekty” jak „Axe”. I co? Żadne, absolutnie żadne zdanie z przedstawionych powyżej nie będzie znaczyło tego samego. Bo mężczyźni w odróżnieniu do kobiet chyba lubią kiedy traktuje się ich przedmiotowo (oczywiście bez przesady). Reklama kobieca ukazywałaby romantyczne lub ogniste spotkanie, kwiaty... ale nigdy to, że facet mówi „pouprawiamy seks, a potem zniknę”. Bo to nie jej fantazja, a jego... niemal wyłącznie jego... I cóż, że żyjemy w XXI wieku? Cóż, że internet sprawił, że kontakty międzypłciowe mogą odbywać się na zasadzie – „raz i koniec”, skoro kobiety w konfrontacji z mężczyznami w takich przypadkach ZAWSZE będą na przegranej pozycji. Ja nie znam sytuacji, żeby facet kierowany wyłącznie nagłym uczuciem po jednej nieprzespanej nocy chciał z kobietą budować stale stadło... „Kobiety są z Wenus, mężczyźni z Marsa... a ja jestem z Częstochowy...”, że na koniec dokonam trawestacji tekstu Andrzeja Poniedzielskiego z sobotniego spotkania z częstochowską publicznością. 12 października 2007 Kobiety - od garów!... Przerażają mnie kobiety maści wszelakiej, które tak spełniają się w macierzyństwie, że poza potomkami swojemi nie widzą świata. W przenośni i dosłownie. Model rodziny zakłada w mniejszym lub większym stopniu to, że kobieta po urodzeniu dziecka pozostaje z nim z w domu – jest urlop macierzyński, potem wychowawczy. O ile przedtem pracują to powrót do pracy bywa względnie szybki (choć nie zawsze), gorzej jest kiedy w ciążę zachodzą, wychodzą za mąż tuż po szkole czy studiach. Ja osobiście znam JEDEN przypadek, kiedy mężczyzna wziął urlop wychowawczy zamiast żony. Zwykle w domu z dzieckiem pozostają kobiety, co im się nawet bardziej podoba. Na dłuższą metę to jednak tylko pozory. No i wygląda to tak, że mąż wychodzi do pracy pozostawiając żonę z dzieckiem, a ona sprząta, pierze, gotuje obiad, wychodzi z dzieckiem na spacer, rozmawia z koleżankami przy piaskownicy. Mąż wraca (wiadomo o której), jedzą obiad, oglądają telewizję, kąpią dziecko, oglądają wieczorny film, idą spać. W sobotę i niedzielę jadą do teściów, na grzyby, na basen lub siedzą w domu przy telewizorze. Z „przyjaciółmi” spotykają się względnie rzadko, bo nie każdy lubi opowieści o tym, jakąż to ostatnio kupkę zrobiła nasza pociecha. Dzień za dniem, taki sam, coraz bardziej szary, coraz bardziej zwyczajny. To w tym właśnie okresie zaczynają się małżeńskie schody, bo coraz mniej mają wspólnych tematów. Ona nie wie, kto to jest Rysiek, który ostatnio wyleciał z pracy za picie, nie widziała remontu ulicy Wolności po ulewie, nie zna nowej stażystki, o której mąż nie chce zbyt dużo mówić. On żyje wśród współpracowników, choćby chciał się dzielić informacjami to widzi, że ją bardziej interesuje to, że dziecko ząbkuje. Jest to normalne, żyje bowiem w innym świecie. Ten świat to dziecko, dom, koleżanki z wózkami, problemy z „mamusią”, przygnębiająca codzienność. Czasami w poszukiwaniu kogokolwiek taka kobieta włącza się w wir internetu, ale to z kolei niespecjalnie pociąga jej męża, więc przepaść miedzy nimi się poszerza. Z dnia na dzień, tygodnia na tydzień ona przyzwyczaja się do takiego życia, ale jednocześnie chce się z niego wyrwać. Z każdym dniem rośnie też frustracja z powodu siedzenia w domu. Im więcej lat ma dziecko tym mniej bezpośredniej opieki wymaga. Da się mu zabawki do pokoju (o telewizji nie wspomnę) i można jedynie zerkając czasem na niego kontrolować czy nic złego się nie dzieje. Czasu ma się coraz więcej, ale przecież siedzi się w domu... Frustracja rośnie, poczucie upieluchowienia, marginalizacji z życia społecznego. Jest to podobne do syndromu bycia bezrobotnym. A z frustracji rodzi się wściekłość. Kobieta, która jest codziennie wściekła to koszmar. Mężczyzna staje wtedy przed nie lada dylematem. Bo co z tego, że obiadki, że w domu posprzątane, skoro każdego dnia ma się wrażenie, że to w niej się gotuje, a nie na gazie? A że zacznie się gotować to pewnik! I zacznie strofować, narzekać, biadolić, mieć wieczne pretensje, obwiniać o wszystko. Kiedy tylko zauważy się pierwsze objawy wrzenia natychmiast trzeba robić wszystko, by ogień zmniejszyć lub go wyłączyć. Są kobiety, które nie wyobrażają sobie tego, by dziecko mogło być w domu z kim innym. Bo zbyt małe, bo będzie płakać, bo nie można wykorzystywać babci (lub dziadka), bo dziecko potrzebuje matki i inne tym podobne bzdury. O wiele bardziej to dziecko będzie cierpiało, gdy będzie mieć przy sobie tykającą bombę zegarową, która będzie wybuchać przy tatusiu z byle powodu. Taka kurka domowa nawet po latach nie omieszka przypomnieć, że całe życie poświęciła obiadkom, sprzątaniu i praniu. Ja nie piszę, by zostawiać dziecko, a samemu rzucić się w wir pracy od świtu do nocy, ale by nie ograniczać swego świata do spraw okołodomowych. Nie bądźcie, Drogie Panie, ani egoistkami, ani męczennicami, bo i jedno i drugie na zdrowie nikomu nie wyjdzie. „Idź do roboty! Dziecko zostaw w przedszkolu, z babcią, z opiekunką – stać nas na to! Rusz się z kuchni! Nie jestem inwalidą, byś musiała mi podstawiać obiadki pod nos, poradzę sobie! Zobacz o czym mówią inni, zainteresuj się czymś innym niż tylko chorobami wieku dziecięcego! Nie bądź kurą domową, Matką Polką! Bądź kobietą!” 15 października 2007 Partia „Dziecko mi choruje”... Wybory polityczne tej jesieni nie są łatwe. Jak wiele, wiele osób mam elekcyjny dylemat. Wiem, że nie poprę na pewno partii rządzącej (poprzez dziwaczne skojarzenia metod, które ta stosuje z PRL-em), przystawek (banda nierobów i karierowiczów lub styl podobny do hitlerowskiego – historii gospodarczej się uczyłem). Z ciężkim sercem LiD też nie może liczyć na mój głos (ciężkość serca spowodowana jest tym, że są w tej grupie – szczególnie w drugim jej członie - za przeproszeniem - osoby, które uważam za autorytety). Niestety, ta partia kojarzyć mi się będzie z moim przeżywaniem realnego socjalizmu, urodziłem się za wcześnie. Pozostaje – jak wielu PO i PSL... w stosunku do jednych i drugich mam uczucia ambiwalentne... można więc powiedzieć, ze w swych dylematach nie odbiegam od sporej części Polaków. Wiedząc, jakie mam problemy z przyjemnością przyjąłem fakt zaistnienia Partii Kobiet. Wydawała mi się ona swobodną alternatywą dla rozpolitycznionej reszty główne przedstawiając cele raczej społeczne, zmierzające do wyrównania szans kobiet na rynku pracy, płacy i świadczeń socjalnych. O ile sama przywódczyni są w moim przekonaniu średnio przekonująca – jakoś nie pałam uczuciem do kobiet w tym stylu - to idea wydawała mi się słuszna. Z braku laku dobry kit. Głos nie pójdzie na marne, a miałbym przynajmniej poczucie, że zrobiłem coś pożytecznego, przyjemnego, podniecającego, porywającego (poniosło mnie) dla drugiej płci, a to lubię - bardzo lubię... No i z tego, skoro partia ta w Częstochowie nie zebrała wystarczającej liczby głosów? Nawet w gronie rodziny i znajomych rzuciłem wtedy pomysł, by wsiąść w samochody i jechać do Katowic ze świstkiem potwierdzającym prawo do głosowania i zagłosować na tę partię. I powiem, ze pomysł ten był przyjęty nader chętnie – może tak właśnie zrobimy, ale... Człowiek spotyka wiele osób, a ja wczoraj przypadkiem zupełnym spotkałem osobę z zarządu (o ile dobrze zrozumiałem) tej właśnie partii. Kiedy tylko mieliśmy minutkę, by pogadać podszedłem do niej i zapytałem wprost „Dlaczego Partia Kobiet w Częstochowie nie zebrała wystarczającej liczby głosów, by wystawić swoich przedstawicieli? Przecież straciliście przez to kilka tysięcy głosów. Może i ja bym na nią zagłosował. A za mną kilkadziesiąt innych osób.” No i się dowiedziałem... Ja nie przytoczę wszystkich zdań, które padły, nie pamiętam ich dobrze - rozmowa jak to rozmowa... w głowie zostało kilka znaczących – na przykład te, że kiedy Partia miała zbierać głosy poparcia to okazało się, że nagle część aktywistek zachorowała, miała gorączkę, chore dziecko, obowiązki itp... Po tej nieudanej próbie kilka osób pożegnało się z aktywną działalnością na własną prośbę, zarząd zmieniono, postawiono na nieco inne rozwiązania... Czy ta nieudana próba to przykład słomianego ognia? Brak zdolności, brak zdecydowania, przerost haseł nad rzeczywistością? Mnie samemu daleko do aktywności społecznej – ja sam mam postawę raczej społecznie bierną, ale też nie kandyduję, nie pcham się do Rady Dzielnicy, Rady Miasta - udzielam się tylko w najbliższej szkole podstawowej wożąc scenę z SOWY czy angażując się w zbiórkę makulatury. Cóż, mnie daleko, ale jeśli ktoś deklaruje swój aktywny udział w strukturach partyjnych to powinien chyba aktywnym BYĆ. I wtedy żadne dziecko, żadna gorączka - to „śmierć za idee”, a nie wykręcanie się sianem jak tylko można. Albo się walczy o słuszną sprawę, albo się siedzi w domu i gotuje obiadki. Może i kobiety są lepszymi politykami - mniej krwiożerczymi, łagodniejszymi - ale ruszyć je z domu, z kuchni, z wygodnej kanapy gdzie czytają „Wysokie Obcasy” o wiele trudniej... i dlatego, że ta aktywna część wciąż stanowi zdecydowaną mniejszość twory takie jak Partia Kobiet na poziomie lokalnym będą zbieraniną osób o podobnych poglądach, ale niezdolnych do konstruktywnego działania. No chyba, że za marketing polityczny w tej „firmie” weźmie się mężczyzna... 17 października 2007 Oświadczenie czyli „chciała wykorzystać, a teraz się mści”... Jakiś czas temu poprzez „Dwa światy” poznałem pewną dziewczynę... zgadzała się za mną w każdym słowie, co niejednokrotnie dała mi odczuć stając się moją „fanką” (czy też „idolką”). Każda kolejna notka służyła jej do tego, by zbliżyć się do mnie, i tak od komentarza do komentarza, w końcu napisała maila. Najpierw gadki-szmatki, „jaki jesteś fajny, jaki jesteś inteligentny, jak bardzo bym chciała Cię poznać osobiście”... potem rozmowa przeszła na nieco poważniejsze tematy. Zaczęła ona pisząc, że jej mąż to góra tłuszczu niezdolna do czegokolwiek, nie znający się na potrzebach kobiety tępak, któremu w głowie tylko mecze, piwo i koledzy. Ona sama zaś jest niespełnioną trzydziestoparoletnią kobietą i poszukuje na świecie kogoś, kto by jej wysłuchał. Potem seria podtrzymywanych przeze mnie komplementów kierowanych w moją stronę (ale w sposób jak najbardziej zgodny z zasadami etycznymi, nigdy niczego nie sugerowałem, nie proponowałem, nie ingerowałem). Liczba maili przekraczała jednocześnie wszelkie dopuszczalne normy, bywało, że przychodząc z pracy miałem kilkanaście maili od niej – w każdym niemal opisy erotycznych wizji tu w kuchni, tu w motelu., tu w taki sposób, tu w inny... Początkowo mi się to bardzo podobało, gdyż przyznaję, jestem próżnym facetem (kto z nas nie jest bez winy)... Potem jednak stwierdziłem, że dziewczyna przesadza – w końcu mam ukochaną żonę, trójkę dzieci, bez których życia sobie nie wyobrażam, dom i nie zamierzam tego wszystkiego niszczyć ze względu na jedną napaloną kobietę... Zacząłem ją zatem powoli stopować- najpierw zacząłem pisać, by przemyślała swój związek, zaczęła myśleć pozytywnie o swym życiu, w końcu – w ostateczności – zaproponowałem, by znalazła sobie kochanka nieco bliżej swego miasta (dzieli nas od siebie trzysta kilometrów)... W żadnym mailu nawet nie sugerowałem, że chciałbym coś z nią, wiecie, i tak dalej... zresztą nie podobała mi się wcale, a wizja dwóch godzin w motelu (które jasno proponowała) sprzeczna była z moimi zasadami, bo nigdy nie zadaję się z mężatkami i sam nie zdradzam. Nie potrafiłbym zniszczyć też cudzego małżeństwa w imię własnej chorej żądzy... Jestem dobrym człowiekiem, pomagam ludziom, chcę, by żyło im się dobrze... nie potrafię używać w stosunku do kobiet ostrych słów, klnę tylko zmuszony do tego, w zdenerwowaniu, w zapamiętaniu. Jestem słaby i chorowity... Niestety, nie wytrzymałem – kiedy przeczytałem, ze chce do mnie specjalnie przyjechać na seks, wybuchnąłem, choć zwykle tego nie robię, bo jestem wyważony i spokojny... W kolejnym mailu napisałem jej, że nie życzę sobie takich propozycji, że jestem wierny swojej żonie i zasadom i nie ma szans na seks między nami! Muszę to powiedzieć raz i ostro chociaż słowa obraźliwe zwykle z trudem przechodzą mi przez gardło – „Dałem jej kopa, odmawiając jej namolnym prośbom o seks w hotelach"... Napisałem, by zastanowiła się nad własnym życiem, a we mnie ma jedynie wirtualnego przyjaciela, jeśli oczywiście chce. Odpisała jedynie „Pożałujesz tego” Od tej pory zaczęło się moje piekło... tego samego dnia na blogu ukazał się komentarz, w którym atakowała mnie i kwestionowała moją męskość. Potem nie było dnia, w którym bym nie czytał o sobie w najgorszych z możliwych słów. Każda kobieta, której odpowiadałem była kontrowana jej chamskimi dopiskami (przepraszam, bardzo przepraszam, ale inaczej nie można tego nazwać). Przestałem spać, bo bałem się co też ona jeszcze może wymyślić. Czy nie przyjedzie i nie będzie chciała zniszczyć mojego życia, rodziny, domu, który tworzyłem tyle lat. Choroba moja dawała o sobie coraz bardziej znać, do tego doszły kłopoty w pracy... wszystko się zaczęło walić. Nie wiem już jak walczyć z jej oszczerstwami, szkalowaniem mnie na każdym kroku. Mam nauczkę i chcę przestrzec wszystkich przed takimi znajomościami... byłem słaby, zbyt dobry, uczynny i dlatego przegrałem... 19 października 2007 Chciałbym być blondynką... Gdyby dane mi było urodzić się jeszcze raz to chciałbym być blondynką. Wyznanie to co najmniej dziwne, ale poparte informacyjne obiegła konkretnymi argumentami. Kilka dni temu programy wiadomość o tym, jak to posła Misztala zatrzymano na granicy niemiecko-szwajcarskiej z gotówką w wysokości pół miliona dolarów. Pieniądze te wiózł prosto z Włoch, gdzie nie udało mu się kupić apartamentu dla swej dziewczyny. Ja w stosunku do tego pana mam utrwalone zdanie i nie jest ono zbyt pozytywne – organicznie nie lubię ludzi, którzy chwalą się przed kamerami swym samochodem, komórką czy w ogóle dużymi pieniędzmi przy okazji startując do Sejmu z list Samoobrony broniącej podobno ludzi biednych. Poseł, oczywiście, niczego konkretnego nie zrobił z wyjątkiem kłótni z AL i epatowania bogactwem w postaci na przykład Maybacha. Tak czy inaczej Misztal był przykładem dobitnym obłudy całej tej formacji, o której być może od niedzieli będziemy powoli zapominać. Ale nie o politykę rzecz się rozbija. Tak patrząc na te materiał zobaczyłem w pewnej chwili tę dziewczynę, krótko, ale skutecznie. Jakże chciałem chwilę przedtem, by była to krótko ostrzyżona szatynka w okularach! Przynajmniej nie właziłaby na szpilkach w ten nieszczęsny stereotyp „blondynki” (cudzysłów). Niestety - długie tlenione blond włosy, szczupła sylwetka, ubrana w skórę, poruszająca się (grała w piłkę) jak Barbie. Dlaczego??? Przecież takich dziewczyn są setki tysięcy, ten sam kicz, ta sylwetka, ten ubiór, białe kozaczki, tlen we włosach potargał wiatr... Pełno ich na ulicach, w knajpach, dyskotekach.... dlaczego mając tyle kasy Misztal wybrał kolejny klon, którego nie sposób rozróżnić na ulicy spośród innych? A mógł przecież niemal wszystko. Misztal to „burak” (i mówię to z pełnym przekonaniem), który dorobił się na materiałach budowlanych ogromnych pieniędzy, a ponieważ jest człowiekiem bez klasy to chwali się nimi gdzie popadnie. Tak jak nastolatek chwali się piętnastoletnim BMW czy postnastolatka drogim telefonem jakiego Krauze czy Kulczyk nie mają. To jest podobny poziom „buractwa” (można to rozwinąć, ale później...). Taki Misztal może być „burakiem największym”, ale w końcu brzydki nie jest, pieniądze ma na cudowne życie, luksusu do śmierci nie zabraknie. Można go też wycyckać dokładnie, a przy okazji pożyć jak hetman (przepraszam - królowa, oczywiście)... jeśli się znudzi to rzuci, ale wtedy będzie się już miało apartament we Włoszech, sporą sumkę na koncie, dobry samochód w garażu. I tak sobie pomyślałem - „Jak ona ma fajnie!” Choćbym starał się i naprężał to żadna kobieta nie kupi mi skromnego apartamentu we Włoszech za pół miliona dolarów. Nie mam szans. Jestem facetem i to ode mnie oczekuje się, bym kupował. Jeśli nawet przyjąć, że są kobiety , które lubią utrzymywać sobie zabawki to przespałem swoją szansę. Zamiast chodzić na siłownię, wcierać w siebie olejek, robiłem jakieś durne studia. Czy ta blondynka ujęła posła Misztala swą inteligencją? Czy skończyła studia samodzielnie bez żadnej pomocy, swą wytężoną pracą, pisząc na koniec rewolucyjne opracowanie na temat reformy systemu ochrony zdrowia w Polsce, którego ujęcie byłoby przełomem na skalę światową? Czy poznali się w bibliotece, gdzie czytała najnowsze eseje Guntera Grassa w oryginale? Czy może na akcji charytatywnej, gdzie była organizatorką ogólnopolskiej akcji wspomagania dzieci z biednych rodzin. Być może, ale doprawdy – nie widać... Opłaca się tak czy owak robić mu dobrze, nawet pozwalać na różne ekscesy, eksperymenty czy szaleństwa. „A miłość?” – zapyta ktoś... Nie wiem – może ta blondynka go kocha miłością szczerą i prawdziwą, ale patrząc na jej przerażającą wręcz typowość doprawdy trudno w to uwierzyć (można zawsze spróbować). Wracam do marzeń – dom, wyjazdy, podróże, pieniądze, stroje, bankiety... No tak, ale trzeba być blondynką, może w kolejnym życiu – już się nie mogę doczekać... 