szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
Kołderka z frędzelkami
Reklama stała się tak natrętna, że na ulotki reklamowe, pakowane nam dzień w dzień do
skrzynek pocztowych, nie chce się nawet spojrzeć. Zgarnia się je jednym ruchem ręki i nie patrząc
– do kosza. Można tym sposobem zaprzepaścić druk, który bynajmniej makulaturą nie jest. Mojemu
sąsiadowi zdarzyło się coś, co można określić jako wylewanie dziecka z kąpielą: razem z ulotkami
wyrzucił formularze opłat RTV. W rezultacie musiał się zwrócić do mnie, bym mu swój formularz
udostępnił, a to dla przepisania sobie numeru bankowego konta. Pofatygowawszy się na pocztę był
zmuszony posłużyć się formularzem zastępczym, na którym to świstku należało z anielską
cierpliwością wypisać niekończący się tasiemiec cyfr.
Blok, w którym mieszkam, jest – jak mawiają Anglicy – twierdzą. I trzeba dodać: twierdzą w
oblężeniu. O szturmujących do naszej twierdzy domokrążcach rozmawiam z Józefem, najbliższym
sąsiadem. Opowiada mi o szturmie skierowanym na broniony przez niego odcinek murów.
Parę dni temu podszedł do brzęczącego domofonu, by usłyszeć:
– Przesyłka.
Józef pomyślał o mieszkającym do niedawna pod rodzicielskim dachem synu i o jego zakupach
przez internet. Więc może teraz nadszedł z opóźnieniem jakiś przedmiot zamówiony przez syna?
Oboje z żoną czekają na posłańca z przesyłką. Minuty mijają – nikogo. Nikt nie zapukał. Mija
jeszcze godzina i Józef, obarczony kubełkiem ze śmieciami, przekracza próg mieszkania. Na
klamce od strony klatki schodowej znajduje zawieszoną reklamę pizzerii. To była właśnie owa
„przesyłka”.
Opowiedziana przez Józefa historyjka stała się dla mnie – jeśli nie źródłem, to źródełkiem
zadowolenia z siebie. Bo czyż nie jest to dowodem mojej mądrości, że nie dałem zarobić firmie
zakładającej domofony? Gdybym wtedy pozwolił sobie wtrynić to pieprzone urządzenie, lipna
wiadomość o przesyłce – za sprawą pecha, jaki mnie prześladuje – dałaby się słyszeć w mojej
słuchawce, a nie w Józefowej. To więcej niż pewne.
Oprócz ostrzału słowem drukowanym stosuje się ogień nękający w postaci słowa mówionego –
przez telefon.
Dałoby się naliczyć z tysiąc zaproszeń do restauracji „Prezydenckiej” na promocję
rewelacyjnych wyrobów tej czy innej firmy, a wszystkie te zaproszenia – z damskich ust. Czyżby
zawód telefonicznego naganiacza był całkowicie sfeminizowany? Chyba nie. Przypuszczam, że w
tej profesji działa również płeć męska. Ale naciągacze i naganiacze płci obojga urządzają się
sprytnie, choć nie sądzę, aby się w tej sprawie specjalnie porozumiewali. Męskie nazwiska z książki
telefonicznej wybierają naganiaczki, żeńskie nazwiska – naganiacze. Na tym polega uwodzicielski
spryt. Słysząc w słuchawce damski szczebiot facet wyobraża sobie, że mówi do niego dziewica
młoda i piękna; nie musi wiedzieć, iż w rzeczywistości jest to szantrapa. Ulega złudzeniu,
zakochuje się i chwyta przynętę. To samo w przypadku naganiacza i odbierającej telefon kobiety.
Po wysłuchaniu gadki ona czuje się zakochana, liczy na spotkanie podczas promocji i tym
sposobem – przez uszy do serca, a przez serce do portmonetki.
Ja zaś po wysłuchaniu jednego z tych uwodzicielskich trajlowań odezwałem się:
– A więc radzi mi pani, ze względu na niższe opłaty, rozwiązać umowę z Telekomunikacją
Polską i zawrzeć kolejną umowę – z wami. Nie skorzystam. Za dużo zachodu, za dużo zawracania
głowy, ależ tak, jeśli pani twierdzi inaczej, to znaczy że nie gra pani ze mną w otwarte karty.
Związałem się z TP i nie będę dla kilkuzłotowej oszczędności niczego zmieniać, a to z tej prostej
1
przyczyny, że cel życia, jaki mi przyświeca, to nie jest zajmowanie się bzdurami, czyli
biurokratycznymi formalnościami. Moje związanie się z TP to jakby ożenek; żona nie jest idealna,
ale to jeszcze nie powód do rozwodu. À propos, kiedy ożeniwszy się poznałem koleżanki mojej
żony, przyszło mi do głowy, że zrobiłbym lepiej poślubiając którąś z nich. Tylko pytanie: jak
mógłbym to zrobić, skoro warunkiem ich poznania był właśnie ożenek? No a skoro się ożeniłem, to
klamka zapadła i pozostaje już tylko krzepić serce sentencją, że jak się nie ma, co się lubi, to się
lubi... – plótłbym tak jeszcze przez następny kwadrans, gdyby telefoniczna naganiaczka nie
położyła słuchawki.
Niedługo po tym popadłem w drugą skrajność: od gadulstwa do lakoniczności. Opowiem, jak
do tego doszło.
Zadzwoniła do mnie firma pragnąca sprzedać mi kołdrę z frędzelkami. Inne oferowały suszarkę
do włosów, wiertarkę, aparat do pomiaru ciśnienia krwi. Jeszcze nie miałem tych przedmiotów, a
już dochodząca z drugiego końca linii gadanina suszyła mi głowę, wierciła dziurę w brzuchu,
podwyższała ciśnienie.
Jak na to reagować? Jakimi słowami spławiać natrętów? Przydałaby się jedna uniwersalna
odpowiedź. Na przykład:
– Tak, ale ja nie po to zainstalowałem sobie aparat i nie po to opłacam abonament, żeby
odbierać telefony od obcych osób i przyjmować do wiadomości, że jest do nabycia kołderka z
frędzelkami tudzież kupa innych rzeczy potrzebnych mi jak dziura w moście. Żegnam.
Gdym jak aktor pracujący nad rolą powtarzał sobie w myśli swoją kwestię, doszedłem do
wniosku, że można by ją skrócić:
– Tak, ale ja nie po to opłacam abonament, żeby odbierać telefony od obcych osób
wyśpiewujących peany na cześć kołderki z frędzelkami. Żegnam.
Im dłużej trwały próby aktorskie, tym bardziej zmniejszała się kwestia:
– Tak, ale ja nie po to płacę za telefon, żeby mi zaprzątano głowę frędzelkami. Żegnam.
A gdy przyszło aktorowi wystąpić przed mikrofonem, jego kwestia ograniczyła się do słów:
– Tak, ale... żegnam.
2