22 października 2007 Żegnaj IV RP... Obudziłem się wcześnie, popatrzyłem na zegarek – 6.00? Nie jestem przyzwyczajony... doprawdy. Przez moment strach zlał me czoło, bo pies mój rozszczekał się i pomyślałem, że lada moment stanie u drzwi Załoga G.... ale zaraz – przecież prócz małych grzeszków nie mam nic specjalnego na sumieniu. Uczciwy niby nie powinien się bać, a jednak się bałem... łapówek w tysiącach złotych nie brałem, seksualnie nie molestowałem, przesadnie źle się nie prowadzę (chyba, że chodzi o prowadzenie samochodu), w spółkach Skarbu Państwa wtyków nie mam, nawet żadnej cioci na stanowisku. Więc skąd ten strach o szóstej nad ranem - może sen przyjdzie? No tak, wszakże ja urodzonym jeszcze w komunie, lustracja mnie nawet objęła, gdzie musiałem napisać, że nigdy nie współpracowałem. Ale człowieczyna wie co to za komuny podpisywał? A możem ja wcielony został do ZSMP? Może to, że dowód odbierałem z rąk Pierwszego Sekretarza KW PZPR w Częstochowie może być pretekstem? Może to, że niosłem jako osiemnastolatek z dumą transparent z nazwą szkoły na 1-go Maja? Przecież ja o tym wszystkim tutaj pisałem! Do tego jestem mikroekonomię który wykształciuchem, zdawał u premiera taką Messnera w Katowicach... i jeszcze jadaczki nie potrafię trzymać za zębami i wszędzie rozgłaszam, ze nie podoba mi się polityka IV RP... Komu ostatnio coś obiecywałem? Czy w mym życiu pojawiła się jakaś zabójcza trzydziestka, którą mamiłem pomocą w pracy i życiu osobistym? Nie... Ale nie udzielam się patriotycznie, nie słucham Radyja, nie walczę podsłuchiwanie z układami, i potępiam donosicielstwo, stanowczo drażni mnie sprawiedliwość (jeśli dotyczy tylko jej wycinków), doceniam Unię Europejską i nie uważam, byśmy przez ostatnich 18 lat prowadzili jakąkolwiek nakolanną politykę zagraniczną, uważam, ze Balcerowicz zrobił dla Polski o wiele więcej niż Macierewicz... o blogu nawet nie wspomnę... Boże, ilem ja głupot w życiu narobił i teraz się to wszystko mści! Trzeba było do kościoła chodzić, a nie zbuntować się w PIERWSZEJ klasie podstawówki, przeżywać każdą pielgrzymkę Papieża, a nie z aparatem fotograficznym marki smiena za nim latać i „na barana” kolegów podnosić, by zdjęcie było lepsze... I cóż, że już w 1990, roku pytałem innych co się stało z kolegami - towarzyszami? Ich synami, córkami, zięciami? Wiedziałem wtedy, że komuna nie zginie, bo wzbogaci się na przekształceniach, nieszczelnym prawie, znajomościach i koneksjach... stwierdzałem to z żalem i bezsilnością, ale przecież takie jest życie. Cóż, to tylko jedna, jedyna rzecz na moje usprawiedliwienie. Cała reszta to bezsprzeczny popis (ups, wyrwało mi się) antypolskich zachowań, które dyskwalifikowały mnie jako pełnowartościowego obywatela naszego kraju, gdzie świerzop i gryka, i dzięcielina, a w dodatku pała. Przestraszyłem się więc szczekania mojego psa, bo w tej krótkiej chwili zdałem sobie sprawę, że i ja mogę być szpiegowany, podsłuchiwany i jako przykład wykształciucha wyprowadzony w kajdankach. Próżność podchwyciła, że przyjemnie byłoby być męczennikiem, ale lenistwo odparowało, że lubi spędzać czas na rowerze, a nie jako jedna z jego części w czteroosobowej celi (biernie). I co z tego, że moje grzechy lekkie, skoro zawsze można dodać jakieś „już nigdy przez tego Pana nikt zdradzać nie będzie”... Po tej małej chwili przyszło jednak rozprężenie... i nadzieja... Że od wczoraj żyjemy wszyscy w kraju choćby zbliżonym do normalnego, gdzie karze się przestępców, łapówkarzy i innych nieuczciwych bez względu na opcję polityczną, w której są, a nie tylko ze względu na to co mówią. Że nie będzie już barwnych konferencji prasowych, „Wiadomości” kontrolowanych, manipulacji i indolencji decyzyjnej. Że za kilka tygodni nie będę już musiał patrzeć na panią AF, która ( w mojej opinii) swoją osobą kompromitowała nas samych w Europie i na świecie. Że nikt nie będzie mi wmawiał, ze wszystkie sukcesy to zasługa jednej słusznej partii, nawet (a może zwłaszcza) te, przy których nikt z tej partii nie majstrował. Że patriotyzm nie będzie oznaczał uczestnictwa w akademiach ku czci, świętowania rocznic przegranych bitew, ale to, co polskiego jest w nas samych... tradycja, zdrowa duma, bez kompleksów przeszłości... I wiele, wiele innych „że”... I tak bym bardzo normalniejsi... chciał, byśmy od teraz byli 26 października 2007 Lis w kurniku... Miło było Was wszystkich poznać, ale niestety – to prawdopodobnie ostatnie moje spotkanie z Wami. Już jutro pewnie mnie nie będzie. Zgubi mnie pewność siebie i przekonanie o własnej sile. Niestety, tak się zdarza, ze zderzenie z rzeczywistością bywa bolesne – bardzo bolesne. Dlaczego tak? No bo dzisiaj mam w planach odwiedzenie pewnego zaczarowanego miejsca pełnego nabuzowanych do granic możliwości kobiet. I cóż z tego, że rozszarpać mnie mogą i zetrzeć na miazgę, skoro sam się o to proszę. Zaproszenie otrzymałem już jakiś czas temu, wahałem się, wahałem, aż w końcu pomyślałem – „a cóż mi one zrobić mogą czego sam bym nie chciał?”... przecież ja uwielbiam konfrontację popartą argumentacją, lubię występować przed ludźmi, lubię bronić też swych pokręconych opinii. I chociaż często zdarza się, że się mylę to nie wpływa to nijak na czerpanie przyjemności z samej konfrontacyjnej wymiany zdań. Dzisiaj, ulica Kilińskiego 88, godzina 19.15... miejsce spotkań częstochowskiego koła Partii Kobiet no i moja nieskromna nad wyraz osoba, która zdecydowała się opowiedzieć o tym, co zaproponować jako ja osobiście mogę PK marketer. Opowiem trochę o wizerunku PK, o tym w jakim kierunku moim nieskromnym zdaniem powinna ona iść, opowiem o stereotypach, o szansach, o marketingu politycznym no i o tym jak moja (i nie tylko moja) osoba może pomóc tej Partii. Dla mnie takie doświadczenie to także zabawa, ponieważ doszedłem jakiś czas temu w życiu do momentu, kiedy praca sprawia przyjemność, człowieczyna jest rozleniwiony, a jednocześnie gotowy na służenie innym swą intuicją zawodową i wiedzą. Mimo to wszystko mogę zostać rozszarpany przez żądne krwi kobiety. Wszystko dlatego, że po odsyłaczu na stronę bloga pojawi się na nim wiele kobiet, które widzieć będą we mnie wyłącznie MSW... Co za piękna śmierć! – pomyślałbym kiedyś, ale teraz? Ja przecież jeszcze jestem młody, silny, piękny (oj, chyba się zagalopowałem)... Czym ja sobie zasłużyłem na taki koniec? Powodów jest wiele. Obok okołoblogowych dodam kilka nowych. Ostatnio na przykład, ostro zaatakowałem porażającą jednostronność książki Wojciecha Eichelbergera „Kobieta bez winy i wstydu” – bo nie lubię, kiedy mężczyzna rozpływa się pisząc o boskości kobiety i jej zdecydowanej (ważne słowo) wyższości nad mężczyzną... książka mądra, logiczna, ale ideologiczna, bez odniesienia do konkretów i rozwoju społeczeństwa i jednostek. Zamierzam skrytykować ruch kobiecy w formie partii, a nie ruchu społecznego, zamierzam zająć się wizerunkiem PK, który jest koszmarnie jednostronny i nie jest tylko wina odbiorców, a samej Partii. Wizerunek ten bardzo dobrze ilustruje podejście do Partii moich znajomych. Nie chcę owijać w bawełnę swego sceptycyzmu odnoszącego się do słabości kobiet jako aktywistek... Po prostu idę tam z podniesionym czołem i gotowy do ostrej wymiany poglądów, polityczne, ale i społeczne. nie tylko na tematy W każdym razie, gdybym został rozszarpany, zakłuty, dorwany w ciemnej uliczce to chciałbym, byście mnie dobrze wspominali... mimo wszystko miło było... Gdybym jednak wrócił bez widocznych uszczerbków na ciele (dusza moja przyjmie wszystko) to dam znać... 28 października 2007 Naiwna… Czy ona naprawdę sądziła, że mi chodzi tylko o rozmowę? Owszem, lubię pobajerować, pogadać trochę, by zmiękczyć to i owo co miękkie nie jest, ale bez przesady. Ileż można wysłuchiwać tych samych wierszy o motylkach? Ileż razy można słuchać o wczesnych dokonaniach Adama Asnyka lub odpowiadać na pytanie: „A co sądzisz o samotności w małżeństwie? Ja o tym myślę co wieczór, kiedy mąż siada przed komputerem, a ja siedzę w kuchni i patrzą w jeden punkt. I tak od miesięcy…” W znajomości są stopnie, już się zaznajomiliśmy, już poznali otoczenie, w którym żyjemy, już zaczęliśmy rozmowy „o życiu” no to idźmy dalej… K…, milion ludzi w Polsce uprawia seks przez internet (lub internet ich łączy), a ta myśli od razu, że ja jestem inny. Jasne, jestem inny, bo niemal każdy na moim miejscu powiedziałby od razu, że liczy na jedno, a nie bawił się w kwiatki, różyczki i całuski. Ja lubię oswajać kobietę z taką myślą, by sama chciała. Żadnego chamstwa, żadnych bezpośrednich tekstów w rodzaju „Jakie pozycje lubisz najbardziej? albo „Czy robiłaś to już z kimś poznanym w sieci?”. Spokój, romantyzm, szmery-bajery… Ale co – mamy sobie tak ględzić przez pół życia? Można, ale po co tracić czas? Musiałem wziąć sprawy w swoje ręce. Cóż to za problem dowiedzieć się od niej samej, gdzie pracuje, mieszka, jakim samochodem jeździ? Wystarczy chcieć. Te wysłane kwiaty też były elementem mojego planu – no przecież brakowało jej romantycznych uniesień, a mąż– kretyn już od dawna niczego jej nie kupił zapatrzony w monitor lub telewizor. Na pohybel kretynom, którzy nie potrafią dbać o swoje żony! Przecież nie zmuszałem do niczego, przecież niczego nie proponowałem, działałem lekko, ale skutecznie – myślałem, że sama zrobi co trzeba i jeszcze będzie szczęśliwa. W „Samotności w sieci” ta, no… główna bohaterka…, od razu miała oczka zamglone i głupkowaty wyraz twarzy, a tu… Ona ma do mnie pretensje, ale przecież dałem jej tylko to, czego jej brakowało. Że zbyt szybko? Że nie jest przygotowana? Że nie chce? Że czuje się niepewnie? Mówi wolałaby jednak nie mieszać dwóch światów – rzeczywistego i wirtualnego, a czy zapytała mnie o zdanie? Już trzy miesiące od momentu, kiedy posłałem jej pierwszy tekst! Inny na moim miejscu już dawno przerzuciłby się na jakąś bardziej „kumatą”, ale ja się uparłem i mam! Trzy miesiące bajerowania idzie w diabły, bo panienka myślała, że nie mam co robić tylko leczyć jej małżeństwo. Ja tam znam jedną metodę leczenia – stary dobry, wypróbowany dwudziestocentymetrowy sposób… i od razu miło, przyjemnie, człowiek rozluźniony i zadowolony… I tak można żyć sobie swobodnie przez wiele miesięcy i mężowi nie przeszkadzać w grze w Quake’a i samej korzystać z życia. To nie moja wina, że źle odczytywała moje intencje. No przecież jesteśmy dorosłymi ludźmi i wiadomo, że napięcie się buduje po to, by energię tę kiedyś przy sobie uwolnić. I nie po to, by cała para szła w gwizdek lub korzystali z niej inni, którzy nic w tej kwestii nie zrobili… Jeśli ona chce niekończących się rozmów to niech sobie poszuka wirtualnej czy rzeczywistej koleżanki – ta na pewno nie będzie chciała niczego poza paplaniną. Nie jestem „homo”, by tracić czas na bezproduktywną gadaninę, która ma prowadzić do niczego… i jako facet domagam się „zapłaty” za godziny spędzone na reperowanie jej życia. To dzięki mnie przeżyła przecież te ostatnie miesiące w zupełnie innym świecie, o którym już zapomniała, bo jej mąż jest durniem. Teraz i ja chciałbym z tego coś mieć, a nie tylko pozorną satysfakcję, że komuś tam będzie dzięki mnie lepiej. I to też guzik prawda, bo po moim odejściu panienka pewnie znowu popadnie w jakąś chorą depresję, a „mężulo” się nie ruszy. Nie jestem Armią Zbawienia, ale facetem… Dobra, poczaruję ją jeszcze – może zmięknie, a ja jak nie, to przerzucę się na inną. I żadnych kwiatków, motylków czy poezji… 31 października 2007 Rytm tradycji... To nie 1 stycznia jest okazją do wspomnień, to nie wtedy cofamy się do minionego czasu. Tym dniem jest Wszystkich Świętych, kiedy jesteśmy o wiele bardziej wyciszeni niż po „szaleństwach sylwestrowej nocy”.. O wspomnieniach decyduje roczny rytm tradycyjnych obrządków, trasy na cmentarzu, mijanych czy spotykanych stale tego dnia ludzi czy czerwonej łuny nad cmentarzem Stradom. Dobrze, kiedy nie przybywa na tej tradycyjnej liście ani grobów ani nazwisk... Mnie, niestety, w ostatnim roku na tej liście przybyły aż dwa nazwiska... Teofil... Kiedy umiera osoba z pokolenia moich rodziców mam dziwne uczucie, że nie mieli szans na lepszy świat. Komuna, na którą przypadła ich młodość odznaczyła się wspomnieniem gazu na ulicach i pałami na plecach. Nieustanny, dla wielu, głód sukcesu nie mógł być zaspokojony, bo a to pochodzenie nie to, a to kark zbyt sztywny. Kiedy komuna się skończyła okazało się, że nie można już dogonić młodzieńczych fascynacji, a i siły nie te. Gdy dusza zakochana w Gałczyńskim, ale na pójście jego dróżką, choćby, brakuje już werwy... Choroba, jedna, druga, trzecia i przegrana z nią w ostatecznym rozrachunku. Niedokończona poezja, niedokończone wspomnienia – z których ja osobiście dowiedziałem się o młodości czasów rewolty studenckiej roku 68 – saga rodzinna i wiele pomysłów na życie, których nigdy się nie zrealizowało... Z Teofilem grałem w brydża, co tydzień, wygrałem mnóstwo pięknych karcianych rozgrywek i przeważnie przegrywałem w szachy... już nie zagram z nim nigdy. Babcia Stenia... Kanada pachnąca żywicą – tam mieszkała przenosząc się z Polski dwadzieścia lat temu. Do końca swych dni sądziła, że Polska wciąż jest krajem, w którym dolar amerykański jest skarbem. Przysyłała więc dziesięć dolarów „na życie” – nigdy nikt jej nie pisał, że teraz jest inaczej... kiedy urodziły się jej prawnuki robiła dla nich sweterki i czapki na drutach. Lubiła rządzić, umiała rządzić... potrafiła w wieku siedemdziesięciu lat zejść do piwnicy, by sprawdzić czy jest w niej porządek. Na swych nieudanych fotografiach zamazywała długopisem swą twarz. Ostatni raz była w Polsce dziesięć lat temu, jeszcze zdrowa. Wtedy widziałem ją ostatni raz – chociaż o tej wizycie ona sama chciałaby pewnie jak najszybciej zapomnieć. Chciała, by jej prochy spoczęły przy jej córce, mężu i zięciu... za miesiąc pewnie spełni się jej życzenie... Tego Święta będę wspominał głównie te osoby... Zmarli żyją w naszej pamięci, byli częścią naszej drogi, z nimi wiążą się nasz wspomnienia... dbajmy o to, by i o nas miał kto pamiętać. Do zobaczenia w poniedziałek 05 listopada 2007 Trolle atakują... O ile piękniejszy byłby świat, gdyby nie trolle? Trolle to złośliwe krasnale, które zwykle są próżniakami, w każdym znaczeniu tego słowa. Bo to i pracowitością nie grzeszą, a w głowach też przestrzennie dudni... Kim są trolle w Computerworld.com internecie? Jak „Mianem trolli podał serwis określa się użytkowników, którzy zabierają głos w dyskusjach, nic do nich nie wnosząc, a jedynie zaśmiecając forum. Jak mówi jeden z internautów: "Nienawidzę, kiedy ktoś włącza się do dyskusji tylko po to, żeby komuś powiedzieć ze jest idiotą." Nie dotyczy to jedynie forów, ale także blogów. Ciężkie jest życie Autora, który już trzy lata męczy się z złośliwością i głupotą stosunkowo nielicznych (na szczęście) trolli. Przez te lata można nauczyć się skuteczności w ich zwalczaniu. Podstawowy warunek dla rozpoczęcia tego dzieła to oczywiście duża odporność psychiczna, która pojawia się dopiero po paru miesiącach od momentu wejścia w barwny świat blogowych „dyskusji”. Jeśli już nabierzemy pewnej odporności należy pamiętać o następujących rzeczach: Troll to stworzenie przemijające. Przyjdzie, nabrudzi i pójdzie sobie. Nie należy go traktować jak stałego gościa, komentatora, uczestnika - chyba, że mamy do czynienia z kimś wyjątkowo upartym. Troll kocha, kiedy mu odpowiadasz. Ma dziwaczną satysfakcję z tego jak się denerwujesz. Oczywiście nie ma ona nic wspólnego z jakąkolwiek „prawdą” czy choćby jej zalążkiem, ale ważne dla niego jest przekonanie, że spowodował reakcję. Jeśli prowokuje umiejętnie można to uznać za grę, jeśli popisuje się jedynie swym łacińskim słownictwem – można go uznać tylko za tego, kim się pokazuje. Dlatego nie można się denerwować i najbardziej obraźliwe inwektywy traktować z przymrużeniem oka. Kiedy jednak już zdecydujemy się odpowiedzieć, riposta musi być cięta, taka, by dany osobnik zrozumiał, że na danym blogu nie ma czego szukać. Troll nigdy nie podaje żadnych konkretnych argumentów, więc dyskusja z nim nie ma żadnego sensu. Można mu zadawać setki pytań, powoływać się na logikę, zdrowy rozsądek, ale i tak to nic nie da. Najlepiej więc dać mu spokój, bo kiedy zorientuje się, ze ktoś jest na jego głupotę odporny przeniesie się na bardziej podatny grunt nas zostawiając w spokoju. Troll nie czyta tego, co napisałeś. Jest to dla niego nie tylko drugo-, ale wręcz sześciorzędne. Ważniejsze jest, by dokopać, obrazić, wykorzystać w sposób prymitywny z anonimowości, którą daje internet. Najlepiej więc potraktować go w sposób ironiczny, zwracając się, na przykład, do innych z prośbą o wytłumaczenie co piszący miał na myśli. Troll wykazuje zdecydowany brak odporności na ironię. Boi się uznania go za śmiesznego, bo siłę bierze wyłącznie z tej sieciowej anonimowości. Kiedy się go ośmieszy, raz, drugi, w razie potrzeby trzeci odchodzi z podkulonym ogonem i raczej już nie przyjdzie. Bardzo często musi to być akcja wsparta przez innych komentatorów traktujących trolla w identyczny sposób. Jeśli choć jedna osoba potraktuje trolla poważnie (i na przykład się zdenerwuje) to ten szybko nie odpuści – wtedy operację trzeba powtórzyć od początku. Troll jest wirtualnym chamem, bazującym na najbardziej zakorzenionych stereotypach. Najczęstsze jego określenia w stosunku do innych to: pedofil, ciota, idiota, debil, zboczeniec, wieśniak, pedał, impotent (o innych, bardziej dosadnych, przez grzeczność, nie wspomnę). Do tego dodać należy opisy i rady w rodzaju „jesteś zakompleksiony”, „siedzisz cały dzień przed komputerem", "masz kaprawe oczka", "jesteś pryszczaty i nikt cię nie chce" - w każdym przypadku określenia nie wykraczają poza pewien poziom intelektualny... Przez trzy lata i tutaj nie brakowało trolli... ja sam nie wiem czemu mają służyć podobne wpisy – może podniesieniu własnej iluzorycznej wartości, może wyrzuceniu z siebie złości w przestrzeń, anonimowo i bez poczucia odpowiedzialności za słowo, może są efektem tego, że sieć przyciąga także tak prymitywne osoby, którym obca jest wymiana poglądów, może one zwyczajnie inaczej nie potrafią wyrażać myśli... trolle jawią mi się jak troglodyci stukający bezmyślnie w klawiaturę i chichoczący, kiedy ich „komentarz” przyniesie skutek. Lubię przemyślaną prowokację, sarkazm i ironię, nie zrozumiem nigdy eksponowania własnego chamstwa. We mnie samym jest czasem dużo złości, kiedy czytam tu i ówdzie pierdoły, ale dlatego uważam się za homo sapiens (w pełnym tych słów znaczeniu), że potrafię nad tym własnym chamstwem panować... 07 listopada 2007 M&M... Z Moniką nie układało mi się najlepiej niemal od samego początku. Nie potrafiła zrozumieć prostych rzeczy, chciała mnie zawłaszczyć dla siebie, a ja tego nigdy nie lubiłem. Związek związkiem, ale nie czułem się w nim dobrze, a i w niej czułem pewnego rodzaju zniecierpliwienie z takiego stanu rzeczy. Rozstanie było burzliwe, ale rana pozostała nadzwyczaj drobna i zaleczyłem ją od razu. Od tej chwili nieco do kobiet jak ciał stałych byłem zrażony. Wolałem krótkie „imprezowiczki”, które po wszystkim odchodziły w zapomnienie przy i ku obopólnej satysfakcji (moja satysfakcja była na pewno)... Aż pewnego dnia spotkałem Marzenę. To jedno z tych przypadkowych zupełnie spotkań w M1. Marzena była najlepszą przyjaciółką Moniki, znałem ją doskonale i lubiłem. - Cześć, to spotkanie trzeba uczcić – byłem tego dnia w bardzo dobrym humorze – czy dasz się zaprosić na ciastko? - Czemu nie... Nigdy nie miałem problemów z rozmową i kiedy usiadła przede mną język sam mi się rozwiązał. Dawno z nikim tak dobrze mi się nie rozmawiało. Oczywiście, nie uniknęliśmy tematu Moniki – według relacji była samotną dziewczyną z kotem, podrywającą obecnie jakiegoś mięczaka z pracy. Tyle chciałem zrozumieć i to mi wystarczyło. Po pożegnaniu z Marzeną po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem pustkę wokół siebie. Wziąłem telefon do ręki, wyszukałem jej numer i wysłałem na niego smsa „Będę zaszczycony, jeśli spotkamy się jeszcze, choćby jutro”. „Widocznie to spotkanie też jej sprawiło przyjemność, bo odpisała „ok., jutro, 17.00, Fotomontaż”. Od tego dnia spotykaliśmy się już niemal codziennie, czułem, że coś przyjemnego się ze mną dzieje i chciałem to ciągnąć. W naszych pogaduszkach temat Moniki już się prawie „sprzedawała” nie mi pojawiał, mimo, czasem zasłyszane że od Marzena Moniki informacje o jej życiowych dylematach z kotem w tle. Traktowałem to bardziej jako jeszcze jedną opowieść o życiu niż relacje o „byłej”... Mówiliśmy o wakacjach, żartowaliśmy, dyskutowaliśmy zażarcie i przy żarciu o wyższości płci, o socjologii, polityce, sporcie... Po jakimś czasie nasze kontakty stały się bliższe, poczułem smak jej ust i ciała... było fantastycznie – skończyłem z „imprezowiczkami”, zacząłem sprzątać swoje mieszkanie, myśleć nad wspólnymi kolacjami, dbać o siebie... To normalne ale jednocześnie jakże dziwne, że człowiek zakochany nie myśli o niczym i nikim innym... Nigdy nie zastanawiałem się nad tym jakie są relacje między Marzeną a Moniką, aż do dnia, kiedy ta pierwsza przyszła do mnie i oznajmiła: - Dzisiaj powiedziałam o nas Monice - Ja myślałem, że ona już dawno o nas wie – szczerze się zdziwiłem. - Nie, dzisiaj się dowiedziała. Wiesz, czuję się podle, bo przez ten cały czas ona mi o sobie mówiła wszystko, a ja nas ukrywałam. Powiedz mi czy zdradziłam przyjaźń? Ona tak właśnie powiedziała. Powiedziała, że z naszą przyjaźnią koniec. Ja wiem, że powinnam jej to była powiedzieć od razu, ale nie mogłam, nie byłam przygotowana na jej reakcję. Poza tym ja przecież ja niczego złego nie zrobiłam, mam chyba prawo do własnego życia i własnej miłości... Między facetami takie sytuacje rozwiązuje się natychmiast, a nie czeka kilka miesięcy. Albo przyjaciel jest prawdziwym przyjacielem i zrozumie, albo jest zazdrosnym melepetą i nie warto z nim więcej pić piwa. Poza tym przyjaźń między facetami nie polega chyba na zwierzaniu się z wszystkiego i byle czego, szukaniu często abstrakcyjnych problemów, ale na pomocy w konkretnych sytuacjach. Nie odpowiedziałem jej, bo odpowiedzi na jej pytania nie znałem... 09 listopada 2007 Jak zostałem dość wykształconym ekonomistą... Drogą okólną, niepozorną Ktoś się podkrada jak padalczyk: To tatuś niesie album porno, Co mu pożyczył pan Kowalczyk! To tatuś porno w dom przemyca, A nie chcąc mamie wpaść do rączek, Od tyłu, od ogródka kica Jakby króliczek lub zajączek! Kica po grządce i po skwerku, I strach, i zachwyt ma na licu, Czasem w ten album zerku - zerku, A potem dalej kicu - kicu! Album jest piękny i wesoły, Różne w nim rzeczy są podane, Na przykład są dwie panie gole, Które się bawią w panią z panem! Aż się tatkowi uszki pocą Aż rączki w podnieceniu ściska... W swoim łóżeczku, późną nocą, Obejrzy to dokładnie z bliska. Lecz jaki chytrus bywa z tatki! Zanim się weźmie za czytanie Wsadzi ten album do okładki Z książki uczonej niesłychanie, Żeby mieć haka na mamusię, Kiedy się zbudzi nieprzytomnie I spyta: - Co ty czytasz, Niusiek? To on odpowie: - Ekonomię...! I zacznie dukać różne słowa, Takie jak: - Procent, strajk, recesja, Rentowność, wartość dodatkowa, Polucja... O pardons, progresja... Noc płynie... Gdzieś tam sowa huczy... Czasami wiatr przez szpary gwiźnie... Nasz tatko się i seksu uczy, I ekonomii przy tym liźnie, I grzeje sobie w łóżku kości, Zamiast się gdzieś po knajpach włóczyć. Tak wzrasta poziom świadomości, I o to chodzi: Bawiąc - uczyć! (Bawiąc - uczyć Andrzej Waligórski) *** Kiedyś lata świetlne temu moi koledzy z pokoju akademika na Franciszkańskiej w Katowicach mieli do zbycia cały komplet świerszczyków „Catsa”. Wyjeżdżaliśmy do domów, a oni nie chcieli tego brać. Ja sam nie gustuję zbytnio w tego typu literaturze, wolę Kosińskiego czy Irvinga, ale pomyślałem o moim dobrym kumplu, który w niej był rozsmakowany. Lubił po prostu literaturę skandynawską – postanowiłem mu więc zawieść do Częstochowy cały zbiór kilkudziesięciu tego typu wydawnictw. Pech chciał, że do Częstochowy jechałem przez Kraków. Gdyby zapytać dzisiaj kobietę, do której jechałem, o to, co pamięta o mnie wśród trzech rzeczy (nie powiem jakich) wymieni z pewnością moment, kiedy w moim bagażu odkryła ten pokaźny zbiór. I nie uwierzyła w me tłumaczenie, które (o ironio!) było jak najbardziej prawdziwe... 12 listopada 2007 „Mistrzowie krzywej nawijki”… - Dzień dobry Szanowni Państwo! Dzisiaj w programie „Mistrzowie krzywej nawijki” Andrzej. Witamy Andrzeju. Co Cię do nas sprowadza? O czym chciałbyś nam opowiedzieć? - Dzień dobry. Opowiem o Małgorzacie. - O Małgorzacie? To świetnie. Słuchamy wszyscy z uwagą. - Nawijanie dziewcząt jest przedsięwzięciem dosyć skomplikowanym. Małgorzatę poznałem kilka miesięcy temu osobiście. Spodobała mi się i od razu zacząłem ją oswajać. - Jak to? - Takie rzeczy robi się mechanicznie. Od znajomej dostałem jej numer telefonu i mail udając zainteresowanie czy jakąś sprawę – nie pamiętam, to nieistotne. Potem zacząłem rozmowę, od razu od wysokiego „C”, bez specjalnych przygotowań. Opowieści o tęsknocie, o miłości. - Muszę przyznać, ze to dość odważna strategia. - Była taka w zamierzeniu. Jeśli się podchodzi zbyt łagodnie gotowa człowieka zbyć, jeśli zbyt ostro – napisze „spadaj!”. Wystarczy, że wymieszamy i znajdziemy proporcje w byciu łagodnym i ostrym i dziewczyna jest już nasza. Początkowo nie odpowiadała, ale nie znam kobiety, która będąc w takiej sytuacji jak Małgorzata by pozostała głucha na wołanie o miłość. - A w jakiej sytuacji była Małgorzata? - Typowej. Już niekochany mąż, dziecko, codzienność, beznadzieja. - Jak postępuje się z takimi kobietami? - Na tyle pewnie, by wiedziała, że ma po drugiej stronie faceta z krwi i kości, a nie rozchwianą melepetę i na tyle łagodnie, by czuła się przy nim spokojna i bezpieczna. Ale wszystko – także strategia krzywych nawijek zależy od klasy dziewczyny. Małgorzata uwielbiała dobre wino, poezję, Mozarta. Nic prostszego tylko jej tego dostarczać przy jednoczesnym budowaniu własnego wizerunku. - Nie rozumiem. - To proste. Kobieta nie kupuje faceta jako takiego tylko jego historię. Mnie najlepiej wychodziła strategia „na pokrzywdzonego”. - Powiedz naszym widzom, Andrzeju, na czym polega ta strategia? - Wyobraź sobie, że - na przykład - jesteś kimś ważnym i mówisz komuś, że straciłeś pracę. Żałuje Cię, pragnie przytulić, pocieszyć, uspokoić. Jeszcze lepiej to działa, kiedy w odpowiednim momencie sięgniesz po „kłopoty małżeńskie”. Masz takie problemy, a tu własna żona Cię już nie kocha, jesteś pozostawiony sam sobie, nawet nie śpicie ze sobą. W kobiecie odzywa się instynkt matczyny, zaczyna Cię żałować, chce ulżyć Ci w biedzie, pomóc w kłopotach i tu ją masz. - Co to znaczy, ze „ją masz”? - Możesz wszystko. Przede wszystkim wzmacniasz przekaz spotkaniem, jednym, drugim, nie wstydzisz się smutku (w ostateczności łez)… - Ale przecież tego nie można ciągnąć w nieskończoność. - Z każdym spotkaniem jest eskalacja żądań. Próbujesz ją, eksperymentujesz do jakiego momentu możesz sobie pozwolić. A jeśli na dużo pozwala wykorzystujesz to, oczywiście z miną zbolałego triumfującego samca. Kiedy mężczyzny, zdobędziesz a nie możesz ponawiać, albo odejść (najczęściej do innej)… - A jeśli nie wytrzyma prób? - Małgorzata była kobietą zmienną i niełatwą. I prób nie wytrzymała. W ostateczności powiedziała „Żegnam Pana”. - To musiało być straszne! - Nie, bo wtedy wiedziałem, że niewiele z tego wyniknie, czyli tak jak gdyby sama zerwała a jednak to ja pozwoliłem, by jej się to udało. Sądzi też, że ma przewagę, ale to ja kontroluję sytuację. - Jak to, znowu nie rozumiem. - Kobieta oczekuje od mężczyzny, by ten starał się o nią nawet po pożegnaniu. Oczekuje, że ten nie pogodzi się ze stratą tej, której miłość wyznawał. Nawet jeśli powiedziała „won!!” to liczy, że tzw. siła miłości pozwoli pokonać mu słowa - chce udowodnienia słów poprzednich. Kiedy tego nie dostanie jest albo smutna i płacze, albo jest zła. Jeśli mamy do czynienia z tym pierwszym przypadkiem to wystarczy, że do niej zadzwonię w tej chwili i już będzie na mnie czekała. Nie dzwonię, kiedy wiem, że sam nie chcę tego ciągnąć. - A jeśli istotnie to ona jest na ciebie zła i ma ciebie dość? - To i tak nic nie tracę. Odłoży słuchawkę i będę miał pewność, że mogę ją skreślić. - Czy mógłbyś nam, wszystkim tutaj udowodnić to, co mówiłeś. - Oczywiście. (wyciąga telefon, wystukuje numer). Małgosiu, przepraszam, wybacz mi, miałem ostatnio dużo pracy – mówiłem ci, dostałem nową pracę. Co do naszego ostatniego spotkania to przyznaję, zachowałem się jak ostatni… przyrzekam, poprawię się (chwila ciszy)… nie możesz rozmawiać, bo mąż w pobliżu? To jutro w Ti amo, o 19, dobrze, będę i wszystko ci wytłumaczę… nie chcę cię tracić mimo wszystko. Kocham Cię. (wyłącza telefon) (do Prowadzącego) - i załatwione… - Proszę Państwa, oto Mistrz, oto jego sztuka, wielkie oklaski dla Andrzeja! 16 listopada 2007 Dwie tęcze... Dwie tęcze, co za zjawisko! Szedłem wzdłuż ulicy i patrzyłem oczarowany tym widokiem. Jeszcze dużo czasu, mam być punktualny więc będę... czekanie pod klatką, nie szkodzi, wiele razy czekałem, gdyby zliczyć ten cały czas wyszedłby może miesiąc życia... miesiąc czekania... dwudziesta... naciskam dzwonek... Jakiż ja jestem spięty, najchętniej wziąłbym tę poduszkę, położył ją sobie na kolanach i tak siedział przez cały czas w pozycji zamkniętej... jest piękna, dawno jej nie widziałem, dwa, trzy tygodnie, zmieniła się, a może to tylko złudne wrażenie oparte na tym, że jestem u niej w domu... gdyby ona była w moim pewnie też wydawałbym się jej inny... filozofia -zamiast myśleć o niej znowu myślę o sobie... Lubię z nią rozmawiać, ma w sobie coś uroczego, takiego przyciągającego, magicznego, błysk w oczach, czar sylwetki, nie wiem... otwartość, mój segment, chciałoby się powiedzieć, może tak... Zrobiło się ciemno, nie zauważyliśmy tego, blask świec rozświetlił mały pokój, tak ciepło się zrobiło, tak przytulnie... posłusznie usiadła podałem, przy mnie... „widzisz, „pokaż linia dłoń”, miłości jest postrzępiona i rozwidla się w pewnym momencie”, tak, jakby mnie znała, jakby wszystko o mnie wiedziała... wziąłem w rewanżu jej rękę i patrząc jej w oczy zacząłem głaskać wewnętrzną stronę dłoni... lubię dotykać kobiece dłonie... poczułem, że chcę ją przytulić... zbliżyłem się i delikatnie objąłem, poczułem zapach jej włosów, brzoskwiniowy... pocałowałem w szyję zaraz za uchem „przepraszam, obiecałem sobie, że to zrobię”... poczułem gładkość jej policzków, pragnienie ich dotknięcia ustami, nieokiełznaną chęć poznania dotyku jej skóry... nie wiedziałem, czy mnie odepchnie, czy przyzwoli na taką zuchwałość, pragnienie... przymknąłem oczy, musnąłem jej wargi, jeszcze raz, pocałowałem delikatnie, odwzajemniła pocałunek, cudowne uczucie, kiedy ktoś poddaje się tobie bez reszty i kiedy można zapomnieć... Pocałunki, takie jakie uwielbiam, powolne, pochłaniające czas, energetyczne, poruszające całe ciało i duszę dogłębnie, wspaniale... Przerwałem na chwilę, opadłem na podłogę i sięgnąłem po szklankę... usiadła za mną i zaczęła masować mi kark i ramiona, co za uczucie, ciarki przechodziły mi po całym cele, odpięła guziki mojej koszuli i ręką zaczęła gładzić mój tors... odwróciłem się i usiadłem koło niej, nowy pocałunek... Oddech jej stał się szybszy, słyszałem to przy każdym muśnięciu szyi i uszu, moje ręce zatopiły się w jej włosach... czułem, że mnie pragnie... Osunęliśmy się na kanapę... przycisnąłem ją, a ona objęła mnie udami... pocałunki stały się gwałtowniejsze, a my coraz bardziej w nich zapamiętani... na moment wstałem, zrzuciłem koszulę, a ona pozwoliła mi odsłonić czarny, koronkowy biustonosz... odsłoniłem jej piersi, boskie... oparłem się na nich i zacząłem całować, znowu delikatnie, obserwując jej reakcję na każdy mój ruch opuszkami palców, które poznawały jej ciało... zdjąłem... przylgnąłem do niej, pragnąc poczuć jej ciepło, żar z niej się wydobywający, nasze usta znowu się spotkały, niecierpliwe siebie... „Nie wiem, czy powinnam”... „nie powinnaś” odpowiedziałem... leżeliśmy tak przez moment, w zamyśleniu, aż nagle przesunęła się w moją stronę a jej pocałunki stały się gwałtowne i zaborcze... przesunąłem swą rękę niżej i zacząłem ją pieścić... stała się jeszcze bardziej porywcza i zdecydowana... wsunęła mi rękę w spodnie i dotknęła mnie... mocno masując doprowadzała mnie do euforii... w porywie żądzy ściągnąłem jej szybko dżinsy i zrzuciłem swoje spodnie... dopiero wtedy mogłem się znowu uspokoić... Leżała rozpalona w bieliźnie, a ja rozchyliłem jej uda i ustami dotarłem do niej samej, język jakby uspokojony dotykał jej wrażliwych miejsc, palce torowały drogę, znowu spokojnie, cicho, delikatnie... „chodź do mnie” wyszeptała, a ja posłusznie wykonałem jej rozkaz, wsuwając się jednocześnie w nią... jakże była gorąca, jakże rozpalona, nasze ruchy stawały się coraz szybsze, ścisnęła mnie mocno udami i zaczęła unosić biodra ze mną w środku, coraz szybciej, gwałtowniej... jeszcze Wbiła mi paznokcie w bok, całe jej ciało wyprężyło się gwałtownie i opadło, była w niebie... Odpoczywała... a ja znowu wolno poruszałem się w niej... z każdym ruchem z jej ust słychać było cichutki jęk i słowo „jeszcze...”... jakże mi było wspaniale w tej chwili... Zszedłem na podłogę, a ona usiadła na mnie, jej ruchy znowu stały się szybkie, a ja czułem jak jej dobrze... „jaki ty jesteś mokry....” ... opadła z sił... Wsparła się na kanapie, a ja wsunąłem się znowu w nią, tym razem gwałtownie, głęboko... poruszałem się w niej i patrzyłem na jej twarz, na której odbijały się promienie palących się świec... odpływała w niebyt z każdym moim ruchem... Była przeszczęśliwa, zmęczona... zaprosiła mnie pod prysznic, tym razem na przemian z wodą gładziłem jej delikatną skórę, piersi, całowałem usta... jakże ona pachniała... Wróciliśmy nadzy na kanapę... woda na nas jeszcze nie wyschła, a już przytulała się do mnie i chciała mnie w sobie poczuć raz jeszcze... odwróciłem ją, ręką wyczuwałem jej kształty, podziwiałem doskonałość formy... kiedy wszedłem w nią ponownie jęknęła... po kilku minutach szalonej, gwałtownej miłości eksplodowałem i rozlałem się na jej plecach... dziękując jej rozmasowałem ją mym balsamem... wcierając go jej w plecy... delikatnymi, choć zdecydowanymi pociągnięciami rąk... Odpoczywaliśmy, ona z przymkniętymi oczami, a ja całując jej stopy, palec po palcu... rozmawialiśmy... już nie pamiętam o czym... Wracałem do domu oszołomiony tym, co się stało, ciemna noc, gwiazdy, a ja rozpamiętywałem jeden z najwspanialszych wieczorów w mym życiu... Następnego dnia dostałem maila: „Ciągle jeszcze wspominam Twój pierwszy pocałunek, taki delikatny i niepewny, dotyk Twoich dłoni i Twoje czułe słowa Bardzo cieszę się że byłam z Tobą, było naprawdę bosko i będą to dla mnie niezapomniane przeżycia. Ale nadal wspomnienie to jest dla mnie jak sen. Chcę zawsze być tak dotykana jak wczoraj!!!!!!!” Dla takich chwil warto żyć. 20 listopada 2007 O czym powinno być na męskim blogu... Ale, k..., zabalowałem parę dni temu, głowa mnie nap... jeszcze dzisiaj. Poszedłem sobie niegrzecznie do knajpy z kumplem. Niby pogadać, a właściwie na podryw - jak to zwykle robię w piątkowy wieczór. Sam już jestem na tym świecie, k..., więc należy mi się trochę rozrywek, nie? Dzieciaki odchowane, żona już nie żona, więc mogę się gibać na boczki jak chcę, z kim chcę i kiedy chcę... Siedzę więc z tym kumplem, gadamy o pierdołach, a tu wchodzą dwie takie, uch, że tylko schrupać na miękko w sosiku własnym. No nic, gadamy niby, a cały czas filujemy w ich stronę, żeby kontakt złapać, nie? No, udało się – jakże miałoby się nie udać – nie one pierwsze, nie ostatnie. Drina do stolika, uśmiechy, dosiedliśmy się. Szmery-bajery, uśmiechy, frazesy, „jakież ma śliczne usteczka”, „a może pójdziemy się nieco pobujać”... K..., ja się znam na ludziach, od razu wiem, czy lachon jest skłonny iść w tango, czy nie. Czasem najtrudniej jest odczepić od siebie panienki, bo jedna boi się o cnotę drugiej i odwrotnie. No ale ma się te swoje sposoby. Jak panienka skłonna do tańca to i z innymi rzeczami nie jest na bakier a i alkohol zmiękcza. Ja sobie wziąłem blondynkę, kolega rudawą. Balety na parkiecie przez godzinkę, dwie, a potem trzeba coś zrobić... Brzydki nie jestem, nawijkę mam, pieniędzy na taksówkę nie żałuję. Taka od razu widzi o co chodzi i albo się zgadza, albo idzie pod pierzynę mamusi. Na szczęście nie wybieram małolat, tylko takie, które same szukają towarzystwa w tę zimną listopadową noc. A o takie nie jest trudno, tylko trzeba mieć odpowiednie nastawienie. Żadnych bzdur o miłości, tylko jedno... jakby szukała miłości to poderwałaby kolegę z biura a nie szła do knajpy i dała się wyciągać na balety. Zdecydowanie najbardziej lubię moment kiedy zostaje się już tylko we dwoje. Kolega odciągnął swoją zdobycz, ja dałem się odciągnąć swojej i już... alkohol w żyłach zaczyna działać, tamy puszczają, czyściutka namiętność wzrasta. Pić to trzeba „umić”... panienki pić nie umieją, czasem już w taksówce nie może wytrzymać i obmacuje mnie i całuje - lubię takie. Czasem winda (na szczęście jest na tyle późno, że nikogo się nie spotyka, bo byłoby ciekawie). Częściej wybieram jej mieszkanie, bo bezpieczniej i nie trzeba szybko kończyć, by ją jeszcze odwieźć do domu (szlachectwo, k..., zobowiązuje)... Lubię takie porywy, kiedy rozochocona panienka wyciska ze mnie wszystkie soki. Jęczy, kwiczy, krzyczy, chce jedną pozycję za drugą, jakby w jedną noc chciała przerobić całą Kamasutrę. Chociaż kiedyś bywało lepiej to teraz też nie narzekam, a przede wszystkim one nie narzekają... Mieszkanie puste, więc można spać do rana, żeby potem stlenić się ze sakramentalnym „zdzwonimy się”... Nie dzwonimy, chyba, że znowu mamy ochotę na małe rypanko... ale takich przypadków to miałem może dwa. I nie było już tak fajnie, bo panienka zaczęła mówić o jakimś chorym związku albo mieć pretensje, że za szybko chcę skończyć u niej w domu, a ona by chciała mnie poznać. Za pierwszym razem wystarczyło jej kilka drinów, a teraz chce gadać? Po co? Zwykle więc spokojnie rozchodzimy się do swoich legowisk i zaznaczamy w swych czarnych zeszytach jak było... Szczerze mówiąc nie obchodzi mnie jak jestem oceniany - mnie zawsze udawało się zrobić to, po co poszedłem, a nie zauważyłem, by panienka też cierpiała przesadnie z powodu mojego najścia. Jak ja oceniam? Twarz panienek na raz się nie pamięta, pamięta się tylko okoliczności – tu winda, tu kanapa, tu samochód, tu ubikacja. Dobra, k..., dość pierniczenia... dzisiaj znowu wybieram się na małe rypanko. Tym razem mam ochotę na tylne siedzenie samochodu. Zwykle wożę dziewczynki za osiedle Norwida na Wyczerpach - nad Wartę lub do pobliskiego lasku, bo cicho, spokojnie, mogę śmiało zrobić swoje aż resory ponadwyrężam... potem odwożę i wszyscy są zadowoleni... Dzisiaj będzie szatynka... Pojutrze opiszę jak było – w końcu po to ten blog prowadzę, nie?... 22 listopada 2007 A przyszłość?... Kilka tygodni temu po południu odebrałem telefon. Numer nieznany, ale w słuchawce odezwał się głos, który znany mi był i to dobrze. Z Iwoną nigdy nic wielkiego mnie nie łączyło, kilka spotkań, parę „życiowych” rad. Zawsze śmieszyło mnie jej zdanie, że nigdy się z nikim nie zwiąże, bo wszyscy faceci są tak samo beznadziejni. Spokojnie wysłuchiwałem wizji jak to świetnie będzie żyć samej sobie i bez nikogo. Odwiedziłem ją też raz w Blachowni, gdzie mieszkała. Ucieszyłem się słysząc jej głos, chociaż jednocześnie zdziwiłem, bo nie kontaktowaliśmy się ze sobą od przeszło dwóch lat. Życie, zwyczajne życie i rozstaje dróg. Ona poszła swoją drogą, ja swoją, przyjaźnie, naturalnie bez wielkich słów i pożegnań - normalka. O dużo bardziej się zdziwiłem kiedy usłyszałem po co do mnie dzwoni? - Wiesz, Sławku, jestem teraz w poważnym związku – zaczęła - Gratuluję! – przerwałem zadowolony z takiej informacji. Ja nie uważam się za osobę pazerną na innych i cieszę przeważnie się z cudzego szczęścia i stabilizacji uczuciowej. - Chodzi o to, że mój chłopak dowiedział się o nas. Zakrztusiłem się słysząc te słowa, bo „nas” nie było. Było kilka spotkań, były rozmowy, było przyjemnie, ale trudno o tym powiedzieć „my” - Czego się dowiedział? - No wiesz. Nie wiedziałem, ale... - I on chce przyjść do Ciebie do pracy, by wyjaśnić tę sprawę - Słucham? - No przyjść, słuchaj - chodzi o to, byś mu powiedział dokładnie to, co Tobie teraz przekażę. I zaczęła wymieniać tematy naszych „spotkań”, które przekazała chłopakowi. - Dobrze, Iwonko, ale Ty nie sądzisz, że powinienem go potraktować nieco ostrzej? Ile on ma lat, że jakakolwiek przeszłość dziewczyny ma dla niego znaczenie? - Sławku, ja przyjdę do Ciebie jeszcze jutro, by Ci to wytłumaczyć. - Dobrze, no zrobię tak jak chcesz. To do jutra. Przez cały wieczór „chodziła” mi ona po głowie, bo byłem tak zszokowany... układałem sobie w głowie rozmowę z jej facetem, by go wgnieść w podłogę, bo nie trawię takich gości. Nie znoszę organicznie debli, którzy są tak zakompleksieni, że swej dziewczynie nie dają grama swobody i wymagają od nich totalnego posłuszeństwa. Trzeba być idiotą, by nie wiedzieć, że każdy człowiek potrzebuje wolności i zrobi wszystko, żeby tę wolność mieć. Jak nie teraz (zaślepiony) to za jakiś czas, kiedy czyste uczucie ustąpi miejsca codzienności. Tylko czekać. Następnego dnia istotnie przyszła uzgodnić jeszcze ewentualne zeznania. Przy okazji dowiedziałem się, że z „męskich” numerów telefonu to u siebie może mieć tylko ojca. Jeśli są inne to musi się z nich spowiadać. Komórka jest przeglądana, mail czasami również, nie może się spotkać z nikim. I pomyśleć, że wiem więcej o niej niż jej facet, bo to mnie powiedziała o rzeczach, którymi przed nim się nie pochwali. Jej to bardzo przeszkadza, ale go kocha. Zmienić go nie zmieni, a rozmawiają o pierdołach - kwiatkach, motylkach w brzuszkach, ale nie o przyszłości. Kobieta uzależniona, zaślepiona, ale uważająca się za szczęśliwą. Koniec, kropka. A ja po tej całej sprawie tak sobie myślę: Jak to będzie z nimi za pięć lat? A dokładniej – kiedy ona nie wytrzyma? 24 listopada 2007 Moje życie jest tak proste jak piosenka ta... „Moje życie jest tak proste jak piosenka ta Rano wstaję, doję krowy, potem idę spać A gdy wstanę, włożę buty jakiś obiad zjem, Drugi raz wydoję krowy i znów kładę się” (Dyszcz - Dyskoteka Szarego Człowieka) Czy życie jako takie nie przypomina nieco tej piosenki. Szereg powtarzalnych codziennie czynności. 6.45 – budzik, mycie, ubranie, śniadanie, 7.15 – odpalenie i jazda do pracy, 7.30 – praca i kawa... 15.30 powrót i obiad, 17 – „Teleexpress”, wieczór, książka lub telewizja, czasem wyjście do znajomych lub rodziny, rzadziej do kina. Niekiedy załatwiamy sobie jogę, salsę, siłownię czy basen raz lub dwa razy w tygodniu. Wieczorem odpoczynek, komputer, telewizor i spać. Życie jest nudne. I teraz wyobraźmy sobie, że mamy to dwa czy trzy razy w tygodniu opisywać. Po trzech miesiącach zdajemy sobie sprawę, że nasze życie jest nudne jak flaki z olejem. Po pół roku czujemy pustkę w głowie, bo wszystko już zostało przez nas napisane, przetrawione, przeanalizowane. Po roku zapisujemy się na kurs szydełkowania, by o nim napisać... Gdybym cały czas pisał o sobie to zapewne nie dotrwałbym do drugiego roku, bo ileż można deliberować o drodze do pracy, zakorkowanych ulicach, pani Jadzi z księgowości. Jeśli ma się jeszcze dzieci to wiadomo – o dzieciach można tomy wspomnień napisać, a każde wspomnienie głupsze, choć ważne. A to, że Natalka – koleżanka Karoliny – używa brzydkich wyrazów i zły daje przykład naszej jakże niewinnej pociesze. Tu znowu nasza druga przypadłość strzeliła dwie bramki, ale trener-tyran nie chce dziecka wystawić na mecz w Rędzinach. I mu stroju nie dał, bo za krótko chodzi na treningi. Z innej strony można opisać teatrzyk, które dzieci zrobiły z licznych kotów i debiutancki występ misia Izydora przysłanego z Ives Rocher za odpowiednio wysokie zamówienie kosmetyków. Innym razem opiszemy przezabawną historyjkę o tym, jak to nasz chodzący Aniołek zaśmiewa się słysząc teksty ze „Świata według Bundych” oglądając go oczywiście z Tatusiem, kiedy Mamusi nie ma w domu. Ewentualnie opisując zażarte rozwalanie potworów w Duke’u przez starszą latorośl, także w tajemnicy przed rodzicielką. Bo Mamusia nie rozumie, że dziecku też adrenalina jest potrzebna. I tyle się traci, kiedy bloger nie ma dzieci. Jak mamy żonę to można opisywać barwne z nią życie (bez przesady) – a tu wyjście do teatru na Salon Poetycki, do empiku (bo promocja ING Banku Śląskiego) z zahaczeniem o knajpkę Mithos w Alejach, na imprezę rodzinną i tak dalej i tak dalej. Weny starczy na jakiś rok intensywnego pisania. Oczywiście o ile żona nie wścieknie się w którymś momencie, że nie ma prywatnego życia, bo każda sprawa jest wywlekana na bloga. W innych przypadkach zmuszeni jesteśmy opierać się na historiach, opiniach, książkach, artykułach lub własnym widzimisię. A to starcza najwyżej na trzy lata. Po trzech latach w głowie pustka, a człowieczyna myśleć musi o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci, które skutecznie oduczą go pisać, dzięki czemu uwolnią od blogowego uzależnienia. 26 listopada 2007 Świat bez mężczyzn... Za 125 tysięcy lat mają z powierzchni zniknąć mężczyźni doniósł „Dziennik”... Oczywiście – nie dożyjemy do tych czasów i nie dożyje nic co z naszym życiem jest związane – za 125 tysięcy lat być może (a raczej najprawdopodobniej) wcale nie będziemy istnieć jako gatunek, ale można się pozastanawiać. Ciekawe jakby świat wyglądał bez facetów? Nie za tych „kilka” lat, a dzisiaj. Czy byłby lepszy czy jeszcze lepszy? Jedno jest pewne – życie kobiet straciłoby sens. Po co żyć, kiedy całość podporządkowana jest karierze i napychaniu brzucha? Przecież sens istnienia to przede wszystkim rywalizacja o coś, o kogoś, to zostawienie czegoś po sobie pokoleniom następnym. Od wieków kobieta była dla mężczyzny (i odwrotnie) siłą napędową – taka głupia miłość powodowała powstawanie dzieł, obrazów, rzeźb, poezji, literatury. Ileż kobiet było muzami? Z drugiej strony ta rywalizacja prowadziła często do wojen, zbrodni... te były domeną mężczyzn, ale pamiętajmy, ze rola kobiety jeszcze sto lat temu była raczej służalcza... Już Margaret Thatcher w latach osiemdziesiątych nie bała się ostrej rywalizacji o Falklandy/Malwiny z Argentyną i wysyłała żołnierzy brytyjskich na wojnę. Podobnie Benzazir Bhutto w Pakistanie (kraj islamski!) czy Indira Gandhi nie cofały się przed rządami silnej ręki... I teraz wyobraźmy sobie, że nie ma tej płciowej rywalizacji... Błędem jest sądzić, że kobiety zbiorą się w grupie i będą się cieszyć, i tworzyć wspólne, zgodne rządy, i nie będzie wojen, i nie będzie przemocy – człowiek jest zwierzęciem (przeważnie rozumnym), więc ZAWSZE będzie dążył do dominacji. Kobiety godzą się między sobą to tylko PRZECIW komuś... Kobiety z jednej nieistotnej informacji potrafią wysnuć miliardy wniosków, są pamiętliwe, ale i naiwne w swym postrzeganiu świata. Prawda jest taka, że żadna ze stron bez drugiej nie ma powodu istnieć. Kobiety malują się dla mężczyzn, ubierają się, by czuć się atrakcyjnymi dla mężczyzn. Robią kariery, by udowodnić coś mężczyznom. Potrafią być „siłaczkami” na złość mężczyznom. Będą wychowywać swe dziecko same, nie oczekując niczyjej pomocy, by móc potem rozpaczliwie wykrzyczeć „Potrafię żyć bez faceta!”. W rzeczywistości będzie to tylko krzyk upartej oślicy, która nie potrafiła wywalczyć sobie z związku kompromisu (obustronnego), a teraz chce udowodnić INNYM, że jest silna i „wartościowa”. Udowodnić innym, bo sama czuje, że ta sytuacja nie jest normalna i w gruncie rzeczy to wolałaby mieć kogoś przy sobie, ale chora duma jej na to nie pozwala. Faceci robią to samo – niemal wszystko co z nami związane podporządkowane zostało kobietom. Ubiór, styl, atrakcyjność, komunikacja, rzeczy materialne, kariera... Po co się męczymy po dziesięć godzin w pracy jak nie po to, by mieć kobiety (stałe lub na raz)? Czy chcemy napychać swe brzuszyska i pić piwo całe życie oglądając mecze w telewizji? Nie, bez przesady – ktoś może widzieć w takim życiu większy sens, ale w istocie to ... Człowiek nie jest stworzony, by mieć – on jest stworzony, by być. Kupujemy Lexusa, by pokazać naszą „pozycję” innym – kobietom i konkurentom do ich...! W rzeczywistości, bez rywalizacji o kobiety życie mężczyzn pozbawione by było pięknego pierwiastka, sensu... A bez rywalizacji o mężczyzn kobiety przestałyby być kobietami. Powielałyby tylko wpojone schematy stając się babochłopami dążąc nieświadomie do ról wyuczonych przez naturę. Ról, w których jedna strona jest męska, druga żeńska. Dość powiedzieć, ze nawet w związkach lesbijskich nie ma dwóch ról kobiecych, jedna jest „mężem”, druga „żoną”... Jesteśmy na siebie skazani i jeśli miałbym mieć jakieś życzenie to chciałbym, by było to dożywocie... 28 listopada 2007 Dzień z życia samotnego z dziećmi... 7.00 - pobudka, mycie, budzenie dziecka 7.15. - dziecko się ubiera i trzeba przypilnować, by zjadło śniadanie 7.30 - dziecko marudzi, że go gardło boli, mierzymy gorączką. Na szczęście wszystko w porządku. 7.45 - śnieg na dworze, samochód niby garażowany, ale nie chce zapalić. Przebijanie się przez nieodśnieżone ulice przedmieść – na szczęście krótkie. 7.50 - wybór bułki – a czas mija i mija... 7.58 – dziecko samo nie wyskoczyć do szkoły, kilka ostrych słów pomaga, w ostateczności trzeba je przekupić czymś co kupi mu się w przyszłości. Gdyby nie było w humorze to trzeba szukać miejsca parkingowego, a przy szkole nie ma szans. 8.05. – z powrotem w domu. Dzisiaj na szczęście mam wolne. Ja nie zazdroszczę tym, którzy pracują całymi dniami. 8.15 – można sprawdzić wiadomości w sieci. Piętnaście minut, bo zaraz wstaje drugie dziecko i trzeba go ubrać, wysłać do lodówki. 8.30 – nie ma masła, trzeba pójść do sklepu po raz drugi lub wysłać dziecko. Ciągle pada, więc idę sam. 8.40 – w końcu śniadanie, ale przedtem trzeba napalić w piecu 9.00 – dziecko domaga się godzinnego dostępu do komputera. Ulegam. Czas poza komputerem zajmuje sprzątnięcie kuchni i chwila przy gazecie lub telewizorze. 10.00 – sprawdzić czy dziecko ma odrobione lekcje i jest na pewno przygotowany do szkoły, pogonić w razie czego. Trochę czasu dla siebie - komputer. 11.30 - wyjazd do szkoły, na szczęście przestało padać. 12.00 – czekanie w szkole na pierwsze dziecko. Idę na większe zakupy. 12.50 – powrót do domu. Szykuję dla mnie obiad. Pierogi – dzieci mają obiad w szkole. Trzeba też odśnieżyć chodnik i 70 metrów kostki. Dziecko pomaga. 13.30 – telefon z pracy, muszę się zjawić. Mówię, że będę za pół godziny. Ubieram dziecko i wiozę do mamy. 15.00 – powrót do mamy po dziecko. Chwilę siedzimy i rozmawiamy. W drodze powrotnej do domu zabieram starsze. 15.30 – spokój. Zajmują się swoimi sprawami, odrabiają lekcje i bawią się. 17.00 – wyjazd na trening piłkarski dla starszego (na Orkana) i kółko plastyczne młodszej (w MDK na Ostatnim Groszu) . 17.30 – mam godzinę wolnego. Wyskoczę do Makro (po drodze) rozejrzeć się za prezentami i kupić ciastka na Andrzejki (jestem w trójce klasowej) 19.00 – powrót do domu. Trzeba znów rozpalać w piecu. Dzieci ciągną na sanki - obiecałem. Na górkę na wiadukcie przy przystanku jest dziesięć minut drogi. Fajna zabawa! 20.30 – dzieci się myją i idą spać. Jeszcze 15 minut głośnego czytania młodszej i mały turniej w piłkarzyki ze starszym. 21.30 – zasypiają. Mam czas na wyprasowanie ubranek na jutro do szkoły przy jakimkolwiek filmie. 23.30 – myję się, idę spać. *** Jeśli mamy jedno dziecko lub pracujemy (8 godzin dziennie) to obowiązki zmniejszają się o jedną trzecią. W przypadku pracy skutkuje to gorszym kontaktem z dzieckiem. Jeśli mamy oddaną babcię obowiązków jest mniej o połowę. Jeśli jesteśmy sami to musimy sobie z tym wszystkim radzić... sami. 30 listopada 2007 Ludzie się zmieniają, ale nie pan, doktorze Mengele... - No cześć, kopę lat, ile to? - Trzy, czas szybko mija, nieważne. - No to czego się napijesz? - Weź dwa razy „Oslo” – potem moja kolej. - Ok.. No to co się zmieniło przez te lata, chłopie? Bo ja ciągle zaobrączkowany, dzieciaki rosną, do szkół poszły. Ech, fajnie jest. - Nieźle, a ja ostatnio mam taką jedną - chyba już na stałe. Moja była studentka. - No proszę, a mówią, że to plotki, ze gdzie jak gdzie ale na uczelni zawsze. - No, nie da się ukryć - to nie są plotki, przynajmniej w moim przypadku. Zresztą warto było - jest tych parę lat młodsza, pełna życia i energii, mieszkamy razem. Myślimy o ślubie... - Ty i ślub, kurde, ludzie się zmieniają. - Zmienić się nie zmieniłem. Jestem taki sam tylko nie chce mi się już bujać. Przeżyłem wszystko. I ślub i rozwód i liczne romanse. Parędziesiąt kochanek. - Zaglądasz w „czarny zeszyt” i widzisz pustkę. - Co? - Nic, przeczytałem o tym „czarnym zeszycie” na blogu. - Ty blogi czytasz? No no, nie znałem cię od tej strony - A jest taki jeden, na który czasami zaglądam. Taki niedorobiony lowelas go prowadzi, ale niektóre teksty ma dobre. I napisał kiedyś o takim „czarnym zeszycie”, gdzie notuje i ocenia się swoje kochanki. - A wiesz, z tymi kochankami to ciekawa rzecz. - Tak? - No weź, kilka dni temu zalogowałem się na naszej-klasie. Od czego zacząć? Od kochanek. Niektórych nazwisk wcale nie znałem, ale kilkanaście się uzbierało. I tak szukam, aż trafiłem na Monikę - To nie z nią bujałeś się te trzy lata temu? - Dokładnie! I wiesz, patrzę na zdjęcia – nie zmieniła się bardzo. Widzę, że ma stronę ze zdjęciami więc wchodzą, a tam szok. Ma drugie dziecko! - A co w tym dziwnego? Rozśmieszyło mnie to – i ta strona z mężem ukochanym i to drugie dziecko. - Dziwne rzeczy cię śmieszą. Bo ja znałem Monikę. Pamiętam jak dziś jak mówiła, że jej mąż to niedorajda, a na drugie dziecko NA PEWNO NIGDY się nie zdecyduje. - A nie sądzisz, że kochanki zwykle mówią o swych mężach jak najgorzej? A dziecko mogło wynikać z wpadki? - Jasne. Ale zrozum mnie – panienka tu pokazuje szczęśliwą rodzinę, przytula dziecko, paraduje z wózkiem, a ja sobie przypominam w tym momencie, jak mnie zaprosiła do swojego mieszkania i jak robiła mi dobrze, kiedy mąż był w delegacji, a dziecko za ścianą. - Wiesz, ludzie się zmieniają... - ...ale nie pan, doktorze Mengele - Dlaczego nie chcesz uznać, że ona po tobie nie może być szczęśliwa z mężem? Jak się w ogóle rozstaliście? - Mnie nic do jej szczęścia. Jak? Mąż się dowiedział - banał, a ona wybrała rodzinę - normalka - Czy ty aby nie myślisz o niej tak, bo tak wybrała? Szczerze? Wiedziałem, ze wybierze rodzinę i byłem na to przygotowany. Ale dla mnie dzisiaj to ona jest „starą krową”, która nie potrafiła wyjść z twarzą z sytuacji. Bo w takiej sytuacji daje się buzi-buzi i „żegnaj”. Każdy w miarę rozsądny człowiek tak robi, a nie rzuca się z pazurami na kochanka. „Stara krowa”... - Takie słowa? No... a jednak jej szukałeś ? Nie myl dwóch systemów walutowych. Jak mówiłeś? „Czarny zeszyt” - a w łóżku była dobra. Poza tym mnie nie obchodzi czy ona jest szczęśliwa, zadowolona z życia, rodziny... niech będzie. Ja odbieram jednak to wszystko (zdjęcia, uśmiechy, dziecko) jako ironię życia i stąd mój śmiech. Jeśli panienka kwiczy z zadowolenia z tobą w środku - w swoim mieszkaniu, pcha ci się do łóżka, powtarza „kocham cię”, domaga się maili, smsów, telefonów, mówi „mój mąż to impotent i kretyn” i „nigdy więcej dziecka, bo nie chcę być całe życie kuchtą”, a potem widzisz ją z dzieckiem, w ramionach męża na Krupówkach to ogarnia cię pusty śmiech. I myślisz – „K..., jak to dobrze, że to nie moja kobieta”... - Ludzie się zmieniają, może zrozumiała, że najlepiej jej z mężem i bardzo kocha to dziecko, a wszelkie słowa, które ci mówiła to była gra. Ty chcesz się ustatkować, ona też chce spokoju i stabilizacji, może to o to chodzi... - Może... a może nic się nie zmieniło. Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Zamów to drugie piwo... 03 grudnia 2007 Wołanie przez ciszę... Nie o uśmiech mi chodzi Bo się śmiałaś nie raz Ale o to co kiedyś utworzyło sie w nas Coś co przyszło tak szybko I przeszło jak wiatr Czego właśnie najbardziej mi brak Przychodziłem co wieczór Posłuchać Twych płyt O miłości w ogóle nie mówiliśmy nic Wyjechałaś tak nagle Cichutko, jak mysz Zostawiłaś swój adres i list ref.: W taką ciszę wszystkie gwiazdy na niebie wyliczę Ciebie wołam, ale cisza i pustka dookoła Jesteś moim aniołem Miłością bez dna Jesteś moją boginią Którą widzę co dnia Jakże długo mam czekać? Jak prosić Cię mam? Każesz trwać w niepewności Więc trwam! ref.: W taką ... Choć dostaję Twe listy I zdjęć parę mam Żyję jak grzeszny anioł W tłumie ludzi, lecz sam Jeszcze tli się nadzieja, Że spotkamy się znów Do księżyca się śmiejąc Przywołuję Cię Wróć! ref.: W taką ,,, *** Miałem tę piosenkę wstawić miesiąc temu, ale wtedy... To głupia piosenka, naiwna, kiczowata. Tekst banalny, wykonanie wzruszające, ale takie słodziutkie i nastoletnie. Nigdy za Universe nie przepadałem, parodiowałem wręcz ich piosenki i głos Mirka Breguły. To wszystko nieważne. Do końca życia pamiętać będę bowiem własne wykonanie tej piosenki. To było dziewiętnaście lat temu na niewykończonym piętrze domu na ulicy Gersona. Tam, w małym pokoiku, dwa razy w tygodniu zbieraliśmy się z chłopakami. I właśnie tego wiosennego dnia, kiedy po „napoju energetyzującym” Zefirek, kilku sztachach (nielicznych w życiu) papierosa o tej samej mentolowej nazwie stanąłem przy mikrofonie i zaśpiewałem właśnie tę piosenkę... Tu nawet nie chodziło o dykcję, przebijanie się przez wadę wymowy, głos czy melodię, ale o nastrój. Kolorofony, kilka słuchających osób i przyćmione światła. To była najpiękniej i najbardziej emocjonalnie wykonana przeze mnie piosenka. Cóż chcieć więcej, by pamiętać... 05 grudnia 2007 O co Ci chodzi?... Zmieniłaś się. Kiedyś nie przeszkadzało Ci, że gram w gry komputerowe, rzucam skarpetki pod łóżko czy przekładam na później nieważne dla mnie rzeczy. Kiedyś mogłaś czekać na mnie dwie godziny, a teraz zaczynasz się wściekać, że o pięć minut się spóźniłem lub nie wychodzę po Ciebie na peron kiedy przyjeżdżasz tylko siedzę w samochodzie. A nie wychodzę, bo zimno - w samochodzie włączę ogrzewanie i czekam spokojnie, a kiedy przyjdziesz to nie muszę przecież wstawać i Ci otwierać drzwi – sama sobie przecież poradzisz – jesteś silna i niezależna. Nigdy ode mnie nie wymagałaś tego, by z Tobą gdzieś chodzić. Dlaczego nagle teraz tego chcesz? Przecież nie lubisz tłumów. Wolałaś zawsze zostać w domu, gdzie jest przytulnie i nie trzeba za nic dodatkowo płacić. Uwielbiałaś te nasze miłe spotkanka w Twoim pokoju, a potem w naszym wspólnym mieszkaniu. Teraz ni stąd, ni zowąd mówisz o jakichś wyjazdach czy imprezach. Ja byłem przecież ostatnio na imprezie mojej klasy – nie zabraniam Ci też chodzić na takie imprezy, więc jeśli masz ochotę to też idź sama – ja bym się czuł trochę głupio patrząc na Twoje koleżanki i kolegów, których nie znam i pewnie nigdy więcej nie zobaczę. Szkoda mojego czasu, ale Ty idź – zabaw się. Nie znasz moich kumpli? A po masz ich poznawać? Mam Cię zabierać na mecz do „Oslo” czy małe piwo w „Rue de Foch”? To męskie grono i Ty sama czułabyś się tam na pewno źle. Odpowiada Ci to? Nie rozumiem. Tak sobie spokojnie w domu poczekasz, a ja wrócę i Cię utulę, przecież się nie upijam. Chcesz wychodzić? Może z koleżankami urwij się kiedyś do „Genesis”, wiesz, że nie jestem zazdrosny – jesteś mądrą dziewczyną i wiesz co robisz. Ja nie wiem, kiedyś też tak mnie nie szpiegowałaś – przecież ja Cię nie zdradzam. Po co miałbym to robić? U Ciebie mam ciepło, przyjemnie, a Ty jesteś taka podejrzliwa. Zupełnie niepotrzebnie. Jak mam Cię zdradzić to i tak to zrobię i o tym nie się nigdy. Gdybyś Ty mnie chciała zdradzić to też mi o tym nie mów i będziemy sobie żyli spokojnie w nieświadomości aż wszystko się uspokoi... A może Ty masz kogoś, kto Ci nawkładał do głowy te różne dziwne myśli? Może to on Cię tak ustawił przeciwko mnie, by Ciebie mieć tylko dla siebie? Kiedyś cieszyłaś się z każdej chwili ze mną a teraz masz pretensje o wszystko. Że nie dzwonię, ze nie odzywam się na gg... Kochanie – wiesz przecież - ja pracuję, mam mnóstwo przeróżnych zajęć i też nie chcę Ci przeszkadzać. Wiem, ze się uczysz, ze masz przed sobą ciężkie kolokwia i egzaminy. Po co mam Ci zawracać głowę? Tyle razy Ci powtarzam – nie martw się o mnie, mnie się nic nie może stać - jestem, żyję, pracuję, jestem Ci wierny, bo nie mam ochoty na żadną inną kobietę. Kochanie – dlaczego nie może być tak jak kiedyś? Uśmiechałaś się do mnie, nie przeszkadzało Ci nic zupełnie, kochaliśmy się i wspólnie podejmowaliśmy ważne dla nas decyzje – teraz chcesz mnie zmienić, uformować na nowo. Sama się zmieniłaś i wymagasz ode mnie rzeczy dziwnych – żebym był, dzwonił, zabierał Cię do kina i teatru, do pubu... Nie rozumiem co Ci przeszkadza w naszym życiu, nie rozumiem Cię... 08 grudnia 2007 Zakupy to nie rozrywka i nigdy nią nie będą... Zbliża się powoli przedświąteczne zakupowe szaleństwo, świecidełek moc i przebrzydłe uszom (choć nieodmiennie piękne sercu) kolędy, które słychać z każdego głośnika... I zaroją się w dwójnasób galerie handlowe, centra, hiperi super- i te zupełnie małe jak u Pani Joli na Piastowskiej... Czy zakupy są rozrywką? No – jeśli ktoś lubi ścisk, gwar, trzydzieści minut czekania przy kasie, to pewnie tak. Ja nie przepadam. Jakoś nie widzę specjalnej przyjemności w zakupach nawet wtedy, gdy nie mam na głowie przedświątecznych obowiązków i zadziwia mnie nieprzerwanie fakt, ze można spędzić godzinę na przymierzaniu jednej rzeczy. Jak już kiedyś pisałem – ja wchodzę, patrzę, kupuję... Kto jest na zakupach efektywniejszy? Kto kupuje więcej? Kobieta... Co ma facet przeważnie na zakupach – kartkę... Ta kartka dla faceta jest wyznacznikiem co on MA KUPIĆ – on poza tą kartką to najwyżej zgrzewkę browaru lub komplet kluczy nasadowych. Dla kobiety kartka jest wyznacznikiem co MUSI KUPIĆ, a co kupi to już zupełnie inna sprawa... Dlaczego kiedy idę sam to w pół godziny potrafię kupić wszystko, a kiedy z kimś o płci nieco ładniejszej to i trzy razy tyle czasu nie starcza? Jeśli coś jest potrzebne wystarczy przecież ująć to wcześniej na kartce, a nie zastanawiać się przez minut piętnaście czy lepszy do samochodu będzie zapach leśny czy waniliowy? Czy spaghetti ma być jednej czy drugiej firmy? Czy kupić mleko dobrej firmy w promocji czy tańsze, ale typu TiP czy Tesco? Chciałoby się w pewnej chwili przecedzić przez zęby „Pięć kilogramów cukru i DO DOMU!” Proste decyzje urastają przy tym do rangi nierozwiązywalnego problemu, który wydłuża czas do denerwujących rozmiarów... i ten sklepowy szum, gwar, i ta muzyczka słodka... scyzoryk w kieszeni się otwiera i najchętniej warczałbym na wszystkich, którzy mnie mijają... i nie pomagają błagalne „Chodźmy już, proszę.” Kiedyś (za czasów dziecięcych) jeździłem „do miasta”, by popatrzeć na wystawy, nasycić się widokiem kolorowych żołnierzyków w sklepie, którego zastąpił dzisiejszy HIT... nie przeszkadza mi zanadto szum samochodów (chociaż wytrąca nieco z równowagi podczas spaceru z kimś), nie przeszkadzają mi specjalnie ludzie (ja lubię ich obserwować). W hiper- czy super – dostaję jednak białej gorączki, bo kumulacja tych elementów jest dla mnie nie do zniesienia. I jeszcze głos „Pracownik stoiska nabiał – 429 proszę” i to czekanie przy kasie... i wózek, który elektrycznie kopie... Słowo „rozrywka” osobiście kojarzy mi się z czymś przyjemnym – nie jest niczym przyjemnym przebieranie w zabawkach na palecie i zastanawianie się co by tu kupić. I nie są przyjemne powroty do tegoż miejsca, bo może jednak ta rzecz się spodoba... Nie jest przyjemnym marnowanie godziny na przymierzanie pięciu łudząco podobnych zestawów ubrania. I tak w każdym wygląda się tak samo! Nie zależy mi na opinii innych, więc nie odczuwam absolutnie żadnej satysfakcji kiedy kupię sobie spodnie, marynarkę, czy koszulę, bo to jest rzecz i traktuję ją wyłącznie jak rzecz, a nie jako poprawiacz nastroju! Od poprawiania nastroju mam muzykę, internet, komputer, książkę, krzyżówki, nagrane na płytkach kabarety, filmy lub rodzinę. No, wyrzuciłem to z siebie, a teraz idę na zakupy! 10 grudnia 2007 Co się stało z naszą klasą?... Jak wielu w Polsce moja rozrywka z wykorzystaniem internetu objęła ostatnio wyszukiwanie znajomych z klasy (i nie tylko) na stronie www.nasza-klasa.pl. Zajęcie to monotonne i żmudne, wymagające dobrej pamięci do nazwisk, a z tym u mnie nie jest najlepiej, bo nazwisk mam do spamiętania za dużo. Dość powiedzieć, ze wczoraj „popisałem się” nazywając Iwonę Kamilą, a dodam, że ta kobietą interesującą pod jakimś względem jest. Niestety dla mnie – moja nabyta cecha braku pamięci do imion i nazwisk spowodowała pewnie, że na jakiś czas muszę o Iwonie zapomnieć (ja nie znam kobiety, która tolerowałaby to, że ktoś nie pamięta jej imienia)... Na domiar złego miałem jej wysłać „przeprośny” mail, ale okazało się, że (oczywiście) jej adresu spisanego nie mam... Wracając do mojej klasy (a właściwie klas). Przeglądałem cierpliwie setki zdjęć na profilach, szukając w pamięci nazwisk i usiłując sobie przypomnieć kogóż to ja w życiu spotkałem. W odniesieniu do osób nieco młodszych znalezienie kogoś jest niczym wielkim – każdy, kto urodził się i wychował w epoce „post” ma gg, ma adres mailowy, jest skłonny do zakładania profili na portalach. Jeśli chodzi o roczniki 70 i w dół to już tak różowo nie jest. Przecież każdy z nas wychował się bez komórki i komputera (o przyzwyczajeniu do sieci nie wspomnę). Teraz, jeśli nie musi go obsługiwać w pracy czy w domu komputer staje mu się zbędną do życia zabawką (najczęściej kupowaną i obsługiwaną przez dzieci). Nie potrzebuje on (czy ona zaistnieć w sieci, nie potrzebuje lub nie używa często gg, nie jest uzależniony od komunikacji z drugim człowiekiem. W efekcie znalezienie kogoś w sieci z moich klas jest trudne. Dotychczas znalazłem (lub mnie znalazły) dosłownie pięć osób. Mało jak na spotkanie po latach. Patrzę na innych z moich klas – liczba znajomych – 5, 14, 13... Co się stało z naszą klasą? Jeśli chodzi o podstawówkę to dotarcie bezpośrednio do jednego, drugiego czy trzeciego nie jest niczym wielkim. Wiem, gdzie mieszkali, wystarczy pójść, a w kilku przypadkach zadzwonić. I cóż, że Miszon w Worms, że Ciechu w Warszawie, Kruczek chronicznie narzeka na brak czasu, Hiszpan (tak jak i Sosna), zamieszkali poza Częstochową, Olej w Stanach, razem z żoną Japonką (kontakt się urwał, tak jak z innymi)... Z dziewczyn z podstawówki odezwała się jedna (Ela – jedyna, która wolała Republikę od Lady Pank). A gdzie Asia, Ania, Marzena, Edyta, Agnieszka, Dorota, Bożena? Szkoła średnia to głównie dziewczyny – dotychczas „odmeldowały” się dwie, ale inne mają ze sobą jakiś kontakt. Kasia pracuje w ING, Iza w Urzędzie Skarbowym, Beata (chyba teraz na wychowawczym) w Urzędzie Powiatowym, druga Beata ma etat w szkole wyższej, kolejna Beata pracowała w biurze maklerskim, Iwona jest księgową (na swoim), Asia jest wicedyrektorką podstawówki, druga Asia i Agata się pokazały, ale nie wiem, co u nich, Andrzej jeździł TIRami. Basia, Mirka, kolejna Iwona, i jeszcze jedna Iwona, Ania, druga Ania (widuję ją czasem w okolicach alei Wolności), Ewa, Gosia, i jeszcze jedna Gosia, Arletta, Sabina, Renata i Marzena... Jak by dzisiaj wyglądało spotkanie z nimi? Jak odnaleźli się w rzeczywistości, czy się zmienili, czy są szczęśliwi? Miłe pytania, a czy odpowiedzi także? Nie wiem... dowiem się... Na fali szkolnych wspomnień wyszukałem zdjęcie z czwartej klasy... nie ma mnie na nim, nie było mnie wtedy w szkole. Może ktoś rozpozna swojego znajomego lub znajomą? 12 grudnia 2007 Facet d***, czyli to my mamy się starać... W kultowym już „Dniu świra” (nie przepadam za tym filmem, wolę „Porno”) Adaś Miauczyński wykrzykuje w przedziale swoje zdanie na temat równouprawnienia. Chodzi o ściągnięcie zwykłej walizki z górnej półki – czynność, którą machinalnie facet przeróżny wykonuje kilkaset razy dziennie. Tymczasem Adaś Miauczyński poproszony o to krzyczy „NIE!”. I ja czasem mam ochotę tak krzyknąć. Ot, prosta sprawa – inicjatywa. Przyjęło się, ze to facet przejawia inicjatywę. Ok., ale czy przejawiając inicjatywę nie daję się wpychać w schemat faceta polującego? Ja zadzwonię (bo jej nie wypada), więc mi zależy. Bo to ja myślę o seksie co kilka minut, a kobieta pewnie wcale... Ale zaraz - przecież ona jest zajęta. To jak? Mam dzwonić, inicjować spotkania, czy czuć męską solidarność? Czy to czasem nie ona jako osoba zajęta, mężatka, z dziećmi powinna z tą inicjatywą wychodzić? Przecież ja powinienem być raczej solidarny względem jej faceta i tylko ona mnie może przekonać, ze ten jest niezdarą, ciamajdą i melepetą. A właściwie to dlaczego jej nie wypada? Bo zostanie uznana jako łatwa, bo musi grać niedostępną dziewicę? Kobieta więc z przyjemnością będzie przyjmować schemat – „Ty mnie zdobywaj!”, bo jest on dla niej bezpieczny i wygodny. Odpowiedzialność za późniejszy zakazany związek przechodzi też na faceta. „Przecież wiedziałeś, że jestem zajęta. Przecież to Tobie zależało i mnie usiłowałeś zdobyć wszelkimi środkami?”. Dobrze – zakazany związek zakazanym związkiem, ale cofnijmy się nieco w czasie. Kiedy poznajemy dziewczynę w liceum rzeczą naturalną wydaje się, ze to facet dba, organizuje, stara się. W ten sposób kobiety już od młodych lat są uczone bierności w „tych sprawach”. A potem piszą „Bardzo mi się podoba, ale on nic nie robi, by mnie mieć. A przecież miałby na jedno jego skinienie. Jak mam spowodować, by zaczął się o mnie starać? A nie mogę mu tego powiedzieć, bo uzna mnie za łatwą.” Z drugiej strony jest jeszcze większy miszmasz. Jeśli chłopak należy do tych wrażliwszych to wpada w pułapkę niepewności. Czy? Jak? Co się dzieje? No bo ona mu przeciez pierwsza nie powie, nie zasugeruje, nie zamajta powiekami, nie zaproponuje "chodzenia" (nie znoszę tego słowa!)... I żeby było śmieszniej to nawet, gdy zdecyduje się na pierwszy krok dziewczyna, zamiast jasno mu powiedzieć „No, mam Cię, tego chciałam!” wysyła szereg sygnałów sprawdzających. Kryguje się przy tym jak pensjonarka. Facet odbiera sygnały w sposób prosty i nieskomplikowany (większość facetów tak robi), nie potrafi doszukiwać się drugiego, trzeciego , a czasami czwartego dna. Niektóre (hmmm...) kobiety mają za to skłonność do komplikowania wszystkiego... dość powiedzieć, ze zapamiętają każdą nieistotną rzecz wmawiając sobie, że to „coś znaczyło”... Łatwo nazwać faceta, który inicjatywy nie przejawia, d***, i nie patrzy się, że: 1. jest zajęty, 2. ona jest zajęta, a on czuje męską solidarność lub nie ma czasu na pierdoły, półśrodki, bezproduktywne działanie, zwodzenie, grę, 3. nie czuje chemii, 4. nie chce mu się, 5. nie widzi w spotykaniu się po latach (na przykład) sensu. Do czego zmierzam? Kiedy się czegoś chce to się to bierze. Kiedy „chce się” faceta to mu się to mówi, pokazuje, samej inicjuje kontakt, a nie się przejmuje, się czeka, się zastanawia... w ten sposób wiele rzeczy staje się zwyczajnie prostszych. 14 grudnia 2007 Nie było Ciebie tyle lat... K..., i znowu sentymentalnie będzie. Nie wiem co się za mną dzieje ostatnio. Może to ten ulubiony portal większości Polaków tak na mnie podziałał, że cofam się myślami, i szukam i szperam... a może zwyczajnie kolejne - nieco osamotnione Święta. Wczorajszy dzień natchnął mnie znowu wspominkowo i siedząc wieczorem przed komputerem postanowiłem wyszukać tę, której twarz już niemal zapomniałem... Jakie to ma jednak znaczenie, kiedy komuś zawdzięcza się tak wiele? Wiele razy powtarzałem, że jestem tym kim jestem dzięki tej właśnie dziewczynie. I znalazłem. Na zimowym zdjęciu uśmiechnięta kobieta z dzieckiem. Ubrana w niebieskie jeansy i krótką czerwoną kurtkę z kapturem. Na głowie czapka, na szyi szalik w szkocką kratę (zawsze lubiła takie szaliki). Długie, myszowate (tak je nazywałem) włosy... ładna, naturalna. Trzyma za rękę dziecko w wieku około czterech lat. W drugiej ręce sanki. Inne nazwisko, więc mężatka... miasto niezmienione, więc nie wyjechała... Nie wiem, czy bym ją poznał, trudno ocenić. Chyba się nie zmieniła fizycznie, dziwne – nie wiem... I poczułem się zwyczajnie szczęśliwy. Dziwaczne uczucie, ale... Przez wszystkie lata czasami układałem sobie różne scenariusze jej życia. A to wysyłałem ją do Anglii czy Irlandii, bo znała bardzo dobrze angielski. Innym razem wysyłałem ją w myślach do innych miast Polski, bo nigdy do Katowic przywiązana specjalnie nie była. Ale najchętniej widziałem ją właśnie taką, z dzieckiem, uśmiechniętą i (przynajmniej na obrazku) zadowoloną. I co dalej? Nic... Bo to szperanie nie było podyktowane (absolutnie) żadną chęcią powrotów, zmian, pojawiania się nagle w drzwiach dziewczyny o dawno zapomnianej twarzy. Ja wątpię czy chciałbym ją znowu spotkać. Czas idzie naprzód i o ile można pamiętać, to wracać nie ma sensu. Każda chęć jakiegokolwiek kontaktu byłaby klęską, bo mentalnie „razem” żyje się wciąż kilkanaście lat wcześniej. Mogę wysłać maila, mogę zadzwonić na stacjonarny, mogę wyszukać czy i gdzie pracuje... mogę wszystko, tylko po co? „Dwa światy” (kto wie, czy to nie od niej się zaczęły)... ja mam swój świat, ona swój... i chociaż raz w roku mieszam te światy (czego robić się raczej nie powinno, ale robię to egoistycznie wyłącznie dla siebie) to nie jestem przygotowany na nic więcej. Nie, nie boję się, ale chyba nie chcę – każdy poszedł swoją drogą i z niej już nie zawróci, a każdy inny scenariusz jest dobry jako pożywka dla łzawych filmideł, a nie jako nieco już twardawe życie. Bo ludzie się zmieniają, a zmieniają ich okoliczności. A czy ja sam korzystnie odebrałbym tę nieuchronną zmianę? Czy byłby ten sam poryw? Czy byłaby ta sama energia? Nie wiem, nie sądzę... dlatego zdecydowanie wolałbym stać z boku i nie przeszkadzać. I nie ma znaczenia, że MOGŁOBY BYĆ świetnie, bo równie dobrze ewentualne spotkanie mogłoby zniszczyć wszystko, co dało takiego energetycznego kopa i podważyć moje podstawy osobowościowe... W takich sytuacjach zwykło się mówić – nie przekonasz się dopóki nie spróbujesz. Z tym, że tu nie ma czego próbować. Nie ma sensu burzyć wspomnień, skoro nimi się nie żyje, skoro nie chcę się żadnego powrotu, skoro patrzy się w uśmiechniętą twarz dziewczyny i czuje się niesamowite zadowolenie zamiast zazdrości. Czy to znaczy, że miłość minęła? Nie – to znaczy po prostu, że czasem dla miłości rezerwować trzeba maleńki kawałek myśli, pamiętać ją, hołubić, nawet uświęcać... po to, by żyć dalej... w poczuciu szczęścia, że coś takiego dane nam było przeżyć... i w teraźniejszości, które teraz jest naszym życiem. No tak, rozkleiłem się kompletnie... nieważne, jutro też jest dzień! 17 grudnia 2007 Świąteczna Częstochowa... wreszcie... Kilkanaście już lat temu spędzałem czas przed Świętami w Niemczech. To były chyba trzy tygodnie u siostry w Springe, gdzie między innymi opiekowałem się dziećmi, wysyłałem je do szkoły za wikt i opierunek. To małe miasteczko kilkadziesiąt kilometrów od Hanoweru, stało się wtedy dla mnie wyznacznikiem tego co się powinno dziać w miastach przed Świętami. Że ten czas to nie tylko reklamy, zakupy, promocje, ale przede wszystkim kolory, budowany świąteczny nastrój, poczucie ludzkich więzi, uśmiech, wspólnota – jakby jej nie nazwać... I te niemieckie jasełka, i wystrój, i ludzie, serdeczni i uśmiechnięci... tak to odebrałem... I czekałem aż Częstochowa – miasto, które mieści się wśród największych miast Polski doczeka wreszcie takiej chwili i nie będzie mogła się nadziwić. Chwili, w której stanie się kolorowa i pełna kolorów świątecznego życia. I tak się stało. Z jakąż przyjemnością przyjąłem informację, ze w Trzeciej Alei przez cały tydzień będzie świąteczny kiermasz, „Sienkiewiczem” została że na scenie ustawiona scena, przed gdzie produkują się młodzi i starzy wykonawcy. Kolor, kolędy, piosenki... i cóż z tego, że połączone z handlem, skoro ten jest bardzo daleki od hipermarketowego szumu? Trzecia Aleja, najbliższa Jasnej Góry od roku pracuje na nowy wizerunek – i choć nie każdemu podobają się odcienie szarości, klomby z pomarańczowymi otoczkami, chociaż kierowcy klną (mimo Dnia Bez Przeklinania) na jedną nitkę, a w którą wjechać można tylko z jednej ulicy i wyjechać tylko w jedną stronę. Wreszcie Częstochowa ma deptak z prawdziwego zdarzenia, gdzie coś się dzieje. Opole ma rynek, Wrocław – bez komentarza, Poznań, Kraków, nawet taka Legnica – wszędzie jest takie miejsce, gdzie ludzie się zbierają, gdzie samochody mają mniejsze prawa lub ich wcale nie ma. I jeszcze Poświatowska marznąca dzisiaj na swej ławeczce, i jej podświetlone muzeum tuż przy cukierni Bliklego... Dzisiaj przechodząc wzdłuż Trzeciej Alei od świetlistego placu Biegańskiego, gdzie lampki na drzewach jak zawsze wyglądają nowoczesnością pięknie, zimno a Ratusz przegrywa z przyciąga grzańcem galicyjskim... przechodzę między szpalerem drzewek pod bladoniebieskimi lampkami, słuchając kolęd i pierwszy raz chyba czując, że Święta już są naprawdę blisko, nie tylko te w lodówce, ale przede wszystkim w sercu... A w środę pokaz sztucznych ogni... W ubiegłą niedzielę byłem na „Turnieju Mikołajkowym”, teraz cieszę się z tego, że Częstochowa ma coś nowego, świątecznego, miłego dla uszu i oczu... byle tak dalej... A czy w innych miastach Święta już blisko? 19 grudnia 2007 Kotek będzie tęsknił... - To znaczy, że przed Świętami już się nie spotkamy? – była wyraźnie przygnębiona. - No, niestety. Wiesz, trzeba zakupy zrobić, a żona moja wzięła urlop na tych kilka dni . Ale będę dzwonił. – próbował tłumaczyć, ale też nie bardzo wiedział jak wybrnąć - To mało Ja wiem, ale obiecuję, ze następne Święta spędzimy już razem. Zaraz po Nowym Roku składam pozew o rozwód i (o ile nic nie przeszkodzi) to niedługo będziemy z sobą – kłamał, wcale nie chciał rozwodu - Mówisz tak od roku – wiedziała, ze kłamie, ale nie dała po sobie tego poznać - Wiesz, w tym miałem na głowie tyle różnych spraw biznesowych, że na tę, w końcu najważniejszą sprawę, nie starczyło energii Zaczynało zgrzytać w tej machinie, więc szybko zmienił temat - Jak spędzisz Święta? Będziesz tęskniła za mną? Uśmiechnęła się, udało się - Jadę do mojej rodziny, spędzę je spokojnie i miło, jak zawsze. Poradzę sobie bez ciebie, w końcu ciągle muszę sobie bez ciebie radzić. (zabrzmiało jak sarkazm, ale złagodziła to uśmiechem). Najgorsze jak zwykle będą ciotki. „Kiedy wreszcie poznamy Twego faceta. Taka ładna dziewczyna, a sama. Nienawidzę tego!” - No bo jesteś ładna. Inaczej bym Cię nie pokochał. - Widzisz we mnie tylko ładną buzię? Tak? - No nie, nie tylko, także piersi, pupcię i... - Złośliwiec! - Mrau! Żartuję - przecież wiesz, że niczego tak nie cenię w kobiecie jak inteligencji. - Tygrysku... a Ty będziesz za mną tęsknił? - Nawet nie wiesz jak bardzo. - Pokaż Mógł na chwilkę odetchnąć. Wiedział, że chce, by ją teraz pocałował i zrobił to. Miał ochotę na coś jeszcze, ale ciasnawa przestrzeń samochodu i zimowa kurtka Diverse’a uniemożliwiała „skuteczność” w tej dziedzinie - Może być? - Mało Ileż to razy słyszał ten tekst? Zawsze oznaczał to samo i zawsze mu się to podobało. - Więcej będzie po Nowym Roku. - Ale dlaczego dopiero po Nowym Roku? Kotek będzie tęsknił. - Tygrysek też, ale wiesz, że jadę na Sylwestra do Egiptu. - Tak wiem, z żoną. - Wymusiła, a poza tym ja lubię piasek. - Piasek. Tylko on ci w głowie. A ja? Moje potrzeby są dla ciebie nieważne? – zaszczebiotała. - Bardzo ważne, przekonasz się po Nowym Roku – wielokrotnie się przekonasz. - Mrau... - Ty mi tak nie mrucz, bo wiesz... zarrraz ja zamrrruczę i zrobię ci... - Co mi zrobisz? - To co lubisz... - Właśnie po to to robię... - Za chwilę, zdążymy. Gdzie spędzisz Sylwestra? - Wybieramy się z grupą przyjaciół w okolice Zakopanego. - Jestem zazdrosny... - Bądź - wiesz, że mnie to podnieca. Ale seks nie jest wliczony w imprezę, poza tym wszyscy ci chłopcy, z którymi jadę są tak dziecinni. W głowie im tylko jedno. Picie i ... wiesz. - To tak jak mnie. - Nie tak, nie żartuj, nawet porównania nie ma... - Twój Tygrysek to poważny gość! - A ja lubię poważnych gości... przytul mnie - Mam coś dla ciebie - Tak. – zaszczebiotała radośnie. - Proszę? Po to, byś mogła spokojnie odmierzać czas do naszych spotkań - Zegarek? Jaki piękny! Musiał kosztować mnóstwo forsy? - Drobnostka. Dla ciebie wszystko. - Kocham cię, Tygrysku! I kurtka przestała przeszkadzać, kiedy powoli zaczęła rozpinać... 22 grudnia 2007 Świętujmy!... „Pada śnieg, pada śnieg, dzwonią dzwonki sań Bo Świętego Mikołaja goni CBA” Święta – kolejne w życiu, kolejne na blogu... Choinka jeszcze czeka na ubranie (dopiero rano w Wigilię), ale lampki już sprawdzone. Oj, miałem ja wczoraj użerania z nimi, cięcia, sprawdzania stu światełek z użyciem baterii płaskiej. Dwa komplety w porządku, trzeciemu brakuje trzech lampek, czwartemu odpuściłem z nerwów (bo nie chciał być dobry)... Wczorajszy wypad po ostatnie prezenty zakończył się spektakularną klęską, jedyne dobre to to, że kupione już wszystko – oprócz karpi, których czas nastąpi w moim domu pewnie dopiero w niedzielę. A kupię pewnie pod Megasamem - nie wiem, zobaczymy - tegoroczne Święta przychodzą wolno - jest czas... Nie wysyłam praktycznie smsów i maili świątecznych, bo ode mnie wszystkie życzenia powinny mieć indywidualny styl i treść... Ja zwykle tego nie robię, a i tak mój telefon ciągle bzyczy, a skrzynka mailowa pełna - fajnie. I tak wszyscy wiedzą, ze o nich pamiętam i życzę kolorowości wszelakiej. A na co komu Święta? Rodzina? Nastrój? Kolor? Chyba każdemu potrzeba wszystkiego po trosze. Fakt, ze Święta powinno się przeżywać dla siebie. To wszystko jest przecież dla nas... i to my decydujemy jak chcemy spędzić te dni lenistwa. To tradycja, wigilia, poprzedzona sprzątaniem totalnym (jednym na pół roku w takiej skali – przynajmniej na metrażu mojego domu) i przygotowaniem potraw, ciast, smakołyków i łakoci, które spowodują, że obwód mój znów się powiększy... Co nas obchodzi, że sąsiad za płotem przez trzy dni będzie się obżerał? Co z tego, że telewizja wszelaka przygotowała maraton filmów i programów od nieśmiertelnej „Szklanej pułapki” poczynając a na „Rybkach z ferajny” kończąc... Co znaczy, ze znowu skarpety czy koszulę w nieciekawym wzorze, skoro ktoś je dla nas wystał w hipermarkecie w kolejce do kasy. Jakie to ma znaczenie? Co z tego, że rodzina przyjdzie i uśmiechać się trzeba będzie czasem krzywo, i tłumaczyć, i gadać ileż to zarabiamy alibo nie... To w końcu nasza rodzina. Coś niezbywalnego i tylko od nas zależy czy będziemy czuć w niej siłę, czy mówić, że tylko na zdjęciu i w ciemnych okularach dobrze się z nią wychodzi. Ja mówię, że moja rodzina do łatwych w pożyciu nie należy, typy są różne, różniste czasami nerwowe (jak ja) – ale to w końcu rodzina, a w niej nie ma kłótni – jest dyskusja. I spotykamy się w Święta, i kłócimy (dyskutujemy), i rozprawiamy o sprawach pobocznych, i planujemy, i jemy, i pijemy, i śmiejemy się, i chyba o to chodzi... Święta są dla nas, idźmy więc na spacer, odpoczywajmy, nawet kolędę zaśpiewajmy - choćby wujek Mariusz fałszował jak zwykle, a ciocia Ilonka udawała tylko, że zna tekst... Albo leniuchujmy, siedźmy sobie przed telewizorem... w każdym razie świętujmy! I Rodzina Tradycja, Wigilia Pierwsza Gwiazdka na niebie I skarpety w prezencie lub znowu ciepłe kapcie Karp na stole, miejsce dla zbłąkanego człowieczyny I nasza choinka zielona, tak świecąca wszystkimi lampkami Niechaj te Święta przeminą w błogim spokoju i atmosferze takiej, Że zapomnimy o tym, co złe i cieszyć się będziemy każdą chwilą. Nowy Rok niech będzie mrrruczący i spełnia wszystkie sny i jawy. Wesołych Świąt! Mam wolne do 4 stycznia, nie pracuję, więc Święta mają dla mnie być wyłącznie początkiem dłuższego odpoczynku. I wprawdzie do Egiptu nie wyjadę, ale z Piaskiem będzie związany mój sylwestrowy „szał”... ognisko, kulig czy też konne zaprzęgi z pochodniami, grzaniec i zabawa... My spotkamy się już w Nowym Roku! 01 stycznia 2008 No to za ten Nowy Rok... „... chęci do miłości i porywów serca...” To fragment życzeń, które dostałem. I jeśli miałbym sobie sam czegoś życzyć to pewnie tego właśnie. Bo zdolność do kochania jest najlepszą oznaką młodości i życiowej werwy. Rok 2007. To był dla mnie dziwny rok, przeplatający wydarzenia złe i smutne z tymi bardzo pozytywnymi. Już dawno nie miałem tak intensywnego życia, chociaż akurat nie w tej wewnętrznej sferze. Tu panował spokój i stabilizacja. W styczniu rok temu miałem sobie przygotowaną listę, z której prawie wszystko się udało. To, czego nie dokończyłem czeka w tym roku. A że wielkich planów mniej to i pewnie uda mi się o i owo. Praca. W zeszłym roku obiecywałem sobie, że ruszę się zawodowo, a to ruszenie zaowocowało kilkoma ciekawymi (bardzo ciekawymi) wyjazdami, publikacjami i projektem własnej książki (na przyszły rok – właśnie tworzę jej układ). Całe szczęście, że w tym roku pozbawiony jestem możliwości uczestnictwa w konkursach i galach, bo stres, który przeżywałem w zeszłym roku jak na mnie był nieco zbyt duży. Wyszedłem z nagrodami i dwiema statuetkami, których nikt mi nie odbierze i stoją teraz u mnie w pokoju, ale odczuli to wszyscy z mojego otoczenia. A kiedy jestem poddenerwowany to jestem nie do zniesienia. Za to (i za ciężką blogową pracę) były Turcja i dwa tygodnie cudownego odpoczynku. I jak na razie są to najlepsze wakacje, na których byłem. Może też ze względu na towarzystwo i totalny, piękny bezruch i lenistwo z kieliszkiem w ręku. Tak czy inaczej warto było się męczyć. Wydrukowałem sobie „Dwa światy...blog”. Książeczka nie zginie w wirtualnym świecie i choć po latach mam nieco bardziej krytyczne zdanie co do swych niektórych tekstów to jest to rzecz przyjemna. Może wreszcie coś mnie zdopinguje, by powtórzyć całe to zamieszanie i wydrukować sobie część drugą? Wrzesień był smutny, ale w jego smutnym apogeum udało mi się coś, czego bałem się całe życie. Jak się okazało zupełnie niepotrzebnie. W grudniu w końcu znalazłem odpowiedź na pytanie, które mnie nurtowało od wielu lat. I uśmiechnąłem się do kogoś po raz pierwszy od wielu, wielu godzin... A plany? Kontynuacja z jednej strony, rozpoczęcie działań z drugiej, „żeby oddawać regularnie dwa dobre skoki” z trzeciej... Dobra, dobra, Sławek – nie ściemniaj – a gdzie te uczucia? Gdzie chęć do wielkiej, euforycznej miłości i porywów serca? Hmmm... chyba jednak wolę pozostać przy tym co mam w tej chwili. I czuję się przy tym młodo i z werwą... tylko o szaleństwa nieco trudniej, ale to akurat normalne. No to ruszamy w Nowym Roku! Przyjemności różnorakiej więc życzę z czytania przy porannej kawie... 02 stycznia 2008 „Wykolejony”, czyli lekcja odrobiona... Dostałem na ciebie zlecenie – „Wykolejony” - i powiem, że nie spełniłeś wszystkich moich oczekiwań. Widzisz – kiedy spotyka się piękną kobietą w pociągu to najpierw się myśli głową. Dopiero na końcu zadałeś sobie pytanie „Co ona we mnie widziała?”, a to trzeba było zrobić od razu. Ja wiem, kobieta wyglądająca jak Jennifer Aniston potrafi zawrócić w głowie, ale... Ale dobra, to Ci ewentualnie wybaczę – krew nie woda. Dałeś się ponieść, ale dlaczego tak łatwo poszedłeś tam, gdzie Cię zaprowadziła? Dlaczego w obskurnym hotelu? Trzeba było ją wywieźć poza miasto, zrobić jej „niespodziankę”, a nie dać się podprowadzić jak dziecko... Byłeś oszołomiony, zdziwiony, nie myślałeś? Dobra, rozumiem – z żoną już nie całowałeś się na pożegnanie (dlaczego?), choroba córki Cię przygnębiała, chciałeś miłości, uczucia, może pożądania – a tu taka Lucinda też tego chce... Nie ma sprawy - moralności cię uczył nie będę... Jednak to, co zrobiłeś potem mnie dobiło! Słuchaj – ja rozumiem, ze facet, który na zakazanej randce dostał po pysku i napastnik zgwałcił mu dziewczynę ma prawo czuć się niespecjalnie, ale... Przecież w momencie, kiedy zgłosił się do ciebie po kasę (po te pierwsze 20 tysięcy dolarów) powinieneś wziąć się w garść, żonę do kuchni zdybać, a że ładna taka, nie czekając dłużej, pokazać jej ptaka (może być kurczak w kapuście)... a potem, już w spokojniejszej atmosferze powiedzieć prawdę albo wymyślić zgrabną historyjkę. Mogłoby być to tak – „Pamiętasz to moje pobicie? Nie powiedziałem Ci prawdy, bo nie chciałem, byś się denerwowała.. Miałem spotkanie z jedną kontrahentką, która ma robić u mnie reklamę – ponieważ chciała to omówić w spokojniejszej atmosferze (jak to określiła) to zaprowadziła mnie do hotelu – siedzimy sobie spokojnie – ustalamy warunki, a tu wpada jakiś gość, zabiera nam portfele, a potem daje mi parę razy w pysk – kiedy się ocknąłem okazało się, że ją zgwałcił. Nie dałem znać policji, bo ona tego nie chciała. Odprowadziłem ją do taksówki. Z tą kobietą nigdy się już nie spotkałem. Teraz facet zadzwonił, że chce kasy, bo niby tam – w tym pokoju hotelowym – do czegoś doszło. Grozi, że zawiadomi Ciebie. No przecież nic nie było! A ja mu nie dam ani grosza, bo zbieramy na leczenie naszej córki.” I bomba rozbrojona! Nawet, jeśli żona nam nie uwierzy to wie, że nikomu nowemu wokół niej nie można wierzyć. I policję można wezwać gdyby co? Ty dałeś się za to wydoić. I pomiatać. I przyjaciela zabito przez ciebie. Niczego tego by nie było. Trochę odwagi, wstydu i już... A te spotkania późniejsze z Lucindą i jej oczy zapłakane. To nie widziałeś, że to grubymi nićmi szyte? To nie czułeś, że to wszystko nie ma sensu? Jej mieszkanie (skoro było puste to dlaczego nie poszliście ten pierwszy raz do niego?), brak tak wspominanego przez nią dziecka, straszenie wizją jej rozwodu, w ogóle jej późniejszy udział. Kobieta, która jest zgwałcona raczej nie chce wracać potem (nawet myślami) do faceta, z którym to zdarzenie kojarzy. I tak miałeś szczęście – jak to w amerykańskich filmach... za ten Twój brak elementarnej odwagi i konsekwencji to ja bym cię inaczej potraktował. Jeśli się już idzie z dziewczyną do łóżka to mimo szału uniesień trzeba pomyśleć o sobie jak o kimś, kto zdradza ( i o niej też), a nie grać aniołka... jeśli zdradzam to jestem szują, a jeśli jestem szują to, kiedy trzeba, muszę ponieść tego konsekwencje. Tobie się upiekło, żona się nie dowiedziała, pieniądze odzyskałeś – jedynie ta malwersacja, ale to przecież pryszcz. Na przyszłość uważaj z kim się zadajesz... Pozdrawiam i życzę powodzenia. Mam nadzieję, że się nie przyda. Sławek 05 stycznia 2008 Rzecz o subiektywnym widzeniu... Niedawno, tydzień temu przeczytałem sobie artykulik o sponsoringu towarzyskim. Były w nim przedstawione trzy kobiety zajmujące się tym i jeden facet, podmiot sponsorujący. Ja nie powiem, bym był fachowcem w tym przypadku, a to, co zwróciło moją uwagę wykraczało daleko poza temat. Trzy kobiety – dwie z nich samotne matki wychowujące dzieci. Jedna – trzydzieści, druga – czterdzieści trzy lata. Trzecia to dwudziestotrzyletnia studentka. Zostawmy w tyle oceny moralne (o nich później) – zastanówmy się nad subiektywnym widzeniem odbiorców tego przekazu. Rozmawiałem na ten temat z kilkoma osobami. Co się okazało? W przypadku dwóch pierwszych widzi się i ocenia te kobiety jako „nowoczesne Matki Polki”, które radzą sobie z trudami wychowania dziecka, przy czym dorabiają do pensji kilkoma tysiącami od stałych sponsorów. To nie rozświergolone panienki, które „lubią seks” i mogą to robić z każdym i wszędzie, a kobiety, które też lubią ale mają warunki. Ich niespełnienie dyskwalifikuje kandydata (raczej przy obopólnej zgodzie). To jest tak jakby cel uświęcał środki. Widzi się przede wszystkim to dziecko, któremu trzeba zapewnić wspólne wakacje na nartach (razem z koleżanką z pracy). Najbardziej w pierwszym wywiadzie zaryło mi się w pamięć to, że trzydziestolatka, tak pracując, nie ma się z tego pełnej satysfakcji. Patrzy się w sufit czekając, aż facet z niej w końcu zejdzie. „Elektriczny orgazam” ma tylko z jednym... Widoczny cynizm i zimnosukowatość, żadnych uczuć, żadnych obiekcji, żadnych wyrzutów sumienia w stosunku do nikogo. Jakby mówiła „To nie ja zdradzam, więc jestem uczciwa wobec siebie. Ja tylko pracuję na swoje dziecko”. W przypadku osoby trzeciej – studentki - już nie widzi się tego powodu (dziecka), więc i oceny są druzgoczące. O ile można „zrozumieć” (tu jest cudzysłów!) postępowanie pierwszych to studentka nie może już tak się bronić. Bo co to za powód – „Chcę się utrzymać w Warszawie na studiach” albo „Nie chcę odbiegać od moich koleżanek noszących buty Birkenstock” albo „Lubię seks, a skoro można na tym zarobić to dlaczego nie?” Jedno i to samo zajęcie, a jakie różne podejście. I różnica wynika tylko z tego, ze pierwsze są dojrzałe i po przejściach, mają dziecko, cel. Trzecie dziewczę ważnych powodów nie ma, choć jako jedyne mówi, że to właśnie prostytucja i nic więcej... Dwie pierwsze mają usprawiedliwienie – dla nich to heroiczna (hmmm...) walka o lepszy byt dla dziecka i siebie (w takiej kolejności), trzecia robi to tylko dla siebie i nie walczy, a po prostu głupio żyje (subiektywne odczucie). No i jeszcze ten facet – typowy – niczego wielkiego nie powiedział. Żona zachorowała i nie może mu dawać tyle ile on chce, więc kupił sobie w miarę dobry seks... Przy okazji – zawsze się mówi, że gdzie jest popyt znajdzie się i podaż. Obawiam się, ze w tym przypadku to podaż powoduje zwiększony popyt. Więcej kobiet tak chce „zarabiać”. A może tych FAKTYCZNIE kupujących (a nie jedynie chcących tego popróbować) jest znacznie mniej niż sprzedających. Bo przecież stosunkowo niewielu jest zarabiających powyżej 10 tysięcy (powiedzmy, ze to dolna granica), którzy chcą zdradzać swe żony. Tych zarabiających poniżej to nie na sponsoring stać, a tylko na jednorazową prostytutkę. No i miało być o moralności. Moralność jest wartością stałą w określonym społeczeństwie (na przykład europejskim). I na tej podstawie nie można znaleźć żadnego obiektywnego usprawiedliwienia dla wiarołomstwa czy dobrowolnej prostytucji. To jest czarne, a to białe. Ktoś kto sprzedaje jest prostytutką/tkiem, ktoś kto kupuje jest wiarołomcą (przeważnie). To usprawiedliwienie (czyli odcienie szarości) znajdujemy jedynie w podejściu subiektywnym (czyli z natury ułomnym, choć bliższym niewątpliwie tzw. życiu). Czy dziecko, czy sytuacja materialna, czy koleżanki, czy żona, która jest chora... to wszystko to jedynie próby (często nieudolne) zatuszowania tego, że w istocie jesteśmy osobami niemoralnymi, egoistycznymi, wygodnickimi lub nie mamy pomysłu na życie... 08 stycznia 2008 Szczerze mówiąc… Muszę się do czegoś przyznać. Przez wiele lat utrzymywałem, że jestem samodzielny, wykształcony, stosunkowo dużo zarabiam, nienajgorzej wyglądam. To wszystko kłamstwo – tak, jestem kłamcą. W rzeczywistości mam, owszem, trzydzieści osiem lat, ale pracuję od dziesięciu na stróżówce po zwolnieniu mnie z pracy przy tokarce w zakładzie stolarskim. Byłem w poprzedniej pracy tak beznadziejny, że utrzymywałem się tylko dzięki litości mojego kierownika. Niestety – jego cierpliwość się skończyła, gdy pewnego razu zamiast wytoczyć walec wyszedł mi stożek. Mój żart na ten temat nie spodobał się i zostałem na bruku. Przez cztery miesiące byłem bez pracy, utrzymując się ze sprzedaży mioteł i zbiórki złomu. Nie piję, więc na bieżące potrzeby starczało. Wtedy kolega, którego przypadkowo spotkałem zaproponował mi pracę na stróżówce. Mam tu raj, bo oprócz telewizora mam tu internet. W ciągu dziesięciu lat pracy awansowałem na dzienne zmiany z prawem do kilkunastu dni urlopu w roku. Kilka lat temu postanowiłem zmienić swe życie, przynajmniej na niby i założyłem tego bloga. Pokazywałem się w nim jako człowiek w miarę zadowolony z życia, znający kobiety (w rzeczywistości wszystkie ode mnie uciekały), w miarę wykształcony (w rzeczywistości skończyłem podstawówkę i OHP). Blog pozwolił mi rozwinąć skrzydła fantazji i stać się kimś innym. Odpowiednio Kimś, kim przystojnym zawsze być facetem, chciałem. który ma powodzenie. Z taką kasą, która pozwala fundować kawę i grog w kawiarni na Wolności od razu dwóm kobietom na raz (i sobie też). W zeszłym roku spełniło się moje marzenie – zdobyłem na tej fikcji, którą stworzyłem nagrodę, ale do Warszawy po jej odbiór już nie pojechałem. Wysłałem tego kolegę, który załatwił mi pracę. Wstyd mi było przed nim, ale musiałem coś wymyślić. Zresztą on nie interesuje się siecią, a zrobił to w zamian za flaszkę wódki. Dlaczego sam nie pojechałem? Bo jestem zbyt brzydki, by komukolwiek się pokazywać, bałem się, ze wszyscy się ode mnie odwrócą i przestaną mnie czytać. Potem ta Turcja – ją też jemu oddałem za dwa tysiące – dzięki temu mogłem sobie kupić wymarzony odtwarzacz DVD i pierwszy w moim życiu telefon komórkowy. Jestem samotny, niespełniony, pełen bez rodziny, kompleksów. nieszczęśliwy, Mieszkam w zagrzybionym pokoiku, w którym temperatura rzadko przekracza 12 stopni. Kiedyś jedna kobieta chciała się nade mną zlitować i przytuliła do piersi – to jest jedyne moje seksualne doświadczenie. Od tej pory – czyli od jakichś piętnastu lat - tak lubię kobiece piersi, które dane mi było widzieć jedynie na okładkach pisemek dla dorosłych. Jestem chorobliwie nieśmiały, zakompleksiony, jestem zwyczajnym nieudacznikiem, który potrzebuje fikcji, by jakoś w ogóle funkcjonować. Moja przyszłość? Za pięć lat przejdę na ochroniarza, a jak firma się rozwinie to może wreszcie wyjadę gdzieś dalej na wycieczkę, na przykład do Warszawy. Jest to moim marzeniem, bo najdalej do tej pory byłem w Blachowni moją damką złożoną z tego co zebrałem przed laty. Co chciałem osiągnąć tym wyznaniem? Pewnie to, żeby więcej osób mnie polubiło. W końcu podobno szczerość popłaca, prawda? 10 stycznia 2008 Igraszki z Diabłem... - Na pewno nie przyjdzie i nagle, znienacka, nie zaskoczy nas? - Wiesz, z Hanoweru to trochę daleko - Co on właściwie robi w tym Hanowerze? - Jakieś biznesowe sprawy, nie obchodzi mnie to, niech jedzie w diabły. - Nieładnie tak mówić o ślubnym - Dla niego ważniejszy jest nowo kupiony samochód niż ja, więc będę tak mówić. Może kiedy się to zmieni to przestanę. - Nie rozumiem go. - Ja już dawno przestałam go rozumieć. Kasa oddzielna, jakieś wyjazdy, jakieś spotkania, a żeby ze mną pójść choćby na „Igraszki z diabłem” to nie ma siły. - Oto ja, Diabeł… na igraszki wystarczy poczekać - Spokojnie Diable? Jak Ci się podoba moje mieszkanko? - Piękne, lubisz piękno. To mnie nie dziwi. - Dlaczego? - Piękno ciągnie do piękna… - Przestań - Dopiero zaczynam - Nie zaczynaj - Nie podoba Ci się? - Podoba, ale to trochę takie… a ja chciałam pogadać - Przepraszam, czasami nie potrafię się powstrzymać, powiedz tylko słowo - Może nie chcę go mówić - To nie mów słowa, a tylko pozwalaj - Tego nie mogę obiecać. Siedzieli sobie na wygodnej kanapie. Pili kawę. Za oknem powoli zapadał zmierzch, a mróz skuwał ulice. Po raz pierwszy byli tylko oni, nikt inny... - W ogóle to przyjmiesz mnie w się spodziewałem, ze podomce, z włosem rozchełstanym, rozespana i leniwa - Chciałbyś. A dlaczego tak myślałeś? - Gdybym ja został sam w domu przez prawie tydzień to tak by m zapewne wyglądał. Nic nie musieć robić, do niczego się nie spieszyć - No wiesz, jesteś tu pierwszy raz – musiałam tu nieco ogarnąć, siebie również. Masz rację – rozleniwiająca taka samotność, ale tak między nami to od samotna jestem i wtedy, gdy mój mąż nigdzie nie wyjeżdża. A gdybyś przyszedł pół godziny wcześniej to i podomka by się jakaś znalazła. - Na piżama party we dwoje mamy zawsze czas. Na razie wystarczy mi dotyk twych jasnych włosów. - A jeśli mi to nie wystarczy? - To weźmiesz więcej, ale uprzedzam - będę się bronił. - A jak? Przysunęła się do niego, zbliżyła twarz do jego twarzy, tak blisko, że poczuł żar jej policzków. Nie pozwoliła mu na żaden ruch... Ledwie wymamrotał „Tak nie...” już usta ich spotkały się w namiętnym pocałunku... 13 stycznia 2008 Dwa tygodnie później… - O co Ci chodzi? Dlaczego wysłałaś mi takiego maila? - Ty się jeszcze pytasz? Słuchaj – dwa tygodnie się do mnie nie odzywasz, jakbym dla Ciebie nie istniała. - No wiesz, no, myślałem, że po naszym spotkaniu jasno powiedziałaś, że nie chcesz mnie widzieć? - Tak to zrozumiałeś? No to gratuluję! - A jak miałem zrozumieć to, że po miłych chwilach Ty nagle mówisz „Słuchaj, to nie tak, poniosło mnie, podobało mi się, ale to nie tak…”. Zrozumiałem, że chcesz ode mnie odpocząć jakiś czas. - Po raz pierwszy zdarzyło mi się, że przestałam nad sobą w ten sposób panować. Czy to tak trudno pojąć? Było wspaniale, ale to nie było fair. - No przecież wiedziałaś, ze tak się stanie zapraszając mnie wtedy, gdy Twój mąż był w tym Hanowerze. - No tak, ale to wszystko mnie nieco przerosło. Chciałam, żebyś mi pomógł uporać się z tym, a Ty... uciekłeś… Dlaczego nie zadzwoniłeś, nie odezwałeś się… - No przecież się odzywam. - Teraz? Na gg? Kiedy Ci napisałam tych kilka ostrych słów. Za późno… - Myślałem, że mnie nie chcesz. To przecież powiedziałaś. - Dlaczego nie potrafisz zrozumieć tak prostej rzeczy. Nie jestem pierwszą lepszą „zimną suką”. Dla mnie seks to nie jest zabawa, a pełne wyrażenie uczuć. Powinieneś to wiedzieć. - Wiem - Nie widać. Zostawiłeś mnie samą z myślami o tym. Tak jakbyś mnie zdobył i jakbym przestała Ci być potrzebna. - No przecież wiesz, że to nieprawda. - Właśnie o to chodzi, że nie wiem. Przez te dwa tygodnie myślałam stale co się dzieje u Ciebie, ciągle… patrzyłam w oczy mojemu mężowi i myślałam o Tobie. Kłamałam myśląc o Tobie, a Ty? - Ja też… - Tak, na pewno. Po pierwszych czterech dniach kiedy nie dawałeś znaku życia poczułam się jak dziwka, a chciałam czuć się jak kochająca i kochana kobieta. Potem była wściekłość, potem zobojętnienie… A potem zobaczyłam Twój wpis na forum. Pisałeś jak gdyby nigdy nic, jakbyś następną sieć zarzucał na kolejną naiwną. - Przepraszam, ale to nie tak miało być. - A jak? - Myślałem, ze mnie nie chcesz, że nie spełniłem Twych oczekiwań, że nie chcesz - Nie powinieneś myśleć, powinieneś czuć - Przepraszam, może da się to jakoś naprawić - I co? Zaczarujesz mnie swoimi diabelskimi oczami? Poczuję wyrzuty sumienia, że nie powinnam Cię tak potraktować? Pójdziemy do łóżka - będzie wspaniale, a potem znowu znikniesz? Po tygodniu napiszesz, że masz dużo pracy, spotkasz się ze mną po jakimś czasie, by mnie znowu przelecieć. A przez ten cały czas ja będę sądziła, że tylko o mnie myślisz, tak? - Nie, obiecuję - Już za późno, nie naprawisz tego co straciłam… jesteś osłem, jednym wielkim, głupim osłem… 15 stycznia 2008 Lista Tekstów Prowokacyjnych... Witam, witam. Dzisiaj w naszej Liście Tekstów Prowokacyjnych, Które Zawsze Wywołają Reakcję i Wprowadzą Nas w Samozachwyt zmiany, zmiany i jeszcze raz z m i a n y !!! Zaczynamy od miejsca dziesiątego! Tu, nowość na liście! 10. Małysz to NIELOT, a jego kibice to banda żuli!!! Debiut na liście, debiut w sieci. Nie ma to jak dołożyć ludziom przy okazji obrażania najlepszego naszego skoczka narciarskiego. Nic tak nie odświeża umysłu jak kolejny tekst w rodzaju „Wpisujcie miasta, które śmieją się z Małysza Nielota” Na miejscu dziewiątym także nowość. Krótkotrwała jak sądzimy, ale zawsze… 9. Owsiak to szuja, sprawdzić stan jego konta! Wszak WOŚP to przecież maszynka do zarabiania pieniędzy dla jej pomysłodawcy, prawda? Ósme miejsce, spadek z pierwszego, uuu… 8. Głosujący na PO to czerwone pachołki, a Gazeta Wyborcza ich zmanipulowała! Mordy Wy moje... Po wyborach, więc emocje opadają, ale głosów wciąż nie brakuje, w końcu uwielbiamy narzekać, sarkać, biadolić… byle tylko nikt nas z roboty nie chciał wyrzucać za komentowanie na forum. Siódme miejsce, awans o dwie pozycje to… 7. Emigranci to nieudacznicy! Wszak nic przyjemniejszego i łatwiejszego jak uznać wszystkich emigrantów, bez wyjątków za idiotów, którzy w Polsce pracy nie mogli znaleźć i dlatego wyjechali, by tam zarabiać za minimalną płacę na zmywaku! Szóste miejsce. Awans o jedną pozycję. Pierwszy przedstawiciel tzw. nurtu społecznego czyli 6. Korzystam z usług prostytutki, jestem sponsorem! Ach, jakaż to przyjemność przyjąć na siebie wiadra pomyj od tych, których nie stać… Piąte miejsce to niespodzianka. Spadek z drugiego... o dziwo, bo ten temat zawsze był nośny i gwarantował wiele kontrowersji i obraźliwych opinii 5. Małżeństwo to bagno! Jestem samotny i śmieję się z frajerów, co się żenią! Nie ma to jak przedstawić siebie jako jedynego mądrego pośród bandy kretynów. I to w taki sposób, żeby nie było wątpliwości, kto tu ma receptę na jedynie słuszną drogę życiową... Czwarte miejsce. Awans z dziewiątego. 4. Miłość dobra jest dla debili! I tak liczy się tylko seks... Kolejna pozycja z gruntu społecznego. Suuuper, nie sposób się nie zgodzić z tym, że wszyscy kochający są zgrają zaślepionych głupców, którzy nie znają życia. I tak facet zdradzi, a kobieta puści się z byle kim. I wkraczamy w strefę medalową! Trzecie miejsce to kolejne zaskoczenie w tym zestawieniu. Nowość na liście. Polityka rządzi czyli... 3. I gdzie te cuda Panie Tusk? Brakuje nam, brakuje tego nieustannego politycznego jazgotu z poprzednich miesięcy... widać to na forach, widać aż nadto... Pozycja druga to awans z czwartego. I nieśmiertelne 2. Facet to świnia, a wszystkie kobiety to... Jakież to przyjemne uważać, ze wszyscy są tacy sami, ze nie ma wyjątków, że i tak wyjdzie na nasze, bo my jesteśmy najmądrzejsi, najwspanialsi i najlepiej znamy tzw. życie... Pierwsze miejsce. Tu utrzymujący się od dłuższego czasu... 1. Polaczki Katolicy, obłudni i fałszywi, zasłuchani w Radio Maryja, moherowe berety... I znowu można się postawić wyżej od tych wszystkich, którzy wierzą, chodzą do kościoła i wrzucić ich do jednego wora z Ojcem Rydzykiem, babcinami w beretach, antyżydowskim i antyeuropejskim bełkotem. Piszący te słowa od razu uważani są za światłych (Eskimosów bardziej, no przecież nie Polaków), mądrzejszych o wiele od Józefa Tischnera, który przecież był księdzem, więc na pewno był głupszy... tak trzymać! 18 stycznia 2008 Limeryki czyli o plugawości i promienistych szczytach nonsensu... Co to limeryk? To krótki wierszyk, opowiastka, w której pierwszy, drugi i piąty wers rymują się wzajem, a trzeci i czwarty takowoż. Można limeryki wymyślać, bawić się, śmiać przy nich. Zajmowali się tą formą po- i niepoeci, zaspakajając drzemiącą w człowieczynie potrzebę tworzenia a czasami nawet świntuszenia. Archeolog co zwykle miał pecha, Znalazł coś, co nie przejdzie bez echa: Lekko zgięte, lśni w słońcu, Ma zgrubienie na końcu, Bo to wacek świętego Wojciecha. Nawet świntuszenia powiązanego z wielką polityką: Pewien profesor ze Żnina Zapragnął posiąść Stalina Może ów pan Wykonałby plan, Gdyby nie reakcyjna rodzina. (Maciej Słomczyński czyli Joe Alex) Czasami chodziło o poznanie innych, egzotycznych ludzi: Raz pewna dama z miasta Praha Była kochanką szachinszacha Ten młody, lecz zepsuty Pers Powtarzał wciąż jeden wers, A ona śmiała się „cha cha cha”. (Wisława Szymborska) A czasami o konkretną osobę: Słynna globtroterka imieniem Wisełka Całe życie śniła o wyprawie do Ełka. Wreszcie – pakuje kufry, w drzwiach domyka skobla. Wtem patrzeć - sprytni Szwedzi jej przyznali Nobla. Więc do Sztokholmu musi. A Ełk? – Cały Ełk łka. (Stanisław Barańczak) Ale najczęściej o normalnych ludzkich sprawach: Była raz nimfomanka w Alwerni Której przyśnił się w nocy Kopernik I rzekł „Ale ciało... Oj, by się je obracało... Ale żem już jest za stary piernik Pewien przebiegły cyklista z Zwickau Na swej damce chyżo pomykał. Pod pretekstem przejażdżki na ramie Robił dziecko kolejnej damie, Po czym kłaniał się szybko i znikał. (Bronisław Maj) O kochających inaczej też było: Pedał w rodzinnym mieście Piasta Znany był w połowie miasta, A zaś z drugiej strony Pieprzył wszystkie żony. Świnia był, nie pederasta. (Tadeusz Kwiatkowski) lub prawdziwa perełka: Pewien nekrofil z Nowego Targu Nieboszczkę kupił raz w przetargu. Lecz zesłały nieba Karę na trupojeba Bowiem dziewczę to było w letargu. (Maciej Słomczyński czyli Joe Alex) A ja? Ja też spróbowałem. Pewien Sławek z Częstochowy Wprost uwielbiał białogłowy Więc stworzył bloga Lecz na Boga Stąd daleko jeszcze do alkowy W każdym razie niedługo posłucham limeryków o dużo lepszych. Już jutro o godzinie 11 w Teatrze Mickiewicza na Salonie Poezji... (Wszystkie – prawie - limeryki pochodzą z książki „Limeryki czyli o plugawości i promienistych szczytach nonsensu” Anny Bikont i Joanny Szczęsnej) *** Wczoraj w knajpie „Rue de Foch” miałem zupełnie inne zamiary. Nie udało się, więc by nie marnować czasu wziąłem serwetki z baru i wymyśliłem kilka limeryków... Jedna Justyna ze Zwierzyńca Chuć czuła do Krzysztofa Tyńca I kiedy fortuny kazał kręcić kołem Ona z rozkoszy jęczała pod stołem Aż gorszyli się zakonnicy z Tyńca Urzędniczka znad Bajkału Uczulenie miała na widok nabiału Stąd brały się koszmary, Bo mąż – sprośnik stary Wciąż przyzwyczajał ją – pomału Jedna pani z Chorwacji Bardzo lubiła w ubikacji I choć robiła to chętnie To kochając namiętnie Nie mięła przy tym kreacji Zakonnica w Oliwie Rozsmakowała się w piwie Żywiec, warka, lech Piła za trzech Potem „Barkę” śpiewała leniwie Pewien Wrocławianin – Zajączek Ujrzał dziewczę jak pączek I dalej się do niej zabiera W piękne słowa ubiera Cóż, gdy do konsumpcji nie dostał ni rączek Pewna dziewoja z Podhala Piękne piersi, aż dwie, miała Ilekroć mąż je dotykał Tyle razy kozła fikał Że potem sił nie miał na „tralala” Raz pewna hiena cmentarna Zrobiła się ofiarna I wszystko co wygrzebała Spadkobiercom oddała Mina ich była koszmarna Raz pewien sędzia z Weimaru Wagę przywiązywał do rozmiaru Aż rozmiar się urwał Zaklął więc sędzia „O k... Nie dostosowałem ciężaru!” 22 stycznia 2008 "Zimne suki"... Jak określić dziewczynę, która uważa, że jest ósmym cudem świata i mając to na uwadze takoż się zachowuje? Każde zdanie jest zmrażane i podawane w lodowej otoczce, a wokół niej tworzy się aura z gatunku „bez ciepłej kurtki nie podchodź”. „Zimne suki” to kobiety, które uważają siebie za ósmy cud świata, choć wcale takimi nie są postrzegane. Ich główną cechą jest obojętność, kompletny brak poczucia humoru wyparty poczuciem wyższości. „Zimna suka” ma przekonanie, że jest najlepsza, najładniejsza, najmądrzejsza, najwspanialsza i inne pozytywne naj... Zimna suka dąży też po trupach do celu i nikim się nie liczy. Nie są dla niej ważne relacje, ludzie, uczucia, tylko jej własny zysk. Zdobywa mężczyzn gdy tego chce - nie dla miłości, ale dla pozycji, pieniędzy, zemsty czy też satysfakcji innego rodzaju (a oni łaskawie dają się zdobyć)... Owszem, są atrakcyjne, ale między atrakcyjnością, a ich pożądaniem jest jeszcze spora luka (ja wprost mówię, ze są kobiety piękne i atrakcyjne, piękne i nieatrakcyjne, niepiękne i atrakcyjne oraz niepiękne i nieatrakcyjne). Pożądanie i zachwyt jest tylko w pierwszym momencie, kiedy mówisz sobie „O k..., jaka lasencja! Z taką to na kraj świata i z powrotem!”... ten zachwyt jednak w miarę szybko przechodzi. Jest to reakcja pierwotna, jaskiniowa, ale przecież jaskiniowcami być przestaliśmy. Dziś nie wystarczy być silniejszym niż inny samiec, ale trzeba też „zawładnąć” jej duszą i sprawić, żeby ta też nas właśnie chciała. I tu pojawiają się pierwsze problemy. Bo jesteśmy od razu – na wejściu - owiani pierwszym lodowatym zdaniem i tak zmrożeni trwamy przez jakiś czas. Jeśli jesteśmy odporni na chłód próbujemy po raz wtóry, a napotkawszy kolejną falę powoli otrząsamy się z pierwszego zachwytu. W zależności od okoliczności przyjmujemy na siebie jeszcze kilka mroźnych powiewów, aż w naszej głowie zacznie się pojawiać pytanie „po co my to robimy?”. Od tego na ile to pytanie zostanie przygniecione przez męską (samczą) dumę zależy czas do kompletnego otrzeźwienia... Otrzeźwienie to jest powodowane jedną zasadniczą sprawą. Nie ma kobiety bardziej ASEKSUALNEJ i NIEATRAKCYJNEJ (w sensie towarzyszki – nawet na imprezie) niż „zimna suka”. Kobieta może nas zwodzić, prowadzić za nos i pokazać na końcu figę (nie mylić z figami), ale będziemy szczęśliwi, bo uśmiechała się do nas, kokietowała, a nawet w pewnym momencie dała się objąć czy pocałować w policzek. Będziemy przeszczęśliwi, bo potwierdziła przez to naszą „męską siłą”, choćby do niczego innego nie doszło (nawet szans na taki „happy end” nie było). Będziemy wspominać ją i chwilę z nią spędzone miesiącami, a nawet latami. W momencie zaś, gdy kobieta nas zmrozi to staje się dla nas jeszcze jedną pustą laleczką, której mniemanie o sobie przewyższa kilkukrotnie jej urodę. Prychniemy, parskniemy, wzruszymy ramionami i przeniesiemy się do kobiet może nie tak atrakcyjnych widokówkowo, ale na pewno towarzysko. A „zimna suka” niech czeka na takich samych „zimnych” jak ona – takich, dla których takie laleczki są na małą i krótką rozgrzewkę. Dla takich, którzy nie przejmują się chłodem, bo ich własna temperatura oscyluje zawsze wokół zera bezwzględnego. Miłości z tego nie będzie, motylków w brzuszku także, ale dogadają się na pewno... Epilog części trzeciej Część trzecia kończy się niespodziewanie. Z tego, co pamiętam to po latach zdecydowałem się na ujawnienie mojego wygląd. Okazało się, że nie jestem łysy, nie mam chorobliwej nadwagi, no i nie jestem jakimś młodzikiem. To ostatnie akurat najmniej mnie ucieszyło, ale… Przyjemnie było w dalszym ciągu bawić się konwencją. Czytelników przybywało. Coraz więcej czasu poświęcałem też wtedy sobie, pozostawiając blog bez opieki i jakiegokolwiek nadzoru. Przyjemnie było wiedzieć, że ludzie bawią się sami, nie czekając aż się pojawię.